Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

FATIMSA - 139-140 odc.
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... , 39, 40, 41  Następny
 
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Telenowele Strona Główna -> Archiwum
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Ślimak
King kong
King kong


Dołączył: 06 Paź 2007
Posty: 2263
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Nysa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: 11:35:07 09-08-10    Temat postu:

No kochani przed nami następne - a właściwie dwa emocjonujące odcinki . Uwaga!! Trochę ostre!! Wrażliwi niech przymykają oczy .

Mary Rose:
Musisz zrozumieć Arturę . Trudno jej zachować święty spokój w obliczu zagrożenia. W tej chwili czuła się obserwowana, zaraz po wybuchu. Miała wrażenie, że ktoś ją rozgryzł. Ponadto wykończyła pierwszą osobę w życiu, którą naprawdę ceniła... do czasu. Ligią ją zdradziła, ale wykończenie jej dla Artury było pewnego rodzaju bolesnym sprawdzianem wytrzymałośći. Choć była z siebie dumna, szybko jej przeszło. Trudno tak nagle opanować emocje. Tym bardziej, że w domu nadal czekają ją zwłoki Gallegosa. Jeśli ludzie zaczną coś podejrzewać... mogą dobrać się do jej domu, a tam prześmierdły Raul jak długi leży i czeka na pochówek . Ligia była jej drugą ofiarą, ale pierwszą dla niej ważną. Raula uważała za element społeczny, wesz, więc o ile obeszło ją jej pierwsze w życiu zabójstwo, to starała się jak najszybciej stłumić wspomnienie o tym.

Val:
No to zapraszam do lektury - czyli coś dla ciebie - emocje sięgają zenitu .


CXXVII

Artura stanowczym, szybkim krokiem zmierzała do miejsca swojego przeznaczenia. W posiadłości Hurtado rozstrzygnie się jej los. Nie może już dłużej czekać. Nie może. Ciało Gallegosa nie będzie tam gnić. Już nigdy. Pozbędzie się go raz na zawsze. Ileż czeka ją pracy tej nocy. Nie zapomni jej do końca życia. Oj, tak. Lekcja życia w rzeczywistości dopiero się zaczyna. Wcześniej to była tylko niewinna zabawa. Ktoś zabrał jej grzechotki znad łóżka. Zabawki zniknęły. Czas dorosnąć. Musi być silna. Te hieny ją pożrą. Chyba, że w porę wszystko opanuje. Gdyby tylko tę ręce nie błądziły w różne strony, palce złośliwie nie podrygiwały, te przeklęte nogi nie odmawiały posłuszeństwa, no i w końcu dlaczego nie może myśleć o czymś przyjemnym? Przecież oczyściła swoją przyszłość. Niestety na razie tylko tymczasowo. Ale musi o tym zapomnieć.
W tym tkwił jej błąd. Gdyby Ligia nie była, aż taka głupia. Jak to się stało, że trafiła w życiu, na takiego paszczura! Ligia Sevalleros, to był wielki śmierdzący tchórz, dlaczego jej zaufała? Czy naprawdę była przez ten cały czas tylko głupią, naiwną dziewczynką, jaką widziała w swoim surrealistycznym śnie? Na to wygląda. Inaczej już dawno przejrzałaby, że przyjaźń z Ligią Sevelleros to zgubny pomysł. Ciekawe tylko, jak potraktowałaby ją Maria Elena. Że też nigdy nie spyta jej o zdanie.
Nerwowo złapała klamki przy drzwiach doszukując się kluczy. Niedbale weszła do domu, nawet nie patrząc, czy udało jej się zamknąć drzwi. Najpierw musi się nafaszerować. Trudno pracować w takim stanie. Prochy były jedynym rozwiązaniem. Wchodząc do kuchni, zaleciał ją nieprzyjemny odór z komórki. Od zmarłego Gallegosa, śmierdziało, jeszcze gorzej niż zwykle.
„Pewnie wkracza w oficjalny etap rozkładu” – pomyślała. Przeleżał już swoje, a upały były ostatnio bezlitosne. Za to nienawidziła życia w tropikach. Było zawsze upalnie, nigdy letnio i ciepło. Nigdy.
Dobyła z kuchennej szafki leki na uspokojenie. Obiecała sobie, że nie weźmie ich do ust, ale to świństwo było jej siłą napędową. Bez tego nic nie zrobi. Wydawała się taka bezsilna. Zwiększyła dodatkowo dawkę, którą popiła wodą. Na chwilę usiadła, by wszystko dokładnie przemyśleć. Przede wszystkim musi zamienić ten dom w świątynię zapachową. Smrodu denata, nie powinna teraz wywietrzać. Najpierw niech się pozbędzie zwłok, ale zadanie jest jednym z najtrudniejszych. To nie zwykłe zabójstwo, a masakra, sprzeczna z jej etycznymi zasadami. Artura Rodriguez była może dzikim łowcą, ale nie barbarzyńcą. Czy taka jest cena, za święty spokój? Musi pokroić go jak ser, a następnie utopić w tym gównie? W Los Llanos?
„Zrób to, no zrób! Chcesz mieć spokój? To zrób to głupia! No zrób to Artura” – podszepty stawały się irytyjuące. Atakowały spontanicznie. Musiała się poddać.
Pierwszym krokiem było wywleczenie ciała z komórki i wtoczenie do piwnicy. Mała, słabiutka Artura Rodriguez właśnie się ukazała. Raul Gallegos nawet po śmierci przypominał Tura. Był wyjątkowo zbudowany, i ta siła, z jaką zawsze ją brał. Zawsze śmierdział, nie można było tego ukryć. Tyle, że rybami i co najwyżej potem zrodzonym z desperacji. Tymczasem wyziewał z niego smród zwłok. Trudny do opisania, nawet padlina miała łagodniejszy zapach. Czyste, śmierdzące ścierwo ludzkie. Ileż się musiała namęczyć. Szczęściem piwnica była niedaleko. Stanowczym, zamaszystym ruchem, posłała tego wypierdka na dno pomieszczenia. Na samo dno. Wywołał niemały hałas, jak staczał się bezwładnie po schodach. Chwilami coś postukiwało, możliwe, że coś mu połamała. Tym lepiej. Może robota szybciej jej się uwinie.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby tylko nie ten smród. Zasraniec musi ją torturować swoją osobą, nawet gdy już dawno nie żyje. Poszukała zastępczej maski, czym prędzej zasłaniając nos i usta. Niepocieszające był to, że musi to oglądać. Z tym niestety już nie może walczyć.
Zbliżał się etap drugi. Pojawiły się złośliwe schody. Jak trudno było jej się przemóc. Jak trudno. Arsenał przygotowany do tej operacji, był mało wyszukany. Pod tym względem stary Bernardo się nie popisał. Nie znalazła na strychu niczego ciężkiego. Wyjątek mogła stanowić piła łańcuchowa, jednak bała się z nią eksperymentować. To miała być forma ostateczności. Zadowolić musiała się klasycznymi formami obrony jak tasak, piła klasyczna i siekiera. Przestępując do amputacji lewej ręki, wstrzymywała nerwowo oddech. Jeszcze miała czas na kilka formułek. Nie wiedziała do kogo się modli, chciała tylko, aby szybko się z tym uporać. Marzyła, aby ktoś podtrzymywał ją na duchu. Aby mogła się z kimś podzielić ta tragedią. Ale za towarzystwo robiły tylko cztery ściany… w dodatku za chwile zabrudzone krwią. No dobrym gadżetem były i worki. Tyle że i te czarne wory niedługo znikną jej z oczy. Staną się trumną dla ścierwa Gallegosa.
To były sekundy. Dosłownie sekundy. Trudnością było powstrzymywać emocje. Nie wolno jej krzyczeć. Pod żadnym pozorem. Z rękami poszło gładko. Cudem nie krwawiły aż, tak agresywnie. Chociaż ściany witały tryskające strumienie, równocześnie ciesząc się i brzydząc ze zmiany swojego wizerunku. Obrzydliwość.
Kiedy sięgnęła po siekierę by odłączyć nogi od tułowia, myślała, że nie wytrzyma. Jeden ruch, jeden tłumiony krzyk i poczucie zrezygnowania. Ile jeszcze? Ileż można? Jest przecież tylko kobietą!
- Dokąd mnie będziesz torturował zasrańcu! – krzyknęła w końcu głośno.
Mogłaby tak leżeć i czekać, aż ktoś przyjdzie ją odwiedzić. Wówczas wszystko się wyda.
- Mario Eleno. Dodaj mi siły, proszę cię! Dodaj mi siły!
Nie wierzyła w brednie o niebie i piekle. Wszystko to było wymysłem zrodzonym w mało obytych z nauką średniowiecznych umysłach. W duchy też nie za bardzo, ale teraz musiała porzucić swoją empiryczność i oddać się wierze w nieznane. Inaczej nie da rady. Naprawdę była bliska klęski. Wyobrażała sobie jak Maria Elena trzyma ją z tyłu i dopinguje. Niemal czuła jej obecność.
Ostatnim etapem okazała się głowa. Nie mogła na to patrzeć. Uda się, czy się nie uda? Zamknęła oczy i skierowała siekierą na szyję denata. Dwa ruchy, jeden słyszalny huk. I gwałtowny rozprysk krwi. Czuła, że się kąpie w czerwieni.
Śmierdziała, przerażająca śmierdziała. Była brudna, spocona, zalana we łzach, ale szczęśliwa. Uporała się, wykonała zadanie!
Zaczęła zdzierać z siebie ciuchy, niczym krwiożercze więzy. Naga pognała do łazienki. Momentalnie wzięła prysznic. Wytarła się byle jak, po czym pozamykała wszystkie okna i drzwi. Teraz czas na zabezpieczenie miejsca zbrodni. Wszystko trwało sekundy, jednak wydawały jej się złośliwymi minutami przybierającymi obraz godzin. Dlaczego nie może tego zrobić szybciej? No dlaczego? Dobyła odświeżacze w sprayu, najnowszy produkt, jaki przysłali jej przewoźnicy, i ożywiła dom zapachem kwiatów. Na jakiś czas musi wystarczyć. Kiedy wróci z eskapady, dogłębnie posprząta kuchnię i piwnicę. Była pewna, że wysprząta. Musi.
Worki, były lżejsze niż się spodziewała. Czyżby, nabrała takiej siły? To dobrze wróży. W końcu wkroczy na tę zapomnianą ziemię. Na spotkanie ze swoim wrogiem. Dżungla ją trochę niepokoiła, choć znała ją jak własną kieszeń. Ale odnajdzie to gów*o i utopi go w nim. Żadna ludzka istota nigdy nie dowie się jaki los spotkał śmieci, które chciały gnać na piedestał, przy braku jakichkolwiek umiejętności. Matka natura rozprawi się z Gallegosem. Wróci do ziemi, z której wyrósł. Szkoda, że ziemia wydaje rocznie kilka tysięcy takich zgniłych owoców. Ale trzeba z tym żyć. Niektóre zgniłki, zawsze można wyrzucić do kosza. Zawsze można.
Opuszczając mury posiadłości, pod osłoną nocy gnał niewidzialny rycerz z dwoma tobołami. Uśmiechała się, na wieść o tym, że mieszka w domu przeklętych. W domu, w którym teraz wydarzyły się aż dwie tragedie. Samobójstwo Hurtado, a teraz zamordowanie i poćwiartowanie zwłok. O tak. Nieprzychylna renoma dla takiej posiadłości. Ludzie omijają ją z daleka. Nie wchodzą jej w drogę. Naprawdę ma szansę, by jeszcze tu trochę pomieszkać. Za chwilę znajdzie się w dzikim świecie. Odwiedzi przy okazji domek Bezimiennej Kobiety i dowie się, gdzie ukryto majątek Paeza. Oj dowie się. Tym razem na pewno.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Val
Idol
Idol


Dołączył: 14 Maj 2008
Posty: 1852
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: 22:21:34 10-08-10    Temat postu:

Emocje sięgnęły zenitu. Krawa jatka, którą napawać mogą się jedynie ci, którzy mają stalowe nerwy. Nie na codzień przecież jesteśmy świadkami ... ćwiartowania zwłok. No istna rewelacja.

Ale samo ćwiartowanie to nic, ten szał Artury, jej krzyki, obrzydzenie, śmiech, płacz, wściekłość, żal, siła, to dopiero coś. I jak zwykle teksty niczym z piekła rodem.

