|
Telenowele Forum Telenowel
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Eillen Generał
Dołączył: 25 Lut 2010 Posty: 7862 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: ..where the wild roses grow... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 11:58:02 25-10-14 Temat postu: |
|
|
dubel
Ostatnio zmieniony przez Eillen dnia 12:17:33 25-10-14, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Eillen Generał
Dołączył: 25 Lut 2010 Posty: 7862 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: ..where the wild roses grow... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 12:04:20 25-10-14 Temat postu: |
|
|
133. CHRISTIAN / Mauricio
Niezbyt wygodnie spało mu się na kanapie, ale był zbyt zmęczony, by wybrzydzać, a poza tym gdy wrócił od Nacho, nie chciał budzić Lii. Zresztą, w dalszym ciągu uważał, że spanie razem po tym, co zaszło między nimi w fabryce, nie było dobrym pomysłem. Wiedział, że ma w niej oparcie, że może liczyć na nią w każdej sytuacji i choćby nie wiadomo jak się starał ona i tak uparcie będzie tkwiła przy jego boku. Był jej za to wdzięczny bardziej niż był w stanie to wyrazić, ale teraz, gdy oboje przekroczyli pewną granicę, nie do końca był pewien jak powinien się zachować. Czy udawać, że nic się nie stało, czy porozmawiać z nią, czy może jednak spróbować czegoś więcej? Zdawał sobie sprawę, że dla Lii jest to równie trudna sytuacja jak dla niego – oboje przecież, choć z różnych powodów, to jednak zamknęli swoje serca na uczucia, ale teraz, nie wiedzieć czemu, mury te zaczęły kruszeć. Już dawno przestał patrzeć na nią wyłącznie jak na młodszą siostrę, a teraz, ciągle niemal namacalnie czuł jej gładką skórę pod palcami, jej drobne ciało przylegającego do niego ciasno, w nozdrzach miał wciąż jej cudowny zapach, a za każdym razem gdy przymykał powieki przed oczami momentalnie pojawiało mu się jej sarnie spojrzenie na chwilę przed tym, nim go pocałowała.
Westchnął cicho, odgarniając natrętne myśli i leniwie zwlókł się z łóżka. Przeciągnął się mocno, starając się rozruszać zastane, nieco obolałe mięśnie. W mieszkaniu panowała cisza, więc postanowił zajrzeć do sypialni. Uchylił ostrożnie drzwi, ziewając przeciągle, ale gdy zobaczył puste łóżko, natychmiast oprzytomniał. Skrzywił się lekko, zerkając z nadzieją w stronę łazienki, ale światło było tam zgaszone, a zza drzwi nie dochodziły żadne odgłosy. Przetarł dłońmi zmęczoną twarz i poczłapał do kuchni. Wyciągnął z lodówki butelkę wody mineralnej i wypił od razu niemal połowę.
Gdy zadzwonił jego telefon, pośpiesznie wytarł usta wierzchem dłoni, szybkim krokiem podszedł do niskiego stolika przy kanapie, gdzie zostawił komórkę i zerknął na wyświetlacz z nadzieją. Nie zobaczył tam jednak tego, co chciał widzieć. Odebrał jednak, siląc się na w miarę wesoły ton, a gdy Nadia poprosiła o spotkanie zgodził się właściwie bez zastanowienia. I tak miał pojechać do ośrodka, obiecał Nacho, że wpadnie i będzie przy rozmowie z Mauriciem, a poza tym musiał przecież sprawdzić co z Lią.
Jakieś pół godziny później, jak huragan wparował do ośrodka, udając się od razu do pokoju, który zajmowała Lia. Gdy nie zastał jej tam, wyciągnął z kieszeni komórkę i wybrał jej numer. Nadal nie odbierała.
– Gdzie jesteś, do cholery? – mruknął zirytowany, przerywając połączenie, gdy kolejny raz włączyła się automatyczna sekretarka. Oparł się plecami o zimną ścianę, nerwowo przeczesał włosy palcami i skierował się w stronę gabinetu Ignacia. – Cześć – przywitał się, nie siląc się nawet na udawanie wesołego. Nacho zmarszczył czoło i przyjrzał mu się uważnie. – Lia była tu dzisiaj? – spytał.
– Nie wiem, dopiero przyszedłem. Co się dzieje? – zagadnął przestraszony.
– Mam nadzieję, że nic – mruknął Christian. – O której będzie ten cały Rezende? – spytał, zmieniając temat.
– Lada moment. Pokłóciliście się?
Suarez pokręcił głową, ale nie zdążył powiedzieć nic więcej, bo do zjawił się Mauricio.
– Można? – zapytał, przystając w progu i uśmiechając się przyjaźnie.
– Zapraszam – powiedział Ignacio, uśmiechając się przyjaźnie i wyciągając dłoń na przywitanie.
Mężczyźni wymienili grzeczności, po czym Nacho zajął swoje miejsce za biurkiem, a Mauricio usiadł w fotelu na wprost niego. Gdy Sanchez opisywał mecenasowi historię i aktualną, pokazując jednocześnie dokumenty, Christian nerwowo przechadzał się od ściany do ściany, co chwilę zerkając na telefon. Nie potrafił się skupić na niczym. Rozumiał, że Lia ma swoje życie, że nie musi mu meldować o każdej czynności, jaką zamierza wykonać, że jej życie nie kręci się wokół jego i o ile mógł zrozumieć nawet to, że wyszła bez słowa z jego mieszkania, o tyle nie potrafił pojąć dlaczego teraz nie odbierała jego telefonów. Martwił się. Naprawdę się martwił. Ostatnim razem taki potworny ucisk w żołądku czuł, kiedy po naprawdę ostrej kłótni o jakąś bzdurę, Kylie przepadła na kilka dni, nie dając znaku życia. Odetchnął głęboko i oparł się plecami o ścianę tuż przy drzwiach, przenosząc zbolały wzrok na Ignacia, który właśnie żegnał się z mecenasem.
– Niech się pan nie martwi. Myślę, jestem pewien, że wyjdziemy z tego obronną ręką – zapewnił mecenas Rezende, podając Sanchezowi dłoń. – Jesteśmy w kontakcie, do zobaczenia – pożegnał się i odwrócił w stronę drzwi. – Mam nadzieję, że pan również wkrótce do mnie zadzwoni – zwrócił się do Christiana, wyciągając dłoń na pożegnanie. Suarez odwzajemnił uścisk dłoni i przez chwilę siłowali się na spojrzenia, niczym dwa nastroszone koguty, a ich twarze nie zdradzały absolutnie żadnych emocji. W końcu Christian zwolnił uścisk jego dłoni, a Mauricio uśmiechnął się lekko, skinął głową uprzejmie i wyszedł.
– Powiesz mi o co chodzi? – spytał Nacho, ściągając na siebie przenikliwy wzrok swojego podopiecznego.
– Nie ufam mu.
– Nie o to pytam – stwierdził Ignacio, sugestywnie unosząc brwi. – Mało dziury nie wydeptałeś w podłodze i prawie zmiażdżyłeś swój telefon – dodał, przenosząc wzrok na zaciśniętą na komórce dłoń Christiana. Suarez westchnął ciężko i spojrzał na swojego mentora zbolałym wzrokiem.
– Lia wyszła zanim się obudziłem. Nie zostawiła wiadomości, a teraz nie odbiera telefonu. Martwię się, Nacho. Zresztą sam dobrze wiesz, że nie była w najlepszej formie.
– Może potrzebowała pobyć sama – zaczął Sanchez, pochwytując spojrzenie Christiana. – Musisz zrozumieć, że ona nie jest przyzwyczajona do tego, że ktoś się o nią martwi, nie jest nauczona dzielić się z kimś tym, co ją gryzie. Zawsze była sama i sama sobie ze wszystkim radziła.
– Wiem, ale… – urwał, gdy usłyszał pukanie do drzwi.
– Już jestem – powiedziała Nadia, wchodząc do gabinetu ze słabym uśmiechem na ustach. Dalej wszystko potoczyło się szybko, a wyznanie brunetki, że ktoś znęca się nad małym Miguelem, podziałało na niego jak płachta na byka…
Gdy wbiegł do mieszkania na poddaszu, Kylie siedziała na podłodze zalana łzami, tuląc do siebie dziesięcioletniego chłopca. [link widoczny dla zalogowanych] pojawił się właściwie z nikąd. Poznali go podczas jednego z nielegalnych wyścigów, gdzie towarzyszył kumplom z ulicznego gangu. Od tamtej pory stał się nieodłączną częścią ich życia. Bywał nieznośny, często wtykał nos w nie swoje sprawy, ale był przeuroczy i oboje szybko stracili dla niego głowę. A teraz jego drobne ciało, spoczywało bezwładnie w ramionach Kylie, a każdy centymetr jego skóry zdawał się być pokryty jeśli nie krwawiącymi ranami, to sińcami.
– Dzwoń po karetkę, do cholery! – krzyknęła rozpaczliwie Kylie, wyrywając go z odrętwienia.
Sięgnął do kieszeni po telefon i wybrał 911, wyrzucając sobie, że zlekceważył siniaki, które kilka dni wcześniej dostrzegł u chłopca…
– Trzeba to zgłosić na policję – powiedział, ciągle mając przed oczami skatowaną twarz Jamie’ego. Był niemal pewien, że niczego nie wskórają u Diaza, ale nie chciał, by znów okazało się, że na pomoc jest za późno, by kolejne dziecko zapłaciło własnym zdrowiem za to, że dorośli zlekceważyli pozornie błahe sygnały. Nie wybaczyłby sobie, jeśli niczego by nie zrobił. Gdy Nadia zaprotestowała, łypnął na nią gniewnie. – Sprawa jest zbyt poważna i, do cholery, nawet taki sukinsyn jak Diaz powinien to zrozumieć – fuknął, przeczesując włosy palcami. Słyszał, że Nacho zabiera głos, ale zupełnie nie docierały do niego słowa wypowiadane przez Sancheza i Nadię.
– To nasza wina, Chris – szepnęła Kylie, kiedy w poczekalni miejskiego szpitala czekali na wieści z sali operacyjnej. – Mały lgnął do nas, szukał pomocy, a my tego nie dostrzegliśmy – załkała.
– Przestań, Kylie – upomniał ją surowym tonem. I bez jej wyrzutów miał ogromne poczucie winy i czuł się odpowiedzialny za to, co stało się z chłopcem. – Obwinianie się niczego już nie zmieni – dodał już łagodniej, wsuwając palec wskazujący pod jej brodę i zmuszając, by na niego spojrzała. – Teraz możemy tylko zrobić wszystko, by pomóc mu wrócić do zdrowia i postarać się, by ten, kto mu to zrobił, zapłacił za to.
Kylie siorpnęła nosem i skinęła głową na zgodę, wtulając się w jego szerokie ramiona…
– Zróbmy co trzeba – powiedziała Nadia i chwilę potem byli już w drodze na komisariat. W samochodzie Nacho, Christian nabrał wątpliwości. Doszło do niego, że zareagował zbyt impulsywnie i zbytnio się pospieszył, że najpierw trzeba było porozmawiać przede wszystkim z Miguelem. Przecież tak naprawdę jechali na policję z niczym niepopartymi domysłami, a siniaki na plecach chłopca nie musiały dowodzić niczego.
Tak jak się spodziewał, nie zostali przyjęci zbyt entuzjastycznie.
– Czyżbyście zatęsknili za naszymi przytulnymi jedynkami? – zaśmiał się Diaz na ich widok, gdy jeden z mundurowych funkcjonariuszy, z którym rozmawiali, kończył właśnie spisywać ich zgłoszenie.
– Nie przyszliśmy tu towarzysko – mruknął Christian, siłując się z detektywem na spojrzenia. Diaz uniósł podejrzliwie brwi i zabrał swojemu podwładnemu kartę zgłoszenia. Przebiegł po niej wzrokiem i przedarł na pół, odprawiając młodego funkcjonariusza samym spojrzeniem.
– Co pan robi?! – zawrzała Nadia, gwałtownie podnosząc się z krzesła.
– Odmawiam przyjęcia zgłoszenia – odparł Diaz, opierając się dłońmi o blat biurka i pochylając lekko w jej stronę. – Pani jest… – urwał, jakby szukał odpowiedniego słowa. W końcu spojrzał jej w oczy i powiedział: – Co najmniej niezrównoważona, jeśli nie niepoczytalna. Nie można traktować pani poważnie. Pan – zwrócił się do Christiana, przenosząc na niego mrożący wzrok – może zechce się pochwalić przyjaciołom swoją bogatą przeszłością nim następnym razem przyjdzie pan zgłaszać wyssane z palca przestępstwa, a pan z kolei – dodał, zerkając na Ignacia – może powinien bardziej pilnować swoich podopiecznych i nie przybiegać tu za każdym razem, gdy któryś z nich nabije sobie sińca w czasie zabaw czy treningu.
– Sugeruje pan, że… – zaczęła Nadia, ale Diaz od razu wszedł jej w słowo.
– Że nie macie żadnych podstaw, by wysnuwać oskarżenia przeciwko państwu de Macedo. Nie widzicie jak absurdalne jest to z czym tu przyszliście? Wierzcie mi, że mam na głowie poważniejsze sprawy niż prowadzenie śledztwa w sprawie tego, w jaki sposób Miguelito nabił sobie sińca – zakończył i ruszył w swoją stronę. – A! Nadal mają państwo zakaz opuszczania miasta – przypomniał, zerkając na nich wymownie przez ramię.
* * *
Źle spała tej nocy. Dopiero gdy Mauricio wyszedł, udało jej się naprawdę mocno zasnąć. Obudziła się jednak zlana zimnym potem, gwałtownie zrywając się z łóżka. Na chwilę ukryła twarz w dłoniach i przeczesała jasne włosy palcami, spoglądając gdzieś za okno. Gdy zapiekły ją oczy, przymknęła powieki i zrobiła kilka głębokich wdechów, starając się odegnać senne koszmary. Spotkania czy choćby telefoniczne rozmowy z Estabanem zawsze wprawiały ją w kiepski nastrój i przywoływały wspomnienia, które uparcie starała się wyrzucić ze swojej głowy. Teraz, gdy poznała Mauricia i nawet zdążyła się z nim w pewien sposób zaprzyjaźnić, nie była już wcale taka pewna, że plan Estabana jest tak idealny i prosty do zrealizowania, jak jej się to wydawało na początku, a z każdym dniem przebywania pod jednym dachem z panem mecenasem dochodziła do przekonania, że jest na to wszystko zwyczajnie za słaba. Pierwszy raz odkąd zgodziła się brać udział w tej szopce, zatęskniła za dawnym życiem, zapragnęła się z tego wszystkiego wycofać i zacząć normalnie żyć.
Westchnęła cicho i wstała z łóżka, zatrzymując się przed dużym lustrem, stojącym w rogu pokoju.
– Florencio Rezende, ogarnij się – powiedziała do siebie, przeczesując palcami zmierzwione włosy i próbując się uśmiechnąć do swojego odbicia, ale dziewczyna, którą tam widziała w niczym nie przypominała już tej, którą kiedyś była. Pokręciła głową zrezygnowana, po czym otworzyła na oścież tarasowe drzwi i wyszła na zewnątrz. Oparła się przedramionami o barierkę i wystawiła twarz w stronę słońca.
– Kwiatuszku? – usłyszała, dochodzący z wnętrza domu niski, zmysłowy głos.
– Jestem na tarasie.
– Cześć – przywitał się, nonszalancko opierając się ramieniem framugę i wgapiając w jej lekko wypięty tyłek, ledwo zasłonięty przez kusą koszulkę nocną. – Myślę, że moja żona nie powinna w takim stroju wystawiać się na widok publiczny – zasugerował, ściągając na siebie jej spojrzenie.
– Daj spokój – jęknęła, odwracając się przodem do niego i opierając biodrami o barierkę, skrzyżowała dłonie na piersiach. – Gdzie byłeś?
– U Sancheza – odparł, poluzowując węzeł krawata i odpinając błękitną koszulę pod szyją. – Zupełnie przypadkiem spotkałem tam Nadię de la Cruz – dodał, a jego oczy błysnęły niebezpiecznie. – Myślę, że to chodząca skarbnica wiedzy o tej popieprzonej rodzince, chociaż nie sądzę by była w stanie powiedzieć mi coś, czego jeszcze nie wiem, ale chyba warto spróbować, nie sądzisz?
Florencia obojętnie wzruszyła ramionami, przypatrując się jak odpina mankiety i zawija je do wysokości łokci. Brakowało jej bliskości i ciepła, których tak naprawdę chyba nigdy nie otrzymała od mężczyzny i to w tym momencie zabolało ją najbardziej. Zamrugała szybko powiekami, by powstrzymać cisnące się do oczu łzy i odwróciła głowę w bok, ale nie udało jej się umknąć przed bystrym spojrzeniem Mauricia.
– Kwiatuszku… – powiedział cicho, zmniejszając dystans między nimi. – Co się dzieje? – spytał, chwytając ją pod jej brodę i zmuszając by na niego spojrzała. Gdy w jej czekoladowych tęczówkach zobaczył swoje odbicie, przysunął się jeszcze bliżej, ostrożnie kładąc wolną dłoń na jej biodrze. Nie musiała niczego mówić. Czytał z jej twarzy jak z otwartej książki. – Wiem, że nasze małżeństwo jest papierowe, ale… powiedz tylko słowo… – wyszeptał w jej kusząco rozchylone usta, opierając się czołem o jej czoło. Zadrżała pod wypływem jego dotyku. Jej ciało wyraźnie domagało się bliskości.
Odruchowo przylgnęła do niego całą sobą tak, że jej piersi opierały się o jego twardy tors. Mauricio uśmiechnął się lekko, a jego oczy błysnęły pożądaniem. Był naprawdę przystojnym facetem. I był na wyciągnięcie ręki. Dlaczego miałaby tego nie wykorzystać?
– Pocałuj mnie… – poprosiła cicho. Maurcio uśmiechnął się i przesunął nosem po jej policzku w nieskończoność odwlekając moment, w którym ich usta miały się złączyć. – Pocałuj… – jęknęła zniecierpliwiona, ale wtedy zadzwonił jego telefon. Uśmiechnął się krzywo, jakby miał wyrzuty sumienia, że nie może spełnić jej prośby. Odsunął od niej nieznacznie, a wtedy jej ciało owionął niespodziewany chłód. Objęła się ciasno ramionami, przygryzając policzek od środka. – Odbierz – powiedziała w końcu, wpatrując się w jego błyszczące oczy. Może właśnie tak miało być? Może to był znak, by jednak nie angażowała się emocjonalnie w związek z tym człowiekiem?
Mauricio zerknął na wyświetlacz swojego telefonu i zmarszczył czoło, widząc nieznany numer.
– Mauricio Rezende, słucham?… Cieszę się, że pan zadzwonił, panie Suarez… – wyraźnie się rozluźnił, gdy usłyszał po drugiej stronie Christiana, za to Florencia spięła się i wytężyła słuch, obserwując uważnie zaabsorbowanego rozmową męża. – Sprawami spadkowymi? – zdziwił się Mauricio, marszcząc brwi. – Oczywiście, że się zajmuję… Nie ma problemu. Mogę być za… – urwał i zerknął na zegarek. – Półtorej godziny?... Świetnie. Jak nazywa się ten człowiek?... Cosme Zuluga…
* * *
Po wizycie na komisariacie rozdzielili się. Nadia poszła w swoją stronę, Ignacio wrócił do ośrodka, a Christian ruszył do El Miedo, dzwoniąc po drodze do mecenasa Rezende. Cała posesja była ogrodzona policyjną taśmą, ale nie wiele sobie z tego robił. Podciągnął ją do góry i przeszedł pod nią. W powietrzu nadal unosił się swąd spalenizny, ale tak jak mówiły pielęgniarki, spora część zamku pozostała nietknięta przez ogień. W pozostałej części, okopcone, zalane wodą mury, zdawały się błagać o ratunek, ale odnowienie spalonej części, czy też postawienie jej na nowo, nawet przy użyciu tych murów, które jakimś cudem ciągle stały, wymagałoby naprawdę ogromnych nakładów finansowych.
Christian westchnął ciężko i sięgnął do kieszeni, by zrobić zdjęcie ocalałej części El Miedo, kiedy coś otarło się o jego kostki. Spojrzał pod nogi i zobaczył zwierzę, które niezbyt uprzejmie potraktowało go podczas ich poprzedniego spotkania.
– Nie możesz tu zostać, a twój pan nie może się tobą teraz zająć. I co my z tobą zrobimy? – spytał, przykucając i wpatrując się w duże, zielone oczy kota. Zwierzę miauknęło cicho i wsunęło łebek pod jego dłoń, jakby domagało się odrobiny czułości. Christian uśmiechnął się lekko i podrapał futrzaka za uchem, a wówczas ten zaczął rozkosznie mruczeć. –Pozwolisz się wziąć na ręce, bracie? – zagadnął, ostrożnie, biorąc kota na ręce. – Znam kogoś, kto się tobą świetnie zajmie. Radzi sobie z rozbrykanymi dzieciakami, więc i z tobą sobie poradzi – stwierdził, gdy kot wtulił się w niego mocniej, szukając ciepła, a po kilkunastu minutach byli już w ośrodku, w gabinecie Ignacia.
– Zajmiesz się nim? – spytał Christian zrezygnowany, zerkając niepewnie na Ignacia. Sanchez zaśmiał się wesoło, odchylając się wygodnie na oparcie swojego fotela. – Nie mam pojęcia o zwierzętach.
– Kiepski wykręt, wiesz? Christian przewrócił oczami i zerknął niepewnie na kota, który znów łasił się, mrucząc przymilnie i ocierając o jego nogi. – Nie mogę go tu zatrzymać, Leo ma alergię. Wygląda więc na to, że jesteście na siebie skazani, dopóki Cosme nie wyjdzie ze szpitala.
– Żartujesz? – Nacho pokręcił przecząco głową, a Suarez westchnął ciężko i zerknął na kota, który wciąż krążył wokół jego nóg, jakby chciał się wkupić w jego łaski. – Słyszałeś? – zwrócił się do zwierzaka. – Jesteś na mnie skazany, bracie, więc zachowuj się. Lia wróciła? – zmienił szybko temat, przenosząc wzrok na Nacho.
– Jest w warsztacie.
– Muszę z nią pogadać. Popilnujesz tej bestii przez chwile? – spytał, ale nie czekał na odpowiedź Nacho tylko pośpiesznie opuścił jego gabinet, zamykając za sobą drzwi.
Mijając salę treningową, jego wzrok odruchowo powędrował w tę jej część, gdzie chłopcy ćwiczyli boks.. Gdy zobaczył tam Miguela, wszedł do środka, uznając, że powinien z małym zamienić parę słów. Wciąż miał wyrzuty sumienia, że tak lekkomyślnie zaproponował zgłoszenie wszystkiego na policję. Chłopak żył przecież z tymi ludźmi nie mając pojęcia, że to nie są jego biologiczni rodzice, co więcej, często mówił o swoim ojcu i jego naukach a jego oczy błyszczały wtedy prawdziwym podziwem i uznaniem dla owego mężczyzny. Stres na jaki go narazili, idąc na policję pod wpływem emocji z prawdopodobnie wyssanymi z palca oskarżeniami, był Miguelowi zupełnie niepotrzebny. Christian był wdzięczny Diazowi, że nie przyjął zgłoszenia. Sam na jego miejscu postąpiłby dokładnie tak samo, ale dla spokoju własnego sumienia, musiał się upewnić, że z chłopcem wszystko w porządku.
– Christian! – Miguel ucieszył się na jego widok i natychmiast podbiegł bliżej. – Popatrz – powiedział, podnosząc owinięte taśmą bokserską dłonie.
Suarez przykucnął i fachowym okiem obejrzał dzieło Miguela.
– Świetna robota, mistrzu – pochwalił, a chłopiec wyszczerzył się radośnie.
– Pamiętasz, co mi obiecałeś? – spytał Miguel, wpatrując się w niego błyszczącym wzrokiem.
– Pamiętam – powiedział Christian, uśmiechając się ciepło i zaczepnie trącając małego w tors. – Postawa – polecił, a Miguel jak na zawołanie stanął w wykroku, trzymając gardę. – Jesteś praworęczny? – spytał, a kiedy chłopak skinął twierdząco głową, stanął tuż za nim, kątem oka zerkając na skórę na jego plecach. Rzeczywiście miejscami widział siniaki i zaczerwienienia, ale na pierwszy rzut oka nie wyglądały one na efekt pobicia. – Skoro jesteś praworęczny, to powinieneś zawsze stać zwrócony do przeciwnika lewą częścią tułowia. To sprawi, że twoje ciosy będą silniejsze – wyjaśnił, po czym klepnął go lekko w lewe udo. – Lewą nogę wysuń do przodu i wyobraź sobie, że chcesz całą stopę przykleić do podłogi. Prawą nogę zostaw lekko z tyłu… Rozłóż równomiernie ciężar ciała i ugnij lekko nogi w kolanach. Tułów zostaje wyprostowany. Świetnie. Wiesz po co to wszystko? – Miguel pokręcił przecząco głową. – Dzięki temu będziesz mógł się swobodnie poruszać w każdą stronę i balansować ciałem w czasie walki. Zobacz – powiedział i zademonstrował chłopcu to o czym mówił. – Rozumiesz? – chłopak skinął głową twierdząco, a Christian zmierzwił jego ciemne włosy. – To chyba koniec pierwszej lekcji, co?
– Już? – jęknął zrezygnowany Miguel. – Myślałem, że pokażesz mi coś więcej.
– Mistrzu, to nie są wyścigi – upomniał go Christian. – Jeśli chcesz być naprawdę dobry, nie spiesz się. Musisz wiedzieć, że pierwsze treningi będą zwyczajnie nudne. Zaczniemy od nauczenia cię właśnie prawidłowej postawy bokserskiej, potem pokażę ci jak wyprowadzać ciosy i się poruszać, ale wszystkiego tego musimy cię nauczyć we właściwej kolejności. I pamiętaj, że to nie jest sport dla słabych ludzi, że boks to ciągłe przełamywanie barier i walka z samym sobą i chociaż zmęczenie podczas pierwszych treningów jest naprawdę duże to satysfakcja z rozwoju oraz pokonywania własnych ograniczeń jest o wiele większa. Zobaczysz, że jak opanujesz podstawy, to później będzie już tylko lepiej – zapewnił Christian, a Miguel zdawał się chłonąć każde jego słowo, jak gąbka wodę. – Musisz być tylko cierpliwy, nie poddawać się, gdy coś ci się nie uda i nie zniechęcać, kiedy po raz dwudziesty każę ci przyjąć prawidłową postawę. Z czasem treningi będą coraz trudniejsze, ale też ciekawsze. Będziesz uczył się różnych technik bokserskich i zaczniesz kształtować swój własny styl walki. Potem przyjdzie czas na sparingi z innymi bokserami i wtedy nauczysz się oceniać siłę przeciwnika i będziesz mógł wreszcie wykorzystywać zdobytą wiedzę i umiejętności w praktyce, ale do tego jeszcze naprawdę długa droga i żeby ją pokonać musimy zacząć od podstaw, tak? – Chłopiec skinął twierdząco głową i uśmiechnął się, wpatrując się w Christiana z nieskrywanym podziwem. – Powiesz mi teraz skąd masz tyle siniaków na plecach? Biłeś się z kimś? – spytał Suarez, unosząc podejrzliwie brwi.
– Skąd! – zaprzeczył gwałtownie Miguel. – Pamiętam, co mówiłeś, że boks ma mi służyć tylko do obrony. Zresztą nie umiem się jeszcze boksować, a poza tym jestem straszliwą niezdarą… – dodał, ze zwieszoną głową.
– Miguel, jeśli ktoś ci zrobił krzywdę, to możesz mi o tym powiedzieć.
Chłopiec energicznie pokręcił przecząco głową i spojrzał Christianowi prosto w oczy.
– Sam zrobiłem sobie krzywdę – przyznał cicho, jakby się wstydził. – Mój tatuś wrócił niedawno z delegacji. Bardzo za nim tęskniłem i biegłem do niego tak szybko, że potknąłem się i ześlizgnąłem z kilku schodów. Tak straszliwie się potłukłem, że nawet teraz jeszcze trochę mnie boli, a moja siostra wciąż się ze mnie śmieje, nawet jak mama prosi ją, żeby już przestała, bo sama przecież też nieraz wywinęła orła.
Christian wzniósł oczy ku niebu i ze świstem wypuścił powietrze z płuc, czując niewysłowioną ulgę.
– Obiecaj mi coś – poprosił Christian, ponownie przykucając przed chłopcem, żeby spojrzeć mu w oczy. – Jeśli kiedykolwiek będziesz miał jakiś problem, albo będzie się działo coś złego, albo coś, co nie będzie ci się podobało, a nie będziesz chciał o tym rozmawiać z rodzicami, to przyjdziesz do mnie albo do Ignacia i powiesz nam o tym.
– Czy o jedynce z matematyki też mogę powiedzieć wam, a nie mamusi?
– Akurat o tym, będziesz musiał porozmawiać z mamą. To jak? Umowa stoi?
Miguel zastanowił się chwilę, przygryzając policzek od środka.
– Ale będziesz mnie uczył boksu? – spytał.
Christian pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Tak długo jak będziesz tego chciał.
– W takim razie obiecuję – odparł Miguel i wyszczerzył się od ucha do ucha, wyciągając dłoń w stronę Christiana. Suarez uścisnął jego dłoń po czym płynnie przeszli do wykonania tego charakterystycznego gestu, który znały wszystkie dzieciaki w miasteczku, z przybiciem piątki, chwyceniem się za palce i „żółwikiem” na zakończenie. – Poćwiczymy jeszcze? – spytał.
– Muszę najpierw pomówić z Lią. Poćwicz sam, a my zajrzymy do ciebie za chwilę – chłopiec skinął głową na zgodę i zaczął ćwiczyć postawę i balansowanie ciałem tak, jak kilka chwil temu pokazał mu to Christian.
Suarez uśmiechnął się na ten widok i skierował się w stronę warsztatu. Lia grzebała pod maską jakiegoś samochodu. Pochłonięta pracą w ogóle nie zauważyła jego obecności. Podszedł więc bliżej i stanął tuż za nią. Lia odwróciła się energicznie, wpadając wprost w jego ramiona, a on, korzystając z okazji, ciasno oplótł jej szczupłe ciało ramionami, mierząc ją błyszczącym spojrzeniem.
– Dlaczego się skradasz? – spytała w wyrzutem, wyciągając słuchawki z uszu i wyswobadzając się z jego objęć.
– Dlaczego uciekasz? – odpowiedział pytaniem, wsuwając dłonie w kieszenie spodni i zacisnął je w pięści.
– Wcale nie uciekam – zaprotestowała gwałtownie, a gdy ich spojrzenia skrzyżowały się, na chwilę przygryzła dolną wargę. – Po prostu wróciłam do siebie.
– Dzwoniłem.
– Byłam zajęta. Zresztą, od kiedy to muszę ci się tłumaczyć z tego co robię, gdzie idę i z kim? – odparła, odwracając się, by wrócić do swoich zajęć, ale złapał ją wtedy za łokieć i przyciągnął do siebie.
– Porozmawiaj ze mną, Lia – poprosił, zaglądając jej w oczy.
– O czym, Christian? – spytała.
– O tym co się stało w…
– Nic się nie stało – weszła mu w słowo, ostrzej niż zamierzała. Christian uśmiechnął się krzywo, wpatrując się w jej sarnie oczy z powątpiewaniem przez kilka, wlokących się w nieskończoność, sekund. W końcu puścił jej łokieć i unosząc dłonie w geście poddania, cofnął się o krok. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 12:53:30 25-10-14 Temat postu: |
|
|
134. ARIANA
Nie miała wyboru. Musiała przyjąć czek. Nadia była kobietą, która nie znosiła sprzeciwu. Poza tym, jak sama wspomniała, zapłaciła jej za współpracę, a nie za jedną książkę. Ariana musiała przyznać, że pieniądze bardzo jej się przydadzą, tym bardziej teraz, kiedy mieszka sama. Podziękowała uprzejmie Nadii, po czym pożegnały się serdecznie i Ariana musiała wrócić do pracy.
Wciąż rozpamiętywała wydarzenia wczorajszej nocy. Nie mogła zapomnieć sceny, której była świadkiem, ukrywając się za ladą, by nikt jej nie zauważył. Dlaczego Camilo skłamał, że nie zna Huga, skoro najwyraźniej łączyły ich bliższe relacje? I dlaczego chłopak dawał właścicielowi kawiarni pieniądze?
Poczuła się dziwnie, kiedy przyszło jej do głowy, że jej pensja może pochodzić z kradzionych pieniędzy. Wzdrygnęła się i powróciła do rzeczywistości. Będzie musiała porozmawiać z Camilem i wszystko wyjaśnić. Nie chciała go oceniać, zanim nie pozna całej prawdy.
Dzwonek u drzwi obwieścił jej, że do kawiarni weszli klienci. Jej wzrok padł na trzech mężczyzn w garniturach, z których jeden trzymał się kilka kroków za pozostałymi dwoma. Wystarczyło jej jedno spojrzenie by rozpoznać Fernanda Barosso i jego syna Alejandra. Widziała ich na bankiecie, na którym towarzyszyła Nicolasowi. Z Alexem zamieniła nawet kilka słów i już wtedy stwierdziła, że nie jest to człowiek, do którego można zapałać sympatią. Nie znała dobrze żadnego z braci, ale miała wrażenie, że Nick znacznie różni się od Alejandra. Wydawał się mieć skrupuły.
Mężczyźni podeszli do lady. Fernando jakby trochę znudzony, Alex z przejęciem szepczący mu coś do ucha. Człowiek idący za nimi musiał być zapewne ochroniarzem.
- Co podać? - zapytała Ariana, lekko drżącym głosem. Senior rodu ją onieśmielał.
- Jedną czarną na wynos - odpowiedział Barosso od niechcenia, po czym odwrócił się do syna, który pocił się w swoim najlepszym garniturze od Armani'ego. - Przestań. Zaczynasz mnie irytować.
Ariana zabrała się za przygotowywanie kawy, kątem oka zerkając na Alejandra, który wydawał się zniecierpliwiony.
- Znów to samo! - Dał się słyszeć donośny szept młodszego z Barossów. - Zbywasz mnie! Zupełnie nie obchodzi cię...
- Masz rację. Nie obchodzi mnie to, co masz mi do powiedzenia. Mówiłem ci - Nicolas się tym zajmie.
- Nicolas! Naprawdę wierzysz, że da sobie z tym radę? To go przerośnie!
Panna Santiago skończyła przygotowywać kawę, którą postawiła na ladzie, kończąc rodzinną dyskusję. Fernando spojrzał na nią krótko, po czym rzucił jej 200 pesos z niewyraźnym: "Reszty nie trzeba". Ariana nie powiedziała ani słowa. Zauważyła, że po raz pierwszy od kiedy klienci weszli do kawiarni, Alex zaszczycił ją spojrzeniem. Nie powiedział jednak nic, tylko zmrużył oczy, jakby przypominał sobie ich starcie na bankiecie.
Kiedy Barossowie wyszli, Ariana odetchnęła z ulgą. Dziwnie czuła sie w ich towarzystwie. Tymczasem ojciec i syn kontynuowali dyskusję na zewnątrz kawiarni.
- Naprawdę nie masz pojęcia, kto może być tym kretem? - zapytał Alejandro, a Fernando posłał mu zniecierpliwione spojrzenie.
- To może być każdy, Alex. Skończ już ten temat.
- A nie pomyślałeś, że to może być ktoś, kogo nieopatrznie wtajemniczasz we wszystkie swoje poczynania? - Młody Barosso wydawał się być zadowolony z faktu, że udało mu się przykuć uwagę ojca.
- Masz na myśli Huga? - Fernando prychnął kpiąco i pokręcił głową z niedowierzaniem. - Ufam mu. To mój najbardziej zaufany człowiek. Śmiem twierdzić, że mogę na nim polegać bardziej niż na tobie.
- Jakiś obcy facet jest dla ciebie ważniejszy od syna?
- Oj, Alex... - Fernando wsiadł do samochodu. - Ty nie rozumiesz tego biznesu tak jak ja. - Mężczyzna wyjrzał przez okno na syna, nadal stojącego na ulicy przed kawiarnią. - Najbardziej jesteś pewny posłuszeństwa ludzi, którzy mogą coś stracić.
- A co to ma niby znaczyć?
- A to... - Fernando włożył okulary przeciwsłoneczne, w których wyglądał jeszcze bardziej jak narkotykowy boss. - Że takimi ludźmi łatwo manipulować. Musisz się jeszcze wiele nauczyć. Przestań zajmować się sprawami, które ciebie nie dotyczą. Lepiej znajdź brata i przyślij go do mnie.
Po tych słowach samochód odjechał z piskiem opon spod kawiarni, pozostawiając w tyle wściekłego na cały świat Alejandra Barosso.
***
Ariana długo nie mogła dojść do siebie po wizycie Barossów. Tak się zamyśliła, że dopiero po chwili poczuła jak coś małego ciągnie ją za fartuszek. Kiedy spojrzała w dół zobaczyła małego Lorenza, synka Leonor, który z rumieńcami na twarzy kazał jej się schylić.
- Widziałaś Jaime? Bawimy się w chowanego, a ja nie mogę go znaleźć... - powiedział z miną zbitego szczeniaczka, a Ariana uśmiechnęła się do niego serdecznie.
- Wiem, gdzie się schował, ale wydaje mi się, że gdybym ci powiedziała, to byłoby oszustwo.
- Proszę! On zawsze wygrywa! - Lori był nieugięty, a Ariana nie mogła mu odmówić.
- No dobrze, poszukamy go razem - zaproponowała, a chłopiec ucieszony jej pomocą, złapał ją za rękę i pociągnął za sobą.
Jaime ukrywał się w magazynie na zapleczu. Był oburzony, widząc jak brat i nowa pracownica kawiarni śmieją się do rozpuku.
- Oszukiwałeś! - krzyknął starszy z braci, zakładając ręce na piesi i mierząc Lori'ego wzrokiem.
- Nieprawda! - Lorenzo nie przestawał się śmiać, a Ariana mu zawtórowała - potrzebowała takiej odskoczni.
Dwunastoletni Jaime nadal udawał obrażonego, ale w pewnym momencie na jego twarzy zagościło przerażenie.
- Co jest? - zapytała Ariana z troską, nie wiedząc, o co chodzi. - Co sie stało, Jaime?
- Lori... - wykrztusił chłopiec, wskazując na braciszka. - On się dusi!
Wszystko stało się tak nagle, że dziewczyna nie wiedziała, co ma robić. W jednej chwili Lorenzo zaśmiewał się do rozpuku, a w drugiej klęczał już na podłodze blady jak ściana, charcząc i kaszląc, nie mogąc złapać oddechu. Jaime był szybki - popędził na górę do mieszkania, po czym wrócił z inhalatorem.
Ariana była przerażona. Trzymała Lori'ego w objęciach, nie wiedząc, co robić, podczas gdy Jaime zmusił brata, by zaczerpnął lek z inhalatora. Dwa wdechy wystarczyły, by jego oddech się wyrównał, ale nadal był blady jak ściana.
- Ma astmę? - spytała panna Santiago starszego z chłopców, który podobnie jak ona, klęczał przy bracie na podłodze w magazynie.
- Astmę, liczne alergie, chore serce... Ten dzieciak to chodzące nieszczęście - wyznał Jaime, odwracając głowę, by nie widziała, jak ukradkiem ociera sobie łzy z oczu.
- Hej... - W słabym głosiku Lorenza można było dosłyszeć nutkę wyrzutu.
- Żartowałem, Lori. - Jaime uśmiechnął się blado, po czym zwrócił się do Ariany. - Trzeba go zawieść do szpitala. Potrzebuje leków, a my ich nie mamy. Są bardzo drogie.
Dziewczyna pokiwała głową, po czym pomogła wstać Lori'emu i wzięła go na ręce. Nie był lekki, ale jakoś sobie poradziła. Jaime zamknął kawiarnię, a ona zaniosła chorego chłopca do swojego volkswagena, którego tego ranka odebrała z garażu w El Miedo.
- Co z nim? - Do poczekalni w klinice wparował Camilo, który tego ranka musiał jechać po nową dostawę kawy, a o Lori'm dowiedział się z telefonu od Ariany.
- Jest na badaniach. Wszystko jest w porządku. Dostał leki - wyjaśniła panna Santiago, klepiąc Camila po ramieniu, by dodać mu otuchy.
- Nie powinienem był was zostawiać samych. - Właściciel kawiarni złapał się za głowę.
- To nie twoja wina. Lori jest chory. Takie rzeczy się zdarzają. - Ariana nie wiedziała, dlaczego pociesza swojego pracodawcę. On nie był z nią szczery, a ona traktowała go jak przyjaciela. Taka już była i nic nie potrafiła na to poradzić.
- Mama jest już w drodze z Monterrey. Niedługo tu będzie - poinformował ich Jaime, oddając Arianie komórkę, z której nakazała mu zadzwonić po Leonor. - Co z Lori'm? - zapytał na widok doktora Juareza, który zmierzał ku nim, uśmiechając się lekko.
- Nic mu nie będzie. Podałem mu leki i coś na uspokojenie, bo cały się trząsł ze strachu. Teraz śpi. Najlepiej będzie jak trochę odpocznie. Chciałbym porozmawiać z Leonor. Kiedy tu będzie? - Ostatnie pytanie skierowane było do Camila i Ariana od razu domyśliła się, że coś jest nie tak.
- Chodź, Jaime. Pójdziemy na lody. - Położyła rękę na ramieniu chłopca i oddaliła się z nim w stronę bufetu. Instynktownie wiedziała, że chłopiec nie powinien słuchać tego, co doktor miał do powiedzenia jego dziadkowi. Ona sama też nie chciała tego słuchać.
- Nie mają tutaj dużego wyboru - zaczęła, kiedy doszli do szpitalnej stołówki, w której siedziało kilka osób, zapewne krewnych pacjentów. - Wolisz waniliowe czy czekoladowe?
- Źle z nim.
Nie było to pytanie, tylko stwierdzenie. Jaime może i miał dwanaście lat, ale był bystry i nie uszło jego uwadze, że doktor Juarez chciał przekazał Leonor jakieś złe wieści. Ariana spojrzała na chłopca ze współczuciem.
- Na pewno wszystko będzie dobrze - zapewniła, ale to go nie przekonało.
- To moja wina. Nigdy by do tego nie doszło, gdybyśmy się nie bawili w głupiego chowanego...
- Hej! - Ariana nie mogła znieść tego, że ten uroczy chłopak tak się obwinia. - Nie jesteś niczemu winny. Lorenzo jest chory i to by się stało prędzej czy później. Poza tym, pewnie często ma takie ataki, prawda? - Widząc, że Jaime kiwnął głową, kontynuowała: - A ty zachowałeś się jak bohater. Zareagowałeś błyskawicznie. Ja nie wiedziałam, co robić. Byłeś dzisiaj Supermanem, Jaime.
Chłopiec spojrzał na nią ze łzami w oczach, a ona pieszczotliwie poczochrała mu włosy.
- Waniliowe czy czekoladowe? - zapytała, uśmiechając się i starając się brzmieć dziarsko, a nie płaczliwie.
- Czekoladowe - odpowiedział Jaime i on ten uśmiechnął się do niej przez łzy.
***
- To był bardzo długi dzień...
- Dla ciebie był długi? Mi nie wolno wstawać i muszę siedzieć w tym piekielnym łóżku, w tym diabelskim szpitalu.
Ariana odwiedziła Cosme, który pomimo narzekań, zdawał się być w jakby lepszym humorze.
- Powinieneś się cieszyć - stwierdziła dziewczyna, udając śmiertelnie poważną. - Codziennie śniadanie, obiad i kolacja przyniesione do łóżka - żyjesz tu sobie jak król.
Zuluaga roześmiał się serdecznie. Brakowało mu towarzystwa swojej dawnej pracownicy. Zdziwił się, kiedy mu powiedziała, że już znalazła nową pracę. Opowiadała mu o wydarzeniach, w jakich dopiero co uczestniczyła, po czym nagle się zasępiła.
- Coś się stało? - zapytał Cosme z troską, a ona pokręciła głową.
- Nic, tylko... - Przez chwilę się wahała, ale potem stwierdziła, że musi o to zapytać. Nie dawało jej to spokoju. - Jak dobrze znasz Barossów?
Cosme zbladł i Ariana przestraszyła się sądząc, że za chwilę dostanie kolejnego zawału. Nic takiego jednak nie miało miejsca i panna Santiago odetchnęła z ulgą. Miała dość wrażeń jak na jeden dzień.
- Barossów? - powtórzył Zuluaga, a na jego policzkach ponownie wykwitły rumieńce. - Im nie można ufać.
- Dlaczego mam wrażenie, że masz z nimi jakieś osobiste porachunki? - Ariana zmrużyła oczy i założyła ręce na piersiach, wpatrując się uważnie w Cosme.
- Po prostu trzymaj się od nich z daleka. To źli ludzie. Nie znam za dobrze synów Fernanda, ale jeśli prawdą jest to, co mówią ludzie - niedaleko pada jabłko od jabłoni.
Arianę zdziwił sposób, w jaki Cosme o nich mówił, ale postanowiła nie drążyć tematu. Nie powiedziała przyjacielowi, że interesuje się Barossami, bo pracuje dla nich Hugo, a ona nadal nie wiedziała, kim ten chłopak jest.
W sali szpitalnej pojawiła się pielęgniarka z porcją leków dla pacjenta więc Ariana pożegnała się z Cosme i udała się do poczekalni, gdzie miała nadzieję zastać Camila i jego rodzinę. Ku swojemu zdziwieniu nie znalazła ich tam. Usiadła więc na jednym z krzeseł i postanowiła poczekać na nich, by dowiedzieć się, co z małym Lorenzem.
- Jeszcze tutaj? - Pielęgniarka Dolores uśmiechnęła się na widok Ariany, siedzącej samotnie na korytarzu. - Coś ostatnio często nas pani odwiedza. To pani przywiozła tego biednego chłopca?
- Tak, czy wiadomo już, co z nim?
- Doktor Juarez rozmawia z jego matką, a dziadek zabrał drugiego wnuczka do domu. Biedaczek, chyba nie lubi szpitali.
- A kto je lubi? - rzuciła Ariana, a Dolores poklepała ją nieśmiało po ramieniu, by dodać jej otuchy.
