|
Telenowele Forum Telenowel
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Luimelia Moderator
Dołączył: 31 Maj 2013 Posty: 55422 Przeczytał: 11 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Sosnowiec Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 21:32:22 04-03-14 Temat postu: Aleksandra Justa |
|
|
data urodzenia: 1969-10-02
miejsce urodzenia: Pszczółki, Polska
stan cywilny: mąż Zbigniew Zamachowski (do 03.04.2012, rozwód), 4 dzieci: Maria (ur. 1995), Antoni (ur. 1997), Tadeusz (ur. 2000) i Bronisława (ur. 2002)
[link widoczny dla zalogowanych] |
|
Powrót do góry |
|
|
Ines_ Big Brat
Dołączył: 20 Lut 2012 Posty: 917 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 20:33:53 26-05-14 Temat postu: |
|
|
Nie zawsze jest szampan - Aleksandra Justa.
Czwartek, 22 maja 2014.
Mówi szybko, pięknie się śmieje. O swoim życiu opowiada tak, jakby miała przemyślane wszystkie wersje odpowiedzi na każde pytanie. Aleksandra Justa zachowuje się z wdziękiem, jest pełna wiary w swoje możliwości. A jej przyjaciel mówi: „Ola to przyczajony tygrys, ukryty smok”.
Gdybym miała silne parcie na szkło, nie miałabym dzieci./fot. Piotr Stokłsa/Pani.
Urodziła się w Pszczółkach, małej miejscowości koło Tczewa. Aleksandra Justa wspomina je z ogromnym rozrzewnieniem: - Tam był dom mojej babci - jednopiętrowy, z drewnianymi schodami. Położony naprzeciwko stacji kolejowej z cudownym poniemieckim dworcem. Duża poczekalnia, wahadłowe drzwi, piękne kasy. Stamtąd odchodził pociąg z prawdziwą węglową lokomotywą i drewnianymi wagonami z lat 50. Nazywał się "Kościerzyna".
Jak opowiada aktorka, koło domu było podwórko ze studnią, w studni czysta woda. Z jednej strony zwierzęta - kury i kaczki, a z drugiej - ogródek babci, a w nim warzywa i owoce, myte w balii, jedzone natychmiast po zerwaniu, ze skórką. A dookoła domu mnóstwo bzów. Jej babcia była świetną kucharką - w młodości gotowała u admirała w Gdyni. Potem wyszła za mąż, urodziła dzieci, w końcu doczekała się wnuków.
- Miała duży biust i duży brzuch, do którego można się było przytulać. Nie wiem, czy dzisiejsze trendy, żeby być slim i fit, w przypadku babć są takie fajne, bo dla dzieci to było rozkoszne: siedzieć na kolanach u kogoś, kto ma dużo ciała, i móc się do niego z każdej strony przytulać. Niech mi pani wierzy, to niezwykle przyjemne - śmieje się Justa.
Przedwojenne przepisy babci, oparte głównie na maśle i śmietanie, odziedziczyła mama Aleksandry i jej siostra. - Porządne składniki, nie to co margaryna i jogurt. Bo to przecież nie smakuje tak dobrze - kwituje aktorka.
Miłość i szacunek.
Jej ojciec jest inżynierem, dawniej pracował w stoczni rzecznej w Tczewie. Budował hale, jazy i śluzy na rzekach. Także na Wełtawie i Łabie, dlatego dużo podróżował, pracował głównie w Czechosłowacji. Po 1989 roku otworzył swój zakład, do dziś pracuje jako konstruktor hali stalowych w Opolu. A mama była księgową w liceum medycznym.
- Są dla siebie najważniejsi. Przeżyli razem 50 lat, wciąż się kochają i szanują. To naprawdę niezwykła para, ponieważ w małżeństwie patriarchalnym zachowała partnerskie relacje. Tata nie zaglądał mamie do garnków, a mama nie kontrolowała jego pracy. Mogli na sobie polegać. Na pewno czasem się kłócili, ale najwyraźniej za zamkniętymi drzwiami. Przy nas zawsze trzymali fason. Myślę, że partnerstwo nie polega na tym, żeby wszystko robić po równo, tylko dobrze podzielić obowiązki i umiejętnie sobie pomagać. Im udaje się to do dziś - mówi Aleksandra Justa.
Kiedy ma trzy lata, są już na świecie jej brat Andrzej i siostra Hania. Po niej rodzą się jeszcze Kinga i Magda. Przeprowadzają się do Tczewa. Aleksandra zaczyna uczyć się w szkole muzycznej.
- Moje rodzeństwo bawiło się na podwórku, a ja popołudniami siedziałam i grałam na fortepianie, więc do muzyki nie pałałam ogromną miłością - wspomina.
Dlatego po podstawówce kończy swoją edukację muzyczną. Oczywiście dopiero teraz docenia godziny spędzone przy klawiaturze. Muzyka rozwija nie tylko wyobraźnię, ale też umiejętności matematyczne.
- Nie mówiąc o wyrobionym poczuciu rytmu, bezcennym w pracy aktora - dodaje.
Wiara w harmonię.
Jaką dziewczyną była Ola, zanim wyjechała do Łodzi na studia? Na pewno kochała Tczew. Mieszkała w niezwykłym miejscu, nad Wisłą, przy najpiękniejszych łąkach, wspaniałym moście z ośmioma wieżyczkami.
- Zostałam wychowana blisko przyrody i Kościoła - ludzie spotykali się w niedziele na nabożeństwach, mszach, drogach krzyżowych, wszystko było uporządkowane - mówi.
Cytat:
“Zastanawiam się, o co chodzi w tym życiu. I nie wiem. Może o to, żeby nie być zbójem?”
Do tej pory wierzy w harmonię wypływającą z mądrej wiary. Bo religia zaczęła się nam ostatnio kojarzyć z zaściankiem, głupotą i błędami księży.
- Tymczasem w naszej rodzinie wiara nie była atrapą, tylko rzeczywistością. Dziś już nie jestem tak bardzo religijna, ale mam pewność, że mądra wiara jest ogromną wartością. Wszystkie rytuały religijne, z których się trochę śmiejemy, że nieboszczyk leżał w domu, że były różańce, że żałoba trwała rok, są człowiekowi potrzebne. Modlitwa też, bo to rozmowa z samym sobą, forma terapii. Próba uporządkowania pewnych rzeczy - to, na co mamy wpływ, możemy zmienić, a to, na co nie mamy, trzeba przyjąć. W mądrej wierze jest dużo psychologicznej prawdy - twierdzi.
Zanim Aleksandra wyjedzie na studia, po śmierci babci przez rok mieszka w jej domu w Pszczółkach. Z siostrą. Cały czas podkreśla, że w jej życiu najważniejsze są relacje z ludźmi.
Jej przyjaciółka Maja Popielarska powie mi, że dom rodziców Aleksandry to dla niej wielkie bogactwo: - Ola jest niezwykle silna, ma zasady. Wzorując się na domu rodzinnym, zbudowała własny tak solidnie, że żadnego klocka nie dało się z niego wynieść.
A Ewa Telega, aktorka, dodaje: - Ona ma fantastyczny kręgosłup moralny. Zawsze wie, jak się zachować. Aleksandra Justa: - Kiedy ludzie wyjeżdżają, to na lotnisku zostawiają za sobą wszystko. Ja mam takie poczucie w Tczewie - to jest strefa, w której nie myślę o problemach i o tym, co zostawiłam w Warszawie. To moje lotnisko.
W obronie zasad.
W jej rodzinie nie było artystycznych tradycji. A jednak ją coś gnało w świat. Mimo małomiasteczkowego pochodzenia nie miała kompleksów. Wychodziła z założenia, że jeśli czegoś nie wie, to się dowie, żaden wstyd. Ale była nieśmiała.
