Aneta Mocno wstawiony
Dołączył: 30 Lis 2007 Posty: 5514 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 12:22:18 24-11-14 Temat postu: |
|
|
Ines_ napisał: | Wywiad » Mistrz i Małgorzata » Domagalik i Stuhr.
22 listopada 2014.
Jak uszczęśliwić Jerzego Stuhra? Zabrać go na Sycylię...
Małgorzata Domagalik: Wczoraj przeczytałam pana ostatnią książkę i odkryłam nowego Jerzego Stuhra. To było miłe odkrycie.
Jerzy Stuhr: - Nie zdezaktualizowała się trochę, bo fakty są sprzed dwóch lat?
Fakty nie mają aż takiego znaczenia, tylko to, jak pan sobie z nimi "radzi". Ta pana niezgoda na bylejakość...
- Niezgoda też jest jakimś stymulatorem do działania. Pamiętam, jak jeszcze w studenckim ruchu zaczynałem działać, to po pierwsze zastanawialiśmy się, na co się nie zgadzamy i na ile można to wyrazić.
Przywilej młodości.
- Ale ja ciągle to odczuwam.
Jest pan ciągle młody...
- Lubię być sam, a to już nie jest atrybut młodości.
Zawsze lubiłam być sama...
- Ja goniłem za towarzystwem, za wspólnotą, za grupą. Wie pani, nie mogę się skupić, bo patrzę na te okładki dookoła na ścianach i wszędzie widzę moje studentki, np. Gorczycę.
Śliczna dziewczyna.
- Zawsze była ładna. Ale wracając do tematu, nie ciągnie mnie dziś do życia towarzyskiego. Nie ciągnie z paru powodów: po pierwsze, męczy mnie popularność...
Męczy?
- Wiem, niejeden skoczy z dziesiątego piętra, żeby o nim pisano. A ja bardzo lubię dyskrecję, niewchodzenie w moje życie. Sam jestem dyskretny. Pochodzę z rodziny, gdzie dyskrecja była cnotą. Kiedyś na dworcu w Katowicach zagapiłem się na Kobielę, bo wsiadał do pociągu, to mama mnie po łapach... Poza tym życie towarzyskie bardzo przeszkadza w osiągnięciu spokoju wewnętrznego. Unikam.
Hm... Chociaż gdyby pan napisał drugą część, np. o życiu towarzyskim bez dyskrecji, to byłoby co czytać...
- Wydawnictwo mnie namawia - jest zasada, że jak się sprzeda ponad 100 tys. książek, to jest obowiązek pisania, bo to oznacza, że drugą część przeczyta 80 tys. Ale ja mówię: dajcie mi teraz zrobić coś innego.
Obejrzałam "Obywatela". Ten swego rodzaju stygmat bycia Polakiem też jest do udźwignięcia.
- Tak. Trochę się działa na przekór.
Ale dzisiaj co jest na przekór?
- Wczoraj Krysia Janda przysłała mi z TV Republika jakąś dyskusję, której byłem bohaterem.
À propos filmu?
- Nie, o mnie konkretnie było i o tym, dlaczego wystąpiłem przeciwko filmowi "Smoleńsk". A konkluzja była taka, że artyści to prostytutki. Tak było powiedziane: że to prostytuujący się zawód. Zacytowano moją wypowiedź do pani Olejnik w Radiu ZET. Spytała, czy wziąłbym udział w filmie pana Krauzego o Smoleńsku. Odpowiedziałem, że gdyby scenariusz był kłamliwy, tobym nie wziął.
I oni w tym studiu dyskutują, opuszczając słowo "gdyby" - że powiedziałem, że nie wezmę udziału, bo to film kłamliwy. I opuściwszy to jedno słowo, można wysnuć konkluzję, że artyści to prostytutki? Wyciągnęli, że wziąłem udział w "Uprowadzeniu Agaty", bo chodziło o posła Kerna, i to, że film nakręcił współpracownik SB Marek Piwowski. Pięciu ludzi tak sobie dyskutowało.
O czym będą dyskutowali po "Obywatelu"?
- Na kolaudacji "Obywatela" Jacek Fuksiewicz podszedł do mnie i powiedział: "Gratuluję panu odwagi". Pan Sobolewski też mi napisał: "Jest pan bardzo odważnym człowiekiem". Czyli, pomyślałem, oni już wiedzą, co za chwilę może na mnie spaść.
A o czym pan zrobił film?
- O dziwnych losach mojego pokolenia w moim kraju. Dziwnych, burzliwych, ciekawych. Pomijając ekstremalne burze w Europie jak Serbia, to chyba tylko Hiszpanie mieli tzw. ciekawe życie, różne ustroje, które ich dopadały.
I podzieleni latami Niemcy.