- Przynieść pani coś do picia? Może herbatka ziołowa na uspokojenie? - Dolores była przemiła i Ariana nie mogła się nie zgodzić. Kiedy pielęgniarka poszła zaparzyć herbatę, Ariana zauważyła, że nie jest już sama w poczekalni.
- To ty! - wrzasnęła, zrywając się z miejsca i przyciskając się do ściany.
- Spokojnie, mała. Nie gryzę.
- Co ty tu robisz?
- Przyszedłem na obserwacje. Dolores miała mi zmienić opatrunek.
Hugo wskazał na swoją rękę, owiniętą bandażem, wpatrując się w nią z szelmowskim uśmiechem. Ariana przypomniała sobie dzień pożaru, kiedy to spotkała go w klinice całego poturbowanego, z krwią sączącą się z ramienia. Nagle zrobiło jej się niedobrze. Kim on, do cholery, był? Dlaczego nikt w mieście go nie znał, skoro był stałym bywalcem w miejscowej klinice? Dlaczego wiecznie chodził taki zakrwawiony i poharatany?
- Widziałam cię wczoraj. - Te słowa wypłynęły z jej ust, zanim zdążyła je powstrzymać.
Na twarzy Huga po raz pierwszy, odkąd go poznała, zagościł cień strachu.
- Gdzie mnie widziałaś?
- U Camila. W kawiarni.
- Nie było mnie tam. - Hugo powiedział to tonem, który nie znosi sprzeciwu.
- Przecież mówię, że cię... - zaczęła, ale nie dane jej było skończyć.
Hugo podszedł do niej tak blisko, że ich twarze dzieliły od siebie tylko centymetry. Wpatrzył jej się głęboko w oczy, jakby chciał ją zahipnotyzować, po czym powiedział:
- Kiedy mówię, że mnie tam nie było, to znaczy że nie mogłaś mnie widzieć. Zrozumiałaś?
Ariana ze strachem pokiwała głową, nie wiedząc, o co mu chodzi. Po raz pierwszy się go bała i to uczucie jej się nie podobało.
- Hugo! - rozległ się donośny krzyk, po czym do poczekalni wparowała Dolores. Kubek z herbatą, który przyniosła dla Ariany, wypadł jej z rąk i roztrzaskał się o podłogę.
Panna Santiago spojrzała w to samo miejsce, w którym utkwiła wzrok pielęgniarka - przez bandaż na ramieniu Huga obficie sączyła się krew. Napiął mięśnie tak mocno, że puściły mu szwy.
- Natychmiast chodź do zabiegowego. Zaraz zawołam doktora Juareza, żeby cię ponownie zszył. Już skończył zajmować się tym biednym chłopcem od Angaranów. - Dolores trajkotała jak najęta, ale Hugo z jej słów wychwycił tylko jedną informację.
- Chłopcem od Angaranów? - zapytał, a głos mu lekko zadrżał.
- Och, panna Santiago przywiozła dziś rano chłopca po ataku astmy...
Hugo nie słuchał dalszych wyjaśnień, ponownie zwrócił się do Ariany, która przerażona, nadal stała przy ścianie.
- Co się stało?
- Mały Lorenzo miał atak astmy, więc przywiozłam go do szpitala. Doktor Juarez go zbadał i chyba nie jest z nim najlepiej - wyjaśniła dziewczyna, nie wiedząc, co sądzić o zachowaniu motocyklisty.
Hugo, nie namyślając się długo, ruszył korytarzem, zostawiając Dolores i Arianę w konsternacji.
- A jemu co znowu? - zapytała pielęgniarka kręcąc głową z niedowierzaniem. - Ah ten chłopak... Chodzące kłopoty!
- Dobrze go pani zna? - zapytała szybko Ariana, pomału dochodząc do siebie. Wydawało jej się, że Dolores musi znać tożsamość chłopaka.
- Doktora Juareza? Pracuję z nim już dwadzieścia lat...
- Nie, nie doktora. - Ariana się zniecierpliwiła. Wrodzona dociekliwość nie pozwalała jej zostawić tej sprawy w spokoju. - Huga.
- Ah! - Dolores uśmiechnęła się przepraszająco. - Tylko trochę. Bywa tutaj u nas od czasu do czasu. Zawsze mu powtarzam, że w końcu się zabije na tej piekielnej maszynie, jeśli będzie tak nieostrożnie jeździł.
- Te rany... To wszystko od jazdy na motorze?
- Wie pani, jacy są mężczyźni, szczególnie ci młodzi - nieostrożni w każdym calu. Jadą na łeb, na szyję, żeby tylko się popisać przed kolegami. Zupełnie nie przejmują się konsekwencjami.
- Taaak, chyba ma pani rację - przyznała Ariana, ale w głębi duszy czuła, że to zupełnie nie o to chodzi. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3493 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 19:09:23 26-10-14 Temat postu: |
|
|
brr dubel
Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 19:19:41 26-10-14, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3493 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 19:10:22 26-10-14 Temat postu: |
|
|
135 Viktoria/ Magik
Viktoria leżała zamkniętymi oczyma wsłuchując się w bijące tuż przy jej uchu serce. Instynktownie jedną ręką mocnej wtuliła się w śpiącego obok mężczyznę jakby ten jeden gest miał sprawić, iż chwila ta będzie trwała wiecznie. Oparła brodę na jego klatce piersiowej nieśmiało spoglądając na pogrążoną we śnie twarz Javiera. Vicky nadal nie mogła uwierzyć w to, co stało się wczorajszego dnia. To było jak sen, z którego ku własnemu zeskoczeniu nie chciała się budzić.
Nigdy nie zastanawiała się nad swoim życiem miłosnym. Z jednego prostego powodu ono nie istniało. Viktoria nie chodziła na randki, nie miała nawet chłopaka a teraz w jej życiu ponownie pojawia się Magik i mówi słowa, które od dziecka bała się usłyszeć od mężczyzny.
Miłość mężczyzny do kobiety przerażała ją. Nie chciała się zakochać. Odpychała każdy męski przejaw zainteresowania jej osobą a wszystko przez Fernando Barosso, który krzywdząc Gwen skrzywdził także i ją.
Viktoria od lat usiłowała wyprzeć z pamięci tamte długie wakacyjne dni, kiedy z całych sił starała się odzyskać zainteresowanie nie tyle ojca, co matki. Cała dnie przesiadywała pod drzwiami jej sypialni prosząc, aby wpuściła ją do środka. Nadaremnie Gwen zamknęła się w sobie nie chcąc widząc ani córki ani męża. Viktoria dopiero po latach zrozumiała nie tylko, co zrobił Gwen Fernando. Jak bardzo ją skrzywdził, ale także, dlaczego została porwana. Świadomość, iż to ona była przyczyną samego porwania i depresji matki wyciskała łzy z jej oczu.
Mogła powtarzać sobie, że była tylko dzieckiem, nie miała kontroli nad tym, co robią dorośli jednak podświadomie wiedziała, że oszukuje samą siebie. Nie miała kontroli nad działaniem Fernando, ale także nie rozumiała działań Diazów.
Mario Rodriguez poprosił Pablo o jedno, aby zaopiekował się jego jedyną córką. Zabrał ją z miasta tym samym ratując ją do małżeństwa z Fernando w przyszłości. Co Pablo oczywiście zrobił, lecz dlaczego wrócił? I to po taki krótkim czasie? To tylko dwa pytania z, wielu które zamierzała zadać swojemu ojcu.
Pablo Diaz mimo wszystkich swoich wad, złych wyborów nadal był jej ojciec. Nie mogła od tak przekreślić siedemnastu lat tylko, dlatego że dowiedziała się, że nie jest tym, który ją spłodził. Pablo był jej ojcem a Viktoria koniecznie musiała się dowiedzieć, dlaczego on i Gwen się nią zajęli?
Być może zobowiązywała ich do tego obietnica dana Mario a może coś zupełnie innego? Viktoria ostrożnie zdjęła rękę Javiera ze swojego biodra starając się jak najciszej wyślizgnąć z łóżka. Nie chciała go budzić. Z szuflady wyciągnęła ulubiony kostium kąpielowy. Do sportowej torby wrzuciła ręcznik, parę krótkich spodenek, luźną koszulkę. Blondwłosa zdecydowała, że pójdzie popływać przed pracą. To pozwoli jej, choć na krótką chwilę oderwać myśli przeszłości. Z Hermesem radośnie uderzającym ogonem o jej łydki opuściła ciche wnętrze swoje mieszkania udając się wprost na znajdującą się nie tak daleko plażę.
Złotowłosa oczywiście mogła skorzystać z hotelowego basenu, który jest nie tylko dostępny dla gości, ale także dla mieszkańców. Vicky wolała jednak od podgrzewanej chlorowanej wody lodowaty otaczający Ville de Sombras ocean. Lodowata o tej godzinie woda pobudzała każdy jej zmysł. Działała na jej umysł lepiej niż kawa. Oczyszczała ją.
Zsunęła z ramienia torbę spoglądając na Hermesa, który najwyraźniej miał dość biegania za latającymi nisko mewami położył się tuż przy jej torbie radośnie uderzając ogonem o piasek.
- Popływasz ze mną?- Zapytała psa zsuwając z bioder dżinsowe szorty. Wrzuciła je do torby wymownie spoglądając na Hermesa, który ułożył łeb na przednich łapach. – Twój wybór kolego- pochyliła się nad nim delikatnie drapiąc go za uszami. Wysunęła stopy z baletek pewnym krokiem zmierzając w stronę wody.
O tej porze plaża była pusta. Ludzie nie przepadali za kąpielami w lodowatym oceanie po za tym w sobotnie poranki zazwyczaj odsypiano trudny minionego tygodnia, ładowano baterie na nadchodzące dni. Viktoria przychodziła tak wcześnie rano z jeszcze jednego powodu. Nie lubiła mieć publiczności. Ludzie zazwyczaj spoglądali na nią jak na wariatkę, kiedy pływała tak rano w tak zimnej wodzie.
Położyła się na plecach zamykając oczy.
***
- Dlaczego nie chodzę na basen ja inne dzieci?- Zapytała wyczekująco wpatrując się w swojego ojca. Różowe usteczka zacisnęła w wąską kreskę przyglądając mu się badawczo.
- Basen nie jest zagrożeniem. Ocean tak. Musisz nauczyć się pływać w otwartej nieograniczonej przestrzeni.
- Ale ta woda jest zimna!- Zbulwersowała się złotowłosa zaś mężczyzna parskną śmiechem.
- Tylko na początku. Gotowa Eleno?
Pokiwała głową niepewnie robiąc pierwszy krok. Zimna woda obmyła jej stopy. Nie cofnęła się tylko tak jak polecił ojciec wbiła stopy mocno w piasek utkwiwszy oczy w kolejnej spienionej fali. Jednej, drugiej i kolejnej. W duchu przyznała ojcu rację czując jak mężczyzna splata palce z jej palcami wspólnie weszli do wody.
Oczy Viktorii rozwarły się szeroko. Przekręciła ciało z pozycji leżącej do pionowej oddychając szybko i nierówno. Nerwowym gestem rozgarniała wodę czując jak serce dudni jej w piersi. Pacyfik działał jak magnes na opiłki żelaza. W przypadku Vicky były to zagrzebane gdzieś głęboko w pamięci wspomnienia. Wyrównała oddech biorąc jeden głęboki wdech.. Zanurzyła się w chłodnej otchłani.
- Chcę zostać z Tobą!
Upór i determinacja, jakie odbijały się w oczach zaledwie ośmioletniego dziecka sprawiły, że kolana się pod nim ugięły. Spojrzał w oczy swojej małej córeczce bez słowa przygarniająca ją do siebie. Wargami musnął jej włosy. Oczy utkwione miał w płonącym budynku.
- Wszystko będzie dobrze- wyszeptał do jej ucha. Delikatnie odsunął ją od siebie. Za plecami ojca i córki zatrzymał się samochód. – Musisz teraz jechać.- Powiedział patrząc w oczy ośmiolatce.
- Nie!
- Eleno nie możesz zostać ze mną. To zbyt niebezpieczne dla ciebie- pocałował córkę w czoło.- Robię to wszystko, bo strasznie mocno cię kocham.- Kciukiem starł płynącą łzę z jej policzka.
- Mario, nie mamy czasu- usłyszał za swoimi plecami męski głos- Straż pożarna, policja są w drodze.
- Wiem- wziął córkę na ręce. Elena oparła mu główkę na ramieniu. – Pojedziesz teraz tym panem.
- Kto to?- Zapytała badawczo przyglądając mu się swoimi błękitnymi oczyma.
- Nazywam się Fausto Guerra- odpowiedział na jej pytanie ostrożnie biorąc od Mario dziecko. – Zabiorę cię w bezpieczne miejsce Eleno.
- Nie możesz mówić do niej Elena- powiedział szybko Mario wargami muskając policzek córeczki- Viktoria, będziesz miała na imię Viktoria. Od dziś na zawsze.
Pokiwała ze zrozumieniem głową
-Kocham cię tato.
Wypłynęła na brzeg oddychając z trudem. Poczuła jak wilgotny psik język prześlizguje się po jej policzku.
- Nic mi nie jest wychrypiała gładząc mokre psie futro.- Wszystko jest w porządku.- Powiedziała powoli podnosząc się do pozycji stojącej. Kręciło jej się w głowie. Otwartą dłonią przesunęła po włosach wzdychając. Odwróciła się w stronę oceanu spoglądając na spokojną błękitną taflę.
Przeszłość Viktorii była rozmyta właśnie jak ocean, w którym coraz częściej miała przebłyski wspomnień. Koniecznie musiała odnaleźć człowieka, który przyniósł ją przez tunel na drugą stronę mostu. Viktorii wydawało się a nawet była pewna, że Fausto Guerra nie był wyborem przypadkowym. On i Mario musieli znać się dużo wcześniej. Rodriguez za bardzo kochał swoją córkę, aby powierzać ją komuś obcemu. Teraz pozostało już namierzyć owego Fausto i wycisnąć z niego tyle ile się da.
Na wilgotne ciało naciągnęła parę krótkich spodenek jednocześnie przyklękając po leżącej na ziemi torbie. Wygrzebała z niej koszulkę uznając, iż w drodze powrotnej nie może paradować w górze od bikini. Wciągnęła ją przez głowę kątem oka widząc jak Hermes podrywa się na łapy warcząc cicho. Uspokajająco pogładziła go po łbie jednocześnie odwracając do tyłu głowę. Zmrużyła oczy uważnie przyglądając się Felipe Diazowi, który zatrzymał się kilka metrów dalej. Jeszcze tego mi brakowało, pomyślała z przekąsem prostując się. Przerzuciła sobie przez ramię torbę.
- Dzień dobry Viktorio- powiedział niepewnie przyglądając się mokremu psu, który najwyraźniej nie był do niego przyjaźnie nastawiony. Diaz jednak całą uwagę postanowił skupić na wnuczce. Uśmiechnął się przyjaźnie świadom, iż rozmowa, którą miał zamiar przeprowadzić była delikatnej natury zaś Viktorię trzeba umiejętnie podejść.
- Dzień dobry Felpie- odpowiedziała jednocześnie zaczęła szukać smyczy Hermesa. Znalazła zgubę przypinając ją do obroży. – Miło cię widzieć- skłamała gładko prostując się. Kątem oka dostrzegła Gonzaleza. Przywitał się z nią skinieniem głowy, na które odpowiedziała.
- Proszę mów do mnie dziadku- Zrobił krok do przodu.
- Dobrze dziadku- odparła uśmiechając się niepewnie. Palce zacisnęła mocnej na smyczy Hermesa.
- Zjedz ze mną kolacje– odparł Felpie zaś Viktoria odniosła wrażenie, iż to nie jest prośba. – Chciałbym z tobą omówić pewną delikatną sprawę.
Czuła na sobie jego wyczekująco spojrzenie. Niechętnie skinęła głowową.
- Po za tym chciałbym wreszcie poznać twojego narzeczonego. Odprowadzę cię do domu.
***
Zapach świeżo upieczonych muffinek roznosił się po całym mieszkaniu. Javier postawił na blacie kolejną porcję słodko pachnących bułeczek nie mogąc powstrzymać wślizgującego się na usta uśmiechu. Wszystko jak na razie przebiegało zgodnie z jego planem. Pogwizdując pod nosem zaczął iść w stronę balkonu.
- Nie ma jak romantyczne śniadanko na świeżym powietrzu- powiedział sam do siebie wzrokiem lustrując nakryty dla dwojga stolik. Odwrócił się na pięcie szybkim krokiem zmierzając w stronę kuchni. Miał w końcu jeszcze trochę pracy a koniecznie chciał zdążyć przed powrotem Viktorii ze spaceru. Ciemnymi oczyma rozejrzał się po bałaganie jak zrobił w kuchni mimowolnie rozciągając usta w uśmiechu. Nareszcie mieszkanie Viktorii wyglądało tak jakby ktoś rzeczywiście tutaj mieszkał.
Pierwsze, co rzuciło się Magikowi w oczy to wielkość mieszkania Vicky. Nie spodziewał się, iż babka w testamencie zapisała jej mieszkanie o takiej powierzchni czy wyglądzie. Kiedy blondwłosa powiedziała mu, że mieszka w centrum miasteczka w dodatku w mieszkanku odziedziczonym po bace. Pierwsze, co pomyślał to stara niezbyt przyjemnie pachnąca ciasna kawalerka jednak, kiedy przekroczył próg był gotów szukać własnych zębów. Mieszkanie robiło wrażenie jakby najlepszy nowojorski dekorator wnętrz maczał palce przy jego aranżacji. Po za tym mieszkanie Viktorii było połączeniem dwóch różnych lokum, przez co miało się wrażenie jakby był to mieszkanie gdzieś w Nowym Jorku czy Mediolanie a nie takiej dziurze. Magik podejrzewał, iż babka Viktorii w pełni korzystała z pieniędzy męża gdyż szczerze wątpił, aby zrobiła to za przeciętną emeryturę. Blondyn westchnął cicho wkładając naczynia do zlewu. Z zadumy wyrwał go dzwonek do drzwi.
- Zapomniałaś kluczy, co?- Zapytał sam siebie z uśmiechem ruszając w stronę drzwi. Przekręcił klucz w zamku spoglądając wprost w oczy Pablo Diaza, który był tak samo zaskoczony jego widokiem jak Magik. Uśmiech natychmiast zszedł mu z twarzy.- Dzień dobry- wydusił z siebie nadal siłując się z Pablo na spojrzenia. – No i moje plany diabli wzięli- powiedział sam do siebie ryzykując mars na czole szefa policji.
- Dzień dobry- odpowiedział policjant uważnie przyglądając się mężczyźnie stojącemu w progu. Zmierzył go podejrzliwym spojrzeniem od góry do dołu przez chwilę zastanawiając się, co Viktoria widzi w tym człowieku. – Jest Viktoria?- Zapytał
- Nie, wyszła na spacer z Hermesem- odparł- proszę niech pan wejdzie zaraz powinni wrócić- niechętnie przesunął się w bok. Pablo wszedł do środka rozglądając się po mieszkaniu swojej córki. Zaskoczył go fakt, iż dziewczyna niewiele tutaj zmieniała.
- Kawy?- Zapytał uprzejmym tonem wchodząc za Pablo do kuchni- może muffinkę? Jeszcze ciepłe.- Poinformował Pablo Magik stając za blatem. Wyciągnął z szafki dwa kubki.
- Widzę, że się tutaj zadomowiłeś- zagadnął go Pablo. Ton jego głosu ani trochę nie był uprzejmy.
- Viktoria pokazała mi, co i jak. Jestem tutaj dopiero od dwóch dni- odparł uprzejmie Magik jakby w ogóle nie wyczuł fałszywej uprzejmości Diaza. Postawił przed nim kubek z kawą. - Ależ gapa ze mnie nie przedstawiłem się Javier Reverte mam 35 lat urodziłem się 14 lutego roku wiadomego- wyrecytował na jednym oddechu- prowadzę własną firmę nic wielkiego- machnął ręką jakby przynosząca bilionowe zyski Nibylandia była czymś zwyczajnym Valle de Sombras- acha i mój numer buta to czterdzieści jeden i pół- usiadł naprzeciwko Pablo nie mogąc się nie uśmiechnąć na widok jego osłupiałej miny. – Mówiłem już, że te muffinki upiekłem sam?- Postawił przed policjantem talerz. – Niech się pan częstuje.
- Kochasz ją?
To pytanie zbiło Magika z tropu. Przez chwile wpatrywał się Pablo jakby ten nagle zaczął mówić do niego po chińsku. Po chwili jednak opanował się i pokiwał głową.
- Skoro ją kochasz to namów ją do wyjazdu- powiedział ze smętną miną skubiąc ciastko.
- A myślisz, że nie próbowałem?- Odpowiedział mu pytaniem Magik.- Viktoria do uparty śliczny osiołek, który jak wbije sobie coś do głowy to nawet ciężki młotek nie pomoże- przeczesał palcami blond włosy sięgając po kawę. Upił łyk- Chciałbym żeby stąd wyjechała, bo wiem, że dopiero wtedy mielibyśmy swoje szczęśliwe zakończenie, ale ona nie wyjedzie- pokręcił głową.
Radosne wbiegnięcie Hermesa do kuchni ciągnącego za sobą smycz zmusiło zarówno Magika jak i Pablo do przerwania rozmowy. Blondyn zmarszczył brwi na widok mokrego psiego futra. Przyklęknął przy zwierzęciu, który łapą zaczął drapać w szafkę.
- Cześć tato- wydusiła kompletnie zaskoczona widokiem ojca Viktoria. – Nakarmisz go?- Zwróciła się do Magika, który zmarszczył brwi uważnie przypatrując się złotowłosej. Pokiwał głową wyciągając z szafki psie żarcie.
- Co ty tutaj robisz?- Viktoria sięgnęła ponad blat po kawę Magika upijając gorący łyk napoju.
- Chciałaś ze mną porozmawiać- przypomniał jej Pablo, który słowem nie skomentował wyglądu córki.
- No tak- palcami przeczesała mokre włosy.- Oczywiście.
- Wszystko w porządku?- Zaniepokojony zachowaniem swojej narzeczonej Magik pewnym krokiem podszedł do Vicky siłą ujmując jej podbródek. Zajrzał jej głęboko w oczy.
- Nic mi nie jest- powiedziała unikając jego przenikliwego spojrzenia.
- Powiedzmy, że ci wierzę- mruknął wargami muskając jej usta.- Hej słoneczko- mruknął kładąc dłonie po obu stronach blatu. Uniemożliwił tym samym Vicky jakąkolwiek ucieczkę.
- Hej- odpowiedziała niepewnie spoglądając mu w oczy. – Nie lubię budzić się sam- powiedział beztroskim tonem Javier jakby Pablo nie siedział na krześle obok i udawał, że jest zajęty jedzeniem muffinki i rozmyślaniem o niczym niż rozmową toczącą się obok. Tymczasem Magik bezceremonialnie wpił się w usta swojej fikcyjnej narzeczonej. Viktoria zarzuciła mu ręce na szyję zamykając oczy.
- Tęskniłem
Wymruczał w jej usta spoglądając z pod przymkniętych powiek na zarumienione policzki dziewczyny. Na chwilę obecną plan Magika był prosty; chciał rozkochać w sobie Viktorię tak mocno, że dziewczyna nie będzie mogła bez niego żyć.
- Nie było mnie godzinę- odparła lekko zawstydzona nie tyle wyznaniem Magika, co obecnością Pabla, który jedynie udawał, że nie słucha ich rozmowy.
- Dla mnie to cała wieczność- odparł Javier z pełną premedytacją wargami dotknął czubka jej nosa. Intuicja podpowiadała mu, że na plaży musiało się coś wydarzyć. Vicky nie powie mu jednak, o co chodzi dopóki dopóty w mieszkaniu jest Pablo. Stróża prawa trzeba było jak najszybciej się pozbyć.
- Ty i Pablo macie sobie wiele do powiedzenia- zaczął Magik spoglądając to na policjanta to na Dzwoneczka. – Zostawię was- odparł opuszczając ręce wzdłuż ciała. Odwrócił się, aby po upływie zaledwie kilu sekund poczuć palce Viktorii zaciskające się na jego nadgarstku.
- Zostań- poprosiła posyłając mu błagalne spojrzenie. Javier spojrzał ponownie na Pablo to na Vicky i skinął lekko głową.
- Javier zna prawdę- poinformowała Pablo spoglądając mu w oczy.
- Nie do końca wiem, od czego zacząć- powiedział blondyn palcami przeczesując za długie włosy.- To skomplikowana historia.
- Od początku. Najlepiej od nocy pożaru. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3493 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 20:29:27 27-10-14 Temat postu: |
|
|
136. Elena/Mario/ Pablo/Viktoria/ Javier
Ośmioletnia dziewczyna instynktownie cofnęła się do tyłu uciekając tym samym przed dotykiem i przenikliwym spojrzeniem swojej matki. Na miękkich nogach wyszła z wanny, w której nadal znajdowało się ciało jej braciszka. Wierzchem dłoni otarła spływającą po policzku łzę. Uniosła do góry głowę spoglądając wprost na stojącego w drzwiach mężczyznę. Drobne różowe usteczka zadrżały, kiedy zrobił krok do przodu wyciągając ręce na dziecka.
- Należy pozbyć się ciała- powiedział obojętnym wzrokiem wpatrując się w pływające w wannie zwłoki. Przeniósł spojrzenie na jasnowłosą dziewczynkę.- Wszystko będzie dobrze Eleno- zawrócił się bezpośrednio do dziecka. Za kilka lat zostaniesz moją żoną.
- Nic nie będzie dobrze- warknęła przez zaciśnięte zęby Elena spoglądając ze złością na Fernando- Prędzej umrę niż poślubię takiego obrzydliwego starca!- Krzyknęła kompletnie nie przejmując faktem, iż uprzejmy uśmiech znika z twarzy Barosso. Bez słowa wyminęła swojego „narzeczonego” ze smutkiem po raz kolejny spojrzała na drobne ciałko Viktora. Szybkim krokiem ruszyła w stronę frontowych drzwi.
- Wracaj tutaj- warknął Barosso idąc po schodach za dzieckiem- powiedziałem wracaj tutaj!
Wbiegła do kuchni wzrokiem szukając telefonu. Musiała zadzwonić do taty. Był u wujka i cioci. Wujek jest policjantem i na pewno aresztuje Inez za skrzywdzenie jej braciszka. Musiała tylko znaleźć aparat.
- Eleno maleńka, choć tutaj w tej chwili- zaświergotała Inez.- Głupia dziewucha- warknęła na tyle głośno matka dziewczyny, iż do uszu dziewczynki bez problemu dotarły te słowa. Cicho przemknęła w stronę blatu wyciągając z szuflady czarny nóż. Zacisnęła palce na rączce nie do końca wiedząc, co powinna teraz zrobić.
- Jest w kuchni
Zadrżała słysząc chłodny głos Barosso stojącego w drzwiach kuchni. Zerknęła w stronę kuchennych drzwi. Wiedziała, że były otwarte. Musiała tylko do nich dojść. Palce zacisnęła na nożu chowając go w rękaw bluzki. Odwróciła do tyłu głowę uśmiechając się sztucznie w stronę mężczyzny, który mocno chwycił ją za kołnierz bluzki.
- Koniecznie będę musiał nauczyć cię posłuszeństwa. – Powiedział w stronę dziecka. – Kiedy zostaniesz moją żoną..
- Nigdy- weszła mu w słowo dziewczyna spoglądając na niego wściekle. Wysunęła w dłoń nóż, którego stary Barosso nie dostrzegł. Drżące palce zacisnęła na przedmiocie. – Nigdy nie zostanę twoją żoną!- Krzyknęła z całej siły wbijając nóż w kolano.
Zawył z bólu zwalniając uścisk Elena wyrwała się Fernando robiąc krok w bok. Popatrzyła na wystający z boku nóż. Obróciła się na pięcie wybiegając z domu. Elena nie chciała opuszczać brata. Zostawiać go samego, ale nie miała wyjścia musiała wezwać pomoc.
Deszcz uderzał o jej policzki, kiedy biegła przez otaczający jej dom las. Słyszała za swoimi plecami wyciekły wrzask Inez. Mimowolnie uśmiech wślizgnął się na usta dziecka, kiedy przemierzała kolejne metry lasu. Inez jej nie znajdzie. Tak jak nie była wstanie znaleźć starej leśniczówki zbudowanej przez wujka i ojca tak nie znajdzie jej. Elena znała ten las lepiej niż ktokolwiek inny.
Chwyciła się drzewa uważając żeby nie spaść z niewielkiego wzniesienia. Odwróciła do tyłu głowę spoglądając na majaczący się w ciemności dom. Nad głową rozległ się grzmot. Zadrżała mimowolnie. Mimo starach ściskającego żołądek zrobiła krok do tyłu.
- Nie możesz jej odpuścić- powiedziała sama do siebie zmierzając z powrotem w stronę domu. Tata w końcu zawsze powtarzał, że za złe czyny spotka nas kara zaś Elena doskonale wiedziała, jaką karę wymierzy matce. Karę, której kobieta nie spodziewa.
***
Wiatr i deszcz uderzały o okna zbudowanej przed kilkoma miesiącami małej chatki, o której istnieniu wiedziało tylko kilka osób. Mario Rodriguez obrócił w palcach paszport. Uśmiechnął się niepewnie do swojego najlepszego przyjaciela a jednocześnie szwagra.
- Będzie bezpieczna- zapewnił go Pablo wsuwając ręce w kieszenie spodni. – Fausto wywiezie ją do El Paso i umieści w domu dziecka prowadzonym przez zakonnice. Mała będzie tam bezpieczna.
- Wiem. To nie zmienia faktu, że już jej więcej nie zobaczę- palcami przesunął po włosach. Odłożył na stolik paszport wzdychając.- Nie będzie szczęśliwa.
- Ale bezpieczna. Tylko to się liczy.
Mario pokiwał głową. Wiedział, że w sierocińcu Elena będzie bezpieczna jednak nie mógł pogodzić się z faktem, iż krzywdzi swoją córkę. W domu dziecka nie będzie szczęśliwa. Jego mała córeczka straci nie tylko bezgraniczną miłość ojca, ale także poczucie bezpieczeństwa. Dom, którym Mario tak marzył i który przez krótką chwilę stworzył dla dwójki swoich dzieci. Jedno z nich zostanie odesłane do Stanów zaś Viktor umieszczony w specjalnym ośrodku gdzie będzie bezpiecznie dorastał.
- Mario
Wystarczyło jedno spojrzenie w stronę unoszącego się na d lasem dymu, aby zrozumiał, o co chodzi Pablo. Chwycił z haka kurtkę bez słowa ruszając w stronę domu.
***
Fausto Guerra zagwizdał cicho na widok trawionych przez ogień ścian budynku. Opuścił ciepłe wnętrze samochodu spoglądając wymownie w stronę Pablo Diaza, który z ociąganiem ruszył w jego stronę.
- Tego nie było w planach- powiedział wsuwając ręce w kieszenie skórzanej kurtki.
- Nie- odparł sucho blondyn- Masz?
- W bagażniku. – Odpowiedział na pytanie palcami przeczesując mokre włosy.- Ten pożar to robota tej małej?- Zapytał ruchem głowy wskazując na przemoczoną dziewczynkę tulącą się do ojca. Ruszył w stronę bagażnika unosząc do góry klapę. Pablo stanął obok niego przechylając na bok głowę.
- Nie przypomina Inez zauważył Pablo opuszkami palców odgarniając czarne włosy z bladego zimnego policzka.
- Prosiłeś o brunetkę o niebieskich oczach mierzącą 165 cm wzrostu i warzącą 55 kilogramów, za którą nikt nie będzie tęsknił. I to dostałeś- odparł Fausto pochylając się nad bagażnikiem. Wyciągnął z niego ciało niedbale rzucając je na ziemię.- Po za tym wasza mała piromanka załatwiła problem fizycznego podobieństwa między mamusią a Jane Doe. – Ciągnął dalej narzucając na ciało koc. Wolał, aby dziecko nie zobaczyło zwłok. – Ty musisz zadbać tylko o zgodność DNA. Co do naszej umowy?-Zapytał
- Jest nadal aktualna. Zajmiesz się dziewczynką dopóki proces się nie skończy później ja i Gwen odbierzemy ją od ciebie.
- Zgoda, Mario wie o zmianie planów?
- Tak- skłamał gładko Pablo.- Wszystko jest z nim ustalone.
***
Uśmiech, który zobaczył na twarzy swojej siostry można było uznać za upiorny. Inez westchnęła teatralnie splatając ręce na piersiach. Wymownie spojrzała w stronę swojego męża uśmiechając się przy tym kpiąco.
- Nie sądziłeś chyba, że pozbędziesz się mnie tak łatwo- zaświergotała radośnie spoglądając w stronę płonącego budynku.
- Mógłbym cię teraz zabić- rzucił chłodno zmierzając w stronę brunetki. Chwycił ją za szyję zaciskając na niej palce.- I tak jesteś już martwa.
- Naprawdę sądzisz, że to ją ochroni? – Wychrypiała.- Według waszego genialnego planu Elena ginie w nieszczęśliwym wypadku, ale co będzie, jeżeli ktoś podważy waszą teorię?- Zapytała.
- Myślisz, że ktoś ci uwierzy?- Zapytał.- Jesteś dziwką Fernando. Kobietą, która sprzedała własne dziecko za tandetą błyskotkę.- Mario mówił swobodnym tonem nie mogąc powstrzymać pełnego satysfakcji uśmiechu, kiedy oczy Inez robiły się coraz większe i większe ze zdumienia.- W przeciwieństwie do ciebie mam dowody nie tylko słowa, dlatego też moja droga słodka Inez- opuszkami palców musnął jej policzek.- Będziesz grała według moich zasad.
- Czego chcesz?
- Udasz się do swojego tatusia i poprosisz go o nową tożsamość. Wyjedziesz i nigdy nie wrócisz.
- To wszystko?
- Nie za nim poprosisz tatusia o nowe dokumenty powiesz mu prawdę. Przyznasz się do wszystkiego. Do zabójstwa jego ukochanych wnucząt.
- Nie- Głos jej zadrżał. Mario zaś uśmiechnął się od ucha do ucha. – Tatuś na pewno ci wybaczy. – Mruknął kąśliwie zaś stojący za ich plecami Pablo nie mógł się nie uśmiechnąć. Felpie Diaz wybaczył swojej córce wiele, lecz podwójne morderstwo z zimną krwią? Za to zgotuje jej piekło na ziemi.
**
Opowieść Pablo dobiegła końca. Szef policji ze zmarszczonym czołem przyglądał się swojej przybranej córce usiłując odgadnąć targające nią uczucia. Szok, niedowierzanie, które dostrzegł w jej oczach utwierdziły go w przekonaniu, iż na chwilę obecną tyle wystarczy. Westchnął cicho powoli podnosząc się z miejsca.
- Dlaczego?- Zapytała ochrypniętym głosem spoglądając na sztywno wyprostowanego ojca-, Dlaczego ty i Gwen się mną zaopiekowaliście? Miałam zostać oddana do domu dziecka.
- To ja zrobię herbatę- zasugerował grzecznie Magik sztywnym szybkim krokiem idąc w stronę kuchni
- Ja i Gwen nie mogliśmy mieć własnych dzieci, więc pomyśleliśmy, że zaopiekujemy się tobą. Chcieliśmy abyś miała normalną rodzinę
- Normalną? Czy według ciebie nasza rodzina była normalna?
- Eleno..
- W normalnej rodzinie nikt nie zabija swojego syna, nie sprzedaje córki w łapy starego obleśnego typa! W normalnej rodzinie, kiedy ktoś porywa komuś żonę i córkę to tatuś powinien poruszyć niebo i ziemię, aby je odnaleźć! W normalnej rodzinie dzieci szkoły z internatem nie traktuje się , jako sposobu rozwiązywania problemów!
- Chciałem cię chronić.
- Chronić- Elena roześmiała się czując jak do oczu napływają jej łzy.- Nie, to nie była ochrona. Uciekłeś od problemów w alkohol zamiast ze mną porozmawiać. Wiesz, co robiłam ja?- Zapytała patrząc mu w oczy. Powoli wyciągnęła w jego stronę rękę. – Cięłam się. Czułam się słaba, nic nie warta aż pewnego dnia postanowiłam ze sobą skończyć. I wiesz, co prawie się udało. Zabrakło dosłownie kilku minut. Gdzie ty byłeś?!
- Eleno- Był kompletnie oszołomiony. Zrobił krok do przodu wyciągając ręce w stronę swojego jedynego dziecka.
- Nie dotykaj mnie- wychrypiała cofając się o krok do tyłu.- Wyjdź po prostu wyjdź. - Patrzyła jak Pablo odchodzi. Słyszała dźwięk zamykanych drzwi.
Gdyby nie jego silne ramię otaczające ją w tali zapewne osunęłaby się na ziemię ukrywając twarz w dłoniach. Wtuliła twarz w miękki sweter Magika czując jak łzy swobodnie płynął po jej twarzy. Palce wbiła w jego ramiona uczepiając się go kotwicy.
Milczał, bo wiedział, że nie ma słów, które uśmierzą był, który teraz ją trawił. Pogładził ją po plecach czując jak drży. Łzy wsiąkały w jego ulubiony sweter. Usta przycisnął do jej włosów delikatnie biorąc ją na ręce. Usiadł z Viktorią na kolanach na kanapie. Na chwilę obecną tylko to mógł zrobić. Tulić ją w ramionach póki łzy nie zostaną wyczerpane a ból nie zmaleje.
Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 20:34:38 27-10-14, w całości zmieniany 2 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
Kenaya Prokonsul
Dołączył: 14 Gru 2009 Posty: 3011 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 23:32:41 28-10-14 Temat postu: |
|
|
137. LIA / Jose
Musiał to robić do cholery!? Dotykać ją w taki sposób, że przestawała panować nad własnym ciałem, które wbrew jej protestom, po prostu lgnęło do niego? Wpatrywać się w nią intensywnie i sprawiać, że pragnęła rzucić w diabły, wszystkie swoje postanowienia. Kiedy był tak blisko, jedyne o czym była w stanie myśleć, to jego niecierpliwe dłonie, które wciąż czuła na sobie; spragnione usta, które całowały ją gorąco, tak jakby świat miał się za chwilę skończyć i ten cholerny zapach, który tylko mącił jej w głowie. Zaczynało ją to przerażać. Bała się uczuć, które zwaliły się na nią w jednej, niespodziewanej chwili i bała się własnych reakcji, które z trudem powstrzymywała. Nie przywykła do tego. Nigdy nie dopuściła, by jakikolwiek mężczyzna zbliżył się do niej, tak jak Christian. Nie chodziło już tylko o to, że od samego początku, kruszył mur jaki przez lata, uparcie wokół siebie wznosiła. Ani o to, że zdobył jej zaufanie i samą swoją obecnością, utorował sobie drogę do jej serca, ofiarowując najpiękniejszy dar - swoją przyjaźń. Problem był w tym, że od feralnej nocy z Barosso, skutecznie niweczyła wszelkie próby podrywu, a co za tym idzie nie stwarzała okazji do jakichkolwiek intymnych sytuacji, aż do teraz. Wczoraj w fabryce, pierwszy raz, złamała wszystkie swoje zasady i nie wiedziała co dalej.
Zdawała sobie sprawę z tego, że w końcu Suarez poruszy ten temat, choć ona miała zamiar z premedytacją go unikać. Rozmowa mogła tylko pogorszyć sprawę, skomplikować i tak już, trudną dla obojga sytuację. Nie chciała by cokolwiek się miedzy nimi zmieniało, bo zależało jej na ich przyjaźni i nie mogła jej stracić. Nie miała w życiu nic, tylko to.
Wiedziała, że zareagowała trochę za ostro. Potraktowała Christiana jak wroga, choć przecież był jej przyjacielem. Przyjacielem do jasnej cholery! Mężczyzną, który nie powinien jej pociągać i którego nie powinna pragnąć. Jednak kiedy tylko ją objął, szczelnie oplatając jej ciało silnymi ramionami, poczuła się całkowicie bezbronna. Wyprowadzało ją z równowagi, że nie potrafiła się obronić przed tym, co się z nią działo, gdy Christian był obok. Nauczyła się przez lata, że najlepszą obroną jest atak, więc zaatakowała. Bez namysłu i całkowicie odruchowo.
Zrobiła głęboki wdech i jednym zdecydowanym ruchem zamknęła maskę samochodu, z rozmysłem unikając spojrzenia Christiana, który wciąż stał w warsztacie w uporczywym milczeniu. Po plecach przebiegł ją przyjemny dreszcz, a ona sama była w pełni świadoma tego, że świdruje ją spojrzeniem. Westchnęła ciężko i sięgnęła do tylnej kieszeni jeansów, po zawieszoną tam ściereczkę. Przysiadła na masce samochodu i skupiła całą swoją uwagę na wytarciu rąk ze smaru, jakby to miało jej w czymkolwiek pomóc. Nie pomogło.
- Musimy to roztrząsać Christian? – spytała po chwili zbolałym głosem, unosząc wzrok i wpatrując się w jego piękne zielone oczy. Mimo starań, nie była jednak w stanie znieść jego intensywnego spojrzenia, więc odwróciła głowę i zamrugała energicznie, gdy nagle zapiekły ją oczy – nas oboje trochę poniosło, ale uznajmy po prostu, że nic się nie stało – dodała błagalnie i marszcząc brwi, wbiła spojrzenie w ściereczkę, którą ściskała w dłoniach. Christian podszedł powoli, a kiedy stanął tuż przed nią, odruchowo wyciągnął dłoń i założył jej zbłąkany kosmyk włosów za ucho. Zadarła głowę do góry i zajrzała mu głęboko w oczy.
- Nie musimy tego roztrząsać – powiedział cicho pochwyciwszy jej spojrzenie – możemy udawać, że to się nie wydarzyło, tylko po co Lia? Unikanie tego tematu, nie sprawi, że on zniknie. Dobrze wiesz, że to będzie wracało jak bumerang – Lia pokręciła głową i potarła czoło palcami. Zdawała sobie sprawę z tego, że miał rację, tylko, że on nie mogła sobie pozwolić na to, by zaryzykować. Jeśli znów opuści gardę, będzie ją to drogo kosztowało. Zrobiła głęboki wdech i ukryła wzrok na wachlarzem gęstych rzęs – naprawdę tego właśnie chcesz? – spytał po chwili milczenia opierając się czołem o jej czoło i zbliżając twarz tak blisko, że nosem delikatnie przesunął po jej policzku. Jej ciało niemal natychmiast zareagowało kiedy poczuła jego gorący oddech przyjemnie drażniący skórę. Odruchowo cała się spięła, a serce zaczęło tłuc w piersi tak mocno, że miała wrażenie, że sama je słyszy.
- Naprawdę – wyszeptała w jego prowokująco rozchylone usta, starając się brzmieć przynajmniej odrobinę przekonująco – jesteśmy przyjaciółmi i nie niszczmy tego przelotnym romansem. Twoja przyjaźń to cena jakiej nie zapłacę za kilka upojnych chwil, zrozum – powiedziała z pełnym przekonaniem, ponownie spoglądając w jego błyszczące, zielone tęczówki.
- A dlaczego zakładasz, że to będzie trwało tylko chwilę?
- Bo inaczej nie potrafię, Christian – przyznała szczerze, zgrabnie mu się wymykając – życie nauczyło mnie, że nie warto wierzyć w bajki – dodała zerkając na niego przelotnie znad ramienia i uśmiechając się gorzko. Christian westchnął ciężko i wsunął dłonie w kieszenie spodni.
- Dobrze – powiedział w końcu – więc nie wracajmy do tego tematu i udawajmy, że nic się nie stało – Lia odwróciła głowę zaciskając zęby i przymykając oczy, kiedy poczuła jak po raz kolejny pod powiekami pieką ją niewylane łzy. Ciszę, która zapadła między nimi, nagle przerwały jakieś podniesione głosy, a później głośne krzyki dzieciaków. Lia zmarszczyła brwi i wytężyła zmysły, nasłuchując uważnie.
- Co jest? – rzucił Christian i odwrócił się w kierunku wejścia do garażu starając się namierzyć źródło hałasu.
- Coś się dzieje przed ośrodkiem – stwierdziła pewnie Lia i wymieniwszy z Suarezem szybkie spojrzenia, oboje bez zastanowienia zerwali się z miejsc i ruszyli szybko na zewnątrz. Pierwsze co zastali, to zbiegowisko dzieciaków, stojących w jakimś ciasnym półokręgu. Dopiero po chwili, kiedy Lia dostrzegła znajomą sylwetkę małego de Macedo, rzucającego się w kierunku jakiegoś starszego i wyższego chłopca, zrozumiała co się dzieje.
- Hej! – zagrzmiał Christian schodząc ze schodków zdecydowanym krokiem i ściągając na siebie zaciekawione spojrzenia nastolatków – rozejść się, koniec przedstawienia! – rzucił ostro, podczas gdy Lia przecisnęła się między struchlałymi dzieciakami i dopadła do bijących się podopiecznych Sancheza. Szybkim ruchem złapała Miguela w pasie i bez wahania odciągnęła go w tył. Jęknęła cicho, kiedy jej ciało przeszył ostry ból promieniujący z pleców. Zacisnęła mocno zęby i odwróciła się tak, że teraz stała między Miguelem, a nastolatkiem, który najwyraźniej niewiele sobie robił z jej obecności. Bez zastanowienia rzucił się w jej stronę, zanim zdążyła zorientować się co się właściwie dzieje, ale wtedy Christian chwycił chłopaka za koszulę i szarpnął do siebie.
- Chyba się trochę zapędziłeś kolego! – fuknął wściekle, mierząc dyszącego chłopaka gniewnym spojrzeniem – wydaje mi się, że zasady panujące w tym ośrodku są dla wszystkich zrozumiałe więc co tu się do cholery dzieje? – spytał mrużąc oczy i wpatrując się w spiętą twarz nastolatka.
- Nic – burknął wojowniczo, ale kiedy uniósł wzrok i napotkał błyszczące złowrogo spojrzenie Suareza, niemal odruchowo skulił się w sobie, tracąc w jednej chwili całą odwagę.
- To nieporozumienie – odezwał się Miguel przerywając milczenie i pochwytując podejrzliwy wzrok Christiana – nic się nie stało – zapewnił wzruszając beztrosko ramionami i starając się uśmiechnąć, ale wyszedł mu tylko z tego jakiś niewyraźny grymas. Skrzywił się lekko i odruchowo sięgnął dłonią do rozciętej dolnej wargi. Lia ujęła delikatnie jego podbródek i skierowała w swoją stronę, omiatając fachowym okiem obrażenia na jego twarzy.