To odcinek jedyny w swoim rodzaju, z pewnością drugiego takiego nie znajdziemy. Chylę czoło przed tym odcinkiem, a jeszcze bardziej przed pomysłowością i odwagą zamieszczenia tego.

Czyżbyśmy byli nienormalni, zboczeni i sadystyczni?!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ślimak
King kong
King kong


Dołączył: 06 Paź 2007
Posty: 2263
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Nysa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: 11:38:49 12-08-10    Temat postu:

CXXVIII

Kiedy Artura Rodriguez zmierzała do miejsca, gdzie raz na zawsze zakończy egzystencję Raula Gallegosa, był ktoś kto uparcie śledził poczynania dochodzące zza murów rezydencji. Tym kimś był Marcello Contagnoli. Pół-Włoch, pół-Meksykanin, szybko nauczył się na czym polega bycie mistycznym. Zanim stał się wzorowym obywatelem, prowadził życie pełna wzlotów i upadku, teraz właśnie kiedy miał dziękować niebiosom za okazane zaufanie pojawiła się tragedia. Tragedia w postaci Artury Rodriguez. Kim była? Skąd się wzięła? Tak wiele pytań, a wszystkie takie same. Bez odpowiedzi. Jakże wiele mieli wspólnego, czy ona też pogrzebała przeszłość, czy może właśnie teraz chce to zrobić. Obserwował głęboko ukryty, jak znikała w stronę zachodnią gdzie rozpoczynały się ciemne, pochmurne i duszne dżungle. Zapewne uda się na mokradła. Musiała dobrze wiedzieć, dokąd zmierza. Wydawała się pewna, w swojej eskapadzie, a jednocześnie wystraszona, pełna obaw. To będzie najtrudniejsza przeprawa w jej życiu. Jeśli okaże skruchę, wyjdzie stamtąd żywa, jeśli nie, stanie się przekąską dla bagien lub innych dzikich zwierząt zamieszkujących tę tropikalną okolicę. Mógł za nią krzyknąć, powstrzymać, ale jaki to miałoby sens? Ona tylko próbuje walczyć o przetrwanie. Próbuje się odnaleźć. A nie mogła znaleźć lepszego momentu niż dzisiaj. Wszystko przemyślała. Och, jak wiele musi się o niej dowiedzieć.
Przede wszystkim dlaczego zrównała port z ziemią? W jakim celu? Czy tylko po to, aby zwabić ludzi? Nie… Mogła udać się do dżungli z tymi worami podczas spektaklu. Dlaczego więc tak nie uczyniła? Odpowiedź była jedna. Posłała kogoś na śmierć. Prawdopodobnie na molo przebywała jakaś osoba, która mogła jej zagrozić. Więc ją usunęła. Nie wiadomo tylko w jaki sposób. Zapewne odczuła podwójną ulgę. Pozbyła się zagrożenia, i nie musiała mieć problemów z ciałem.
Umysł Contagnoliego był bardzo niejasną instytucją. Kiedy trzeba było był najszlachetniejszym i najbardziej wyrozumiałym człowiekiem jakie widziało to miasteczko, w ten sposób te wrodzone przymioty i głęboka wiara religijna, tworzyły człowieka, który byłby świetną partią dla młodych dam, wzorem do naśladowania. Jednocześnie, w głębi duszy, dusił się w otoczeniu, które go niezrozumiało. Nienawidził tego. Bycia następną suchą jednostką, której nikt nie zauważy. Wówczas uwalniał się inny Marcello, dążący do zdobycia sławy, pieniędzy i pamięci o sobie za wszelką cenę. Tego Marcella nigdy Fatimsa nie pozna. Nie może. Jest taka piękna i szlachetna. Nie może się dowiedzieć, że w tej anielskiej konsystencji żyje demon, który uśmiecha się od czasu do czasu. Gdyby tak się stało, musieliby się rozstać. Nikt nie może kochać demonicznego Marcella. To jedynie postać fantastyczna, część zbluzganej duszy, którą pogrzebał w przeszłości.
Teraz musiał cofnąć swój zegar i zamienić się w swoje wspomnienia. Ta kobieta popełniła straszliwą zbrodnią. Na dnie worków spoczywały kłopoty. Rzeczowe dowody mogące ją pogrzebać, w najgorszym razie ludzkie zwłoki. Za kilka dni, kiedy emocje opadną, uda się zidentyfikować zwłoki i do drzwi posiadłości świętej pamięci Hurtadów, zapuka miasteczko, z dość nieprzyjemną nowiną. Napastnik musiał bardzo dobrze znać ofiarę. Naprawdę dobrze. Do tego czasu właścicielka nie zdąży wrócić na czas. O nie. Ta kobieta jeszcze nie wie, w jakie bramy piekieł weszła. Z tej dżungli wychodzi się tylko w kawałkach, dlatego, tak wiele gatunków zwierząt tam zamieszkuje. A jeśli jej się uda, przyjdzie na swój pogrzeb. Amazońska dżungla jest jak afrykańska pustynia – tam człowiek walczy ze swoim przeznaczeniem.
Wtem zrodził się w jego głowie, pomysł, aby dokończyć co zaczęła tajemnicza Artura Rodriguez. Nie musiała na siłę tuszować swoich zapędów. Marcello od razu odgadł co ją trapiło. Początkowo marzył o tym, aby zacisnąć ręce na jej szyi. By umarła sprawczyni dnia, w którym jednocześnie został utrwalony i zapomniany w sercach mieszkańców. Tego dusza Contagnoliego znieść nie mogła. Już kiedyś widział podobnie strapioną twarz, trzęsące się dłonie, które szpeciła niewidzialna dla przeciętnego oka krew. Widział coś takiego przed trzema laty i wiedział co się stało, z tym, który popełnił podobny czyn.
Nie mogąc znaleźć klucza, udał się na tył domu i wybił jedno z mniejszych okien. To oczywiste, że klucze zostały zabrane. Nikt nie powinien tam wchodzić. Ale on musiał. Gdy znalazł się w środku wyniuchał nosem, zapach krwi. Ona tu była. Czekała na tego, który ją usunie. Pamiętał doskonale ten zapach. Nie da się go zdefiniować. Jest to coś na pogranicza goryczy i cierpienia. Nie można się nim nasycać, bo zwiastuje to co dla człowieka najgorsze – śmierć. Będąc w kuchni przywitał go inny. Zapach obficie pryskanego pomieszczenia. Przed chwilą zatuszowano tu odór rozkładu. Spostrzegł niedawno domykane drzwi komórki. Chciał je otworzyć, jednak drżały mu ręce. Czy musi do tego wracać? Próbował się powstrzymać, ale nie było innego wyjścia. Jeśli on jej nie pomoże, to nikt tego nie zrobi.
Komórka otworzyła się uwalniając niezliczone pokłady smrodu. Smrodu jakiego nigdy nie czuł w swoich nozdrzach. Był odrażający. Mógłby tutaj zwymiotować, ale z pewnością, nie miałby wówczas siły posprzątać chociaż po samym sobie. Wiedział, że czeka go najgorsze. Zawędrował wzrokiem tam gdzie prowadziły go ostrożnie kropelki krwi. Swój finał miały w drzwiach do piwnicy. Co ona tam robiła? Ciekawiło go to ogromnie, a jednocześnie napawało lękiem. Słyszał przecież krzyk. I jakby szloch.
Ciekawość ludzka jest niezbadana. Często bywa zgubna, ale ludzie wolą się poświęcić dla dobra prawdy, nawet jeśli jest to poświęcenie własnego życia. Marcello Contagnoli nie umarł na widok morza krwi i woni rozkładu na podłodze i ścianach, ale po prostu wpadł w panikę. Zatkał usta ręką tłumiąc w ten sposób emocje. Teraz poznał prawdę. Wiedział już wszystko. Ona tego trupa zwyczajnie pokroiła! Więc to był mężczyzna. Z kobietą by sobie poradziła, z mężczyzną sytuacja wyglądała nieco inaczej. Zwłaszcza jeśli był dobrze utrzymany. W tych worach nie było dowodów, tylko ludzkie flaki! Wypatroszone barbarzyńskim sposobem ścierwo, które spocznie na dnie mokradeł! Czyżby był to Raul Gallegos, który w tajemniczych okolicznościach wyjechał? Utwierdzał się w przekonaniu, że to mógł być on, jednak nie był pewny. Trzymając się ciągle kurczowo ust powstrzymywał napady płaczu. Bezskutecznie, łzy ciekły mu po twarzy. Kiedy poczuł, że jest w stanie się uspokoić, widok krwi i złośliwy fetor doprowadził do wymiotów. Nie wiedział czym wymiotuje, ale mógłby wydusić z organizmu, wszystko co tylko jest możliwe. Nie mógł przestać. Ten obrzydliwy zapach, ta prawdziwa krew.
Czeka go pracowita noc i świt. Pocieszał go fakt, że przemknie niezauważony. Artura Rodriguez doskonale wiedziała gdzie ma się ulokować. Ten dom wydawał mu się przeklęty. Słyszał tyle historii o Bernardzie Hurtado, o Marii Elenie, którą zdążył poznać osobiście. To przez nią Bernardo popełnił samobójstwo. Może jeszcze gdzieś jego dusza tu się pałęta wzywając pomocy. Jeśli tak, to na pewno będzie miał towarzystwo. Co prawda ciało zniknęło, ale pozostał ślad. Na pewno odciśnie on piętno na tym domu. Po części rozumiał poczynania Hurtado. Jedni mówią, że zabił się z powodu zdrady, drudzy z rzekomej śmierci małżonki. On przyjmował obie tezy. Sam nie był pewien co by zrobił na wieść o zdradzie swojej żony, chyba dopuściłby się czegoś strasznego. Nie chciał tego, ale myśli same się nasuwały.
Dopadł wzrokiem do dolnych szafek kuchennych, w poszukiwaniu ścierek i chemii. Przypadkiem do magazynu. Nie była to spiżarnia. Tylko składownia najróżniejszych artykółów, pomijając żywnościowe. Miał tam wszystko, czego dusza zapragnie. Umyje, podłogi i zabezpieczy teren. Nikt się nie dowie. Oprócz Artury Rodriguez oczywiście.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ślimak
King kong
King kong


Dołączył: 06 Paź 2007
Posty: 2263
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Nysa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: 20:29:48 27-08-10    Temat postu:

CXXIX

Ta noc zapisze się na długo w historii La Reina Diamante. Diamentowa korona królowej została właśnie strącona. Ktoś ugodził w tożsamość mieszkańców. Spowodował powszechną panikę i amok. Oskarżeniom nie było końca. Jednak nikt nie miał wątpliwości, że wszyscy w tym czasie oglądali sztukę Contagnoliego. Ale niewiele potrzeba mądrości i sprytu, by wymyślić szereg nowych plotek. Nawet nie pomogły tutaj wyjaśnienia ojca Martina, każdy szukał winnego. Ta nieszczęsna sytuacja potrwa dobrych kilka dni. Jego owieczki to bardzo wygłodniałe zwierzęta. Często zamieniające się rolami jakie przygotowała dla nich boska ręka. To niewinne owce, potrafią w zwyczaju kąsać jak przebiegłe wilczyska.
Fatimsa gdyby mogła, zatkałaby sobie uszy, by tego nie słuchać. Ale wiedziała, że to nic by nie dało. Przyszło jej żyć w społeczności, która w obliczu zagrożenia prowadzi walkę o byt. Kiedyś Marcello wspominał jej, że na prowincji dochodzi do podobnych ekscesów, z tym, że nigdy nie przyszło jej zmierzyć się z czymś takim, więc nie brała na poważnie jego tez. Ostatnim razem, taka paniczna reakcja miała miejsce przed miesiącami. Kiedy zmarła Maria Elena. Dlaczego musi znajdować się w centrum takich wydarzeń? Czy nie może prowadzić po prostu normalnego życia? Tak wiele jej nie trzeba. Wszystko zaczęło się psuć, wraz ze śmiercią matki. Przypominała sobie, jak się z nią pokłóciła. Nie mogła już zamienić z nią więcej słów. Tak nieprzyjemnie się pożegnały, Gdyby ktoś uprzedził ją, że będzie to ostatnia rozmowa w ich życiu, powstrzymałaby się w porę. Szkoda, że ludzie popełniają, aż tyle błędów. Ona miała ich za sobą mnóstwo, a każdy następny gorszy od poprzedniego.
Nagle pomyślała o Armando. Jak bohatersko uczestniczył w pożarze, jak był łasy na jej nieświadome wdzięki podczas spektaklu. Dlaczego tak się dzieje? Los uparcie gna ją w kierunku tego niezwykłego mężczyzny, którego nigdy nie rozgryzie. Co w nim takiego jest? Nieznośny los ciągle krzyżuje im drogę. Po co? Przecież ona do niego zwyczajnie nie pasuje. Zbyt duży mur jest miedzy nimi. Ona jest inna. Ciepła, serdeczna, to po prostu Fatimsa Flores. Szalona dziewczyna z marzeniami. On to dobrze utrzymany, komiczny w swojej blachastej posturze, grabarz będący bardzo bezpośredni, kiedy przyjdzie mu na to ochota. On nie marzy, jest tylko zamknięty w sobie. Może nie powinna go tak oceniać. Może nie powinna odnosić się doń przez pryzmat jego zawodu, pachnącego śmiercią. Ale te porównania cały czas za nią krążyły. Czy ją kochał? Nie miała zielonego pojęcia. Czy ona coś do niego czuła, prócz sympatii, do jakiej musiała przywyknąć, gdy los ich jednał ze sobą?
Tyle pytań, a odpowiedzi żadnej. Chciała, aby kiedyś wynaleziono wielką księgę, w której będą lekarstwa na wszystkie ludzkie utrapienia, począwszy od tych natury fizycznej, do tych natury psychicznej. Ale to się nigdy nie wydarzy, ludzkość to bardzo nierówne stworzenia, dzięki czemu, często są głupsze niż mogłoby się wydawać. Ale sposobu na ich słabości, nie ma.
- Nie stój tu tak sama. Jeszcze ktoś pomyśli, że płaczesz – poczuła się dziwnie. Przez moment, aż zadrżała. To był Armando. Jak dawno ze sobą nie rozmawiali. Gdyby nie udział w sztuce, zapomniałaby jak brzmi jego głos.
- Armando? – szepnęła dość niespokojnie.
- Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć. Tak jakoś wyszło – podrapał się po brodzie, w geście uspokojenia. Jego twarz jak i strój były częściowo zabrudzone.
- Udało się wam w końcu ugasić, co ocalało? – spontanicznie zapytała. Co za dziwna sytuacja. Praktycznie, rzecz biorąc, nie mieli wspólnych tematów do rozmów. To ją trapiło.
- Niewiele udało się uratować. Jak przyjdzie świt, będziemy musieli ocenić straty. Co za eksplozja.
- Tak. Szczęście, że nie byłam przy tym bezpośrednio. Umarłabym ze strachu.
- To całkiem możliwe – pozwolił sobie na chwilową złośliwość. Zupełnie nie wiedząc czemu – w końcu twój makaroniarz byłby raczej zajęty swoim teatrem.
- Blachasty! – zawołała znanym mu już przezwiskiem. Zaśmiał się. Dawno go tak nie nazywała – co masz do Marcella. Jeszcze się od niego nie odczepiłeś? Czasami zwyczajnie myślę, że ty mu po prostu zazdrościsz.
- Niby czego? Tego, że mnie irytuje?
- Ty też mnie w tej chwili irytujesz. Dlaczego nie możemy chociaż raz porozmawiać jak ludzie?
- Możemy – westchnął – możemy. Tyle, że ty zawsze doprowadzasz do kłótni.
- Ja? – zaprzeczyła – dlaczego tak ci się wydaje, co?
- Ktoś musi. Ja zawsze jestem spokojny – mylił się. Ilekroć wspominała o Marcello, dostawał szału. Był zazdrosny. Naprawdę był zazdrosny.
- Chyba sam nie wierzysz w to, co mówisz – odparła – ale nie mam zamiaru na ten temat rozmawiać. Marcello chce być sam. O ile go znam, jest teraz w teatrze i myśli o przedstawieniu. Nie wiesz jak ważne, dla artysty jest ta chwila.
- Domyślam się. Ale wracając do rzeczy – uśmiechnął się. Po co się kłócić – mamy sporo do obgadania. Wiesz, byłaś dzisiaj wspaniała.
- Serio? – zdziwiła ją ta nagła zmiana zachowania – ty też byłeś niezły. Na scenie wyszła nam całkiem niezła para.
- Mogłaby i w życiu – dodał, na co natychmiast się odsunęła. To zabrzmiało tak dziwnie. Niespodziewanie.
- Nie wracajmy do tego co było – odpowiedziała nieskładnie. Całkiem ją zaskoczył.
- Dlaczego boisz się o tym mówić? Przecież nic nas nie łączy – zbliżał się do niej. Był bardzo blisko. Serce niemal podskoczyło jej do gardła. Dlaczego on tak na nią działa. Nie potrafiła tego wyjaśnić.
- Lepiej zamknijmy ten temat, to już przeszłość – wyszeptała drgającym głosem.
- Czy aby na pewno? Zastanów się. Naprawdę nic nas już nie łączy?
Po co jej to mówił? Ma już Olivię. Czy też spotyka się z nią tylko po to, aby jej dokuczyć. Czyżby był, aż tak perfidny? Zresztą ona też nie była bez winy. Początkowa znajomość z Marcellem, była celowa. Przecież tak zależało jej na jego poniżeniu. Bądź, co bądź miała ku temu powody. Ale w tej chwili to jakby się w ogóle nie liczyło. Ta bliskość była dziwna to opisania. Przyspieszony oddech, mrowienie, czy serce, które wyskakiwało uparcie z piersi, nie wiedząc w jakim celu. Było miło. Naprawdę miło
- Armando, proszę cię przestań.
- Nie – nie mógł się powstrzymać. Złapał ją w ramiona i przytulił do siebie. Nie opierała się – nie chce. Nie wiem co się ze mną dzieję, ale gdy jesteś tak blisko. Tak blisko, jak teraz to czuję, że zrobiłbym wszystko, byleby tylko cię nie wypuścić. Działasz nam mnie jak narkotyk, Fati. Uzupełniasz mnie.
- Tak, a ty też działasz na mnie inaczej niż inni. Ale po co ja ci to mówię. Nic nas nie łączy, nic.
- Nie oszukuje się. Coś czujesz do mnie. To jest prawdziwe.
- Przestań, masz już Olivię. Ona ci nie wystarczy. Zostaw mnie.
- Nie, nie chcę. Kocham cię, czy ty tego nie rozumiesz? – nie przestawał. Pocałował ją, trwało to dłuższą chwilę. Nie mogła mu się oprzeć. Po prostu nie mogła. Gdyby chciała, odleciałaby teraz z nim pozostawiając całą przeszłość za sobą. Rozpoczęli nowe życie. Ale to niemożliwe. Nie mogą być razem. Już raz z nim zerwała. Oni do siebie nie pasują. Ona ma już swojego narzeczonego – jej wybrankiem jest Marcello Contagnoli. W końcu wyrwała mu się. Pozwoliła sobie na siarczysty policzek. Nie zabolało go to, ani trochę. Co najwyżej był zdziwiony.
- Nigdy więcej! – zawołała – nigdy więcej mnie nie całuj. Idź już. Po prostu idź. Masz Olivię. To ją się zajmij, rozumiesz?
Miała w pewnym sensie rację. Jego związek z Olivia był całkowicie na poważnie. Czasami wmawiał sobie, że Fatimsa nic dla niego znaczy, wtem pojawiła się Olivia. Już sam nie wiedział, czy robi słusznie. Podejrzewał, że nic z tego nie wyjdzie. Z Olivią nie uda mu się stworzyć udanego związku. Jeśli będzie się tak uparcie oszukiwał. Czuł, że musi z nią porozmawiać. Musi. I to koniecznie.



CXXX

Olivia Pelaez przesiadywała w barze, co kilka razy czytając i powtarzając tym samym w myślach treść telegramu, jaki otrzymała na dniach. Był bardzo krótki. Zaledwie jednozdaniowy, jednak tak wiele mówiący. Znowu przyjdzie się zaszyć w cieniu i oddać stery w ręce swojej zmory. Czy właśnie taką przyszłość oferowała jej ta dziura? Czy to nasienie szatana zbudowało tę okolicę? Czemu musi całe życie walczyć. Nawet jeśli zaszyje się w jakimś zadupiu, musi poddać się bezlitosnym „urokom” życia.
- Widzę, że nie wyglądasz dzisiaj najlepiej? – z kontemplacji wyrwał ja głos Nastii. Barmanka podając jej koktajl truskawkowy, wyraźnie dała do zrozumienia, że zamierza się przyłączyć do rozmowy. Dla Olivii był to sygnał, że należy jak najszybciej pozbyć się papieru. Nie powinna nikomu o nim mówić. Jeszcze nie teraz. Ale się zdziwią, gdy tylko zobaczą, jak życie potrafi człowieka zaskakiwać.
- Tyle się… - błądziła po nierównych falach, nie słuchając własnych słów – tyle się w końcu wydarzyło. Człowiek chciałby ukryć się jak najdalej i zażyć słodkiego spokoju.
- Każdy by chciał – odparła Nastia czyniąc łyk – ale człowiek prowadząc spokojne życie bez wyskoków, zanudziłby się, aż w końcu popełniłby samobójstwo – dodała pół-żartem, pół-serio. Olivii patrzyła niewzruszona, nadal była głucha na jej poglądy.
- Nie martw się – ciągnęła dalej, uporczywie rozkoszując się smakiem kotaljlu – o czternastej zbiera się rada. Wszystko się ułoży. Już oni zrobią z tym porządek. Nastia miała na myśli zebranie jakie miało odbyć się już za chwilę. Złożone z najwybitniejszych przedstawicieli miasteczka kilkuosobowy zespół będzie próbował określić co też przytrafiło się, wczoraj w porcie. Mało kto zasnął tej jakże długiej nocy. W „Mama Chela” co prawda, nie brakowało zbiegowiska, jednak najbardziej bliskich Cheli mieszkańców nie było. Przepadł jak kamień w wodę Marcello Contagnoli. Niektórzy gorączkowo go szukali, chcąc wysłuchać jego zdania w sprawie. W końcu nie od parady Marcello dzierżył stołek specjalisty ds. kultury La Reina Diamante. Jego obecność przy naradzie, byłaby wskazana. Również nie pokazywała się na oczy Fatimsa. Z pewnością chciała się po prostu zdrzemnąć, wiec Nastia nie była tym zaniepokojona. Bardziej niepokoiło ją zachowanie Aresii. Nawet teraz, w obliczu tak ważnej sytuacji dziewczyna, beztrosko znika. Chela mówiła zaraz po przedstawieniu, że przyjmie ją z powrotem. Jednak Nastię, nie zachwycała ta decyzja. Aresia była zawadą. Kto wie, jakie spustoszenie poczyniłaby w barze. Coraz bardziej odczuwała do dziewczyny niechęć, za to coraz większą sympatię do Olivii. Na początku wydała jej się próżna paniusią ze stolicy. Z czasem odkryła, jak bardzo się myliła.
Mimo to Olivia pozostawała dalej głucha. Nie mogła pozbyć się myśli, że za kilka jej życie zostanie przewrócone do góry nogami. Czy ochroni ją Armando? Nie… nie może. Siła rodzinna jest zbyt wielka, aby z nią walczyć. Zresztą, co ona by bez niej zrobiła. Bardzo trudno byłoby jej prowadzić samotne życie, wiedząc że siostra jest tuż obok. Bardzo trudno.
- Wcale mnie nie słuchasz? Hej, halo! – nawoływała Nastia. Bezskutecznie.
- Olivia, tu jesteś! – nagle do rozmowy włączył się Armando. Nadszedł tak szybko, że nie spostrzegła go Nastia.
- O! – zawołała – widzę, że szybko się dzisiaj rozchmurzysz, moja droga – zwróciła się do Olivii, po czym do Armanda – pociesz ją. Zdaje się, że wczorajsza katastrofa, źle na nią wpłynęła.
Słowo „źle” nie było pocieszające dla mężczyzny. Przecież miał jej powiedzieć, że nie widzi ratunku dla ich związku. Wszystko wydaje się takie wymuszone, tworzone na siłę. On tylko czuje się przy niej jak bardzo bliski przyjaciel, nic poza tym. Ale czy dobijanie jej tą widomością, byłoby najrozsądniejszym wyjściem z sytuacji? Na pewno nie. Już widział do czego zdolna jest natura tej dziewczyny. Miała problem z kontrolowaniem złych emocji. Nie potrafiła ich tłumić. Zwłaszcza przed nim.
- Armando, gdzie się podziewałeś? – zaczęła podnosząc głos, co go zdziwiło – siedzę tutaj od jakiegoś czasu. Od rana cię szukałam. Mój boże – przerwała nagle – ty jesteś padnięty – zwróciła uwagę na wymiętą koszulą, niezłożone włosy i lekko brudną twarz.
- Wczoraj dbałem o to, abyś była bezpieczna, nie pamiętasz już?
- Och tak… - przypomniała sobie nagle. Nieoczekiwanie wyleciało jej z głowy, jak wczoraj bohatersko walczył z ogniem. Tamto wydarzenie, kompletnie upuściło bramy jej pamięci, było zbyteczne, teraz kiedy są tylko we dwoje i patrzą na siebie. Marzyła o tym. W tej chwili, jest jej najbardziej potrzebny na świecie. Tak mało czasu im zostało. One tu przybędzie, to było pewne. Nie powstrzyma ją nawet rwąca rzeka i brak sprzętu, jakim mogłaby dojechać. Nic nie powstrzyma dominującej strony Sandry Pelaez. Ona jest szefową. Odnalazła ją i już nie wypuści z rąk. Na zawsze pozostanie jej uległą.
- Armando – popatrzyła na niego oczami pełnymi pożądania – pocałuj mnie. Pocałuj jakby to miał być ostatni raz. Proszę cię! – z początku szeptała, aby przybrać wyraz nieśmiałości, choć wcale taka nie była – Całuj mnie, całuj mnie mocno!
Zdezorientowany grabarz, nie mógł zrobić nic innego jak spełnić jej prośbę. Zatopił wargi w jej wargach. Trwało to długą chwilę.