- I jestem do tej pory, chociaż jak mnie coś przyszpili, to potrafię mieć swoje zdanie i tupnąć nogą. Nie nazwałabym tego tupetem, ale myślę, że umiałam bronić swoich zasad. Byłam odrobinę zahukana, bo w naszej rodzinie nie było żadnych ekscesów, wszyscy się kochali i szanowali. Pierwszy kontakt z Łodzią i ludźmi z innego środowiska był więc szokiem. Na studiach byłam odludkiem - wyznaje.
Jej przyjaciel Tomasz Cyz powie mi później, że bezustanna chęć dowiadywania się, zdobywania informacji o postaci, rozwoju, ciągle w niej tkwi: - Przygotowując rolę, cały czas szuka, nie daje za wygraną. Nie ma w niej buty ani arogancji. Ciągle chce się rozwijać.
W Łodzi Justa spotyka swoją mentorkę - profesor Ewę Mirowską, z którą przyjaźni się do dzisiaj. Jak tylko ma jakiś problem, dzwoni do niej. - W bardzo dużym stopniu mnie ukształtowała. Jest niezwykle mądrą, empatyczną, cudowną osobą, wspaniałym pedagogiem. Wymagającym, ale cóż - nic, co piękne, nie jest łatwe - mówi.
Jej porażką na studiach był taniec. Pani profesor Janina Niesobska kazała jej przechodzić do ostatniego rzędu, bo nie mogła patrzeć na to, jak tańczy.
- A tańczę całkiem nieźle! Ostatnio na przykład w spektaklu "Skaza" w warszawskim teatrze Syrena (reż. A. Sajnuk - red.). I wszystkim się podoba - śmieje się aktorka.
Znajomi mówią o niej: Przyczajony tygrys, ukryty
smok. /Piotr Stokłosa /Pani.
Wspaniale, pani Olu!
Jej myślenie o teatrze ostatecznie ukształtował Jerzy Grzegorzewski. Rolę Soni w reżyserowanym przez niego "Wujaszku Wani" Czechowa w warszawskim teatrze Studio (1993) uznaje za swój prawdziwy debiut.
- Był twórcą jedynym w swoim rodzaju. Niezwykły. Artystycznie egoistyczny, zazdrościł, jak pojawiał się spektakl, który miał powodzenie - wspomina Justa. - Był osobowością, bardzo za nim tęsknię. Empatyczny, troszczył się nie tylko o zespół, ale też o pion techniczny. Nigdy nie mówił wprost, zawsze zadawał jakieś zagadki. Człowiek przy nim musiał być skoncentrowany. Zdarzało się, że podczas prób nam nie szło, wiedzieliśmy, że jest do kitu, no, ale tak bywa, nie zawsze jest szampan. Tymczasem Grzegorzewski przychodził w przerwie do garderoby i mówił: "Wspaniale, pani Olu, pani Beato, cudownie!". I wiadomo było, że to blef, ale myśmy go za to kochali.
Aleksandra grała potem u znanych reżyserów, ale Grzegorzewski był, według niej, najbardziej charyzmatyczny. Za debiutancką rolę dostała główną nagrodę na Ogólnopolskim Przeglądzie Spektakli Dyplomowych Szkół Teatralnych. A zdjęcie Grzegorzewskiego do dziś stoi na jej biurku.
Dzieci i miłość.
Rok po debiucie zachodzi w ciążę, wychodzi za Zbigniewa Zamachowskiego. Ma dwadzieścia pięć lat, kiedy rodzi pierwsze dziecko.
- Bardzo chciałam mieć dzieci. I chciałam z nimi być. Moja najstarsza córka ma teraz dwadzieścia lat i myślę, że mamy partnerską relację. Chociaż oczywiście uważam, że proporcje między matką a dzieckiem muszą być zachowane. Krótko mówiąc, ona nie chodzi na moje imprezy, a ja nie chodzę na jej. Granica jest wyznaczona - podkreśla.
Reszta dzieci przychodzi na świat niedługo potem.
- Wtedy miałam pomoc, ale odkąd Bronia poszła do przedszkola, Tadzio skończył pięć lat, Antek siedem, a Marysia dziesięć, jestem z nimi sama. Kiedy miałam zdjęcia albo próby, przychodziła opiekunka, ale poza tym nikt mnie nie wspierał. I nie żałuję - dzieci urodziłam po to, żeby z nimi być. Nie chcę jednak o nich zbyt dużo mówić, nie lubią tego. Mają dość prasy na temat prywatnego życia rodziny - mówi Justa.
- Być może nie ma matki doskonałej, ale jeśli ktoś miałby się zbliżyć do wzorca, to na pewno Ola. To cudowna matka, godzinami rozmawia ze swoimi dziećmi, ma z nimi świetny kontakt. Wspaniale je wychowuje - twierdzi Maja Popielarska.
Niech sobie myślą.
Jednak przez dwadzieścia lat, od skończenia studiów, Aleksandra nie tylko wychowuje dzieci, ale też pracuje w teatrze, gra w filmach, serialach. Pojawia się w filmie "Struggle" (reż. Ruth Mader) i otrzymuje nagrodę za najlepszą rolę kobiecą na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Soczi w 2004 r. Gra m.in. w "Wiśniowym sadzie" w reż. Macieja Prusa, "Fedrze" Mai Kleczewskiej, "Ifigenii" Antoniny Grzegorzewskiej czy "Aktorze" Michała Zadary.
Justa dokładnie pamięta czas, kiedy zazdrościła koleżankom obecnym na scenie, ale go nie żałuje: - Coś za coś. Jakbym miała silne parcie na szkło, to nie urodziłabym dzieci, tylko poszła w inną stronę. Widocznie gnało mnie w stronę domu i nie mam sobie za złe tego, że mało pracowałam. Dziś patrzy się na mnie z lekkim pobłażaniem, trochę jak na kurę domową. Jeśli ktoś ma ochotę tak o mnie myśleć, to niech sobie myśli. Ja nie uważam, że dużo przez to straciłam.
Słabość do kryminałów.
Co robi Aleksandra Justa, kiedy nie przygotowuje się akurat do żadnej premiery?
- Stoi przy kuchni, ale banał, co? - śmieje się.
A Beata Fudalej, aktorka, mówi: - Ona ma taki rodzaj poczucia humoru, który w najbardziej tragicznych momentach pozwala jej się z siebie śmiać. Jedno oko płacze, a drugie mimo wszystko się uśmiecha. Szkoda tylko, że zupełnie nie umie się bronić przed troglodytami.
Jeśli Justa nie spotyka się z przyjaciółmi, bardzo dużo czyta, często to samo w kilkuletnich odstępach: - Trafiam na inne tropy, co innego znajduję w książkach, gdy mam 30 lat, a co innego, gdy 45. Lubię te momenty, kiedy odkrywam, że nie zauważyłam jakiegoś zdania dziesięć lat temu, a teraz najbardziej przykuwa moją uwagę.
Ma słabość do kryminałów, ceni Mankella, ale jej ukochana książka to "Autobiografia" Agathy Christie. Zapytana o to, do czego ostatnio wracała, wymienia jednym tchem: "Annę Kareninę" Tołstoja, "Idiotę" Dostojewskiego, "Cienie nad rzeką Hudson" Singera i "Moje ostatnie tchnienie" Buñuela.
Zafascynowana Marlonem Brando i Jackiem Nicholsonem lubi wracać do "Ojca chrzestnego" F.F. Coppoli, "Chinatown" R. Polańskiego, "Dawno temu w Ameryce" S. Leone czy "Tramwaju zwanego pożądaniem" E. Kazana.