- Ale tam dzisiaj też jest trauma, nie lubią się, gardzą sobą, a pani Merkel i prezydent Gauck są z dawnego NRD. Jeszcze jedno: mój film nie jest o tych Polakach, którzy tworzyli historię, tylko o tych, którzy byli historii poddani.
Ale chcą być uczciwi.
- Tak, dlatego mój bohater jak wciągają go np. w fundację, gdzie zaczynają opowiadać o Żydach, to jednak wychodzi. Mówi "nie".
Przeczytałam, że to komedia, ale gorzki to śmiech.
- Chciałem zrobić komedię i słyszałem jakieś chichoty, ale ludzie mówili, że zawsze na końcu sceny była gorycz. Pani z telewizji powiedziała, że to jest taki smutny film i że my nie możemy się wyzwolić z Piszczyka. A wydawałoby się, że takie dobre czasy nastały: jeździmy takimi samochodami, knajpy mamy takie, cuda na kiju (śmiech).
Usprawiedliwiony wulgaryzm, gdy raper ironizuje: "Jak tak dalej pójdzie, to już niedługo wszyscy w Polsce bigos będziemy wpier... pałeczkami".
- Dobre określenie. I pierogi pałeczką (śmiech).
Poszaleliśmy?
- Tak, to wszystko za szybko. Także, widzi pani, ten film może być inspiracją do rozmowy o tym kraju.
Ale myśli pan, że gdzie ona może się odbyć? Wśród młodych PiS-owców?
- Nie wiem, jak ci młodzi odbiorą ten film, czy ich to obchodzi.
[b]Pamięta pan "Cinema Paradiso" w reż. Tornatore?
- No pewnie.
Coś jest z niego w "Obywatelu".
- To byłby komplement, bo ja ten film bardzo lubię.
Potrzeba powrotu do tego, co minęło, do tych ludzi, do opowieści. Jest też sentymentalna czułość.
- Ja także lubię patrzeć na dawne czasy, bardzo mnie wzruszyło to, jak scenografia i kostiumy odnowiły epokę mojego dzieciństwa. I chciałem też właśnie pokazać tę czułość - Maciek chyba bardzo dobrze to zagrał.
Pana syn jest wybitnym aktorem. Kiedy pan patrzy, jak gra, to widzi tylko to, co jest dobre?
- Co jest złe - boję się za niego. Mam tremę. Ja nawet nie lubiłem do kina chodzić, jak on te komedyjki grał. A potem się odrodził w "Pokłosiu" i "Obławie". To lubię. Wziąłem go do filmu, żeby może był tym pasem transmisyjnym dla młodego widza.
Jest wiarygodny.
- Cały czas jest pytanie: "Dla kogo to kino?", ale jak to Andrzej Wajda kiedyś powiedział: "Ja słucham publiczności i chcę mówić do niej, tylko na moich warunkach".
Warto zaryzykować, bo istnieje duże prawdopodobieństwo, że po drugiej stronie spotkam ludzi, którzy myślą podobnie.
- Dokładnie tak myślę. Pamiętam mój pierwszy film "Spis cudzołożnic", projekcję w Gdyni. Boże, jaką ja miałem tremę, bo tam było tak: co tam Jureczek nam teraz pokaże? Przekroczył pewną granicę, która tylko nam, absolwentom łódzkiej filmówki, przysługuje. To też bardzo polskie jest.
Nie wychodź przed szereg.
- Jesteś człowiekiem filmu. Czy Benigniego ktoś pyta, czy on ma szko-łę filmową?
No tak.
- I po tym filmie podchodzi do mnie młody chłopak, może 17-letni, i mówi: "Git film pan zrobił". Ja odpowiadam: "Panie, to film dla pana rodziców. Co się panu mogło podobać?". "Bo był pan uczciwy".
No właśnie, wartości zawsze się obronią.
- I pomyślałem: widocznie ten młody człowiek w moim pokoleniu widzi skorumpowanych nauczycieli, urzędników, rozpadające się małżeństwa i jemu imponuje ktoś, kto jest uczciwy.
A scena z kubłem włożonym nauczycielowi na głowę?
- Zdecydowałem się to pokazać, bo to co innego jak o tym czytasz czy widzisz to na YouTube. To trzeba pokazać, zwłaszcza że puentą jest nie kubeł, tylko to, że to tego nauczyciela wyrzucili.
Młodociany bandyta mówi: "Masz przechlapane, bo cię nagrałem".
- Koledzy teraz mi mówią, że na egzamin przychodzi student i stawia magnetofon, żeby to było nagrane. Wyobraża pani sobie?
Można tak?
- Można. Ja pana profesora nagram, bo jakby co...
Czytałam u pana w książce, że dziewczyna na egzaminie mówi, że "Makbeta" z internetu zna... i się dziwi, że to trzeba czytać. Za sceny z księdzem też pan "dostanie".
- Ale dość niewinnie to pokazałem wobec faktów. Jeszcze dzieci można było w to wplątać, a zawodowe prostytutki dadzą sobie radę (śmiech). Widzieliśmy, jak sobie dały. Do Chicago mam już zaproszenie - ja tam już kiedyś byłem. Złotego Hugona dostałem za "Wodzireja". Pierwsza taka międzynarodowa nagroda.
Zdjęcia, które dzisiaj zrobimy, będą trochę we włoskim klimacie. Czy Włosi patrzą na pana jak na obcokrajowca, czy jak na swojego?
- Jak na obcokrajowca - ja jednak bardzo mocno podkreślam, że jestem nie od nich. Na przykład nigdy nie wezmę się do roli Włocha. Propozycję dostałem dwa lata temu - mówi pani coś nazwisko Olivetti?
Maszyny do pisania.
- I to był klan Olivettich, miałem grać najstarszego z nich. Powiedziałem: "Nie, Włocha nie zagram". Oni na to: "Ale on w Ameryce długo był". "Nie, nie". A w teatrze gdybym zagrał w komedii dell’arte, toby mnie zabili.
Ma pan na koncie rolę, o której wie, że mógłby ją sobie odpuścić?
- Przy tym ogromnym przerobie ról gdzieś tam musisz się omsknąć. Młody aktor musiał grać wszystko, wtedy się nie odmawiało. Były takie sytuacje, że po dziesięć razy szły spektakle i schodziły.
Z pana powodu?
- (śmiech)Były farsy, rozhulanie komediowe u Julka Machulskiego też mi się trochę przejadało, ale nie mogłem mu odmówić, bo łączyła nas przyjaźń. Potem jednak byłem już znudzony tymi "kilerami". Komediowe role jakoś wypadają mi z pamięci. Nawet jak teraz patrzę, to myślę: to było śmieszne? Dzisiaj mnie to w ogóle nie śmieszy. To też wiek...
Świetnie pan wygląda...
Tak mówią.
Sekret?
- Ciężko chory byłem, a teraz... Prowadzę inny tryb życia. Dużo pracuję, ale są chwile, gdy znikam, mam takie miejsca, w których się zaszywam.
To fantastyczne kochać swój zawód.
- I robić rzeczy, które są dla ciebie wyzwaniem. Bo ja na przykład nie przemogę się do serialu, telenoweli, odmawiam. Teraz już się do mnie nie zwracają. W ogóle w filmie bardzo przebieram - tylko żeby było jakieś wyzwanie. Takim wyzwaniem był "Obywatel", takim wyzwaniem był teraz "Rewizor" w Teatrze Telewizji - potężne widowicho, już zmontowane. Czekam na wyzwania. W przyszłym roku będę u Krystyny Jandy robił "Na czworakach" Różewicza - to jest mój powrót.
Różewicz - pana ukochany dramaturg...
- O tych sztukach pisałem pracę magisterską i po 40 latach będę mógł sprawdzić w praktyce, czy miałem rację.
Ta mała stabilizacja nadal aktualna?
- Tak. I Krystyna namówiła mnie, żebym zagrał w "Na czworakach". Jak jest się młodym, to tego się nie rozumie. Gdy patrzę na tego bohatera - obwieszony medalami, trochę jak ja teraz, i do tego ma zadziorny, taki krzywozwierciadlany stosunek - to jestem ja.
Wybrał pan zawód, który w pana przypadku jest trafiony?
- Uwaga, anegdotka. Kiedyś wzięli mnie na świadka do kościoła na ślub, bo ktoś nie przyjechał. Ksiądz spisuje dane i pyta: "Pański zawód?". "Aktor". "To ja wiem, ale jaki zawód?". A Machulski potem mówi: "Trzeba było księdza spytać, jaki zawód" (śmiech).
To jaki to zawód?
- Osobiście uważam, że to zawód dla ludzi młodych. Im bardziej idziesz w las, w wiek doświadczeń, tym trudniej ci wejść w fikcję. Dziecko wchodzi w nią natychmiast. Moja wnuczka łapie łyżkę i mówi: "To będzie samolot i już". Ale im jest się starszym, tym coraz trudniej. A aktor musi wiarygodnie wchodzić w tę fikcję, aby mógł spojrzeć partnerowi w oczy. Z wiekiem coraz bardziej się nie chce.
Rutyna?
- Żeby się nie ośmieszyć. Łomnicki miał to w sobie do końca życia, a u mnie jest taki opór. Coraz bardziej ten zawód zaczyna mnie uwierać. Poza tym moje aktorstwo jest coraz bardziej ekspansywne, psychofizyczne, trzeba mieć do tego siły. Ja chodzę zlany potem, wczoraj na przykład myślałem, że wyzionę ducha.
Co pan grał?
- "32 omdlenia" z Krysią i Łapińskim. To jest trudne, w niedzielę wyjdę w Jeleniej Górze w "Kontrabasiście" - to półtorej godziny...
I tak przez półtorej godziny opowiada pan o...?
- O tym, jaką cenę płaci się za miłość do zawodu, do sztuki. Można to przełożyć na każdą pasję - upokorzenia, samotność, niezrozumienie. Przecież bohater wie o dźwięku więcej niż miliony chodzących po ulicach - i co z tego? Moja żona całe życie grała, a dzisiaj mówi: "Pomasuj mnie trochę, bo boli". To są skrzypce. A poza tym okraszone to jest jakąś niespełnioną miłością, która zawsze ludzi porusza. Dlaczego ja nie mogę kochać tej Sary - bo siedzę w ostatnim rzędzie, a ona na scenie?
Może w życiu jest piękne i to, że czasami żyjesz złudzeniem i go nie materializujesz?
- Oglądałem wielu "Kontrabasistów" Süskinda w 30-letniej historii tego utworu i najbardziej mi się podobał w Bratysławie słowacki aktor - coś mówi, a za wspaniałym białym tiulem stoi śpiewaczka. Jak pięknie to oddali. To jest też o niespełnieniu. Jak zacząłem to grać, miałem dokładnie tyle lat, ile miał Süskind, kiedy napisał ten utwór - 37. A teraz mam 67, to co ja mogę grać?
A szczerze - jedzie pan do Jeleniej Góry i myśli: po co ja jadę? I dopiero potem, jak pan wychodzi, to...
- Zawsze. To była znamienna cecha aktorów Starego Teatru. Przychodziliśmy do garderoby i słyszeliśmy: "O Jezus, po co oni tu przyszli?". Nigdy nam się nie chciało grać. Trela, Nowicki, wszyscy my tylko czekaliśmy, żeby kogoś nie dowieźli z jakiegoś planu i odwołali spektakl .
Zdarzało się?
- No tak - ale dlaczego? Bo myśmy na tę scenę szli jak na mękę. Jak myśmy zazdrościli Andrzejowi Łapickiemu, gdy tak siedział na scenie i pięknym głosem opowiadał. Nie umęczył się. A myśmy się usmarkali. Kobiety tylko lubiły grać. Krysia na przykład co wieczór wchodzi na scenę i ona uwielbia grać. A ja... kurczę (śmiech). Żeby tylko nie myśleć.
Kieślowski pana pytał, w jakich sukienkach (patrz: spektaklach) to teraz artysta występuje?
- Tak, on do teatru zbytnio nie miał melodii. Śmiał się: "Trzy godziny w ogólnym planie ciężko wytrzymać". I zawsze pytał: "A w jakich to sukienkach aktor teraz gra?". "Krzysiu, »Hamleta« gramy". Dla niego to były sukienki. Dlatego nigdy nie wystąpiłem w filmie kostiumowym, chyba że dla żartu, a miałem być Cześnikiem w "Zemście" Wajdy.
Nie wystąpił pan bo...?
- Wtedy nie jestem sobą. Ale to od Kieślowskiego wziąłem, bo on mnie tym skaził: "Stań w marynarce przed widzem i powiedz coś, żeby go nie znudzić, a nie szmaty, wąsiki itp.".
Takie witkacowskie trochę kto i po co?
- Tak, dokładnie. W tym jego monolożku jest kto i po co... nie, jest jeszcze trzecie pytanie: jak? Znowu się zastanawia i odpowiada: "Jeżeli nie wiesz, kto i po co, to wszystko jedno - jak". Mój Maciek zawsze był zafascynowany tym zdaniem.
Ma pan psa?
- Zawsze mieliśmy. Teraz mamy suczkę, bo dla żony była kupiona. Ale mieliśmy wielkie psy: wilczura, owczarka berneńskiego. Ten drugi był trochę niewymiarowy, wielki i jaki inteligentny. Ale kochałem tego berneńczyka. Parę scenariuszy razem napisaliśmy.
A potem jest dramat, jak pies odchodzi.
- No, jeszcze mógł pożyć, ale berneńczyki rakowe są. Miał raka. Zdechł, mając siedem lat. Teraz mam posokowca, suczkę.
Piękny pies.
- Fajny, ale taka psi, psi.
Z tej pana książki wyłania się normalny człowiek, mężczyzna, a nie tylko ekskatedra, profesor, rektor, panie profesorze... (śmiech).
- Ja się tego boję, bo ja takie dydaktyczne skażenia mam. Żona zawsze mówi: "Nie pouczaj".
A kobiety, panie profesorze?
- Nie ukrywam, że bardzo lubię kobiety. Całe życie. Lubię kobiety może dlatego, że miałem do nich szczęście. Nigdy mnie nie zraniły.
Czyli nie zdradziły, tak?
- Też. A obok miałem kolegów, których zraniły baby strasznie. A czasem aż niewspółmiernie do win tych mężczyzn (śmiech).
Tak, bo mężczyzna nigdy nie jest winny...
- Jest, ale troszkę. Miałem szczęście do matki, dawała mi ogromną siłę.
Rodzice dają największą.
- Matka stała za mną.
I mówiła: Jureczku, jesteś mądry, kochany?
- Nie rozpieszczała mnie, ale mogłem na nią liczyć w każdej chwili. Była ze mnie dumna, ale też surowa, kiedy ja byłem słaby. I żona, i te narzeczone w młodości - wszystkie sympatyczne. I żadna zołza. Może ja też byłem mądry. Nigdy tak z uszami się nie zakochałem. Zawsze myślałem, co będzie za dziesięć lat. Tu byłem dość chłodny, jak w "Panu Tadeuszu": blondyni nie są tak namiętni. Może też dlatego, że nie wkopałem się w życiu w jakieś historie, z których trudno się potem wyplątać. I jeszcze trzecie, że ja miałem pasję, a nią była właśnie sztuka.
Jak ja się w Stefanii Sandrelli kochałem...
Wokół artystów jest wiele pięknych kobiet.
- Ale trzeba mieć czas, a jak tyle inwestujesz w sztukę... Do dzisiaj żona coś do mnie mówi, a ja: "Zaraz, coś mi się tu scena nie montuje".
Czyli żona rozumie. Opowiadał jej pan o spotkaniu w windzie z Sylvią Kristel?
- Wiedziałem, że ona jest na festiwalu. Weszła taka bardzo elegancka pani w okularach do windy - to była bardziej erotyka niż fascynacja. Dam przykład: dużo jeździłem z Basią Brylską po Rosji, ona tam jest bardzo popularna. I to było coś niesamowitego, jak w nocy w restauracjach przyjęcia, alkohol, a do niej podchodzili tacy młodzi chłopcy: "Barbara, kak ja was lublu. Wy maja". A ona, taka starsza pani: "Dobrze, synku, dobrze". Ale oni ją dalej kochali. Ona dla nich była taka, jak dla mnie Beata Tyszkiewicz zawsze będzie kobietą. Pola Raksa będzie zawsze kobietą. Jak zagrałem z Polą Raksą w "Uprowadzeniu Agaty", to o tym te bałwany z TV Republika nie powiedziały.
Ona tam grała...
- Moją żonę. Z Polą Raksą zagrałem małżeństwo, a jak się w niej kochałem... Na "Szatanie z siódmej klasy" to ja 15 razy byłem. Kiedyś na próbie byłem w Teatrze Ludowym - czy to był "Ryszard III", nie pamiętam - i nagle w ciemnościach sali stoi jakaś pani, a mnie coś zaczyna przeszkadzać, ale nie widzę kto, co. Sylwetka tylko. Podchodzi Barbara Kwiatkowska-Lass. Jezus, myślałem, że zemdleję na tej scenie. Przyjechała do Krakowa i weszła akurat na prób. I odżyło wszystko z "Ewa chce spać".
Widzi pan, znowu idziemy we włoskie klimaty. Włosi tak pięknie potrafią pokazać w kinie fascynację kobietą.
- A dlaczego u mnie w "Obywatelu" tak te chłopaki na Andżelikę latają?
W pana filmach, wbrew pozorom, dużo jest erotyzmu.
- Ale też zarzucają mi feministki, że moje filmy są patriarchalne i że analizują mężczyznę, nie kobietę. Co jest prawdą.
Pan pokazuje, co pan zna, tak?
- Tak. Dzisiaj jakaś dziennikarka mnie spytała, czy dopuszczam improwizację. Mówię, że raczej nie, chyba że ona jest przygotowana. Na przykład role żeńskie bardzo często pisały ze mną aktorki. Ja je pytałem: "A ty w takiej sytuacji co byś zrobiła?". "No, nie wiem, zadzwonię do koleżanki". I ona monologowała, a ja pisałem. "O, to dobre zdanie, nie, to już było, to dobre". Ja nawet lubię erotykę w kinowym wydaniu i...
To chyba ludzkie?
- Pamiętam, że lubiłem chodzić na filmy Tinta Brassa. Jak ja się w Stefanii Sandrelli kochałem...
Piękna była...
- Mieliśmy razem grać w filmie i producent zrobił spotkanie we włoskiej restauracji. Przyszła z córką - ona była pod pięćdziesiątkę, a córka młodziutka. Ani razu na tę córkę nie spojrzałem.
A ile pan miał lat?
- Też pod pięćdziesiątkę. I tak cały czas. Stefania - oj tak, taki plebejski typ, ale coś ma w sobie.
A Monica Vitti się panu podobała?
- Ja ją znałem, jak była grubą i komediową aktorką. Mówiłem jej: "Ja w Polsce to jestem taką Monicą - najpierw w poważnych rolach, a potem »Seksmisja« przyszła. My jesteśmy po jednych pieniądzach". Fantastyczna. A może ma pani rację: erotyka w takim wydaniu filmowym też mnie trochę podnieca i staram się też o to dbać. A ta Żydówka, która mówi, że chce cnotę stracić w Polsce... To fakt.
Podobał się pan kobietom?
- (śmiech) Jedna mi kiedyś powiedziała: "Wiesz, do łóżka bym z tobą nie poszła, ale za mąż bym za ciebie wyszła". Do dzisiaj nie wiem, czy to był komplement.
Czego jako aktor się pan wstydził?
- Wstydziłem się, kiedy w imię iluzorycznej wartości sztuki wyciągałem elementy życia prywatnego, ale niedotyczącego mnie, tylko życia moich najbliższych.
Kto o tym wiedział?
- Ta najbliższa osoba. Tu się rodziło poczucie wstydu. I może parę razy w życiu zdarzyło mi się tę granicę przekroczyć. Pilnuję, żeby do tego nie doprowadzać.
My jako tłum już niczego się nie wstydzimy. Nagość nie jest już nagością itd.
- Ja bardzo cierpię, że Polacy tracą poczucie wstydu. Ale we Włoszech też to widzę.
Może jak się ma Berlusconiego, to się człowiek już nie wstydzi...
- No tak. Kiedyś siedzimy nad morzem w restauracji, obok dzika plaża, facet sika. Mówię do żony: "Basia, to w latach 80. było nie do pomyślenia".
W Warszawie aktor wychodzi z knajpy i sika na trawnik.
- Ale we Włoszech, przy ich poczuciu estetyki, jeszcze do niedawna to było nie do pomyślenia. Także ja nad tym ubolewam, co chwilę patrzę, że ktoś się nie wstydzi. I nie wstydzi się, dlatego że się nie wstydzi. Tego, że nieoczytany, że nie umie, się nie wstydzi.
Jest też taka postawa: jeśli tego nie wiem, to znaczy, że nie muszę tego wiedzieć.
Usprawiedliwione jest wszystko. Patriotyzm jest też obśmiany.
U nas o premierze można w zasadzie powiedzieć wszystko, o prezydencie można powiedzieć wszystko.
-To jest bardzo niebezpieczne.
Demokracja.
- Pomyliła się nam z anarchią. Właściwie mówimy o historycznej obserwacji. Zadziwia mnie Anglia, tam jest ekstremalnie. Z jednej strony kult tej tradycji, z drugiej strony, takiego chamstwa, jakie stamtąd płynie na ulice Krakowa, na Rynek, to nie widziałem w życiu.
Czego pan od życia nie dostał, na czym panu zależało?
- Paszport dość późno (śmiech), w filmie też to jest. I biedny ten Bratek - jak dostał, ciągle miał kłopoty.
A poza tym?
- Wszystko dostałem, nawet pokonałem w życiu dwie tak wielkie choroby - to trzeba mieć szczęście. A pani profesor mi mówiła: "Tak, proszę pana, walka, samopoczucie, wola, tylko w tej chorobie trzeba jeszcze mieć szczęście". I sobie myślisz: kurczę, wczoraj miałem, ale czy dzisiaj?
No i jest się sam na sam.
- Tak, wszyscy ci obok pomagają, ale ten zasadniczy bój musisz wykonać ty. Już było tak, że umierałem, jeszcze mnie do szpitala nie chcieli przyjąć. Bali się, że im umrę w szpitalu i będzie na nich. Nie tylko statystyka, ale i kto im umarł w szpitalu.
Czyli pan już przerobił chorobę sam ze sobą?
- Tak, ale nawet w takich momentach ani przez chwilę mi do głowy nie przyszło, że nie będę żył. Teraz chodzę na badania, jednak już rzadziej. Na razie co pół roku.
Zdrowy styl życia i tenis?
- Tak, gram.
A kto gra po drugiej stronie siatki?
- Trener.
Żona nie?
- Nie. A trener ma tyle lat co ja. Liczymy sobie, że razem mamy 137 lat i gramy. Nie wygram z nim oczywiście - w tym sezonie raz mi się udało, tyle że chyba odpuścił trochę. Ale jak on spędza osiem - dziewięć godzin, a ja jedną na korcie, to czemu się dziwić? Trener mówi, że dobrze biegam.
Mówi pan, że kiedyś korzystał z życia w nadmiarze: papierosy, alkohol, ale i biegał, ćwiczył, jeździł na nartach...
Zawsze pilnowałem, żeby wakacyjne miesiące czy wolne spędzić na basenie, na korcie albo na rowerze. Te trzy rzeczy całe życie mi towarzyszyły.
Kiedyś było takie określenie "higiena fizyczna".
- Ale to wszystko było podporządkowane zawodowi. Wiedziałem, że trudna rola przychodzi i muszę odstawić używki, poćwiczyć trochę. Gorsza była psychiczna, to mnie zwalało.
Na przykład?
- To ciągłe napięcie. Tak jak Janek Frycz opowiadał: "Przychodzi kierowniczka produkcji i mówi: »Panie Janku, za pół roku dopiero zdjęcia, niech się pan nie przejmuje«, a tobie już zaczyna bić serce".
Ale co?
- Emocja, którą można nazwać różnie: tremą, zmaganiem się, to jest stan nerwowy.
"Nigdy nie było dane panu zagrać inteligenta, jakim pan jest" - to zdanie już chyba nieaktualne?
- No bo sam sobie musiałem tę rolę napisać. W "Tygodniu z życia mężczyzny" zagrałem pana prokuratora, w "Historiach miłosnych" pana docenta. Zanussi mi powiedział: "Proszę pana, pan przeprowadził inteligenta w XXI wiek".
Właśnie chciałam powiedzieć o "Barwach ochronnych" Zanussiego. Cała Polska chodziła na ten film.
- To był etos, w tym wypadku inteligenta w negatywnym wydaniu grał Zapasiewicz, a w pozytywnym - Garlicki. (...) Było na to zapotrzebowanie, a dzisiaj czekajmy. Ja ciągle jako polonista UJ wierzę w to, czego mnie uczyli Wyka, Markiewicz i inni - że sinusoidą kultura idzie.
Ogólnie wszystko w życiu...
- Jak mi idzie, mam szczęście, to zaczynam drżeć: oho, łupnie za chwilę. Na razie jestem na wznoszącej.
Znowu?
- Tak, a z drugiej strony to, co piszę w książce - przygotowuję się do roli obserwatora świata, a nie uczestnika. Przygotowania trwają (śmiech). Jak pani pytała, na czym mi w życiu najbardziej zależało, to chyba na tym, żeby być Europejczykiem, którym cały czas się czułem. Przedzierałem się na siłę.
Lubię, jak pan mówi: "Tak sobie myślę, bo jakiego tematu byśmy nie ruszyli, to chce się tego słuchać...".
- No, to by był mój cel osiągnięty. Dlatego też czuję coraz większy niepokój, na przykład jak siedzę w kinie i jestem najstarszy.
Rozgląda się pan na lewo i prawo?
- Tak. Bez przerwy patrzę, wstyd mi, a tu siedzą, głośno gadają.
I komórki wszyscy mają.
I gapią się w ten ekran, a ja chcę z ekranem rozmawiać. (...) On się gapi, ona się gapi - to już nie dla mnie. To, co pani mówi, że z tego wychodzi dialog, to całe życie tak chciałem.
Nie ma nic bardziej fascynującego w sztuce i w życiu jak rozmowa dwojga ludzi.
- Tak uczył Kieślowski: "Wiesz, co to jest najlepszy dialog? Dwóch na ekranie milczy, a ten trzeci w kinie wie, dlaczego oni milczą. Kwintesencja. Jak najmniej słów, a jak najwięcej komunikatów, żeby ci w kinie cię rozumieli". I ja to tym moim na reżyserii ciągle powtarzam: nie gmatwaj.
Zwłaszcza że żyjemy w czasach, w których słowem można zabić, zniszczyć.
- No tak. Wszystko można. I to słowo tak nic nie znaczy. W moim pokoleniu za słowo można było pójść siedzieć, a teraz wszystko po tych Pudelkach...
Podobne pseudomyśli i kobiety też identyczne.
- Moja druga reżyser mówi: "One wszystkie są podobne, nie rozróżniam". No to się rzucam w te, co znam. Cielecką znam, bo uczyłem, Gorczycę uczyłem, Boczarską uczyłem.
Jerzy Stuhr ciągle na wznoszącej - jak to się robi?
- Ja szybko uciekłem. Widziałem, w co mnie wciągają Sopot, Opole, a ja Stary Tear, Jarocki, Wajda, Swinarski. To jest proste, całe życie kreowałem swój wizerunek. Jedne propozycje przyjmowałem, inne odrzucałem. Tu zrezygnowałem z wielkich pieniędzy, tam coś. Cały czas to było takie chodzenie po polu minowym. I szczęśliwie je przeszedłem. Przechodzę. Ale teraz mam taki luksus, że trudno mnie na plewy namówić. To była wielka robota: co odrzucić, co przyjąć, w co się zaangażować, w co nie. W pewnym momencie nawet powiedziałem "nie" Staremu Teatrowi.
(...) Wiedziałem, że muszę iść na nowe pola, że tu już wszystko znam. I to Maćkowi mówię dzisiaj: wiesz, kiedy myśmy wszystko o sobie już wiedzieli, jaką minę zrobi Nowicki, Polony, Trela, a jaką ja do nich, to trzeba było gdzieś iść, szukać nowych pól, nowych partnerów.
Przygnębiła mnie śmierć Robina Williamsa.[/[b]b]
- Nawet rozdzwonili się, żebym się wypowiadał. Ale ja nie lubię w takich sytuacjach. Wiem, jakie są koszty tego zawodu, one mnie szczęśliwie ominęły, nie dotknęły tak bardzo. (...) Jakoś ominęły mnie uzależnienia, nie wiem, co to jest depresja. Nigdy nie byłem u psychologa. W Polsce jestem chyba jedynym aktorem, który nigdy nie był na castingu.
Boją się pana.
- Nie, proponowali rolę - za granicą też - a nie casting.
Robin Williams też nigdy nie schodził poniżej pewnego poziomu.
- Nie chciałbym się wypowiadać o ludziach z tamtego świata, bo to jest taki inny świat, obcy mi. Jak się rozglądałem w tym Los Angeles, to pomyślałem: ludzie, dajcie mi spokój. Ja już byłem tuż przed podpisaniem kontraktu na reżyserię.
I co?
- O bardzo prostą rzecz się rozbiło - że nie będę montował filmu.
Co to miało być?
- "Kontrabasista". Miałem znaleźć aktora, dyskusje były duże: oni chcieli Amerykanina, ja chciałem Anglika, bo bardziej wierzę w angielskie aktorstwo. Nawet przeszli to, zgodzili się.
Ale o co był spór?
- O montaż! Mam zrobić zdjęcia, przyjdę na końcu i nie będę miał prawa do ingerencji...
Zdziwili się, jak pan odmówił?
- W życiu tego nie mogłem podpisać. Jeszcze taki film jak "Kontrabasista", gdzie wszystko czuję tu, w małym palcu. I się rozpadło. To było wtedy, kiedy "Historie miłosne" walczyły o Oscara. Ja tam siedziałem prawie miesiąc. Bardzo blisko było. Trudno czasem przełożyć, jakie napięcia tam są, jakie emocje. To jest permanentne. Najbardziej cierpi zdrowie psychiczne. Motyla się drażni, jak pani powiedziała, a Krysia Janda mówi, że ołowiane kulki w żołądku są. No i emocje, czy to się uda. Cytując fragment z mojego monologu w "32 omdleniach" słowami Czechowa powiem: "Pracujesz, tworzysz, co wieczór chcesz to polepszyć, a tu ci powiedzą fiu-bździu. No, płakać się chce...".
Czym można panu zrobić największą przyjemność?
- Jakby mnie pani teraz na Sycylię zawiozła. (...) Portopalo di Capo Passero albo San Vito Lo Capo, czyli najdalej na zachód. To są tereny dzikie: kurz, piasek, barokowa ruina, plaża, dwa stykające się morza. (...) Rano wstaję i idę na herbatę - już teraz kawy nie pijam - i campari soda, takie różowe, potem się przejdę, gazetkę "La Repubblica" kupię, poczytam, nikt mnie nie poznaje, cudo. Później idę na plażę, następnie we fruttivendolo kupuję jedną cukinię, gotuję sobie w domu: oliwa, białe wino. Potem plaża, budzę się na niej, wrzesień, czwarta po południu, otwieram oczy, lecą bociany do Tunezji.
(...)
Poznają tam pana?
- Byłem w Cefalù - tam moja choroba wybuchła, musiałem skrócić pobyt. Piękna miejscowość, pamiętam, jak wyszedłem na ryneczek do kiosku, a tam facet: "Pan Stuhr, ja pana znam, widziałem pana filmy".
Kto nad panem czuwa?
- Ja jestem wierzący. Wiem, że gdzieś nade mną jest to zorganizowane.
I to daje spokój?
- Takie mam dziecinne przekonanie, że matka nade mną czuwa cały czas. I zawsze jak wychodzę z opresji...
...rozmawia pan z mamą?
- Dziękuję. Mówię: "Mama, dzięki, udało się".
Panie Jerzy, dziękuję, mamy świetną rozmowę.
PANI 11/2014.
|
Agniesiu dziękuje za wywiad jest fajny lubię tego aktora |
|