****

- Całuj mnie, całuj mnie mocno, jakby ta noc była ostatnią – recytował w pamięci tekst „Besame mucho” – pieśni, która na zawsze pozostanie w jego sercu, pozwoliła mu się odnaleźć. Odszukać właściwą drogę życia. Już miał ją w swoich rękach, gdy nagle ta wiadomość o Arturze Rodriguez. Poczuł się zbrukany. A brudna natura Marcella Contagnoli miała to do siebie, że domagała się chciwości w swych podstępnych zamiarach. Wówczas nie mógł zatrzymać krwiożerczych instynktów, jakie otrzymał w darze od życia. Otaczała go mania wielkości. Czuł, że może podnosić góry. Tymczasem, mężczyzna jest niczym, jeśli nie może z kobietą dzielić tego szczęścia. On nie mógł. Kiedy tylko opadła kurtyna, był wielkim Marcello Contagnolim. Kiedy port zamienił się w wielką kulę ognistą, był już zaledwie aktorzyną ze spalonego teatru, który miernie próbuję coś odegrać. A Fatimsy, nie było przy nim. Nie mogła go pocieszyć. Teraz powinna. Ale jej nie ma! Nie ma! Czemu musi się czuć taki samotny. Ten chłód w sercu, ten głód radości, coś czym będzie mógł się poić. W takiej chwili nie znajdzie pociechy w modlitwie. W takiej chwili szatan przenika przez jego dłonie pozostawiając czerń sadzy piekielnej na dłoniach. Ten ból będzie trwał.
Wówczas przypomniał sobie o ojcu Martinie. Jemu będzie mógł powiedzieć, z czym walczy. Ten człowiek mógłby go zrozumieć. Ale czy do końca? Musi zaryzykować, inaczej popełni coś strasznego.

****

Fatimsa, pędzać w stronę „Mama Chela” natknęła się na właścicielkę, zmierzającą do starostwa. Do zebrania pozostawało tylko pół godziny. Musiała się spieszyć, jakoś nie miała ochoty, na dalszą pogawędkę z Fatimsą, ciągle coś ją od niej odtrącało. Tak trudno było jej znowu zaufać. Jednak dziewczyna pewnie stanęła jej na drodze.
- Nie mam teraz czasu, pogadamy później, dobrze?
- Nie o to mi chodzi – zapewniała Fatimsa. Wiedziała, że ciągle barmanka ma do niej uraz – Marcello jest w teatrze. Jeśli jest potrzebny na tą waszą naradę. Tam go znajdziecie.
- Tylko tyle? Dzięki – odburknęła, po czym ominęła Fatimsę szerokim łukiem.
Dziewczyna z pokorą przyjęła obojętność Cheli. Zwróciła się w kierunku baru, musiała z kimś porozmawiać. Choćby z Aresią. Sama miała już kilka hipotez dotyczących wczorajszego koszmaru. Na miejscu jednak nie zastała Aresii. Powitał ją tylko widok Armanda i szczerze wtulonej w niego Olivii. Poczuła jak ktoś, razi ją gromem. A więc ten obłudnik, sam nie wie czego chce? Dobrze, już ona postara się, aby skupił się tylko na jednym. Już ona wie, jak ugodzić, by zabolało.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mary Rose
Idol
Idol


Dołączył: 27 Lip 2007
Posty: 1287
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 16:22:56 30-08-10    Temat postu:

Oj miałam niemałą ucztę odcinkową... Przepraszam, że nie wpadłam tu wcześniej, ale miałam sporo zajęć. Praca, praca, jeszcze raz praca... Ech... Ale już jestem

Rzeczywiście scena robąnia zwłok była ostra. Jestem raczej wrażliwa na takie rzeczy, gdybym widziała to na ekranie, wyszłabym z pokoju. Brrr... ale trzeba przyznać, że potrafisz wzbudzić emocje.

Spodobała mi się scenka z Fati i Armandem.
Cytat:
Dlaczego tak się dzieje? Los uparcie gna ją w kierunku tego niezwykłego mężczyzny, którego nigdy nie rozgryzie.

No właśnie, gna ją, gna, ale do końca będą musieli swoje przejść, zanim los ich połączy (o ile w ogóle tak się stanie, z tobą nigdy nie wiadomo).

No i na koniec zostawię Marcella. Nieobliczalny, ale właśnie to jest w nim ciekawe. Artysta o wielu twarzach...

Nie mogę się doczekać dalszego ciągu.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Val
Idol
Idol


Dołączył: 14 Maj 2008
Posty: 1852
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: 13:07:08 08-09-10    Temat postu:

Niewątpliwie tytułową Fatimsę jak i innych bohaterów przysłania czołowy ciemny charakter, czyli Artura. Kobieta jednak zaczyna mieć poważną konkurencję, ponieważ pojawia się tajemniczy Marcello, który powoli, ale bardzo skutecznie wkracza w życie miasteczka La Reina Diamante. Przyznam szczerze, że ten opis to samo sedno tej niezwykle ciekawej osoby:

Cytat:
Umysł Contagnoliego był bardzo niejasną instytucją. Kiedy trzeba było był najszlachetniejszym i najbardziej wyrozumiałym człowiekiem jakie widziało to miasteczko, w ten sposób te wrodzone przymioty i głęboka wiara religijna, tworzyły człowieka, który byłby świetną partią dla młodych dam, wzorem do naśladowania. Jednocześnie, w głębi duszy, dusił się w otoczeniu, które go niezrozumiało. Nienawidził tego. Bycia następną suchą jednostką, której nikt nie zauważy. Wówczas uwalniał się inny Marcello, dążący do zdobycia sławy, pieniędzy i pamięci o sobie za wszelką cenę. Tego Marcella nigdy Fatimsa nie pozna. Nie może. Jest taka piękna i szlachetna. Nie może się dowiedzieć, że w tej anielskiej konsystencji żyje demon, który uśmiecha się od czasu do czasu. Gdyby tak się stało, musieliby się rozstać. Nikt nie może kochać demonicznego Marcella. To jedynie postać fantastyczna, część zbluzganej duszy, którą pogrzebał w przeszłości.


Ale do rzeczy, czyli czas przejść do krótkiergo komentarza. Jak zwykle powalające opisy, zarówno przy ćwiartowaniu zwłok przez Arturę, sprzątanie całego tego burdelu przez Marcella, jak i całego zamieszania w związku z wybuchowym spektaklem. Rozmowa Fatimsy i Armanda przypomniała nam trochę te początkowe, sialankowe czasy, miło, że choć na chwilę do nich wróciliśmy, oni muszą być razem, te dwa świry są siebie warte, ponadto czuję, że zazdrość ją zalała gdy ujrzała go w tych uściskach z Olivią.

Besame, besame mucho ... Gdzie to już tego utworu nie było, nawet w Fatimsie się pojawił - ciekawa niespodzianka
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Val
Idol
Idol


Dołączył: 14 Maj 2008
Posty: 1852
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: 10:37:13 19-09-10    Temat postu:

Ktoś się chamsko opuszcza - i w czytaniu, i w pisaniu
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ślimak
King kong
King kong


Dołączył: 06 Paź 2007
Posty: 2263
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Nysa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: 21:26:14 22-09-10    Temat postu:

Oj wiem wiem. We wszystkim się opuszczam. Obiecuję poprawę. Bo jestem to winny nie tylko czytelnikom ale i sobie samemu
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ślimak
King kong
King kong


Dołączył: 06 Paź 2007
Posty: 2263
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Nysa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: 12:21:40 07-10-10    Temat postu:

W końcu. Przepraszam was najmocniej za całą zwłokę. Ślimak chyba w końcu definitywnie postara się wrócić do gry. Bo w końcu czy ma inne wyjście?