- Słyszycie, nic się nie stało – podjął po chwili chłopak przybierając bojową minę, dumnie uniósł podbródek i uśmiechnął się cwaniacko.
- Nie chojrakuj młody, bo pogarszasz tylko swoją sytuację – warknął Christian siłując się z nastolatkiem na spojrzenia.
- Chodź ze mną – poprosiła Lia. Położyła Miguelowi dłonie na ramionach, prowadząc go w stronę ośrodka i zostawiając Christiana z pyskatym wyrostkiem, któremu bez wątpienia przyda się ostra i dobitna rozmowa – siadaj – poleciła Lia skazując na ławkę w sali treningowej, po czym sięgnęła do jednej z apteczek po jałowe gaziki, jakieś plastry i jednorazowe rękawiczki. Bez słowa podeszła do ławki i przerzucając nogę na drugą stronę, usiadła na niej okrakiem, kładąc wszystko przed sobą. Skrzywiła się niewyraźnie i instynktownie wyprostowała sztywno plecy, zakładając rękawiczki.
- Coś cię boli? – spytał zaniepokojony Miguel przygryzając policzek od środka i wpatrując w nią inteligentnymi ciemnymi oczami. Lia uśmiechnęła się uspokajająco i pokręciła głową.
- To nic takiego – odparła łagodnie ujmując go na podbródek i delikatnie przemywając ranę na brwi. Miguela zasyczał cicho, zatrzymując powietrze w płucach i przymykając jedno oko.
- Kiepsko kłamiesz – stwierdził spoglądając na nią, kiedy sięgała po kolejny gazik. Lia parsknęła śmiechem i pokręciła głową z niedowierzaniem, zaglądając mu w oczy.
- Co ty nie powiesz? – zaśmiała się przekrzywiając lekko głowę i całkiem zapominając o lekko promieniującym bólu kręgosłupa. Miguel wzruszył beztrosko ramionami i uśmiechnął się szeroko.
- To przez oczy, one cię zdradzają – stwierdził bezpośrednio, a Lia uniosła pytająco brew – ale są bardzo ładne – dodał po chwili całkiem spontanicznie, wywołując tym szeroki uśmiech na jej twarzy.
- Dziękuję – odezwała się, czule trącając jego nos palcem - Teraz może mocniej zapiec – poinformowała i zagryzając policzek od środka, delikatnie przemyła ranę na jego dolnej wardze, a Miguel zacisnął zęby starając się nie pokazać, że w ogóle go boli – zrób coś dla mnie – podjęła po chwili, odwracając uwagę chłopca i uśmiechając się promiennie – nie bierz od Christiana lekcji prawienia komplementów, co? Boks w zupełności wystarczy – zagadnęła mrugając do niego przyjaźnie, ale zmarszczył brwi nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi – tobie to idzie zdecydowanie lepiej niż jemu – wyjaśniła rozbawiona, na co chłopiec szybko się rozpromienił, a jego oczy rozbłysły wesoło.
- Jest aż tak źle? – spytał rozbawiony Christian, opierając się nonszalancko ramieniem o ścianę. Lia uśmiechnęła się pod nosem i uniosła psotny wzrok, wprost na jego roziskrzone zielone oczy.
- Fatalnie Suarez – stwierdziła żartobliwie, wywołując tym jego gromki męski śmiech, który niósł się echem po sali, a ją samą przyprawił o przyjemne dreszcze. Pokręcił głową z niedowierzaniem i odepchnął się od ściany, podchodząc do ławki i przez chwilę mierząc ją chłopięcym wzrokiem.
- W porządku? – spytał kucając obok Miguela i zaglądając mu uważnie w oczy. Dzieciak pokiwał energicznie głową i uśmiechnął się szczerze, zerkając na Lię.
- Pewnie, miałem dobrą opiekę – stwierdził i bez skrępowania cmoknął Lię w policzek – dziękuję – rzucił drapiąc się po nosie i uśmiechając ciepło. Lia choć początkowo zaskoczona bezpośredniością chłopca, szybko odzyskała rezon i odwzajemniła uśmiech.
- Nie ma sprawy – powiedziała, pieszczotliwie mierzwiąc mu włosy i wstając z ławki, by wyrzucić do pobliskiego kosza, zużyte gaziki i rękawiczki. Odetchnęła głęboko czując jak pod powiekami wzbierają jej łzy, wywołane spontanicznym i tak prostym gestem małego chłopca. Przygryzła policzek od środka i uśmiechnęła się do siebie, przyglądając mu się przez chwilę, gdy rozmawiał z Suarezem.
- Powiesz o co poszło? – zapytał Christian pochwytując spojrzenie Miguela. Chłopiec wzruszył ramionami i skrzywił się niepewnie.
- Właściwie to sam nie wiem – wyznał szczerze, odgarniając włosy z czoła.
- Pamiętaj, że jeśli będziesz miał jakiś problem … - zaczął Christian poważnie, ale mały de Macedo przerwał mu energicznym skinieniem głowy.
- Pamiętam – uśmiechnął się uspokajająco i wtedy jego wzrok mimowolnie powędrował w stronę wejścia do sali, w którym stanęła szczupła ciemnowłosa kobieta. Pomachała do niego, uśmiechając się z czułością i zerknęła przez ramię na zmierzającego w jej kierunku wysokiego bruneta. Uśmiechnął się i cmoknął ją przelotnie w policzek – rodzice po mnie przyszli – poinformował radośnie Miguel, szczerząc się od ucha do ucha, po czym wstał z ławki i podbiegł do matki. Christian wyprostował się i razem z Lią podążyli wzrokiem za podskakującym wesoło chłopcem – cześć mamo – przywitał się, a kobieta ujęła jego twarz w obje dłonie i pochylając się lekko, cmoknęła go w czoło.
- Cześć skarbie – odpowiedziała z ciepłym błyskiem w oku.
- Jak leci mistrzu? – spytał mężczyzna przybijając z Miguelem piątkę i mrugając do niego porozumiewawczo.
- Dobrze tato – odparł chłopiec odgarniając z czoła przydługi kosmyk włosów.
- Chyba nie do końca – zauważyła kobieta marszcząc brwi i obserwując z niepokojem rany widoczne na twarzy syna – co się stało? – spytała wystraszona, lustrując go badawczym spojrzeniem. Miguel wzruszył ramionami.
- Nic takiego mamo – odparł beztrosko bagatelizując całkowicie całe zajście, a kobieta spojrzała mu w oczy z powątpieniem i uniosła znacząco brew – nic mi nie jest – zapewnił wzdychając i wywracając oczami, widząc wciąż niedowierzanie w ciemnych oczach matki.
- To tylko kilka zadrapań kochanie – odezwał się mężczyzna ujmując żonę za ramiona i uśmiechając się uspokajająco, zajrzał jej w oczy.
- Najpierw ten upadek ze schodów i poobijane plecy, a teraz to – rzuciła załamana Ana, pocierając palcami czoło i patrząc na syna z niepokojem.
- Proszę się nie obawiać, naprawdę nic się nie stało – odezwała się Lia, ruszając w ich stronę i szturchając po drodze, osłupiałego Suareza, który ze zmarszczonymi brwiami przyglądał się ciemnowłosej kobiecie – Lia Blanco – przedstawiła się wyciągając dłoń i uśmiechając się łagodnie do rodziców Miguela.
- [link widoczny dla zalogowanych], a to mój mąż [link widoczny dla zalogowanych] – odpowiedziała wskazując na mężczyznę stojącego za jej plecami. Uśmiechnął się ciepło i uścisnął jej rękę. Brunetka położyła synowi dłonie na ramionach i przyciągnęła go do siebie – co się właściwie stało? – spytała niepewnie spoglądając Lii w oczy.
- Chłopcy wdali się w bójkę, ale udało nam się w miarę szybko zareagować – uspokoiła ich Lia, mrugając przyjaźnie do Miguela.
- Widzisz kochanie, nie masz się czym martwić – odezwał się Herman odruchowo rozmasowując spięte mięśnie na ramionach żony – poza tym to chłopak, nie raz przyjdzie jeszcze poobijany – dodał żartobliwie, chcąc rozładować atmosferę. Ana skrzywiła się i posłała mu karcące spojrzenie.
- Tym bardziej kiedy ma zamiar trenować boks – odezwał się w końcu Suarez, ściągając na siebie spojrzenie państwa de Macedo. Podszedł swobodnym krokiem i przystanął obok Lii, uśmiechając się w ten swój czarujący sposób. Ana przyglądała się jego twarzy przez krótką chwilę i nagle na jej usta wypłynął szeroki uśmiech.
- Christian? – odezwała się zaskoczona, mierząc go niepewnym spojrzeniem.
- Ana – rzucił Suarez całkowicie pewny tego, że wzrok go jednak nie myli.
- Nie do wiary – zaśmiała się kręcąc lekko głową – ile to już lat? – spytała robiąc krok w jego stronę i ściskając go serdecznie.
- Na pewno całkiem sporo – odparł Christian swobodnym tonem, zaglądając jej w oczy, kiedy już się od siebie odsunęli – widzę, że wiele się u Ciebie zmieniło – dodał uśmiechając się szelmowsko i wymieniając spojrzenie z brunetem stojącym za jej plecami – Christian Suarez – przedstawił się wyciągając dłoń w jego stronę.
- Hernan de Macedo – odpowiedział mężczyzna, zdecydowanie ściskając jego rękę i uśmiechając się przyjaźnie.
- Znacie się? – zapytał zaciekawiony Miguel zadzierając głowę do góry i zerkając na matkę. Ana położyła mu dłonie na ramionach i skinęła głową, spoglądając mu w oczy.
- Przyjaźniliśmy się w dzieciństwie – wyjaśniła, głaszcząc syna po głowie.
- Nie sądziłem, że wrócisz do Valle de Sombras. Z tego co pamiętam, miałaś inne plany – zauważył Christian pochwytując jej ciemne spojrzenie, w których przez moment pojawił się cień smutku. Zniknął jednak tak szybko jak się pojawił, gdy uśmiechnęła się ciepło.
- Kontuzja wyeliminowała mnie z kariery tanecznej – stwierdziła zerkając przez ramię i spoglądając wprost w czułe brązowe oczy męża, który objął ją ramieniem i bez słowa przyciągnął do siebie – a ja i tak znalazłam szczęście w życiu. Wyszłam za mąż, mam dwójkę wspaniałych dzieci i otworzyłam szkołę tańca razem ze wspólnikiem – wyjaśniła z pasją w głosie, uśmiechając się promiennie.
- A nie nazywa się on przypadkiem Diego Ramirez – zagadnęła Lia, przekrzywiając lekko głowę i uśmiechając się lekko.
- Owszem, znacie się? – spytała zaciekawiona Ana zaglądając blondynce w oczy. Lia wsunęła dłonie do tylnych kieszeni spodni i uśmiechnęła się szeroko.
- Chyba nikt nie potrafi tak zarazić miłością do salsy jak on – stwierdziła rozbawiona Lia, unosząc znacząco brwi i wywołując tym gromki śmiech Any – zresztą nie miałam zbytnio wyjścia, bo nie chciał mi podarować, twierdząc, że mam potencjał, który nie może się zmarnować i w rezultacie zrobił ze mnie niemal zawodowego tancerza – zażartowała wzruszając beztrosko ramionami i wywracając teatralnie oczami.
- Cały Diego. Ma intuicję do dobrych tancerzy i to lepszą ode mnie i to głównie z tego powodu zgodziłam się na spółkę z nim – przyznała z serdecznym uśmiechem i założyła włosy za ucho.
- Teraz przynajmniej wyjaśniła się tajemnica, gdzie Suarez nauczył się tańczyć – rzuciła Lia krzyżując ręce na piersi i mierząc go błyszczącym spojrzeniem. Pochwycił jej spojrzenie i uśmiechnął się w ten swój charakterystyczny sposób.
- Pamiętasz coś jeszcze? – spytała Ana podejrzliwie mrużąc oczy i nie mogąc przestać się uśmiechać. Christian wzruszył ramionami i potarł kark w zakłopotaniu.
- Całkiem nieźle mu ostatnio szło, wywijał na parkiecie niemal jak Patrick Swayze – zripostowała Lia, ściągając na siebie jego roziskrzone spojrzenie. Uniosła brew i zagryzła dolną wargę, kiedy wpatrywał się w nią z rozbawieniem.
- Zdecydowanie lepiej niż Leo, choć ty uważasz inaczej – odparował udając obrażonego, na co Lia parsknęła cichym śmiechem.
- Jeśli nadal tańczy tak jak go nauczyłam, to mogę być spokojna – rzuciła Ana uśmiechając się do Christiana przyjaźnie.
- Tańczysz? - spytał Miguel wpatrując się w Suareza ze zmarszczonym czołem i przygryzając policzek od środka jakby się nad czymś zastanawiał.
- Na pewno nie tak dobrze jak twoja mama - odparł z uśmiechem Suarez.
- Ale przecież to zajęcie dla bab... tzn. kobiet - poprawił się szybko chłopak, widząc ganiące spojrzenie matki. - Bokserzy nie tańczą.
- Owszem, tańczą. W ringu - powiedział Christian. - A po walce zabierają swoje narzeczone na tańce i świetnie się bawią. Myślisz, że czym zrobisz większe wrażenie na dziewczynie? Podbitym okiem czy tym jak będziesz ją prowadził w tańcu? - zagadnął, mierzwiąc chłopakowi włosy. Miguel wzruszył ramionami i wyszczerzył się od ucha do ucha.
- Mamo, ale tata nie jest ani bokserem ani tancerzem to jak zrobił na tobie wrażenie?
- Coś czuję, że czeka nas długa, poważna rozmowa o życiu - zaśmiał się Hernan, a Ana tylko pokręciła głową wzdychając cicho i przewracając oczami.
- Chcecie zobaczyć czego się dzisiaj nauczyłem? - zagadnął Miguel, a jego oczy rozbłysły wesoło. - Wiem jaka jest prawidłowa postawa, zobaczcie - dodał, dumnie prezentując to, czego nauczył go Christian. - Tato, jak chcesz, to też cię tego nauczę. A potem nauczę cię jak wyprowadzać ciosy, ale najpierw musisz sobie kupić taśmy bokserskie, żeby chronić ręce w czasie treningu. Nauczę cię jak je wiązać.
- Chyba na rozmowie o życiu się nie skończy. Wygląda na to, że będziesz workiem treningowym naszego syna - zaśmiała się Ana, zerkając na męża przez ramię – wybaczcie, ale my powinniśmy się zbierać – zwróciła się do Lii i Christiana, gdy Hernan zerknął na zegarek – musimy pojechać jeszcze po naszą starszą córkę – wyjaśniła, po czym wszyscy szybko się pożegnali, wymieniając między sobą uprzejmości.
- Wszystko gra? – spytał Christian, gdy Lia odprowadzała wzrokiem, wychodzącą z ośrodka rodzinę de Macedo. Skinęła głową i przygryzła policzek od środka, po czym podeszła do ławki i usiadła prostując plecy i opierając dłonie na drewnie, po obu stronach ciała – znów kręgosłup? – spytał siadając obok i świdrując ją przenikliwym spojrzeniem. Zaśmiała się gorzko i spojrzała mu w oczy.
- Coś ty taki dociekliwy? – spytała odwracając głowę i wbijając wzrok gdzieś w tylko sobie znany punkt w głębi sali.
- Po prostu się martwię – powiedział cicho wyciągając dłoń i przesuwając kciukiem po jej nadgarstku. Przymknęła oczy i zagryzła dolną wargę czując jak dostaje gęsiej skórki od jego delikatnego dotyku, a przecież tak naprawdę niewiele robił. Spojrzała na niego znad ramienia i przez chwilę trwali tak w całkowitym bezruchu, wpatrując się w siebie nawzajem bez słowa. W końcu Lia westchnęła ciężko i ukryła wzrok za wachlarzem gęstych rzęs.
- Nie musisz się martwić, nic mi nie jest. Odpocznę i będzie lepiej – stwierdziła zakładając za ucho kosmyk włosów, który wysunął jej się z kucyka. Zanim jednak Christian zdążył się odezwać rozdzwoniła się jej komórka. Spojrzała na niego przepraszająco sięgając do kieszeni spodni.
- Słucham?
- Cześć niña, zapomniałaś o nas? – usłyszała po drugiej stronie linii rozbawiony głos Ramireza.
- Diego … - westchnęła wyłapując spojrzenie Christiana, który uśmiechnął się pod nosem, a w jego oczach zaigrały wesołe iskierki.
- To nie brzmiało zbyt entuzjastycznie Lia – odezwał się mężczyzna udając urażonego. Pokręciła głową z niedowierzaniem i przymknęła oczy pocierając dłonią kark.
- Przepraszam ostatnio trochę się działo i ….
- Coś mi się obiło o uszy, a babcia omal nie rozszarpała mnie gołymi rękami, kiedy się dowiedziała, że na mieście, jakaś blondynka miała wypadek na Kawasaki – rzucił strofującym tonem. Lia przewróciła teatralnie oczami i westchnęła ciężko.
- Nie znoszę tego plotkarskiego miasteczka – burknęła wściekle do słuchawki, ściągając na siebie zaciekawione spojrzenie Suareza.
- Teraz nie masz wyjścia i musisz przyjść do nas na obiad, bo mi babcia żyć nie da, a uwierz mi gotowa jest sama po ciebie przyjść, jeśli zajdzie taka potrzeba – ostrzegł rozbawionym tonem, a Lia parsknęła śmiechem i pokręciła głową z niedowierzaniem – A! Bo bym zapomniał, Christian też ma przyjść – rzucił stanowczo. Lia zerknęła przelotnie na Suareza, przygryzając policzek od środka.
- Ale… - próbowała zaprotestować, jednak Diego natychmiast jej przerwał.
- Zero dyskusji niña. Babcia stwierdziła, że ma z nim do pogadania, bo ty chyba najwidoczniej potrzebujesz twardego faceta, który cię utęperuje, bo robisz co ci się podoba i nie uważasz na siebie – odparował Diego, śmiejąc się wesoło przy każdym kolejnym słowie.
- Słucham? – rzuciła oburzona, unosząc jedną brew i robiąc wielkie oczy.
- To nie moje słowa Lia. Nie mam zamiaru dostać po łbie, więc dla dobra własnego i twojego drogiego przyjaciela, zrób o co proszę.
- Diego…. – jęknęła bezradnie, ale usłyszała po drugiej stronie karcące cmokanie.
- Daj mi go do słuchawki – poprosił wprawiając ją w całkowite zdumienie.
- Chwileczkę, a skąd przypuszczenie, że jest obok mnie? – spytała marszcząc gniewnie czoło i spoglądając na Christiana, który mocno się ożywił na jej słowa, szczerząc się od ucha do ucha.
- Nie jestem idiotą. Dawaj go, bo sam go znajdę – odpowiedział z determinacją w głosie, a Lia znała go na tyle dobrze, że była w stanie uwierzyć, iż naprawdę gotów jest latać po mieście i szukać Suareza. Westchnęła z rezygnacją i bez słowa podała komórkę Christianowi.
- Tak? – zmarszczył brwi wsłuchując się w słowa swojego rozmówcy i pochylając się do przodu, oparł łokcie o zgięte kolana – Nic mi nie mówiła – rzucił posyłając Lii upominające spojrzenie. Wywróciła oczami i pokręciła głową z dezaprobatą. Kiedy Christian parsknął prawdziwie wesołym śmiechem, zmrużyła oczy i przygryzła nerwowo policzek od środka – Jasne – zachichotał – dzięki Diego, do zobaczenia – pożegnał się i rozłączył wpatrując się w milczeniu w komórkę trzymaną w dłoni.
- Nie musisz tam iść – odezwała się Lia, przerywając milczenie, jakie między nimi zapadło. Zagryzła dolną wargę i wbiła wzrok w okno, unikając przenikliwego spojrzenia Christiana, który wyciągnął dłoń i podał jej telefon. Chwyciła go, wciąż na niego nie patrząc.
- Nie chcesz bym poszedł na ten obiad? – spytał cicho, a Lia pokręciła lekko głową i uśmiechnęła się cierpko.
- Nie o to chodzi – szepnęła marszcząc brwi i robiąc głęboki wdech.
- Więc o co? – zagadnął wyważonym tonem, a kiedy nie odpowiedziała przerzucił jedną nogę na drugą stronę ławki, siadając na niej okrakiem, przodem do blondynki – Lia? – ponaglił ujmując ją za podbródek i kierując jej twarz w swoją stronę. Z rozmysłem przesunął kciukiem po jej skórze, wpatrując się w nią smutnymi oczami.
- Nie chce byś czuł się do czegokolwiek zobowiązany – wyznała unosząc na niego błyszczący wzrok – możesz mieć przecież inne plany, albo zwyczajnie nie mieć ochoty na spotkanie rodzinne u ludzi, których nawet nie znasz – stwierdziła wzruszając ramionami i oplatając drobnymi palcami jego nadgarstek. Odsunęła delikatnie jego dłoń, bo jego dotyk, nawet tak subtelny, wciąż nie pozwalał jej trzeźwo myśleć, przyprawiając ją o szybsze bicie serca.
- Nie wiesz co myślę o tym zaproszeniu, bo mnie nie zapytałaś – zauważył z nutą dezaprobaty w głosie. Lia wzruszyła ramionami i niepewnie uniosła na niego wielkie sarnie oczy. Wpatrywała się w niego uważnie przygryzając policzek od środka.
- W porządku – westchnęła zrezygnowana, uśmiechając się blado – chcesz tam iść? – spytała w końcu obserwując go bystrym spojrzeniem i dostrzegając, że kąciki jego ust niemal niezauważalnie unoszą się ku górze, a w oczach tańczą wesołe chochliki. Zanim jednak zdążył odpowiedzieć, Lia powędrowała wzrokiem ponad jego ramieniem, na idącą korytarzem Nadię. Uśmiechnęła się do niego przepraszająco.
- Przepraszam cię, ale muszę coś załatwić – rzuciła i wstała z ławki zerkając na brunetkę, która przystanęła w progu sali. Christian skinął jej głową i wstał spoglądając Lii w oczy.
- Dokończymy rozmowę później – odparł rozbawionym tonem, uśmiechając się zawadiacko – będę u Nacho – rzucił, po czym ruszył w kierunku gabinetu Ignacio, a Lia podeszła do czekającej na nią Nadii.
- Cześć - przywitała się Lia spoglądając dziewczynie w oczy i uśmiechając się łagodnie – cieszę się, że i ciebie w końcu wypuścili.
- Gdyby nie mecenas Rezende, pewnie jeszcze by mnie trzymali – stwierdziła kwaśno przeczesując ciemne włosy palcami i krzywiąc się lekko na wspomnienie własnego aresztowania i tego jak potraktował ją detektyw Diaz. Po chwili jednak odsunęła od siebie ponure myśli i uśmiechnęła się ciepło – Ignacio do mnie dzwonił. Podobno chciałaś ze mną pogadać?
- Tak, chodzi o samochód pana Zuluagi – odparła Lia wsuwając dłonie do tylnych kieszenie jeansów i uśmiechając się promiennie.
- Faktycznie nie miałyśmy okazji o tym porozmawiać – przyznała Nadia opierając się plecami o pobliską ścianę i zerkając na Lię z nadzieją w ciemnych oczach.
- Podejmę się naprawy, ale niczego nie mogę ci obiecać – powiedziała szczerze blondynka wpatrując się uważnie w jej twarz, na której odmalowała się ulga, a w oczach rozbłysło ciepłe światełko – nie ukrywam, że to wyzwanie, bo to stary model i do tego długo nie jeżdżony, ale zrobię co się da – przyznała uśmiechając się krzepiącą.
- Dzięki – rzuciła Nadia opierając głowę o ścianę i przymykając oczy – nie wiesz, jakie to dla mnie ważne. Chce mu zrobić niespodziankę – wyznała uśmiechając się czule na myśl o ojcu.
- Jak on się w ogóle czuje? – zagadnęła Lia krzyżując ręce na piersi i przygryzając policzek od środka, przyjrzała się uważnie wdowie de la Cruz. Nadia spuściła wzrok i skrzywiła się lekko.
- Przeszedł zawał, ale na szczęście najgorsze już minęło – odpowiedziała cicho, mrugając energicznie, jakby chciała odgonić napływające do oczu łzy – mam nadzieję, że to się więcej nie powtórzy – dodała prostując się i uśmiechając niewyraźnie.
- Pozdrów ojca ode mnie – odparła spontanicznie Lia, uśmiechając się do Nadii. Brunetka skinęła głową na zgodę i posłała jej spojrzenie pełne wdzięczności – jesteś może samochodem? – spytała Lia zagryzając dolną wargę.
- Tak, a chcesz teraz sholować samochód z El Miedo?
- Jeśli to nie problem. Im szybciej zacznę pracę, tym lepiej – przyznała z radosnym błyskiem w oku.
- W takim razie chodźmy – rzuciła Nadia i obje wyszły z ośrodka.
***
Stał przy oknie z dłońmi wsuniętymi w kieszenie spodni i wzrokiem utkwionym w panoramie Valle de Sombras. Cieszył się, że mieszkanie, które zajmował znajdowało się, mimo wszystko, na obrzeżach tego plotkarskiego miasteczka, tym bardziej biorąc pod uwagę jego obecne interesy. Za wszelką cenę chciał uniknąć ciekawskich i wszystkowiedzących członkó w tej małej społeczności. W Miami przywykł raczej do tego, że był jednym z wielu anonimowych mieszkańców wielkiej, słonecznej metropolii i to zdecydowanie bardziej mu odpowiadało.
Z rozmyślań wyrwały go otwierane drzwi do mieszkania, a kiedy odwrócił głowę, napotkał brązowe spojrzenie [link widoczny dla zalogowanych] wchodzącego do salonu swobodnym krokiem.
- Powiedz mi, że znalazłeś Nico – rzucił chłodno z nutą prośby w głębokim głosie i wrócił wzrokiem w stronę okna. Fabian stanął obok niego i uśmiechnął się kpiąco.
- Przechwycenie towaru w porcie, to chyba nie jedyny problem jaki ma Barosso – stwierdził unosząc wymownie brwi, ściągając na siebie zaciekawione spojrzenie Jose – obiło mi się o uszy, że chyba zalazł za skórę jakieś babce. W każdym razie zaszył się w dziurze jak wystraszona mysz, ale mam go na oku – odparł brunet uspokajająco, a Jose skinął głową z aprobatą i przesunął dłońmi po zmęczonej twarzy.
- I jego szczęście – mruknął gniewnie Torres zerkając przelotnie na przyjaciela - Co to? – spytał w końcu skazując ruchem głowy na teczkę, którą trzymał w dłoni Fabian.
- Vivi to wygrzebała – poinformował rzeczowym tonem wpatrując się w lodowato niebieskie oczy Torresa, który bacznie mu się przyglądał – myślę, że cię to zainteresuje – stwierdził podając mu teczkę i wsuwając dłonie do kieszeni ciemnych jeansów. Jose zmarszczył brwi i opierając się plecami o parapet otworzył teczkę i szybkim spojrzeniem omiótł jej zawartość.
- Znam go – rzucił chłodno, mrużąc oczy i wpatrując się w doczepione do dokumentów zdjęcie mężczyzny – widziałem go kilka miesięcy temu, jak mnie zwinęli – wyjaśnił, unosząc fotografię i przesuwając bystrym spojrzeniem po informacjach zawartych w skopiowanych aktach – ale nie bardzo wiem, po co…. – urwał unosząc pytające spojrzenie na kumpla i kręcąc głową dając mu znak, że nie rozumie. Fabian bez słowa podszedł do niego i chwytając teczkę jedną ręką, przekartkował dokumenty i zatrzymał się na stronie, do której doczepione było kolejne zdjęcie zrobione tym razem z ukrycia, a które w mgnieniu oka spowodowało, że zawrzała w nim furia. Fabian zerknął na niego nerwowo i odsunął się powoli, nie spuszczając bacznego spojrzenia z przyjaciela. Jose zacisnął zęby i posłał mu lodowate spojrzenie.
- Żartujesz sobie? – zagrzmiał ostro, a jego oczy błysnęły niebezpiecznie. Brunet bez mrugnięcia wytrzymał jego morderczy wzrok, a po chwili pokręcił przecząco głową. Jose zamknął teczkę i cisnął nią o parapet, po czym oparł się o niego zaciśniętymi w pięści dłońmi i wbił wzrok w tylko sobie znany punkt za oknem – Sanchez powiedział mi, że mogę być spokojny, słowem nie wspomniał, że ….. – urwał, kręcąc głową z niedowierzaniem, po czym uderzył pięścią w parapet – niech to szlag! – warknął i przymknął oczy, a na policzku zaczął mu drgać mięsień od wciąż nerwowo zaciśniętej szczęki.
- Daj na wstrzymanie Johny, może niepotrzebnie się nakręcasz – odezwał się Fabian wyważonym tonem, a Jose łypnął na niego złowrogo.
- Na moim miejscu byłbyś spokojny? – spytał cedząc każde słowo i przeszywając go lodowatym wzrokiem. Przez chwilę siłowali się na spojrzenie w całkowitym milczeniu i bezruchu.
- Proszę cię tylko, żebyś nie odstawiał prywaty – odparł Gomez uważnie mu się przyglądając – dobrze wiesz, że stary tego nie toleruje, tym bardziej w przypadku tak ważnych interesów – przypomniał patrząc znacząco na blondyna. Jose odwrócił głowę i wsunął dłonie do kieszeni spodni – jak się dowie, że szalejesz…. – dodał ostrzegawczo, ale Torres zmroził go spojrzeniem lazurowych oczu.
- To się nie dowie – warknął rozeźlony, a Fabian skrzyżował ręce na piersi i przyjrzał mu się z powątpieniem.
- Znam Cię Johny, pracuję z tobą nie od dziś. Wiem, że uczucia i emocje to ostatnie czym się kierujesz, ale ta sprawa, może cię zgubić, tym bardziej jeśli dowiesz się czegoś co cię wytrąci z równowagi – dodał krzywiąc się przy tym lekko. Jose wbił w niego przeszywające spojrzenie, obserwując go uważnie, a kiedy Gomez niespodziewanie umknął wzrokiem, Jose zrobił krok w jego stronę, wyglądając jak rozjuszone w klatce zwierze.
- Jest coś co powinienem wiedzieć? – wycedził przez zęby, wpatrując się w bruneta uważnie. Fabian odchrząknął i zerknął na niego niepewnie zagryzając policzek od środka – i tak się dowiem – dodał wściekle. Gomez westchnął i wyciągnął z kieszeni spodni pendrive, podając go przyjacielowi.
- Nie rób nic głupiego – poprosił jeszcze, zanim Torres bez ceregieli chwycił pamięć USB i zdecydowanym krokiem podszedł do swojego laptopa. Podłączył urządzenie i odpalił nagranie z monitoringu, na którym początkowo nie działo się nic nadzwyczajnego, do momentu, aż przed oczami pojawiła mu się znajoma twarz. Zmrużył oczy przyglądając się uważnie, ale to co zobaczył po chwili, całkiem zwaliło go z nóg.
________
Aguś dziękuję :*
Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 0:13:54 29-10-14, w całości zmieniany 3 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BlackFalcon Arcymistrz
Dołączył: 08 Lip 2007 Posty: 23531 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 17:05:00 30-10-14 Temat postu: |
|
|
138. COSME
Zimno. Wszechogarniające zimno. I ten ból w sercu, który raz zanikał, pozwalając na moment zapomnieć o sobie, a potem powracający z podwójną mocą, promieniujący aż do ręki i odbierający dech. Uczucie strachu, lęku i zagubienia. To wszystko towarzyszyło mu od tak dawna, że już nawet nie pamiętał, kiedy się zaczęło.
I nagle wszystko się skończyło. Owszem, odczuwał jeszcze co jakiś czas drobne ukłucia w klatce piersiowej, czy na moment musiał przerwać wypowiedź - jeżeli akurat coś mówił - i nabrać głębszego oddechu, ale nic poza tym. Osamotnienie zniknęło. Pięść, bijąca mu w ten najważniejszy ludzki organ, palce ściskające wnętrze odeszły. Powietrze wpływało mu do płuc znacznie lżej, niż kiedykolwiek - odkąd zaczęły się te bóle.
Nie pytał, dlaczego tak się stało. On po prostu to wiedział.
Nadia. Ariana. A nawet Christian. Ci wszyscy ludzie zwrócili mu chęć do życia, zagubioną gdzieś po drodze, w trakcie ciągłego opłakiwania tego, co już nie wróci. Bo o ile Antonietta znów znalazła się w świecie żywych, to przecież miłość Cosme do niej umarła na zawsze.
A przynajmniej tak mu się wydawało.
W tym momencie - poza ogromną wdzięcznością do wymienionych wyżej osób - oraz oczywiście do Ignacio Sancheza, tego, który przyprowadził wdowę de La Cruz do łóżka Zuluagi - odczuwał coś jeszcze. Swoiste oczarowanie historiami, jakie opowiadała mu Dolores, pielęgniarka ze szpitala, w którym właśnie leżał. Były takie zwyczajne, takie życiowe, opierały się głównie na tym, co spotkało tego, czy tamtego mieszkańca Valle de Sombras, ale z drugiej strony tak strasznie interesujące, szczególnie dla kogoś, kto całkowicie wyłączył się z życia miasteczka na wiele długich lat. Nagle okazało się, że ten samotnik, Cosme zwany El Loco, pamięta całkiem sporo osób, o których wspominała mu nowa przyjaciółka, więcej, interesuje się ich losem i z przyjemnością słucha o ich sukcesach, czy ze smutkiem o przykrych zdarzeniach, jakie ich spotkały!
Nazwiska padały jedno za drugim, a Zuluadze wciąż było mało, jakby najpierw wrócił do Doliny Cieni ciałem, a teraz wracał i duszą. W pewnym momencie szczerze się roześmiał, zupełnie, jak za młodzieńczych lat, kiedy pielęgniarka wspomniała jednego z jego dawnych przyjaciół, teraz już podstarzałego Genaro, wciąż jednak próbującego zdobyć względy większości kobiet w miasteczku.
- On się nigdy nie zmieni. Prawi komplementy jednej, a w tym samym czasie wręcza kwiaty drugiej.
- Gdyby miał trzecią rękę, zapewne użyłby jej do badania krągłości u jeszcze innej – zażartowała Dolores, po czym natychmiastowo się zaczerwieniła. – To znaczy...chciałam powiedzieć, że on nie jest taki romantyczny, jak pan i...- urwała, wiedząc, że jeżeli powie coś więcej, pogrąży się całkowicie.
Zuluaga jednak nie zareagował tak, jak się spodziewała, więcej, uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Proszę pani. Być może jestem już nieco stary, chociaż niektórzy starają się mi wmówić, że jest inaczej. Ale nie aż tak pruderyjny, czy fałszywie wstydliwy, żeby nie rozpoznać dobrego żartu. Ma pani całkowitą rację, Genaro nie poprzestałby na badaniu krągłości...gdyby tylko mu na to pozwolono. Chociaż jedno mi się nie podoba w pani wypowiedzi – to, że pani kłamie, żeby sprawić mi przyjemność. Nigdy nie byłem romantyczny. Moje wypociny, jakie tworzyłem dla Boyer, liściki i wiersze, nie zasługują na to, by określić je tym mianem.
- Ależ oczywiście, że zasługują! – natychmiast zaprotestowała pielęgniarka. – Pamiętam, jak Antonietta czytała na głos jeden z nich, kiedy była...kiedy była...
- Moją narzeczoną – uzupełnił Cosme. – Tak, pamiętam, bo stałem wtedy obok, dumny, że chciała się pochwalić moją pisaniną. Pomyśleć, że darzyłem miłością kogoś takiego, jak ona...
- A...a teraz już pan nie darzy? – spytała Dolores, sama nie wiedząc, po co jej jest potrzebna ta informacja.
- Nie – pokręcił głową w odpowiedzi. – Wiem, że mnie okłamuje. Owszem, oddałem pocałunek, kiedy uparła się, żeby dotykać swoimi ustami moich warg, ale zrobiłem to tylko raz i prawdopodobnie dlatego, że pastylki przeciwbólowe zaczynały właśnie działać. Widzi pani? Musicie mi je przestać podawać, bo inaczej znowu popełnię jakieś głupstwo – mrugnął do Dolores.
- To...ja...muszę trzymać się zaleceń lekarza – wydukała, sama nie wiedząc, dlaczego informacja o tym, że Boyer całowała się z jej pacjentem głęboko ją zabolała. Zaraz jednak pojawiło się inne uczucie, dużo silniejsze od tego poprzedniego – poczucie ogromnej ulgi po tym, co powiedział Zuluaga. Sprawa z Antoniettą należała już do przeszłości.
Pożegnała się z chorym dosyć nerwowo, mając nadzieję, że ten niczego nie zauważył i szybkim krokiem opuściła salę, a potem sam szpital, co rusz poprawiając płaszcz, jakby to miało ją uspokoić.
- Co się ze mną dzieje? – mruknęła do siebie. - To pewnie dlatego, że Boyer działa wszystkim na nerwy, a ja po prostu nie chcę, żeby Cosme znowu przez nią cierpiał.
„Cosme”? Nie przypominała sobie, żeby przeszli na „ty”, dlaczego więc...?
W tym samym czasie, kiedy Dolores rozmyślała nad samą sobą i nad człowiekiem, którego większość nazywała El Monstruo, on sam leżał na swoim szpitalnym łóżku, mając wciąż ten sam szeroki uśmiech na twarzy...i chochliki w oczach.
- Moja biedna, kochana pielęgniarka. Ale się zawstydziła, kiedy wspomniała starego Genaro i to, co mógłby zrobić kobiecie. A przecież ma całkowitą rację, ten gość nie tylko szepta miłe słówka, ale skrycie marzy, żeby przejść od słów do czynów. Nie wie, że dam nie zdobywa się w ten sposób. A już tym bardziej nie powinno się ich w ogóle tak traktować. Kobietom należy się pełny szacunek...szczególnie tak pięknym, jak Dolores...
W dokładnie takim stanie – pełnego dobrego humoru i nieco rozmarzonego – zastała go Ariana. Jego była pracownica powiedziała mu jednak coś, co błyskawicznie zniszczyło wesoły nastrój. Zapytała mianowicie, jak dobrze Cosme Zuluaga zna rodzinkę Barossów. Nie zamierzał jej powiedzieć, że są to jego wrogowie, szczególnie niejaki Alejandro, wciąganie dziewczyny w porachunki pomiędzy nim, a tym typkiem nie miało najmniejszego sensu, a mogło jej tylko zagrozić. Musiał ją jednak ostrzec, dlatego poprosił, aby trzymała się od nich z daleka. I miał szczerą nadzieję, że go posłucha.
Jakieś kilkanaście minut po wizycie Ariany czekały go kolejne odwiedziny. Do pokoju chorego wszedł nieznany Cosme mężczyzna. Małe oczka świdrowały otoczenie, aż w końcu zatrzymały się na odpoczywającym człowieku.
- Pan Zuluaga? – odezwał się przybysz, a coś w jego głosie powiedziało Cosme, że doskonale wie, z kim rozmawia i zapytał tylko i wyłącznie przez grzeczność.
- Owszem, to ja, a pan jest...?
- Mauricio Rezende, mecenas, a zarazem znajomy Christiana Suareza. To on mnie do pana przysłał.
Brunet usiadł na krześle stojącym w pobliżu łóżka i dokończył:
- Jak rozumiem, chodzi o zmianę testamentu, prawda? Nasz wspólny przyjaciel wspominał coś o sprawach spadkowych, domyślam się więc, że to o to chodzi.
- Wspólny przyjaciel? Chris jest pana przyjacielem? – spytał nieco zaskoczony Zuluaga. – Czy to tylko sposób, w jaki...
- Och, wie pan – roześmiał się mecenas. – Jeżeli wyciąga się kogoś z aresztu i to w tak spektakularny sposób, jak ja to zrobiłem, to chyba można go nazwać swoim przyjacielem, prawda?
- Suarez był w areszcie? Za co?
- Nic takiego, czego nie mógłbym naprawić. Alex Barosso, zapewne nudząc się w tym swoim gabinecie, zdecydował, że wsadzi do więzienia jego i tą uroczą brunetkę – co połowicznie mu się udało, bo Diaz osadził ich w areszcie. Na szczęście pojawiłem się tam ja i...
- Jaką uroczą brunetkę? – Cosme poczuł coś, czego nie czuł już od dłuższego czasu – nieprzyjemny ucisk w piersiach.
- Z pewnością pan ją zna, bo trudno nie skojarzyć tak pięknej kobiety, jak ona. Mówię o wdowie de La Cruz, ma na imię Nadia, o ile dobrze pamiętam. Wie pan, jak to jest z mężczyznami, czasem nie pamiętają kobiecego imienia, za to nie mogą przestać myśleć o ich wyglądzie i...
- Nadia została aresztowana? – wychrypiał Cosme, czując, że nagle zabrakło mu sił do rozmowy, a po trochu i do oddychania. - Nic mi nie wspomniała, kiedy tutaj była, zostawiła mi tylko liścik i sobie poszła, bo akurat spałem. Mecenasie, natychmiast proszę mi powiedzieć, co się stało! Za co ten nędznik Diaz odważył się nękać moją córkę?!
- Pańską córkę? – zdziwił się Mauricio, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że powiedział co nieco za dużo. „Co nieco” – mało powiedziane, sądząc po kolorze oblicza Zuluagi. – Przepraszam, nie wiedziałem. Proszę się uspokoić, wszystko już w porządku, jak wspominałem, udało mi się im pomóc i oboje są wolni – co jest zresztą oczywiste, skoro Nadia była u pana. Barosso ubzdurał sobie, że zemści się za jakieś stare porachunki – pewnie za to, co wydarzyło się na bankiecie – tak, bo o tym również słyszałem. Nie na darmo jestem przecież adwokatem, prawda? Wszystkie oskarżenia były jednakże zupełnie bezzasadne i funkcjonariusz nie miał innego wyjścia, jak tylko wypuścić ich oboje, wdowę de La Cruz i Suareza.
- Dziękuję za to, co pan dla nich uczynił – wykrztusił Cosme, wciąż nie mogąc mówić wyraźnie, ale przynajmniej starając się opanować niepokój i pewne nieprzyjemne wrażenie, które zaczynało wgryzać mu się w duszę. Obiecała mu przecież, że będzie mówić mu o wszystkim...Wiedział, podejrzewał, że Nadia ukryła fakt aresztowania, bo nie chciała martwić chorego ojca, ale czy aby na pewno nie istniały inne rzeczy, o których nigdy nie wspominała, bo wiedziała, że to mogłoby wpłynąć na jego zdrowie, jak chociażby cała ta sprawa z wnukiem? Do tej pory nie wiedział, czy córka miała kiedykolwiek dziecko, czy był to tylko wymysł brata Nicholasa Barosso.
- To moja praca – odparł Rezende, zadowolony, że rozmówca wygląda już lepiej. Nie na rękę mu był zgon tego człowieka – i to nie tylko dlatego, że pomaganie mu mogłoby przynieść wymierne korzyści w postaci zarobku za spisanie nowej wersji testamentu, ale również dlatego, że Zuluaga był wyraźnym wrogiem Barossów.
- Porozmawiam z nią później o tym, co się stało. – Zuluaga w końcu był w stanie nabrać głębszego oddechu i kontynuować to, po co zaprosił mecenasa. – Na razie proszę przygotować coś do pisania i...- urwał, widząc, że Mauricio już dawno wyjął podręcznego laptopa i rozpoczął spisywanie głównej części formułki, jaką zwykle pisze się w takich przypadkach.
- Pozwolę sobie przyspieszyć cały proces – wszedł mu w słowo Mauricio. – Pomińmy standardowe „Ja, Cosme Zuluaga, będąc przy zdrowych zmysłach” i tak dalej. Zresztą i tak będzie pan musiał to przeczytać po wydrukowaniu. Proszę mi podyktować treść testamentu, ja ją sobie zanotuję, a potem, już w moim biurze, nadam jej odpowiednią formę – nie, nie literacką, proszę się nie martwić, dodam tylko właściwe formatowanie i tak dalej – a potem przyniosę panu do podpisu.
- Nie chciałbym, aby ktokolwiek...- próbował coś wtrącić ojciec Nadii, ale bezskutecznie, bo prawnik nie dał mu dojść do głosu.
- Oczywiście pańska wola zostanie zapisana w specjalnym, dobrze zaszyfrowanym pliku. Wie pan, to nie pierwszy raz, kiedy spisuję czyjś testament – uśmiechnął się kwaśno mecenas. – To komu co zapisujemy?
- Najpierw moja córka, Nadia de La Cruz, którą potrzebuję oficjalnie uznać za córkę. Wie pan, musi zostać wpisana do odpowiednich rejestrów jako Nadia Zuluaga, chyba, że będzie chciała pozostać przy swoim nazwisku, ale chciałbym...
- Tak, tak, rozumiem. – Zwyczaj przerywania Zuluadze w pół słowa wszedł już mecenasowi Rezende w nawyk. – Ale...nie chciałby pan czasem przeprowadzić specjalnych testów i tak dalej? Z tego, co pan powiedział, wynika, że nie została nigdzie ujęta jako córka Cosme Zuluagi, a to znaczy, że niedawno dowiedział się pan o jej istnieniu, prawda? Być może...rozumie pan, co chcę powiedzieć, prawda?
- Oskarża pan Nadię, że jest uzurpatorką? – chory zmrużył groźnie oczy, gotów zerwać się z łóżka i pobić adwokata w obronie godności córki, jeżeli zajdzie takowa potrzeba.
- Broń Boże, nie. Mógł ktoś jednak ją oszukać, podając jej fałszywy życiorys, różne rzeczy się zdarzają. Chociażby jej matka, kimkolwiek ona nie jest. Pracuję już od wielu lat i spotkałem się z wieloma różnymi rzeczami. Panie Zuluaga...czy jest pan całkowicie pewien, że wdowa de La Cruz jest pańską córką?
***
- Przygotuj się, byle szybko. Za kilka dni wyjeżdżasz – rzucił człowiek Mitchella w stronę zmartwiałego ojca Juana, zupełnie nie zwracając uwagi na przerażenie księdza.
- Dokąd? Czy pan Zuluaga...?
- Ma zamiar zabrać cię ze sobą, jeżeli to właśnie o to pytasz – odpowiedział na nie do końca zadane pytanie tamten. – Jego zwolnienie jest już blisko, to długo nie potrwa, maksymalnie miesiąc, ale szef chce, żebyś pojawił się tam wcześniej i przygotował na jego przybycie.
- Ale gdzie pojawił? – duchowny usiadł ciężko na ławce kościelnej, nieco zawstydzony, że dał się zastraszyć w Domu Bożym.
- W Valle de Sombras. Obejmiesz tam mały kościółek, będziesz pasł zbłąkane owieczki miasteczka.
- Ja? Dlaczego pan Zuluaga...
- To już nie twoje zmartwienie, ja miałem tylko przekazać wiadomość. A i jeszcze jedna rzecz – szef kazał ci przypomnieć, że jakakolwiek próba zdrady jego interesów źle się dla ciebie skończy. Nie zrób więc nic głupiego, jak już pojawisz się w Dolinie Cieni! – zagroził mężczyzna i opuścił kościół. Oraz totalnie zbaraniałego księdza, który jeszcze parę godzin temu był przekonany, że nie ma szans na jego wizytę w miejscu zamieszkania Ignacia Sancheza i pozostałych osób wmieszanych w zemstę Mitchella Zuluagi. Teraz Bóg dał mu okazję do ostrzeżenia małego Miguela i reszty...albo do bezradnego patrzenia, jak chłopcu i jego bliskim dzieje się krzywda z rąk jego własnego pradziadka...
***
Orson Crespo dobrze się pilnował. Był pewien, że nikt nie widział jego potajemnej wyprawy do przybytku Bożego i cichej rozmowy z księdzem Juanem.
Mylił się. Mitchell Zuluaga wiedział o wszystkim.
Jedyne, czego nie znał, to treści tej rozmowy.
I tego właśnie próbował się teraz dowiedzieć. Na przesłuchaniu nie mógł stawić się osobiście z wiadomych względów, dlatego poprosił o to jednego ze swoich pracowników. A że wybrał do tego zadania jednego z tych, którzy najbardziej zazdrościli Crespo jego pozycji w organizacji, świadczyło tylko o geniuszu strategicznym ojca Cosme.
I o jego okrucieństwie. Mężczyzna bowiem nie przepuścił danej mu przez diabła w ludzkiej skórze – jakim był jego szef – okazji i wypytywał z niespotykaną wręcz dokładnością Orsona, po co ten udał się do kościoła.
- Wiesz, że mógłbym cię teraz zabić, a Mitchell tylko by mnie pochwalił? – wycedził oprawca prosto w pokrwawioną twarz prawej ręki Zuluagi.
- Gdybyś mógł to zrobić – i chciał – już dawno byłbym martwy – odparł Orson, za wszelką cenę usiłując nie zemdleć z bólu na oczach tego gnojka. Zależy ci na tym, żeby utrzymać mnie przy życiu, póki nie dowiesz się prawdy.
- Mogę ją wymyślić – zarechotał tamten w odpowiedzi, po czym wymierzył silnego kopniaka w nagi tors Crespo, powodując, że ciało tamtego zwisnęło na hakach, do których były przywiązane ręce katowanego.
- Cholera, zakrwawiłem sobie buta – mruknął niezadowolony przesłuchujący, nawet jednym spojrzeniem nie zaszczycając klęczącego przed nim na brudnej i zimnej podłodze człowieka.
Całe to pomieszczenie bardziej przypominało salę tortur, niż cokolwiek innego. Zanim zaczął zadawać pytania, pracownik Mitchella zakuł ręce Orsona w kajdany, połączone z niskim sufitem długim łańcuchem. To samo uczynił z nogami, z tym, że metalowe pęta krępujące dolne kończyny obejmowały kostki torturowanego, po czym znikały w podłodze. Ułatwiało to ustawienie więźnia w pozycji, w której klęczał on na podłożu, ale ramiona miał wyciągnięte w górę i tylko dłonie zwisały bezwładnie na dół.
- Poszedłem się...pomodlić...za twoją spleśniałą duszę...Prosić Boga, żeby diabły nie zakrztusiły się nią, bo będą mi jeszcze potrzebne, kiedy...
Więcej powiedzieć nie zdążył. Cios, jaki wymierzył mu pomocnik Zuluagi, całkowicie pozbawił go świadomości.
***
- Owszem, jest – odpowiedział na zadane mu pytanie Cosme, nie dając po sobie poznać tego, co wywołało w nim zachowanie mecenasa Rezende. Przecież to jasne jak słońce, że Nadia de La Cruz jest jego córką. Sam Nacho to potwierdził, a jemu przecież można ufać. Tak samo Antonietta, nie protestowała, kiedy Sanchez przedstawił dziewczynę jako zaginione dziecko właściciela El Miedo. Przyjaciel by go nie okłamał. Nie wykorzystałby szansy na zemszczenie się za dawną, starą kłótnię, jaką odbyli wiele lat temu, a za którą Zuluaga niedawno przeprosił. A Boyer? Była, jaka była, ale w takiej sprawie by nie kłamała.
Nagle przez umysł rannego w pożarze przebiegły jak błyskawica urywane słowa Sambora:
„- Jedynym wstrząsem, jaki przeżyje, będzie ten, gdy dowie się, kim naprawdę jesteś! A może już zapomniałaś, jak związałaś się z...”
Co ten obcy człowiek, który tak niespodziewanie wtargnął do pokoju, miał na myśli? Z kim związała się Antonietta? Czyżby chodziło mu o...prawdziwego ojca Nadii?
Zamknął na moment oczy, przypominając sobie wszystkie te chwile spędzone z wdową po Dimitrio. Nie. One nie były fałszywe. Nie mogły być. To, co czuł w jej obecności, co czuła ona w jego – to wszystko było prawdziwe. Z pewnością. Serce mówiło mu, że ma rację, że nie może się mylić, dlatego właśnie powtórzył jeszcze raz:
- Nadia jest moim dzieckiem i to właśnie jej zapisuję całe El Miedo. To mój zamek na wzgórzu, ale sądząc po ilości danych, jakie posiada pan o naszym miasteczku, już od dawna pan to wie.
Zignorował potwierdzający jego domysły uśmiech Mauricio i kontynuował:
- Jest jednak kilka wyjątków. Życzę sobie, aby sześćdziesiąt procent majątku, jaki będę posiadał w chwili śmierci, otrzymała również Nadia. Piętnaście procent dostanie Christian Suarez. Proszę mnie nie pytać o powody, przyjmijmy, że po prostu lubię tego chłopaka. Pięć procent, co – śmiem twierdzić – wcale nie będzie taką małą sumą – przeznaczam na dotację dla ośrodka Ignacio Sancheza.
- W porządku. A co z resztą? – spytał Rezende, notując coś zaciekle.
- Pozostałe piętnaście oraz mój samochód, starego Mercedesa – o ile oczywiście nie spłonął w pożarze – zapisuję dla Ariany Santiago.
- O? A to dlaczego, jeżeli wolno mi zapytać? – podniósł brew adwokat.
- Nie, nie wolno – odrzekł mu Cosme. – To nie pańska sprawa. To wszystko, panie mecenasie, proszę mi przynieść wydrukowany i odpowiednio opracowany dokument do podpisu i proszę to zrobić jak najszybciej.
- A o mnie zapomniałeś, aniołeczku? – w sali rozległ się pozornie spokojnie głos Antonietty Boyer. – Czy po prostu pomyliły ci się cyferki i zapomniałeś, że osiągnąłeś już sto procent?
- O nikim nie zapomniałem. Wszyscy ważni dla mnie ludzie zostali ujęci w moim testamencie.
- Nie zapiszesz nic matce swojego dziecka?
- Nie. I dobrze ci radzę, przestań nalegać, bo nic ci to nie da, zmarnujesz tylko czas. Poza tym cieszę się, że jesteś, ale nie z tego powodu, o którym myślisz. Dobrze pamiętam, co powiedział ten człowiek, który tak nagle pojawił się w mojej sali. Jestem bardzo ciekaw, o jakich to zbrodniach mówił i za co zatopiłaś jego brata w betonie. Czyżby to miało coś wspólnego z tą niedorzeczną historią, jaką mnie nakarmiłaś tuż po twoim przybycie do miasteczka?
- Wszystko to, co mówił, jest nieprawdą! – W oczach kobiety jak na zamówienie pojawiły się łzy. Próbowała usiąść na łóżku tuż obok Cosme, ale Zuluaga nie odsunął się ani na milimetr, uniemożliwiając jej tą czynność.
- A mnie się wydaje, że to ty kłamiesz. Dlaczego ze mnie nie zrezygnujesz? Przecież dobrze wiesz, że nic między nami nie będzie. Do tego El Miedo nie jest już tak świetne, jak dawniej. Nic nie zyskasz, ponownie wiążąc się ze mną. O co ci tak naprawdę chodzi, Antonietto Boyer?
- O ciebie, najdroższy! – Tym razem chciała wziąć go za rękę, ale znów bez powodzenia. – Sam powiedziałeś, że twój dom nie jest już taki, jak był dawniej. Widzisz więc, że nie chodzi mi o twoje pieniądze.
- Tym bardziej się ciebie boję. A raczej tego, co planujesz zrobić. Nie jesteś taka, jak wszystkie te, które lecą na majątek. Ty coś kombinujesz i mam nadzieję, że nie zamierzasz skrzywdzić Nadii, bo jeżeli tak...
- Oczywiście, że nie! – żachnęła się Antonietta. – Jak możesz mnie o coś takiego posądzać i to w obecności tego...właśnie, kim pan jest?
- Mecenas Mauricio Rezende, do usług. – Mężczyzna wstał, przepisowo ucałował podaną mu przez kobietę dłoń i ewakuował się z pokoju. Miał wiele do przemyślenia...
***
Jeden z pracujących w szpitalu lekarzy trzymał w rękach coś, co budziło jego głębokie zdumienie. Usiadł na fotelu w swoim gabinecie i przyjrzał się dokładniej dokumentacji medycznej jednego z pacjentów. Środki, jakie zalecono choremu, a w szczególności dalsze postępowanie, dalsze leczenie, były kompletnie nieadekwatne do tego, co dolegało cierpiącemu. Oczywiście istniało pewne wytłumaczenie takiej kuracji i prawdopodobnie to ono było prawdziwe, ale wtedy oznaczałoby to, że stan opisywanego człowieka jest dużo poważniejszy, niż na to wyglądał. Lekarz widział bowiem wspomnianą osobę i co prawda jej zdrowie nie było najlepsze, ale z całą pewnością nie potrzebowała tak skomplikowanej operacji. Tym bardziej, że mogłaby ona być niebezpieczna dla serca, ba, byłaby wręcz śmiertelnym zagrożeniem. I te zastrzyki! Jeżeli nadal będą podawane i to w takiej ilości, pacjent nigdy nie odzyska sprawności, gorzej, grozi mu paraliż! A w najlepszym wypadku przykucie do łóżka na długo, praktycznie na całą wieczność.
- To musi być pomyłka. Takie dawki podaje się jedynie konającym, albo chorym na raka. I do tego cała reszta – przecież to istne rujnowanie czyjegoś zdrowia! A może to po prostu jakieś ćwiczenia, test, sam nie wiem...? Bermudez nie mógł się przecież aż tak pomylić.
- I się nie pomyliłem. – Do gabinetu wszedł nie kto inny, jak sam doktor Bermudez Juarez. – Terapia, jaką przepisałem, zostanie utrzymana. Ten człowiek...- Bermudez usiadł naprzeciwko kolegi z pracy i założył nogę na nogę. – Ten człowiek zalazł mi za skórę tak bardzo, że nie pozostawił mi żadnego wyboru. A ty nie tylko nie wspomnisz ani słowem o tym, co właśnie przeczytałeś, co więcej, pomożesz mi dokonać operacji przeszczepu. Tak się bowiem składa, że będę asystował przy tymże zabiegu, jako generalny kardiolog tego szpitala. Jak oboje wiemy, nasz drogi pacjent ma problemy z układem krążenia, dlatego będę mu wręcz niezbędny! – Juarez zaśmiał się złośliwie.
- To jest morderstwo i nie będę w tym uczestniczył! – zerwał się tamten. – Poza tym oboje wiemy, że żaden przeszczep nie jest konieczny, rany po oparzeniach goją się nadzwyczaj dobrze, pozostaną prawdopodobnie tylko blizny! Śmiem twierdzić, że Cosme Zuluaga mógłby nawet opuścić szpital, pod warunkiem, że pozostawałby pod dobrą opieką przez pewien czas!
- Ojej...- cmoknął Bermudez. – Tak bardzo zależy ci na dobru tego idioty? Musisz mi jednak wybaczyć, bo ta operacja zostanie przeprowadzona i to w jak najszybszym terminie. Obawiam się, że ten termin przypada jutro. Innymi słowami, El Monstruo pożegna się z życiem za jakieś...- Juarez spojrzał na zegarek - ...czternaście godzin.
- Nie możesz tego zrobić! – próbował nadal protestować. – Mam w ręku dowody i nie zawaham się przedstawić ich dyrektorowi...
- Czego? – Bermudez wstał i spokojnie wyjął papiery z ręki lekarza. – Tego szpitala? Tak się składa, że to ja nim jestem. W karcie zgonu napiszę wyraźnie, że śmierć nastąpiła w wyniku powikłań w trakcie operacji, do tego w ciele Zuluagi odkryję pewne substancje, które zażywał potajemnie, a które wpłynęły na przebieg jego leczenia i samego zabiegu. Czy sfałszuję wyniki? Oczywiście, że tak, bo drogi Cosme przecież niczego takiego nie bierze. A może miałeś na myśli dyrektora szpitala centralnego, szefa naszego okręgu? Proszę bardzo, zrób to. Zanim tutaj kogoś wyślą, El Loco będzie martwy. Wiesz, jak oni działają, poza tym kto ci uwierzy, że ja, szanowany doktor Bermudez Juarez, mam z kimś zadawnione porachunki i mógłbym posunąć się do morderstwa? A ty, mój drogi...- przyjaźnie poklepał rozmówcę po ramieniu, ale ten gest był bardzo ostrzegawczy, niż przyjacielski –...nic, a nic nie powiesz. Wiesz, dlaczego? Bo przecież nie chcesz, żeby tej ślicznej panience coś się stało, prawda? W przeciwieństwie do niej Cosme Zuluaga nic dla ciebie nie znaczy, jest tylko jednym z naszych pacjentów. Czyż nie? Nie warto dla niego ryzykować życiem tej małej.
Dyrektor szpitala w Valle de Sombras opuścił pomieszczenie, zabierając ze sobą dokumentację medyczną i pozostawiając w nim bezradnego lekarza. Wiedział, że tamten nie jest dla niego żadnym zagrożeniem, zbytnio troszczył się o bliską mu osobę.
Szedł szybkim i bardzo pewnym krokiem, trzymając pod pachą papiery, kiedy nagle zderzył się z kimś bardzo złym i tak, jak on, pogrążonym we własnych rozmyślaniach.
- Proszę mi wybaczyć – powiedział krótko doktor, próbując zebrać dokumenty, które wysypały się na podłogę, tekstem do góry.
- Nic się nie stało. Pomogę panu – usłyszał i zaraz klęknęła przy nim sama Antonietta Boyer, wciąż gotująca się w środku z wściekłości spowodowanej faktem, iż nie udało jej się przekonać dawnego narzeczonego o swoim oddaniu, Cosme zrobił nawet o wiele więcej, mianowicie praktycznie wyrzucił ją z sali.
Chwyciła w rękę jeden z arkuszy, nie zauważając, że Juarez stara się ukryć jego treść przed jej czujnym wzrokiem. Co prawda nie sądził, żeby znała się na medycynie, ale przezorny zawsze ubezpieczony.
- Jutro? – zmarszczyła brwi. – Moje kochanie ma mieć jutro zabieg, a ja nic o tym nie wiem? I dlaczego nikt go do niego nie przygotowuje? Czy nie powinno być tak, że przeprowadza się jakieś badania, czy coś w tym rodzaju? I czy on w ogóle jest o tym poinformowany?
Nie, żeby o niego dbała, czy coś. Ale jeżeli Bermudez coś kombinuje, ona musi chronić Cosme. Jednakże tylko do czasu, aż ten z powrotem zmieni swój testament na wersję korzystną dla niej.
- To tylko drobna operacja, nie trzeba do niej żadnych przygotowań – odparł lekarz i posprzątał rozrzucone papiery. – Poza tym pan Zuluaga dobrze o tym wie, być może po prostu pani o tym nie wspominał.
- To może być prawda, mój Cosme ostatnio nie jest sobą – przyznała rację doktorowi i razem z nim poniosła się z klęczek. – Ma te swoje...jakby to powiedzieć...napady nieufności. Zupełnie, jakby ktoś go nastawiał przeciwko mnie. Panie Juarez...czy jest możliwość, aby wydał pan polecenia zakazu wizyt? Tylko ja i nikt inny, zgoda? Takie postronne osoby, jak Santiago, czy Suarez, albo adwokat, który z pewnością rozstroił mojego pieseczka, nie powinny mieć prawa wstępu do jego pokoju.
Miała na myśli szczególnie mecenasa, gdyż właśnie uświadomiła sobie, że jeżeli Zuluaga nie podpisze nowej wersji ostatniej woli, to stara pozostanie w mocy. A miała praktycznie pewność, że w takim przypadku wszystko przypadnie właśnie jej.
- Wdowa de La Cruz jest jego córką, choćbym chciał, nie mam prawa jej tego zabronić – mruknął Juarez, wciąż nie wiedząc, czego spodziewać się po Antoniettcie i czy dała się przekonać, że zabieg jest absolutnie konieczny, ale ani trochę niebezpieczny.
- Wierzę, że pan coś wymyśli, doktorze – pożegnała się z nim i niby to przypadkiem musnęła jego dłoń.
***
Lupita Martinez zrezygnowała z tworzenia listy osób, kobiet, trzeba dodać, które stawały jej na drodze do ukochanego. Za zagrożenie uznawała praktycznie każdą przedstawicielkę płci żeńskiej, która spędziła z „jej Cosme” więcej, niż pięć minut. Zamiast tego postanowiła przerwać palenie karteczek z imionami tych, których nienawidziła – po uprzednim zamoczeniu ich w specjalnym wywarze, którego niezbędnym składnikiem były krople krwi Zuluagi – i wyjść zaczerpnąć nieco świeżego powietrza.
I właśnie wtedy zorientowała się, że coś jest nie tak. Niejaka Dolores zmieniła nieco swoje przyzwyczajenia i tak jakby spędzała w szpitalu nieco więcej czasu, niż powinna. Martinez nie była głupia, dobrze wiedziała, że nie ma tam aż tylu pacjentów, żeby pielęgniarka musiała zostać na dłużej w pracy. To z pewnością miało coś wspólnego z ojcem Nadii. A przecież nikt nie powinien się do niego zbliżać. Nikt, kto nie jest mężczyzną. Poza samą matką Patrica.
Oblizała wargi i pogładziła nóż, który od pewnego czasu nosiła wszędzie ze sobą.
- Coś mi się wydaje, Dolores, że będziemy musiały poważnie porozmawiać...
Ostatnio zmieniony przez BlackFalcon dnia 17:16:48 30-10-14, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Eillen Generał
Dołączył: 25 Lut 2010 Posty: 7862 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: ..where the wild roses grow... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 16:57:29 02-11-14 Temat postu: |
|
|
139. CHRISTIAN / Mauricio i reszta ;P
MUSIC
Usiadł w gabinecie Nacho przy pianinie. Podniósł wieko i przesunął opuszkami palców po czarnobiałych klawiszach. Splótł dłonie w koszyczek i zakręcił nadgarstkami, a potem, mając wciąż splecione palce, wypchnął dłonie do przodu, aż strzeliły mu kostki. Niepewnie ułożył palce na właściwych klawiszach i zaczął powoli naciskać jeden po drugim, aż pojedyncze dźwięki zaczęły układać się w jedną z dwóch melodii, które potrafił w miarę poprawnie zagrać…
– Świetnie ci idzie – pochwalił Nacho, który już jakąś chwilę stał cicho w drzwiach, opierając się ramieniem o framugę i przypatrując poczynaniom swojego podopiecznego.
– Wcale nie idzie mu świetnie – zaprotestowała stanowczo Laura, krzyżując dłonie na piersiach. – Fałszuje – skwitowała krótko z obrażoną miną, a Christian miał ochotę zapaść się pod ziemię. Nie dość, że został przyłapany na graniu jakichś ckliwych melodii, to jeszcze teraz znalazł się w ogniu krytyki swojej młodszej siostry, która od kiedy tylko zobaczyła „Dirty Dancing” stała się chyba największą fanką Patricka Swayze na świecie.
– Daj spokój – powiedział łagodnie Ignacio, kładąc dłonie na jej ramionach i po ojcowsku przygarniając do siebie. – Christian się stara, ale nie zostanie od razu wirtuozem pianina.
– Ani od razu, ani nigdy – skwitowała Laura. – Ta melodia jest pełna uczuć, a w jego wykonaniu to zaledwie zwykłe pobrzękiwanie. Zero delikatności i emocji. On nadaje się tylko do ringu – zakończyła, przewracając oczami.
– O tak, w ringu nie ma sobie równych – przyznała Lia, która właśnie do nich dołączyła, z wyraźnie słyszalnym w głosie podziwem. – Chciałabyś mieć idealnego brata – zwróciła się do Laury, zerkając ukradkiem na Christiana, który mocno skonsternowany przysłuchiwał się tej wymianie zdań na swój temat – ale ideałów nie ma, a jeśli są, to na pewno są nudne.
– Właśnie – zgodził się Suarez, uśmiechając się łobuzersko i spoglądając wprost w ciemne, duże oczy Lii, które błyszczały ciepłym blaskiem.
– Ale jeśli coś robisz, powinieneś robić to z sercem – powiedziała Laura.
– Zejdź ze mnie, Lali, okay? – mruknął Christian, dziękując w duchu opatrzności, że jego siostra nie miała pojęcia, że Ana uczy go tańczyć, bo wówczas dopiero nie zostawiłaby na nim suchej nitki. – Ty nie będziesz dobrze boksować, a je nie będę dobrze grał i nic tego nie zmieni.
– Odpuść, Laura – powiedziała Lia, trącając zaczepnie szatynkę ramieniem. – Choćbyś nie wiem jak się starała, nie zrobisz z niego Patricka Swayze, ale dziewczyny i tak będą za nim latały. Ostatnio widziałam, jak jakieś panny obserwowały jego trening. Wyglądały, jakby miały za chwilę zemdleć, gdy się do nich uśmiechnął – dodała, krzywiąc się lekko, jakby w ogóle nie pojmowała, co też te dziewczyny mogły w nim widzieć.
– I ty, Brutusie, też przeciwko mnie? – jęknął zawiedziony, a Lia uśmiechnęła się niewinnie, wzruszając obojętnie ramionami…
__________Twoja przyjaźń to cena, jakiej nie zapłacę za kilka upojnych chwil…
– Przyjaźń… – prychnął pod nosem, kręcąc głową z niedowierzeniem. – Przyjaźń… – powtórzył, jakby sam siebie chciał do tego przekonać. Przesunął dłońmi po twarzy i zrobił głęboki wdech.
– Gotowa? – spytał, mierząc ją spojrzeniem błyszczącym chłopięcym rozbawieniem. – Rozluźnij się. Spięte mięśnie szybko się męczą i spowalniają reakcję na działania przeciwnika.
– Nie mędrkuj – fuknęła wojowniczo, przekrzywiając głowę na boki, jakby chciała rozciągnąć mięśnie szyi, po czym stanęła w wykroku, chowając się za gardą.
– No dalej – zachęcał, przeskakując wokół niej z nogi na nogę, by sprowokować ją do ruchu. Lia była nie tylko pojętną uczennicą, ale też wydawała się wprost stworzona do boksu. Potrafiła poruszać się lekko i szybko, co mogło się okazać bardzo dezorientujące dla przeciwnika, czyniąc jej ataki zupełnie nieprzewidywalnymi. Jej problem polegał na tym, że zupełnie nie potrafiła uwierzyć w siebie i wykorzystać wszystkiego, czego zdołał ją nauczyć w praktyce. – Na co czekasz, księżniczko? – podjudzał ją, a cwany uśmieszek nie schodził z jego twarzy. – Boisz się, że złamiesz sobie paznokieć? O mnie nie musisz się martwić – dodał, markując cios, ale ona jedynie zacieśniła gardę w odpowiedzi. – Nie zrobisz mi krzywdy – zapewnił, uśmiechając się arogancko i pochwyciwszy spojrzenie jej dużych, ciemnych oczu, uderzył lekko na wpół zamkniętą pięścią w jej rękawice. – W końcu jesteś tylko dziewczyną, a boks to nie jest sport dla słabeuszy… – mruknął przekornie, mrugając do niej z rozbawieniem, po czym powtórzył cios, tym razem uderzając zdecydowanie mocniej. Zupełnie ją lekceważąc, niemal całkowicie opuścił gardę i wtedy stało się coś, czego nie przewidział. Jej prawy sierpowy niemal ściął go z nóg. Zagwizdał z podziwem, ale wciąż stał z prowokująco opuszczonymi wzdłuż tułowia ramionami, lekko balansując na nogach.
– Przepraszam… – wydukała, patrząc na jego zaskoczoną minę, ale on tylko pokręcił głową.
– Nie przepraszaj, to oznaka słabości – odparł, uśmiechając się cwano. – Całkiem nieźle. Jak na dziewczynę – dodał złośliwie, a wtedy Lia dopadła do niego, jak rozjuszone zwierzę, wyprowadzając cios za ciosem i robiąc przy tym skuteczne uniki przed wyprowadzanymi przez niego uderzeniami. Poczuł satysfakcję, widząc, jak świetnie sobie radzi, a najbardziej cieszyło go, że nie była typem boksera, który boi się ciosów i skupia się głównie na tym, by chronić się przed nimi za gardą, ale takim, którego każde uderzenie rywala dodatkowo nakręca, powodując, że za wszelką cenę, chce się zrewanżować przeciwnikowi równie silnym, jeśli nie mocniejszym ciosem.
Gdy w końcu pozwolił jej powalić się na deski, usiadła okrakiem na jego udach i wymierzyła kilka ciosów na korpus, przed którymi zdołał się skutecznie zasłonić.
– Dość na dziś – stwierdził, chwytając ją za ręce. – Ta końcówka zdecydowanie do poprawy – skwitował, gdy się wyprostowała i spojrzała mu w oczy. – Machałaś rękami jak cepem, w ogóle nie kontrolując ruchu. Nie możesz pozwolić, żeby emocje brały górę. Musisz panować nad nimi i swoim ciałem.
Lia westchnęła cicho i przewróciła oczami, zębami usiłując rozwiązać prawą rękawicę.
– Daj – powiedział, siadając. Sam miał na dłoniach jedynie treningowe półrękawice, więc było mu zdecydowanie łatwiej. Lia posłusznie wyciągnęła więc ręce w jego stronę, nadgarstkami do góry, zdmuchując z czoła niesforny kosmyk włosów, który wysunął się jej z wysokiego kucyka. – Musimy popracować nad twoją techniką – dodał, skupiając się na odwiązaniu jej rękawic.
– Myślisz, że… – urwała, gdy podniósł wzrok i ich spojrzenia skrzyżowały się na chwilę.
– Że będą z ciebie ludzie – odparł, uśmiechając się ciepło i ściągając jej prawą rękawicę. – Jesteś uparta, zawzięta i ambitna, dasz sobie w życiu radę… I masz cholernie zgrabne nogi – dodał, przenosząc wzrok na jej uda, oplatające jego własne.
– Oberwiesz zaraz jeszcze raz – upomniała, po czym oboje roześmieli się w głos…
Miał wtedy naprawdę głęboką nadzieję, że obojętnie co by się nie stało, Lia poradzi sobie ze wszystkim i wszystkiemu odważnie stawi czoła. I nie pomylił się. Gdy po latach zobaczył ją znowu w ośrodku Ignacia, w niczym nie przypominała już tamtej nieśmiałej, może nawet trochę wystraszonej nastolatki. Była pewną siebie, naprawdę piękną kobietą, która doskonale wie czego chce od życia, a on poczuł się dumny, że w niewielkim stopniu przyczynił się do tego, jaką osobą się stała. Zrobiła na nim wrażenie większe niż sam chciał się do tego przyznać, a potem wszystko zaczęło dziać się tak szybko, że nawet nie zauważył, gdy z kumpli z dzieciństwa stali się przyjaciółmi. Nie wiedział nawet czy rzeczywiście przeszli przez etap przyjaźni, w pełnym znaczeniu tego słowa. Lia przecież zupełnie niespodziewanie dla niego, odważnie wkroczyła do jego świata, w ogóle nie pytając go o pozwolenie i potem nie pozwoliła już się z niego wyrzucić. Teraz, gdy przekroczyli pewną granice, zaczęła się jednak wycofywać. W trakcie rozmowy z Miguelem i jego rodzicami, starała się brzmieć beztrosko i zachowywać jakby nic się nie stało, ale wyraźnie czuł, że jest spięta i waży każde słowo, unikając jego spojrzenia i choćby przypadkowych dotyków; że robi wszystko by stworzyć między nimi jak największy dystans.
__________Życie nauczyło mnie, że nie warto wierzyć w bajki…
On sam też nie wierzył już w bajki. Gdy poznał Kylie, wydawało mu się, że śni na jawie, że los się wreszcie do niego uśmiechnął, ale piękny sen dość szybko przerodził się w koszmar, o którym pragnął zapomnieć. Bał się, że tym razem będzie tak samo i gdy tylko poczuje się zbyt szczęśliwy, los w okrutny sposób po raz kolejny zakpi z niego i odbierze mu to szczęście. Między innymi z tego właśnie powodu sam też nie chciał ryzykować, nie mógł sobie pozwolić na to, by ją stracić, bo była w tym momencie jedynym jasnym promieniem w jego życiu. Osobą, która dawała mu nadzieję i siłę, gdy jemu już ich brakowało, a których teraz potrzebował niemal jak tlenu. Co i rusz spadały przecież na niego kolejne problemy, jeden za drugim, jeden gorszy od drugiego. Zniknięcie Laury, ciążący na nim wyrok śmierci wydany niewiadomo przez kogo, El Pantera, Roxy, tajemniczy mecenas znikąd, w którego bezinteresowność zupełnie nie wierzył, Alex Barosso, a do tego wszystkiego jeszcze Cosme, Nadia i mały Miguel. Nie wiedział dokąd go to wszystko zaprowadzi i jaki będzie miało finał, ale czuł się tym przytłoczony, z dnia na dzień coraz bardziej. Dlaczego niby Lia miałaby chcieć wiązać się z kimś takim? Z człowiekiem z przeszłością, do którego co i rusz – niczym pszczoły do miodu – lgną coraz to nowe problemy?
– …Just a fool to believe I have anything she needs… – wyszeptał, uśmiechając się krzywo. Dograł ostatnie akordy i zatrzasnął wieko.
* * *
Margarita westchnęła ciężko, odkładając na bok ostatnią teczkę. W końcu udało jej się wyjść z zaległości w papierkowej robocie, których narobiła sobie przez niezliczone, niespodziewane wizyty Leo, któremu zdarzało się wpadać do niej czasem nawet kilka razy dziennie. Zerknęła na ścienny zegar i wygodnie odchyliła się na oparcie swojego fotela, przymykając na chwilę powieki. Kochała Leo i pierwszy raz w życiu mogła powiedzieć, że jest naprawdę szczęśliwa, ale nocne maratony z młodym Sanchezem naprzemiennie z dyżurami w szpitalu, zaczynały dawać się jej we znaki. Był to jednak ten rodzaj zmęczenia , który przywołuje na usta uśmiech, a nie grymas niezadowolenia, dlatego gdy drzwi jej gabinetu otworzyły się powoli, kąciki jej ust momentalnie uniosły się ku górze.
– Nie skradaj się, Leo – powiedziała, całkowicie pewna tego, że to pan jej serca.
– Przepraszam – wydukał brunet, stojący w drzwiach, a Margarita natychmiast wróciła do rzeczywistości. – Chyba czekasz na kogoś…
– Nie – zaprzeczyła gwałtownie. – Po prostu jestem zmęczona i odpłynęłam na chwilę – usprawiedliwiła się, uśmiechając się ciepło.
Carlos Velazquez zamknął za sobą drzwi i zajął miejsce na krześle na wprost Margarity.
– Co się dzieje? – spytała. – Potrzebujesz konsultacji?
– Tak jakby – wydukał, zerkając na teczkę, którą kurczowo ściskał w dłoni. Doktor Santos uniosła podejrzliwie brwi i spojrzała wyczekująco na mężczyznę. – Zanim powiem ci cokolwiek, muszę cię uprzedzić, że ta wiedza może być niebezpieczna, a nie chciałbym pakować cię w kłopoty.
– O czym mówisz?
– Chodzi o… sama zobacz – powiedział, przesuwając teczkę po blacie biurka w jej stronę. – Zrozumiem, jeśli nie zechcesz mi pomóc.
– Dokumentacja Cosme Zuluagi? – spytała, zerkając na Carlosa spod ciemnych rzęs. Mężczyzna tylko skinął głową i skrzyżował dłonie na piersiach. – Przecież to… – Margarita uniosła zdumiony wzrok.
– Właśnie. Juarez chce jutro przeprowadzić operację.
– Przecież serce tego człowieka nie wytrzyma takiego obciążenia.
– I właśnie o to mu chodzi – odparł Carlos, uśmiechając się gorzko.
– Żartujesz? – spytała przerażona, spoglądając mężczyźnie prosto w oczy. – Trzeba zawiadomić policję i centralę.
– Policję? Daj spokój, przecież Diaz siedzi w kieszeni tego skurwiela, Barosso. Nawet palcem nie kiwnie w sprawie zwykłego śmiertelnika bez jego zgody.
Margarita mocniej zacisnęła szczęki na te słowa. Wiedziała, że jej ojciec nie jest święty, ale wolała myśleć, że opowieści mieszkańców Valle de Sombras na jego temat, są w większości wyssane z palca. Odchrząknęła lekko i wypuściła powietrze z ust, szukając wzrokiem spojrzenia bruneta. Nie sądziła, że przyjdzie taki dzień, w którym będzie skłonna prosić ojca o cokolwiek, ale jeśli to miało uratować życie niewinnemu człowiekowi, była gotowa to zrobić.
– Powiedział, że sfałszuje dokumentację i kazał mi być przy tej operacji, a jeśli nie chcę, by coś stało się mojej córce, mam siedzieć cicho, ale ja nie mogę, Margarita. Nie mogę pozwolić, by na moich oczach… Naprawdę przepraszam, że do ciebie z tym przyszedłem i stawiam cię w tak niekomfortowej sytuacji, ale chyba jesteś jedyną osobą, która jest poza wszystkim układami, które rządzą w tym miasteczku.
– Daj spokój, nikt nie chciałby zostać sam z czymś takim. Musimy skopiować dokumentację, żeby w razie czego mieć dowód.
– On się ze wszystkiego wywinie z niewielką pomocą Barosso. Już nieraz to robił, ale nigdy jeszcze nie chciał nikogo zamordować – odparł cicho, uśmiechając się krzywo i niepewnie zerkając na doktor Santos, która tylko wypuściła powietrze z płuc ze świstem na te słowa.
– Zaufaj mi. Mam pomysł – powiedziała po chwili, gdy w głowie zaświtała jej zupełnie inna myśl niż proszenie ojca o pomoc. – On za chwilę kończy dyżur, a operacja ma się odbyć jutro, tak? – mężczyzna skinął twierdząco głową, a Margarita uśmiechnęła się tajemniczo, sięgając po swoją komórkę.
– Co chcesz zrobić? – zapytał Carlos.
– Poprosić o konsultację specjalistę z oparzeniówki w Monterrey – odparła, wybierając właściwy numer.
* * *
Siedział przy łóżku przyjaciela od dobrych kilkunastu minut, cierpliwie czekając, gdy ten w końcu się obudzi. We śnie wyglądał na spokojnego i zupełnie odprężonego, ale Ignacio doskonale zdawał sobie sprawę, że wcale tak nie jest, że to głównie zasługa leków, które mu podawano. Mógł się jedynie domyślać, co czuje człowiek, który nagle w pożarze traci co najmniej połowę swojego dobytku, w zamian zyskując córkę i kobietę, którą przed laty darzył naprawdę ogromnym uczuciem, a która teraz jawiła się wszystkim niczym pozbawiona uczuć wyższych harpia, zdolna dopuści się wszystkiego, byle tylko dotrzeć do wyznaczonego sobie celu. Celu, którego Ignacio na tę chwilę nie potrafił odgadnąć.
– Jak się czujesz? – spytał, gdy Cosme w końcu otworzył oczy.
– A może tak najpierw „dzień dobry, stary przyjacielu”? – zaśmiał się Zuluga, wywołując tym stwierdzeniem uśmiech również u Ignacia.
– Dzień dobry, stary przyjacielu – powiedział Sanchez. – Jak się czujesz? Humor ci dopisuje, więc wnioskuję, że nienajgorzej.
– Rzeczywiście, nienajgorzej, ale szczerze mówiąc, bywało lepiej – przyznał Zuluaga. – Nie wiesz jak długo jeszcze będą mnie tu trzymać?
– Litości, Cosme. Dopiero co przeszedłeś zawał, o mało nie umarłeś – przypomniał Ignacio, na co Cosme tylko przewrócił oczami w zniecierpliwieniu.
– Dzięki za przypomnienie – mruknął pod nosem, zgrywając niezadowolonego. – Dolores mówiła, że chyba na jutro planują jakąś operację, ale żaden lekarz ze mną jeszcze nie rozmawiał na ten temat. Rozumiem, że wciąż mają mnie za szaleńca i potwora, ale chyba ktoś jednak powinien się do mnie pofatygować i poinformować mnie o tym, skoro jestem głównym zainteresowanym, czyż nie?
– Dolores? – zaśmiał się Ignacio. – Widzę, że wracasz do formy.
– Nie zmieniaj tematu, Sanchez – mruknął Cosme, starając się brzmieć groźnie.
– Zobacz – Ignacio wyciągnął z kieszeni spodni telefon komórkowy i pokazał przyjacielowi zdjęcie, które przesłał mu Christian, prosząc, by pokazał je Zuluadze.
– Moje El Miedo… – wydukał Cosme, a jego oczy zaszkliły się od łez. – Moje kochane El Miedo…
– Wyremontujemy je i będzie jak nowe, a z czasem może uda się odbudować spaloną część – powiedział Nacho. Zuluga pokręcił przecząco głową.
– Wystarczy mi to, co jest. Mnie i mojej rodzinie. I przynajmniej zaoszczędzę na sprzątaniu. Nie lubiłem tamtej części – dodał, siąkając nosem ze wzruszenia i uśmiechając się lekko. – A teraz bądź tak łaskaw, przyjacielu i zerknij swoim fachowym okiem w te lekarskie gryzmoły. Nie ufam tym patałachom, a zwłaszcza Juarezowi. A w ogóle, to nie wiem czy chcę jakiejkolwiek operacji.
Nacho skinął głową i podszedł do ramy łóżka, na której wisiała karta ze spisywanym systematycznie wynikami Zuluagi i bieżącymi zaleceniami lekarzy. Gdy przyjrzał się jej uważnie, poczuł jak krew odpływa mu z twarzy.
– Nacho? – zaniepokoił się Cosme. – Co się dzieje?
Ignacio pokręcił przecząco głową i przewrócił kartę, po czym spojrzał przyjacielowi w oczy.
– Podpisywałeś już jakąś zgodę na operację?
– Nie…
– Więc niczego nie podpisuj – polecił stanowczo Ignacio.
– Ale…
– Potem ci wszystko wyjaśnię – powiedział Sanchez, szybkim krokiem opuszczając salę Zuluagi wraz z jego kartą.
* * *
Mauricio rozsiadł się wygodnie, zarzucając ramię na oparcie sąsiedniego krzesła. Drugą dłonią powoli obrócił filiżankę z espresso o sto osiemdziesiąt stopni, przesunął opuszkiem palca wskazującego po krawędzi, po czym leniwie uniósł ją do ust, spoglądając w oczy, siedzącemu po przeciwnej stronie stolika, ciemnowłosemu mężczyźnie.
– Musisz dowiedzieć się wszystkiego o Nadii de la Cruz, wdowie po Dimitriu Barosso – powiedział, odstawiając filiżankę na stolik.
– Muszę? – zaśmiał się brunet. – Niczego nie muszę – powiedział, pochylając się nad stołem w stronę swojego rozmówcy. – Co najwyżej zesrać się, ale tobie akurat nic do tego. Nie możesz mi niczego kazać, rozumiemy się?
– Nie zgrywaj przed mną chojraka – odparł Mauricio, a kąciki jego ust uniosły się w kpiącym uśmieszku. – Nie robi to na mnie żadnego wrażenia, a jeśli plan ma się udać, to muszę wiedzieć wszystko o każdym Barosso z osobna i wszystkich razem wziętych. Chcę ich zniszczyć i ta kobieta może mi w tym pomóc, a o ile mnie pamięć nie myli, twojemu szefowi pozbycie się Barossów będzie bardzo na rękę. Założę się, że El Pantera będzie bardzo niepocieszony, gdy dowie się, że nie chciałeś mi pomóc.
– Przystopuj, Rezende – powiedział cicho, ale stanowczo brunet. – I ustalmy coś. Mam ci pomagać, owszem, ale to nie znaczy, że będę na każde twoje skinienie. To nie ty jesteś tu od wydawania poleceń, a ja mam ważniejsze rzeczy do roboty.
– Jasne, na przykład zabawianie się z dziwkami z El Paraiso – prychnął Mauricio z kpiną.
– Dość! – fuknął wściekle brunet, uderzając pięścią w stół. – Niech każdy zajmie się swoją robotą, a wszyscy będą szczęśliwi – dodał łagodnie, uśmiechając się przyjaźnie do stojącej za ladą szatynki, której uwaga skupiła się na nich, w momencie, gdy stolik zatrząsł się, a łyżeczka zadzwoniła o porcelanowy podstawek pod wpływem uderzenia.
– Mógłbyś też przy okazji dowiedzieć się czym zajmował się Christian Suarez nim przyjechał do Doliny Cieni – zasugerował Mauricio, puszczając mimo uszu uwagę swojego rozmówcy.
– Jego akurat znam na wylot i zapewniam, że ta wiedza do niczego ci się nie przyda.
– Martin, stary, nie zapominaj, że to ja w naszym duecie jestem od myślenia – zaśmiał się Rezende po czym dopił swoją kawę i uśmiechnął lekko, widząc zaciętą minę bruneta. – Czekam na telefon – dodał, podnosząc się z krzesła i zapinając swoją marynarkę. – Zapłacę za kawę – zakończył i chwyciwszy swoją aktówkę, skierował się w stronę lady. – Reszty nie trzeba – mruknął uwodzicielsko, uśmiechając się czarująco do szatynki, która właśnie wycierała lnianą ściereczką wysokie szklanki, po czym opuścił kawiarnię, zastanawiając się jak to możliwe, że lokal ciągle prosperuje mimo prawie zerowego ruchu. Szybko jednak zarzucił swoje rozmyślania, wsiadł w samochód i pojechał prosto do Kwiatuszka, dokończyć rozmowę, którą zapowiadała się niezwykle obiecującą, a którą przerwał im Suarez. Gdy jednak zamiast żony, zastał w mieszkaniu tylko karteczkę z wiadomością: „Pojechałam na zakupy do Monterrey. Będę wieczorem”, westchnął zawiedziony i zajął się przygotowaniem testamentu Zuluagi.
* * *
Ignacio jak huragan wparował do gabinetu Juareza, nie zaprzątając sobie głowy pukaniem, a tym bardziej grzecznościową wymianą uprzejmości.
– Co to jest, do cholery? – warknął wściekle, ciskając o blat biurka kartą Zuluagi, którą zabrał z jego łóżka. – Mam nadzieję, że to tylko pomyłka – dodał tonem nieznoszącym sprzeciwu, sugestywnie wpatrując się w przymrużone oczy Juareza.
– Chyba się zapędziłeś, przyjacielu – odparł Juarez, z kpiącym uśmieszkiem przyklejonym do pomarszczonej twarzy.
– Nie, to raczej ty się zapędziłeś – stwierdził Sanchez, ani na chwilę nie tracąc rezonu. – Naprawdę sądziłeś, że ci się to uda? Że zostawię go tu i nie będę się interesował jego leczeniem?
– Nie masz w tej sprawie nic do gadania. Straciłeś prawo wykonywania zawodu – przypomniał dobitnie Juarez, co sprawiło, że Nacho na kilka sekund umknął wzrokiem przed jego spojrzeniem, zaciskając nerwowo szczęki.
– Ale nie rozum, czego nie można powiedzieć o tobie – powiedział cicho, ponownie spoglądając mu w oczy.
– I co zrobisz? Pójdziesz do Diaza? – zaśmiał się lekarz.
– Nie, przyjacielu – odparł Sanchez małpując ton głosu Juareza sprzed kilkunastu sekund. – Pójdę do samego Barosso, bo tak się składa, że zupełnie przypadkiem jestem w posiadaniu oryginalnej dokumentacji lekarskiej jego żony. Ten człowiek zniszczył mi życie, bo przekonałeś go, że to ja odpowiadam za jej śmierć. Jak myślisz, co zrobi, gdy dowie się, że winnym śmierci jego ukochanej kobiety jest jego zaufany człowiek i że ten sam zaufany człowiek przez tyle lat go oszukiwał?
– Nie odważysz się… – powiedział Juarez, ale pewność, którą jeszcze przed chwilą było słychać w jego głosie zniknęła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
– Założysz się? Ja nie mam już nic do stracenia, za to ty…
Juarez zacisnął wściekle szczęki tak mocno, że aż mięśnie na policzku zaczęły mu drgać, a na skroniach dało się zauważyć pulsujące żyły.
Ignacio jeszcze raz zmroził go lodowatym, wściekłym spojrzeniem, uśmiechając się z kpiną na widok jego zupełnie zdezorientowanej miny, po czym opuścił jego gabinet, trzaskając za sobą drzwiami. Odwrócił się na pięcie i w tym momencie poczuł, że coś w niego uderzyło.
– Przepraszam – wycedził przez zęby. – Powinienem bardziej uważać – dodał, gdy zorientował się, że trzyma w ramionach drobną brunetkę. Uśmiechnął się ciepło i wypuścił ją z objęć.
– Nie szkodzi, to ja powinnam bardziej uważać. Przyszedł pan do pana Zuluagi, pan Sanchez, prawda? – zagadnęła, a Ignacio skinął twierdząco głową, wpatrując się w jej ciemne oczy. – Możemy zamienić dwa słowa? – spytała i nie czekając na odpowiedź, wskazała drogę do swojego gabinetu. – Leo mówił, że jest pan lekarzem – zaczęła, zgarniając ze swojego biurka dokumentację Zuluagi, którą przyniósł jej Carlos. – Nie powinnam tego robić, ale proszę zerknąć – dodała, podając Sanchezowi dokumenty. –Zadzwoniłam do znajomego z Monterrey i poprosiłam o konsultację w sprawie leczenia oparzeń i ewentualnego przeszczepu. Nie mamy tu odpowiedniego sprzętu ani specjalisty w tym zakresie… – urwała, szukając spojrzeniem wzroku Ignacia.
Sanchez uśmiechnął się ciepło, odrywając wzrok od dokumentów i spoglądając prosto w ciemne, błyszczące oczy Margarity. Niemal identyczne jak oczy jej matki.
– Rozumiem – powiedział, a jego serce rozpierała ojcowska duma. Równie dobrze jak ona zdawał sobie sprawę, że żadna operacja nie będzie potrzebna, a konsultacja w Monterrey ma być jedynie pretekstem do opóźnienia zaplanowanej przez Juareza operacji. – Porozmawiam z Cosme i zadzwonię do jego córki.
– Świetnie. Za jakieś półtorej godziny karetka zawiezie pana Zuluagę do Moterrey. Myślę, że zostanie tam do rana, a potem…
– Potem zabiorę go do siebie – wszedł jej w zdanie Ignacio, a widząc w jej oczach nieme zrozumienie, uśmiechnął się ciepło. – Leo ma niewiarygodne szczęście, że taka kobieta jak pani się nim zainteresowała – dodał po chwili. – Jeśli to schrzani, to przysięgam, że spiorę mu tyłek.
Margarita zaśmiała się i pokręciła głową z niedowierzaniem.
– Leo ma szczęście przede wszystkim dlatego, że los obdarzył go tak fantastycznym ojcem – powiedziała z podziwem, wpatrując się w oczy Ignacia, które patrzyły na nią z niemal ojcowską czułością, której nigdy nie widziała w oczach Fernanda. Zamrugała szybko powiekami, czując w sercu niewielkie ukłucie żalu. Jej ojciec miał pieniądze i mogła mieć wszystko, czego tylko zapragnęła, a co można było kupić za pieniądze, dosłownie na jedno jego pstryknięcie palcem, ale Fernando nie dorastał Sanchezowi do pięt. Pewnych rzeczy przecież nie można było kupić za pieniądze.
– Zapraszam panią na kolację do nas. Może w piątek? I nie przyjmuję odmowy – powiedział Nacho, chwytając za klamkę. – Dziękuje za wszystko, co pani robi dla Cosme, narażając się Juarezowi.
– Nie wyobrażam sobie, żebym mogła postąpić inaczej – powiedziała, uśmiechając się promiennie i zakładając pasmo ciemnych, lśniących włosów za ucho.
– Do zobaczenia – pożegnał się Ignacio i wrócił do przyjaciela, by przekazać mu nowiny dotyczące wyprawy do Monterrey, pomijając szczegóły, wynikające z jego karty i pozostałej dokumentacji, którą miał okazję przejrzeć w gabinecie doktor Santos.
– To dlatego wyglądałeś jakbyś zobaczył ducha, gdy zajrzałeś do mojej karty? – spytał Zuluga, marszcząc podejrzliwie czoło.
– Wydawało ci się.
– Nic mi się nie wydawało. Nie oszukuj mnie, Nacho.
Ignacio przewrócił oczami i nabrał powietrza w płuca.
– Juarez napalił się na ten przeszczep, jak bezzębny na suchary, mówił o nim bez przerwy, a teraz okazuje się, że ten przeszczep prawdopodobnie nie będzie potrzebny.
– Nie wierzę ci – stwierdził Cosme, siłując się z Sanchezem na spojrzenia. – To znaczy wierzę, ale jestem pewien, że nie mówisz mi wszystkiego.
– Zamiast szukać dziury w całym, powinieneś cieszyć się, że lada moment cię tu nie będzie.
– Cieszyć się? – Cosme westchnął cicho. Oczywiście, że się cieszył, miał już dość tego miejsca i plotkującego o nim, jego cudownie zmartwychwstałej narzeczonej i dopiero co odnalezionej córce, personelu, ale z drugiej strony opuszczenie tego miejsca oznaczało koniec niekończących się rozmów z Dolores…
Przyniesie jej kwiaty. I czekoladki. Gdy tylko stanie na nogi. |
|
Powrót do góry |
|
|
Stokrotka* Mistrz
Dołączył: 26 Gru 2009 Posty: 17542 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 12:30:11 05-11-14 Temat postu: |
|
|
140.Greta
Czuję jak serce bije coraz wolniej.
Jak z każdym małym oddechem ucieka mała cząstka mnie
Jak krew spływa po moim ciele
Poddaję się świadoma, że sama do tego doprowadziłam
Taki miał być. Mój koniec.
Zima kropla potu spływa w dół lędźwi
Dreszcze mimowolne opanowują moje ciało
A sądziłam, że nic więcej czuć już nie mogę
Że uwolniłam się od tego wszystkiego
Spokojnie zamykam powieki z radością witając upragnioną śmierć
Wciągam powietrze głęboko do płuc
Otwieram szeroko oczy nie bardzo wiedząc co się ze mną dzieje
Patrzę na pistolet spokojnie leżący na toaletce
Czy to wszystko było jedynie snem?!
Dłonią spiesznie dotykam piersi
Nie mogę uwierzyć, że to wszystko sobie wymyśliłam.
Czekanie. Ucząc żyć się na nowo, odkryła, że cierpliwość to najszlachetniejsza cnota człowieka. A ona potrafiła być cierpliwa. Tak jak potrafiła czekać. Oblizała spierzchnięte wargi, zastanawiając się do czego może być zdolny stary Barosso. W końcu porwała jego syna. Jego pupilka - skwitowała kpiąco w myślach, podnosząc się na równe nogi. A może powinna wyjechać? Wyjść z tego domu jak gdyby nigdy nic i nigdy więcej nie wracać. Jakby nigdy nie istniała. Ileż rzeczy by się rozwiązało. Potrząsnęła gniewnie głową. Bo odkąd to jest bierną marionetką w swoim własnym teatrzyku. Reżyser spektaklu nie zwija żagli. Tak ona nie zamierza uciekać w popłochu. Założyła pasemko włosów za ucho przyglądając się krytycznie swojemu odbiciu?! Bo kim tak naprawdę była? Chyba tylko kobietą, która wzięła sobie za cel zniszczenie Barrosów. Czy naprawdę sądziła, że przyjedzie tu, wykończy ich i hulaj dusza piekła nie ma?! Czy jeszcze kilka miesięcy temu była tak głupia i naiwna, że sądziła, że naprawdę może jej się to udać?! Zaśmiała się gorzko z samej siebie. Czyż nie lepiej byłoby jej blisko 10 lat temu zapomnieć o rodzinie Barosso i o całym miasteczku Cieni, żyć nowym życiem, jako nowa Greta z ... Odkorkowała wściekle burbona. Przecież ona uwielbiała tą wersję samej siebie. Patrzyła ludziom w oczy i widziała podziw. A potem strach. Aż w końcu mieszankę wszystkiego co mogła czuć osoba osaczona i ... podobało jej się to. W końcu po tylu latach, stała się osobą, którą zawsze chciała być. Która nie uciekała wzrokiem, gdy ktoś powiedział coś obraźliwego bądź nawet spojrzał się na nią z zaciekawieniem. Wreszcie była panią samej siebie. I niech ją licho trzaśnie jeżeli jej się to nie podoba. Alkohol pobudził ją do działania. Ostro - gorzka nuta rozpaliła gardło i podniebienie do czerwoności. Chwilę później poczuła jak przyjemne ciepło promieniuje od jej brzucha na całe ciało. Słyszała krzątającego się Ivana w drugim pokoju. Czy między nimi po tym wszystkim mogło być normalnie?! Powinna z nim porozmawiać, wyjaśnić. Ale jak?! Przecież nie może mu powiedzieć, że tylko go wykorzystała, że okazała się jedynie pieprzoną egoistką, która zaciągnęła go do łóżka tylko po to, żeby poczuć się lepiej. Zaśmiała się gorzko. Przecież to nawet w jej głowie brzmiało żałośnie i idiotycznie, co dopiero gdyby wypowiedziała to na głos. Do niego. Pokręciła głową, wiedząc, że prędzej czy później będzie musiała z nim porozmawiać. Czy tego chciała czy nie. Zaaferowana swoimi przemyśleniami, nie usłyszała jak Ivan wyszedł i jedynie silnik samochodu, powiedział jej, że została w tym domu całkiem sama.
Osuszyła włosy delikatnie ręcznikiem, czując jak po kąpieli wstępuję w nią nowa energia. Teraz musi jedynie przemyśleć swoje kolejne kroki. Wszystkie za i przeciw. Z kim przyjdzie jej się zmierzyć. I to wszystko inne co tak bardzo uwielbiała. Rozmyślanie, planowanie, sprawdzenie kilku opcji. Niemal jak gra w szachy. Czy szermierka. Każdy krok zaplanowany co do milimetra, bo jeden błąd może kosztować życie. Uśmiechnęła się słodko do swojego odbicia w lustrze. Naszła ją dziwna ochota pojechać do jej rodzinnego domu - a może raczej tej ruiny, którą miała w zwyczaju tak nazywać, gdy była małym dzieckiem. Dzwonek do drzwi rozbrzmiewający po całym domu, zdziwił ją. Zacisnęła mocniej pasek od szlafroka, uwydatniając talię i niespotykanie dla niej zakrywając swoje ciało. Zeszła niespiesznie z piętra, będąc ciekawa co ją czeka za drzwiami. Wściekli Barosso z policją czy może cały oddział specjalny - choć oni raczej nie używają dzwonków. Otworzyła drzwi szeroko, serwując jeden ze swoich najlepszych i słodkich uśmiechów.
- Taak? - spytała melodyjnie, obserwując spod lekko przymrużonych oczu starego Fernanda Barosse, który stał oparty o laskę.
- Można? - spytał beznamiętnie, choć Gretę bardziej zdziwiło jego spokojnie podejście niż ton wypowiedzi. Przesunęła się w bok wpuszczając jegomościa do środka. Gdy drzwi zamknęły się z charakterystycznym kliknięciem, zaprowadziła go do salonu - w którym był tak nie dawno temu.
- Słucham? - spytała, pragnąc jak najszybciej przejść do rzeczy, choć już powoli podejrzewała dlaczego przyszedł. W końcu nawet zdrowie syna nie było dla niego tak ważne jak te dowody. Dowody, które znajdowały się w jej posiadaniu.
- Nie zabiorę pani wiele czasu - odrzekł po chwili spokojnym i pewnym głosem - Choć jak mniemam wie pani po co przyszedłem
- Zapewne tak - odparła dźwięcznym głosem, uśmiechając się słodko, jakby to nie ona porwała jego syna i przetrzymywała go w piwnicy. Ta rozmowa dla niej samej była dziwniejsza niż się spodziewała. Może nie wzięła pod uwagę, że więzy krwi nie znaczą tyle dla starego Barossy. Są ważne - to udowodnił nie raz, ale nie są jego priorytetem. A to doskonale pasowało do człowieka jego typu - Ale może sam pan zechce powiedzieć - dodała miękko, wystudiowanym niemal do perfekcji gestem zakładając nogę na nogę i wpatrując się w niego z oczekiwaniem.
- Zgodnie z naszą umową - zaczął dość ochrypłym głosem, po czym chrząknął znacząco - po rozmowie z Nicolasem miała pani oddać to co ... znalazło się w pani rękach w nielegalny sposób - dokończył mocno spiętym głosem, choć równie dobrze ona sama mogła sobie to dopowiedzieć. Po prostu jego cała postawa go zaskoczyła. Bo w końcu porwała jego syna. Syna! Nie zięcia czy dalekiego kuzyna, to była krew z jego krwi, tymczasem stary senior zachowywał się jakby jedynie ucięła sobie z Nicolasem krótką pogawędkę. Władza i pieniądze mogą skutecznie zmieniać ludzi - przyznała w duchu, gdy obserwowała lekko zniecierpliwionego Barosse. Chciał je po prostu dostać, wyjść i nigdy więcej jej nie zobaczyć. Podeszła do komody, wyciągając papiery w beżowej kopercie. Miała wrażenie, że jego oczy zaświeciły się morderczym blaskiem. Było coś przerażającego w tym spojrzeniu. A jednocześnie fascynowało. Bo czyż nie były to jedynie zapisane czy zadrukowane kartki, czy w życiu naprawdę nie liczyło się nic więcej?! Jak widać dla niektórych nie. Bez słowa podała mu kopertę, zabrał ją szybko chowając w połach płaszcza. Widziała w jego oczach, że napięcie zeszło. Choć może nie do końca. Może ona sama powinna się postarać, żeby tak bardzo się nie cieszył tym małym, pozornym zwycięstwem nad nią. W końcu to ona osiągnęła to co chciała. Zemściła się na Nicolasie Barosso, odczuwając swoistą ulgę, która opanowała całe jej ciało, każdą komórkę z osobna, uwalniając od brzemienia, które nosiła przez tyle lat i nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Ale czy też nie może jeszcze trochę się z nimi pobawić?! Przecież ta cała historia - co z całą zgrozą uświadomiła sobie właśnie w tym momencie, a było to tak jasne i klarowne, że nie mogła zrozumieć czemu wcześniej tego nie odkryła - zaczęła się od starego Barossy. Od niego i jego romansu z jej matką. Czy nie udowodnili jej, że wcale nie zasługują na lekką karę?! A jak widać to co zrobiła Nicolasowi nie bardzo obeszło jego ojca. Stary Barosso tymczasem sam sprokurował na siebie nowe kłopoty:
- Jaką mam pewność, że to jedyny egzemplarz? - spytał zanim zrobił ten jeden, ostateczny krok, opuszczając ściany jej domu. Uśmiechnęła się do niego słodko
- Będzie mu musiał pan zaufać - odpowiedziała przesłodzonym do granic możliwości głosem i zamknęła mu drzwi prosto przed nosem.
Patrzyła na ściany domu - a raczej tylko prostego budynku, który kiedyś stanowił jej schronienie - nie mogąc uwierzyć jak los bywa przewrotny. Kiedyś sądziła - była bardzo naiwna jak na dziecko - że jeżeli tylko się postara rodzice ją pokochają. I stworzą prawdziwą rodzinę, dokładnie taką jak mieli inne dzieci. Popchnęła starą furtkę, która nie używana od lat, zaskrzypiała mocno, wpuszczając ją do środka. Ostatnim razem chyba to nawet wyglądało lepiej - a przynajmniej miała takie wrażenie. Drzwi wejściowe odpadły z zawiasów i leżały z boku, czekając aż ktoś je uratuję. Weszła do pomieszczenia stąpając powoli i cicho, jakby nie chcąc obudzić drzemiących w tym domu demonów. Tylko, że nawet nie musiała tego robić. One zawsze jej towarzyszyły. Były w niej, w jej głowie, jej świadomości tak głęboko zakorzenione, że nawet gdyby chciała wyprzeć je ze swoich myśli z całych sił - nie mogłaby. Bo one stanowił fundamentalną część jej samej. Podłoga skrzypiała pod jej stopami, przerywając głuchą ciszę, która dzwoniła jej w uszach. Zewsząd otaczały ją wspomnienia. Wspomnienia, o których wcale nie chciała pamiętać. Poczuła jak samotna łza spływa po policzku, wsiąkając w materiał koszuli. Otarła ją wierzchem dłoni. Czas wreszcie ruszyć z miejsca. Bo z zadziwiającą jasnością uświadomiła sobie, że choć dawno temu postanowiła pozbyć się wreszcie mrocznej przeszłości, to ona i tak z nią była. Zawsze i wszędzie. Omiotła jeszcze ostatni raz swój dawny pokój, czując ... po prostu ulgę. Ulgę, bo ten dom, ten pokój, to miejsce w końcu się rozpadnie. Pozostanie jedynie kilka cegieł. A ona będzie żyć dalej. Ze świadomością, że zarówno jej ojciec jak i matka, są zakopani kilka metrów pod ziemią. I to od dobrych kilku lat. |
|
Powrót do góry |
|
|
BlackFalcon Arcymistrz
Dołączył: 08 Lip 2007 Posty: 23531 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 15:00:53 05-11-14 Temat postu: |
|
|
141. COSME
Siwy mężczyzna po raz kolejny w ciągu ostatniej pół godziny przekręcił kartkę i przyjrzał się jej dokładnie.
- Nie. Zdecydowanie nie - wypowiedział wreszcie swój osąd. - Stanowczo odradzam wszelaką operację. Panie Sanchez, proszę powiedzieć pańskiemu przyjacielowi, że zabiegu nie będzie. To mogłoby go po prostu zabić. Przy takim obciążeniu, jakiemu poddawane jest jego serce, jakakolwiek operacja byłaby niczym innym, jak morderstwem. Lekarz, który to zalecił...hm. Nazwijmy to krótko - nie miał najmniejszego pojęcia, co robi.
- Rozumiem - odparł Nacho, zadowolony, że kolega po fachu zgodził się z jego podejrzeniami i przy okazji udaremnił plan Juareza. - Co jednak z bliznami, ranami po oparzeniach? Nie możemy pozostawić ich w takim stanie, w jakim są teraz.
- Oczywiście, że nie - przyznał mu rację rozmówca. - Proszę się nie martwić, zastosujemy specjalną kurację i wszystko wróci do normy. Powoli, ale wróci. Przypominam tylko, że dłonie - w szczególności dłonie - trzeba bardzo oszczędzać. To one ucierpiały najbardziej. Z tego, co widzę...- doktor przewrócił kolejną stronę dokumentacji medycznej -...wystąpiły również obrażenia nogi, na szczęście tylko dosyć mocne stłuczenie. Coś na nią spadło, prawda?
- Tak, jedna z części domu, belka. Przygniotła go, gdy ratował swoją pracownicę.
- Przyznam szczerze, że zupełnie nie rozumiem postępowania mojego...nazwijmy to, poprzednika. Prawie wszystkie leki, jakie zalecił, nie mają najmniejszego sensu. Również te po zawale. Można powiedzieć, że pan Zuluaga wyzdrowiał sam, bez pomocy medycyny, ewentualnie z niewielką jej zasługą. Jakby ktoś...źle mu życzył, delikatnie mówiąc. Z drugiej strony część zaleceń jest słuszna. Czy pańskiego przyjaciela leczyły może dwie osoby?
- Owszem. Doktor Bermudez Juarez i Carlos Velazquez. Ten drugi...
- Wszystko jasne - przerwał mu mężczyzna. - Jeden z nich próbował naprawić błędy - zamierzone lub nie - tego drugiego. Nie mam pojęcia, co dzieje się w tym Valle de Sombras, ale jeżeli mam rację, to to jest sprawa kryminalna. Powinien pan to zgłosić. A do czasu, gdy zakończymy leczenie, Cosme Zuluaga zostanie tutaj, w Monterrey.
- Nie zna go pan - pokręcił głową Ignacio. - To jeden z najbardziej upartych ludzi, jakich znam. Nigdy nie zgodzi się na pobyt dłuższy niż jeden, maksymalnie dwa dni. Cudem było to, że w ogóle udało mi się go namówić na tą podróż.
- Tyle, że dzięki tejże podróży uratował mu pan życie - zauważył specjalista ze szpitala w Monterrey. - Gdyby doszło do operacji...
Nie do końca świadom zagrożenia, jakie go ominęło, człowiek zwany El Loco miał straszną ochotę pobębnić palcami o blat stolika stojącego przy jego łóżku. Kolejny szpital, kolejna biel wokoło - zarówno na suficie, jak i na ścianach oraz to, co najgorsze - kolejna nuda. Nie oczekiwał oczywiście takich rozrywek, jakich dostarczały mu wizyty Antonietty, czy nagłe wpadnięcie Sambora do sali, więcej - nie życzył ich sobie. Ale okropnie brakowało mu rozmów z Dolores. I oczywiście odwiedzin Nadii, Christiana i Ariany - jak szybko dodał w myślach. Nacho przyjechał tutaj razem z nim, ale zniknął na dobre kilka godzin - w rzeczywistości nie minęła nawet jedna, ale Zuluadze czas dłużył się bardziej, niż wszystkim innym pacjentom razem wziętym.
- Zaraz oszaleję - mruknął do siebie, po czym natychmiast sam się skarcił. - Zaczynam zrzędzić. A to niedobrze, nikt wtedy ze mną nie wytrzyma. Nawet moja kochana pielęgniarka o cierpliwości anioła. Ani Ariana. Na dodatek zaczynam chyba dostawać lekkiego napadu weny. Co było całkiem niezłe, ale nie wtedy, kiedy nie mogę utrzymać pióra w palcach. Będę chyba musiał zapamiętać to, co mi po głowie chodzi. Zupełnie, jak wtedy, gdy...
Jak tamtego dnia, kiedy mieszkał jeszcze razem z całą swoją rodziną. Siedział przy oknie w swoim pokoju, dzierżąc w dłoni wierny długopis - ten, którym kreślił wszystkie dzieła, zarówno poezje, jak i prozę. Bo Cosme nigdy nie zatrzymywał się na jednej tylko kategorii literackiej, on kochał tworzyć. Jeżeli miał ochotę na kreowanie nowych światów w powieści, pisał ją, póki starczyło mu natchnienia, a jeśli do serca przypłynęło pragnienie napisania wiersza, tworzył jeden - albo kilka za jednym zamachem. Jego matka, Maria del Carmen, mawiała, że zmienia mu się twarz, coś w obliczu Zuluagi mówi wszystkim, że najlepiej będzie mu nie przeszkadzać, bo syn oddaje się podróży do świata otwartego tylko dla artystów.
Bywało, że na tworzeniu spędzał całe noce. Nigdy jednak tego nie żałował. Jeżeli przyszło mu zapisywać kartki do białego rana, godził się z tym z uśmiechem i tylko rano ziewał lekko, zasłaniając usta dłonią, by nie skarciło go srogie spojrzenia Mitchella. Ojca. Bo trudno go było nazwać "tatą". Chwilami Cosme zastanawiał się, czy aby na pewno nie powinien określać tego człowieka jako "pana", zamiast mówić do niego w sposób, w jaki starszy Zuluaga sobie zażyczył - "ojciec" właśnie. Gdzieś na dnie pamięci młodego wówczas przyszłego właściciela El Miedo zapisało się, że Mitchell był inny. Dawniej. Potrafił nawet grać z synem w piłkę. I rozmawiać o tak wielu interesujących ich obu sprawach! Dzielić się wrażeniami z mijającego dnia, mieć nawet swoje własne, męskie tajemnice. Do czasu. W pewnym momencie, trudno dokładnie określić, w jakim, coś się zmieniło. Owszem, Maria del Carmen pozostała żoną ojca Cosme, ale to ciepło, jakie biło od jej męża, zniknęło i to na zawsze. Być może stało się to wtedy, kiedy w ich życiu ktoś się pojawił. Być może to właśnie dzień, w którym weszła w ich życie, był początkiem końca. A może po prostu zmiany zaczęły następować wcześniej, tylko nikt ich nie zauważył - albo nie chciał zauważyć?
Zanim jednak wszystko się zniszczyło - jednakże już w okresie, gdy było już tylko gorzej i gorzej - Cosme poczuł, że znów osiąga stan, w którym jest gotów pisać i powoływać do istnienia nowych bohaterów, nowe dzieła. Wziął do ręki ukochany, ulubiony długopis, narzędzie pracy, ale i przyjemności - a raczej tego drugiego, bo nigdy nie myślał o wydaniu swoich utworów, nie uznawał ich za tego godne. Matka była na parterze, Mitchell gdzieś w domu - Zuluaga nie za bardzo był zainteresowany tym, co robi jego ojciec, nie w takiej chwili. Nie można go jednak za to winić, bo gdy wielokrotnie próbował zbliżyć się do ojca i naprawić zniszczone nie z jego winy relacje pomiędzy nimi, Mitchell zawsze go zbywał. Chłopak któregoś dnia po prostu przestał próbować, przestał się starać.
Tym razem jednak było inaczej. Z jakiegoś powodu mąż Marii del Carmen zdecydował się dowiedzieć, co też robi jego potomek. Wszedł na górę, do pokoju syna i zastał go w trakcie spisywania tego, co dyktowała mu jego dusza, wena i natchnienie.
- Znowu piszesz? - warknął.
- Tak, ojcze. - Cosme spojrzał na Mitchella, lekko zaskoczony, ale i ucieszony wizytą rodzica. Tak rzadko zachodził tutaj, do pokoju syna!
- Pokaż to.
Nad wyraz zdumiony, ale i szczęśliwy kilkunastolatek podał Mitchellowi wszystko to, co do tej pory udało mu się stworzyć. Popełnił wtedy jeden z największych błędów w swoim życiu. Starszy Zuluaga bowiem bez słowa, w całkowitym milczeniu i przy zachowaniu bezwzględnej powagi, potargał na drobne kawałki każdą kartkę, każdy epizod, rozdział, tak, aby nie dało się już nic uratować. Cosme, jego syn, stał jak sparaliżowany, póki ojciec nie wyrwał mu z ręki umiłowanego długopisu i nie nacisnął go z całych sił.
- Tato, nie! - krzyknął i rzucił się w kierunku ojca, nie zdając sobie sprawy, że po raz pierwszy od dawna nazwał go "tatą", zapewne dlatego, by w ten sposób uprosić Mitchella, by oszczędził przynajmniej ten przedmiot.
Na próżno jednak. Mąż Marii zamachnął się i z potworną siłą - której nigdy mu nie brakowało - uderzył syna w twarz, aż biedny Cosme przewrócił się na podłogę z krwawiącą wargą i rozbitym nosem, przy okazji uderzając się boleśnie biodrem o krzesło. Obok niego upadł, roztrzaskany na kilka części, długopis, którego tak wiernie bronił.
Chociaż starał się nie płakać, łzy same napływały mu do oczu i sam nie wiedział, czy opłakuje własny los, czy to, co spotkało jego dzieło i narzędzie do jego tworzenia, czy wszystko po trochu. Wstał, krzywiąc się z bólu i poprzysiągł, że jeżeli kiedykolwiek będzie miał dzieci, obdarzy je największą miłością, do jakiej tylko jest zdolne jego serce. Matce nie powiedział nic o tym wydarzeniu, czuł, że nie byłoby to dobrym wyjściem, dobrym pomysłem. Raz przecież i ona poznała, co to znaczy gniew Mitchella Zuluagi, na szczęście tylko poprzez jeden policzek.
Takie chwili nie zdarzały się często. Cosme, zapytany o to, musiałby przyznać, że nie więcej, niż dwa, może trzy razy w jego życiu. I zawsze zdarzały się wtedy, kiedy ojciec przyłapał go na pisaniu. Nauczył się więc tworzyć i wtedy, kiedy Mitchell był w pobliżu, lub kiedy chłopak nie miał dostępu do długopisu, czy nawet pióra. Zapamiętywał wtedy wszystko to, co chciał zapisać, a dopiero potem, przy sprzyjającej okazji, przelewał na papier. Swoją twórczością dzielił się więc tylko z dwoma najważniejszymi osobami w jego życiu – i żadną z nich nie był ojciec.
Co czuł teraz, gdy wspominał tamtą scenę? Nie było w nim już bólu, jaki wtedy przeszywał mu duszę, nie zadawał sobie pytań, dlaczego los zesłał mu takiego, a nie innego ojca. Odciął się całkowicie od Mitchella, również uczuciowo, w czym wydatnie pomógł fakt, że to właśnie młodszy Zuluaga wysłał mężczyznę do więzienia. Oraz oczywiście tamto zdarzenie, które ostatecznie zniszczyło więzy pomiędzy Marią del Carmen, a jej mężem.
- Nie pozostawiasz mi wyboru. Nie mogę tego dłużej tolerować. Moim zdaniem powinieneś już dawno podjąć tą decyzję, a skoro nie stać cię na to, zrobię to ja. Odchodzę, Mitchell.
- To nie jest dobry czas, Mario. Prosiłem cię, żebyś ze mną została ze względu na naszego syna i...
- Nie wykorzystuj Cosme do swoich wymówek! Przestałeś się nim interesować wiele lat temu, a teraz dbasz o jego szczęście, bo jest ci potrzebny wizerunek dobrego ojca?
- Dobrze wiesz, że to nie o to chodzi! – Zuluaga wstał i podszedł do żony, przez moment miała wrażenie, że ją spoliczkuje. – Popełniłem jeden błąd, który szlachetnie mi wybaczyłaś, dlaczego więc dzisiaj rzucasz mi w twarz jakieś oskarżenia i grozisz, że...
- Widziałam was – odpowiedziała sucho. –To nie jest przeszłość, Mitchell, jak mnie zapewniałeś. Ona wciąż jest obecna, wciąż się z nią spotykasz, poza tym jest jeszcze coś, co...
- To coś, to tylko drobny szczegół – wszedł jej w słowo.
- Drobny szczegół?Nazywasz to drobnym szczegółem?! Jak śmiesz? Jeżeli nie zdołałeś uszanować naszego małżeństwa, to przynajmniej uszanuj owoc...
- Zamknij się nareszcie! – wrzasnął ojciec Cosme. – I zapomnij o jakimkolwiek rozwodzie, chyba, że chcesz, żeby temu poecinie za parę groszy zdarzył się jakiś niemiły wypadek!
- Grozisz Cosme? Własnemu synowi? – Maria del Carmen nie mogła uwierzyć w to, co właśnie usłyszała. – Czy ty masz w sobie jakiekolwiek ludzkie uczucia?
- Nie dla tych, którzy próbują odebrać mi to, co moje! Nie zabierzesz mi syna, rozumiesz?! I nie odejdziesz z tego domu! – Mitchell był tak wściekły, że przyłożył dłonie do szyi żony i przycisnął, nie na tyle mocno, by pozbawić ją powietrza, ale na tyle, by na jej skórze odcisnęły się wyraźne ślady. – Jeżeli usłyszę ponownie o tym, że zamierzasz złożyć papiery rozwodowe do sądu, pożałujecie tego oboje – Cosme i ty!
Sama nie wiedziała, co nią kierowało – być może lęk przed tym, że mąż faktycznie jest w stanie skrzywdzić własne dziecko – kiedy niedługo później odwiedziła adwokata. Zuluaga pieklił się i próbował jak mógł zapobiec całej tej sytuacji, ale nic nie mógł zrobić. W końcu machnął ręką, nie chcąc wyjść na kogoś, kto błaga kobietę o pozostanie przy jego boku i pogodził się z tym, że – już wtedy była - żona wyprowadziła się od niego i zamieszkała razem z synem w rodzinnym majątku w Valle de Sombras, miejscu, do którego często przyjeżdżali na wakacje. Zamiast niej w sercu – i mieszkaniu - Mitchella zagościła ta druga, nieco młodsza od Marii, dzięki czemu para mogła wreszcie przestać kryć się przed światem ze swoim długoletnim związkiem i oficjalnie zawrzeć małżeństwo.
Bywały chwile, kiedy ojciec Cosme interesował się swoim dzieckiem i z czasem przekonał żonę, aby pozwoliła mu przyjeżdżać do ojca. Wydawałoby się, że wszystko zaczyna się dobrze układać...aż do tego feralnego dnia, gdy chłopiec na własne oczy zobaczył, czym naprawdę zajmuje się Mitchell. Tego już Zuluaga odpuścić nie mógł i znienawidził syna do reszty.
Dobrze pamiętał każdy szczegół, każdą sekundę z tamtego dnia.
Ukryty za zasłoną patrzył, jak Mitchell morduje człowieka. Nie był pewien, co spowodowało taką złość ojca i czego nie dotrzymał zamordowany, ale to nie było ważne. Istotny był fakt, że Zuluaga jest w stanie zabić. I robił to z niejaką satysfakcją, jakby cieszył się z tego, że wymierza sobie tylko znaną sprawiedliwość. Cosme drżał na całym ciele, ale nie mógł przecież zdradzić swojej obecności. Zapewne sam by wtedy zginął. Wiedział, co musi zrobić, kogo chronić i jak ma dalej postąpić. Na policji wyznał wszystko to, co było potrzebne do skazania jego ojca. Zdawał sobie sprawę, było dla niego jasne, że Mitchell do końca życia będzie obmyślał zemstę, ale nie dbał o to. Gdyby ukrył fakt, że widział morderstwo, ojciec odszedłby wolny, a któregoś dnia mógłby zamordować albo samego Cosme, albo – co gorsza – jego ukochaną matkę. A do tego przecież nie mógł dopuścić.
Maria del Carmen. Gdyby ktoś zapytał chłopca, jakim słowem określiłby tą kobietę, wybrałby jedno – „anioł”. Bo i tym dla niego była. Mógł zawsze, cokolwiek by się nie stało, liczyć na jej wsparcie, na jej miłość, wiedział też, że cieszy się z każdego jego sukcesu, czuje dumę z tego, że to właśnie Cosme ma za syna i poświęciłaby własne życie, by on miał wszystko to, czego mu potrzeba. Kochał swoją matkę miłością co prawda inną, niż tą, jaką pokochał później Antoniettę, ale z pewnością tak samo ogromną i bezgraniczną. Rozpaczał po jej śmierci tak straszliwie, że mało nie pękło mu serce.
I gdyby wiedział, że to Mitchell przyczynił się do tej tragedii, stałby się być może innym człowiekiem, mściwym i zamkniętym w sobie – ale zaiste, miałby ku temu słuszny powód. Do dziś, do dnia obecnego Cosme Zuluaga nie wiedział, że jego matka nie utonęła przez przypadek, a pod wodą przytrzymały ją długie ręce męża – co prawda nie zrobił tego osobiście, ale poprzez jednego ze swoich ludzi, nie zmieniało to jednak faktu, że Maria del Carmen nie żyła. Z jakichś sobie tylko znanych przyczyn oszczędził własnego syna, pozwalając mu żyć i przygotowując dla niego inną przyszłość...inną zemstę.
Do której okazja szybko się nadarzyła. W postaci Antonietty Boyer, kobiety, którą Cosme uwielbiał ponad wszystko. Mitchell Zuluaga rozkazał jednemu ze swoich ludzi, niejakiemu Manolo, rozkochać ją w sobie i spowodować, że opuściła narzeczonego, zabierając ze sobą malutką córkę. Niedługo potem starszy Zuluaga do tego stopnia „zaprzyjaźnił się” z Boyer, iż ustalili, że wspólnie doprowadzą do śmierci Manolo, a Nadię ukryją tak, aby Cosme nigdy jej nie odszukał. Aby zemsta się dopełniła, potrzeba było jeszcze czegoś – wysłania syna Mitchella do więzienia tak samo, jak on to zrobił z własnym ojcem. To Antonietta zasugerowała, że powinni zaaranżować jej śmierć i wrobić w to Cosme. Plan się powiódł, a niewinny człowiek najpierw przeszedł koszmar wielokrotnych przesłuchań, potem został osadzony w więzieniu za coś, czego nie popełnił, aż w końcu, znienawidzony przez całe miasteczko, spędził dziesięć lat w zamknięciu, w El Miedo, w ponurym zamku, który opuszczał tak rzadko, jak tylko się dało, obawiając się linczu mieszkańców. Zresztą słusznie, bo ileż to razy obrywał kamieniami od dzieci, słuchał wyzwisk dorosłych, zdarzały się nawet próby napadu i to w biały dzień – w końcu dla wszystkich było jasne, że Zuluadze się nie pomaga, cokolwiek by się nie działo – a jeżeli już mowa o pomocy, to owszem, można było jej udzielić, ale temu, kto Cosme atakował, a nie napadniętemu.
Dziś, kiedy wiadomo było, że Antonietta Boyer żyje, czasy nieco się zmieniły – przynajmniej do tego stopnia, że nie musiał obawiać się chodzić po ulicach. Istniały jednak inne, czyhające na niego zagrożenia – wciąż nie dopełniona zemsta ojca, sama była narzeczona, doktor Bermudez Juarez, Lupe Martinez i rodzina Barosso, która z pewnością nie przepuści tego, co zrobiła Nadia de La Cruz na pewnym bankiecie.
A każde z nich było śmiertelnie niebezpieczne.
Nacho opuścił gabinet bardzo zadowolony z tego, czego się dowiedział i miał zamiar odwiedzić starego przyjaciela, ale coś zatrzymało go w pół kroku.
- Matko Boska...- wyszeptał sam do siebie, kiedy zorientował się, do czego doprowadził. Być może faktycznie ocalił Cosme przed śmiercią z rąk Juareza, ale naraził go na coś innego – na codzienne widywanie się z Antoniettą Boyer. Przecież ona nadal mieszkała w ośrodku! A skoro Zuluaga również ma tam gościć przez pewien czas, to...czy nie lepiej, aby jednak przeprowadził się do El Miedo, albo domu córki? Z drugiej strony specjalista od oparzeń wyraził się jasno – syn Mitchella powinien – przynajmniej na razie – mieć przy sobie lekarza. A co za tym idzie, tylko ośrodek wchodził w grę. O ile oczywiście nie uda się przekonać pacjenta, aby pozostał w Monterrey. Sanchez wiedział jednak, że jest to tak samo możliwe, jak to, że Antonietta mówi prawdę i wciąż kocha jego przyjaciela. Innym i chyba najlepszym wyjściem byłaby eksmisja panny Boyer, ale Ignacio nie zwykł wyrzucać ludzi na bruk, a miał z nią umowę, że pozwoli jej zostać jeszcze przez pewien czas.
Mauricio Rezende miał inny problem. A właściwie trudno to nazwać problemem, był po prostu zdziwiony. Potrafił zrozumieć to, że Cosme zdecydował się przeznaczyć sporą część spadku dla córki – jeżeli oczywiście nią była, bo mecenas szczerze w to wątpił. Ariana Santiago i Christian Suarez – ci ludzie musieli jakoś odznaczyć się dla Zuluagi i pewnie to spowodowało, że i oni otrzymają swoją część po śmierci El Loco. Tak samo sensowne było zostawienie czegokolwiek dla ośrodka Ignacio Sancheza. Ale to, co szepnął mu właściciel El Miedo tuż przed tym, jak do jego sali wparadowała tamta kobieta, żądająca swojej części przy podziale spadku, było co najmniej szokujące. Brunet nie zamierzał jednak dyskutować z Cosme, wpisał więc w odpowiednim miejscu ostatnią z osób, która miała coś po Zuluadze odziedziczyć, wraz z przysługującą jej sumą pięciu procent.
- Lia Blanco – szepnął Rezende i przesunął delikatnie palcem po monitorze laptopa, dokładnie tam, gdzie widniało nazwisko dziewczyny. – Kim jesteś i dlaczego ten nieszczęśnik cokolwiek chce ci pozostawić?
Dolores za to dzień dłużył się niesamowicie. Siedziała w specjalnym pokoiku dla pielęgniarek, nie niepokojona przez żadnego z pacjentów. W pierwszym odruchu, gdy tylko wypiła swoją kawę, miała zamiar udać się do pokoju Cosme Zuluagi, ale po raz kolejny zdała sobie sprawę, że mężczyzny tam nie ma. Miała nadzieję, że jest to tylko chwilowe – oczywiście póki całkiem on nie wyzdrowieje, bo nie życzyła mu spędzenia reszty życia w szpitalu. Żeby jakoś umilić sobie oczekiwanie na powrót ulubionego chorego, układała sobie w głowie wszystko to, o czym chciała mu opowiedzieć, kiedy wreszcie wróci. Jej rozmyślania przerwała jednak Margarita, wspominając – jak na zawołanie – nazwisko Zuluagi.
- Możesz odłożyć na razie dokumentację medyczną właściciela El Miedo. Przez pewien czas nie będziemy z niej korzystać.
- Dlaczego? – ręka pielęgniarki zadrżała, praktycznie wylewając to, co miała w filiżance – drugą porcję czarnego napoju tego dnia. – Czy coś mu się stało?
- Nie, nie – uspokoiła ją koleżanka. – Po prostu albo zostanie w Monterrey do czasu zakończenia leczenia, albo zamieszka z Sanchezem w jego ośrodku. Z tego, co wiem, pan Cosme Zuluaga nie wraca tutaj na resztę kuracji.
- Rozumiem...Obawiam się jednak, czy będzie tam miał wystarczającą opiekę. To znaczy u Nacho – poprawiła się szybko. – Sanchez to doskonały lekarz, ale nie ma nawet prawa wypisywać recept, więc...
- Nie martwiłabym się tak. On wie, co robi i na pewno zadba o swojego starego przyjaciela. Będziesz tam odwiedzać naszego El Loco, prawda? – spytała Margarita z uśmiechem, wymawiając przezwisko Cosme nie z nienawiścią, a z niejaką sympatią.
- Odwiedzać? Dlaczego miałabym...- zaczerwieniła się Dolores.
- Może z tego samego powodu, z którego on nie za bardzo chciał opuszczać te mury? – mrugnęła do niej doktor da Silva Santos. – Kazał mi solennie przyrzec, że dam ci to.
- Jesteś pewna, że to właśnie ja miałem otrzymać...- zdumiała się pielęgniarka, szeroko otwartymi oczami wpatrując w przedmiot, który podała jej lekarka.
- Owszem. Otwórz, sama jestem ciekawa, co jest w środku.
Mała, biała koperta. Cosme, zanim wyjechał do Monterrey, zdążył poprosić Nacho o zakup jej w przyszpitalnym sklepiku i skreślił kilka słów na kartce, którą potem schował w tej właśnie kopercie. Mało co prawda nie umarł z bólu palców podczas tworzenia tego listu, ale uznał, że będzie warto.
Droga Dolores,
Ignacio ciągnie mnie do innego miasta, chce, aby zbadał mnie specjalista i ja wyraziłem na to zgodę. Martwi mnie jednak jedna sprawa. Podczas mojej nieobecności może się zdarzyć, że spotka Pani innego pacjenta, który, tak samo, jak ja, zasłucha się w Pani opowieściach. Nie będę go za to winił, bo nikt nie potrafi opowiadać tak, jak Pani. Co jednak stanie się ze mną, z tym samotnym biedakiem, jeżeli nie będzie Pani miała już dla niego czasu? Będę sobie leżał – czy to w szpitalu, czy w ośrodku Nacho – patrzył w sufit i tęsknił. Nie mogę oczywiście – i nie śmiem – prosić, aby poświęciła mi Pani cały swój czas, ale – gdyby to było możliwe – prosiłbym, aby rozważyła Pani pozostawienie kilku historii specjalnie dla mnie. Jednej, albo dwóch, takich maleńkich. A ja, pełen wdzięczności za to, że tak dobra istota jak Pani zechce spełnić moją prośbę, zaproszę Panią na kawę. I ciastko. Jak już wydobrzeję, oczywiście. Chciałbym to zrobić od razu, ale nie byłoby ze mnie żadnego pożytku, bo nogi nie chcą mnie na razie nosić.
Jeżeli Pani odmówi, będę musiał pogodzić się z tym, że ktoś inny będzie miał ten zaszczyt – i ogromną przyjemność – słuchać Pani głosu. Wciąż jednak będę pragnął, aby przyjęła Pani zaproszenie do kawiarni. W ten sposób będę mógł odwdzięczyć się za wszystko, co Pani dla mnie zrobiła – i spędzić z Panią chociaż kilka tak dla mnie drogocennych minut. Już teraz, zanim wyjechałem, brakuje mi tego, brakuje mi naszych rozmów, żartów, śmiechu. Co będzie, kiedy wyjadę? Sam nie wiem...Monterrey wydaje mi się teraz najsmutniejszym miastem na świecie.
Cosme”.
- I co? Co napisał? - dopytywała się Margarita, życzliwie zaciekawiona.
- Nic takiego - odparła Dolores, mając nadzieję, że jej uczuć nie widać na twarzy. Pewne stwierdzenia, jakich użył Zuluaga, sam fakt, że przyznał, iż będzie za nią tęsknił, sprawiły, że serce zabiło szybciej, a gdzieś tam, w samej duszy, odezwało się pragnienie, by to, co zaczęło się rozwijać pomiędzy pielęgniarką, a właścicielem starego zamku, przerodziło się w coś więcej, niż tylko spotkania w szpitalnej sali. W przyjaźń, a może i w...
Nie zauważyła, że da Silva Santos uśmiechnęła się ze zrozumieniem i odeszła do dalszych obowiązków, a jej miejsce zajął ktoś inny. Z zupełnie innym nastawianiem i wcale nie tak przyjaznymi zamiarami, jak jej poprzednia rozmówczyni.
- Wiem, że nie udziela pani tego typu porad, ale czy mogłaby pani przyjść po pracy do mnie do domu i doradzić mi kilka rzeczy? Związanych z moim zdrowiem, oczywiście. Bardzo, ale to bardzo panią proszę.
- Słucham? - Dolores drgnęła, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że Margarity już nie ma w pobliżu. - Ależ, pani Martinez, ja nie jestem uprawniona do wchodzenia w kompetencje lekarza. Doktor Velazquez...
- Nie, nie! Jest na pewno zajęty, nie chciałabym mu przeszkadzać, a to takie ogólnikowe pytania na temat rehabilitacji źle pracującego kolana. Zresztą lekarz już je widział, zalecił mi ćwiczenia, po prostu zapomniałam się zapytać o pewne sprawy. Pani Dolores...
- Już dobrze, dobrze. W takim razie zjawię się jutro po południu, czy tak będzie w porządku?
- Świetnie. Jest pani taka miła, dziękuję! - Lupita rozpływała się w podziękowaniach i okazywaniu swojej wdzięczności, aż wreszcie w pełni ukontentowana opuściła szpital. Pielęgniarka nie miała pojęcia, że powód zadowolenia kobiety jest zupełnie inny, niż La Vieja to przedstawiła. Oto za kilkanaście godzin matka Patrica wyeliminuje jedną ze swoich konkurentek - i to na stałe.
Jakby tego było mało, na nieszczęście dla Cosme chwilę później odwołano Dolores do jednego z bardziej wymagających pacjentów i to niejaka Clementina zastąpiła ją w dyżurce pielęgniarek. Znana szpitalna plotkarka nie omieszkała poinformować kolejnego gościa szpitalnego budynku o tym, co dzieje się z Zuluagą, dodając własne, niezbyt wybredne komentarze na temat zbytniego zainteresowania rannym w pożarze człowiekiem.
- Jak widzę, cieszy się on ogromną popularnością - stwierdziła z przekąsem. - Najpierw te tabuny kobiet, potem Nacho, a teraz pani.
Antonietta Boyer całkowicie zignorowała wzmiankę o tabunach kobiet, dobrze wiedząc, że kobieta przesadza. Zainteresowało ją jednak co innego - jeżeli wyprawa Cosme do Monterrey odbyła się niedługo po wizycie Sancheza, mogło to oznaczać, że Ignacio ma z nią coś wspólnego. Czyżby postanowił zaopiekować się dawnym druhem? A jeśli tak - czy istniała szansa na to, aby syn Mitchella zamieszkał po odbytej kuracji nie w ruinach El Miedo - bo dla Antonietty to nie była ocalała część wspaniałego zamku, a zwyczajne ruiny, na które wręcz nie mogła patrzeć, miejsce zawiedzionych nadziei i utraconych pieniędzy - i nie razem ze swoją córką, a - z jakiegoś powodu - właśnie w ośrodku byłego lekarza?
Złowróżbny uśmiech wypełznął na usta panny Boyer. Jeżeli miała rację, Cosme był już jej. A wraz z nim cała jego przyszłość i oczywiście jego majątek.
Jedyną przeszkodą mógł być w tej sytuacji Sambor, ale to da się bardzo szybko rozwiązać. Ufała swojemu kochankowi do tego stopnia, że wierzyła, iż mężczyzna im nie zagrozi. Wielokrotnie już przecież udawało im się znaleźć radę na dużo poważniejsze kłopoty.
W międzyczasie mieszkaniec podziemi w El Miedo zdecydował się na jedyny słuszny krok, jaki mu pozostał. Zaobserwował, gdzie mieszka Nadia de La Cruz, osoba, którą wszyscy uważali za córkę Cosme Zuluagi. Była dla Sambora jedynym ratunkiem, jedyną możliwością na pozbycie się Antonietty. Obawiał się jedynie tego, że dziewczyna może okazać się jedną z wielbicielek własnej matki i uniemożliwić mu zemstę, ale nie miał wyjścia, musiał spróbować. Krok po kroku zbliżył się do rodzinnego domu właściciela posiadłości na wzgórzu i...zawahał się. Czy ma po prostu zapukać do drzwi i się przedstawić? Nie, to nie miałoby najmniejszego sensu, przegoniłaby go w ciągu kilku sekund, albo jeszcze gorzej – przestraszyłaby się na tyle, żeby wezwać policję. Miał już pewne pojęcie na temat tego, jak działali mundurowi w Valle de Sombras, widział przecież, co działo się podczas pożaru starego zamku, ale nie chciał mieć z nimi nic do czynienia – nieważne, czy byli udolni, czy nie i po której stronie stali.
Los jednak mu sprzyjał. Podczas, gdy Sambor rozważał wszystkie za i przeciw włamania się do mieszkania i zaczekania w środku, wdowa po Dimitrio wróciła właśnie do domu i wsadziła klucz do zamka. Przekręciła ostrożnie, jakby bojąc się, czy aby nie uszkodzi wejścia; w geście tym była jakaś czułość, sympatia do miejsca zamieszkania, która strasznie wzruszyła czekającego w ukryciu brata Asdrubala. Nim zdążył zrozumieć własne uczucia na ten widok, przyszedł czas na działanie i realizację jego planu. Nadia zamykała właśnie drzwi i jeżeli Sambor nic nie zrobi, jedyna szansa ucieknie mu sprzed nosa.
Skoczył jak gepard, miękko, w stronę wrót i w ostatniej chwili przytrzymał je przed zamknięciem. Nie spodziewająca się niczego de La Cruz błyskawicznie obróciła się w kierunku drzwi, pewna, że przeszkodził im jakiś kamyk z jej buta, albo na przykład wybrzuszył się próg, czy coś w tym rodzaju. Jakież było jej zdumienie, kiedy tuż przed sobą zobaczyła mężczyznę! Ubranego w nie pierwszej czystości strój – Sambor wciąż nie miał możliwości się przebrać, ani tym bardziej umyć – z rozczochranymi włosami i szaleństwem, jakąś dziwną rozpaczą w oczach! Otworzyła usta do krzyku, jednocześnie biorąc zamach lewą nogą i próbując kopnąć napastnika w krocze.
Był szybszy, znacznie szybszy od córki Cosme. Usunął się z drogi, unikając kopniaka, po czym zrobił pierwsze, co przyszło mu do głowy – nie chciał zamykać jej ust dłonią, bo zaczęłaby się wyrywać i mogłoby się to źle skończyć zarówno dla niej, jak i dla niego. Dlatego do tej czynności użył własnych ust. Wpił się w wargi Nadii, ciałem przysuwając ją do ściany i przyciskając do muru, a ręce przyszpilając własnymi tuż ponad jej głową.
Sprawiło mu to niemałą przyjemność, do tego stopnia, że przez moment zapomniał, po co tutaj właściwie przyszedł. Nie sam fakt stosowania przemocy wobec kobiety, a dotyk jej warg, pocałunek, jaki na nich wycisnął. Opamiętał się jednak zaraz potem i oderwał z niejaką niechęcią od ust wdowy, odsuwając się na kilka centymetrów, nie na tyle jednak, by mogła uciec.
- Cii...Nie zamierzam cię skrzywdzić! Chcę tylko przez chwilę porozmawiać! Pomóc twojemu ojcu! – wyrzekł szybko, wykorzystując całkowite zaskoczenie i szok kobiety.
- Wynoś się, albo wezwę policję! – zagroziła, oddychając ciężko. Piersi Nadii falowały pod ubraniem, serce waliło, gdy starała się opanować i znaleźć wyjście z sytuacji. Była pewna, że mężczyznę nasłał któryś z Barosso, a pomysł z ratowaniem jej ojca był tylko wymówką. Wiedziała, że Diaz nie przyjdzie jej na ratunek, ale nie zaszkodziło spróbować użyć tej groźby przeciwko nieznajomemu. Może akurat nie zna się na stosunkach panujących w tym miasteczku?
- Zaczekaj, proszę. – On sam dyszał ciężko. – Antonietta. Twoja matka. Chce skrzywdzić Cosme Zuluagę. Wiem o niej wszystko. Musimy ratować mu życie!
- Nie wierzę ci. – Nadia zmrużyła oczy, nie krzyknęła jednak. Kto wie, może ten mężczyzna mówi prawdę? Poza tym nie żadnej broni...poza świetnymi pocałunkami oczywiście.
- Ona pracuje dla Mitchella! – wyrzucił z siebie. – Zabiła mojego brata, Asdrubala, utopiła go w betonie, a teraz wróciła do Valle de Sombras, żeby okraść twojego ojca ze wszystkiego, co się da. Kieruje nią żądza pieniądza i rozkazy jej kochanka. Tak, zgadza się, tym mężczyzną jest twój dziadek!
- Ale przecież...on siedzi w więzieniu – wydukała Nadia, czując, że robi jej się słabo.
- Państwo zapewnia mu schronienie i pokarm. Dach nad głową. On nadal kieruje swoją organizacją, tyle, że zza krat. Błagam na wszystko, uwierz mi! Wiele lat temu...- przerwał, żeby złapać oddech. – ...spotkałem twojego ojca. Byłem jeszcze małym chłopcem, on mi pomógł, kiedy się zgubiłem. Dał mi klucz do piwnic El Miedo, tam właśnie mieszkam. Chciał pocieszyć siąkającego, zapłakanego chłopaka – uzupełnił Sambor szybko, widząc niedowierzającą minę Nadii. – Obawiam się, że ci dwoje, Boyer i stary Zuluaga, mogą knuć coś jeszcze, ale nie wiem, co to może być. Mitchell naprawdę nienawidzi własnego syna.
- Skąd o tym wiesz? – spytała wdowa, łapiąc się pobliskiego stolika, żeby nie upaść. – Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że tak po prostu ci to wszystko wyznali?
- Nie, oczywiście, że nie! – Sambor odetchnął z ulgą, widząc, że Nadia chyba zaczyna mu wierzyć i przeczesał ręką zmierzwione włosy. - Kiedy Asdrubal tonął, ukryłem się w pewnej odległości i widziałem, jak umiera. Nie mogłem mu pomóc...- po policzkach mężczyzny popłynęły łzy. – Słyszałem co nieco...Antonietta była tam. Patrzyła mu w oczy i śmiała się w twarz. Mówiła, że zginie tak samo, jak wszyscy wrogowie Mitchella – poza Cosme Zuluagą, bo dla niego bandyta przygotował coś znacznie lepszego. Wspomniała coś o ograbieniu go ze wszystkiego, o przejęciu El Miedo, o tym, że twój ojciec odpłaci im – to znaczy jej kochankowi i jej samej – za upokorzenia, jakich od niego dostali.
- Upokorzenia? Tata nigdy nie upokorzył nikogo, a już w szczególności tej wywłoki! On ją kochał, bardziej, niż cokolwiek innego na świecie!
- Wierzę – odrzekł Sambor. – Nadia, ja jestem pewien, że ona nigdy nie darzyła go takim samym uczuciem. To była tylko gra, a teraz wreszcie Boyer pokazuje, kim jest naprawdę. Moi rodzice byli na tyle głupi, że handlowali bronią. Mitchell kupował od nich praktycznie bez przerwy, ale któregoś dnia wdali się w nim w konflikt, oskarżył ich o to, że zaniżyli jakość towaru i przez to zginęli, a nas, mojego brata i mnie, pozbawiono dosłownie całego majątku, staliśmy się bezdomni. Wiele lat później Zuluaga przypomniał sobie o nas, o tym, że warto zemścić się również na dzieciach handlarzy bronią i nas odszukał...Resztę już znasz.
- Nie mogę powiedzieć o tym tacie...Leży w szpitalu, dostał zawału i...- wdowa wreszcie osunęła się na podłogę, zupełnie bez sił i zwiesiła głowę. – Jeżeli pójdę tam i powiem mu to, co powiedziałeś mi, umrze mi na rękach...
- Nadia...- Sambor przyklęknął obok niej i odsunął z twarzy wdowy de La Cruz włosy, jakie spadły kobiecie na policzki. – Wiem, co się stało. Ja...- przełknął ślinę, bojąc się, że zaraz zburzy to kruche porozumienie, jakie zawarli. – Byłem tam, kiedy to się wydarzyło. Antonietta próbowała po raz kolejny zbliżyć się do twojego ojca, całowała go, a ja...nie zdzierżyłem i popełniłem tragiczny błąd...Skoczyłem ku niej, gwałtownie odsunąłem od niego i wykrzyczałem część prawdy. Tylko część, bo więcej nie zdążyłem. Cosme tak się przestraszył i przejął tym wszystkim, że dostał ataku. To moja wina...
- Mogłeś go zabić! – podniosła głowę i choć w jej oczach błyszczały łzy, dojrzał w nich również nienawiść – i co gorsza, skierowaną przeciwko niemu. – Jego serce jest bardzo słabe, reanimowali go dobre kilka minut, nie chciało ruszyć ponownie i...- rozszlochała się na dobre.
- Przepraszam...Wiem, że to nie wystarczy, ale to jedyne, co mogę zrobić. To i spróbować uratować go z rąk tej harpii. – Sambor przysunął się do płaczącej kobiety i objął ją ramieniem. Nadia instynktownie przytuliła się do niego, opierając głowę na klatce piersiowej mężczyzny.
- Ty nie rozumiesz...Ja go dopiero niedawno odnalazłam...Dowiedziałam się, że jest moim ojcem. Nie mogę go stracić. Nie ponownie. I nie w taki sposób!
- I nie stracisz, obiecuję ci to. Musimy tylko coś przedsięwziąć, pomóc mu. Może ty z nim porozmawiasz? Idź jutro do niego, spytaj, czy mnie pamięta, może to nam ułatwi ostrzeżenie go. Nie musimy mu mówić tego, co planuje ta szma*a, wspomnisz tylko, żeby był ostrożny, coś w tym stylu.
- Zapyta, skąd wiem, że Antonietta jest niebezpieczna. Chyba jednak twój pierwotny plan ma więcej sensu. Pójdę go odwiedzić, zapytam o ciebie, a potem spotkasz się z nim, tylko błagam – uważaj, co mu powiesz!
- Będę, obiecuję! – przysiągł Sambor gorąco i otarł kciukiem łzy z policzków kobiety. – Straciłem brata, nie pozwolę, abyś ty musiała płakać po członku swojej rodziny.
Dzień później
Cosme Zuluaga stwierdził, że więcej tego nie wytrzyma. Nie wiedział, co jest gorsze – spędzanie czasu w obcym szpitalu – znowu szpital! – czy kompletna nuda, przerywana tylko czasami jakimiś badaniami, które coraz bardziej działały mu na nerwy. Nie można go z całą pewnością nazwać cierpliwym pacjentem. Sam przed sobą nie przyznawał się, że wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby byli przy nim jego bliscy. I oczywiście Dolores. W końcu się doczekał – późnym popołudniem do sali wszedł Ignacio Sanchez i z szerokim uśmiechem oświadczył mu, że wracają do miasteczka.
- Tym razem jednak będziesz pod moją opieką. Zamieszkasz w ośrodku.
- A to dlaczego? – zdziwił się Zuluaga. – Bez obrazy, ale mój dom jest w El Miedo. Albo z Nadią.
- Tak będzie po prostu lepiej, zaufaj mi. Tylko na pewien okres, póki całkiem nie wyzdrowiejesz. Doktor chciał cię zatrzymać w Monterrey na ten czas, ale ponieważ dobrze cię znam, wiem, że nigdy byś się na to nie zgodził.
- To prawda. To miasto jest takie ponure. Nie ma w nim nic, co mogłoby mnie tu przyciągnąć.
- I nie ma tutaj Dolores – mrugnął do niego Nacho.
- Czy wszyscy muszą plotkować na ten temat? – zirytował się Cosme, ale w spojrzeniu miał radość na samo wspomnienie imienia pielęgniarki. – My tylko rozmawiamy, coś, czego od dawna nie zaznałem od nikogo, poza oczywiście słuchaniem wyzwisk pod moim adresem, albo diagnozy informującej mnie, co mnie łupie i gdzie.
- Nie narzekaj, marudo – Ignacio uśmiechnął się jeszcze szerzej, doskonale zauważając to, jak bardzo Zuluaga rozjaśnił się na samą myśl, że wraca do Valle de Sombras...a raczej do pielęgniarki. – Przyznaj, że się cieszysz. Poza tym miłość to nic złego, wręcz przeciwnie, zasługujesz na szczęśliwy związek jak nikt inny.
- Ja jej nie kocham! – zaprotestował natychmiast Cosme. – Bardzo ją lubię i tyle.
- To dobrze, bo słyszałem, że ma wielbiciela. Przynosi jej różne rzeczy, słodycze i tak dalej i chyba ma zamiar się jej oświadczyć.
- Wielbiciela? – Zuluaga stał się czujny. – Kogo niby? Tego osła spod piątki, który udaje chorobę tylko po to, żeby dostać się do szpitala? Wiedziałem, że coś jest z nim nie tak! A może ten drugi, który zjawia się na Izbie Przyjęć co parę dni, by potem paradować po korytarzu jak gdyby nigdy nic? Ja znam takich ludzi, oni...
- Aleś się nasrożył – wybuchnął śmiechem Ignacio. – Ja tylko żartowałam, sprawdzałem cię. Dolores nie ma żadnego wielbiciela, poza tobą oczywiście, ty zazdrośniku!
- Nie jestem zazdrosny. Ani trochę – mruknął zawstydzony Cosme. – Lepiej zawieź mnie już do domu.
I tak też się stało. Niedługo potem Zuluaga leżał już wygodnie w swoim nowym łóżku w jednym z pokoi należących do ośrodka Ignacio Sancheza. Było o wiele wygodniejsze od tego w szpitalu - niezależnie od tego, czy byłby to budynek w Monterrey, czy ten tutaj, w Valle de Sombras. Wciąż mu się nudziło, ale nie tak bardzo, poza tym zajął się planowaniem tego, co zrobi, jak już wreszcie dojdzie do pełni sił. Wbrew temu, co powiedział przyjacielowi, przez moment zastanowił się, czy nie warto jednak odbudować spalonej części El Miedo – na wypadek, gdyby na przykład chciał sprowadzić tam swoją żonę – a przecież dla kobiety, która popełniłaby takie szaleństwo i związałaby się z El Monstruo, musiałby przygotować naprawdę piękny dom – w dowód wdzięczności za obdarzenie go uczuciem.
Sekundę później prawie podniósł się z posłania, tak bardzo sam się zaszokował.
- Jaką żonę?! Nikt mnie nigdy nie zechce. A zresztą ja też nie zamierzam się z nikim wiązać. Niby na co mi to? Musiałbym robić te wszystkie rzeczy, które robią zakochani i...Hm. W sumie, to nie byłoby takie niemiłe. Mógłbym sobie spędzać więcej czasu z Dolores, rozmawialibyśmy godzinami na różne tematy, nie musiałbym się bać, że któregoś dnia...Nie, stop! Dlaczego ja ciągle o niej myślę?! To pewnie przez te leki, jakie dostałem w szpitalu. Coś mi padło na mózg. Cosme Zuluaga wysyła do kobiet liściki, nie może przestać o nich myśleć i w ogóle zachowuje się jak nastolatek. To znaczy do jednej kobiety. Do pielęgniarki, która...Boże, znowu to zrobiłem. Pomyślałem o niej. Ratunku!
Nie zdawał sobie sprawy, że ostatnio słowo wypowiedział dość głośno. Na tyle, by drzwi otworzyły się szeroko i stanął w nich zupełnie niespodziewany – i tak samo zdumiony, jak Zuluaga – gość – kilkunastoletni chłopiec.
- Czy wszystko w porządku? – wykrztusił, czując gdzieś w środku, że – niezależnie od tego, jak bardzo się przestraszył nagłego dźwięku dochodzącego z zazwyczaj zamkniętych drzwi – wypada zapytać tego dziwnego mężczyznę, czy aby na pewno niczego nie potrzebuje.
- Tak, tak – odpowiedział Cosme, zawstydzony jeszcze bardziej, niż w rozmowie z Nacho. – Przepraszam. Po prostu głośno myślałem.
- Um...OK – skwitował przybysz i dopiero teraz przyjrzał się bliżej swojemu rozmówcy. – Ja pana znam. To pan ratował panią Nadię, wtedy, na rynku, prawda?
- Widziałeś mnie? – zdziwił się ojciec wymienionej, mając nadzieję, że chłopiec widział tylko część zdarzenia, a nie to, co stało się później.
- Tak. Zachował się pan jak bohater! Mówiłem Nacho, że chciałbym z panem porozmawiać, ale chyba zapomniał. Gdyby nie pan, pani Nadia już by nie żyła.
- Nie zrobiłem niczego wielkiego – odparł mu Zuluaga, czując, że na wargach pojawia mu się uśmiech. Podziw dla niego aż bił z tej malutkiej postaci stojącej w drzwiach. – Każdy na moim miejscu postąpiłby tak samo.
- Ale to pan jej pomógł, a nie ktoś inny! Jak już zostanę bokserem, to będę taki, jak pan – będę bronił kobiet w potrzebie!
- Taki, jak ja? Jesteś tego pewien? Zapewne wiesz, że tutaj, w miasteczku, ludzie...- zawahał się. Czy aby na pewno powinien wspominać o tym, jak go traktowano? I to tym bardziej teraz, kiedy miał praktycznie pewność, że malec nie był świadkiem linczu? -...wolą bardziej towarzyskie osoby, niż ja – zakończył wreszcie.
- Nacho wspominał, że mieszka pan sam, bo woli ciszę i spokój – odrzekł chłopiec i nieśmiało zbliżył się do łóżka Zuluagi. – Ale...czy nie jest pan samotny?
Pytanie trafiło Cosme prosto w serce. Oczywiście, że był. Nawet teraz, kiedy miał już przy sobie Nadię, gdy pogodził się z Ignacio i zaprzyjaźnił z Arianą i Christianem, czuł to wyobcowanie, jakim doświadczyli go mieszkańcy Valle de Sombras. Bardzo często, kiedy zostawał sam, jak chociażby w obu szpitalach, ogarniał go lęk, że przeszłość powróci i znów skaże go na życie tam, na wzgórzu, gdzie jedynym jego towarzyszem był kot o imieniu El Gato. Kochał El Miedo, ale nie kochał czasów, kiedy był tam zamknięty – i to z własnej woli.
- Bywam – odpowiedział zgodnie z prawdą. – Ale wtedy przypominam sobie, że mam bliskich, ludzi, którzy mnie kochają. Albo przynajmniej darzą szacunkiem, czy po prostu lubią. Jest ich niewielu, ale to mi wystarcza. Lepiej jest mieć kilku prawdziwych przyjaciół, niż...
-...setkę fałszywych, wiem, tata to zawsze powtarza – uzupełnił chłopiec i - już całkiem ośmielony – usiadł na łóżku tuż obok Cosme. – Jeżeli pan chce...mogę zostać pańskim przyjacielem.
Ledwo wypowiedział te słowa, zawstydził się. A co jeżeli pan Zuluaga uzna to za zbyt wielką śmiałość i się na niego obrazi? Przecież był tylko małym chłopcem, jak więc mógłby...
- Oczywiście, że chcę! – zaskoczył go właściciel El Miedo. – Ale...ty już znasz moje imię, a ja twojego jeszcze nie. Może mi je zdradzisz?
- Miguel – odparł nastolatek na wdechu. – Miguel de Macedo. Zna się pan...na boksie? – spytał szeptem, jakby to była jakaś wielka tajemnica, którą chciał się podzielić tylko z Zuluagą. – Christian mnie uczy, ale może pan...
- Znasz Christiana? Nie wiedziałem. Ja też go znam. I nie, niestety, nie znam się. Pewnie teraz już nie jestem takim bohaterem, co? – Część smutku, jaka pojawiła się na obliczu Cosme, była żartem, część jednak była prawdziwa – obecność tego chłopaka była jak jasny promień w zachmurzony dzień i za nic nie chciał, aby Miguel nagle zdecydował, że stary właściciel zamku nie nadaje się na towarzysza rozmowy.
- Nie wszyscy bohaterowie muszą znać się na boksie – uspokoił go dorośle malec. – Jak już sam się nauczę, to pokażę panu kilka ciosów, zgoda? I może stoczymy mały pojedynek?
- Wolałbym nie ryzykować – roześmiał się Zuluaga. – Jeszcze sobie coś złamię. Widzisz, jestem już wiekowy i...
Zamilkł, widząc, że Miguel przygląda się jego twarzy z niemałym zainteresowaniem.
- Czy coś się stało? – zaniepokoił się Cosme.
- Szukam siwej brody. Albo wąsów – wyjaśnił mu śmiertelnie poważnie chłopiec. – Starzy ludzie je mają. Pan ich nie ma. Czyli nie jest pan stary – podsumował swoją obserwację.
- Ale ja...um.
Pozostał w tym przyjemnym zdumieniu długo po tym, jak Miguel opuścił pokój, obiecując zajrzeć ponownie do swojego bohatera, jak tylko będzie miał wolną chwilę. I po raz pierwszy od dawna pomyślał, że może faktycznie los przygotował dla niego coś więcej, niż tylko umieranie na serce, ciągłe zwijanie się z bólu i lęk przy najdrobniejszym ucisku w klatce piersiowej. Może...może Cosme Zuluaga ma jeszcze szansę na szczęście? A może nawet i na...miłość?
Ostatnio zmieniony przez BlackFalcon dnia 15:24:50 05-11-14, w całości zmieniany 3 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
CamilaDarien Wstawiony
Dołączył: 15 Lut 2011 Posty: 4094 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Cieszyn Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 21:54:57 07-11-14 Temat postu: |
|
|
142. NADIA / Aidan
Napełniła kieliszek czerwonym winem, które przez kilkanaście lat leżakowało w piwnicy jej ojca. Odstawiła butelkę na stół, wsłuchując się w przeszywającą ją na wskroś ciszę i bez ustanku wpatrując w nalany przez siebie przed sekundą trunek. Taki dzień jak dziś zmuszał ją do głębokich refleksji dotyczących bolesnej przeszłości. Miała podły nastrój z powodu przede wszystkim swojego syna, o którego bezpieczeństwo bała się najbardziej, a którego nie mogła nawet przytulić, by zapytać, kto zrobił mu krzywdę. Łzy zaczęły napływać jej do zmęczonych oczu – tej nocy nie potrafiła zasnąć i nie miała już siły, by je powstrzymać. Na dodatek Cosme przeżył kolejny kryzys. Wczoraj tak szybko opuściła szpital, że lekarz nie zdążył z nią porozmawiać, więc Margarita zadzwoniła do Nadii, kiedy ta była już w domu i poinformowała ją o obecnym stanie zdrowia jej ojca. Kobieta bardzo się zmartwiła i chciała nawet do niego pobiec, ale ze względu na późną porę, nie wpuściliby jej na teren oddziału, dlatego chcąc, nie chcąc, musiała poczekać do rana. O świcie, zaraz po przebudzeniu, zerwała się z łóżka i popędziła jak na skrzydłach do szpitala, gdzie okazało się, że Zuluaga został przewieziony do innej placówki w Monterrey. Chciała tam nawet pojechać, ale pielęgniarka Dolores uspokoiła ją, mówiąc, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i pacjent jeszcze dzisiaj powinien wrócić do Valle de Sombras. Nadia odpuściła więc i wróciła do swojego mieszkania, a teraz siedziała nad do połowy pełnym kieliszkiem, zastanawiając się, w jaki sposób opróżnić jego zawartość. Czy upić się z bezradności, czy jednak wylać alkohol do zlewu? Nie chciała wracać do nałogu, bo sporo czasu zajęło jej leczenie, ale naprawdę nie wiedziała już, jak inaczej ma sobie poradzić z tym cholernym, ciągle powracającym bólem. Całe jej dotychczasowe życie polegało tylko i wyłącznie na nieustannej walce z przeszłością i co jej z tego przyszło?
- Czy ktoś rzucił na mnie klątwę, do cholery? – wyszeptała cicho, łamiącym się głosem.
Znowu czuła ten okropny ból w żebrach. Po raz kolejny tego dnia jej oprawca skopał ją do nieprzytomności, właściwie bez większego powodu. Zwyczajnie nie chciała zjeść jakiejś dziwnie wyglądającej papki niewiadomego pochodzenia, która równie dobrze mogłaby posłużyć jako trutka na szczury, dlatego w mniemaniu porywacza zasłużyła na karę. Dopiero niecałą minutę temu odzyskała świadomość i leżąc na zimnej kamiennej posadzce, skuliła się w kłębek, walcząc z nasilającym się – z każdym jej gwałtowniejszym ruchem – nieznośnym bólem. Drżała na całym ciele na samą myśl, że człowiek, który co dzień ją krzywdził, niedługo wróci i na nowo zacznie się jej koszmar na jawie. Wciąż czuła jak gorący oddech starca, muska jej szyję, a jego obrzydliwy język bezceremonialnie wślizguje się do jej ust, nie przejmując się żadnymi protestami. Chciała umrzeć, zapaść się pod ziemię, żeby tylko nie czuć tego cholernego obrzydzenia i bólu. Miała tylko dziesięć lat, do cholery! Wtedy w lesie podczas obozu została porwana przez nieznajomego sobie mężczyznę i obecnie była przez niego przetrzymywana w jakiejś obskurnej piwnicy. Siedziała tutaj już od dwóch lat i nikt jej nawet nie szukał. Wiedziała, że uprowadził ją starzec, ale nigdy nie widziała jego twarzy, bo miał na głowie kominiarkę, kiedy przychodził się z nią zabawić. Jego głos… Owszem, słyszała. Jednak zdarzyło się to może ze dwa razy, a potem już tylko ciężko dyszał. Życzyła mu, by zdechnął w najgorszych męczarniach za to wszystko! Za jej krzywdę! Za liczne gwałty na nieletniej! Za pobicia! Za…
Otrząsnęła się z rozmyślań, nie mogąc dłużej o tym myśleć. Bez zastanowienia chwyciła za kieliszek i przechyliła go, wlewając zawartość do gardła. Nienawidziła siebie za to! Jak mogła po raz kolejny ulec presji i wpaść w szpony nałogu?! Pytała samą siebie, lecz odpowiedzi nie uzyskała. Sięgnęła po butelkę wina i kiedy już miała się napić, coś ją tknęło. Zerwała się z miejsca, zmierzając w kierunku kuchni, gdzie brunatną ciecz wylała do zlewu. Oparła obie dłonie o blat, wzdychając ciężko. Zewnętrzną częścią dłoni otarła z policzków łzy i szybkim krokiem ruszyła do salonu. Odnalazła swoją torebkę i wysypała z niej wszystko w poszukiwaniu telefonu komórkowego. Okazało się, że był rozładowany, więc podłączyła go do ładowarki i wtedy zobaczyła dwadzieścia pięć nieodebranych połączeń od Nacho oraz jednego esemesa również od tej samej osoby. Po odczytaniu wiadomości, właściwie nie była zaskoczona, bo o pobycie Cosme w Monterrey, wiedziała już od Dolores. Postanowiła nie oddzwaniać do Ignacia z obawy, że dawny mentor zorientuje się, że coś nie gra. Podeszła do biurka i odpaliła swojego laptopa. Wolała w takich sytuacjach uciekać w pracę, bo zbyt wiele razy stawiała czoła problemom, a w efekcie końcowym i tak wszystko obracało się przeciwko niej. Jedynym szczęściem w tym momencie był dla niej fakt, że Lia zgodziła się podjąć naprawy zabytkowego samochodu jej ojca, no i oczywiście, że sam zainteresowany czuł się już lepiej. Cała reszta ciągle zaprzątała jej umysł jak jakiś paskudny, zaraźliwy wirus. I jeszcze to wczorajsze, wstrząsające wręcz wyznanie tego człowieka, którego imienia nawet nie znała. Jakim prawem w ogóle śmiał ją pocałować?! Z tego wszystkiego zapomniała go spoliczkować, bo o ile całował świetnie, o tyle Nadia po prostu nie życzyła sobie podobnych zachowań. Zanim jednak zdążyła cokolwiek uczynić, tajemniczy mężczyzna odezwał się, tym samym uderzając w najczulszy punkt kobiety. Cosme Zuluaga! Jej ojciec był w śmiertelnym niebezpieczeństwie! I to ze strony kogo?! Marnotrawnej mamusi, która po dwudziestu pięciu latach łaskawie przypomniała sobie, że ma córkę – oraz własnego dziadka, którego nie chciała dotykać nawet szczotką do mycia kibli. Gardziła tą dwójką za to, jak potraktowali jej ukochanego tatusia. Dopiero co go odzyskała i nie mogła ponownie go utracić! Musiała go chronić! Zwłaszcza przed Antoniettą i Mitchellem. I właśnie dlatego nie mogła sobie pozwolić na choćby jedną malutką chwilkę słabości. Zawsze była silną kobietą, niepotrzebującą pomocy znikąd. Teraz jednak pomoc będzie jej potrzebna bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Spojrzała na wyświetlacz swojego telefonu, który nagle zaczął wibrować pod jej dłonią. Numer nie był zastrzeżony, ale wdowa de la Cruz nie znała go. Mimo wszystko odebrała.
- Nadia de la Cruz, słucham? – wypowiedziała do słuchawki, czekając na odpowiedź.
- Witam, z tej strony Mauricio Rezende – odparł najseksowniejszy męski głos, a z ust brunetki dało się usłyszeć cichy jęk zadowolenia. – Pamięta mnie pani, prawda? – dodał, gdy nie doczekał się żadnej odpowiedzi. Nie był bowiem cierpliwym człowiekiem.
- Nie daje pan o sobie zapomnieć, mecenasie – odrzekła Nadia, zakładając za ucho kosmyk włosów. – Dzwoni pan, żeby zaserwować mi kolejną dawkę kofeiny? – uśmiechnęła się półgębkiem na wspomnienie ich ostatniego spotkania i propozycji, którą na odchodne złożył jej przystojny adwokat.
- Wręcz czyta mi pani w myślach – zaśmiał się brunet, przeczesując nieco przydługie włosy. – Oczywiście, jeśli nadal chce się pani odwdzięczyć.
- Oboje dobrze wiemy, mecenasie, że nie pozwoli mi pan zapłacić za tę kawę – powiedziała rozbawiona do słuchawki. – Znajdę jednak inny sposób, by podziękować panu za dwukrotne uratowanie mi życia – dodała, opierając się ramieniem o ścianę. – W każdym możliwym znaczeniu tego słowa.
- Czy mam więc rozumieć, że właśnie dała mi pani kosza? – zapytał, przybierając żartobliwy ton i uśmiechając w ten swój charakterystyczny sposób.
- Ależ nie – zaprzeczyła gwałtownie. – Chciałam tylko powiedzieć, że bywa pan naprawdę czarujący, panie Rezende.
- Miło mi to słyszeć – zaśmiał się jej rozmówca. – Znajdzie pani dla mnie czas dzisiaj po południu? – zapytał, zerkając na zegarek. – Powiedzmy o trzeciej?
- Myślę, że się wyrobię – odparła brunetka, wyciągając z tylnej kieszeni dżinsów mały notesik. – Dziękuję za zaproszenie, Maur… To znaczy mecenasie Rezende – poprawiła się szybko, mając nadzieję, że nie usłyszał jej gafy.
- Będę czekał w tej kawiarni, co ostatnio – poinformował, uśmiechając się łobuzersko. Zauważył, że chciała nazwać go po imieniu, ale nie skomentował tego, ponieważ bawiło go, kiedy słyszał zwrot „mecenasie Rezende” z ust tej pięknej brunetki.
- Świetnie. W takim razie do zobaczenia, mecenasie – pożegnała się, niemal natychmiast przerywając połączenie. Musiała uspokoić swoje szalejące serce, które znacznie przyspieszyło tempa na dźwięk głosu Mauricia.
***
Rzucił przyjacielowi czysty ręcznik, wskazując na drzwi łazienki, a sam udał się do kuchni, by przygotować śniadanie. Aidan nie potrafił w prawdzie dobrze gotować, ale zrobienie jajecznicy nie mogło być takie trudne. Sięgnął do lodówki po dziesięć jajek i wszystkie najpierw umył pod bieżącą wodą, a potem wybił do rondla, stojącego na kuchence, uprzednio zapalając palnik. Całość pomieszał kilka razy, by chwilę później zostawić potrawę na pastwę losu, gdyż przypomniał sobie o powtórce meczu w telewizji. Kwadrans później dołączył do niego tajemniczy kumpel, który poprzedniego dnia przyleciał do Valle de Sombras prywatnym odrzutowcem, a po którego mecenas Gordon przyjechał czarnym SUV-em.
- Czujesz? – zagadnął brunet, wciągając w nozdrza nieprzyjemny zapach spalenizny. – Coś jakby… – próbował dopasować odpowiednie słowo. – No nie, stary! Znowu bawiłeś się zapałkami? – nagle dotarło do niego, że jego przyjaciel był fatalnym kucharzem i nim Aidan zdążył otworzyć usta, tamten gasił już pożar.
- O fack! – przeklął łamaną angielszczyzną i zakasłał kilka razy, kiedy unoszący się w pomieszczeniu dym przysłonił mu niemal całą twarz. – Zapomniałem o tej przeklętej jajecznicy! – rzucił wściekły i gwałtownym ruchem przejechał dłonią po włosach zgolonych na jeżyka.
- Nie pierwszy raz coś przypaliłeś – przypomniał rozbawiony Dimitrio.
- Trudno – odparł krótko. – Dzisiaj zamówimy pizzę.
- Coś mi się wydaje, że chińszczyzna na telefon to ostatnio nieodłączna część Twojego codziennego jadłospisu – zaśmiał się raz jeszcze młody Barosso, szturchając kumpla w ramię. – Trafiłem, prawda?
- Nie każdy jest mistrzem w kuchni tak jak Ty, stary – odgryzł się Gordon, łypiąc gniewnie na Dimi’ego. – Dobra, zmiana tematu, okej? – zaproponował, nie chcąc dłużej słuchać o swoich licznych porażkach kulinarnych. – Powiedz mi lepiej, co dalej zamierzasz? – zapytał.
- Najpierw muszę skontaktować się z żoną tego mecenasika Rezende, Florencią, a potem zobaczymy – Dimitrio zdradził Aidanowi początek swojego planu. Z jego szorstkiej wypowiedzi od razu można było się domyślić, że brunet nie pałał sympatią do Mauricia. Ciekawe tylko czym mecenas tak bardzo zalazł mu za skórę… – Ty w tym czasie zajmiesz się kancelarią, a w między czasie podpytasz w okolicy o swojego kolegę po fachu – dodał z nieskrywaną wrogością.
- Skoro uważasz, że to jedyne wyjście z sytuacji, w porządku – zgodził się adwokat, choć widać było, że zrobił to niechętnie. – A nie sądzisz, że Nadia powinna się dowiedzieć o Twoim powrocie z zaświatów? – zagadnął odważnie, czym zesłał na siebie niezbyt przyjazne spojrzenie Dimitria.
- Jeszcze nie teraz! – zaprotestował ostro, podchodząc do barku z alkoholem i nalał sobie szklaneczkę whiskey. – Moja żona dowie się o wszystkim w swoim czasie – wyjaśnił, nie podając konkretnej daty tegoż wydarzenia.
***
Dzwonek do drzwi zmącił jej kolejne przemyślenia – tym razem dotyczące Dimitria. Nagle poczuła bowiem przemożną potrzebę (z bliżej nieopisanego powodu) udania się na grób byłego męża. Nie kochała go już tak samo jak kiedyś, ale na swój sposób brakowało jej jego bliskości i wsparcia. Zrozumiała to dopiero po latach, kiedy żal i gorycz po odkryciu bolesnej prawdy, zastąpiły samotność i niemoc duchowa. I o ile na ten pierwszy stan już nie cierpiała, o tyle nadal nie potrafiła poradzić sobie z własnymi demonami, które zewsząd ją otaczały, gdziekolwiek by się nie pojawiła.
Ktoś niewątpliwie był bardzo upierdliwy, bo po raz kolejny Nadia usłyszała dźwięk dzwonka, a kiedy to nie pomogło, natrętny gość zaczął również pukać.
- Już idę, chwileczkę! – wrzasnęła na tyle głośno, by jej wołanie dobiegło do uszu stojącego na zewnątrz człowieka. Ktokolwiek nim był.
Nie zerkając przez wizjer, ufnie otworzyła drzwi, zapraszając swojego gościa do środka. Nie chodziło o to, że nie obawiała się o swoje życie i zdrowie w razie, gdyby stał tam jakiś włamywacz albo – co gorsza – Alejandro Barosso. Po prostu była z kimś umówiona i nawet gdyby cały tabun armii napadł na jej dom, w tym momencie miała to gdzieś.
- Witaj, Maritzo – Nadia przywitała się z sekretarką Alexa, wskazując jej miejsce na kanapie. – Usiądź, proszę, a ja zaraz przyniosę Ci coś do picia.
- Nie, dziękuję – odmówiła grzecznie blondynka. – Ja właściwie tylko na chwilę – wyjaśniła i od razu przeszła do rzeczy. – Pamiętasz, jak prosiłaś mnie kiedyś o jakiegoś dobrego informatyka, który pomógłby Ci rozbudować stronę internetową wydawnictwa?
- Jasne, że pamiętam – odparła, lekko unosząc kąciki ust. – Teraz jednak nie mam do tego głowy, wybacz.
- Posłuchaj, Nad… – zaczęła przyjaciółka. – Musisz szybko wziąć się w garść i przede wszystkim zająć się sprawami firmy, bo za parę miesięcy nie będzie już czego ratować i wiesz o tym tak samo dobrze jak i ja.
Brunetka westchnęła ciężko.
- Co to za informatyk? – zapytała zupełnie bez entuzjazmu. Ostatnio nie miała szczególnie dużo powodów do radości.
- To kobieta i pracuje dla Alejandra – uprzedziła lojalnie.
- O nie, zapomnij! – zaprotestowała gwałtownie. – Nie chcę u siebie kolejnej wtyczki Barossów!
- Źle ją oceniasz – Maritza uśmiechnęła się półgębkiem. – To Victoria Diaz, córka szefa miejscowej policji i narzeczona sławnego tutaj ostatnio Javiera zwanego Magikiem, którego zdaje się miałaś już przyjemność poznać, prawda? – ni to zapytała, ni stwierdziła.
- No dobra, daj mi jej numer telefonu – Nadia nie miała dzisiaj siły, żeby dyskutować na ten temat z kumpelą, więc postanowiła zaryzykować.
Po wyjściu Maritzy, kobieta targana sprzecznymi emocjami i tysiącem wątpliwości, zdecydowała się jednak zadzwonić do owej Victorii. W końcu przyszły los firmy był zagrożony, a jej dni policzone, dlatego jeżeli nie zaczęłaby działać teraz, to za miesiąc mogłoby już być na to o wiele za późno i mogłaby stracić swoją jedyną odskocznię od życia codziennego i coś co naprawdę kochała. Poza tym ufała Maritzy, a ona raczej nie podkładałaby jej szpiega do wydawnictwa, bo sama dorabiała tam po godzinach. W prawdzie to jeszcze niczego nie dowodziło, ale Nadia naprawdę wierzyła, że przyjaciółka była ostatnią osobą, która mogłaby ją zdradzić. Victoria przyjechała kilka minut po telefonie od brunetki, a więc teraz obie kobiety siedziały w salonie i rozmawiały.
- Utworzenie nowej, profesjonalnej strony internetowej to nie jedyny mój problem, proszę mi wierzyć – zaczęła wdowa de la Cruz, zakładając nogę na nogę. – Przez problemy osobiste, zaniedbałam ostatnio swoją firmę i w obecnej chwili wydawnictwo jest w naprawdę kiepskiej kondycji, dlatego muszę zrobić wszystko co w mojej mocy, by uratować kilkanaście lat ciężkiej pracy. Oczywiście, będę też musiała zrobić mnóstwo innych rzeczy, żeby postawić firmę na nogi, ale na dobry początek myślę, że godna uwagi strona internetowa wystarczy, by przyciągnąć potencjalnych klientów, sponsorów, no i przede wszystkim nowych autorów. Pomoże mi pani zrealizować ten cel? – zapytała na koniec. |
|
Powrót do góry |
|
|
Kenaya Prokonsul
Dołączył: 14 Gru 2009 Posty: 3011 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 22:23:43 07-11-14 Temat postu: |
|
|
143. LIA
Pochylała się nad starym Mercedesem Cosme Zuluagi, który razem z Nadią odholowały do warsztatu. W uszach jak zwykle miała słuchawki z bębniącą na cały regulator muzyką, a w zębach zagryzła ołówek, sięgając ręką pod maskę i sprawdzając znajdujące się tam przewody. Okazało się, że czas zrobił swoje i to nieużytkowane cacko, zostało całkiem zaniedbane, pomijając już fakt, że karoseria miejscami pokrywała się rdzą, a lakier zaczął odpadać, ale to był akurat najmniejszy problem. Zanim Lia zacznie w nim cokolwiek robić, musiała dokładnie obejrzeć każdy najdrobniejszy centymetr, zaczynając od przewodów, chłodnicy, hamulców, skrzyni biegów, sprzęgła, a kończąc na silniku, podwoziu i całej masy innych rzeczy, niezbędnych, by Mercedes w ogóle nadawał się do użytkowania. Sprawdziła co jest ostatecznie do wymiany, a wyglądało na to, że całkiem sporo, jak nie wszystko. Chwyciła ołówek spomiędzy zębów i wyciągając z kieszeni spodni notes, zapisała w nim kilka kolejnych pozycji. Będzie musiała jak najszybciej pofatygować się do Monterrey i zajrzeć do Carlosa. Miała cichą nadzieję, że jednak nie odprawi jej z kwitkiem i mimo tego, że Mercedes miał swoje lata, istniała szansa na to, by ewentualnie sprowadzić potrzebne części do tego modelu, które wymagały absolutnej wymiany. Czekało ją mnóstwo pracy, ale to akurat bardzo ją cieszyło, bo tak jak kochała boks, tak samo uwielbiała grzebać się w samochodach i nie dbała zupełnie o to, że to nie było typowe kobiece zajęcie. Tutaj jednak była sobą i tu czuła się na właściwym miejscu, niemal jak jeden z puzzli tworzących skomplikowaną układankę.
Tylko, że jej życie już dawno przestało być spójną układanką. Nawet kiedy była niemal pewna, że tak jest, szybko przekonała się, że w obrazku, który budowała przez lata, pojawiły się nowe, puste miejsca, o których nie miała pojęcia, a do których pasujące fragmenty, nie leżały już w jej rękach. Przerażało ją to, że przestawała mieć kontrolę nad własnym życiem, uczuciami i reakcjami, zwłaszcza kiedy w pobliżu był Christian. Wszystko się pogmatwało. Nie chciała komplikacji, chciała bezpiecznej przyjaźni, ale była głupia i naiwna, jeśli sądziła, że mogą z Christianem żyć tak, jakby nic się między nimi nie wydarzyło. Starała się przekonać o tym samą siebie, a Suarez postanowił grać z nią w tę grę, choć chyba oboje zdawali sobie sprawę, że to jak bomba z opóźnionym zapłonem. Odpalili lont i teraz tylko kwestią czasu było, kiedy to wszystko wybuchnie, a konsekwencje i zniszczenia mogą przerosnąć ich oboje. Nie była tchórzem i nie zamierzała uciekać, chować się ani go unikać, bo to do niczego nie prowadziło. Byli przyjaciółmi, a ona dla bliskich była gotowa stawić czoło wszystkiemu i poświęcić naprawdę wiele. Była gotowa schować do kieszeni własne uczucia i pragnienia, nie ryzykując, że straci coś dla niej tak cennego. Jeśli miała walczyć o to z samą sobą, zamierzała to zrobić. W żadnym razie nie chciała zostawić Christiana samego z tym, co go za chwilę przywali do ziemi i przygniecie swoim ciężarem. Pierwszy raz w życiu czuła się komuś naprawdę potrzebna i pierwszy raz w życiu pozwoliła na to by samej kogoś potrzebować. Nigdy tego robiła. Nie dopuszczała do siebie nikogo, kogo zniknięcie z jej życia, sprawi, że będzie cierpieć, ale Christian wtargnął do jej świata i w ogóle nie pytał przy tym o pozwolenie. Po prostu był zawsze wtedy, kiedy go potrzebowała. Obdarzał ją spokojem, samą swoją obecnością potrafił przynieść jej ukojenie. Słuchał jej i nigdy o nic nie pytał, nie naciskał, nie oceniał. Wystarczyło, że na nią spojrzał, wziął ją za rękę, bez słów i w zupełnej ciszy dawał jej do zrozumienia, że jest na tyle silna by sobie poradzić. Wtedy ona sama była w stanie w to uwierzyć. Potrzebowała go bardziej, niż sama przed sobą chciała się do tego przyznać i głównie dlatego nie mogła zaryzykować, że go straci. Najgorsze, że zastanawianie się nad tym i rozmyślanie co jest, a czego nigdy nie powinno między nimi być, tylko pogłębiało mętlik w jej głowie. Jej poukładane życie, pełne reguł i zasad, których nigdy nie łamała, wywracało się do góry nogami, a ona nie umiała z powrotem wrócić, na właściwą ścieżkę. Nie potrafiła chwycić się swoich postanowień tak jak wcześniej i kurczowo się ich trzymać.
Westchnęła i odrzuciła notes razem z ołówkiem na stół, po czym oparła się o niego dłońmi, wbijając wzrok w ścianę. Choć bardzo się starała skupić na czymkolwiek, jej myśli uparcie krążyły wokół Christiana. Nawet dzień przerwy podczas, którego zaszyła się w warsztacie, albo w swoim pokoju, niewiele pomógł. Nie mogła się pozbyć z głowy tej jednej piosenki, a myśli uparcie wracały do tego co zastała w gabinecie Nacho, kiedy wróciła do ośrodka po sprowadzeniu samochodu pana Zuluagi. W pierwszej chwili była pewna, że to jej mentor zasiadł wtedy do pianina, ale kiedy jej uszu dobiegła jedna z nielicznych melodii, która potrafiła rozbroić jej serce, wiedziała już, że się myli. Pamiętała jak po raz pierwszy słyszała „She’s like the wind”, grane przez Christiana. Być może tak jak twierdziła wtedy Laura, nie było to perfekcyjne, ale właśnie dlatego chwyciło ją za serce. Przecież ideałów nie ma, a jej nigdy nie ciągnęło by ich szukać. Ta melodia w całej swojej niedoskonałości, była po prostu prawdziwa. Był w niej Christian, który czuł to na swój własny sposób. Nie sądziła, że kiedykolwiek jeszcze usłyszy jak Suarez gra, ale miała cichą nadzieję, że to nie ostatni raz, gdy ma przyjemność go posłuchać. Nawet jeśli robiła to w ukryciu i całkowicie bez jego wiedzy. Wiedziała jednak, że kiedy skończył, a ona weszła do gabinetu, by dokończyć rozmowę o zaproszeniu Diego, Christian świdrował ją czujnym spojrzeniem, jakby starał się wyczytać z niej, czy cokolwiek słyszała, a ona najlepiej jak umiała udawała, że nie ma bladego pojęcia co przed chwilą wyczyniał na pianinie Nacho. Nie potrafiła jednak ukryć uśmiechu błąkającego się na jej ustach i to mogło ją zdradzić, tym bardziej, że Christian był cholernie dobrym obserwatorem.
Uśmiechnęła się do siebie i pokręciła głową zagryzając dolną wargę. Sięgnęła po telefon i zerknęła na wyświetlacz, by sprawdzić, która godzina. Jeśli nie chciała się spóźnić na obiad do Ramirezów, musiała na dzisiaj skończyć pracę i trochę się ogarnąć. Na samą myśl o tym, że nie będzie tam dzisiaj sama, a Christian bardzo chętnie zgodził się pójść z nią, poczuła jak jej serce zatrzepotało w piersi. Chciała spędzić miły dzień w gronie przyjaznych jej ludzi i miała nadzieję, że Christian również trochę odetchnie. Potrzebował takiej odskoczni, a spotkanie z Diego i jego pokręconą rodzinką, gwarantowało po prostu dobrą zabawę i mnóstwo śmiechu.
Zamknęła maskę samochodu, powrzucała narzędzia do skrzynek i ostatni raz omiatając wzrokiem warsztat, wyszła zamykając za sobą drzwi na klucz. Ruszyła do ośrodka leniwym krokiem i wtedy na zewnątrz wyszedł Ignacio, podchodząc do swojego wozu. Przelotnie zerknął w jej stronę, a gdy ją dostrzegł uśmiechnął się ciepło.
- Dobrze, że cię widzę Lia – odetchnął z ulgą i wrzucił teczkę z jakimiś papierami na siedzenie pasażera, po czym przeniósł na nią wzrok.
- O co chodzi? – spytała zaciekawiona i zmarszczyła brwi uważnie mu się przyglądając.
- Muszę załatwić jedną sprawę – zerknął na zegarek zdobiący jego nadgarstek i zmrużył oczy – nie powinno mi to zająć wiele czasu, ale mogłabyś zajrzeć do Cosme i sprawdzić, czy niczego nie potrzebuje? – zagadnął wpatrując się w nią z nadzieją w oczach. Lia uśmiechnęła się szeroko i skinęła głową. Widziała jak Sanchez przywiózł swojego przyjaciela do ośrodka i spodziewała się, że Zuluaga zostanie tu na dłużej, tym bardziej, że bez wątpienia wymagał wciąż nadzoru lekarza. Teraz musiała tylko przetransportować starego Mercedesa w inne miejsce, tak by Cosme o niczym się nie dowiedział, bo cały trud włożony w przygotowanie niespodzianki, pójdzie w łeb. Na szczęście zdążyła znaleźć wyjście ewakuacyjne, a Diego po raz kolejny zgodził się jej pomóc.
- Pewnie, żaden problem – odparła wzruszając swobodnie ramionami. Nacho uśmiechnął się z wdzięcznością i pocałował ją w czoło w ojcowskim geście.
- Dzięki, powiedz mu, że wpadnę jak tylko wrócę.
- Wszystko w porządku? – spytała Lia świdrując twarz mentora bystrym spojrzeniem. Sanchez uśmiechnął się uspokajająco i skinął głową.
- Rozmawiałem z Rezende. Jest szansa, że z jego pomocą uda nam się w końcu wybrnąć z kiepskiej sytuacji ośrodka – wyjaśnił cicho i spojrzał jej w oczy, z determinacją i charakterystyczną dla niego siłą, która pomagała mu każdego dnia stawiać czoło przeciwnościom losu. Wziął na swoje barki ogromną odpowiedzialność za dzieciaki z tego miasteczka. Nigdy się nie poddał i zawsze walczył o to na czym mu zależało, a to miejsce było czymś co kochał. Lia uśmiechnęła się do niego ciepło i uścisnęła mu dłoń krzepiąco. Nie musiała nic mówić, bo bywały momenty, że rozumieli się z Nacho bez słów. Wiele mu zawdzięczała i nigdy o tym nie zapomni, a tym bardziej nigdy go nie opuści, bo przecież był dla niej niczym ojciec.
- Będzie dobrze – mrugnęła do niego przyjaźnie i wskazała na samochód – jedź, a ja wpadnę do pana Zuluagi – rzuciła zakładając włosy za ucho, a Ignacio skinął głową i wsiadł za kierownicę.
- Zapomniałbym! – krzyknął, zanim zdążył zamknąć drzwi, ściągając na siebie zaciekawione spojrzenie Lii – w piątek organizuję kolację i zaprosiłem Margaritę z Leo. Chyba czas bym poznał w końcu partnerkę syna – uśmiechnął się szeroko, a w jego, otoczonych delikatnymi zmarszczkami oczach, kryło się prawdziwe rozbawienie. Lia parsknęła śmiechem.
- Wiedziałam, że to się skończy przyparciem Leo do muru – zażartowała kręcąc głową z niedowierzaniem, na co Nacho wzruszył jedynie ramionami.
- Wszyscy znamy Leo, gdyby sam miał podjąć taką decyzję, nie poznałbym Margarity w tej dekadzie – stwierdził mrugając porozumiewawczo – wpadnijcie z Christianem. Będzie raźniej – zaproponował wpatrując się uważnie w jej sarnie oczy. Lia skinęła głową i przygryzła policzek od środka, nie mówiąc już ani słowa. Ignacio zatrzasnął drzwi i odjechał, a Lia pospiesznie weszła do budynku. Zagryzła dolną wargę i zmrużyła oczy zastanawiając się nad czymś. Po chwili wpadła do gabinetu Nacho i chwyciła leżącą tam aktualną gazetę, po czym zabrała ze sobą dwie butelki wody oraz kilka rogali, które Nacho zostawił w kuchni i tak obładowana ruszyła schodami do pokoju, który zajmował Cosme Zuluaga. Zapukała ostrożnie, a kiedy jej uszu dobiegło ciche „proszę”, łokciem nacisnęła klamkę i zajrzała do środka.
- Dzień dobry - uśmiechnęła się promiennie, wpatrując wprost w ciemne oczy mężczyzny leżącego na łóżku – można? – spytała niepewnie. Cosme wygiął usta w serdecznym uśmiechu i gestem zaprosił ją do środka.
- Oczywiście, wejdź – odparł obserwując ją ciepłym spojrzeniem. Lia wciąż trzymając kilka drobiazgów w dłoniach, powoli weszła do pokoju i pomagając sobie kolanem, zamknęła za sobą drzwi.
- Nacho prosił bym do pana zajrzała. Musiał pojechać i załatwić kilka spraw, ale niedługo wróci – wyjaśniła układając ostrożnie wszystko na szafce przy łóżku – przyniosłam wodę, gazetę i kilka rogali, bo to pierwsze co mi przyszło do głowy – dodała zerkając na niego i przygryzając policzek od środka.
- Dziękuję, to miło z Twojej strony – odparł przenosząc wzrok z obładowanej szafki na jej twarz, po czym uśmiechnął się łagodnie.
- Może potrzebuje pan czegoś konkretnego, to zaraz przyniosę – spytała i spojrzała na niego uważnie. Cosme zmrużył oczy i wygiął usta w uroczym grymasie udając, że się nad czymś zastanawia.
- Właściwie to jest jedna rzecz – rzucił krótko odchrząkując, kiedy Lia w ciszy ponagliła go spojrzeniem. Zerknął na nią z psotnym błyskiem w oku, a gdy kąciki jej ust lekko drgnęły, uśmiechnął się szeroko – dotrzymasz mi przez chwilę towarzystwa? – spytał z nadzieją kiwając głową na krzesło stojące w nogach łóżka – szczerze mówiąc mam dość ciągłego leżenia w łóżku, jak nie tu, to w szpitalu. A od nudy dostaję kręćka – wyznał szczerze, urażonym tonem. Lia uśmiechnęła się ze zrozumieniem i sięgnęła po krzesło, ustawiając je przy łóżku.
- Nie ma sprawy, tylko proszę mi wybaczyć mój strój – wskazała dłonią na poplamioną smarem koszulkę i podarte spodnie – trochę pracowałam – przyznała siadając na krześle i odruchowo zakładając za ucho kosmyk włosów, który wysunął jej się z luźno zaplecionego warkocza. Zuluaga zmierzył ją spojrzeniem i zmarszczył lekko brwi.
- A czym się zajmujesz? – spytał zaciekawiony spoglądając jej w oczy i wskazując ostrożnie poparzoną dłonią na ciemne plamy pokrywające jej ubranie – bo to wygląda trochę jak….. – zawiesił głos, sondując przez chwilę to co widział, jakby się zastanawiał, czy to możliwe by dziewczynę absorbowały jakiekolwiek męskie zajęcia, jakie przychodziły mu aktualnie do głowy; po czym znów spojrzał jej w oczy – …. smar? – zagadnął niepewnie, a Lia zaśmiała się w odpowiedzi i skinęła głową.
- To prawda. Jestem mechanikiem – przyznała, a Cosme skinął głową z aprobatą i posłał jej ciepły uśmiech.
- Cóż …. To niecodzienne zjawisko, by kobieta mazała się w smarach i myszkowała pod maską samochodu – przyznał z uznaniem w głosie i zerknął na nią przelotnie - Młode dziewczyny wolą raczej randkowanie, tańce, pomalowane paznokcie i strojenie się – dodał żartobliwie, kiwając teatralnie głową na boki i machając delikatnie dłonią, by nadać swoim słowom komiczniejszy wydźwięk. Lia parsknęła wesołym śmiechem, powodując, że i Cosme nie był w stanie dłużej utrzymać powagi.
- Chyba nie jestem typową dziewczyną – odparła rozbawiona i wzruszyła nonszalancko ramionami – rozbieram samochody na części pierwsze, jeżdżę sportowym motorem, mam wytatuowane ciało, trenuję boks i nie jestem raczej potulnym stworzeniem – wyjaśniła szczerze zaglądając Zuluadze w oczy, w których wciąż tliło się wyraźne ciepłe światełko, sprawiające, że pierwszy raz od dawna swobodnie rozmawiało jej się z człowiekiem, którego praktycznie nie znała. Szczerość, ciepło i uczciwość emanowało z niego tak wyraźnie, że niemal natychmiast burzył jakikolwiek dystans, a ona nie czuła przy tym niepokoju.
- Nie jesteś po prostu „jakaś” – zauważył Cosme ściągając na siebie jej sarnie spojrzenie, po czym uśmiechnął się ciepło, kiedy wpatrywała się w niego bez słowa błyszczącymi oczami – poza tym nie powiesz mi chyba, że nie ma w tobie ani odrobiny delikatności i wrażliwości – dodał z powątpieniem, przewiercając ją ciemnym spojrzeniem, jakby chciał dojrzeć coś co skrywa głęboko w sobie, a o czym on zdawał się już wiedzieć. Lia uśmiechnęła się łagodnie pod nosem i ukryła wzrok za wachlarzem długich rzęs.
- Jeśli studiowanie sztuk pięknych ma być tego dowodem, to ma pan rację – odparła cicho i zerknęła na niego ukradkiem, uśmiechając się delikatnie, a w oczach Cosme zamigotało zrozumienie i zaciekawienie.
- Kolejna artystyczna dusza, jak widać swój do swego ciągnie – zażartował, krzywiąc się lekko i spoglądając na swoje dłonie, które w tej chwili uniemożliwiały mu oddanie się pasji i wenie, która zalewała go masą pomysłów – niestety ten feralny wypadek z pożarem, w tej chwili uniemożliwia mi robienie tego co sam kocham – westchnął ciężko i przełknął ślinę, mrugając energicznie.
- Przykro mi z powodu El Miedo – odezwała się Lia ze współczuciem wymalowanym w dużych ciemnych oczach. Cosme skinął głową niewyraźnie i uśmiechnął się gorzko – chce pan odbudować zniszczoną część? – spytała pochwytując smutne spojrzenie swojego rozmówcy. Zuluaga wzruszył ramionami i pokręcił głową wbijając na moment wzrok, gdzieś przed siebie.
- Sam nie wiem, zastanawiam się nad tym – odparł cierpko lekko zdławionym głosem – to wciąż mój dom.
- Dom tworzą ludzie, a nie mury – stwierdziła Lia cichutko, z rozmysłem umykając spojrzeniem i przymykając oczy, kiedy pod powiekami zapiekły ją niekontrolowane łzy. Przez chwilę zapadła między nimi cisza, która wcale nie okazała się być niezręczna. W końcu Lia wysiliła się na beztroski uśmiech i spojrzała Cosme w oczy, dostrzegając, że on wciąż się w nią wpatruje.
- Nie miałem okazji ci podziękować – odezwał się przerywając milczenie, a widząc nieme pytanie w wielkich sarnich oczach, westchnął – za pomoc, wtedy na rynku, gdy Nadia została zaatakowana, a ja …. – urwał i odchrząknął, czując nagle gulę w gardle. Lia pochyliła się delikatnie do przodu i ostrożnie dotknęła zdrowej części ramienia mężczyzny.
- Nie musi mi pan dziękować. Zrobiłam to co uważałam za słuszne i każdy na moim miejscu postąpiłby tak samo – powiedziała, a Cosme spojrzał na nią z powątpieniem. Nie musiał nic mówić, wiedziała o co mu chodziło, westchnęła więc cicho i uśmiechnęła się krzepiąco – no dobrze. Każdy zdrowo i logicznie myślący człowiek postąpiłby tak samo.
- Nie każdy miałby odwagę stanąć w obronie kogoś, kto cieszy się tak złą sławą i nienawiścią mieszkańców tego miasteczka, jak ja – przyznał spoglądając jej głęboko w oczy – naprawdę doceniam to co zrobiłaś i wiele to dla mnie znaczy – uśmiechnął się krzywo i delikatnie dotknął dłonią jej ręki.
- Nienawidzę niesprawiedliwości i tego, że ludzie oceniają innych z góry. Sama nigdy tego nie robię – odparła poważnie zirytowana wciąż tym, w jaki zaciemniałym miasteczku przyszło jej się urodzić – proszę pamiętać, że absolutnie nie chcę by czuł się pan do czegokolwiek zobowiązany. Pomoc zawsze powinna być bezinteresowna i taka właśnie była z mojej strony.
- Ale… - zaczął, jednak przerwała mu unosząc drobną dłoń i kręcąc głową z przekąsem.
- Bo się na pana obrażę – zażartowała uśmiechając się promiennie i starając się rozładować przygnębiający nastrój Zuluagi, który westchnął tylko z rezygnacją - Najważniejsze, że nic się panu nie stało i naprawdę się cieszę, że teraz również wraca pan do zdrowia – dodała szczerze, wywołując na powrót cień uśmiechu na ustach mężczyzny.
- Są tacy, którzy myślą inaczej – rzucił z goryczą, wzruszając obojętnie ramionami i przymykając ciężkie powieki.
- Nimi niech się pan nie przejmuje, bo czasem mam wrażenie, że połowa z tej społeczności zatrzymała się w czasach średniowiecza, gdzie panowała totalna ciemnota – zaśmiała się wesoło, a Cosme parsknął radosnym śmiechem i pokręcił głową z niedowierzaniem – poza tym wydaje mi się, że są też tacy, którzy bardzo pana lubią i na nich trzeba się skupić – dodała przekrzywiając głowę i przygryzając policzek do środka, posłała mu sugestywne spojrzenie. Zuluaga zmarszczył brwi nie bardzo rozumiejąc co Lia ma na myśli. Uśmiechnęła się szeroko i uniosła znacząco brew – wie pan to plotkarskie miasteczko nigdy nie cichnie i wszyscy wszystko wiedzą. Co nie co można wyłapać, a pewna pielęgniarka chyba zdobyła rzeszę zazdrosnych konkurentek – zaśmiała się, a Cosme wywrócił teatralnie oczami i sapnął zniesmaczony.
- Czy wszyscy powariowali? – spytał rozkładając ostrożnie ręce, ale w jego ciemnych oczach Lia dostrzegła psotne iskierki i była niemal pewna, że w każdej plotce jest ziarenko prawdy. Tym bardziej biorąc pod uwagę poruszenie swojego rozmówcy. Nie zamierzała jednak tego komentować, więc w odpowiedzi jedynie wzruszyła ramionami.
- Chętnie bym z panem posiedziała dłużej, ale muszę już lecieć, bo jestem umówiona – wyjaśniła uśmiechając się przepraszająco, po czym wstała z krzesła i odstawiła je na miejsce.
- Randka? – spytał rozbawiony Cosme unosząc pytająco brew. Lia pokręciła głową.
- Tylko obiad z przyjaciółmi – przyznała starając się by brzmiało to swobodnie – na pewno niczego pan nie potrzebuje? – spytała raz jeszcze, a kiedy pokręcił głową, ruszyła do wyjścia – proszę odpoczywać i wracać szybko do zdrowia – uśmiechnęła się i mrugnęła do niego znacząco.
- Dziękuję za rozmowę Lia – odparł zaglądając jej w oczy, a blondynka skinęła jedynie głową i zniknęła za drzwiami.
***
Sięgnęła po pikający telefon i odczytała wiadomość od Suareza. „Czekam na dole. C”. Zrobiła głęboki wdech i spojrzała ostatni raz w swoje odbicie w lustrze. Rzadko nosiła sukienki, po pierwsze dlatego, że nie miała ku temu okazji, a po drugie zdecydowanie lepiej czuła się w jeansach i koszulce, tym bardziej biorąc pod uwagę jej tryb życia. Na dzisiejszy obiad jednak postanowiła zrobić wyjątek, zwłaszcza, że nie jechała na motorze. Skromna, zwiewna [link widoczny dla zalogowanych] w drobne kwiaty, sięgająca mocno przed kolano, z delikatnie podkreśloną linią biustu i swobodnie opadającymi na ramię rękawami, wydawała się być idealna. Do tego dopasowała brązowe kozaki na niezbyt wysokich obcasach, a włosy zostawiła swobodnie rozpuszczone, z kilkoma kosmykami spiętymi z tyłu głowy i przydługą grzywką opadającą na policzki. Całości dopełniał delikatny makijaż z wyraźnie podkreślonymi sarnimi oczami i ustami muśniętymi malinowym błyszczykiem. Uśmiechnęła się do siebie i chwyciwszy beżowy kardigan oraz małą torebkę w tym samym kolorze, której zazwyczaj nie nosiła, wybiegła z pokoju. Przystanęła u szczytu schodów i zagryzła dolną wargę, kiedy dostrzegła Christiana swobodnie opierającego się o ścianę naprzeciwko. Miał na sobie ciemne spodnie i ciemnozieloną koszulę, która podkreślała tylko głębię jego kocich oczu. Podwinięte do łokci rękawy odsłaniały silne przedramiona, a kilka rozpiętych pod szyją guzików ukazywało, umięśniony i pokryty złotą opalenizną tors. Oblizała spierzchnięte wargi i zrobiła głęboki wdech chcąc uspokoić rozszalałe serce. Nie zauważył jej obecności dopóki nie zrobiła kroku, a jej obcas nie uderzył głucho o jeden ze stopni. Kiedy wbił w nią błyszczące intensywnie spojrzenie, zacisnęła kurczowo dłoń na barierce, bo nogi się pod nią ugięły i była pewna, że za chwilę zwyczajnie zleci ze schodów. Wsunął dłonie do kieszeni spodni i zmrużył oczy, mierząc jej sylwetkę leniwym wzrokiem, a ona poczuła się w tej chwili całkowicie przewleczona na lewą stronę. Zganiała się w duchu i odważnie zeszła ze schodów, ukrywając wzrok za wachlarzem długich rzęs. Gdy pokonała ostatni stopień, uśmiechnęła się łagodnie i w odwecie zmierzyła go zadziornym spojrzeniem. Wciąż stał oparty plecami o ścianę, nie odrywając od niej przenikliwego spojrzenia i wyglądał tak jakby miał w tej chwili cały świat u stóp. Pewny siebie, niewzruszony i piekielnie seksowny w swojej arogancji, z bezczelnym półuśmiechem przyklejonym do twarzy, pokrytej delikatnym zarostem. Jak miała trzymać dystans, skoro był ucieleśnieniem pragnień każdej kobiety i co gorsza doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Zagryzła delikatnie dolną wargę i odchrząknęła, omiatając jego sylwetkę ciemnym spojrzeniem.
- Dobrze wyglądasz – rzuciła starając się by zabrzmiało to przynajmniej odrobinę obojętnie, tym bardziej, że mocno naginała prawdę. Uśmiechnął się spoglądając jej w oczy i wzruszył nonszalancko ramionami odpychając się od ściany i robiąc krok w jej stronę. Odruchowo zatrzymała powietrze w płucach, a mimo to do jej nozdrzy bezlitośnie dotarł jego zapach, który powodował, że zapominała jak się nazywa. Zaczęła się zastanawiać, jak to możliwe, że nagle, w jednej chwili Christian zaczął na nią działać w taki sposób, tak namacalnie i cholernie intensywnie. Przecież przebywała z nim wcześniej, bywał blisko, czasem tulił ją do siebie, ale nigdy nie reagowała na niego tak jak teraz. Nie sądziła, że jeden pocałunek mógł zmienić dosłownie wszystko.
- Pierwszy raz widzę cię w sukience i …. – urwał uśmiechając się w ten swój charakterystyczny sposób, lustrując jej sylwetkę po raz kolejny badawczym spojrzeniem i zostawiając na skórze płonący ślad, wszędzie tam, gdzie sięgały jego zielone tęczówki. Lia uniosła brew, kiedy powrócił wzrokiem do jej oczu i uporczywie milczał przez kilka wlokących się w nieskończoność sekund – Całkiem nieźle – odparł mrugając do niej zaczepnie. Lia uśmiechnęła się i wywróciła oczami.
- Idziemy? – odezwała się cicho, a Christian skinął głową na zgodę i uśmiechnął się cwaniacko.
- Panie przodem – rzucił sugestywnie, nie przestając się łobuzersko w nią wpatrywać. Lia prychnęła pod nosem rozbawiona i pokręciła głową, po czym ruszyła szybkim krokiem do wyjścia. Kiedy znalazła się na zewnątrz, stanęła jak wryta, otwierając szeroko oczy ze zdumienia.
- O cholercia! – rzuciła z podziwem zagryzając dolną wargę i wpatrując się w starego niebieskiego [link widoczny dla zalogowanych] z opuszczonym dachem – ja chyba śnie – zaśmiała się pod nosem, kręcąc lekko głową z niedowierzaniem – skąd wytrzasnąłeś to cudo? – spytała nie mogąc oderwać oczu od auta, które było chyba marzeniem każdego kolekcjonera i miłośnika motoryzacji. Musiałaby być niespełna rozumu, by nie zachwycić się taką maszyną. Z całkowitego odrętwienia wyrwał ją schrypnięty głos Christiana, który nie wiadomo kiedy stanął tuż za nią i pochylił się nad jej uchem.
- Pożyczyłem od Nacho – przyznał swobodnie, a Lia poczuła jak jej ciało pokrywa się gęsią skórką, kiedy zdała sobie sprawę z tego, że Suarez stoi zdecydowanie zbyt blisko. Zacisnęła dłonie na torebce i wysiliła się na beztroski uśmiech, który ćwiczyła przez lata chowając za nim prawdziwą siebie.
- Czy to jest to maleństwo, które Nacho trzyma pod kluczem na specjalne okazje? – spytała odsuwając się odrobinę i zerkając przez ramię wprost w zielone oczy Christiana. Uśmiechnął się zawadiacko i wzruszył ramionami – to samo, którego nie pozwala dotykać, a tym bardziej prowadzić? – dodała zdumiona, znów zerkając na samochód stojący przed nią – jak ci się udało…?
- Mam swoje sposoby – wtrącił tajemniczo i mrugnął do niej. Bez słowa podszedł do auta i jak na dżentelmena przystało, otworzył jej drzwi –zapraszam panno Blanco – uśmiechnął się szarmancko. Lia parsknęła wesołym śmiechem i powoli zeszła ze schodów, wpatrując się uważnie w jego przystojną twarz, kiedy pomógł jej wsiąść. Zatrzasnął za nią drzwi, po czym obszedł samochód i zajął miejsce za kierownicą. Zerknął na nią przelotnie, a zadziorny uśmiech, ani na moment nie schodził z jego ust.
Drogę do domu Diego oboje pokonali jednak w całkowitej ciszy. Lia z całych sił starała się na niego nie gapić, obserwując beznamiętnie mijane po drodze budynki. Próbowała skupić się na czymś innym, niż na tym, że Christian wywarł na niej większe wrażenie, niż sama chciała się do tego przyznać. Jeśli ktoś mógł wyglądać seksownie w starym Mercedesie to zdecydowanie był to Suarez, zwłaszcza przy tej swojej luzackiej pozie z łokciem wspartym o drzwi, z dłonią swobodnie zaciśniętą na kierownicy i oczami skrytymi przed światem za przeciwsłonecznymi okularami. Zaklęła w myślach. Przecież to totalnie niedorzeczne! Co się z nią ostatnio działo, do ciężkiej Anielki! Musiała wziąć się w garść i przestać zachowywać się jak rozlazła, niestabilna emocjonalnie nastolatka. Byli przyjaciółmi i kropka! Nic innego nie wchodziło w grę, więc natychmiast powinna przestać patrzeć na niego inaczej niż do tej pory. Musi nauczyć się ignorować własne reakcje i wytrenować silną wolę, zwłaszcza jeśli chciała zachować resztki samokontroli. Tak będzie lepiej dla obojga. Postanowiła i musiała się tego trzymać. Koniec!
Westchnęła i zagryzła dolną wargę, opierając się wygodniej na siedzeniu. Przymknęła oczy poprawiając delikatnie ciemne okulary i wystawiła twarz do słońca, rozkoszując się letnim wietrzykiem, który smagał jej twarz i delikatnie rozwiewał kosmyki blond włosów.
Była tak pogrążona we własnym świecie, że zanim się obejrzała Christian zatrzymał samochód przed [link widoczny dla zalogowanych] Ramirezów. Bez słowa wyskoczyła z auta i zerkając przez ramię na Suareza, który również zdążył wysiąść, ruszyła do wejścia. Sprawnie pokonała schodki i nacisnęła dzwonek, chcąc znaleźć się jak najszybciej w środku i zająć myśli czymś innym niż bezsensownym rozmyślaniem.
- Nareszcie jesteście! – wyszczerzył się Diego otwierając im drzwi, po czym odsunął się i gestem zaprosił ich do środka.
- Cześć wariacie – przywitała się Lia i ucałowała go w policzek, a on zmierzył ją spojrzeniem i uniósł rozbawiony brew, jakby nie dowierzał w to co widzi. Lia wywróciła oczami i uśmiechnęła się łagodnie – nie patrz na mnie jak na zjawisko z innego świata, to tylko sukienka – zganiła go, ale kiedy wzruszył beztrosko ramionami, nie przestając się uśmiechać, sama się uśmiechnęła i przygryzła policzek od środka, mimowolnie zerkajac na Christiana, który odkąd wysiedli z samochodu, świdrował ją intensywnym spojrzeniem. Wygiął usta w seksownym półuśmiechu i przesunął powłóczystym spojrzeniem po jej ciele, jednocześnie zamykajac za sobą drzwi, a Lia poczuła jak nagle robi jej się gorąco.
- Babciu! Leti! Mamy gości! – zawołał w głąb domu i podał Suarezowi dłoń – od rana siedząc w kuchni i pichcą jakby miały zamiar nakarmić pół wojska – zaśmiał się kręcąc głową z dezaprobatą.
- Nie narzekaj, co? – skarciła go rozbawiona Lia.
- Ja tam potrafię całkiem sporo zjeść – zażartował Christian mrugając do Lii zadziornie. Diego klepnął go w ramię po przyjacielsku i uśmiechnął się szeroko.
- To jest nas dwóch, ale lepiej nie mów tego głośno, bo babcia nie wypuści cię stąd, zanim nie wsuniesz połowy z zawartości stołu – powiedział siląc sie na poważny ton, ale Lia tylko parskneła śmiechem.
- Lia! – usłyszała i odwróciła się, wpadając niemal od razu w ramiona ciężarnej [link widoczny dla zalogowanych], która uściskała ją mocno, kołysząc sie z nią na boki.
- Cześć baloniku – rzuciła pieszczotliwie Lia odsuwając się od niej i zaglądając w jej zaszklone oczy – co się stało? – zapytała marszcząc brwi i patrząc na nią z troską starła łzę, która spłynęła brunetce po policzku.
- Wzruszyłam się – odparła śmiejąc się przez łzy i machając nieporadnie ręką – taka przypadłość kobiet w ciąży – dodała, a Lia przekrzywiła lekko głowę i spojrzała na nią rozczulona.
- Powiedziałbym raczej, że to rozszalałe hormony – zripostował Diego uśmiechając się półgębkiem, ale Leti łypnęła na niego, co zapewne miało wyglądać groźnie, ale bynajmniej takie nie było.
- Jakoś nie narzekasz jak te hormony nie dają Ci w nocy spać, skarbie – zaświergoliła słodko powodując, że Diego wyszczerzył się jak dzieciak i potarł kark w zakłopotaniu. Leti przeniosła wzrok na Suareza i uśmiechnęła się serdecznie – Ty pewnie jesteś Christian – bardziej stwierdziła niż zapytała i podeszła do niego, bez ceregieli, ściskając go jak najlepszego przyjaciela. Uśmiechnął się niepewnie, odrobinę zaskoczony bezpośredniością dziewczyny, ale bardzo szybko odzyskał rezon i pochwycił jej ciemne spojrzenie, gdy się odsunęła.
- Leti, tak? – upewnił się, a kiedy skinęła głową uśmiechnął się w ten swój czarujący sposób i zerknął przelotnie na Lię, która wciąż przyglądała mu się błyszczącymi oczami. Uśmiechnęła się promiennie widząc jak szybko zjednuje sobie sympatię Ramirezów, choć właściwie to nie była dla niej żadna nowość.
- Powinnam Cię przełożyć przez kolano i sprać na kwaśne jabłko – rozległ się donośny kobiecy głos, a wszystkie twarze skierowały się na stojącą w progu [link widoczny dla zalogowanych]. Lia uśmiechnęła się przepraszająco i zagryzła dolną wargę – jak mogłaś się nie pokazać przez tyle czasu? – dodała strofującym tonem, a kiedy Lia wzruszyła tylko ramionami, pogroziła jej palcem, po czym podeszła do niej i mocno ją uścisnęła.
- Sporo się ostatnio działo, mam nadzieję, że mi pani jednak wybaczy – spytała niepewnie zaglądając kobiecie w oczy, kiedy już się od siebie odsunęły. Dona Raquel pokręciła głową z dezaprobatą i ujęła jej twarz w obie dłonie.
- Ważne, że jesteś – uśmiechnęła się, po czym omiotła jej sylwetkę badawczym spojrzeniem – dobrze, że tyle nagotowałam, bo wyglądasz jak zagłodzone nieszczęście – stwierdziła z krzywym uśmiechem, ale zanim Lia zdążyła zaprotestować, kobieta uniosła wymownie brew, patrząc na nią z politowaniem – ze mną nawet nie zaczynaj dyskusji, kochanie – rzuciła uśmiechając się ciepło, kiedy Lia westchnęła zrezygnowana. Przeniosła bystre spojrzenie tuż ponad jej ramieniem, na stojącego w holu Christiana. Zsunęła okulary z głowy na nos i zmierzyła go bacznym spojrzeniem.
- Rozumiem, że to jest Christian – bardziej stwierdziła niż zapytała zaglądając mu w oczy z surową miną. Wytrzymał odważnie jej przenikliwy wzrok, po czym uśmiechnął się w ten charakterystyczny sposób, powodując, że ostre spojrzenie pani Ramirez natychmiast złagodniało – Raquel Ramirez – przedstawiła się kobieta wyciągając do niego dłoń.
- Christian Suarez – ujął jej rękę i uścisnął delikatnie – ale wygląda na to, że nie muszę się przedstawiać – zażartował zerkając przelotnie na Diego, który umknął spojrzeniem i drapiąc się po głowie, uśmiechnął się pod nosem.
- Wiesz w takim razie, że ten gagatek – wskazała na Diego, który uniósł wymownie brew, krzyżując ręce na piersi – ma tak potwornie długi jęzor, że jak tylko przyleciał do domu, to jak stara plotkara, nakłapał, że nasza Lia przyszła do gospody w towarzystwie niejakiego Christiana - wyjaśniła i zgromiła wnuka spojrzeniem, zanim zdążył otworzyć usta by się obronić – może mówię nieprawdę? – zagadnęła unosząc pytajaco brew i siłując się z nim na spojrzenia. Diego nabrał wody w usta i pokręcił głową z niedowierzaniem, pocierając czoło palcami. Lia zagryzła policzek od środka starając się powstrzymać by nie parsknąć śmiechem – cieszę się, że jednak mam okazję poznać cię osobiście, bez opowieści mojego wnuka – uśmiechnęła się ciepło i mrugnęła do niego przyjaźnie – tym bardziej, że wyglądasz na kogoś, kto jest w stanie utemperować trochę tego chochlika – dodała żartobliwie kiwając głową na Lię, która ściągnęła brwi i skrzyżowała bojowo ręce na piersi. Dona Raquel nic sobie jednak nie robiła z jej gniewnego spojrzenia, trąciła jej nos palcem i mrugnęła do niej porozumiewawczo. Lia zaśmiała się pod nosem i spojrzała na Christiana, którego oczy błyszczały psotnie, więc wymierzyła w niego palec i zmrużyła wojowniczo oczy.
- Milcz Suarez! – rzuciła próbując stłumić śmiech. Uniósł ręce w geście poddania, a na jego usta wypłynął radosny chłopięcy uśmiech.
- Wchodźcie dalej dzieciaki, a nie stoicie w holu – poprosiła Dona Raquel wskazując dłonią na salon – swoją drogą dobrze, że wróciłaś Lia, bo może przynajmniej teraz Diego pozwoli sobie dokończyć to ustrojstwo, które ma na ramieniu i plecach – zauważyła wchodząc do kuchni.
- Babciu! – jęknął Ramirez z rezygnacją i wywrócił oczami, a Lia zmarszczyła brwi przyglądając się przyjacielowi.
- Ja rozumiem, że wy młodzi musicie się wyszaleć, jestem w stanie nawet zrozumieć, że zdobicie swoje ciało tuszem – zaczęła wychylając się z kuchni i unosząc wymownie brwi – ale o ile to, co ma Lia na plecach jest piękne, tak to twoje “coś”, wybacz Lia – zerknęła na nią przepraszająco i wróciła spojrzenie do wnuka – to ustrojstwo – burknęła machając ręką w powietrzu. Diego pokręcił głową bezradnie, a Lia uśmiechnęła się łagodnie.
- Nasz klient nasz pan – odparła i spojrzała Diego w oczy – naprawdę jeszcze tego nie skończyłeś? – spytała niepewnie, a on tylko pokręcił głową i z lekkim uśmiechem zadarł rękaw koszuli do góry, ukazując fragment niedokończonego tatuażu.
- Nie było siły, która by go zmusiła do dokończenia bez ciebie – powiedziała Leti wtulając się w drugie ramię męża. Lia spojrzała najpierw na jedno, potem na drugie, by za chwilę przenieść spojrzenie na rysunek. Pokręciła niewyraźnie głową i zamrugała energicznie.
- Minęło pięć lat Diego – zauważyła spoglądając na niego błyszczącymi oczami. Wzruszył nonszalancko ramionami i uśmiechnął się do niej ciepło.
- Jeśli trzeba czekałbym kolejne pięć, albo został z niedokończonym tatuażem – przyznał szczerze.
- To twój projekt? – spytał Christian stając za jej plecami i zerkając przez jej ramię na rysunek. Skinęła głową i uśmiechnęła się lekko.
- A myślisz, że Feniks na jej plecach został wymyślony przez tatuażystę? – zagadnął Diego z dumą w głosie i wyszczerzył sie od ucha do ucha podchwytując spojrzenie Christiana – od początku do końca to jej projekt. A to – uniósł ramię, zerkając na nie przelotnie – zaprojektowała i wytatuowała Lia we własnej osobie – wyjaśnił – dlatego nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek inny mógł to skończyć – dodał mrugając do Lii przyjaźnie.
- Nie wiedziałem, że tatuujesz – przyznał cicho Suarez, ściągajac na siebie jej nieśmiałe spojrzenie. Założyła włosy za ucho i zagryzła policzek od środka.
- Mało kto o tym wie – przyznała szczerze zaglądajac mu w oczy – skończyłam kurs zanim wyjechałam na studia do San Antonio. Diego był moim pierwszym klientem – odparła wesoło, uśmiechając sie do mężczyzny ciepło – przydało się, kiedy musiałam zarobić na opłacenie szkoły i jakoś sie utrzymać w wielkim mieście – dodała cicho wzruszając ramionami.
- Widziałeś jej prace? – zagadnął Diego, a Christian spojrzał mu w oczy i skinął głową uśmiechajac sie szeroko – nie można zmarnować takiego talentu i zamykać go w szkicowniku na dnie szuflady, ale ona woli grzebać sie w samochodach – rzucił żartobliwie Diego, na co Lia zdzieliła go w ramię śmiejac się wesoło.
- Spadaj – burknęła kręcąc głową z dezaprobatą i zerkneła przez ramię na Christiana, który wpatrywał sie w nią uważnie z niemym pytaniem w oczach. Uśmiechnęła sie zalotnie, przgryzajac dolną wargę.
- Mówiłam, że wielu rzeczy jeszcze o mnie nie wiesz – odezwała sie cicho siłując się z nim przez chwilę na spojrzenia. Cieszę jaka zapadła między nimi, przerwały głośne śmiechy dzieci. Przez drzwi tarasowe wpadła mała ciemnowłosa dziewczynka z warkoczykami i straszy chłopiec.
- Nareszcie przyszliście się przywitać urwisy – odezwał sie Diego strofującym tonem, ale na jego ustach wciąż błąkał sie ten sam radosny uśmiech – [link widoczny dla zalogowanych]– jęknął kiedy ciemnowłosa dziewczynka wspięła się na kanapę i stając niemal twarzą w twarz z Lią, oparła dłonie na biodrach i obrzuciła krytycznym ciemnym spojrzeniem przybyłych gości.
- Cześć – rzuciła odważnie, a Lia z całych sił starała się nie parsknął śmiechem.
- Cześć – mrugnęła do niej przyjaźnie, a Sofia wyszczerzyła się radośnie i przekrzywiając głowę zmierzyła Christiana uważnym spojrzeniem.
- Fajny jesteś – stwierdziła, a wszyscy zgromadzeni parsknęli gromkim śmiechem – no co? – zapytała marszcząc brwi i rozkładając bezradnie ręce. Leti pokręciła głową i ucałowała córkę w czoło.
- Nic kochanie, zmykaj do babci, może trzeba jej pomóc – zasugerowała Leti, a Sofia pokiwała energicznie głową i zeskoczyła z kanapy, mknąć biegiem przez salon i wpadając jak tornado do drugiego pomieszczenia.
- Jest rozkoszna – stwierdziła Lia ze śmiechem odprowadzając dziewczynkę wzrokiem – przecież to cały Diego – przyznała spoglądając na przyjaciela z ciepłym błyskiem.
- Wcale nie jestem rozkoszny – rzucił udając oburzonego – poza tym faktycznia Sofia chyba poszła bardziej we mnie, niż w Leti – wyznał pocierając kark i uśmiechając się półgębkiem.
- A co za tym idzie, w życiu nie da się wychować – stwierdziła Leti uśmiechając się szeroko i unosząc znacząco brwi, wysłała do męża całusa w powietrze. Ramirez wzruszył ramionami i położył stojącemu obok, synowi dłonie na ramionach, po czym zwrócił się do Lii.
- Dasz wiarę, że [link widoczny dla zalogowanych]cię pamięta? - Lia uśmiechnęła sie szeroko i przybiła z chłopcem piątkę.
- W końcu jak wyjeżdżałam miał sześć lat – wzruszyła beztrosko ramionami i zmierzwiła mu włosy – to jest Christian.
- Cześć – Suarez uśmiechnął się i uścisnął mu dłoń.
- Cześć. Słyszałem, że uczysz boksu – odezwał się chłopak uważnie wpatrując się w jego zielone oczy – Miguel mi powiedział – wyjaśnił pospiesznie, drapiąc się po policzku i uśmiechając niepewnie.
- Owszem, też się tym interesujesz? Nie widziałem cię nigdy w ośrodku Ignacio – przyznał Suarez spoglądając mu w oczy z zaciekawieniem. Oscar wzruszył ramionami i wyszczerzył się od ucha do ucha.
- Chyba wolę tańczyć – stwierdził zadzierajać głowę i patrząc na ojca z uśmiechem.
- I całkiem dobrze mu to wychodzi – odezwał sie Diego klepiąc syna po ramieniu i mrugając do niego porozumiewawczo.
- Jeśli ma smykałkę po tobie to z pewnością dziewczyny będą za nim latać – rzuciła rozbawiona Lia przygryzając policzek od środka – podobno lepsze wrażenie zrobi się prowadząc dziewczynę w tańcu, niż podbitym okiem, prawda? – zwróciła się do Christiana uśmiechając się zalotnie i zaglądając mu w oczy i filuternym błyskiem. Parsknął wesołym śmiechem i pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Czy wszystko co powiem, będzie użyte przeciwko mnie? – zagadanął rozbawiony taksując jej twarz roziskrzonym wzrokiem, na co Lia odpowiedziała tylko wzruszeniem ramion.
***
- Christian chyba właśnie zdobył serce mojej córki – powiedziała Leti rozstawiając razem z Lią talerze na dużym rodzinnym stole. Uśmiechnęła sie szeroko i odruchowo kładąc dłoń na mocno zaokrąglonym brzuchu, kiwnęła w stronę salonu, a Lia podążyła za jej spojrzeniem. Christian siedział na kanapie z łokciami opartymi o kolana i w skupieniu przyglądał się zaplecionej do połowy bransoletce, którą ściskał w dłoni. Obok niego przysiadła czteroletnia Sofia chichocząc pod nosem, kiedy Christian bezradnie wzruszył ramionami, marszcząc przy tym brwi. Wyciągnęła wtedy drobną rączkę i przystawiła do jego bransoletki, swoją, którą zdążyła zapleść już całą, po czym intensywnie mu coś tłumaczyła. Lia uśmiechnęła się do siebie na ten widok – swoją drogą to niezłe z niego ciacho – odezwała się Leti ściągając na siebie wzrok Lii.
- Przypominam Ci, że jesteś szczęśliwie zakochaną mężatką – odparła Lia karcąco, ale nie wyglądało to zbyt poważnie, kiedy widząc rozbawienie na twarzy żony Diego, sama sie uśmiechnęła. Leti podeszła do niej i wzruszyła ramionami.
- Ale to nie znaczy, że całkiem oślepłam – stwierdziła uśmiechając sie tajemniczo i zerkając na nią podejrzliwie – za to Ty chyba masz problem ze wzrokiem – zażartowała, na co Lia wywróciła teatralnie oczami i wróciła do nakrywania stołu.
- Przyjaźnimy się – odparła swobodnie, unikając spojrzenia ciemnowłosej kobiety.
- Chyba żartujesz ... – prychnęła Leti z rezygnacją – dziewczyno, poznać takiego faceta po to by się z nim zaprzyjaźnić, to jak otworzyć czekoladę, żeby na nią popatrzeć – odezwała się upominająco, ale na jej twarzy malowało się rozbawinie. Lia parsknęła wesołym śmiechem i pokręciła głową.
- Jesteś niemożliwa, wiesz? – stwierdziła, a brunetka wzruszyła tylko nonszalancko ramionami i podeszła do niej bliżej.
- Nie powiesz mi chyba, że ten facet w ogóle na ciebie nie działa? – zagadnęła wpatrując sie wyczekująco w jej wielkie oczy, ale zanim Lia zdążyła sie odezwać, Leti ją ubiegła – bo naprawdę pomyślę, że coś jest z tobą nie tak – dodała żartobliwie unosząc wymownie brew. Lia zagryzła dolną wargę, milcząc przez chwilę. Co miała jej właściwie powiedzieć? Przyznanie się głośno do tego jak działa na nią Christian, niczego przecież nie zmieni. Rozstrząsanie tego w kółko nic nie da. Uśmiechnęła się więc pod nosem i wzruszyła ramionami.
- Jest przystojny, to prawda – przyznała Lia krzyżując ramiona na piersi i unosząc wzrok na żonę Diego – może nawet seksowny i potrafi być czarujący – dodała, czym wywołała tylko szeroki uśmiech na ustach Leti – ale to tylko przyjaciel – powtórzyła uparcie uśmiechając sie łagodnie. Leti uniosła wymownie brew i zerknęła ponad jej ramieniem na siedzącego w salonie Christiana.
- Przyjaciel? – spytała zadziornie patrząc na nią z jawnym niedowierzaniem. Lia westchnęła i pokręciła głową z dezaprobatą, śmiejąc sie pod nosem – kochanie, przyjaciel tak nie patrzy – stwierdziła z cwanym uśmiechem.
- Co wy się wszyscy uparliście? – zapytała Lia rozkładając bezradnie ręce i próbując wyglądać groźnie, ale Leti zupełnie nic sobie z tego nie robiła. Uśmiechnęła sie tylko szeroko i zerknęła znów w stronę salonu.
- Schrup go, zanim jakaś inna zrobi to za ciebie – dodała mrugając do niej zalotnie. Lia westchnęła ciężko i pochyliła się nad stołem wracając do przerwanej czynności. Jej spojrzenie jednak mimowolnie powędrowało w stronę kanapy. Sofia siedziała Chrsitianowi na kolanie i zagryzając dolną wargę, starała się zawiązać na jego nadgarstku plecioną bransoletkę. Christian wyszczerzył się w uśmiechu i powiedział coś do dziewczynki, a ona zachichotała, po czym pocałowała go w policzek i zeskoczyła z jego kolan. Lia poczuła jak jej serce wypełnia sie ciepłem, kiedy oglądała ten słodki obrazek. Uśmiechnęła się do siebie i wtedy, jakby wyczuwając jej spojrzenie na sobie, Christian uniósł wzrok. Uśmiechnął się łobuzersko i posłał jej powłóczyste spojrzenie, od którego niemal natychmiast zrobiło jej się gorąco. Ukryła szybko wzrok za wachlarzem gęstych rzęs i odetchnęła głęboko.
- Kłamczucha – usłyszała tuż nad uchem rozbawiony głos brunetki. Kiedy łypnęła na nią gniewnie, ta tylko uśmiechnęła się szeroko.
- Diego mnie ostrzegał, że zabawisz się w swatkę – odparła zrezygnowana zerkając na nią przelotnie. Leti jednak pokręciła głową i zagryzła policzek od środka z filuternym uśmiechem.
- Nie muszę ... – odparła zaglądając jej w twarz z psotnym błyskiem w oczach. Lia parsknęła śmiechem i ułożyła ostatnie sztućce na stole. Zagryzła dolną wargę i mrużąc oczy oceniła swoje dzieło, sprawdzając szybko czy niczego nie brakuje.
- O czym plotkujecie? – spytał Diego podchodząc do żony i czule obejmując ją ramionami.
- O niczym szczególnym skarbie – odparła Leti zerkając na blondynkę z tajemniczym uśmiechem – mówiłam tylko naszej Lii, że nie zawsze dieta uboga w słodkości, wychodzi człowiekowi na dobre – wyjaśniła, a Lia zgromiła ją spojrzeniem. Wyprostowała się, robiąc krok w tył i wpadając wprost w umięśnione ramiona Christiana. Instynktownie położył dłonie na jej biodrach okrytych cienkim materiałem sukienki i zajrzał w oczy, kiedy odwróciła głowę w jego stronę. Przełknęła nerwowo ślinę i odruchowo rozchyliła wargi, a Christian natychmiast spóścił wzrok wpatrując się łakomie w jej usta. Odchrząknęła i odsunęła się szybko rozglądając się nerwowo po jadalni. Diego i Leti jednak dawno sie ulotnili, zostawiając ich samych. Lia przybrała na twarzy swobodny uśmiech, próbując odzsykać równowagę i uspokoić rozszalałe serca, po czym zerknęła na nadgarstek Christiana.
- Cóż za wytrawna biżuteria, panie Suarez – uśmiechnęła się spoglądajac mu w oczy i starając sie by jej głos nie drżał. Odpowiedział szerokim uśmiechem patrząc przelotnie na swoją bransoletkę, po czym sięgnął do tylnej kieszeni spodni.
- Dla ciebie też mam – odparł unosząc rękę w której trzymał plecionkę. Lia parsknęła śmiechem i pokręciła głową, ale szybko spoważniała, kiedy Christian bez słowa sięgnął po jej dłoń i umyślnie muskając opuszkami palców jej skórę, zawiązał bransoletkę. Zajrzał jej w oczy, a szeroki uśmiech rozjaśnił jego twarz.
- Muszę podziękować Sofii – powiedziała Lia oglądając swój prezent i przygryzając kusząco dolną wargę.
- Tą akurat zrobiłem ja – przyznał Christian wpatrując sie w nią namiętnie rozognionymi zielonymi oczami i uśmiechając się przy tym jednym kącikiem ust. Lia uniosła wymownie brew, po czym uśmiechnęła sie promiennie.
- W takim razie dziękuję, panie Suarez – mrugnęła do niego, ale zanim zdążył zareagować, do jadalni weszła Dona Raquel z resztą rodziny.
- No dzieciaki, zapraszam na obiad ......
Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 23:31:29 07-11-14, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Kenaya Prokonsul
Dołączył: 14 Gru 2009 Posty: 3011 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 22:26:07 07-11-14 Temat postu: |
|
|
dubel
Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 23:34:35 07-11-14, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Eillen Generał
Dołączył: 25 Lut 2010 Posty: 7862 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: ..where the wild roses grow... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 23:27:24 10-11-14 Temat postu: |
|
|
144. CHRISTIAN / Mauricio
Spędził naprawdę miłe popołudnie i przez cały ten czas udało mu się ani przez sekundę nie myśleć o problemach, jakie jeden po drugim zwalały mu się na głowę odkąd wrócił do Valle de Sombras. Jeden wprawdzie odpadł mu niespodziewanie, przynajmniej na jakiś czas, bo tuż przed tym nim zasiedli do stołu, do Diego zadzwoniła Ana, informując, że udało im się przebudować bilety i już kilka godzin wylatują całą rodziną do Europy. Przyjaciel Lii nie był zachwycony tą nowiną, bo oznaczało to ni mniej, ni więcej, niż to, że zostaje sam z całą szkołą tańca na głowie. Lia jednak zaraz obiecała, że gdy tylko poczuje się lepiej, pomoże mu, a Leti natychmiast obróciła wszystko w żart i temat wyjazdu rodziny de Macedo zniknął tak samo szybko, jak się pojawił.
Christian odetchnął z ulgą na tę wieść. Zdążył wprawdzie polubić małego Miguela, ale miał wystarczająco dużo własnych problemów, którymi musiał się zająć, więc nawet kilkudniowy wyjazd chłopca, był mu na rękę. Poza tym nie sądził, by groziło mu cokolwiek z ręki przybranych rodziców. Gdyby wcześniej wiedziała, że to Ana jest jego matką, nigdy w życiu nie pozwoliłby, by ktokolwiek składał na nią donos na policję, że znęca się nad synem. Znał ją od dziecka i wiedział, że nie skrzywdziłaby nawet muchy, a Miguel uwielbiał ojca i był w niego wpatrzony jak w obrazek, więc Hernan też nie był dla niego żadnym zagrożeniem. Tworzyli naprawdę szczęśliwą i kochającą się rodzinę.
Rodzina. Coś, co sam kiedyś miał, a co rozpadło się w zasadzie z dnia na dzień niczym domek z kart. Zbyt dobrze widział jak to jest stracić bliskie sercu osoby, dlatego miał nadzieję, że Nadia nie będzie chciała za wszelką cenę burzyć poukładanego świata chłopca, wyznając mu, że jest jego biologiczną matką, tym bardziej, że nie wiedzieli nawet czy Miguel zdaje sobie sprawę, że Ana i Hernan, nie są jego prawdziwymi rodzicami.
Uśmiechnął się pod nosem, nabierając powietrza w płuca. W rodzinie Ramirezów poczuł się jak w swojej własnej. Nie znali go, a mimo to przyjęli jak swojego; jak kogoś, na kogo czeka się długo i z utęsknieniem, a gdy w końcu się zjawia, nie odstępuje się go ani na krok, starając spędzić z nim jak najwięcej czasu. Był im za to wdzięczny, był wdzięczny Lii, że go tu przyprowadziła, bo pierwszy raz odkąd opuścił San Antonio, poczuł się naprawdę jak w domu. Domu, którego sam już nie miał. Nikt przecież nie czekał tu na niego z utęsknieniem, nikt nie wyszedł mu na powitanie z otwartymi ramionami i nawet własna siostra miała go gdzieś.
Westchnął cicho, wyjął z tylnej kieszeni spodni paczkę papierosów i usiadł na huśtawce złożonej z dwóch wąskich deseczek, przymocowanych łańcuchami do grubego konara starego, rozłożystego drzewa. Wyciągnął jednego i odpalił, głęboko zaciągając się nikotynowym dymem, który zatrzymał na chwilę w płucach, przymykając powieki.
– Wyżej, tatusiu!... Wyżej! – radośnie szczebiotała pięcioletnia Laura, śmiejąc się w niebogłosy, kiedy ojciec kolejny raz mocno pchnął prowizoryczną huśtawkę, w której rolę siedziska spełniała stara opona. – Chcę dotknąć słońca! – dodała, gdy Christian odepchnął ją w stronę ojca.
– Głupia – zaśmiał się. – Nikt nie może dosięgnąć słońca.
– Ptaki też nie? Przecież latają wysoko.
– Usmażyłby się z gorąca i zaczęły spadać z nieba bez piór, jak wędzone…
– Christian! – upomniał Andres, ganiąc swojego pierworodnego surowym spojrzeniem, ale wtedy ich uszu dobiegł melodyjny głos Isabel.
– Kto ma ochotę na lody? – spytała, uśmiechając się od ucha do ucha. W dłoniach trzymała cztery pucharki wypełnione po brzegi owocowymi lodami i bitą śmietaną, z polewą czekoladową albo owocowym syropem na wierzchu. Andres zatrzymał huśtawkę i pomógł zejść Laurze, zerkając powłóczystym spojrzeniem w stronę żony.
– Ja chcę największe! – zawołała Laura, podbiegając do matki.
– Jak będziesz się tak opychać słodkościami, to wypadną ci wszystkie zęby – naigrywał się Christian, który podszedł do nich z dłońmi nonszalancko wsuniętymi w kieszenie spodni. – A oprócz tego staniesz się okrągła jak pączek i żaden książę z bajki nie będzie cię chciał za żonę.
– Christian, nie bądź złośliwy – upomniała go matka.
– Ale przecież to prawda – rzucił, wzruszając ramionami z miną niewiniątka.
– Nie słuchaj go, kochanie – powiedziała Isabel, kucając przy córce, która miała minę, jakby miała się za chwilę rozpłakać. – Które wolisz? Z czekoladą czy z syropem?
– Nie chcę być okrągła jak pączek.
Isabel westchnęła cicho i ponad ramieniem córki, zerknęła na syna, kręcąc głową z niedowierzaniem.
– Żartowałem – powiedział Christian, porywając siostrę na ręce i kręcąc się z nią wokół własnej osi. – Chciałem, żeby więcej zostało dla mnie. Jestem głodny jak wilk – dodał, stawiając śmiejącą się w niebogłosy Laurę na ziemi.
– Na pewno? – spytała Laura, chwytając się pod boki i uważnie wpatrując w twarz brata.
– Na pewno, Lali – odparł. – Jak chcesz, podzielimy się po połowie. Zostawię ci połowę moich lodów z polewą czekoladową, a ty mi połowę swoich z syropem. Co ty na to?
Laura wyszczerzyła się od ucha do ucha, ukazując brak górnych jedynek i energicznie skinęła głową, zabierając od matki pucharek z lodami. Usiadła na trawie obok Christiana i zaczęła pałaszować smakołyk.
– Mamy cudowne dzieci – powiedział Andres, stając tuż za żoną i objąwszy ją w pasie, oparł się brodą o jej ramię. – Jedno za drugim skoczyłoby w ogień.
– Ale twój syn zachowuje się czasem…
– Cii… – uciszył ją, przyciągając mocniej do siebie i wtuliwszy twarz w jej ciemne włosy, musnął chłodnymi wargami wrażliwe miejsce tuż przy uchu. – Może powinniśmy pomyśleć nad jeszcze jednym? – zasugerował, pochwytując płatek jej ucha zębami.
– Jedz, bo się rozpuszczą – powiedziała rozbawiona Isabel, zgrabnie wysuwając się z objęć męża i wciskając mu w tors pucharek z lodami. Andres, uśmiechnął się w ten swój charakterystyczny sposób i ponownie zbliżył do żony.
– Wieczorem wrócimy do tematu – szepnął jej wprost do ucha, po czym odsunął się i spojrzał w jej ciemne oczy. – Rozmawiałem ostatnio z ojcem – dodał po chwili, nabierając na łyżeczkę porcję lodów.
– Musisz psuć takie miłe popołudnie? – spytała Isabel. Andres pokręcił przecząco głową, oblizując łyżeczkę, a wtedy uśmiechnęła się lekko i złożyła grzeczny pocałunek w kąciku jego ust, jednocześnie scałowując odrobinę śmietankowej masy, która tam pozostała. Mrugnął do rozbawiony i usiadł obok dzieci...
Wrócił do rzeczywistości, czując, że ktoś wysuwa mu spomiędzy palców papierosa. Był przekonany, że to Lia, ale gdy zobaczył przed sobą Sofię, uśmiechnął się niewyraźnie. Dziewczynka stała przed nim, trzymając między drobnymi paluszkami jednej dłoni papierosa, a drugą opierając na biodrze. Wpatrywała się w niego dużymi, ciemnymi oczami, co i raz zerkając na tlącego się papierosa, jak na coś najbardziej odrażającego, co widziała w życiu.
– Jak będziesz się tym truł, to przestanę cię lubić – ostrzegła z poważną miną, po czym pomaszerowała w stronę kosza na śmieci i z pełną powagą rzuciła papierosa na ziemię, teatralnie przydeptała go butem, a potem podniosła, wyrzuciła i ostentacyjnie otrzepała nad śmietnikiem małe rączki jedna o drugą. Zerknęła przez ramię na Christiana i pogroziła mu palcem, ale kiedy w polu jej widzenia pojawił się Oscar, natychmiast pobiegła za nim.
– Nawet Sofia ma więcej rozumu niż ty – usłyszał. Leniwie zerknął za siebie i uśmiechnął się lekko. – Nie zasłużyłeś na deser, ale szkoda, żeby się zmarnował – powiedziała Lia, podając mu pucharek. Wyszczerzył się jak dziecko na widok kolorowych gałek ze świeżymi owocami i bitą śmietaną polanych czekoladą.
– Dzięki – powiedział, chwytając naczynie i umyślnie zatrzymując dłoń na dłużej na jej skórze. Spojrzał w jej ciemne oczy. Widział, jak zatrzymuje powietrze w płucach, jak walczy sama ze sobą, by nie cofnąć gwałtownie dłoni, a w końcu, jak przygryza policzek od środka, wzdychając cicho. Gdy zobaczył ją dziś na schodach, w ośrodku Ignacia, poczuł się tak, jakby czas się zatrzymał, jakby poza nimi nie było na świecie nikogo. Uświadomił sobie wtedy, że prędzej czy później przestanie nad sobą panować, nie będąc dłużej w stanie udawać, że w fabryce zupełnie nic się nie stało, że nic nie poczuł i nie oczekuje niczego więcej poza przyjaźnią. Wydawało mu się wprawdzie, że te dwa dni, w trakcie których się nie widzieli, pozwoliły mu nabrać dystansu i ocenić wszystko na chłodno. Jednak wszystkie jego przemyślenia i postanowienia trafił szlag, gdy ją zobaczył. Z całego serca chciał uszanować jej wybór, nie zamierzał się narzucać ani wymuszać na niej czegokolwiek, ani ryzykować, że ją straci, ale to jak działała na niego samą swoją obecnością, spojrzenia jakie rzucała mu ukradkiem nad stołem i uroczo rumieniące się policzki, gdy udało mu się ją kilka razy na tym przyłapać – wszystko to, nie pozwalało mu mieć nawet złudzeń, że pozostaną tylko przyjaciółmi.
Westchnął cicho, kołysząc się lekko w przód i w tył i obserwując szalejących w ogrodzie Oscara i Sofię.
– O czym myślisz? – spytała cicho, opierając się plecami o drzewo i wbijając w niego intensywne, błyszczące spojrzenie. Christian uśmiechnął się lekko, ale był to ten rodzaj uśmiechu, w którym nie było nawet cienia wesołości. W jego zielonych oczach, którymi wpatrywał się w nią uporczywie widziała jedynie ból i tęsknotę, tak wielkie, że ją samą coś ścisnęło za serce na ten widok.
– Zastanawiałem się czy zdołam kiedyś założyć rodzinę – zaczął po chwili, odwracając od niej wzrok, który utkwił w pucharku z na wpół roztopionymi już lodami. – Szczęśliwą rodzinę. Ta, którą miałem… – urwał i westchnął ciężko, grzebiąc łyżeczką w owocowej masie. – Była szczęśliwa, dopóki dla ojca ważniejsze od nas nie stały się pieniądze i dopóki dla mnie ważniejsza od matki i siostry nie stała się chęć jego pomszczenia. Przez to wszystko zadałem się w życiu z wieloma niewłaściwymi ludźmi, a cały ten smród, który towarzyszył temu, co robiłem do tej pory, będzie się ciągnął za mną już zawsze. Chyba mogę tylko pomarzyć o takiej rodzinie, jaką ma Diego…
– Nie gadaj głupot – przerwała mu Lia. Podeszła do niego i przykucnęła przed nim, opierając przedramiona o jego kolana i wpatrując się w jego błyszczące, zielone tęczówki. – Nie możesz zmienić przeszłości, ale przeszłość powraca, żeby zmienić ciebie. Zarówno twoją teraźniejszość jak i przyszłość.*
– Od kogo pożyczyłaś tę mądrość? – zagadnął, uśmiechając się lekko i nie odrywając płonącego spojrzenia od jej oczu. Lia wzruszyła ramionami.
– Czy to ważne? – odpowiedziała pytaniem. – Najważniejsze, żeby nie pozwolić się zastraszyć własnej przeszłości*.
– Dziękuję, Lia – powiedział cicho, wyciągając dłoń i odgarniając jej włosy za ucho.
– Za co?
– Za to, że pozwoliłaś mi tu z tobą przyjść i poczuć się jak w domu. Jak we własnej rodzinie – dodał, uśmiechając się blado i delikatnie gładząc kciukiem jej policzek, a ona instynktownie wtuliła twarz w jego szeroką dłoń, przymykając oczy. Gdy powoli przesunął dłoń, ostrożnie wsuwając ją pod jej włosy i zatrzymując na szyi, wyraźnie poczuł, jak krew tętni jej w żyłach, pompowana przez trzepoczące w piersi rozszalałe serce. Przez kilka wlokących się w nieskończoność sekund, bez słowa wpatrywał się w jej śliczną twarz, jakby chciał zapamiętać każdy najdrobniejszy szczegół – jej gęste, długie rzęsy, rumiane policzki i kusząco rozchylone usta, których tak straszliwie pragnął znowu zasmakować – na wypadek, gdyby któregoś dnia, tak jak Laura, bez słowa zniknęła z jego życia. Gdy oplotła jego nadgarstek szczupłymi palcami, zaglądając mu w oczy, westchnął cicho. Pokręcił głową i zacisnął szczęki, ganiąc się w duchu.
– Christian, co się dzieje? – spytała, czujnym wzrokiem taksując jego napiętą twarz. Zazwyczaj udawało mu się doskonale ukrywać przed innymi to, co akurat chciał ukryć, ale Lia miała nadzwyczajną zdolność widzenia wszystkiego tego, co dla innych pozostawało niewidoczne. A może to on podświadomie nie próbował nawet ukrywać tego przed nią?
– Byłem wczoraj w Monterrey – wyznał po chwili. – Chciałem spotkać się z Roxy i zapytać dlaczego wmanewrowała mnie w całą tą gównianą sytuację z El Panterą, czy naprawdę nie mógł spotkać się ze mną i porozmawiać jak cywilizowany człowiek. Miałem zamiar odwiedzić ten ich burdel… – urwał, spoglądając niepewnie na Lię, która słuchała w milczeniu, kręcąc głową z dezaprobatą. – Nie dotarłem tam, ale… Na targowisku, przez krótką chwilę wydawało mi się, że widziałem Laurę. Wyglądała zupełnie inaczej niż ją pamiętam, ale jej oczy… Matka zawsze powtarzała, że oczy to jedyne co nie zmienia się u człowieka z upływem lat. Jeszcze wczoraj byłem pewien, że tam na targowisku widziałem duże, czekoladowe oczy Laury, ale dzisiaj, sam już nie wiem – jęknął zrezygnowany. – Chciałem ją dogonić, ale zniknęła mi gdzieś w tłumie. Chyba powinienem na jakiś czas dać sobie z tym spokój, bo czuję, że zaczynam wariować – zakończył, uśmiechając się kwaśno.
– Jesteś zmęczony. Ostatnio sporo się działo. Jeśli to ona, to może wkrótce sama się do ciebie odezwie – dodała, uśmiechając się ciepło, by choć w ten sposób dodać mu otuchy. – A jeśli nie, to znajdziemy ją prędzej czy później, całą i zdrową.
Christian skinął głową na zgodę i uznając temat za zakończony, spojrzał na swój pucharek z lodami.
– Loda? – spytał roześmiany, podsuwając jej pod nos łyżeczkę z płynną masą. Lia pokręciła głową z niedowierzaniem. – Nie daj się prosić. Otwórz ładnie buzię, za twoje guru bokserskie. No… – zaśmiał się, spoglądając na nią wyczekująco.
Lia parsknęła śmiechem i pochłonęła zawartość łyżeczki, wpatrując się w jego zielone tęczówki.
– To teraz za Ignacio – powiedział Christian, nabierając kolejną porcję na łyżeczkę.
– Nie błaznuj – upomniała, prostując się i przygładzając sukienkę na biodrach. – Dlaczego się tak gapisz? – spytała, czując na sobie jego przeszywające spojrzenie. Gdy podniosła wzrok, uśmiechał się łobuzersko, a jego oczy błyszczały niebezpiecznie.
– Zastanawiam się co Doña Raquel miała na myśli, mówiąc o utemperowaniu chochlika.
– Nie interesuj się.
– Chyba powinienem, skoro to ja mam tego dokonać.
– Niedoczekanie!
* * *
Podczas spotkania z Nadią de la Cruz nie dowiedział się niczego, czego już by nie wiedział, a jakoś niezręcznie było mu wypytywać ją o rodzinę Barosso. Widział, że mu ufa i szuka u niego pomocy. Poprosiła, by załatwił zakaz zbliżania się panny Boyer do Cosme Zuluagi, ale w tym akurat nie mógł jej pomóc. Raz, że Nadia w świetle prawa była dla Zuluagi, jak i dla panny Boyer, zupełnie obcą osobą, a nawet zakładając, że faktycznie była ich córką, to jej rodzice byli przecież dorosłymi, w pełni świadomymi ludźmi, zdolnymi do samodzielnego podejmowania decyzji. Nadia nie mogła decydować ani za jedno, ani za drugie. Poza tym, nie było żadnych przesłanek ani dowodów, na których można by się oprzeć, składając wniosek o orzeczenie sądowego zakazu zbliżania się Antonietty do Cosme. Opowieści bezdomnego szaleńca, nawet jeśli prawdziwe, to było za mało, by przekonać jakiegokolwiek sędziego do wydania takiego zakazu. Zresztą z takim wnioskiem musiałby wystąpić sam zainteresowany, a z tego co Mauricio wywnioskował z rozmowy, Zuluaga miał się o niczym nie dowiedzieć. Wszystko to wydawało mu się dość dziwne, ale nie zamierzał tego teraz roztrząsać. Chwilowo miał poważniejsze rzeczy na głowie. Cosme Zuluagą, jego rodziną i testamentem zajmie się, gdy w końcu załatwi pewną sprawę.
O dziwo, był nadzwyczaj spokojny. W jego życiu lada moment miał nastąpić punkt zwrotny, a on od dobrych kilku minut, jak gdyby nigdy nic, siedział w salonie na kanapie, co chwila zerkając znad rozpostartej przed sobą płachty gazety, na swoją żonę, która nerwowo krzątała się po mieszkaniu.
– Niech to szlag! – warknęła, przeczesując nerwowo jasne włosy palcami.
Opuścił nieco gazetę i marszcząc czoło, wlepił roziskrzony wzrok we Florencię, która stała przed lustrem, zapinając drogie kolczyki.
– To się nie uda – jęknęła, zerkając na niego, kiedy poczuła na sobie jego przeszywające spojrzenie. Mecenas złożył gazetę na cztery, położył ją obok siebie i podniósł się z kanapy. Wsunął dłonie w kieszenie eleganckich spodni i leniwym krokiem ruszył w jej stronę.
– Gdzie twoja pewność siebie, Kwiatuszku? – spytał, uśmiechając się arogancko.
– Ty najwyraźniej masz jej za nas dwoje – odfuknęła, łypiąc na niego gniewnie.
– Uspokój się – powiedział opanowanym tonem, stając tuż za nią. – Jesteś piękna, cholernie seksowna, inteligentna i jesteś moją żoną – wyszeptał jej wprost do ucha, wierzchem dłoni przesuwając wzdłuż kręgosłupa, po odkrytych plecach. – I coś mi się wydaje, że nie skończyliśmy naszej rozmowy.
– Jakiej rozmowy? – spytała drążącym głosem, spoglądając mu w oczy w lustrze, choć dobrze wiedziała co miał na myśli. Uśmiechnął się lekko i zagarnął jej jasne włosy na ramię, odsłaniając szyję i nagie plecy. Umyślnie zahaczył przy tym opuszkami palców o jej skórę, powodując tym, że przez jej ciało, nieoczekiwanie dla niej samej przebiegł dreszcz podniecenia.
– Chciałaś, żebym cie pocałował – przypomniał zachrypniętym głosem, samym oddechem pieszcząc skórę jej szyi. – Nadal tego chcesz?
Florencia nabrała powietrza w płuca, odruchowo wcisnęła się plecami w jego tors i odchyliła głowę, dając mu lepszy dostęp. Gdy oplótł ją w pasie silnym ramieniem, a jego chłodne usta leniwie przesunęły się po jej skórze, poczuła, że nogi ma jak z waty. Nie potrafiła mu jednoznacznie odpowiedzieć. Nie mogła obiecać mu, że go pokocha, ale jej ciało rozpaczliwie domagało się bliskości.
– Spóźnimy się – wyszeptała bez przekonania.
– Nie zaczną bez nas – wychrypiał jej do ucha, pochwytując płatek zębami, a jednocześnie wsuwając dłonie pod materiał [link widoczny dla zalogowanych] i bezceremonialnie przesuwając je na brzuch, a potem w górę, by ostatecznie zamknąć je na jej piersiach. Jęknęła cicho, odruchowo wyprężając ciało i wplatając szczupłe palce w jego gęste włosy, ale myślami była zupełnie gdzie indziej.
Muzyka dudniła z głośników, a ona szalała sama na środku parkietu. Czuła na sobie ciekawskie spojrzenia, ale zupełnie jej to nie interesowało.
…Want you to make me feel like I'm the only girl in the world
Like I'm the only one that you'll ever love
Like I'm the only one who knows your heart
Only girl in the world...
Śpiewała pod nosem, zatracając się w tańcu. Chciała być tą jedyną i do poprzedniego wieczora myślała, że faktycznie nią była. Sądziła, że są szczęśliwi. Robiła wszystko, by mu się przypodobać, była na każde jego skinienie, ale on miał to za nic. Potraktował ją gorzej niż te wszystkie dziwki, z którymi się zabawiał, ale to on coś stracił, a ona zyskała. Wolność.
Zupełnie nie zareagowała, gdy poczuła na swoich biodrach silne, męskie dłonie. Co chwila ktoś usiłował z nią tańczyć, ale tego wieczoru najlepiej czuła się sama ze sobą, nie potrzebowała towarzystwa. Chciała się po prostu bawić. Nie przyszła tu, by szukać faceta, który za jakiś czas zakpi z niej, sprawiając, że jej serce znów rozpadnie się na milion kawałków. Gdy zdecydowanym ruchem odwrócił ją przodem do siebie tak, że wpadła w jego szerokie ramiona, jak w pułapkę, miała zamiar posłać go do diabła. Zadarła głowę do góry, by mu zwymyślać, ale gdy spojrzała na jego przystojną twarz i zobaczyła jego błyszczące, przewiercające ją na wskroś oczy, ugryzła się w język, czując się tak, jakby zaglądał w głąb jej duszy.. Mężczyzna uśmiechnął się łobuzersko, lustrując jej sylwetkę pożądliwym wzrokiem. Zdawała sobie sprawę, że pewnie szuka rozrywki na jeden raz i chodzi mu wyłącznie o seks, ale tego wieczora, nie miało to dla niej absolutnie żadnego znaczenia.
…Want you to take me like a thief in the night
Hold me like a pillow, make me feel right
Baby I'll tell you all my secrets that I'm keepin', you can come inside
And when you enter, you ain't leavin', be my prisoner for the night…
Wyrecytowała bezgłośnie razem z Rihanną, patrząc mu prosto w oczy. Uśmiechnął się wtedy w ten charakterystyczny sposób, odbierając te słowa jak propozycję i niewiele myśląc, naparł na nią swoim ciałem, by po chwili przycisnąć ją do zimnego muru. Oparł dłonie po obu stronach jej głowy, jakby chciał uniemożliwić jej ucieczkę, a ona wiła się w rytm muzyki, prowokująco ocierając się o jego umięśnione, wysportowane ciało.
Kiedy spojrzała mu w oczy, zobaczyła w nich ogień, jakiego nigdy wcześniej nie widziała w oczach żadnego mężczyzny.
– Chodźmy stąd – wychrypiał jej do ucha bez ogródek, pieszcząc oddechem wrażliwą skórę szyi. Po chwili zajrzał jej w ocz z niemym pytaniem, a ona położyła dłonie na jego twardym torsie, uśmiechnęła się lekko i skinęła głową z aprobatą. Kiedy chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą w stronę wyjścia, w uszach wciąż dźwięczały jej ostatnie wersy piosenki:
…Only girl in the world...
Like I'm the only one that's in command
Cuz I'm the only one who understands, how to make you feel like a man
Only girl in the world...
Tak jak wówczas, jedynego czego chciała w tej chwili, to dobry, niezobowiązujący seks, ale biorąc pod uwagę fakt, że mieszkała z Mauriciem pod jednym dachem, taki układ nie miał żadnych szans na powodzenie. Zresztą nie chciała się od niego uzależniać, tworzyć więzi, której potem nie będzie w stanie przerwać. Nie miała też zamiaru być jedną z wielu kobiet Mauricia Rezende, dlatego gdy oderwał się od jej ust, by mogli zaczerpnąć oddechu, zgrabnie wysunęła się z jego objęć.
– Chodźmy już – powiedziała, spoglądając na niego zalotnie i obciągając krótką sukienkę.
Mauricio uśmiechnął się pod nosem. Przeczesał włosy palcami i wsparł dłonie na biodrach, lustrując sylwetkę żony pożądliwym spojrzeniem i zatrzymując wzrok na dłużej na jej pełnych ustach i zaróżowionych policzkach.
– Widzę, że pewność siebie wróciła – bardziej stwierdził niż zapytał, pocierając kark i odwracając od niej płonące spojrzenie.
– Nasze małżeństwo musi pozostać papierowe – stwierdziła stanowczo.
Mauricio zmarszczył czoło, uśmiechając się prowokująco.
– Wybacz, ale nie sądzę, by to było możliwe, jeśli mamy być w swoich rolach wystarczająco przekonywujący by nam uwierzono.
– Gdzie twoja pewność siebie, kochanie? – zaśmiała się, pociągając usta krwistoczerwoną pomadką.
* * *
– Nie odważysz się – powiedziała Lia, wpatrując się w zielone tęczówki Christiana, błyszczące chłopięcą radością.
– Założysz się? – zagadnął rozbawiony.
Lia pokręciła głową, niedowierzając, że dorosły facet, może zachowywać się jak dziecko i mieć frajdę z oblewania wodą innych, ale przezornie powoli zrobiła kilka kroków w tył. Christian spojrzał porozumiewawczo na Oscara, po czym obaj ruszyli za biegnącymi już przodem Lią i Sofią, która piszczała w niebogłosy, choć nie spadła na nią jeszcze nawet kropla wody.
Chowały się w różnych miejscach, ale gdy przycupnęły za wielkim drzewem, ale Oscar i Christian dopadli je z obu stron, odcinając drogę ucieczki. Młody Ramirez ścisnął z całej siły swoja butelkę, a strumień wody wydostający się przed otwór w nakrętce, trafił wprost w jego siostrę. Sofia wrzeszcząc, by przestał, pobiegła w stronę domu, a Oscar natychmiast ruszył za nią, nie zamierzając jej odpuścić. Christian zaś stał jak zamurowany, z kamienną twarzą mierząc w Lię ze swojej butelki. Lia zrobiła zwód, jeden, potem drugi i ruszyła przed siebie, łudząc się, że jakimś cudem uda jej się ominąć Suareza. On jednak nie dał się nabrać i nie pierwszy już raz, okazał się szybszy i sprytniejszy. Złapał ją w pół i pociągnął do siebie. Stracił jednak równowagę i oboje runęli na ziemię. Jego wysportowane ciało i oplatające ją silne ramiona, zamortyzowały nieco upadek, ale i tak skrzywiła się lekko i jęknęła cicho, odruchowo sięgając dłonią do własnych lędźwi.
– Wszystko w porządku? – spytał, odgarniając jej długie włosy, które opadły mu na twarz i z niepokojem wpatrując się w jej oczy. Lia niepewnie skinęła głową i spróbowała się uśmiechnąć. Chciała to natychmiast przerwać, wstać i znaleźć się jak najdalej od niego. Położyła dłonie na jego twardym torsie, starając się wyrównać oddech, ale dotyk ciała Suareza palił jej skórę żywym ogniem, odbierając zupełnie zdolność poruszenia się czy wypowiedzenia choćby jednego słowa. Christian nie zamierzał jej niczego ułatwiać, a wręcz przeciwnie. Jego cudowne, zielone, błyszczące tęczówki, wpatrywały się w nią intensywnie, a minę miał przy tym taką, jakby rozbierał ją samym wzrokiem. Uśmiechnął się lekko, w ten swój charakterystyczny sposób, który każdą kobietę zwaliłby z nóg i nieznośnie powoli przesunął dłonie z jej bioder na plecy, przyciskając mocniej jej szczupłe ciało do swojego. Gdy poczuł jak zadrżała, płynnym, zdecydowanym ruchem odwrócił się z nią tak, że znalazła się pod nim.
– I co teraz, chochliku? – spytał, opierając ciężar ciała na dłoniach, które ułożył po obu stronach jej głowy i wpatrując się w jej sarnie oczy roziskrzonym spojrzeniem. Lia ledwo zauważalnie wzruszyła ramionami, czuła się przy nim obdarta zupełnie ze wszystkiego, bezsilna i zupełnie bezbronna wobec tego jak działa na nią jego bliskość. Kiedy pochylił się, zbliżając twarz do jej twarzy na tyle blisko, że jego ciepły oddech omiótł jej skórę, przygryzła dolną wargę, zatrzymując powietrze w płucach. Naprawdę ze wszystkich sił chciał uszanować jej decyzję ale też samemu bojąc się podjąć ryzyka, udawać, że to co stało się w fabryce, nie wywarło na nim absolutnie żadnego wrażenia. Był jednak pewien, że to się nie uda, że prędzej czy później wszystko to, co w tej chwili oboje dusili głęboko w sobie, wybuchnie z wielką siłą. Jeśli jednak ceną za to, by Lia wciąż była przy nim, miało być trzymanie swoich uczuć na wodzy, był gotów czekać tyle, ile będzie trzeba, aż ona sama zrozumie, że udawanie i uciekanie przed tym uczuciem, które się między nimi rodziło nie ma sensu, a jeśli nie zrozumie nigdy, to poświęcić własne pragnienia w imię łączącej ich przyjaźni.
Gdy leniwie przesunął nosem po jej policzku, z jej piersi wydobył się zduszony jęk. Podniósł wzrok, by spojrzeć jej w oczy, ale miała zamknięte powieki, więc przeniósł spojrzenie na jej kusząco rozchylone usta i delikatnie przesunął po nich kciukiem, uważnie obserwując jej reakcję na jego dotyk. Uśmiechnął się do siebie i z pełnym rozmysłem oderwał się od niej, klękając między jej udami i siadając na piętach. Kiedy popatrzyła na niego nieco zdezorientowana i zaskoczona takim obrotem sytuacji, chwycił ją za ręce i pomógł usiąść, a gdy siedzieli już twarzą w twarz, odwrócił głowę w bok, spoglądając w jakiś sobie tylko wiadomy punkt.
– Przepraszam – powiedział, chwytając między palce źdźbło trawy.
– Nie przepraszaj – szepnęła cicho, odruchowo nakrywając jego dłoń własną, ale gdy tylko pochwycił jej spojrzenie, natychmiast ją cofnęła. – To oznaka…
– Siły – wszedł jej w słowo, uśmiechając się półgębkiem.
Lia zmarszczyła czoło i spojrzała na niego podejrzliwie spod wachlarza gęstych rzęs, zakładając pasmo włosów za ucho.
– Zawsze powtarzałeś, że słabości – przypomniała, podciągając kolana pod brodę.
Christian wzruszył ramionami i uśmiechnął się, ale jego oczy znów pozostały smutne.
– Zależy od sytuacji. Od osoby, którą przepraszasz i od powodu, dla którego to robisz – powiedział, wpatrując się w nią uporczywie. – Wracajmy lepiej…
* * *
Mauricio otworzył drzwi prowadzące do sali konferencyjnej i przepuścił żonę przodem. W środku czekali już na niego Fernando Barosso, jego synowie: Alejandro i Nicolas oraz córka Margarita. Tylko ona przywitała ich przyjaznym uśmiechem. Mężczyźni, wszyscy troje, jak na zawołanie posłali mu wrogie spojrzenia, a Alejandro dodatkowo uśmiechnął się z kpiną, skupiając całą uwagę na blondynce, ukrywającej twarz za ciemnymi, markowymi okularami, która pewnym krokiem wkroczyła do pomieszczenia w czerwonej sukience przed kolano, czarnym skórzanym żakiecie, zasłaniającym odkryte plecy i szpilkach uwydatniających zgrabne nogi.
– Po co pan nas tu ściągnął? – zapytał Fernando, nie siląc się na zbędne uprzejmości.
Mauricio uśmiechnął się tajemniczo i odsunął żonie jedno z krzesełek, przy szklanym owalnym stole.
– Proszę państwa o chwilę cierpliwości – powiedział, a gdy Florencia usiadła, ostentacyjnie zakładając nogę na nogę, zajął miejsce obok niej i wyciągnął ze skórzanej aktówki tekturową teczkę. – Proszę usiąść, to chwilę potrwa – uprzedził, wskazując na wolne miejsca.
Fernando fuknął pod nosem niezadowolony, zajmując miejsce najbardziej oddalone od Mauricia. Alejandro przewrócił oczami z irytacją, odpinając ciemną marynarkę i siadając na wprost blondynki. Wsparł się ramieniem o oparcie sąsiedniego krzesła i przesunął palcem wskazującym po dolnej wardze, gapiąc się na nią bezczelnie i uśmiechając arogancko. Nicolas z kolei, odsunął krzesło siostrze, a sam stanął tuż za nią i oparłszy się biodrami o komodę, skrzyżował dłonie na piersiach.
Maurcio przebiegł po twarzach Barossów i uśmiechnął się cwano, wyciągając z teczki właściwy dokument.
– Ja, Elvira Fernanda Lozada Negrete de Barosso, będąc w pełni zdrową na ciele i umyśle... – zaczął odczytywać, kątem oka obserwując zebranych. Fernando, słysząc nazwisko swojej matki, poluzował krawat i odpiął koszulę pod szyją, czując jak zimny pot oblewa jego ciało. Alejandro poruszył się niespokojnie na krześle, widząc nietęgą minę ojca i zupełnie zapominając, o siedzącej naprzeciwko ponętnej blondynce. Nicolas uśmiechnął się pod nosem, a w jego oczach Mauricio dostrzegł błysk czegoś, co mógłby nazwać zadowoleniem albo satysfakcją z upadku ojca i brata. Margarita z kolei ściągnęła brwi, skupiając się na odczytywanych słowach spisanych ręką babki, której nigdy nie poznała. – Cały swój majątek ruchomy i nieruchomy powierzam mojemu synowi Gerardo Felipe Negrete Barosso…
Fernando zacisnął dłoń w pięść i uderzył w stół.
– Po co odczytuje pan testament mojej matki? – fuknął wściekle, zrywając się ze swojego krzesła. – Ta kobieta nie żyje od lat, podobnie jak jej syn, a mój brat Gerardo.
Mauricio spojrzał na starego Barosso, który kipiał wściekłością i wiedząc zapewne co za chwilę wszyscy usłyszą postanowił w dość nieudolny sposób zapobiec temu.
– Proszę siadać i pozwolić mi dokończyć – powiedział chłodnym, opanowanym tonem, uśmiechając się kpiąco, poczym dokończył odczytywać testament seniorki rodu, wywołując wśród zebranych konsternację zmieszaną z niedowierzeniem. – To jeszcze nie wszystko – dodał Mauricio, sięgając po kolejny dokument. – Ja, Gerardo Felipe Negrete Barosso, będąc w pełni władz umysłowych i przez nikogo nie będąc przymuszanym do niczego, niniejszym oświadczam, iż w razie mojej śmierci, całość mego majątku, zarówno tego, w którego posiadanie winien byłem wejść z ostatniej woli mej matki Elviry Fernandy Lozady Negrete de Barosso, którą dołączam w załączeniu, jak i tego którego dorobiłem się własnymi rękami, winna przypaść w udziale mojemu jedynemu synowi, Mauricio Gerardo Rezende Barosso, o ile ten, przed ukończeniem lat 33, ożeni się i co najmniej przez dwa lata będzie pozostawał w tym związku…
– Dość! – przerwał mu Fernando, ponownie, zrywając się ze swojego krzesła. – To jest jakaś kpina!
– Ależ nie, wuju – odparł spokojnie Mauricio, upajając się swoim tryumfem. – Proszę – dodał, przesuwając po blacie w stronę mężczyzny kopię swojego aktu małżeństwa. – Poznajcie, proszę, moją żonę, Florencia Rezende.
– Niech cię piekło pochłonie tak jak pochłonęło moją szurniętą matkę i tego osła, Gerardo! – warknął Fernando, po czym wściekły opuścił salę konferencyjną, trzaskając za sobą drzwiami.
Mauricio odchylił się wygodnie na oparcie swojego krzesła i odszukawszy dłoń żony, uniósł ją powoli do swoich ust i pocałował delikatnie. Wyglądało na to, że wszystko poszło zgodnie z planem.
* * *
Odstawił samochód Ignacia i szybkim krokiem ruszył w stronę wejścia do ośrodka, gdzie czekała na niego Lia. Nagle z ośrodka wybiegł jakiś osioł, o mały włos nie taranując przy tym, idącej przodem Lii.
– Przepraszam – powiedział mężczyzna, uśmiechając się przepraszająco. – Nic ci się nie stało?
Lia zdołała jedynie pokręcić przecząco głową, gdy Christian szarpnął nieznajomego za ramię, odwracając go przodem do siebie.
– Patrz jak chodzisz, idioto! – fuknął wściekle. – Ślepy jesteś?
– Zabieraj łapska, pajacu! – odparował blondyn, spoglądając mu w oczy i odtrącając jego dłoń, którą trzymał go za kurtkę. Christian niewiele myśląc, pchnął go na ścianę, ale wtedy Lia jakimś cudem wkroczyła między nich.
– Uspokójcie się, do cholery! – wrzasnęła. – Bo obaj oberwiecie – ostrzegła, nie wiedzieć czemu, w chwili wypowiadania tych słów, wpatrując się wymownie jedynie w zielone tęczówki Christiana. – Odpuść – wycedziła przez zęby.
Suarez uniósł ręce w geście poddania i cofnął się o krok, nie spuszczając spojrzenia z nieznajomego. Nie pamiętał, by widział go tu wcześniej, ale jego twarz wydawała mu się dziwnie znajoma.
– Jeszcze raz przepraszam – mężczyzna zwrócił się do Lii, ściągając na siebie jej spojrzenie.
– Naprawdę nic się nie stało. Mój przyjaciel miał po prostu ciężki dzień – wyjaśniła, posyłając Suarezowi mordercze spojrzenie.
Blondyn uśmiechnął się do niej ze zrozumieniem, po czym poprawił kurtkę i przeczesał włosy palcami.
– Może kiedyś spotkamy się w bardziej przyjaznych okolicznościach – powiedział na odchodne, a w jego głosie słychać było obietnicę, która w ogóle nie spodobała się Christianowi.
– Chyba nie w tym życiu – mruknął po nosem, odprowadzając spojrzeniem nieznajomego. – No co? – spytał, czując na sobie świdrujący wzrok Lii.
– Zachowuj się, Suarez. Jak dorosły facet, a nie jak nabuzowany nastolatek – upomniała surowo, wchodząc do ośrodka.
Christian westchnął ciężko i obejrzał się za siebie akurat w momencie, kiedy nieznajomy również zerknął w jego stronę przez ramię. Zmarszczył czoło, starając się wydobyć z pamięci sytuację i miejsce, w których widział go wcześniej, ale nic konkretnego nie przyszło mu do głowy.
__________________
* Jonathan Carroll „Białe jabłka”
Ostatnio zmieniony przez Eillen dnia 23:41:18 10-11-14, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|