Jest też na bieżąco z serialami, doskonale zna "Homeland", "House of Cards" i "Sześć stóp pod ziemią". I nie byłoby w tym nic zaskakującego, gdyby nie to, że mając tak rozległe zainteresowania, wychowuje czwórkę dzieci i znów jest w grze.
Drugi oddech.
Aleksandra gra na szczęście coraz więcej - w warszawskich teatrach Narodowym, Syrena i Polonia. Według Tomasza Cyza czas Justy dopiero nadchodzi: - Ola łapie właśnie drugi oddech. A dzięki temu, że nie ma potrzeby bycia gwiazdą, zapamiętujemy postać, którą gra. Kiedy jest na scenie, trzeba dać jej chwilę, a potem obserwować, jak nabiera kolorów, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć. To aktorka kameleon, wystarczy, że upnie włosy i jest inną postacią. Poza tym ma łatwość odnajdywania się w różnych konwencjach. I potrafi uruchomić emocje, które trafiają do widza. Wszyscy jej znajomi zgodnie twierdzą, że bagaż doświadczeń, jaki teraz ma, może wnieść na scenę dodatkową wartość.
- Cały czas myślę, że człowiek rozwija się sam. Oczywiście inni go stymulują, ale jak się bardzo chce, to i w najmniejszej miejscowości znajdzie się osoby, które dużo czytają i mają wiele do powiedzenia. Pamięta pani film "Jak to się robi" Marcela Łozińskiego - o kobiecie ze wsi, dla której czytanie książek i oglądanie spektakli są świętem? Wspaniały dokument. I wie pani co? Ja chyba najbardziej lubię leżeć w łóżku i czytać. Wczoraj skończyłam fantastyczną powieść: "Intrygę małżeńską" Eugenidesa - mówi aktorka.
Było, minęło.
Dłużej nie mogę zwlekać z tym pytaniem. Kręcę się, kryguję, bawię w dyplomację, tymczasem Aleksandra Justa pyta wprost: - Chce pani zapytać o rozwód?
- Raczej o to, jak wybrnąć z niego z taką klasą.
- Być może udało mi się dzięki wartościom, które wyniosłam z domu. Może dzięki temu, że mam za plecami swoje rodzeństwo, rodziców, dzieci. Jestem pewna dwóch rzeczy. Po pierwsze, zrobiłam bardzo dużo, żeby nasza rodzina była cała. Ale się nie udało. Po drugie, to strasznie małe i niezbyt empatyczne wobec bliskich osób, kiedy na łamach prasy załatwia się rodzinne, najbardziej intymne w życiu sprawy. Uważam, że to bardzo tanie, słabe i tandetne, kiedy kosztem innych, a zwłaszcza dzieci, buduje się swój wizerunek.
- A dla mnie naprawdę bardzo ważna jest empatia i dyskrecja. I jest mi bardzo smutno, jak obserwuję wszystkie te rozpadające się małżeństwa, poddawane bez żadnej walki. Wyścig szczurów dopada nas także w domu - wszyscy myślą, że trzeba się stale piąć, i zapominają o tym, że drobne, normalne czynności domowe przynoszą mnóstwo radości. Zastanawiam się, o co chodzi w tym życiu. I nie wiem. Może o to, żeby nie być zbójem?
PANI 6/2014.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Ines_ Big Brat
Dołączył: 20 Lut 2012 Posty: 917 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 16:03:00 14-12-14 Temat postu: |
|
|
Nie, nie żałuję.
Środa, 10 grudnia 2014.
Szczęście to coś, co nosimy w sobie. Wierząc w to, łatwiej przetrwać trudne chwile, znaleźć siłę, nie oskarżać innych. Aleksandra Justa żyła tak, jak nauczono ją w domu. Mąż Zbigniew Zamachowski dbał o bezpieczeństwo rodziny. Ona prowadziła dom, wychowywała czworo dzieci. Fakt, była aktorką, jednak nie karierę wybrała. Po rozwodzie wszystko się zmieniło. Katastrofa? Nie, nowe rozdanie kart. Niczego nie żałuję, mówi. Bilans: winien - ma, wciąż wychodzi jej na plus.
Mogła więcej. Grać, bywać, błyszczeć. Nie dbała o to. I nie ma wątpliwości, że wygrała./Twój Styl.
Kiedy trzy lata temu w mediach pojawiła się informacja, że Zbigniew Zamachowski ma romans z Moniką Richardson, w sposób naturalny oczy wszystkich zwróciły się na zdradzoną żonę. Z dnia na dzień, bez jej zgody, Aleksandra Justa stała się obiektem zainteresowania. "Jak ona to znosi?", "Co on jej zrobił?" - zastanawiali się "życzliwi".
Rozwód małżeństwa z dwudziestoletnim stażem, a potem medialny ślub nowej pary były jak telenowela serwowana na pierwszych stronach wielu gazet. Bez refleksji, że za newsem stoją czyjeś emocje, rozpacz, łzy. Choć miała prawo być zła, Aleksandra milczała. Nie komentowała, nie odpowiadała na zaczepki. Znosiła prowokacje. Tylko raz jej najstarsza córka napisała w internecie: "nie chcemy być rodziną Moniki Richardson". W końcu jedyny komentarz porzuconej żony: "publiczne pranie brudów, zwłaszcza kosztem dzieci, jest tanie i tandetne". Tyle.
Jaka jest Aleksandra Justa dwa lata po rozstaniu? Czy się załamała? Nie, ma się świetnie. Nie chce jednak rozmawiać z użyciem wielkich słów: klasa, honor, godność. OK, poszukajmy jakiegoś dobrego, zwykłego hasła na początek.
Słowo najważniejsze?
Aleksandra Justa: - Rodzina. W ciągu ostatnich dwudziestu lat inwestowałam przede wszystkim w nią i w dzieci.
Skąd pewność, że jest najważniejsza?
- Z domu. Pochodzę z rodziny wielodzietnej. Rodzice, cztery siostry: Kinga, Hania, Magda i ja, najstarszy brat Andrzej. Ja byłam środkowa.
Kto tym zarządzał?[b]
- Mama. Zajmowała się domem, nami i pracowała. Była księgową w liceum medycznym. Tata pracował na kontraktach w Czechosłowacji. Budował śluzy na Łabie, Wełtawie. Dzięki temu wakacje spędzaliśmy w Pradze i mieliśmy zagraniczne piórniki. W tamtym czasie Czechosłowacja gospodarczo stała lepiej niż Polska. Nowa torba z Pragi zawsze robiła furorę w klasie.
[b]Ktoś mamie pomagał?
- Nie. Nie mieliśmy niani, wszyscy chodziliśmy do przedszkola. Przywilej małego miasta - mieszkaliśmy w Tczewie - jest taki, że wszędzie blisko. Przedszkole mieliśmy pod domem, szkołę tak samo. Od pierwszej klasy poruszałam się po mieście sama. Ale to były inne czasy. Kiedy ja puszczałam moją Marysię samą do podstawówki w Komorowie (w trzeciej klasie!), któraś z mam zapytała, czy się nie boję. Ale czego mam się bać o godzinie pierwszej po południu?
Mama była autorytetem?
- Tak. Dziś ma osiemnaścioro wnuków. Zna daty ich urodzin, dzwoni w każdą rocznicę.
Cytat:
“Żyjemy w świecie wymyślonych historii. Co z tym zrobić? Są dwie drogi. Można iść w zaparte albo dalej ciągnąć przez życie bzdurę wymyśloną dla rozrywki innych...”
Ważne zdanie, które pani od niej usłyszała?