CXXXI

Ojciec Martin powoli zbierał się na zebranie, musiał chwilowo zostawić swoją boską posługę, a etyczne i moralne poglądy wpuścić w polityczne wrota miasteczka La Reina Diamante. Nie lubił tego. Ale czasami musiał stawić czoła wyzwaniu, które nijak miało się z jego rzeczywistą misją. Tyle zagadek, a odpowiedzi żadnej. To, co wydarzyło się wczorajszego wieczoru mogło być proroczą wizją, wizją zmierzającą daleko, daleko poza to co dostrzega jedynie ludzkie oko. Czy to był znak? Nie znał odpowiedzi, ale krążyła ona gdzieś pośrednio między „tak”, a „nie” i chyba na jakiś czas tam zostanie.
Już zbierał się do wyjścia, gdy drogę zagrodził mu spocony i zdenerwowany Marcello. Duchowny przez chwilę zląkł się. Nigdy, ale to przenigdy nie miał do czynienia z takim wzrokiem. Spojrzenie przenikało go niepewnością, zrezygnowaniem, moralnym upadkiem, wzbudzało litość, a jednocześnie było nieprzyjemne, budziło same najgorsze instynkty. Przez moment, miał wrażenie, że widzi przed sobą szatana w swej najpiękniejszej postaci.
- Marcello… To pan? – wydukał po chwili namysłu. W tym samym momencie i Contagnoli się odezwał. Był to znak, że ksiądz może jednak odetchnąć z ulgą. Żadne najczarniejsze stwory nie zakradły się do duszy tej owieczki. To był Marcello, ten sam Marcello, jednak troszkę inny.
- Ojcze… - wystękał, z trudem wychodziły z niego jakiekolwiek słowa, był bardzo oszczędny – konfesjonał, spowiedź, już!
- Wielkie niebiosa – aż odczuł jakby świątynia zatrzęsła się w posadach. Przenikał go zimny chłód. Czyżby spełniła się obawa, o jakiej myślał od początku znajomości z tym tajemniczym Włochem? Wreszcie dowie się, co znajduje się po drugiej stornie barykady?
- Ojcze… - wciąż się trudził – to bardzo ważne. Bardzo ważne. Muszę teraz to z siebie wyrzucić. Muszę, inaczej nie uda mi się i na zawsze zostanę potępiony. Czuje paskudne mrowienie, przypominające odgłosy piekielnych czeluści. On tu jest! – zakomenderował – skrada się po moją duszę. Pochłonie ją, a wtedy na wieki zamienię się w dziką bestię. Bestię, która zniszczy wszystko co ma na swojej drodze.
- Wielki Boże! – zawołał z lekkim drżeniem w głosie – co też ty za głupstwa, wygadujesz. Obudź się Marcello. To świątynia pańska! – chwycił go za oba ramiona i uniósł lekko twarz. Wylewało się z nich morze łez – tutaj nie spotka cię nic złego! – zapewniał – żadne zło nie przekroczy tego progu. Żadne.
Widząc krzyż uwieszony u jego szyi, poczuł chwilowe ukojenie. Jakby ktoś spoglądał z góry i szczerze zapewniał, że moc Belzebuba nie ma nad tym miejscem władania. Jako, że Marcello Contagnoli, był głęboko wierzący, łykał z pokorą te małosłowne przyrzeczenia. Nie pozostało mu więc nic innego, jak po prostu uwierzyć.
- Dziękuję ojcze! Dziękuję! – uwiesił mu się u sutanny, jak wyzbyta ze świętości dziewica prosząca o jeszcze jedną szansę. Duchowny czym prędzej, przerwał tą żałosną próbę grzesznika, za jakiego nigdy nie uważał Marcella. Pomagając mu się podnieść, skierowali się czym prędzej do planowanej spowiedzi. Czuł, że on musi coś z siebie wyrzucić. Albo teraz, albo nigdy. Contagnoli był strasznie inteligentny i przy innych okolicznościach nie zgodziłby się na spowiedź. O nie! Należał do tych ludzi, których przenikała aura głębokiej tajemniczości, a której nigdy szaremu człowiekowi nie uda się odkryć. Może teraz będzie inaczej? Musiał przeżyć silny, emocjonalny wstrząs, który pozwolił mu na taki wyskok. On zawsze się pilnował. Nie mówił głęboko o swoich problemach. Nie miał ich, choć było inaczej. Nauczył się o wszystkim zapominać.
- Tędy! – zamknął za sobą drzwi konfesjonału. Contagnoli niczym skulone, pobite dziecko odkrywał uroki miejsca, która zgodnie z tradycją zajmują tylko dwie osoby – rozpustnik i jego pokuta.
W kościele, zapanowała głęboka cisza. Nie słychać było nawet wiatru, gdyż wrota świątyni nie pozwoliły mu przedostać się do środka. Był tylko niesłyszalny szept, który sprytnie ukryto w niewielkiej drewnianej konstrukcji, która zapraszała w swoje bramy zagubione owieczki, pozwalając im odejść, po odebraniu swojego rozgrzeszenia.
- Jesteśmy już tylko my. Ty i ja – boski posługa. Wszystko co teraz powiesz, nie wyjdzie poza mury kościoła, co więcej nie wyjdzie poza obręby tego pomieszczenia. Mogę ci to obiecać.
- Ojcze… - szeptał, a jego wargi wyraźnie drgały – wiem doskonale na czym polega owa formuła. Wiem co tu się kryje. Ale to nie wystarczy, aby ludzkie serce przestało naigrywać sobie z boskiej mocy. To za mało. Choć doskonale wiem, że ojciec jest tu jedyną godną zaufania osobą. Więc nie boję się przed ojcem mówić prawdy. Kłamstwo jest w tym wypadku zbyteczne.
Ojciec w duchu uśmiechał się. Ma go w garści, naprawdę ma go w garści! Po cichu winszował sobie sukcesu, choć tak nie wolno mu było tego robić. To przecież był grzech. Będzie musiał porządnie pokutować za zbrodnie swojej chciwości. Ale może tym samym, będzie wiedział jak pomóc straconej wydawać by się mogło jeszcze przed paroma minutami duszy Contagnoliego.
- Więc powiedz, co ci leży na sercu. Jaki ma sens, to długie milczenie? Jaki? Co takiego kryje się za kurtyną Marcella Contagnoliego?
- Ta kurtyna długo oddalała mnie od murów tego kościoła. W rzeczywistości byłem tu tylko kimś na kształt cichego ministranta, który bezczelnie spijał powierzony mu nektar. Czasami myślę, że bezpieczniej byłoby, gdybym nie istniał.
- Nic nie rozumiem. Mów jaśniej. Przecież wszyscy cię uwielbiają. Wszyscy by ci pomogli!
- Nie! – krzyknął – nie wolno! Nikt mi nie pomoże. Nie to stado wygłodniałych wilków podających się za rzekomych wyznawców. Śmiechu warte – prychnął – niech ojciec się nie łudzi, że to skromne owieczki. W najlepszym wypadku byłoby posłać ich na stracenie. Tam jest ich miejsce!
- Uspokój się! Masz po części rację, ale przecież każdy z nas popełnia błędy. Dźwigamy na barkach skutki grzechu pierworodnego. Musimy z tym żyć. Od tego mamy wiarę, aby takowych grzechów nie popełniać.
- gów*o prawda! – odparł wulgarnie, nie czyniąc sobie z tego powodu jakichkolwiek uwag. Nabierał znaczącej odwagi. To miejsce pozwalało mu się otworzyć, jak jeszcze nigdy – proszę nie strugać mi tu memoriału o swoich owcach. Nie jest ojciec szczęśliwy, ale dźwiga swoje posłannictwo, gdyż jest zbyt za uczciwy do innej pracy. I to właśnie u ojca lubię. Całkowite oddanie sprawie.
Miał wrażenie, że Marcello winduje go do kresów samego nieba. Nie było w tym prawdy, ale ojciec Martin, nigdy nie zamieniłby się z Chelą, czy Aresią, czy nawet starostą Contensino. To świat, łasy na pokusy, zbyt łasy dla jednego człowieka.
- Powiedz, co też skrywa twoje serce, a może będę mógł ci pomóc?
- Pomóc? To takie łatwe słowo, a trudne do wymówienia – zamyślił się – czy Bóg jest gotowy wybaczyć takiemu grzesznikowi jak ja?
- Owszem – odparł duchowny – okazałeś już dosyć skruchy, Bóg już ci dawno przebaczył, niezależnie od co popełniłeś.
- To czemu zsyła na mnie same nieszczęścia? Nie rozumie ojciec. Ja… ja… jestem chodzącym nieszczęściem. Właśnie, na nowo znalazłem się w ciemności, nie jestem pewien czy mi przebaczy.
- Ukorz się! Musisz się ukorzyć!
- To nie wystarczy. Znowu zostałem wystawiony na pokusę. Ponownie przeobrażam się w kata zadającego ból. Ojciec tego nie rozumie. Ja odebrałem nadzieje i marzenia, osobom, które najbardziej kochałem na świecie. Dla idei! Dla głupiej idei! Teraz kiedy byłem bliski jej sięgnięcia, wszystko upadło. Marcello Contagnoli już nie czaruje. Już nie! Teraz wszyscy tylko mówią o wczorajszym wypadku, nikogo nie interesuje geniusz Contagnoliego. Bo po co ma interesować? Przecież Contagnoli to nie Napoleon. To nie Szekspir. To nie Dante! Marcello Contagnoli to kolejny narcystyczny świr, o którym zapomną następne pokolenia.
- Dlaczego tak mówisz? Wystrzegaj się pychy! To jest właśnie pycha! Czy przez swoją pychę skrzywdziłeś kogoś? Powiedz – ksiądz przybierał nastroje godne rozwścieczonego tłumu żądnego prawdy. Czuł, że długo nie wytrzyma. Ten Contagnoli wyraźnie go zamęczał. Stawał się agresywny.
- Nie. Nikogo nie skrzywdziłem. To już zamknięty rozdział - odparł sucho, na co duchowny w końcu odparł głośno:
- Powiedz! Wyznaj swoje grzechy póki czas!
- Nic z tego ojcze. To zaczyna się robić zbyt dziwne. Nigdy więcej nie będę o tym wspominał. Już nigdy. Czuję, że zaczyna się dla mnie nowy początek.
- Nie możesz, nie możesz!
- Ależ mogę. Czuję bożą obecność, wśród mnie. Na nowo mnie pochłania – czynił gesty, jakby poił się boskim zapachem. Przypominał wyzwolonego Izraelitę, któremu dano w łasce mannę z nieba.
- Nie możesz. Musisz otrzymać wpierw pokutę!
- Zaraz ją otrzymam ojcze – zapewniał – kiedy tylko odpowiesz mi na jedno pytanie.
- Jakie? – spytał z pewnym przestrachem. Bał się tego człowieka.
- Czy człowiek, który popełnił czyn straszliwy, odrzucił na bok wszystkie moralne i etyczne zasady, poświęcił wszystko dla stania się ideałem, a potem odkupił swoje błędy, jakich nie kontrolował przy swoich dzikich człowieczych zapędach, a przez trzy długie lata umartwiał się i stał się jednostką wzorową, godną noszenia znamienia Stwórcy na swej piersi, jest godzien przebaczenia?
Nastąpiła cisza, mącona jedynie oddechem obu mężczyzn. Bardzo wymęczyła ich ta rozmowa. Ksiądz Martin, jeszcze nigdy nie czuł się pokonany przez swoją owieczkę. Tym razem zjadliwy wilk, przejął górę. To czego domagał się Marcello było godne usprawiedliwienia, nawet jeśli popełnił grzech wielki. Martin nie wiedział jaką też wartość mógł owy czyn posiadać, ale nie wolno mu było kłamać. Musiał przyznać z całą swoją szczerością: że tak! Człowiek, nawet najgorsze ludzkie stworzenie, zasługuje na drugą szansę!
Słysząc to Contagnoli nic nie odpowiedział, po czym ksiądz odetchnął z ulgą. Konfesjonał został opuszczony. Zrobiło mu się jakby lżej na sercu. Poczuł się bezpieczniej. Nigdy nie był przygotowany na taki atak. To była mała mieścinka. Tutaj wszyscy byli tacy podobni. Wszyscy, ale rzadko kiedy, musiał spowiadać przyjezdnych, którzy przebywali tu na okres wakacji. Tym razem było inaczej. Ślepa siła, ciągnęła nowych do tego miasteczka i nie pozwalała im wyjechać. Nie wiedział w czym tkwi problem. Marcello nieoczekiwanie stał się duszą złą, agresywną, pełną uznania dla samego siebie. Jak upadły anioł. Czy on chciał konkurować z samym Stwórcą? Szybko wyrzucił z głowy tę mrzonkę. To by było absurdalne. Będzie musiał przygotować się na poważną rozmowę z tym mężczyzną. To będzie twardy orzech do zgryzienia. Zbyt twardy, niż wydawało się na początku.

CXXXII

Fatimsa jeszcze przez dłuższą chwilę, napawała się w myślach widokiem Armanda zepchniętego do roli popychadła, z którego wszyscy się śmieją. Och, jak bardzo chciałaby go teraz upokorzyć. Niestety ten grabarz nie posiadał żadnych słabych stron, był zbyt skryty, by się z z czymkolwiek obnosić. To była jego silna strona. Jej błędem zaś było to, że była taka otwarta. Zbyt otwarta, co dawało pole do popisu dla Armanda. Dlaczego zawsze to samo? Musi być górą nad nią? Nie chciała specjalnie grać roli zbuntowanej narzeczonej czy kontrowersyjnej żony, nie taka była jej natura. Jednak w obliczu kiedy strefa wpływów Fatimsy Flores bywała zagrożona przejmowała stery, źle na tym wychodząc. Na co jej to było? Mogła cicho czekać na to, aż zjawi się książę na swoim rumaku. Zabierze ją do swego pałacu, i będą szczęśliwi. Tymczasem bańka mydlana pękła. Los obdarował ją Armandem – blachastą puszką, która zawsze była w stosunku do niej zamknięta, otwarta tylko wówczas, kiedy grunt walił się jej pod nogami. Może powinna rozpowiedzieć wszystkim, jak to Armando ja kocha, a chodzi za Olivią i obściskuje w barze Cheli? Nie. Od razu odrzuciła ten pomysł. Upokorzyłaby go publicznie, a to świadczyłoby o zwyczajnej zemście. Czymś, czego nie zmyją modlitwy. Mogliby go wyrzucić z miasteczka, za rozwiązłość, psucie dziewczyn i takie tam jeszcze. Już cos by się znalazło na Armanda Ferrera. A ona byłaby pierwszą, która pchnęła by tą konstrukcję przypominająca kostki domina. Nie! To okrutne.
Nie tego uczyła ją matka. Kiedy zmarła obiecała sobie, że odtąd nie popełni żadnego błędu. Będzie uczciwa w stosunku do siebie i do innych. Tymczasem wszystkie postanowienia szlag trafił. Nie potrafiła walczyć z dzikimi instynktami młodości. Musiała się wyszaleć. Musiała łgać, zapominając jaką wartość przyjmuje ten grzech. Okłamywała nie tylko najbliższych, ale i samą siebie. Swoje serce, które biło do… no właśnie kogo? Wyobrażenia, jakie stworzyła sobie od chwili ukończenia pełnoletniości. To z pewnością tam stukało to rozpalone płomieniem namiętności serduszko. Czuła coś takiego przy Marcello, zawsze kiedy byli razem i osobno. Jakaś siła ją do niego ciągnęła. Był idealnym mężczyzną. Zapracowanym, jednak czułym i delikatnym. Armando z kolei brutalem, którego trzeba było wychować, jednak kiedy był blisko niej, coś w niej płonęło. To serce i do niego chciało stukać. Dlaczego? Czy tylko przez to, że był pierwszym samcem, jakiego ujrzała nago po raz pierwszy w życiu. Możliwe. Nie bez przyczyny dotarła nad wodospad. Miejsca, gdzie ich dusze się spotkały i już nie chciały się rozdzielić. Potem ta przygoda w dżungli. Spotkanie z krwiożerczym pająkiem. Ileż może to rozpamiętywać? Może jeśli teraz zażyje kąpiel, zmyje z siebie wszystkie wspomnienia? Nie. To przecież nierozsądne. W tej wodzie kąpał się Ferrera. Jaki to ma sens? Chciałaby przedobrzyć, czy zrobić z siebie idiotkę?
- No, w końcu cię dorwałam!
„Czy zawsze ktoś będzie nieustannie przerywał mi rozmyślania?” – odfuknęła w myślach. Aresia chyba przejrzała ją już na drugą stronę. Zawsze wiedziała gdzie ma ją szukać. Zupełnie jak bliźniacza siostra.
- Chyba nie będziesz tu stała, kiedy szykuje się piękny, gorący dzionek!
- Wiesz Aresia, czasami jednak wolałabym pobyć sama! – odparła troszkę gniewnie. Na przyjaciółce jednak nie zrobiła wrażenia.
- Znam ja to spojrzenie – odparła chytrze – myślisz o Armandzie. Nie ukryjesz tego!
- Kurczę! Ty chyba czytasz w myślach!
- Coś w tym stylu – chełpiła się – nauczyłam się tego od Cheli. Gdy mnie nie ma, to od razu wiadomo, że szykują się kłopoty. Zła sława, ale w końcu sława – zaśmiała się. Fatimsa zazdrościła jej tej beztroski, niczym się nie przejmowała. Zupełnie niczym. Mogłaby teraz wykorzystać tę filozofię życia i pobiec do Marcella, oznajmiając mu, że bardzo go kocha i marzy, by za niego wyjść. Co by na tym zyskała? Satysfakcję, że dopiekła blacharzowi, ale sama nie byłaby do końca szczęśliwa. Przecież jej uczucia to pulsujący kokon gotowy wypuścić swoje skarby we wszystkie możliwe strony. Chciałaby po prostu być szczęśliwa. Ale pytanie z kim? Nie ma przy niej matki. Ona nie pomoże. Chela też nie. Za bardzo się na niej zawiodła. Nie ma nikogo. Tylko siebie samą.
- Aresia – spojrzała na dziewczynę tak bezbronnie, co ją zdziwiło.
- A tobie co, Fati? Zgubiłaś się, straciłaś pamięć?
- Doradź mi coś. Tylko ty mi zostałaś!
- O rany. Czuję się wyróżniona – uśmiechnęła, by szybko spoważnieć.
- To nie są żarty. Muszę się w końcu zdecydować. Marcello, czy Armando?
- Odbiło ci? – przyglądała się na nią, jakby zobaczyła wariatkę. Nie była pewna tego co słyszy.
- Jesteś tu od porady. Od tego są przyjaciele. Muszę w końcu dojrzeć. Tylko pytanie przy kim, bo sama nigdy nie dam sobie z tym rady. No z kim? Z Marcellem, który jest urodzonym ideałem, czy z Armandem, który jest jaskinią tajemnic?
- O ile dobrze pamiętam, to jaskinię w jego spodniach odkryłaś już dawno! – nie mogła powstrzymać się od pamiętnej eskapady o seksualnym niemalże podłożu.
- Przestań! To nie pora na żarty! Czy ty nie potrafisz choć przez chwilę zachowywać się normalnie? – czyniła zarzuty, niczym zagniewana Chela.
- A co ja? Twoje sumienie? – oponowała – skąd ja mam to wiedzieć? Wiem, tylko, że oba to niezłe ciasteczka, a ja lubię ciasteczka – oblizywała się na myśl, że jest łyżeczką, na którą za chwilę nabierze słodką konsystencję w postaci Marcello-Armando-owej. Czasami wyobraźnia i głupota tej dziewczyny, zadziwiały ją samą.
- Och, mam tego dosyć! Podjęłam już decyzję! – odrzekła spontanicznie. I znikła tak szybko w zaroślach, zanim Aresia musiała pogodzić się, że jej iluzja nigdy nie nabierze cech rzeczywistości.
- Och, o czym ja w ogóle myślę? – uśmiechała się na myśl o swojej bogatej pomysłowości – chyba za bardzo się zapędziłam. Mam już Raula no i… hm… Lautara. Powiedzmy, że go mam – ta wizja również napawała ją optymizmem. Miałaby szansę dopiec Mandy, z którą ostatnimi czasy rozpoczęła gorącą wojnę. Co też ją w życiu spotyka? Wojna z córka starosty. Zawsze lubiła wyzwania, ale to było bezpodstawne. Lautaro był tylko następnym chłoptasiem w jej życiu. Przynajmniej na razie tak to wyglądało.
Postanowiła się wykąpać. Już dawno nie zażywała tutaj kąpieli. Chciała jak najpewniej wykorzystać tę okazję. Z tego też względu szybko pozbawiła się fatałaszków, i wskoczyła w zimny strumień. Myślała, aby poszaleć. Zaszyć się gdzieś daleko, oddalić się i poszukać ciekawych miejsc w dorzeczach Amazonki i Orinoko. A potem nieoczekiwanie by zbłądziła i wróciła nago do wioski. Ależ by był skandal. Chela dostałaby zawału serca, a ona znów byłaby przez kilka tygodni na ustach wszystkich. Lubiła błyszczeć. Skłonność do bycia zauważaną, miała już w genach. Trudno było się teraz ich wyzbyć. Z czasem chciała zostać spokojną, posłuszną żoną, ale na horyzoncie nie pojawiał się nikt. Wtenczas zjawił się Raul, ale i on ją opuścił. Chyba jeszcze przez długi czas, będzie cieszyła się złą sławą. Nie tak prędko jej wymarzony po nią powróci. To przeczucie było złośliwie bliskie prawdy. Popłynęła zbyt daleko. Nie to planowała, ale nurt jakby ją porywał. To było miłe uczucie, lekki prąd głaskał ją po ciele. Nagle znalazła się w miejscach o których słyszała jedynie w opowiadaniach. Jej wzrok spostrzegł, wysuniętą w widocznym miejscu, opuszczoną łódkę. Czyżby trafiła, na tajemniczego samotnika, który właśnie próbuje badać uroki dżungli? Ona jest naga. Cóż, za nietypowa sytuacja! No, ale nic. Jakby co, oznajmi mu, że jest nimfa wodną, o jakiej słyszał w opowiastkach babci. To dlatego nie ma na sobie ubrania. Ależ to będzie za spotkanie. Jednak potencjalny badacz nie pokazywał się. Odczekała jakieś pół godziny i gdy nie zanosiło się na to, podpłynęła do pozostawionej łódki. Była pusta. Jedyne co w niej znalazła, to torba, usilnie zawiązana. Mogłaby teraz obejrzeć jej zawartość, ale mogłaby zostać nakryta. A znalezisko tak ją kusiło.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
enemiga
Cool
Cool


Dołączył: 30 Gru 2009
Posty: 577
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 14:33:35 13-10-10    Temat postu:

Proszę zajrzeć:

http://www.telenowele.fora.pl/nasze-telenowele,51/wasze-ulubione-telenowele-pisane-przez-uzytkownikow,4607-540.html#3541025

Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mary Rose
Idol
Idol


Dołączył: 27 Lip 2007
Posty: 1287
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 15:04:52 15-10-10    Temat postu:

No nareszcie powrót! I oczywiście w wielkim stylu.

Największe wrażenie zrobiła na mnie scena spowiedzi. Jak sobie pomyślę, że na początku brałam Marcella za miłego marzyciela i romantyka, to nie chce mi się wierzyć, że przerodził się w takiego paranoika! Dla idei krzywdzi ludzi i zdaje sobie z tego sprawę. Paradoksem jest to, iż uważa, że wszystko da się odkupić... Cóż, zobaczymy, jak potoczą się dalej jego losy.

Podobało mi się nawiązanie do blacharza i wspomnienie "odkrywania jaskini". Akcenty humorystyczne w "Fatimsie" wprost uwielbiam.

Co mi się mniej podoba? To, że zawsze pozostawiasz po sobie niedosyt. Bo ja chcę już wiedzieć, co będzie dalej

Pozdrawiam serdecznie
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Val
Idol
Idol


Dołączył: 14 Maj 2008
Posty: 1852
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: 22:33:43 23-10-10    Temat postu:

To, że Val zniknął, absolutnie nie oznacza, że on nie wróci. Gdyby zdarzyło się, iż przestałby czytać swoje ulubione dzieła [a on czyta tylko to, co naprawdę mu się podoba], oświadczyłby to i zargumentował. Póki co nic takiego nie nastąpiło, więc proszę nie panikować, bo w jego najbliższej wolnej chwili powinien pojawić się komenatarz.

Pozdrawiam.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Val
Idol
Idol


Dołączył: 14 Maj 2008
Posty: 1852
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: 14:40:10 27-10-10    Temat postu:

Jestem w wielkim szoku - i nie jest to szok negatywny, jest tak pozytywny, że nie mogę wyjśc z podekscytowania. Czy zdajesz sobie sprawę jak przez scenę spowiedzi Marcella rewelacyjny fragment historii stworzyłeś. I co najlepsze, to nie jest jakaś jedna perła wśród wielu wieprzy, te perły zdarzają się dość często: pogrzeb Marii Eleny, wybuchowy spektakl, ćwiartowanie zwłok przez Arturę, sprzątanie przez Marcella. Nie lubię być słodki, ale również ogromnie lubię być szczery - i tak gdy trzeba skrytykować, skrytykuję, tak też gdy trzeba pochwlaić, pochwalę - choć u ciebie limit moich pochwał powinien się już wyczerpać, ale nie pozwalasz na to.

Tak więc odcinke 131 to istna rewelacja. Co do odcinka 132, to interesujące medytacje Fatimsy - Marcello i Armando. Od początku podejrzewało się, że Fatimsa i Armando są dla siebie stworzeni - cały ten plan legł w gruzach, gdy pojawił się Marcello, najbardziej tajemnciza i przyciągająca postać - ciekawe jak ten trójkąt się zakończy.

Udana końcówka - swobodny styl, radosny klimat i nagle... niepozorne, aczkolwiek niebezpieczne znaleziosko...

Pozdrawiam serdecznie



PS Moje komentarze do odcinków, niezależnie od ich emisji, będą zawsze pojawiały się w poniedziałki
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ślimak
King kong
King kong


Dołączył: 06 Paź 2007
Posty: 2263
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Nysa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: 18:36:19 28-10-10    Temat postu:

MaryRose:
Masz rację. Na tym polega cudowny paradoks tej sytuacji, bo jakby nie patrzeć, grzesznika nie należy potępiać, należy mu tylko wskazać właściwą drogę. Ojciec Martin ma chyba z tym problemy . A co do humoru - jeszcze kilka razy zagości .

Val:
No to panie Piotrze jestem w kropce. Już nic nie powiem, czekam co pan na następne odcinki, w końcu najlepsze jeszcze przed nami - tzn. tak mi się przynajmniej wydaje. A teraz troszkę przynudzania - bo odcinek o politycznym zabarwieniu.

UWAGA. od teraz "Fatimsa" w czwartki i niedziele - w zależności od jakości odcinka, będę wrzucał dwa odcinki w tygodniu, albo jeden.