- Na przykład: "Pamiętaj, że nikt nie zadba o ciebie tak, jak ty sama".
Tata był wzorem, do którego porównuje się potem każdego faceta w życiu?
- Niczego nie demonstrował na siłę. Ale potrafił np. wsiąść w Pradze do pociągu, jechać nim 16 godzin, żeby o dziesiątej rano w niedzielę być w domu, zjeść z nami śniadanie i obiad i o osiemnastej wsiąść do pociągu powrotnego.
Jak spędzaliście Boże Narodzenie?
- Absolutnie tradycyjna wigilia. Szczere dzielenie się opłatkiem. Najładniejszy prezent dostawała mama. Tata tego pilnował. Nie przychodził przebrany sąsiad, dzieciaki wyganiano do ostatniego pokoju, skąd nagle słyszeliśmy: "Gwiazdor, Gwiazdor!". Wpadaliśmy, a rodzice oświadczali: "Wyszedł, jaka szkoda... Ale popatrzcie pod choinkę". Długo się na to nabieraliśmy. A teraz jest jeszcze fajniej, bo dzieci na wigilii jest dużo więcej. Marysia powiedziała, że nie wyobraża sobie świąt w małej rodzinie. U nas po rozpakowaniu prezentów jest ogromna sterta papierów, bałagan. Po prostu szaszor.
Szaszor?!
- No, szaszor. Tak się u nas mówi. Zamęt, zamieszanie. Po kociewsku.
Kiedy obserwuje się taką mamę, myśli się: "u mnie będzie inaczej" albo przeciwnie "chcę tak samo". Która opcja?
- Gdyby nasza rodzina była koślawa, pewnie ani siostry, ani ja nie powieliłybyśmy jej modelu.
Pani chciała być też aktorką. A to trudno pogodzić. Dlaczego aktorstwo?
- Bo to zawód, który ociera się o psychologię, a ta mnie zawsze interesowała. Poza tym widziałam, że kiedy mówię wiersz, cała klasa słucha. To podkręcało. Lubiłam teatr. Jako jedyna z rodzeństwa siedziałam przykuta do telewizora i oglądałam wszystkie spektakle. Teatr BBC, sztuki Szekspira, Kabaret Starszych Panów, Pegaz. To wszystko mnie ukształtowało. Postanowiłam zdawać do szkoły filmowej. Przygotowałam się, pojechałam na egzamin. Gdybym się nie dostała, prawdopodobnie drugi raz bym nie podeszła. Nie miałam aż takiej determinacji.
A kompleks dziewczyny z prowincji?
- Nie. Stres wiązał się ze zmianą mniejszego miasta na duże. To robiło wrażenie. Jest świetna piosenka Jeremiego Przybory: "Są takie średnie miasta, gdzie żaden dom nad inne nie wyrasta. W średnich miastach mężczyzna czy niewiasta nie zwykli są sąsiadów swych przerastać". W Łodzi spotkałam trochę innych ludzi, z tym trzeba się było oswoić. Ale gdy wychodzi się z rodziny, w której ludzie się kochają i dają sobie poczucie wartości, kompleksów się nie ma.
Filmówka, zwłaszcza wtedy, to była prestiżowa szkoła, przebrane towarzystwo. Dziś byśmy powiedzieli: lans. Nadążała pani za tym?
- Tym się nie przejmowałam. W Tczewie nie było lansu, nie znałam tego zjawiska. Na początku byłam dumna, że się dostałam. A potem już czułam się jedną z nich. Mieszkałam w akademiku. Uważam, że każdemu młodemu człowiekowi taki sprawdzian jest potrzebny.
Powtórzy to pani, gdy dzieci będą chciały wyfrunąć z gniazda?
- Będę się cieszyć, gdy staną się samodzielne.
Dużo dzieci, duże stado. Jaki miała pani pomysł na swoje miejsce w nim? Chciała pani być autorytetem?
- Oczywiście. Ale na początku w ogóle nie wiedziałam, jak to będzie. Pamiętam myśl w noc po urodzeniu Marysi: "Przecież ja się już od niej nie odszczepię". Czułam, jaka odpowiedzialność na mnie spada. Nie było euforii. Ostatecznie urodziłam jeszcze troje dzieci. Przy każdym była nutka przerażenia, ale przede wszystkim radość.
Po urodzeniu córki zaczęła pani grać w teatrze. Pierwsza ważna rola?
- U Jerzego Grzegorzewskiego w "Ślubie" Gombrowicza. Potem było "Wesele" Wyspiańskiego, "Wiśniowy sad" Czechowa... Od roku 1997 do dziś jestem w Teatrze Narodowym. Grałam w filmach, za rolę w "Struggle Ruth Mader" dostałam nagrodę dla najlepszej aktorki na międzynarodowym festiwalu filmowym w Soczi.
Ale w pewnym momencie odpuściła pani karierę. W imię czego?
- Zawsze jest coś za coś. Uważam, że można mieć albo dzieci, albo pracę. Można wejść w nieprzespane noce przez kilka lat ciurkiem, albo żyć wygodnie. Ja nie spałam, ale uśmiech dziecka autentycznie był rekompensatą. Poza tym powiedziałam sobie: jak mi będzie smutno, rola mnie nie utuli. A dzieci tak.
To działa? Tulą panią, kiedy jest smutno?
- Tak. Lubią się tulić. Chłopcy mają 15, 17 lat i wciąż to robią. Dziewczyny też. Nie wstydzą się. Rozumiemy się i bardzo kochamy. Nie zrobiłam spektakularnej kariery, ale nie mam kompleksu. Niczego nie żałuję. Nigdy nie żałowałam.
A przychodziła myśl: "Palę za sobą mosty"?
- Gdy odpuszcza się pracę, jest ryzyko, że nie będzie do czego wrócić. Może też przyjść moment, kiedy trzeba będzie liczyć tylko na siebie. Życie zawiruje i zostanie się samemu, bez zaplecza finansowego. Ja byłam w komfortowej sytuacji, miałam za co żyć. Przez lata mogłam sobie pozwolić na to, że pracuję, bo chcę. Wyjaśnijmy: nigdy nie zrezygnowałam z pracy zupełnie. Cały czas grałam. Tylko nie na sto pięćdziesiąt procent. Karierę robił mój były mąż. Punkt ciężkości był przeniesiony na jego sprawy zawodowe.
Ma dzieci, przyjaciół i czyste sumienia. A role?
Teraz proszę bardzo!/Twój Styl.
Codzienność, założę się, że czasem zgrzytała. Mam troje dzieci, wiem, jak to jest: choruje jedno, zaraz po nim następne, a wywiadówki w szkołach zawsze są w tym samym dniu i o tej samej godzinie. Jak pani dawała radę?
- Byłam pół godziny na jednej wywiadówce i biegłam na drugą połowę następnej. Do młodszych dzieci, starsze czasem odpuszczałam.
A serio, jaki miała pani sposób, żeby dzieci czuły się jednakowo traktowane?
- Prosty. Ponieważ kocham każde tak samo, mówię im to. Ale wiadomo, że dzieci czasem dopominają się: "Mama, ale mnie kochasz bardziej, prawda?". Wtedy robiłam to, co moja mama. Ona wyciągała dłoń i kazała nam liczyć palce. Ile jest? Pięć. Okej, każde z was to jeden palec. Jak mi ktoś odetnie wskazujący albo serdeczny, będzie mnie bolało tak samo, prawda? No właśnie, dla mnie każde z was jest równe... Ja też powtarzam dzieciom, że kocham je równo.
Nigdy nie miała pani dość bycia w ciągłym zamieszaniu, nie chciała pani uciekać z domu?
- Chciałam. Bo ile razy, zanim dziecko dorośnie, muszę powtórzyć: włóż kapcie, zabierz stąd plecak? Milion. Czasem po godzinie z nimi czułam się tak, jakbym przerzuciła tonę węgla. Odpoczywałam w pracy. Myślałam: Wieczorem idę grać? Super, mam dla siebie cztery godziny.
Co jest najtrudniejsze w wychowaniu?
- Wiek dojrzewania. Zmiany nastrojów. Staram się reagować spokojnie. Zamiast się wściekać, czytam książkę o wychowaniu. Uczę się nie złościć, nie panikować. No, czasem trzeba też kopnąć w tyłek, powiedzieć "weź się w garść".
Potrafi to pani?
- Tak. Bywa, że nie ma ze mną dyskusji. W życie dorosłych dzieci staram się już nie wtrącać, ale kiedy uważam, że trzeba, wciąż ingeruję. Mówię po prostu: "na to nie masz mojej zgody".
Dzieci wchodzą pani na głowę?
- Co to to nie. Zdarza się, że muszę być ostra, wtedy się boczą. Ale powtarzam: życie bez konfrontacji nie istnieje, trzeba się czasem pokłócić. Tylko nie można się znielubić. Ja też się obrażam, ale przeważnie udaję, nie gniewam się na serio. Gdy się tak obrażę, mam dla siebie więcej czasu, bo dzieci zostawiają mnie w spokoju.
Kontroluje je pani?
- Gdy jest pora, żeby wracać do domu, tak. Nie jestem żandarmem. Dzieci są prawie dorosłe. Chociaż... Ostatnio dzwonię do 17-letniego syna i słyszę, że nie jest w szkole. Pytam: co robisz w domu? A on, że śniło mu się, że jest dzień wolny, i gdy się obudził, sen pomieszał mu się z rzeczywistością. Nie poszedł więc do szkoły. Nie wiem, czy dorosłym ludziom może się mieszać jawa i sen. To trochę niebezpieczne.
W pani domu dzieci nie były partnerami rodziców. A jak jest teraz w pani rodzinie?
- Przyznaję, że czasem biorę władzę, muszę przywołać któreś do porządku: słuchaj, kto tutaj jest dzieckiem, a kto rodzicem? Ale jednak staram się żyć z nimi w relacjach partnerskich.
A nie chciała pani nigdy kawałka życia tylko dla siebie, choćby wyjazdu w daleką podróż?
- Kiedy ma się dzieci, samotne podróże przestają smakować. Gdy wyjeżdżałam sama albo ze Zbyszkiem, zawsze żałowałam, że nie ma dzieci. Rodzina to jedność. Bo o co w tym życiu chodzi? Chyba o to, żeby mieć obok kogoś bliskiego.
Brzmi dobrze. Ale dopytuję jednak o straty własne. Na coś musiało zabraknąć czasu. Nienauczony język, nieobejrzane filmy oscarowe?
- Filmy i książki nadrobię. W bilansie ogólnym nie ma strat. Są może pewne deficyty wynikające z życia pod jednym dachem w gromadzie. Na przykład nieustający bałagan. Ale pocieszam się: u syna kolegi jest jeszcze gorzej.
Cytat:
“Niedawno usłyszałam: "Czego mam ci życzyć, przecież ty wszystko masz?". I to jest prawda. No ale skoro już mam czegoś sobie życzyć, to żeby było na gaz w domu, na prąd i na paliwo do samochodu. I na dobre wino.”
Zaczyna pani nowy rozdział. Kobiecie po czterdziestce łatwo się w tym odnaleźć?
- A co to znaczy "czterdzieści plus"? Koniec życia? To jest środek życia, proszę pani.
Lubi pani silne kobiety?
- Co mogę powiedzieć? Lubię jedną moją silną koleżankę i inną, która jest słaba. Pewnie, siła jest imponująca. Ale wie pani co? Siła, która nie niszczy. Bo są silne kobiety, które idą po trupach i niszczą świat dookoła siebie. Tych nie lubię.
Kiedy zdecydowała się pani wrócić do intensywniejszej pracy, ma pani więcej propozycji?
- Nie, to nie tak. Nie ma w moim życiu przełomu. Wiadoma sytuacja spowodowała wiele hałasu wokół mojego "powrotu do pracy". Tymczasem ja pracuję jak dotąd. Gram w Teatrze Narodowym. Teraz, gdy wyszłam także "na zewnątrz", wydaje się, że został naciśnięty jakiś czerwony guzik. A to po prostu przyszedł czas, gdy dzieci są samodzielne. Sytuacja opanowana. Mogę wyjść na cały dzień. To jest fajne także dla nich. Widzą, że pracuję, zajęłam się sobą.
Czyli media rozdmuchały sprawę pani "powstania z popiołów"?
- Nic nie poradzę. Żyjemy w świecie wymyślonych historii. Co z tym zrobić? Są dwie drogi. Można iść w zaparte albo dalej ciągnąć przez życie bzdurę wymyśloną dla rozrywki innych...
Można też milczeć z klasą.
- Tak.
Co pani teraz robi zawodowo?
- W teatrze Syrena gram w spektaklu "Skaza". W Teatrze WARSawy w "Ofierze" w reżyserii Adama Sajnuka. Zrobiłam też monodram o Clarze Schumann, tekst napisała Justyna Bargielska, reżyserował Tomasz Cyz. Premiera była we wrześniu w Zakopanem. Mam nadzieję, że wkrótce będę to grała w Warszawie.
Muszę zapytać o "Skazę". Gra pani kobietę w stabilnym, długim związku, którą zdradza mąż owładnięty namiętnością do młodej dziewczyny. To premedytacja, prowokacja?
- Dla mnie to jest tylko rola. Dostałam propozycję, poszłam na casting i wygrałam go. I chciało mi się to zagrać. A że akurat tak to się zgrało w czasie? Interpretację zostawiam widzom. To, co dzieje się w mojej głowie, kiedy to gram, zostawiam dla siebie. I kropka.
Kto w słabszych chwilach pomaga pani wierzyć, że będzie dobrze?
- Przyjaciele w Komorowie i Warszawie - właściwie moja rodzina zastępcza. Nie narzekam na samotność. Wciąż mam moje kochane siostry.
Dziś może pani zadzwonić do którejś z nich o północy i powiedzieć: miałam fatalny dzień?
- Oczywiście. Co rok jeździmy razem na wakacje z dziećmi. Organizujemy też wypady sióstr. Ostatnio byłyśmy w Londynie. Kiedyś mieszkałyśmy w jednym pokoju i teraz też wynajmu-jemy w hotelu jeden. Cudownie tak cofnąć się w czasie. Nagle jedna z nas mówi: Kinga, ty znowu wszystkich chcesz przekrzyczeć. Albo: Hania, zgaś światło. Siostry są moją siłą.
Kto jeszcze?
- Za płotem mam wspaniałą sąsiadkę. Profesor Grażyna Matyszkiewicz, moja nauczycielka jeszcze ze szkoły filmowej w Łodzi. Dostałam od niej wiele wsparcia, cennych rad. Podchodzimy z dwóch stron płotu i gadamy. Albo zostawiamy sobie na płocie coś w siateczce. Książkę, jakieś jedzenie. Grażyna mnie czasem dokarmia.
Dom jest na pani głowie. Co, gdy zaczyna przeciekać dach?
- No co, trzeba zadzwonić do pana Stasia, który przyjedzie i naprawi.
A gdy zepsuje się samochód?
- To jedzie się do warsztatu.
Trzeba zaplanować wydatki na ten miesiąc...
- Planuję. Dzięki mamie księgowej umiem spisywać rachunki, zrobić budżet miesięczny.
Dzielna i samodzielna?
- Zwykła matka Polka powiedziałabym. Jakich tysiące w tym kraju.
Jakie są pani życiowe przyjemności?
- Z drobnych tytoń. Zwijam papieroski i palę. Lubię być w domu. Jestem samotnikiem. Największa przyjemność to położyć się w łóżku i czytać.
Co ostatnio kupiła pani tylko dla siebie?
- Naprawdę fajne spodnie. Ja o siebie dbam! Pamiętam, co mówiła mama. Lubię ładne rzeczy. Niedawno na urodziny dzieci dały mi śliczną bluzę. A rok temu świetny bujany fotel.
A czego życzyć pani na święta?
- Niedawno usłyszałam: "Czego mam ci życzyć, przecież ty wszystko masz?". I to jest prawda. No ale skoro już mam czegoś sobie życzyć, to żeby było na gaz w domu, na prąd i na paliwo do samochodu. I na dobre wino.
Skąd w pani tyle optymizmu?
- Z tego, co wzięłam z rodzinnego domu. I z chęci wyzbycia się złych emocji. Moi rodzice są mocno wierzący. Ich oparcia w wierze czasem mi brakuje. Niezależnie od tego uważam, że słowa: "I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy", są ważne. Ja miałam szczęśliwe dzieciństwo. Chciałabym, żeby moje dzieci mogły kiedyś pomyśleć tak samo. Chcę przepracować z nimi złe doświadczenia. Nazwać je, zrozumieć i zostawić. Otworzyć nowy rozdział.
Pani jest na to gotowa? Odpoczęła pani?
- Tak, teraz już tak.
TWÓJ STYL 12/2014.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Ines_ Big Brat
Dołączył: 20 Lut 2012 Posty: 917 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 16:04:00 14-12-14 Temat postu: |
|
|
Nie, nie żałuję.
Środa, 10 grudnia 2014.
Szczęście to coś, co nosimy w sobie. Wierząc w to, łatwiej przetrwać trudne chwile, znaleźć siłę, nie oskarżać innych. Aleksandra Justa żyła tak, jak nauczono ją w domu. Mąż Zbigniew Zamachowski dbał o bezpieczeństwo rodziny. Ona prowadziła dom, wychowywała czworo dzieci. Fakt, była aktorką, jednak nie karierę wybrała. Po rozwodzie wszystko się zmieniło. Katastrofa? Nie, nowe rozdanie kart. Niczego nie żałuję, mówi. Bilans: winien - ma, wciąż wychodzi jej na plus.
Mogła więcej. Grać, bywać, błyszczeć. Nie dbała o to. I nie ma wątpliwości, że wygrała./Twój Styl.
Kiedy trzy lata temu w mediach pojawiła się informacja, że Zbigniew Zamachowski ma romans z Moniką Richardson, w sposób naturalny oczy wszystkich zwróciły się na zdradzoną żonę. Z dnia na dzień, bez jej zgody, Aleksandra Justa stała się obiektem zainteresowania. "Jak ona to znosi?", "Co on jej zrobił?" - zastanawiali się "życzliwi".
Rozwód małżeństwa z dwudziestoletnim stażem, a potem medialny ślub nowej pary były jak telenowela serwowana na pierwszych stronach wielu gazet. Bez refleksji, że za newsem stoją czyjeś emocje, rozpacz, łzy. Choć miała prawo być zła, Aleksandra milczała. Nie komentowała, nie odpowiadała na zaczepki. Znosiła prowokacje. Tylko raz jej najstarsza córka napisała w internecie: "nie chcemy być rodziną Moniki Richardson". W końcu jedyny komentarz porzuconej żony: "publiczne pranie brudów, zwłaszcza kosztem dzieci, jest tanie i tandetne". Tyle.
Jaka jest Aleksandra Justa dwa lata po rozstaniu? Czy się załamała? Nie, ma się świetnie. Nie chce jednak rozmawiać z użyciem wielkich słów: klasa, honor, godność. OK, poszukajmy jakiegoś dobrego, zwykłego hasła na początek.
Słowo najważniejsze?
Aleksandra Justa: - Rodzina. W ciągu ostatnich dwudziestu lat inwestowałam przede wszystkim w nią i w dzieci.
Skąd pewność, że jest najważniejsza?
- Z domu. Pochodzę z rodziny wielodzietnej. Rodzice, cztery siostry: Kinga, Hania, Magda i ja, najstarszy brat Andrzej. Ja byłam środkowa.
Kto tym zarządzał?[b]
- Mama. Zajmowała się domem, nami i pracowała. Była księgową w liceum medycznym. Tata pracował na kontraktach w Czechosłowacji. Budował śluzy na Łabie, Wełtawie. Dzięki temu wakacje spędzaliśmy w Pradze i mieliśmy zagraniczne piórniki. W tamtym czasie Czechosłowacja gospodarczo stała lepiej niż Polska. Nowa torba z Pragi zawsze robiła furorę w klasie.
[b]Ktoś mamie pomagał?
- Nie. Nie mieliśmy niani, wszyscy chodziliśmy do przedszkola. Przywilej małego miasta - mieszkaliśmy w Tczewie - jest taki, że wszędzie blisko. Przedszkole mieliśmy pod domem, szkołę tak samo. Od pierwszej klasy poruszałam się po mieście sama. Ale to były inne czasy. Kiedy ja puszczałam moją Marysię samą do podstawówki w Komorowie (w trzeciej klasie!), któraś z mam zapytała, czy się nie boję. Ale czego mam się bać o godzinie pierwszej po południu?
Mama była autorytetem?
- Tak. Dziś ma osiemnaścioro wnuków. Zna daty ich urodzin, dzwoni w każdą rocznicę.
Cytat:
“Żyjemy w świecie wymyślonych historii. Co z tym zrobić? Są dwie drogi. Można iść w zaparte albo dalej ciągnąć przez życie bzdurę wymyśloną dla rozrywki innych...”
Ważne zdanie, które pani od niej usłyszała?
- Na przykład: "Pamiętaj, że nikt nie zadba o ciebie tak, jak ty sama".
Tata był wzorem, do którego porównuje się potem każdego faceta w życiu?
- Niczego nie demonstrował na siłę. Ale potrafił np. wsiąść w Pradze do pociągu, jechać nim 16 godzin, żeby o dziesiątej rano w niedzielę być w domu, zjeść z nami śniadanie i obiad i o osiemnastej wsiąść do pociągu powrotnego.
Jak spędzaliście Boże Narodzenie?
- Absolutnie tradycyjna wigilia. Szczere dzielenie się opłatkiem. Najładniejszy prezent dostawała mama. Tata tego pilnował. Nie przychodził przebrany sąsiad, dzieciaki wyganiano do ostatniego pokoju, skąd nagle słyszeliśmy: "Gwiazdor, Gwiazdor!". Wpadaliśmy, a rodzice oświadczali: "Wyszedł, jaka szkoda... Ale popatrzcie pod choinkę". Długo się na to nabieraliśmy. A teraz jest jeszcze fajniej, bo dzieci na wigilii jest dużo więcej. Marysia powiedziała, że nie wyobraża sobie świąt w małej rodzinie. U nas po rozpakowaniu prezentów jest ogromna sterta papierów, bałagan. Po prostu szaszor.
Szaszor?!
- No, szaszor. Tak się u nas mówi. Zamęt, zamieszanie. Po kociewsku.
Kiedy obserwuje się taką mamę, myśli się: "u mnie będzie inaczej" albo przeciwnie "chcę tak samo". Która opcja?
- Gdyby nasza rodzina była koślawa, pewnie ani siostry, ani ja nie powieliłybyśmy jej modelu.
Pani chciała być też aktorką. A to trudno pogodzić. Dlaczego aktorstwo?
- Bo to zawód, który ociera się o psychologię, a ta mnie zawsze interesowała. Poza tym widziałam, że kiedy mówię wiersz, cała klasa słucha. To podkręcało. Lubiłam teatr. Jako jedyna z rodzeństwa siedziałam przykuta do telewizora i oglądałam wszystkie spektakle. Teatr BBC, sztuki Szekspira, Kabaret Starszych Panów, Pegaz. To wszystko mnie ukształtowało. Postanowiłam zdawać do szkoły filmowej. Przygotowałam się, pojechałam na egzamin. Gdybym się nie dostała, prawdopodobnie drugi raz bym nie podeszła. Nie miałam aż takiej determinacji.
A kompleks dziewczyny z prowincji?
- Nie. Stres wiązał się ze zmianą mniejszego miasta na duże. To robiło wrażenie. Jest świetna piosenka Jeremiego Przybory: "Są takie średnie miasta, gdzie żaden dom nad inne nie wyrasta. W średnich miastach mężczyzna czy niewiasta nie zwykli są sąsiadów swych przerastać". W Łodzi spotkałam trochę innych ludzi, z tym trzeba się było oswoić. Ale gdy wychodzi się z rodziny, w której ludzie się kochają i dają sobie poczucie wartości, kompleksów się nie ma.
Filmówka, zwłaszcza wtedy, to była prestiżowa szkoła, przebrane towarzystwo. Dziś byśmy powiedzieli: lans. Nadążała pani za tym?
- Tym się nie przejmowałam. W Tczewie nie było lansu, nie znałam tego zjawiska. Na początku byłam dumna, że się dostałam. A potem już czułam się jedną z nich. Mieszkałam w akademiku. Uważam, że każdemu młodemu człowiekowi taki sprawdzian jest potrzebny.
Powtórzy to pani, gdy dzieci będą chciały wyfrunąć z gniazda?
- Będę się cieszyć, gdy staną się samodzielne.
Dużo dzieci, duże stado. Jaki miała pani pomysł na swoje miejsce w nim? Chciała pani być autorytetem?
- Oczywiście. Ale na początku w ogóle nie wiedziałam, jak to będzie. Pamiętam myśl w noc po urodzeniu Marysi: "Przecież ja się już od niej nie odszczepię". Czułam, jaka odpowiedzialność na mnie spada. Nie było euforii. Ostatecznie urodziłam jeszcze troje dzieci. Przy każdym była nutka przerażenia, ale przede wszystkim radość.
Po urodzeniu córki zaczęła pani grać w teatrze. Pierwsza ważna rola?
- U Jerzego Grzegorzewskiego w "Ślubie" Gombrowicza. Potem było "Wesele" Wyspiańskiego, "Wiśniowy sad" Czechowa... Od roku 1997 do dziś jestem w Teatrze Narodowym. Grałam w filmach, za rolę w "Struggle Ruth Mader" dostałam nagrodę dla najlepszej aktorki na międzynarodowym festiwalu filmowym w Soczi.
Ale w pewnym momencie odpuściła pani karierę. W imię czego?
- Zawsze jest coś za coś. Uważam, że można mieć albo dzieci, albo pracę. Można wejść w nieprzespane noce przez kilka lat ciurkiem, albo żyć wygodnie. Ja nie spałam, ale uśmiech dziecka autentycznie był rekompensatą. Poza tym powiedziałam sobie: jak mi będzie smutno, rola mnie nie utuli. A dzieci tak.
To działa? Tulą panią, kiedy jest smutno?
- Tak. Lubią się tulić. Chłopcy mają 15, 17 lat i wciąż to robią. Dziewczyny też. Nie wstydzą się. Rozumiemy się i bardzo kochamy. Nie zrobiłam spektakularnej kariery, ale nie mam kompleksu. Niczego nie żałuję. Nigdy nie żałowałam.
A przychodziła myśl: "Palę za sobą mosty"?
- Gdy odpuszcza się pracę, jest ryzyko, że nie będzie do czego wrócić. Może też przyjść moment, kiedy trzeba będzie liczyć tylko na siebie. Życie zawiruje i zostanie się samemu, bez zaplecza finansowego. Ja byłam w komfortowej sytuacji, miałam za co żyć. Przez lata mogłam sobie pozwolić na to, że pracuję, bo chcę. Wyjaśnijmy: nigdy nie zrezygnowałam z pracy zupełnie. Cały czas grałam. Tylko nie na sto pięćdziesiąt procent. Karierę robił mój były mąż. Punkt ciężkości był przeniesiony na jego sprawy zawodowe.
Ma dzieci, przyjaciół i czyste sumienia. A role?
Teraz proszę bardzo!/Twój Styl.
Codzienność, założę się, że czasem zgrzytała. Mam troje dzieci, wiem, jak to jest: choruje jedno, zaraz po nim następne, a wywiadówki w szkołach zawsze są w tym samym dniu i o tej samej godzinie. Jak pani dawała radę?
- Byłam pół godziny na jednej wywiadówce i biegłam na drugą połowę następnej. Do młodszych dzieci, starsze czasem odpuszczałam.
A serio, jaki miała pani sposób, żeby dzieci czuły się jednakowo traktowane?
- Prosty. Ponieważ kocham każde tak samo, mówię im to. Ale wiadomo, że dzieci czasem dopominają się: "Mama, ale mnie kochasz bardziej, prawda?". Wtedy robiłam to, co moja mama. Ona wyciągała dłoń i kazała nam liczyć palce. Ile jest? Pięć. Okej, każde z was to jeden palec. Jak mi ktoś odetnie wskazujący albo serdeczny, będzie mnie bolało tak samo, prawda? No właśnie, dla mnie każde z was jest równe... Ja też powtarzam dzieciom, że kocham je równo.
Nigdy nie miała pani dość bycia w ciągłym zamieszaniu, nie chciała pani uciekać z domu?
- Chciałam. Bo ile razy, zanim dziecko dorośnie, muszę powtórzyć: włóż kapcie, zabierz stąd plecak? Milion. Czasem po godzinie z nimi czułam się tak, jakbym przerzuciła tonę węgla. Odpoczywałam w pracy. Myślałam: Wieczorem idę grać? Super, mam dla siebie cztery godziny.
Co jest najtrudniejsze w wychowaniu?
- Wiek dojrzewania. Zmiany nastrojów. Staram się reagować spokojnie. Zamiast się wściekać, czytam książkę o wychowaniu. Uczę się nie złościć, nie panikować. No, czasem trzeba też kopnąć w tyłek, powiedzieć "weź się w garść".
Potrafi to pani?
- Tak. Bywa, że nie ma ze mną dyskusji. W życie dorosłych dzieci staram się już nie wtrącać, ale kiedy uważam, że trzeba, wciąż ingeruję. Mówię po prostu: "na to nie masz mojej zgody".
Dzieci wchodzą pani na głowę?
- Co to to nie. Zdarza się, że muszę być ostra, wtedy się boczą. Ale powtarzam: życie bez konfrontacji nie istnieje, trzeba się czasem pokłócić. Tylko nie można się znielubić. Ja też się obrażam, ale przeważnie udaję, nie gniewam się na serio. Gdy się tak obrażę, mam dla siebie więcej czasu, bo dzieci zostawiają mnie w spokoju.
Kontroluje je pani?
- Gdy jest pora, żeby wracać do domu, tak. Nie jestem żandarmem. Dzieci są prawie dorosłe. Chociaż... Ostatnio dzwonię do 17-letniego syna i słyszę, że nie jest w szkole. Pytam: co robisz w domu? A on, że śniło mu się, że jest dzień wolny, i gdy się obudził, sen pomieszał mu się z rzeczywistością. Nie poszedł więc do szkoły. Nie wiem, czy dorosłym ludziom może się mieszać jawa i sen. To trochę niebezpieczne.
W pani domu dzieci nie były partnerami rodziców. A jak jest teraz w pani rodzinie?
- Przyznaję, że czasem biorę władzę, muszę przywołać któreś do porządku: słuchaj, kto tutaj jest dzieckiem, a kto rodzicem? Ale jednak staram się żyć z nimi w relacjach partnerskich.
A nie chciała pani nigdy kawałka życia tylko dla siebie, choćby wyjazdu w daleką podróż?
- Kiedy ma się dzieci, samotne podróże przestają smakować. Gdy wyjeżdżałam sama albo ze Zbyszkiem, zawsze żałowałam, że nie ma dzieci. Rodzina to jedność. Bo o co w tym życiu chodzi? Chyba o to, żeby mieć obok kogoś bliskiego.
Brzmi dobrze. Ale dopytuję jednak o straty własne. Na coś musiało zabraknąć czasu. Nienauczony język, nieobejrzane filmy oscarowe?
- Filmy i książki nadrobię. W bilansie ogólnym nie ma strat. Są może pewne deficyty wynikające z życia pod jednym dachem w gromadzie. Na przykład nieustający bałagan. Ale pocieszam się: u syna kolegi jest jeszcze gorzej.
Cytat:
“Niedawno usłyszałam: "Czego mam ci życzyć, przecież ty wszystko masz?". I to jest prawda. No ale skoro już mam czegoś sobie życzyć, to żeby było na gaz w domu, na prąd i na paliwo do samochodu. I na dobre wino.”
Zaczyna pani nowy rozdział. Kobiecie po czterdziestce łatwo się w tym odnaleźć?
- A co to znaczy "czterdzieści plus"? Koniec życia? To jest środek życia, proszę pani.
Lubi pani silne kobiety?
- Co mogę powiedzieć? Lubię jedną moją silną koleżankę i inną, która jest słaba. Pewnie, siła jest imponująca. Ale wie pani co? Siła, która nie niszczy. Bo są silne kobiety, które idą po trupach i niszczą świat dookoła siebie. Tych nie lubię.
Kiedy zdecydowała się pani wrócić do intensywniejszej pracy, ma pani więcej propozycji?
- Nie, to nie tak. Nie ma w moim życiu przełomu. Wiadoma sytuacja spowodowała wiele hałasu wokół mojego "powrotu do pracy". Tymczasem ja pracuję jak dotąd. Gram w Teatrze Narodowym. Teraz, gdy wyszłam także "na zewnątrz", wydaje się, że został naciśnięty jakiś czerwony guzik. A to po prostu przyszedł czas, gdy dzieci są samodzielne. Sytuacja opanowana. Mogę wyjść na cały dzień. To jest fajne także dla nich. Widzą, że pracuję, zajęłam się sobą.
Czyli media rozdmuchały sprawę pani "powstania z popiołów"?
- Nic nie poradzę. Żyjemy w świecie wymyślonych historii. Co z tym zrobić? Są dwie drogi. Można iść w zaparte albo dalej ciągnąć przez życie bzdurę wymyśloną dla rozrywki innych...
Można też milczeć z klasą.
- Tak.
Co pani teraz robi zawodowo?
- W teatrze Syrena gram w spektaklu "Skaza". W Teatrze WARSawy w "Ofierze" w reżyserii Adama Sajnuka. Zrobiłam też monodram o Clarze Schumann, tekst napisała Justyna Bargielska, reżyserował Tomasz Cyz. Premiera była we wrześniu w Zakopanem. Mam nadzieję, że wkrótce będę to grała w Warszawie.
Muszę zapytać o "Skazę". Gra pani kobietę w stabilnym, długim związku, którą zdradza mąż owładnięty namiętnością do młodej dziewczyny. To premedytacja, prowokacja?
- Dla mnie to jest tylko rola. Dostałam propozycję, poszłam na casting i wygrałam go. I chciało mi się to zagrać. A że akurat tak to się zgrało w czasie? Interpretację zostawiam widzom. To, co dzieje się w mojej głowie, kiedy to gram, zostawiam dla siebie. I kropka.
Kto w słabszych chwilach pomaga pani wierzyć, że będzie dobrze?
- Przyjaciele w Komorowie i Warszawie - właściwie moja rodzina zastępcza. Nie narzekam na samotność. Wciąż mam moje kochane siostry.
Dziś może pani zadzwonić do którejś z nich o północy i powiedzieć: miałam fatalny dzień?
- Oczywiście. Co rok jeździmy razem na wakacje z dziećmi. Organizujemy też wypady sióstr. Ostatnio byłyśmy w Londynie. Kiedyś mieszkałyśmy w jednym pokoju i teraz też wynajmu-jemy w hotelu jeden. Cudownie tak cofnąć się w czasie. Nagle jedna z nas mówi: Kinga, ty znowu wszystkich chcesz przekrzyczeć. Albo: Hania, zgaś światło. Siostry są moją siłą.
Kto jeszcze?
- Za płotem mam wspaniałą sąsiadkę. Profesor Grażyna Matyszkiewicz, moja nauczycielka jeszcze ze szkoły filmowej w Łodzi. Dostałam od niej wiele wsparcia, cennych rad. Podchodzimy z dwóch stron płotu i gadamy. Albo zostawiamy sobie na płocie coś w siateczce. Książkę, jakieś jedzenie. Grażyna mnie czasem dokarmia.
Dom jest na pani głowie. Co, gdy zaczyna przeciekać dach?
- No co, trzeba zadzwonić do pana Stasia, który przyjedzie i naprawi.
A gdy zepsuje się samochód?
- To jedzie się do warsztatu.
Trzeba zaplanować wydatki na ten miesiąc...
- Planuję. Dzięki mamie księgowej umiem spisywać rachunki, zrobić budżet miesięczny.
Dzielna i samodzielna?
- Zwykła matka Polka powiedziałabym. Jakich tysiące w tym kraju.
Jakie są pani życiowe przyjemności?
- Z drobnych tytoń. Zwijam papieroski i palę. Lubię być w domu. Jestem samotnikiem. Największa przyjemność to położyć się w łóżku i czytać.
Co ostatnio kupiła pani tylko dla siebie?
- Naprawdę fajne spodnie. Ja o siebie dbam! Pamiętam, co mówiła mama. Lubię ładne rzeczy. Niedawno na urodziny dzieci dały mi śliczną bluzę. A rok temu świetny bujany fotel.
A czego życzyć pani na święta?
- Niedawno usłyszałam: "Czego mam ci życzyć, przecież ty wszystko masz?". I to jest prawda. No ale skoro już mam czegoś sobie życzyć, to żeby było na gaz w domu, na prąd i na paliwo do samochodu. I na dobre wino.
Skąd w pani tyle optymizmu?
- Z tego, co wzięłam z rodzinnego domu. I z chęci wyzbycia się złych emocji. Moi rodzice są mocno wierzący. Ich oparcia w wierze czasem mi brakuje. Niezależnie od tego uważam, że słowa: "I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy", są ważne. Ja miałam szczęśliwe dzieciństwo. Chciałabym, żeby moje dzieci mogły kiedyś pomyśleć tak samo. Chcę przepracować z nimi złe doświadczenia. Nazwać je, zrozumieć i zostawić. Otworzyć nowy rozdział.
Pani jest na to gotowa? Odpoczęła pani?
- Tak, teraz już tak.
TWÓJ STYL 12/2014.
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|