CXXXIII

W starostwie już dawno nie było tak tłoczno. Balbina nerwowo nalewała kawy, do coraz to większej ilości filiżanek. Zebranie miało potrwać dłuższy czas, więc nie wypadało aby goście siedzieli o pustych żołądkach i suchych ustach. Ona oczywiście nie miała prawa wstępu na naradę. Mogła jedynie przyjść o wyznaczonej na odpowiednią porę przerwie. Nie przejmowała się zbytnio byciem drugorzędnym pionkiem w grze wielkich szych miasteczka. Nie za bardzo interesowała ją polityka, więc nie żałowała, że nie wie co też knuje jej szef za plecami. Zazwyczaj musiał radzić się jej jako wyroczni, ale to on posiadał wykształcenie, wiedzę polityczną i smykałkę do pomnażania dochodów, ona miała zaledwie kobiecą intuicję, która mogłaby się sprawdzić i bez potrzeby wypychania jej na zewnątrz. Sebastiano był inteligentnym człowiekiem, czasami nie co głupiutkim i zakręconym. Zawsze wpadała w głośny śmiech za jego plecami, kiedy tylko podzielił się z nią kolejną nowiną i spytał o zdanie w tej sprawie. Natura Balbiny nie mogła tego ogarnąć, wiec pozostawało jej tylko mówić zazwyczaj „Można zaryzykować szefie. Pożyjemy, zobaczymy.” A potem już tylko mogła uśmiechać się z pewnego rodzaju nieporadności swego pracodawcy. Ale na tym polegał właśnie jego urok. Za to przecież go ceniła.
- Zostawisz jedną dla mnie? Mam dość dużo dzisiaj na głowie – wtrąciła niepostrzeżenie Mandy.
- Ty, dużo na głowie? – zaśmiała się – przecież twoim jedynym zajęciem jest w tej chwili dopiekanie Lautaro i Aresii. Pytanie tylko po co, ci to?
- Człowiek kiedy dopieka swojemu największemu wrogowi czuje się wtedy dowartościowany. Zwłaszcza kiedy tym wrogiem, jest ladacznica – syknęła.
- Chyba za bardzo przeżywasz tę sytuację – odparła ze spokojem. Mandy odczuła, że wyraźnie jest bagatelizowana – Aresia pokazała ostatnio, że jak chce to potrafi, a że chodzi prawie z bielizną na wierzchu, to już nie mnie to oceniać.
- Chyba jej nie bronisz?! – wzburzyła się – niemożliwe! I ty Brutusie przeciwko mnie?
- Och przestań się użalać, jak masz problem to idź do Cheli i z nią rozmawiaj na ten temat. Nie za mną. Co ja ci tu mogę pomóc? No co, dziewczyno?
- Jesteś mi jak matka, a w ogóle mi nie pomagasz. Kiedy jakaś lafirynda kręci wokół twojego narzeczonego, trzeba naostrzyć pazury i wykończyć konkurencję.
- Co proszę? – podniosła oczy znad stolika z filiżankami i popatrzyła na nią ze współczuciem – jeszcze wczoraj mówiłaś, że to zdrajca i powinien się smażyć w piekle. No i zabroniłaś wymawiać mi jego imię. Jak to w końcu z tobą, lub wami jest? Bo ja już nic nie wiem.
Przyparta do muru córka starosty jak najszybciej poczęła wynajdować wyjście z kłopotliwej sytuacji. Wybrała Chelę, która właśnie uraczyła urząd swoja osobą.
- Doña Chela – zawołała Mandy, obejmując barmankę – cieszę się, że pani przyszła. Ma pani momencik? To zajmie tylko chwilkę.
- Mam chwilkę – odparła sucho, nie interesowała ją rozmowa z Mandy. Ostatnio zrobiła się denerwująca – jak znam życie chodzi o Aresię.
- Hę? – trochę zdziwiona Mandy kontynuowała dalej – tak, chodzi o nią. Ona nosi wyzywający strój i makijaż. I nagle ta sprawa z Lautarem, rozumie pani? Seks przed ślubem.
- Chcesz wiedzieć, czy ją przyjęłam? Nie zrobiłam tego oficjalnie, ale Aresia najprawdopodobniej wraca do baru. Wywarła na mniej wczoraj wrażenie – mówiła szybko, nawet nie pauzując. Mandy z trudem połykała kolejne słowa – mimo że jest niesforna i głupia jak but, ma też zalety. Jaki z tego wniosek? Żadna dziewczyna mnie jeszcze nie zaskoczyła. Tylko Maria Elena, niech spoczywa w spokoju była w tym dobra. Jeśli Aresia jeszcze raz zaszkodzi mojemu interesowi, wyleci na zbity pysk. A póki co, mam ważniejsze sprawy na głowie niż interesowanie się tym, czy Aresia jest czysta czy nie. Dziewczyno, znajdź sobie męża, a potem przeżyj noc poślubną, bo widzę, że z tobą źle. I to jeszcze w budynku starostwa. Wstydź się! Skończyłam.
Nie była do końca pewna, w którym momencie przestała jej słuchać. Ale zrozumiała przekaz. Chelę, to nic nie obchodzi. A więc sama musi wkroczyć do akcji. Ale czy sama da sobie z tym radę? Mała mieścinka, po której biegała gdy była jeszcze dzieckiem, zamieniła się powoli w bardzo dużą i mało przyjazną. Chyba najpierw powinna znaleźć sprzymierzeńców.
Z tyłu uważnie obserwowali całe zdarzenie don Hugo Campusano i Bernardo. Staruszek zaśmiewał się z bezowocnych prób panienki Mariany.
- I pomyśleć, że za moich czasów, wszystko wyglądało zupełnie inaczej – westchnął – tylko pomyśl, kiedyś brało się dziewczynę, było weselicho, a potem dzieci. A teraz? Od kiedy to młodzi muszą ze sobą chodzić? Głupota, ale ponoć każde pokolenie ma swoje własne cechy.
Bernardo jednak nie słuchał. Zbyt był przejęty wczorajszym wydarzeniem. Wizja bankructwa napawała go lękiem i przygnębieniem.
- Chyba Raul w porę opuścił miasteczko. Jakby przewidział, że nas port diabli wezmą.
- Nie przejmuj się tak – uspokajał jak tylko mógł don Hugo – po burzy zawsze przychodzi słońce, a zranione skrzydła goją się z czasem.
- Gdzie ty tu widzisz jakieś dobre strony?
- No może i rzeczywiście najsamprzód ich nie widać, ale zwykle są ukryte głęboko – radził niczym poczciwy dziadziuś, ale przewoźnik nie dał się przekonać – trzeba tylko umieć je szukać.
- Eh – przejechał ręka po głowie w geście zdenerwowania – nic nie rozumiesz. Chela ma bar, starosta całe miasteczko. Ty masz swój sklep, ojciec Martin kościół, Contagnoli swój teatr. A ja? Ja w tej chwili nie mam nic!
Wtem z dalszej rozmowy wyrwał go ojciec Martin. Widząc podenerwowanie na twarzy duchownego mężczyźni zamilkli. Po chwili ksiądz wyciągnął z kieszeni chusteczkę i stanowczym ruchem otarł pot z czoła.
- Chyba nie jest, aż tak gorąco, że pozwolę ojcu przerwać? – wtrącił Hugo. Ojciec Martin od razu poczuł się lepiej.
- Nie. Nie – odparł szybko – po prostu męczący dzień mamy za sobą.
- Widział ojciec tego Contagnoliego? Czekamy już tylko na niego?
Na sam dźwięk tego nazwiska twarz ojca Martina przybrała blady kolor. Musiał szybko wydusić z siebie cokolwiek, aby zamknąć ten temat.
- Widziałem go. Ale obawiam się, że do nas dziś nie dołączy. Źle się czuł.
- Czyli możemy zaczynać?
Kiedy ojciec kiwnął głową, don Hugo dał znak Cheli, że mają już komplet. W czteroosobowym składzie rada miasteczka przeszła do głównego biura starosty Contensino i usiadła na przygotowanych wcześniej siedzeniach. Pomysł rad miasteczka, był właśnie wymysłem Contensino. Don Sebastiano zawsze chciał, aby móc dzielić się postulatami ze swoimi wyborcami. W końcu to właśnie oni go wybrali i to on jest od nich zależny, a nie odwrotnie. Z początku Rada Miejska La Reina Diamante liczyła zaledwie trzy osoby. Byli to Chela i Don Hugo z Sebastiano Contensino na czele. Szybko jednak uznano, że do sprawy należy wtrącić duchownego. Jego etyczne poglądy mogłoby zaważyć ostatecznie na kształcie rozwiązania następującego problemu. Duchowny nie chciał się zgodzić, gdyż naruszało to jego zdaniem świat religijny z politycznym od którego trzymał się z daleka. Jednak w końcu przyjął propozycję. Przekonano go, że jego obecność jest tylko symboliczna i nie kłóci się w pewien sposób z jego sferą życia. W ten sposób Rada liczyła cztery osoby ze swieżo włączonym także przewoźnikiem Bernardo. Razem ze starostą, jako przewodniczącym było ich już pięcioro. W tym roku do delegacji dostąpił także Marcello. Zanim Paez założył miasteczko i nazwał je La Reina Diamante, było to niewielka osada, z kilkoma domami licząca niewielu mieszkańców. Dużą część zajmowali Indianie, którzy niedługo potem przepędzeni, zajęli tereny daleko za ostatnimi tchnieniami niebezpiecznej dżungli. W ten sposób pozbycie się dzikusów, których Paez tępił pozwoliło na ostateczny rozkwit i umiejętności białej rasy. Paez był wielkim rasistą, o czym głośno się nie mówiło. Don Hugo i Chela jeszcze pamiętali co nieco z wydarzeń, jakie miały miejsce, kiedy to jeszcze miasteczko nie przyjęło chrztu ojca założyciela. Brutalnie rozprawiono się z niektórymi czerwonymi jak krew brudasami i oddaliło czym prędzej. La Reina Diamante miało błyszczeć, tak jak błyszczał biały człowiek swymi umiejętnościami. Nowy starosta nie zgadzał się z tymi poglądami, ale kiedy tylko dżungle zarosły, a kopalnie diamentów, na zawsze znikły w szponach roślinności, zapomniano o tym przykrym incydencie. Teraz koszmar powrócił. Wczorajszy podkreślił, że w zbliżające się 25-lecie założenia miasteczka zwiastowało w pewien sposób ogniste obchody.
Usadowieni na swoich miejscach w milczeniu oczekiwali nadejścia przewodniczącego. Balbina częstowała kawą i ciastkami kiedy nadarzyła się okazja. Chela poprawiała fryzurę, próbując ukryć zdenerwowanie. Don Hugo szeptał coś Bernardowi na ucho, z kolei ojciec Martin doglądał pustego krzesła przeznaczonego dla Marcella. Słowa które usłyszał, niespełna parę minut temu, napełniły go wielkim smutkiem. Marcello najprawdopodobniej był chory i potrzebował pomocy, ale nie tak łatwo jest zrozumieć takich ludzi jak on. Zwłaszcza teraz, gdy zabłysnął swą sztuką. Ludzie nie będą chcieli o tym słyszeć. Co więcej i tak duchowny jest skuty kagańcem. Nie może powiedzieć ani słowa, jeśli tylko zamierza dalej piastować swą bożą posługę. Trapiła go ta niesprawiedliwość, ale powoli uświadamiał sobie, że jest to przypadek jak każdy inny i Marcello być może tylko miał jakieś załamanie. Kwadrans po, zawitał w końcu wielki don Sebastiano Contensino. Niósł w ręku teczkę, ze sprawozdaniem dnia wczorajszego. Zawierał on spis ludności i rachunki z ostatnich dostaw. Nie kwapiła go papierkowa robota, zwłaszcza gdy, miał na głowie problem finansowy. Ileż to pieniędzy właśnie utopił w błocie. Kto wie, czy nie będzie zmuszony skorzystać z pożyczek i nałożyć na miasto łańcuch spłat. Ta wizja napawała go lękiem. La Reina Diamante, zawsze miało dostępne środki. Tyle ile było im potrzebne, do czasu, aż ich główny dochód, zniknął w płomieniach.
- Witam was serdecznie. Balbina, możesz już nas zostawić – skinął czym prędzej na sekretarkę. Kiedy tylko pięcioosobowa delegacja licząc z jej zarządcą, miała już swobodę słów przystąpili do obrad. Zawsze były one tajne, dlatego też Balbina uważnie sprawdzała, czy aby zamknięto gabinet na klucz.
- Zanim przejdziemy do części głównej, na początek kilka spraw organizacyjnych – większość nie zwracała na nie uwagi, ale był to nieodłączny element tych spotkań. Zazwyczaj sprawy organizacyjne dotyczyły tylko obchodów w miasteczku. Tym razem było inaczej – wiem, że zapewne większość ma na myśli, że chce pomówić o zbliżającej się już wielkimi krokami 25. okrągłej rocznicy założenia La Reina. Ale prawdę mówiąc, nie mam za bardzo ochoty o tym mówić, zważywszy na to, że przedsięwzięcie miało być inne niż wszystkie. To miały być obchody jakich jeszcze nie widzieliśmy. Obawiam się jednak, że tego roku naszą rocznicę przeżyjemy w bardzo kameralnym gronie. Wynikiem tego nieprzyjemnego stanu rzeczy będzie brak środków finansowych. Niestety wczorajsza tragedia była też równoznaczna z utratą naszej głównej siły. Chela – po chwili zwrócił się do kobiety dając jej do ręku bilans – przeczytaj na głos ile straciliśmy na tym incydencie.
Odparł ze suchością w głosie. W głowie miał tylko liczby i ich przerażające wartości. Chela uważnie przyjrzała się zawartości dokumentu:

Zaplecze rybackie – ok. 120 tys. bolivawrów
Narzędzie i materiały – ok. 50 tys. bolivarów
Paliwo – ok. 200 tys. bolivarów, dodatkowe 300 tys. z najnowszych dostaw – dodała we fragmencie dopisanym ołówkiem
Łodzie i inne pojazdy – ok. 500 tys. bolivarów
Pozostałe sprzęty o łącznej wartości ok. 100 tys. bolivarów

Razem: ok. 1.350 000 bolivarów

- Przechlapane – podsumowała odkładając kartkę – chyba mi nie powiesz, że utopiłeś to wszystko w łódkach i rybach?
- Nie tylko w tym – odpowiedział za starostę Bernardo – na samych dostawcach będzie z pół miliona.
- No to pięknie. Czyli że nie mamy już ani grosza.
- Oczywiście, że mamy Chela – odparł Contensino, jednak z trudem przechodził mu przez gardło odczucie ulgi – ale to zbyt mało, aby na dłużej się utrzymać. Mamy ponad milion bolivarów w plecy, a poślizg w zapełnienia tej luki w naszym budżecie może potrwać nawet z dwadzieścia lat.
- Chcesz przez to powiedzieć, że będziemy ugotowani na dwie dekady?
- Mogę się wtrącić? – przeszkodził don Hugo – a co z pieniędzmi na czarną godzinę? Majątek miasta jeszcze powinien się według mnie utrzymać przez najbliższe pięć lat, a potem musielibyśmy szukać inwestorów ze stolicy i liczyć na czyjąś jałmużnę – na chwilę spuścił głowę. Don Hugo myślał, że nigdy nie dożyje czasów, kiedy miasto będzie musiało żywić się cudzym kosztem – wzdragam się na tę myśl, moi drodzy. Ale przecież jeszcze nie wszystko stracone. A co z milionami które ukrył Paez?
- To ma wartość sentymentalną. Te pieniądze, to niemal jak insygnia królewskie. Chyba na głowę upadłeś Hugo! – Sebastiano, aż wstał z krzesła.
- Co tam błyskotki. Zapomnijmy choć na chwilę, o sprawach materialnych, a przejdźmy do spraw bliższym rozsądkowi. Przecież to były miliony, Sebastiano. Miliony dolarów. Diamenty przetworzone na amerykańskie dolary. Można by było ożywić naszą gospodarkę i sprawić, że La Reina Diamante stanie się tytanem wśród wenezuelskich zakątków Amazonii.
Wiedział że, się zagalopował. Od czasu do czasu śnił marzenia o wielkim La Reina Diamante, tak potężnym, że przypominało by ono swoim przepychem i wartością bursztynową komnatę, która na zawsze znikła w kartach historii. Don Hugo, czasami wierzył w bajki, a czasami lubił się nimi dzielić.
- Przestań opowiadać te brednie – ucięła mu Chela – La Reina Diamante, to dziura o której mało kto wie, i lepiej żeby tak zostało, zwłaszcza dla dobra fortuny Paeza, o której wiemy tylko my. Choć ja osobiście przyznam, że nie widziałam jej na oczy i twierdzę że to bujda.
- Ja widziałem – upierał się Hugo – trzy skrzynie wyładowane pieniędzmi. Paez miał głowę do interesów, która sprytnie ukrywał. Musimy się tylko wziąć do kupy i odebrać co jest właściwie nasze, a właściwie twoje Sebastiano.
- Nie przyłożę do tego ręki. To złodziejstwo! – odparł spontanicznie starosta.
- No i? – przerwała mu Chela – jeśli to jest złodziejstwo, to w takim razie jak nazwać kogoś kto okrada drugiego człowieka? Jeśli odkradanie samego siebie to twoim zdaniem złodziejstwo, to właśnie twój słownik strasznie się skurczył, mój drogi.
Do rozmowy w końcu dołączył Bernardo, który przez dłuższą chwilę zachowywał spokój:
- Uważam, że pomysł Huga jest bardzo dobry, o ile to prawda. A jeśli tak, to gdzie najprawdopodobniej powinny znajdować się te pieniądze? Na pewno je pan widział starosto?
- Fakt, rzeczywiście… - przyznał – wiedziałem o ich istnieniu, co więcej domyślam się, gdzie mogą być ulokowane, ale może to być tylko wymysł starych wariatów.
- Hmm… - słychać było burknięcie don Huga, którego wyraźnie zabolała ta aluzja.
- Plotka, która przekazali mi spadkobiercy Paeza głosiła o starej kopalni. W archiwum jest nawet wyraźnie oznaczona droga jak tam dotrzeć. Ale podejrzewam, że to droga do samego piekła. Nic tam już nie zostało oprócz drzew i dzikich zwierząt. Wszystko zarosło. W najlepszym razie możemy zostać ranni i wrócić z pustymi rękami.
- A w najgorszym? – spytał Bernardo.
- Stać się pokarmem dla natury – odpowiedziała mu Chela.
Wszyscy umilkli. Ta walka na słowa, przypominała syzyfową pracę. Bezskutecznie próbowano, wiedząc, że to bezcelowe.
- A jeśli tak naprawdę pieniądze istnieją… - zaczął Bernardo, by po chwili usłyszeć zapewnienia don Huga – to czy nie lepszym rozwiązaniem byłoby je ukryć pod budynkiem starostwa? Przecież to doskonała kryjówka. Nikt by tutaj nie szukał.
- Obawiam się, że to mija się z prawdą – odrzekł don Hugo – zanim Paez zakopał te pieniądze w dżunglach, co wszyscy podejrzewamy, starostwo już dawno było ukończone. Nie rujnowałby na darmo gruntu. Zresztą zostałyby ślady, no chyba że o czymś nie wiemy? – don Hugo przeszył starostę wzrokiem niedowiarka. Ta aluzja co do rzekomej wiedzy o skarbie była odwetem za plotki starego wariata, o jakich powiedział wcześniej urzędnik.
- Nie kłóćmy się ludzie – uspokajała Chela, popijając kawę – trzeba zacząć myśleć realnie. Jak dla mnie ta forsa to bajka dla niegrzecznych dzieci.
- Bezimienna Kobieta tez była bajką dla niesfornych – sprowokował don Hugo.
- Lepiej mnie nie denerwuj.
- Dosyć! – przerwał im Sebastiano - zachowujmy się jak na wzorowych obywateli przystało. Zamknijmy rozdział o fortunie bez namacalnego dowodu i skupmy się na realnych rzeczach. Musimy rozpracować plan na najbliższe pięciolecie, skurczyć nasze wydatki i bardzo uważać, żeby coś nam nie umknęło. Z tego też względu zarządzam spotkania naszej rady na dwa razy w ciągu najbliższych sześciu miesięcy. Kto jest za?
Wszyscy w aprobacie podnieśli ręce.
- W porządku. To już ustalone. Żeby więc nie przedłużać – zaczął szperać w papierach – jeszcze dwie sprawy. Pierwsza dotyczy niestety naszego ośrodka turystycznego. Otrzymałem informację dwa dni temu, że miały tu przybyć dwie nowe turystki.
- Coś dużo kobiet do nas przybywa. Prawdziwa Amazonia – zażartował sobie don Hugo.
- Miały przybyć dwie turystki – kontynuował don Sebastiano – jedna nazywa się Sandra Pelaez, a druga to pół Meksykanka-pół Amerykanka o dość charakterystycznym nazwisku – nałożył okulary, aby się nie pomylić – Belinda… Belinda Jackson de Gustamantez… Nie wiem, czy dobrze przeczytałem, ale to mało istotne. Wszystko było już umówione – zdjął okulary i schował je do futerału – tak więc moi drodzy, te dwie panie miałyby przybyć dzisiaj, ale że zaistniały komplikacje, mogą nie przybyć wcale. Ale jako, że nie chcemy tracić naszego dobrego imienia, no i przy okazji środków, jestem jednak za tym, aby je tutaj sprowadzić, tym bardziej, że wszystko już ustalone. Oczywiście, jeśli ktoś jest przeciw radziłbym teraz…
Wszyscy mieli opuszczone ręce.
- Zero sprzeciwu. A więc sprawa zamknięta. Najprędzej mogą tutaj być za jakieś trzy doby.
- Coś jeszcze? – Chela już gorączkowo spoglądała na klamkę.
- Tak. Jeszcze został najważniejszy problem – westchnął, zamykając teczkę i ostatni raz łykając kawę – mianowicie, niespełna przed godziną, udało się znaleźć w tym całym bałaganie… ludzkie zwłoki.
- Jezus, Maria! – Chela, aż z wrażenia wstała z krzesła.
- Spokojnie – podtrzymywał prawie omdlałą barmankę don Hugo – wyglądało jakby co dopiero wyszło z pieca. Nie ma tutaj o czym mówić – odłożył z obrzydzenia ciastko, które właśnie chciał spożyć – jak na moje oko podejrzewałbym samobójstwo. Ktoś z premedytacją, przeciął pojemniki z benzyną, a potem zapewne odpalił ostatniego papierosa w życiu – na ustach już miał odruch wymiotny – ale żeby nie siać paniki, jestem za przyjęciem niespodziewanego wypadku i wszczęcie ochrony wokół miejsca zdarzenia. No i szczególnego pilnowania mieszkańców, dopóki nie zidentyfikujemy zwłok. No i po raz ostatni się pytam, czy ktoś ma jakiś sprzeciw?
Po raz kolejny milczenie.
- Dobrze, wypadałoby zamknąć nasze dzisiejsze obrady. Ojcze Martinie, proszę jak zwykle potraktować, to co ojciec usłyszał jako spowiedź.
- Ma się rozumieć – odparł duchowny.
- A przy okazji. Przez cały czas był ojciec milczący – zwrócił mu uwagę – zawsze zależy mi na tym, aby posłuchać zdanie każdego z nas. Tylko w ten sposób dojdziemy do consensusu.
- Wiem – odpowiedział – ale i tym razem zgadzam się ze wszystkimi. Gdybym jednak miał powiedzieć cokolwiek, to powiedziałbym jedno: w sprawie odbudowy miasteczka, zgadzam się ze starostą, zaś w sprawie skarbu, o którym rzekomo niejeden słyszał, proszę zostawić sprawy takimi, jakie są. Za bogactwem zawsze kryje się niebezpieczeństwo. Za ciekawością zaś kroczy piekło, dlatego też nie wspominajmy więcej o bajkach snutych przez wielu. To już nie nasza działka.
- Zgadzam się z tym ojcze w 100%. Posiedzenie zamknięte!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mary Rose
Idol
Idol


Dołączył: 27 Lip 2007
Posty: 1287
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 16:58:48 30-10-10    Temat postu:

Ojciec Martin jest mądrym człowiekiem, ale jakoś nie potrafi znaleźć sposobu, by nie zadręczać się nałożoną na niego tajemnicą spowiedzi. Sama nie wiem, jak zachowywałam się, gdybym musiała milczeć, znając sekrety, którymi nie mogę się podzielić. Widać, jak duchowny się boi, jego reakcja na wspomnienie o Marcello doskonale o tym świadczy.

I w tym odcinku dostrzegłam lekkie zabarwienie humorystyczne, a więc czytało mi się bardzo przyjemnie. Nie twierdzę, że tajemnicze wątki kryminalne mi nie odpowiadają, ale zawsze najlepiej lubiłam komedie. Walka o mężczyznę między córką starosty a "wyzwoloną seksualnie" Aresią niedługo przeniesie się na publiczne debaty mające obrzucić mięchem konkurentkę Cieszę się, że w "Fatimsie" jest aż tyle barwnych postaci.

No i kolejne turystki nadciągają. Nie mogę się doczekać tego, w jaki sposób poprowadzisz ich wątki. Pojawienie się Marcello i Olivii było strzałem w 11, pozostałe postacie oceniam na mocną 9. Ciekawe, czym zaskoczysz mnie tym razem
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Telenowele Strona Główna -> Archiwum Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... , 39, 40, 41  Następny
Strona 40 z 41

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin