Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 13, 14, 15 ... 62, 63, 64  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5849
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 23:23:41 22-11-14    Temat postu:

153. ARIANA/Lucas/Hugo

Camilo spóźnił się nieco na poranną zmianę. Ariana dobrze go rozumiała - na pewno zasnął dopiero nad ranem. Leonor czuwała cały czas w szpitalu przy synu, a on musiał zająć się drugim wnukiem.
Stan Lori'ego z pozoru wydawał się być ustabilizowany, ale sytuacja wcale nie przedstawiała się różowo. Leonor omal nie zemdlała, kiedy doktor Juarez wspomniał o przeszczepie serca i płuc. Było to rozwiązanie radykalne i według lekarza na razie nie trzeba o tym myśleć, jednak Ariana czuła, że doktorzy sami nie wierzą w poprawę stanu zdrowia chłopca.
Camilo wyglądał na zmęczonego, ale kiedy wiązał czarny fartuszek na biodrach, uśmiechnął się do swojej pracownicy promiennie jak zwykle.
- Dziękuję, że mnie wczoraj zastąpiłaś. Ta cała sytuacja jest tylko przejściowa - powiedział, chcąc ją zapewnić, że nie zawsze będzie musiała pracować tyle godzin.
- Nie przejmuj się tym, zdrowie Lori'ego jest najważniejsze. Co z nim?
- Bez zmian. Ale to chyba lepsze niż gdyby miało mu się nagle pogorszyć.
Ariana pokiwała głową ze zrozumieniem i przez chwilę oboje milczeli. W końcu odezwał się mężczyzna.
- Nie musisz tutaj siedzieć. Pozwól, że dziś ja odwalę całą zmianę. Na pewno jesteś wykończona. Idź do domu i prześpij się. Ja i tak nie będę miał tu wiele do roboty.
- Nie jestem zmęczona - wyznała, ale zdradziło ją przeciągłe ziewnięcie, którego nie dała rady pohamować. Całą noc nie zmrużyła oka przez rozmyślanie o Hugu i Laurze. A teraz w mieście pojawił sie Lucas, dostarczając jej nowych problemów. - Mogę ci pomóc.
- Ledwo stoisz na nogach. - Camilo uśmiechnął się szeroko i wyciągnął rękę, by oddała mu fartuszek. - Ja i tak nie będę miał za dużo do roboty.
Właściciel kawiarni wskazał głową na puste wnętrze lokalu. Ariana dała się przekonać. Przydałaby jej się chwila snu, ale zamierzała czas wolny wykorzystać bardziej produktywnie. Zanim wyszła z kawiarni, odwróciła się na pięcie do Camila i otworzyła usta, chcąc zadać mu pytanie, które od dawna ją dręczyło.
Camilo podniósł wzrok znad ekspresu do kawy i podniósł brwi w geście uprzejmego zaciekawienia. Dziewczyna długo się wahała czy to zrobić, ale ostatecznie stwierdziła, że jeśli jej szef jest takim porządnym facetem, za jakiego go ma, nie będzie na nią zły za to, że się wtrąca.
- Chciałam cię o coś zapytać... - zaczęła nieśmiało, nie bardzo wiedząc, jak ubrać w słowa to, co chciała mu przekazać. - I bardzo proszę, żebyś był ze mną szczery.
- Oczywiście - odpowiedział natychmiast Camilo, nieco zaniepokojony, bojąc się, że chodzi o coś poważnego. - Wszystko w porządku?
- Tak, ja tylko... - Ariana złapała się za głowę i postanowiła nie owijać w bawełnę. - Dlaczego skłamałeś, że nie znasz Huga?
- Słucham?
- Nie udawaj, Camilo. Widziałam was. Tutaj w kawiarni pewnego wieczoru. Zapomniałam kluczy od mieszkania i cofnęłam się do kawiarni, a on przyszedł i rozmawialiście...
Nagle zrobiło jej się głupio, że tak dużo powiedziała. Camilo na pewno będzie zły za to, że podsłuchiwała ich rozmowę.
- Ariano, to nie jest twoja sprawa - zwrócił jej grzecznie uwagę, ale z napięcia na jego twarzy wywnioskowała, że nieco się zdenerwował.
- Kiedy ja muszę wiedzieć. - Dziewczyna spojrzała na Camila z lekkim strachem. Bała się, że mężczyzna straci do niej zaufanie, być może nawet wyrzuci ją z pracy, ale ciekawość była większa. - Powiedziałeś, że nie znasz żadnego Huga, a najwidoczniej jesteście sobie bliscy. On dawał ci pieniądze i...
- Dość. - Camilo powiedział to spokojnie, ale w jego głosie można było wyczuć zniecierpliwienie, a nawet powoli wzbierającą panikę. - Zapomnij o tym, co widziałaś i co słyszałaś.
- Ale...
- Żadnego "ale"! - uciął krótko mężczyzna, a widząc, że przestraszyła się, kiedy podniósł głos, dodał łagodniej - Tak, znam Huga, ale nie jest bezpiecznie o tym mówić. On...
- Wiem, że pracuje dla Fernanda Barosso.
Camilo wyglądał na zdziwionego, ale nie zapytał ją, skąd to wie. Zamiast tego obszedł ladę i stanął z nią twarzą w twarz, co chwilę rzucając wylęknione spojrzenia w stronę okien, jakby bał się, że są obserwowani.
- Więc zatem powinnaś też wiedzieć, że nie możesz wtrącać się w sprawy Fernanda Barosso. Ten człowiek jest niebezpieczny i wszyscy z nim związani również.
- Nawet Hugo?
Nastąpiła chwila ciszy, po której mężczyzna pokiwał głową i potwierdził.
- Nawet on.
- Ale... nie rozumiem. Jeśli rzeczywiście jest niebezpieczny, to dlaczego się z nim zadajesz? Bierzesz od niego pieniądze, które zarobił zapewne w niezbyt legalny sposób, a innym mówisz, by trzymali się od niego z daleka? W co ty pogrywasz, Camilo? Jeśli masz problem, mogę ci pomóc. Mam trochę oszczędności i...
- Tu już nie chodzi o pieniądze. Ja... nie zrozumiesz.
- To mi wyjaśnij!
- Nie mogę!
Ariana wpatrzyła się w swojego szefa pełnymi łez oczami. Ta bezsilność i niewiedza ją wykańczały, ale on wydawał się być w znacznie gorszym stanie.
- Przestać wokół tego węszyć. To nie jest bezpieczne. I za żadne skarby nie zbliżaj się do Fernanda Barosso. Jemu nie można ufać.
- Bierzesz kasę od jego pracownika, ale każesz innym trzymać się od niego z dala? To czysta hipokryzja! - Ariana prychnęła z niedowierzaniem, nie wiedząc, co innego mogłaby w takiej sytuacji zrobić.
- Nie możesz nikomu powiedzieć o tym, co widziałaś - powiedział po chwili Camilo, zupełnie ignorując jej słowa. - Rozumiesz?
- A to niby dlaczego?
- Bo moja rodzina może ucierpieć. Ty również.
- Ale...
- Ariano! - Camilo nie wytrzymał. Spojrzał jej głęboko w oczy, a ona jakby zapadła się w sobie. - Obiecaj mi!
Zapadła chwila ciszy, w czasie której panna Santiago słyszała tylko głośne bicie swojego serca. W oczach Camila czaił się mrok, ale nie wiedziała, co jest tego powodem.
- Obiecuję - powiedziała, a na jego twarzy dostrzegła ulgę.
Nie zamierzała jednak zrezygnować ze śledztwa. Teraz jak nigdy była zdeterminowana do dalszego działania. Być może to była historia, której potrzebowała, by wybić się na szczyt. Tylko... czy gra była warta świeczki?

***

Lucas był wściekły. Pablo Diaz doprowadzał go do szewskiej pasji. Niestety nic nie mógł z tym zrobić - szefostwo kazało mu zgłaszać tylko poważne naruszenia ze strony mężczyzny, z którym przyszło mu pracować. Uwagi w stylu "Pablo Diaz zachowuje się jak totalny dupek" nie były mile widziane w oficjalnym raporcie.
Prawdą było, że przez te dwadzieścia cztery godziny, które spędził w Valle de Sombras, Diaz zdążył go zdenerwować wielokrotnie. Lucas dzielnie wytrzymał prostackie komentarze na swój temat, ale chwilami musiał modlić się o cierpliwość.
Do tego zobaczył Arianę szybciej, niż to sobie zaplanował. Nie chciał, by myślała, że ją śledził. Ta praca w Meksyku naprawdę była dla niego życiową okazją, ale skłamałby gdyby powiedział, że właśnie dlatego ją przyjął. Głównym powodem, dla którego przeprowadził się z San Antonio do okręgu Monterrey była właśnie jego była dziewczyna, którą miał zamiar odzyskać, a przynajmniej sprawić, by mu przebaczyła.
- Ty jeszcze tutaj? - zapytał Diaz z obrzydliwym uśmieszkiem na twarzy, wyrywając Lucasa z rozmyślań. - Myślałem, że zrezygnujesz po kilku godzinach.
- Jeśli pan chce, możemy się założył, jak długo z panem wytrzymam. Przyda mi się trochę gotówki - opowiedział chłopak, nie podnosząc wzroku znad dokumentów, które właśnie przeglądał. Właśnie zauważył coś, co go zaniepokoiło. - W ostatnim czasie nie próżnował pan.
- Słucham? - Diaz wyglądał na nieco rozkojarzonego. Na jego szczęście stał w zbyt dużej odległości od Lucasa, by ten mógł wyczuć odór alkoholu.
- Mandat za zbyt wolną jazdę... - Lucas prychnął widząc tę notkę w dokumentach. - A myślałby kto, że powinieneś się zająć tymi motocyklistami którzy szarżują po drogach z Valle de Sombras do Monterrey.
- Czy ty coś insynuujesz? - Pablo zmarszczył brwi tak, że zbiegły się u nasady nosa. - Nie będziesz mi mówił, jak mam sprawować władzę...
- Sprawowanie władzy... - Lucas pokiwał głową, udając uznanie. - Tak to się teraz nazywa. Zajmuje się pan wypisywaniem mandatów Bogu ducha winnym staruszkom za to, że jeżdżą za wolno po miejskich drogach, a to, że ktoś stanowi prawdziwe zagrożenie na międzymiastowych trasach to już pana nie obchodzi.
- Wypraszam sobie!
- Dwa bezpodstawne zatrzymania. - Lucas kontynuował wertowanie papierów. - Rozumiem, że pan - Chłopak zerknął na nazwiska u góry strony, by niczego nie pomylić - Christian Suarez i pani Nadia de la Cruz musieli się panu narazić na tle osobistym. Bo z tych dokumentów wynika, że nie popełnili żadnego przestępstwa, ba! Nawet wykroczenia.
- Oboje byli winni i wymigali się tylko dlatego, że mieli dobrego adwokata, który znalazł kruczki prawne...
- Z pewnością. - Lucas uśmiechnął się na widok oburzenia na twarzy Pabla. - Proszę mi powiedzieć, panie Diaz - długo jest pan policjantem?
- Zapewne od czasu kiedy ty nosiłeś jeszcze pieluchy! - Miejscowy władza tracił panowanie nad sobą. Nie mógł uwierzyć, że ten młokos miał czelność panoszyć się tutaj jak we własnym domu i wypominać mu błędy.
- Zatem wnioskuję, że powinien pan znać się na rzeczy. Jednak cały czas mam wrażenie, że albo Valle de Sombras rządzi się własnymi prawami, albo to pan jest święcie przekonany, że to on ustala zasady.
Diaz nie wiedział, co na to odpowiedzieć, więc po prostu zmusił się do posłania chłopakowi najbardziej pogardliwego spojrzenia, na jakie było go stać.
- Dyżurny policjant powiadomił mnie, że dziś stawił się u pana mężczyzna, chcący zgłosić zaginięcie swojej narzeczonej... - Lucas spojrzał na Diaza z lekkim rozbawieniem. Jego próby przestraszenia chłopaka zupełnie nie działały.
- A, tam, od razu zaginięcie! Ten człowiek, który tutaj był jest niespełna rozumu i wszyscy w miasteczku to wiedzą! Jest notowany!
- Być może, ale to nie zmienia faktu, że mu pan nie pomógł. Jak nazywa się ten człowiek?
- Cosme Zuluaga, a bo co?
- Z nim też miał pan jakiś osobisty zatarg?
- To pytanie jest nie na miejscu!
- Myli się pan. Otóż co miesiąc mam wysyłać raporty, do Monterrey i do San Antonio, na temat pańskiej pracy. Jeśli na pierwszym miejscu stawia pan prywatę, a nie dobro publiczne to niestety muszę pana zmartwić, ale ocena pańskiego postępowania nie będzie zbyt wysoka.
- Grozisz mi utratą stanowiska? - Diaz prychnął, ale było widać, że dopiero zaczyna do niego docierać, z czym wiąże się obecność Lucasa w Valle de Sombras.
- Ja? Skądże, panie Diaz. Już panu powiedziałem - ja tylko wykonuję swoje zadanie. A to, co się stanie z panem, zależy wyłącznie od pana.
Po tym stwierdzeniu Lucas opuścił gmach budynku, zostawiając Diaza bijącego się z myślami.

***

- Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? Mój ojciec nie należy do najprzyjemniejszych typów...
- Wszyscy mówicie o nim jak o jakimś ojcu chrzestnym.
- W sumie, trochę go przypomina.
- Nie straszny mi Don Corleone.
- A Al Capone?
- To jakaś bitwa na rymy?
- Nie, po prostu pytam...
Nicolas uśmiechnął się nieśmiało, przypatrując się Arianie z niepokojem. Poprosiła go o przysługę, a on po prostu nie mógł się nie zgodzić. Czuł, że jest jej coś winny. Nie powinien był wtedy zabierać jej do San Antonio i zmuszać, by przypomniała sobie te wszystkie okropności z przeszłości. Dziewczyna chciała poznać jego ojca, więc postanowił ją do niego zaprowadzić, choć uważał, że to niezbyt dobry pomysł. W ciągu ich krótkiej znajomości przekonał się jednak, że Ariana, choć z pozoru niewinna i słaba dziewczynka, była uparta i potrafiła postawić na swoim.
- Twój ojciec jest w domu? - zapytała, wyrywając go z rozmyślań, kiedy ich kroki odbijały się echem od wystawnego wnętrza rezydencji Barossów.
Ten dom powalał przepychem, ale Ariana wcale nie była pewna, czy chciałaby mieszkać w takim miejscu - było zupełnie pozbawione ogniska rodzinnego.
- Tak, ma jakieś ważne spotkanie. Nie wiem, czy znajdzie dla nas czas.
- Poczekam, wcale mi się nie spieszy.
- Jesteś pewna, że to dobry pomysł? - Nicolas przyjrzał się jej dokładnie, ale ona nie dawała po sobie poznać, że się boi. Uśmiechnęła się serdecznie i wskazał na notatnik i długopis, które trzymała w rękach.
- Wywiad sam się nie napisze!
Był to ten sam notes, który dostała rano od Lucasa. Miała go pod ręką i jakoś udało jej się na poczekaniu wymyślić dość wiarygodne kłamstwo. Przeprosiła Nicolasa za to przesłuchanie, którym go obarczyła tego ranka w kawiarni i usprawiedliwiła się, twierdząc, że pisze książkę o Valle de Sombras oraz że potrzebuje wywiadu z jego ojcem.
Nie było to w sumie do końca kłamstwo, ale wolała nie wdawać się w szczegóły. Po chwili ich uszom dobiegł dźwięk postukującej laski i pojawił sie Fernando Barosso we własnej osobie.
- Señor Barosso, miło mi pana poznać. - Dziewczyna podeszła szybkim krokiem do siwego mężczyzny z wyciągniętą przed siebie ręką. - Ariana Santiago, wiele o panu słyszałam.
- To dziwne, bo ja o pani nic... - Fernando spojrzał na Nicolasa ze zdziwieniem, a ten postanowił mu wszystko wytłumaczyć.
- Tato, to moja przyjaciółka, Ariana. Pisze książkę o Valle de Sombras i chciała z tobą przeprowadzić wywiad.
Barosso uścisnął lekko rękę dziewczyny, po czym szybko ją cofnął.
- Dziennikarka? - zapytał, a ona pokręciła głową, uśmiechając się najszerzej jak tylko potrafiła.
- Nie do końca. Jestem początkującą pisarką i naprawdę wiele by dla mnie znaczyło, gdyby zechciał mi pan poświęcić pół godziny swojego cennego czasu.
- Pół godziny to dużo pieniędzy, a ja w tej chwili nie mogę sobie pozwolić na stratę choćby jednego peso.
Ariana spojrzała niepewnie na Nicolasa, a ten na nią. Po chwili Fernando wybuchnął śmiechem co zdziwiło zarówno jego syna, jak i jego towarzyszkę. Dziewczyna słyszała różne rzeczy o tym człowieku, ale żeby miał poczucie humoru? Fernando coraz bardziej ją intrygował.
- Przyjaciele Nicolasa są moimi przyjaciółmi - powiedział stary Barosso, mierząc Arianę od stóp do głów. - Czy my się już czasem nie spotkaliśmy?
- Och, dorabiam sobie w kawiarni. Kiedyś przyszedł pan tam na kawę, pewnie stąd mnie pan kojarzy - wyjaśniła szybko, bojąc się, że Fernando zaraz się rozmyśli.
- Nie... To chyba nie to. Nie jesteś czasem córką Sergia i Paoli Santiago z Buenos Aires?
- Nie, panie Barosso. Pochodzę z Hiszpanii. Wątpię, żeby znał pan moich rodziców.
- Och, rzeczywiście. Nico, bądź tak miły i zaprowadź panią do mojego gabinetu. Muszę tylko zamienić słówko z szefem ochrony i zaraz tam przyjdę. - Fernando skierował się na zewnątrz budynku, a Nicolas wykonał jego polecenie.
- Uff - westchnął młody Barosso, kiedy już znaleźli się na miejscu. - Masz szczęście. Chyba budzisz zaufanie. Normalnie nie jest taki wspaniałomyślny.
- Naprawdę? Wydawał się być całkiem w porządku. - Ariana zmrużyła oczy, nie wiedząc, co sądzić o zachowaniu seniora rodu.
- Przed prasą staje się zupełnie innym człowiekiem.
- Przecież powiedziałam, że nie jestem dziennikarką.
- Tak, ale myślisz, że ci uwierzył? Może to i dobrze. Wiesz, jesteśmy teraz w kiepskiej sytuacji i wszystko, co może poprawić naszą opinię ma wielkie znaczenie.
- A co się dzieje? - zapytała szczerze zainteresowana Ariana, siadając na fotelu z rzeźbionymi oparciami.
Nie doczekała się jednak odpowiedzi, bo zadzwonił telefon Nicolasa. Mężczyzna przeprosił ją, odebrał i po krótkiej rozmowie oznajmił, że musi już iść.
- To Alex. Mam się z nim spotkać w firmie. Zupełnie zapomniałem. Poradzisz sobie?
Ariana miała wielką ochotę powiedzieć "nie", ale nie chciała zabrzmieć jak mała dziewczynka, która boi się własnego cienia. Zamiast tego pożegnała się z kolegą i odetchnęła głęboko. Naprawdę miała nadzieję, że robi dobrze.
Po kilku minutach do gabinetu ktoś wszedł. Sądząc, że to sam Fernando Barosso, szybko podniosła się z miejsca na baczność. Niemałe było jej zdziwienie, kiedy zamiast właściciela domu zobaczyła Huga.
- Co ty tutaj robisz? - zapytał chłopak, rzucając szybkie spojrzenia na drzwi i okna, zupełnie tak jak Camilo w kawiarni. - Nie powinno cię tutaj być.
- Ciebie też miło widzieć, Hugo - odpowiedziała z ironią, z powrotem siadając na fotelu. Czuła, że odwaga powoli ją opuszcza. Nie sądziła, że spotka tutaj właśnie jego.
- Nie możesz tu przychodzić.
- Sama będę decydować o tym, co mogę robić, ale dzięki za troskę.
- Cały czas węszysz w tamtej sprawie? Mówiłem ci - odpuść sobie. Tak będzie najlepiej dla nas wszystkich.
- Co masz na myśli, mówiąc "nas wszystkich"? Siebie i mnie? Czy może Camila i jego rodzinę? - Ariana nie wiedziała, dlaczego prowadzi z nim tę dyskusję. Desperacko pragnęła się czegoś o nim dowiedzieć, ale ilekroć wydawało jej się, że jest bliska poznania prawdy, coraz bardziej się od niej oddalała.
- Co ci powiedział Camilo? - Hugo spojrzał na nią ze złością i lekkim strachem. - Zresztą, nieważne. Idź stąd i nigdy więcej tu nie wracaj!
- O co ci chodzi? Przyszłam przeprowadzić wywiad z panem Barosso, a on był na tyle uprzejmy, że się zgodził.
- Co zrobił? - Hugo był z niemałym szoku, a Ariana odczuła dziką satysfakcję, informując go o tym.
- Zgodził się udzielić mi wywiadu. Może ty też zechciałbyś coś powiedzieć? Na przykład na temat relacji, które łączą ciebie i pana Barosso. Na temat tego, że był dla ciebie jak ojciec przez ostatnie siedem lat...
- Co? Skąd...? Jak...?
Hugo plątał się w słowach, nie mógł zrozumieć, skąd Ariana dowiedziała się o nim takich rzeczy. Po chwili jednak go olśniło.
- Nico - powiedział sam do siebie, kręcąc głową z niedowierzaniem. - Kręcicie ze sobą, tak? Opowiadał ci o mnie zapewne niestworzone historie.
- Wcale ze sobą nie "kręcimy", a on powiedział mi tylko tyle, ile sam wiedział. - Na twarzy Ariany wykwitło samozadowolenie, ale Hugo to zlekceważył. Sądząc po jej słowach, Nicolas nie podzielił się z nią wszystkim, co sam o nim wiedział.
- O, widzę, że wy dwoje się znacie. - Do gabinetu wszedł Fernando, powodując, że zarówno Ariana, jak i Hugo podskoczyli ze strachu. Oboje zaskoczyło jego przybycie.
- Panna Santiago chciała ze mną przeprowadzić wywiad.
- Tak... to chyba jednak nie będzie miało miejsca, bo ta pani właśnie wychodzi... - Hugo złapał dziewczynę za łokieć i pociągnął w stronę drzwi.
- Nieprawda! Chcę porozmawiać z panem Barosso. - Ariana zrobiła się czerwona jak burak i wyrwała rękę z żelaznego uścisku Huga. - Nie przemęczaj się tak, Hugo. Lekarz mówił, że masz oszczędzać siły, pamiętasz?
Chłopak rzucił jej pogardliwe spojrzenie, które zdawało się mówić: "jeszcze jedno słowo i tego pożałujesz".
- Lekarz? O czym mówi panna Santiago, Hugo? - Fernando wydawał się być szczerze zainteresowany. Zajął miejsce za biurkiem i wpatrzył się w podwładnego wyczekująco. - No więc?
- Nic takiego, tylko...
- Och, Hugo, nie widzisz, że pan Barosso się martwi? - Ariana uśmiechnęła się nieśmiało w stronę Fernanda, po czym postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. - Biedaczek miał wypadek motocyklowy. Jest cały poobijany. Jak tam twoja ręka, Hugo?
Chłopak wyglądał jakby zaraz miał dostać szału. Odruchowo złapał się za ramię, w którym niedawno pękły mu szwy, a Ariana ponownie poczuła satysfakcję, że mu dopiekła. Najwyraźniej nie był zadowolony z jej obecności w domu Barossów.
- Tyle razy ci mówiłem Hugo, żebyś tak nie szarżował na tym motorze. Chcesz się zabić?
Hugo nie wiedział, co na to odpowiedzieć, ale na szczęście z opresji wybawił go telefon. Fernando odebrał i pogrążył się z rozmowie, podczas gdy Ariana i Hugo sztyletowali się wzrokiem.
- Wynoś się stąd - szepnął do niej chłopak, upewniając się, że Barosso ich nie słyszy.
- Sam się wynoś, ja tu byłam pierwsza!
- Będziemy się przekomarzać jak dzieci?
- Jeśli będzie trzeba!
- Mówię ci, idź, bo nie ręczę za siebie!
- Uderzysz dziewczynę?
- Nie jesteś dziewczyną tylko wścibską żmiją, wtykającą nos w nie swoje sprawy!
- A ty jesteś łgarzem i oszustem i, i... i w ogóle to nie będziesz mi mówił, co mam robić!
- Przepraszam was. - Głos Fernanda sprowadził ich na ziemię. Oboje przestali się wykłócać i wpatrzyli na niego z oczekiwaniem. - Niestety, panno Santiago, jestem zmuszony przełożyć nasze spotkanie. Mam pilne sprawy do załatwienia. Mauricio Rezende nie daje mi spokoju.
- Och... - Ariana nie mogła ukryć zawodu. - Ależ, oczywiście, rozumiem. Życie najbogatszego człowieka Ameryki Południowej musi być naprawdę stresujące.
Choć nie wiedziała, kim jest ten cały Rezende, chciała, żeby w jej słowach zabrzmiał podziw, ale chyba nie do końca jej to wyszło, bo Hugo parsknął śmiechem i musiała dźgnąć go łokciem w żebra.
- Hugo odprowadzi panią do drzwi. - Barosso spojrzał na chłopaka, jakby chciał mu przypomnieć o dobrych manierach. - Bądź dżentelmenem, Delgado. Pamiętaj, że masz do czynienia z damą.
Ariana uśmiechnęła się pod nosem. A jednak czegoś się dowiedziała. Hugo Delgado pozostawał jednak cały czas zagadką. Dlaczego wszyscy próbowali ją powstrzymać przed dowiedzeniem się prawdy? Fernando Barosso nie wykazał żadnego niepokoju, więc dlaczego ona by miała? Wydawało jej się, że wplątała się w coś ważnego. Może przyjazd do Valle de Sombras wreszcie się opłaci i przyniesie jej wenę, której tak potrzebowała?

***

Ariana wróciła do kamienicy nad wieczorem. Wciąż kołatała jej w głowie rozmowa, którą odbyła z Hugiem przed tym jak wsiadła do swojego samochodu i wróciła do domu.

- Skoro tak bardzo nie chcesz bym, mieszała się w twoje życie, to odpowiedz mi na kilka pytań - powiedziała, zakładając ręce na piersi, żeby dodać sobie powagi.
Chłopak przez chwilę się jej przypatrywał, po czym stwierdził, że lepiej będzie, jeśli po usłyszeniu nurtujących ją odpowiedzi, da sobie spokój z tą sprawą.
- Obiecasz, że jeśli na nie odpowiem, zostawisz to?
- Tak.
- W takim razie masz trzy pytania. Oczywiście, jeśli uznam, że są nieodpowiednie, nie odpowiem na nie. Poza konkurencją mogę tylko dodać, że nie mam dziewczyny, ale obecnie jej nie szukam. To taka dodatkowa informacja, bo mam wrażenie, że nieźle cię do mnie ciągnie.
- Zamknij się! - Ariana wyglądała na oburzoną. - Tylko trzy pytania? Kiedy ja mam ich miliony!
Hugo uśmiechnął się tylko. Był nieugięty. Nie zamierzał pójść na żadne ustępstwa. Dziewczyna zaklęła cicho pod nosem i zdecydowała się dokładnie przemyśleć pierwsze pytanie.
- Co łączy cię z Camilem?
- Powiedzmy, że robimy razem interesy.
- To nie jest szczera odpowiedź.
- Nigdy nie mówiłem, że będę odpowiadać szczerze.
- Jesteś okropny.
- Dziękuję, ty też niczego sobie.
Ariana westchnęła i zacisnęła zęby ze złości.
- Jesteś ojcem dzieci Leonor?
- Co? Skąd ci to przyszło do głowy?
- No nie wiem... Troszczysz się o nie i w ogóle.
- Nie jestem ojcem jej dzieci.
- W porządku - stwierdziła dziewczyna, uznając, że akurat w to może mu uwierzyć. - Zostały dwa pytania.
- Jedno - poprawił ją Hugo z łobuzerskim uśmiechem na twarzy.
- Dwa! - Ariana spróbowała się wykłócać, ale w końcu zdała sobie sprawę, że nieopatrznie zapytała go o Leonor i w ten sposób wykorzystała drugie pytanie. Nad trzecim musiała się porządnie zastanowić, żeby znów nie palnąć gafy. Po chwili już wiedziała, jak ma ono brzmieć. - Co robisz dla Fernanda Barosso?
- Gdybym ci powiedział, musiałbym cię zabić...
- Mówię poważnie!
- Ja też. - Hugo roześmiał się szczerze, a ona przypomniała sobie, że już kiedyś usłyszała od niego podobne słowa. - Jesteśmy kwita.
- Nie, wcale nie jesteśmy. Nie odpowiedziałeś szczerze na żadne z tych pytań!
- Ranisz mnie. - Hugo złapał się za serce, udając że zabolała go tymi słowami.
Ariana wściekła na cały świat wsiadła do swojego samochodu, a zanim odjechała spod rezydencji Barossów, rzuciła jeszcze na pożegnanie:
- Nie wiem, co ci się stało w rękę, ale mam nadzieję, że ostro ci dokucza!
Chłopak roześmiał się w głos i pomachał jej na do widzenia, odczuwając pewną ulgę, kiedy odjeżdżała.


Ariana zaczęła wspinać się powoli po schodach, rozpamiętując wydarzenia dzisiejszego dnia. Stało się jednak coś, co wzbudziło w niej niepokój. Drzwi do mieszkania właścicielki kamienicy były otwarte. Ruszyła w tamtą stronę i delikatnie je pchnęła, by wejść do środka. Zauważyła jakiś ruch i szybko zapaliła światło, by lepiej się temu przyjrzeć. Ku jej zdumieniu, ujrzała Lupitę Martinez, z zakrwawioną ręką, próbującą doczołgać się gdzieś, w sobie tylko znanym kierunku.
Dziewczyna odczuła nagłą ochotę by się roześmiać - starucha przypomina węża pełznącego do swojej ofiary. Sytuacja była jednak zbyt poważna na żarty. Szybko dobiegła do kobiety i pomogła jej usiąść.
- Nic pani nie jest? - zapytała, ale zaraz tego pożałowała, bo długie pazury Guadalupe, przypominające szpony Wolverine'a, wbiły się w jej dłoń tak głęboko, że poczuła jak przecinają jej skórę.
Pisnęła z bólu i spojrzała na Lupe z wyrzutem. Na bladej twarzy staruchy widniała żądza mordu.
- Czy nic mi nie jest?! - krzyknęła tak głośno, że Ariana zdziwiła się, dlaczego do tej pory nie zjawił się ktoś by jej pomóc. - Czy ja wyglądam, jakby nic mi się nie stało?! Zostałam postrzelona!
- Ale jak to? - Ariana nie wierzyła własnym uszom. Spojrzała na ramię Lupity i szybkie oględziny uświadczyły ją w przekonaniu, że tak było w istocie. Szybko zdjęła z siebie bluzę i zrobiła prowizoryczny opatrunek z temblakiem. - Kto pani to zrobił?
- Kto? - Lupita zaśmiała się histerycznie. Poniżej jej godności było przyjmowanie pomocy od "tej Santiago", ale była zmuszona przyznać, że w tej chwili była ona niezbędna. - Ta zdzira, ta złodziejka mężczyzn! Ta harpia!
- Kto? - Ariana nic nie rozumiała z bełkotu starej wiedźmy.
La Vieja spojrzała na nią swoimi wyłupiastymi oczami i z jej gardła wydobył się ochrypły, przerażający szept:
- Dolores. Dolores Lozano.
Po tych słowach zemdlała.

***

Ariana próbowała zliczyć w pamięci, ile razy znalazła się w szpitalnej poczekalni w ciągu swojego przyjazdu do Valle de Sombras. Raz, tuż po tym jak felerna kuchenka omal nie potruła jej i pana Zuluagi, drugi raz w czasie pożaru, trzeci - kiedy przywiozła Lori'ego z atakiem astmy. Może bywała tutaj nawet częściej, ale nie potrafiła sobie teraz przypomnieć.
Siedziała na korytarzu jak na szpilkach. Lupitę zabrali, a ona nie wiedziała, co się dzieje. Była pewna, że pielęgniarka Dolores (bo w końcu domyśliła się, że to ją oskarżyła Lupita) nie byłaby zdolna do zrobienia czegoś takiego. Ta kobieta była miła i łagodna. No cóż... Ludzie potrafią zaskakiwać. Ariana zmuszona była stwierdzić, że Lupita jakoś zmusiła Dolores do pociągnięcia za spust. Innego wyjścia nie było.
- Ari - usłyszała znajomy głos tuż nad sobą i podskoczyła ze strachu. Obok niej stał Lucas w policyjnym mundurze, przypatrując jej się z troską. - Podobno to twoją sąsiadkę postrzelono. Ty ją tutaj przywiozłaś, tak?
- Wezwałam karetkę - odpowiedziała, nieco wstrząśnięta tym, że widzi go dzisiaj już po raz drugi.
- Muszę cię przesłuchać - oświadczył Lucas, siadając obok niej i upewniając się, że dzieli ich odpowiednia odległość. - Czy widziałaś sprawcę?
- Nie, przyjechałam do kamienicy wieczorem. Zobaczyłam otwarte drzwi do mieszkania star... to znaczy pani Martinez - poprawiła się szybko, a przez jego twarz przemknął cień uśmiechu, jakby doskonale zdawał sobie sprawę, co chciała powiedzieć. - Zaniepokoiłam się i weszłam, żeby zobaczyć, czy nic jej nie jest. No i znalazłam ją postrzeloną na podłodze.
- Mówiła, kto jej to zrobił? Ktoś ją napadł w mieszkaniu?
- Powiedziała, że to Dolores Lozano. To pielęgniarka, pracuje tutaj - wyjaśniła Ariana, a widząc, że Lucas zapisuje coś w notesiku, szybko postanowiła dodać coś od siebie. - Ale to nie mogła być ona! Ja znam panią Dolores. To naprawdę przemiła kobieta. Za to Lupita Martinez to wredne babsko.
- Niestety liczy się to, co zezna poszkodowana. Oczywiście przesłuchamy pielęgniarkę, ale...
- Lucas, ty nie rozumiesz. - Ariana złapała go za rękę, chcąc by ją wysłuchał. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę z tego, co zrobiła i puściła go jak oparzona. - Guadalupe Martinez to notoryczna kłamczucha. Ona podpaliła...
- Co zrobiła? - Lucas wpatrzył się w swoją byłą dziewczynę wyczekująco, ale ta chyba nie chciała powiedzieć mu wszystkiego. - Jeśli zataisz jakieś ważne dla śledztwa dowody, będziesz miała spore problemy.
- Tak, pewnie roboty społeczne, prawda? - Ariana nie wytrzymała i wstała z miejsca. - Och, nie! Zapomniałam! To akurat przytrafiło się tobie...
Lucas pominął jej słowa milczeniem i ponowił pytanie.
- Co chciałaś powiedzieć?
Ariana nie mogła się zdecydować, czy powiedzieć o podpaleniu El Miedo. Ostatecznie obiecała Lupicie, że tego nie zrobi, o ile ta będzie przestrzegać warunków umowy. Na szczęście do Lucasa podszedł drugi funkcjonariusz, który powiadomił go o tajemniczym zniknięciu pielęgniarki Lozano.
- Chwileczkę... - Lucas zmarszczył brwi, próbując sobie coś uzmysłowić. - Czy ta kobieta ma coś wspólnego z niejakim Cosme Zuluagą? Nie jest przypadkiem jego narzeczoną?
- Lupita?! A brońcie, Panie Boże! - Ariana wykonała szybki znak krzyża, a policjanci zmierzyli ją wzrokiem.
- Nie pani Martinez, tylko pani Lozano - sprecyzował Lucas, a Ariana się zaczerwieniła.
- Znam dobrze pana Zuluagę i nic mi na ten temat nie wiadomo. No chyba, że nie próżnował od kiedy się ostatnim razem widzieliśmy...
- Dziś rano Cosme Zuluaga pojawił się na posterunku policji, żeby zgłosić zaginięcie swojej narzeczonej. Według dyżurującej pielęgniarki, Clementiny Mendez, wcześniej był na izbie przyjęć i pytał o Dolores, która nie pojawiła się w pracy.
- A gdzie jest teraz pan Zuluaga? - Ariana się zaniepokoiła. Lupe była zdolna do wszystkiego. Jeśli skrzywdziła Cosme, to musi ponieść tego konsekwencje.
- Nikt nie widział go od tamtego czasu - wyjaśnił drugi z policjantów.
- W takim razie musicie wiedzieć, że Guadalupe Martinez jest obsesyjnie zakochana w Cosme Zuluadze. Niedawno podpaliła jego rezydencję na wzgórzu i cudem udało nam się z tego wyjść cało. To manipulantka, kłamczucha i kombinatorka. Zrobi wszystko, by skrzywdzić wszystkich, na których panu Zuluadze zależy. Jeśli się nie mylę, teraz za cel obrała sobie Dolores. - Ariana powiedziała to wszystko na wydechu, czując, że zaraz straci przytomność, podobnie jak Lupita. Ten dzień był zdecydowanie zbyt długi, a ona już raz dzisiaj zasłabła.
Nie słyszała, co policjanci między sobą szepczą, usiadła szybko na krześle, chowając głowę między nogi. Jeśli coś się stało panu Zuluadze, to będzie jej wina. No bo w końcu to ona powinna powiedzieć prawdę o pożarze, kiedy była ku temu okazja. Teraz mogło być już za późno.
- Znajdźcie Dolores i pana Zuluagę - powiedziała przez łzy do Lucasa, który spojrzał na nią z troską.
- Zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Obiecuję.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5849
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 23:24:41 22-11-14    Temat postu:

trallalalala dubel

Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 23:25:50 22-11-14, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 13:44:14 23-11-14    Temat postu:

154. CHRISTIAN

Przebudził się, gdy poczuł, że drętwieją mu palce. Spróbował się poruszyć, ale wtedy uświadomił sobie, że coś przygniata jego ramię do poduszki. Otworzył oczy i zerknął na spoczywającą w zagłębieniu jego ramienia, śliczną buźkę otoczoną jasnymi, długimi włosami. Odetchnął głęboko, delikatnie odgarnął jasne kosmyki z jej policzków i spojrzał w sufit...

Wizyta na cmentarzu, na grobie rodziców, wcale nie sprawiła, że poczuł się lepiej, a wręcz odwrotnie. Leo był zajęty Margaritą, a Lia przepadła gdzieś, zresztą nie miał serca, by znów obarczać ją swoją osobą i swoimi niekończącymi się problemami. Przez chwilę przemknęło mu przez myśl, żeby porozmawiać z Arianą, zapytać, czy Laura przypadkiem nie kontaktowała się z nią, ale zamiast w kawiarni Camila, znalazł się w El Paraíso. Od dobrej godziny siedział przy barze, leniwie sącząc kolejną szkocką, kiedy miejsce po jego prawej stronie zajęła jakaś kobieta, której słodki zapach perfum bezlitośnie wdarł się w jego nozdrza, przyprawiając o mdłości.
– Cześć – zagadała, ściągając na siebie jego spojrzenie. – Postawisz mi drinka?
Christian zlustrował nienaganną figurę kobiety, odzianą w skąpy top z odkrytymi plecami i króciutką, czarną spódniczkę, ledwie przykrywającą zgrabne uda. Gdy pochwycił spojrzenie jej błyszczących, niebieskich tęczówek, ściągnął brwi zastanawiając się nad czymś.
– [link widoczny dla zalogowanych] – mruknął, uśmiechając się półgębkiem.
– Christian Suarez – zaśmiała się i oboje padli sobie w ramiona, ale kiedy jej chłodne usta, musnęły jego wargi, spiął się odruchowo i odsunął od niej, uśmiechając się niewyraźnie.
– Świetnie wyglądasz – stwierdził, upijając łyk bursztynowego napoju ze swojej szklanki. – Nic się nie zmieniłaś.
– A ty wyprzystojniałeś – odparła przekornie, odważnie patrząc mu w oczy. – To jak? Postawisz mi tego drinka po starej znajomości?
Christian wyszczerzył się od ucha do ucha i przywołał czerwonowłosą barmankę.
– Tequila sunset dla pani – rzucił, jakby od niechcenia, uśmiechając się czarująco.
– Pamiętasz – ucieszyła się Livia. Christian usiadł bokiem do baru, wspierając głowę na dłoni i wpatrując się w jej błyszczące oczy. – Co jeszcze pamiętasz? – spytała, chwytając brzeg jego koszuli między palce i przesuwając powoli dłoń aż do pierwszego zapiętego guzika.
– Wszystko co trzeba – rzucił enigmatycznie, przenosząc wzrok na jej szczupłe palce, które maltretując guzik raz za razem muskały jego skórę. Dziewczyna uśmiechnęła się, spoglądając na niego filuternie spod wachlarza ciemnych rzęs.
– Mam nadzieję, że pozwolisz mi się o tym przekonać…


I wbrew zdrowemu rozsądkowi pozwolił jej, a teraz, tak jak przed laty, znów spała w jego własnym łóżku, a on układał w głowie plan, jak się z tego wszystkiego wykręcić. Ostrożnie wysunął ramię spod jej głowy, wstał z łóżka i po żołniersku wciągnął na siebie ciemne jeansy po czym wyszedł cicho z sypialni, zbierając z nocnej szafki papierosy i zapalając jednego po drodze.
Gdy spotkał ją poprzedniego wieczora, od początku czuł, że tak właśnie się to skończy. Nie przewidział jednak, że będzie się z tym czuł tak koszmarnie. Był wolny i mógł robić co mu się podobało, ale jeśli sądził, że w ten sposób uda mu się przestać myśleć o Lii w sposób, w jaki nie powinien, to był w grubym błędzie.
Odetchnął głęboko, a czując za sobą ciepło drugiego ciała, szczupłe ramiona, oplatające go w pasie i chłodne usta na łopatce, spiął się odruchowo i zgasił niedopalonego nawet do połowy papierosa w popielniczce.
– Cześć – przywitała się, gdy odwrócił się przodem do niej i oparł się biodrami o blat kuchennej wyspy.
– Cześć – odparł, wysilając się na słaby uśmiech i zaciskając dłonie na brzegu blatu.
– Dlaczego masz taką kwaśną minę? Źle ci było? – zagadnęła żartobliwym tonem, wpatrując się w jego zielone tęczówki. Christian uśmiechnął się pod nosem i pokręcił przecząco głową. – Nie bój się. Nie jesteśmy już smarkaczami, którzy zawsze po seksie obiecują sobie, że będą żyli długo i szczęśliwie. Mam w miarę poukładane życie i niczego od ciebie nie oczekuję – zapewniła, uśmiechając się ciepło. – No może poza dobrym, przyjacielskim, niezobowiązującym seksem od czasu do czasu – dodała, mrugając do niego z rozbawieniem.
– Livia…
– Daj spokój. Nie ma w tym przecież nic złego – powiedziała, odwracając się tyłem do niego i sięgając do szafki po kubki na kawę. – Zmieniłeś się – zaczęła po chwili, zalewając kawę wrzątkiem. – Kiedyś nie przejmowałbyś się tym, że wykorzystałeś dziewczynę.
Christian przesunął dłonią po włosach, zatrzymując ją na karku.
– Może w końcu dorosłem – odparł, uśmiechając się nieśmiało. – Zresztą nie chcę pokazywać palcem kto tu kogo wykorzystał.
Livia przewróciła oczami rozbawiona, podając mu kubek z gorącym napojem.
– Ray chce się z tobą zobaczyć – powiedziała po chwili. Christian zamarł w bezruchu.
– Więc jednak nie spotkaliśmy się przypadkiem – bardziej stwierdził niż zapytał.
Livia bezradnie wzruszyła i uśmiechnęła się przepraszająco.
– Przecież nie wierzysz w przypadki – zauważyła chytrze. – No i chyba nie czujesz się wykorzystany? A jeśli nawet, to nie zauważyłam, żebyś w nocy jakoś nadzwyczajnie oponował przeciwko takiemu wykorzystaniu, powiedziałabym nawet, że brałeś w tym czynny udział.
Christian uśmiechnął się pod nosem i pokręcił głową z rezygnacją.
– Ray mógł po prostu zadzwonić – stwierdził, siląc się na poważny ton.
– I pozbawić mnie połączenia przyjemnego z pożytecznym i obcowania z takim ciachem? Mowy nie ma.
– Jak zwykle rozbrajająco szczera – zaśmiał się Christian, a Livia posłała mu całusa w powietrzu.
– Tu masz adres – dodała, zapisując go pośpiesznie w notesie. – Jedź tam, najlepiej od razu – zakończyła, kierując się w stronę łazienki.
Christian spojrzał na nią z powątpiewaniem, gdy zerknęła na niego przez ramię.
– Na co czekasz? Zbieraj się.

* * *

Ignacio podniósł wzrok znad dokumentów, gdy usłyszał delikatne pukanie, a chwilę potem drzwi z cichym skrzypnięciem uchyliły się.
– Wejdź, Leo – powiedział, ciągle wpatrując się w papiery, rozłożone na biurku.
– Skąd wiedziałeś? – zapytał brunet, ciągle stojąc za drzwiami, jakby w razie czego chciał się nimi zasłonić przed przenikliwym spojrzeniem ojca. Ignacio uśmiechnął się lekko.
– Nikt nie skrada się tak jak ty – powiedział rozbawiony, zerkając na syna. – Od małego lubisz się czaić. Ze wszystkim.
Leo westchnął, przewracając oczami i zamykając za sobą drzwi.
– Co cię sprowadza? – spytał Nacho, powracając wzrokiem do dokumentów.
– Chciałem pogadać, ale widzę, że jesteś zajęty – powiedział Leo, uśmiechając się niewyraźnie. – Przyjdę później – dodał, sprawiając wrażenie szczęśliwego, że rozmowa, z którą nosił się już od jakiegoś czasu, jednak nie doszła do skutku.
Ignacio uniósł podejrzliwie brwi, odsunął na bok dokumenty i ściągnął okulary, które zsunęły mu się na czubek nosa.
– Daj spokój – upomniał. – Jestem zajęty, ale nie aż tak, żeby nie porozmawiać z własnym synem – dodał, odchylając się wygodnie na oparcie swojego fotela. – Zwłaszcza, jeśli mój syn, który nigdy mi niczego o sobie nie mówi, przychodzi do mnie z własnej nieprzymuszonej woli i sam od siebie proponuje rozmowę i nie ma przy tym miny, jakby coś przeskrobał – zaśmiał się, wskazując fotel na wprost siebie. – Co się dzieje, Leo?
– Powinienem zacząć chyba od tego, że nie podoba mi się, że za moimi plecami zaprosiłeś Margaritę na kolację – powiedział, udając obrażonego i siadając naprzeciwko ojca.
– Obaj wiemy, że sam pewnie nigdy byś mi jej nie przestawił. Tylko nie mów, że to przelotna znajomość – uprzedził Nacho, ostrzegawczo mierząc w syna palcem wskazującym. Leo uśmiechnął się i opuścił głowę, pocierając dłonią kark w zakłopotaniu. – Cieszę się twoim szczęściem, synu. Mam nadzieję, że w końcu znalazłeś swoje miejsce w życiu.
– Może – bąknął Leo bez entuzjazmu, zgarniając z biurka spinacz do papieru i nerwowo obracając go w palcach. Ignacio uniósł podejrzliwie brwi i bez słowa wpatrywał się w Leo, który wyglądał jakby toczył jakąś wewnętrzną walkę sam ze sobą. Wiedział, że to jedna z tych chwil, kiedy zadawanie pytań sprawia jedynie, że osoba, która potrzebuje pomocy, zaczyna się wycofywać, więc cierpliwie czekał, aż jego syn sam zacznie mówić. I tak się stało. – Nigdy nie mówisz o swojej żonie – zaczął po chwili Leo, odrywając wzrok od spinacza, który wciąż obracał w palcach i szukając spojrzenia ojca. Nacho westchnął ledwo zauważalnie i na krótką chwilę zacisnął szczęki, przymykając powieki.
– Bo nie ma o czym mówić – powiedział cicho. – To zamknięty rozdział w moim życiu, a rozpamiętywanie przeszłości rzadko kiedy i mało komu wychodzi na dobre.
– Nigdy nie myślałeś o tym, żeby ponownie się ożenić?
– Margarita była miłością mojego życia – odparł, a jego oczy błysnęły ciepłym blaskiem. – Nie wiem czy byłbym w stanie pokochać inną kobietę równie mocno.
– I nigdy nie chciałeś mieć własnych dzieci?
Nacho nabrał powietrza w płuca i odwrócił wzrok od syna, czując, że oczy zaczynają go piec.

Wigilia 1986 r., Ciudad de México
Podniósł powieki, gdy poczuł na policzku delikatną dłoń swojej żony, a w jego nozdrza wdarł się jej zapach zamieszany z zapachem świąt, który powoli zaczynał wypełniać ich małe mieszkanie.
– Co robisz? – spytał zachrypniętym głosem, wpatrując się w roześmianą twarz brunetki, otoczoną burzą ciemnych, lśniących loków. Po dwudziestu czterech godzinach na izbie przyjęć, spał zaledwie kilka godzin, ale kiedy ona była obok, czuł się pełen energii, niezależnie od tego jak bardzo był zmęczony.
– Patrzyłam jak mój przystojny mąż śpi i zastanawiałam się, co mu się śni, że ma tak rozanieloną minę.
– Na pewno jego śliczna żona – odparł, wtulając twarz w jej dłoń i całując jej wewnętrzną stronę.
Margarita pokręciła głową rozbawiona i przygryzła policzek od środka. Ignacio zmarszczył czoło, wpatrując się w jej ciemne oczy.
– Co się dzieje? – spytał, ale wtedy uśmiechnęła się, wyciągnęła zza pleców niewielki wianek z jemioły i spojrzała na niego wymownie. – Nie musisz przynosić do łóżka jemioły, żeby mnie pocałować – powiedział rozbawiony chwytając ją za rękę i pociągając do siebie tak, że po chwili leżała na jego twardym torsie, a ich twarze dzieliły zaledwie milimetry.
– Ale to jest szczególna okazja – wyszeptała, skupiając wzrok na jego wargach. – Mam dla ciebie wyjątkowy prezent – dodała, spoglądając mu w oczy. Ignacio uśmiechnął się lekko, wsuwając dłoń pod jej gęste włosy i gładząc kciukiem wrażliwe okolice ucha, a ona skupiła wzrok na swoich palcach, którymi zbierała jakieś niewidzialne pyłki z jego nagiego torsu.
– Powiesz mi w końcu o co chodzi? – zapytał łagodnie, ściągając na siebie jej spojrzenie. Margarita zrobiła głęboki wdech i uśmiechnęła się niepewnie.
– Wiem, że mieliśmy zaczekać, ale… Następne święta spędzimy we trójkę – wyszeptała. Ignacio uniósł brwi, wpatrując się w żonę z niedowierzaniem. – Dlaczego nic nie mówisz? – spytała po chwili.
– Odjęło mi mowę z wrażenia. To najpiękniejszy prezent, jaki mogłem otrzymać…


Prezent, którego tak naprawdę nigdy nie otrzymał, bo los zabrał mu go w okrutny sposób.
– Kiedy Margarita zginęła była w zaawansowanej ciąży – powiedział, spoglądając na Leo. – Jej ciała nigdy nie odnaleziono, a ja chyba cały czas podświadomie łudziłem się, że któregoś dnia znowu pojawi się w moim życiu. Nim się obejrzałem, zrobiłem się stary, a teraz to już nie czas na dzieci – zaśmiał się. – Zresztą, przecież mam ciebie.
– Dałeś mi swoje nazwisko, całe życie zajmujesz się innymi dzieciakami, ale to chyba nie to samo.
Nacho odkrząknął lekko i zmarszczył czoło, wpatrując się w prosto w oczy Leo.
– Czy kiedykolwiek dałem ci w jakikolwiek sposób odczuć, że nie jesteś moim biologicznym synem? – zapytał nie spuszczając ze swojej latorośli świdrującego spojrzenia. Leo w odpowiedzi jedynie pokręcił przecząco głową. – Czułeś się nieszczęśliwy?... Gorszy od innych dzieciaków?... Niekochany? – pytał Ignacio, a Leo za każdym razem zaprzeczał ledwie zauważalnym ruchem głowy. – Powiesz wreszcie co cię męczy?
Młody Sanchez sapnął cicho i uśmiechnął się niewyraźnie.
– Margarita. Powiedziała ostatnio, że chciałaby mieć dużą rodzinę, a ja… ja nie będę mógł dać jej nawet jednego upragnionego dziecka.
– Jest lekarzem. Zrozumie.
– Ale to nie o to chodzi, tato – jęknął Leo, wstając z fotela i podchodząc do okna. – Chciałbym uczynić ją najszczęśliwszą kobietą na ziemi, stworzyć z nią rodzinę o jakiej marzy, ale… – urwał, wsuwając dłonie w kieszenie jeansów. – Jak mam to zrobić? Jak jej to powiedzieć zanim zabrniemy za daleko?
– Po prostu, Leo – odparł Nacho, kładąc dłoń na ramieniu syna. – Bądźcie ze sobą szczerzy. A więzy krwi… – westchnął, ściągając na siebie jego spojrzenie. – Powinieneś wiedzieć lepiej niż ktokolwiek inny, że nie zawsze one są najważniejsze i że na świecie jest zbyt wiele dzieciaków, które czekają aż ktoś stworzy im dom. Nie wiem jak to jest mieć własne dzieci, ale zawsze traktowałem cię jak rodzonego syna i nigdy nie miało dla mnie żadnego znaczenia, że w twoich żyłach nie płynie moja krew – zakończył, klepiąc go w ramię i uśmiechając się lekko.
– Nie mogłem sobie wymarzyć lepszego ojca – wyznał Leo. – Gdyby nie ty… – urwał, spoglądając niepewnie na Ignacia, a w końcu zamknął go w niedźwiedzim uścisku. – Kocham cię, tato…
Ignacio przycisnął syna mocno do siebie i zacisnął mocno powieki, gdy po jego policzku spłynęły łzy. Stracił żonę i swoje nienarodzone dziecko, ale nie stracił sensu życia, a teraz, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej był przekonany o tym, że nie tylko przeżył je dokładnie tak, jak chciał, ale też, że dobro, które przez całe życie bezinteresownie dawał innym, właśnie teraz zaczynało do niego wracać.

* * *

Przedramieniem wytarł krew z rozciętej wargi i z pogardą zerknął na klęczącego przed nim mężczyznę, który ciężko dysząc, jedną ręką podpierał się o podłoże, a drugą trzymał za brzuch. Uśmiechnął się z błyskiem satysfakcji w zielonych oczach i uniósł dłonie w górę w geście zwycięstwa, obserwując reakcję zebranej wokół widowni, kiedy stalowe drzwi otworzyły się z hukiem, a pomieszczenie wypełnił gryzący dym z granatów hukowych. Nie zdążył nawet mrugnąć okiem, gdy ktoś powalił go na ziemię, wbijając swoje kolano w jego plecy i skuwając dłonie kajdankami, a w pomieszczeniu zapanował totalny chaos. Słuchać było ostre polecenia uzbrojonych po zęby funkcjonariuszy, przekleństwa aresztowanych i szczęk odbezpieczanej broni. Gdy kilka chwil później jakiś mężczyzna w pełnym bojowym rynsztunku, z twarzą zasłoniętą czarną kominiarką i chroniącą korpus kuloodporną kamizelką z napisem DEA na plecach, poprowadził go do radiowozu, nie protestował. Poza tym, że został przyłapany na braniu udziału w nielegalnej walce, nie mieli przecież na niego zupełnie nic, ale wiedział, że agenci DEA nie trafili na nich przypadkiem. Takie akcje planowano tygodniami i nie mogło być tu mowy o żadnym przypadku. Utwierdził się w tym przekonaniu, gdy w pokoju przesłuchań został przemaglowany przez jednego z federalnych, który za wszelką cenę chciał się od niego dowiedzieć wszystkiego na temat najbliższego przerzutu narkotyków do Meksyku. Christian jednak nie zamierzał o niczym im mówić. Miał przecież inne plany, które z pewnością nie doszłyby do skutku, gdyby powiedział agentom wszystko czego samemu udało mu się do tej pory dowiedzieć. Zastanawiające jednak było to, że do jego przesłuchania pofatygował się sam szef miejscowego oddziału DEA.
– Przestań pieprzyć i zgrywać niewiniątko! – warknął ostro, uderzając dłońmi o stolik. – Myślisz, że jesteś tu anonimowy? Że nie wiemy czym się zajmował twój ojciec? Mamy całkiem sporą teczkę opatrzoną nazwiskiem Andres Suarez. Ma szczęście, że nie żyje, bo do końca życia gniłby w więzieniu – dodał mężczyzna kpiąco, prostując się i wsuwając dłonie w kieszenie spodni. – Lepiej zacznij współpracować.
– Agencie… – zaczął Christian, wzrokiem szukając jakiegoś identyfikatora, z którego mógłby odczytać nazwisko przesłuchującego go mężczyzny, choć tak naprawdę doskonale wiedział z kim ma do czynienia. Gdy nie dostrzegł go nigdzie na szarym t–shircie, ani na grantowej marynarce agenta, znacząco spojrzał mu prosto w oczy.
– Brenner. [link widoczny dla zalogowanych] – mruknął pod nosem mężczyzna, a kąciki ust Suareza drgnęły w kpiącym, aroganckim uśmieszku.
– A więc, Doug, wyprowadź mnie z błędu, jeśli się mylę, ale jedyne co na mnie macie, to głównie papiery mojego ojca i drobny incydent w postaci mojego udziału w nielegalnej walce. Jak na moje oko, to trochę mało, by mnie tu przetrzymywać.
Brenner skrzyżował dłonie na torsie i oparłszy się plecami o weneckie lustro, przez chwilę bez słowa wpatrywał się w Suareza, a jego twarz nie zdradzała absolutnie niczego. Christian pomyślał wtedy, że chciałby kiedyś dopracować ukrywanie własnych emocji do takiej perfekcji. Był w tym dobry już teraz, ale jeszcze nie tak, jak agent Brenner.
– Posłuchaj, dzieciaku – zaczął spokojnie agent. – Nie chojrakuj, bo nie z takimi cwaniakami miałem już do czynienia i twoja arogancja i bezczelność nie robią na mnie absolutnie żadnego wrażenia. To po pierwsze. A po drugie, mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że już teraz wpakowałeś się w niezłe główno. Może to, co wiemy o tobie na chwilę obecną, to faktycznie zbyt mało, by postawić cię w stan oskarżenia i zamknąć na długie lata w stanowym więzieniu, ale nie jest jeszcze za późno, byś wyszedł z tego z twarzą. I czystą kartoteką – dodał, kierując się w stronę drzwi. – Masz czas do rana, żeby się zastanowić i podjąć decyzję, od której będzie zależało twoje dalsze życie – zakończył, wychodząc i gestem dając znać mundurowym, którzy cały czas stali za drzwiami, by odprowadzili go do celi. – Odprowadź go i przyprowadź mi Johny’ego – rzucił krótko do funkcjonariusza, zmierzając w stronę automatu z kawą.
– Lepiej nie zadzieraj ze starym – uprzedził uprzejmie mundurowy, prowadząc go do pomieszczeń dla zatrzymanych. – Jeszcze nikt z nim nie wygrał. Brenner zawsze stawia na swoim. Prędzej czy później.
– Może właśnie teraz jest ten moment, gdy mu się to nie uda – mruknął Christian bez przekonania, gdy funkcjonariusz otworzył jego celę i spojrzał na niego z politowaniem.
– Dobrze się zastanów – poradził szczerze, przekręcając klucz w zamku krat, po czym odwrócił się w stronę celi znajdującej się po przeciwnej stronie korytarza. – Koniec leniuchowania, Johny. Czas uciąć sobie małą pogawędkę – zaśmiał się, otwierając kraty i czekając aż zajmujący ją mężczyzna zwlecze się z pryczy. Christian przyglądał się tej scenie z zaciekawieniem, zastanawiając się czy kiedyś do niego też agenci będą zwracać się po imieniu. Ów Johny musiał być im dobrze znany, a jednocześnie na tyle sprytny, by nie dać im żadnych dowodów, by mogli go wsadzić do paki.
– Ruszaj się, nie mam całego dnia – ponaglił funkcjonariusz.
– Przecież za to ci płacą – zaśmiał się blondyn, wystawiając dłonie, by mundurowy mógł go zakuć, zanim ten zdążył go o to poprosić.
– Przez takich jak ty, moje dzieci prawie mnie nie widują.
– Trzeba było darować sobie dziecięce marzenia o ściganiu bandytów z gnatem w ręku i zostać zwykłym urzędasem. Robota za biurkiem, stałe godziny pracy, a w domu stęskniona żonka z kapciami, ciepłym obiadem i gazetką, same zalety – zakpił. Funkcjonariusz pokręcił głową z dezaprobatą i bez słowa szarpnął go w swoją stronę, wyprowadzając z celi. Johny przelotnie spojrzał w stronę Christiana.
Suarez był pewien, że tego dziwnego błysku, w lodowato niebieskich tęczówkach nie zapomni do końca życia.

Westchnął cicho, poprawiając ciemne okulary na nosie i spoglądając w niebo. Był w stu procentach pewien, że Johny i mężczyzna, który o mały włos nie staranował Lii w ośrodku, gdy wrócili od Diega, to jedna i ta sama osoba. Zastanawiał się, co taki człowiek robi w Dolinie Cieni, a przede wszystkim czego szukał w ośrodku Ignacia. Sanchez, owszem, miewał swoje różne tajemnice, ale Christian nigdy nie podejrzewał go o jakiekolwiek ciemne interesy.
Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni spodni papierosy, odpalił jednego i odchylił się wygodnie na oparcie ławki, wypuszczając z ust smużkę dymu i wpatrując się jak rozpływa się na wietrze.
– Kopę lat, Suarez – usłyszał za sobą. Nieznacznie odwrócił się przez ramię i zobaczył jak na ławce, która stykała się z tą, którą sam zajmował, plecami do niego siada szczupły blondyn, w czarnej, skórzanej kurtce i ciemnych okularach na nosie, [link widoczny dla zalogowanych]. Ostatni raz widzieli się niedługo po śmierci Kylie.
– Też za tobą tęskniłem – rzucił ironicznie Christian, strzepując popiół ze swojego papierosa. – Co takiego masz mi do powiedzenia? – spytał wprost.
– Niecierpliwy jak zwykle – mruknął mężczyzna, a Christian mimo, że nie widział jego twarzy, był pewien, że wykrzywia teraz usta w tym swoim cwaniackim uśmieszku.
– Po prostu nie lubię owijania w bawełnę – odparł Suarez, kolejny raz zaciągając się nikotynowym dymem.
– Obiło mi się o uszy, że szukasz El Pantery – powiedział Ray, po czym zrobił pauzę, czekając na zaprzeczenie bądź potwierdzenie Suareza, ale ten tylko prychnął pod nosem. – Możesz przestać. Został zatrzymany na granicy. Miał przy sobie jakieś prochy, a poza tym ma sporo na sumieniu więc nieprędko opuści areszt.
– Wywinie się…
– To nie jest twój problem – wszedł mu w zdanie Ray. – Nie wiem dlaczego tak bardzo cię ten typ interesuje, ale trzymaj się od niego i jego interesów jak najdalej.
– Rozumiem, że to nie jest prośba – zaśmiał się gorzko Christian. – Pamiętasz jak w Miami przymknęło nas DEA? – zmienił szybko temat.
– Pamiętam – przyznał Ray z wyraźnie słyszalnym rozbawieniem w głosie. – I żałuję tego do dzisiaj. Gdyby nie przerwali nam walki, skopałbym twoje aroganckie dupsko tak, że co najmniej przez miesiąc miałbyś problem z siadaniem.
– Pobożne życzenia – prychnął Christian. – Z tego co pamiętam, to już zanim weszli miałeś problem z utrzymaniem się na nogach.
– Chyba ci się przyśniło.
Christian przewrócił oczami i pokręcił głową. Ostatni raz zaciągnął się papierosem, rzucił niedopałek na ziemię i przydeptując go butem. Ray nie był typem, który potrafił przyznawać się do porażki, a przekomarzanie się o to, który z nich był bliżej wygranej było absolutnie pozbawione sensu. Zwłaszcza, że to przecież właśnie Sanders zwijał się z bólu na deskach nim do środka wpadło DEA.
– Pamiętasz tego gościa, który siedział w celi po przeciwnej stronie korytarza?
– Stary, zgarnęli wtedy blisko pięćdziesiąt osób. Gdybym chciał pamiętać wszystkich…
– Okay, rozumiem, nie było pytania – uciął szybko temat. Będzie musiał znaleźć inny sposób, by dowiedzieć się czegoś o tym typie. Sięgnął do kieszeni spodni, kiedy usłyszał charakterystyczne piknięcie swojego telefonu. Odczytał wiadomość tekstową od Ignacia i odwrócił się bokiem, by coś jeszcze powiedzieć, ale Ray zdążył się już ulotnić. Christian nabrał powietrza w płuca i podniósł się z ławki, kierując się w stronę zaparkowanego nieopodal Suzuki, a chwilę potem mknął już w stronę ośrodka. Dostrzegł ją, snującą się wąską uliczką. Postawiła właśnie kołnierz seansowej kurtki i wsunęła dłonie w kieszenie. Bez zastanowienia zawrócił ostro i zajechał jej drogę zatrzymując się tuż przed nią.
– Co robisz, idioto? – warknęła ostro, odruchowo odskakując w tył.
– Też się cieszę, że cię widzę – odparł rozbawiony, ściągając kask. Lia uśmiechnęła się krzywo, gdy udało mu się pochwycić jej spojrzenie. Szybko jednak odwróciła wzrok, nabierając powietrza w płuca i sprawiając wrażenie zupełnie nieobecnej. Musiał przyznać rację Nacho, który napisał mu, że panna Blanco jest w kiepskiej formie i potrzebuje towarzystwa.
– Wsiadaj – powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu.
– Nie mam czasu – jęknęła bez przekonania.
– Właśnie widzę, że jesteś bardzo zajęta i bardzo się spieszysz – odparł, a jego usta wygięły się w seksownym półuśmiechu. Lia westchnęła ciężko, wznosząc oczy ku niebu. – Uważasz moje towarzystwo za karę? – spytał, ale w odpowiedzi jedynie zgromiła go spojrzeniem. Christian uśmiechnął się lekko, a jego oczy błysnęły niebezpiecznie. – Albo wsiądziesz z własnej woli, albo…
– Dobra już – mruknęła, unosząc dłonie w geście poddania. – Zrozumiałam.
Christian uśmiechnął się triumfalnie i podał jej kask.
Kiedy jakiś czas później znaleźli się w marinie, poprowadził ją do jednej z motorówek, Lia spojrzała na niego podejrzliwie.
– Nie bój się, przecież jej nie kradnę – zaśmiał się, widząc konsternację malującą się na jej twarzy. – Znajomy jest mi winien przysługę.
– A czy ten znajomy zdaje sobie sprawę, że właśnie sobie tę przysługę odbierasz?
Christian przewrócił oczami, chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą. Wypłynęli na środek zatoki, zatrzymując się nieopodal jachtu.
– Christian! – Opalony brunet, z przydługimi kręconymi włosami, pomachał im z jachtu. Suarez zasalutował mu i spojrzał przez ramię na Lię.
– To jest ten twój znajomy? – spytała. Christian uśmiechnął się tylko niewinnie. – Nie mówiłeś, że znasz [link widoczny dla zalogowanych].
– Nie pytałaś – odparł, wzruszając ramionami, jakby to było coś najnormalniejszego w świecie, że tam, na jachcie czeka na nich były wielokrotny motocyklowy mistrz świata w królewskiej klasie MotoGP. – Chodź, to jeszcze nie koniec niespodzianek – dodał, a chwilę później byli już na pokładzie jachtu. Po krótkiej wymianie uprzejmości z Thiago, Christian ubrany jednie w kapok i bermudy mistrza siedział już na skuterze wodnym, wyciągając rękę do Lii, która miała na sobie pożyczone szorty i białą bokserkę. Gdy usiadła za nim, sprawdził paski w jej kapoku i spojrzał jej w oczy, uśmiechając się łobuzersko.
– Gotowa na ostrą jazdę? – spytał. Lia zmarszczyła czoło i pokręciła głową rozbawiona. – Trzymaj się mocno – polecił, a ona, dostrzegłszy błysk szaleństwa w jego zielony tęczówkach, przezornie mocno objęła go w pasie. Christian przekręcił kluczyk, a Lia ciaśniej przylgnęła do jego pleców, czując wyraźnie każdy napięty mięsień jego wysportowanego ciała. Gdy dodał gazu, skuter wystrzelił do przodu, podskakując na ciemnej tafli wody, która rozpryskiwała się wokół, przyjemnie chłodząc ich rozgrzane ciała i twarze, które delikatnie smagał ciepły wiatr. Christian zatoczył wielki łuk, a Lia zerknęła w stronę linii brzegowej, z zachwytem chłonąc widok majaczących na brzegu budynków, nad którymi górowały skaliste zbocza. Uśmiechnęła się lekko, gdy zerknął na nią przez ramię, zwalniając nieco.
– Jeszcze raz? – spytał, przekrzykując hałas silnika, a na jego ustach błąkał zmysłowy uśmieszek. Sam bawił się dobrze i zachowywał beztrosko jakby wszystkie jego problemy zniknęły nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Gdy w odpowiedzi kiwnęła entuzjastycznie głową, po jej minie widział, że ona też nie miała najmniejszej ochoty wracać do szarej rzeczywistości, która czekała na nich w Dolinie Cieni.
– Ja chcę prowadzić – krzyknęła, nim ponownie zdążył dodać gazu.
Christian wyszczerzył się jak dziecko, zadowolony z tego, że udało mu się oderwać ją od problemów. Zatrzymał skuter przy motorówce, a gdy zamienili się miejscami, zawiązał pasek z kluczykiem wokół jej nadgarstka. – Jeśli spadniemy, silnik automatycznie zgaśnie – wyjaśnił.
Lia odwróciła się przez ramię, posyłając mu bojowe spojrzenie.
– Sugerujesz, że nie poradzę sobie z tą maszyną? – Christian uśmiechnął się, wpatrując się w jej rozpromienianą twarz, a jego oczy błyszczały chłopięcym rozbawieniem, gdy odpychał skuter od motorówki. – Przecież to łatwizna – powiedziała, po czym bez ostrzeżenia przekręciła kluczyk i dodała gazu. Skuter wyskoczył do przodu, ale ku jej zaskoczeniu silnik zaraz zgasł. – Co jest? – mruknęła pod nosem, próbując jeszcze raz i starając się zignorować chichoczącego za jej plecami Christiana.
– Gaz musisz dodawać powoli – mruknął jej do ucha, przysuwając się bliżej i obejmując ją w talii, docisnął uda do jej ud. Lia westchnęła cicho, zaciskając dłonie na kierownicy. Przecież powinna to wiedzieć. Przekręciła kluczyk i uruchomiła silnik.
– Teraz zobaczysz, co to znaczy ostra jazda – uprzedziła. Christian zaśmiał się wesoło, a Lia ostrożnie dodała gazu, zawracając ku otwartemu morzu.
– Tylko na tyle cię stać? – spytał z ustami tuż przy jej uchu. W odpowiedzi uśmiechnęła się tylko, dodając więcej gazu. – Od razu lepiej! – krzyknął, obejmując ją mocniej, gdy mknęli przed siebie niemal z pełną prędkością. – Następnym razem poproszę Thiago, by zorganizował drugi skuter.
– Chcesz się ścigać? Przegrasz.
– To się okaże – zawołał z radosnym podnieceniem w głosie.
Lia uśmiechnęła się szeroko na myśl o ściganiu się z Suarezem i zawróciła w stronę jachtu Thiago, ale skręciła zbyt gwałtownie, na dodatek myląc gaz z hamulcem.
– Uważaj! – zdążył tylko krzyknąć Christian, nim oboje wylądowali w chłodnej wodzie. – Żyjesz? – spytał podpływając do niej i przyglądając się jej z troską i poczuciem winy, malującym się w zielonych tęczówkach. Kiedy jednak kaszląc i plując, przetarła oczy, uśmiechając się niewyraźnie, zaśmiał się w głos: – Naprawdę ostra jazda, ale czułem, że właśnie tak to się skończy, psotny chochliku.
– Bardzo śmieszne – fuknęła, udając obrażoną, ale w jej sarnich oczach czaiło się rozbawienie. – To wszystko przez ciebie.
– Przeze mnie?
– Nie wiesz, że nie wolno rozpraszać uwagi kierowcy? – zagadnęła i nie czekając na odpowiedź, wyminęła go.
Christian prychnął i pokręcił głową, patrząc, jak Lia płynie w stronę dryfującego kilka metrów dalej skutera.
– Lepiej ja poprowadzę – stwierdził, wyprzedzając ją i wdrapując się na skuter. Zgromiła go spojrzeniem, kręcąc głową z dezaprobatą, gdy podał jej rękę i pomógł wsiąść, ale bez protestu usiadła za nim, pozwalając by bez szaleństw dowiózł ich do jachtu Thiago Garcii, gdzie po wysuszeniu i przebraniu się w swoje ubrania, zjedli obiad z mistrzem. Christian, pochłonięty rozmową z właścicielem jachtu, nawet nie zauważył, kiedy Lia wstała od stołu. Gdy dostrzegł ją, stojącą samotnie na rufie, przeprosił Thiago i ruszył w jej stronę. Długie, jasne włosy, które rozwiewał jej wiatr, zgarnęła na jedno ramię i oparła się przedramionami o barierki, wpatrując się w jakiś niewiadomy punkt na mieniącym się różnymi barwami niebie. Kiedy stanął tuż za nią, poczuł jak drgnęła i spięła się cała, choć opierając dłonie o barierkę po obu stronach jej bioder, nawet jej nie dotknął.
– Jak na Titanicu, co? – zaśmiał się, wciągając w nozdrza jej zapach.
– Nie rozbijemy się raczej o górę lodową, a nawet jeśli, to nie byłabym taką cholerną egoistką jak Rose i podzieliłabym się drzwiami.
– No ja myślę. Inaczej sam bym cię z nich zepchnął – zażartował i odsunął się od niej. Stanął po jej prawej stronie i oparł się biodrami o barierkę, spoglądając na jej twarz.
– Ile dziewczyn zabajerowałeś obiadem na nie swoim jachcie, znajomością z mistrzem i szaleństwami na skuterze? – spytała, siląc się na wesoły ton.
– Żadnej. Jeszcze – dodał, pochwytując smutne spojrzenie jej dużych, ciemnych oczu. Mógł sypiać z innymi kobietami i próbować sobie wmawiać sobie, że to, co czuje, gdy Lia jest w pobliżu, to jedynie efekt tego, co wydarzyło się między nimi w fabryce, bo przecież zakazany owoc zawsze kusi niemiłosiernie i smakuje nieziemsko, ale wiedział, że wcale tak nie było, a po nocy spędzonej z Livią miał kaca moralnego jak jeszcze nigdy. I wcale nie dlatego, że wykorzystał Livię, by zdusić w sobie to, co zaczynał czuć do Lii, czy też raczej przekonać siebie, że to co do niej czuje, to wyłącznie pożądanie; jednym pocałunkiem poruszyła przecież dawno uśpione w jego sercu struny, sprawiając, że pierwotne odezwały się w nim pierwotne instynkty, domagając się zaspokojenia. Czuł się tak, jakby ją zdradził, choć przecież nie byli parą i nic nie wskazywało na to, że będą, bo oboje za bardzo bali się zaryzykować. Lia była jego przyjaciółką i powierniczką, kobietą, która pociągała go jak żadna inna, którą pragnął mieć zawsze obok siebie i której szczęście było dla niego ważniejsze niż jego własne.
– Powiesz co cię gryzie? – spytał po chwili, ale Lia tylko przecząco pokręciła głową. – I tak się dowiem, chochliku – dodał rozbawiony, ściągając na siebie jej spojrzenie. Widział, że niepokój, który ją dręczył, a który wyraźnie widział w jej oczach, nim ją tu przywiózł, jest zdecydowanie mniejszy, ale nie ustąpił całkowicie.
– Nigdy nie dajesz za wygraną? – spytała, a jej usta drgnęły lekko w czymś na kształt uśmiechu.
– Nie, a zwłaszcza, gdy mi na kimś zależy.
– Nie musisz się o mnie martwić. Wszystko jest w porządku – zapewniła, odwracając pośpiesznie wzrok, by ukryć przed nim, cisnące się do oczu łzy. Dostrzegł to jednak i delikatnie chwycił ją pod brodę, zmuszając by na niego spojrzała.
– Lia…
– Po prostu mam kiepski dzień – odparła siląc się na beztroski ton. – To minie. Zawsze mija – dodała, robiąc głęboki wdech.
Christian westchnął.
– Gdybyś chciała pogadać… – powiedział cicho, wsuwając dłoń pod jej włosy i delikatnie gładząc kciukiem okolice ucha.
– Wiem – odparła, zaplatając palce na jego nadgarstku. – Dziękuję. Za wszystko.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3493
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:03:37 23-11-14    Temat postu:

145. Javier/Vicky

„El Paraíso” wyglądało dokładnie tak jak sobie wyobrażał. Ciemne ponure miejsce urządzone przez ślepego i głuchego dekoratora wnętrz. Przelotnie spojrzał na wyjące się na rurze półnagie tancerki. Dziarskim krokiem ruszył w stronę baru. Nie przeszedł tutaj podziwiać całkiem niebrzydkie młode kobiety, lecz dobić targu. Usiadł na barowym stołku łokcie opierając na blacie.
- Co podać?- Ładna jasnowłosa barmanka zatrzymała się naprzeciwko klienta obdarzając go jednym przeciągłym spojrzeniem.
- Burbona. Podwójnego i przekaż proszę Alejandro, że czekam tutaj na niego.
Barmanka postawiła przed nim zamówienie spoglądając na Javiera z zaskoczoną miną.
- Pan Barosso..
- Jest gdzieś na zapleczu z jedną z waszych tancerek. Ściągnij go i powiedz, że czeka na niego Javier Reverte. Mam biznesową propozycję dla pana Barosso.- Pomachał barmance teczką przed nosem. Wziął z baru swojego nietkniętego drinka kierując się w stronę wolnego stolika. Rozsiadł się wygodnie na krześle czekając aż Alex łaskawie raczy się pojawić.
Rozsiadł się wygodnie przy jednym z wielu wolnych o tej porze stolików chłodnym okiem lustrując ciemne i ponure wnętrze „El Paraíso”. W duchu uznał, iż miejscowy klub ani trochę raju nie przypominał. Półnagie tancerki wiły się na scenie zerkając wprost na Javiera, który ani trochę nie pasował do tego miejsca. Blondyn obdarzył kobiety chłodnym spojrzeniem, w którym nie było ani odrobiny cienia zainteresowania. Owe damy jak sądził miały być tytułowym rajem. Javier podpisywał umowy w różnych dziwnych miejscach ale w spelunie? Nigdy. Zawsze musi być ten pierwszy raz, pomyślał z przekąsem. Blondyn zamierzał odkupić od Alexa ziemię należącą niegdyś do rodziny Viktorii. Alex nabył ją od władz miasta płacąc za nią niebotycznie wysoką cenę. Kwota którą zaproponował Javier była tak niska że to tak jakby Alex oddawał mu ją za darmo. W prezencie.
Do stolika podeszła barmanka obdarzając gościa uprzejmym uśmiechem.
- Pan Barosso zaraz przyjdzie- powiedziała i odeszła zachęcająco kołysząc biodrami. Javier skinął lekko głową wyciągając z wewnętrznej kieszeni marynarki tablet. Ekran ożył za jednym muśnięciem palca wyświetlając fotografię mężczyzny. Javier nie przypuszczał, że ktoś z rodziny Barosso ułatwi mu dostanie tego, po co tutaj przyszedł.
Mauricio Gerardo Rezende Barosso był prawnikiem i nowym właścicielem Grupo Barosso i siostrzeńcem Fernando Barosso. Od dziś był także nowym przyjacielem Javiera. Mauricio był oczywiście nieświadomy tego faktu zaś Javierowi ani trochę to nie przeszkadzało. Blondyn zawsze może wpaść do nowego szefa swojej narzeczonej i mu nadzwyczajnej w świecie podziękować za odebranie głównego źródła dochodów ojca i syna. Teraz, kiedy źródełko wyschło Alex będzie chwytał się brzytwy, aby utrzymać się na powierzchni. Javier z uśmiechem na ustach poda mu ową brzytwę kalecząc przy tym jego palce.
Alejandro Barosso pojawił się w barze dziesięć minut później z wyraźnie niezadowoloną miną. Obdarzył niespodziewanego gościa lodowatym spojrzeniem i kpiącym uśmieszkiem jednocześnie.
- Ty i ja nie mamy wspólnych interesów Reverte- rzucił w stronę blondyna lodowatym tonem zajmując miejsce naprzeciwko niego. Javier uniósł do góry głowę obdarzając go uśmiechem.
- Mam propozycję nie do odrzucenia. –Przesunął w stronę w stronę Alexa teczkę - Zerknij.
Przez kilka ciągnących się w nieskończoność sekund Alex spoglądał to na Reverte to na teczkę. W końcu otworzył ją sięgając po plik spiętych kartek. Zaczął ze zmarszczonym czołem studiować dokumenty.
- Nie sprzedam ci tej ziemi- odparł uśmiechając się kpiąco w stronę blondyna. – Nie stać cię.
Javier roześmiał się perliście ściągając na nich uwagę nielicznej grupki klientów. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągając z niej wypełniony wcześniej czek. Spojrzał na sumę, którą wpisał na kawałku papieru.
- Oczywiście, że mnie stać- odparł uśmiechając się do Alexa.- To nie ja zostałem bez środków do życia, lecz ty. A sumka, którą ci ofiaruje przynamniej na chwilę obecną wystarczy do opłacania twoich towarzyszek życia. – Położył czek na stoliku zakrywając go jednak dłonią. Ten ruch sprawił, że Alejandro nie mógł zobaczyć kwoty jaką wpisał.
- Nie sprzedam tej ziemi, bo ma dla mnie wartość sentymentalną.
- Alejandro, w życiu najszybciej uczysz się jednej rzeczy; wszystko i wszyscy mają swoją cenę. Dziwi mnie trochę, że tatuś ci tego nie uświadomił To cena za sentymenty- powiedział z lekkim uśmiechem przesuwając czek w stronę Alejandro. Z satysfakcją odnotował jak oczy młodego Barosso przybierał kształt pięciocentówek. Brunet spojrzał zaskoczony na blondyna. Javier natomiast położył przed nim długopis. Wyciągnął z dłoni Alexa umowę otwierając ją w odpowiednim wykropkowanym miejscu. Z kieszeni wyciągnął piórko kładąc je obok umowy.
- To hojna oferta Reverte- zaczął próbując przybrać obojętny wyraz twarzy na widok kwoty-, ale…
- Nie targuj się Barosso- przerwał jego wywód Javier- twoja sytuacja finansowa nie pozwala ci na wybrzydzanie. – Uśmiechnął się pod nosem widząc jak Alex sięga po długopis i składa podpis w wykropkowanym miejscu. Podał umowę Javierowi. Podpisał drugi egzemplarz.
- Jedna dla mnie jedna dla ciebie- rzucił Javier wkładając swoją umowę do teczki.
- Po cholerę ci ta ziemia?- Zapytał chowając czek do kieszeni.
- Zamierzam otworzyć tartak- odparł poważnym tonem Javier.- A tam jest dużo drzew. – Przesunął po stoliku nietkniętego drinka. – Na mój koszt- Javier podniósł się z miejsca wsuwając pod pachę teczkę. Z kieszeni wyciągnął sto peso. Niedbale rzucił je na stolik. – Nie zapomnij podzielić się z tatusiem.
***
W Grupo Barosso huczało od plotek już od dawna. Pracownicy doskonale zdawali sobie sprawę, iż firma jeszcze wczoraj należąca do Alejandro Barosso i jego ojca jest w nienajlepszej kondycji finansowej, lecz teraz chodziło o coś więcej niż bankructwo. Zmienił się właściciel, o którym istnieniu nikt nie wiedział.
Vicky postanowiła wykonywać swoje obowiązki jak wcześniej. W przeciwieństwie do innych kobiet pracujących w Grupo Barosso nie biegła od biurka do biurka przynosząc nowe informacje na temat Mauricio Rezende. Viktoria gdyby chciała czegoś dowiedzieć się na temat nowego szefa mogła sama poszukać informacji zapewne z bardziej wiarygodnych źródeł niż plotkary z firmy. Nie uważała jednak tego za konieczne. Miała wystarczająco dużo własnych problemów na głowie, aby przejmować się jeszcze Mauricio. Jeżeli jej nowy szef będzie chciał się z nią widzieć czy ją zwolnić przyjmie tę decyzję ze stoickim spokojem. Za pracą w Grupo Barosso nie będzie zbytnio tęsknić.
Viktoria przyjęła pracę od Alexa tylko dla tego, że potrzebowała zajęcia. Musiała mieć pracę, bowiem nie chciała, aby mieszkańcy w Valle de Sombras domyślili się, iż Vicky nie należy do najbiedniejszych kobiet w miasteczku. Sama przed sobą musiała przyznać, iż była całkiem bogata. Była w posiadaniu dwudziestu pięciu procent udziałów w Neverland, co dawało blondwłosej całkiem przyzwoity miesięczny dochód.
Palcami przesunęła po ekranie tabletu wpatrując się w migającą czerwoną kropkę. Fausto Guerra na chwilę obecną znajdował się w domu jej dziadka.
- Odwiedzasz starego znajomego?- Zapytała palcami bębniąc w blat biurka. Viktoria, co do nowego wujka miała mieszane uczucia. Fausto Guerra nie budził zaufania czy sympatii. Wyglądał na człowieka, który ma wiele na sumieniu. I według bezy FBI czy Interpolu miał. Nic jednak nie można było udowodnić. Nocą, kiedy szukała informacji na temat Guerry natknęła się na coś zupełnie innego. Kilka dni temu federalni przejęli towar w porcie w Valle de Sombras. Towar znajdował się w miejscu, w którym ona przez własną nieroztropność się znalazła. Przeglądając informacje na temat całej akcji nie znalazła żadnych wzmianek o informatorze, którego określili, jako anonimowy.
- Mają kreta- szepnęła sama do siebie sama nie wiedząc, dlaczego ta informacja sprawiła jej satysfakcję. Z zadumy wyrwał ją dźwięk telefonu. Przelotnie zerknęła na wyświetlacz wzdychając. Alejandro Barosso był ostatnią osobą, z którą chciała rozmawiać. Mimo to nacisnęła zieloną słuchawkę.
- Spotkaj się ze mną- usłyszała w słuchawce zdenerwowany głos Alexa.- Masz za dziesięć minut przerwę na lunch.
- Dzień dobry i Tobie Alex- powiedziała przerywając jego monolog.- Nie mam powodów, aby się z tobą spotykać- dodała.
- Proszę cię to ważne.
- Alejandro Barosso czybyś był tak zdesperowany, że prosisz mnie o spotkanie?- Zapytała słodkim głosem nie mogąc powstrzymać uśmiechu, który sam wślizgnął się na jej usta.
- To ważne. Przyjdź do „El Paraíso”.
Roześmiała się do słuchawki.
- Alejandro- rzuciła jeszcze słodszym tonem niż poprzednio-, jeżeli chcesz się ze mną spotkać to sam się do mnie pofatyguj. Nie jestem twoją dziewczyną na posyłki- po tych słowach rozłączyła się niezwykle zadowolona z siebie. Po raz pierwszy od dawna roześmiała się radośnie.
Dwadzieścia minut później do jej biura wszedł Alejandro Barosso we własnej osobie. Widok byłego szefa nie zaskoczył blondwłosej. Informatyczka uznała, iż mężczyzna musi być naprawdę zdesperowany skoro pofatygował się do jej stanowiska pracy. Uśmiechnęła się uprzejmie.
- Musisz mi pomóc- powiedział bez żadnych wstępów spacerując niespokojnym krokiem po niewielkiej przestrzeni Alejandro.
- Zacznijmy od tego, że niczego nie muszę Alex- zaczęła spokojnym głosem przeglądając papiery leżące na jej biurku.
- Proszę pomóż mi- powiedział spoglądając jej w oczy.- Potrzebuje twojej pomocy.
- Alejandro Barosso jest zdesperowany i prosi o pomoc?- Zapytała. W głosie Vicky dało się usłyszeć wyraźną kpinę wymieszaną z satysfakcją. Nigdy by nie pomyślała, że czyjś powolny upadek sprawi jej taką satysfakcję i radość. - Czego chcesz?
- Dowiedź się wszystkiego o Mauricio Rezende.
Uniosła do góry brew
- Wrzuć jego nazwisko w Google może coś znajdziesz- zakpiła skupiając się na czytanej lekturze.
- Myślisz, że nie próbowałem!- Krzyknął wyrzucając ręce ku górze. - Jesteś informatykiem.
- A co to ma do rzeczy?- Zapytała. Drażnienie Alexa, który był gotów na wszystko, aby mu pomogła wprawiał ją w coraz to lepszy nastrój.
- Informatycy mają swoje sztuczki, dzięki którym mogą wejść na różne strony tak, aby nikt ich nie złapał.
- Masz na myśli hakerów?- Alex skinął głową.- Schlebiasz mi Alex, ale ja nie jestem hakerem- odparła z uśmiechem patrząc mu prosto w oczy.- Przykro mi nie mogę ci pomóc.
- Jesteś informatykiem..- wydukał Alejandro.
-, ale nie hakerem- dokończyła za niego.- Przykro mi Alex.
- Trudno- mruknął wyraźnie niezadowolony z zaistniałej sytuacji.- Wiesz, że spotkałem dzisiaj twojego narzeczonego. Sprzedałem mu przeklętą ziemię. Twój chłopak chcę otworzyć tam tartak. – Powiedział swobodnym tonem. Nie czekając na jakąkolwiek reakcję Vicky wyszedł cicho zamykając za sobą drzwi. Viktoria parsknęła śmiechem natychmiast zasłaniając dłonią usta. Mógł przecież stać pod drzwiami i podsłuchiwać. Nie mogła się jednak powstrzymać. Co się z tobą dzieje?, Zapytał piskliwy głosik w jej głowie. Skłamała patrząc człowiekowi prosto w oczy i sprawiło jej to ogromną frajdę. Miała ogromną ochotę piszczeć z radości. Zamiast tego odchyliła się do tyłu na krześle zamykając oczy. Jej myślami powędrowała do wydarzeń z dzisiejszego poranka.
- Tak po prostu idziesz do pracy?- Zapytał Javier stając za plecami Viktorii. Odgarnął na bok długie złote włosy jednym szybkim ruchem zapinając sukienkę ukochanej.
- Tak Javier- odpowiedziała na jego pytanie wsuwając stopy w stojące obok szpilki.- Zamierzam żyć dalej swoim nudnym życiem.
- Oczywiście to całkiem zrozumiałe skoro ciąży na tobie wyrok śmierci!- Krzyknął blondyn wyrzucając ręce do góry
- Więc co według ciebie powinnam zrobić?- Odwróciła do tyłu głowę zadzierając do góry podbródek. Nawet w wysokich butach była od niego niższa. – Siedzieć w domu i czekać aż ktoś wpakuje mi kulkę w łeb.
- Proponowałbym raczej spakować cały dobytek i uciekać gdzie pieprz rośnie albo w ciepłe kraje
- Nie jestem tchórzem- odparowała wymijając go.
- To nie kwestia tchórzostwa, lecz przetrwania- Javier wziął z łóżka torebkę Viktorii podążając za dziewczyną. Znalazł ją w kuchni przelewająca kawę do kubka. – Zapomniałaś torebeczki. – Odparł z kąśliwym uśmiechem stawiając ją na blacie
- Javier- zaczęła upijając łyk gorącego napoju- wiem, że się martwisz, ale ja nie zamierzam się pakować i uciekać do ciepłych krajów
- Szkoda moja prywatna wyspa jest taka piękna. Pośrodku niczego.
- Masz prywatną wyspę?- Viktoria odstawiła na bok kubek z gorącą kawą. Nie mogła uwierzyć, iż jest zdziwiona.
- Tak Viktorię.
Vicky unosiła do góry brew.
- Nazwałeś wyspę moim imieniem?
- Wszystkie inne nazwy były zajęte- powiedział usprawiedliwiającym tonem czując jak jego policzki zaczynają przybierać lekko różową barwę. Podszedł do Vicky obejmując ją w tali.- Wyobraź tylko sobie- mówił jednym ruchem przeciągając ją do siebie.- Gorący piasek pod naszymi stopami, błękitną woda i my pijący drinki z fantazyjną palemką.- Wargami bezceremonialnie otarł się o jej usta. – Jedno słowo- ponownie dotknął ustami jej ust- i jeszcze dziś będzie czekał na nas prywatny odrzutowiec.
Objęła go za szyję spoglądając blondynowi w oczy. Mimo iż od jego wyznania minęło kilka dni Vicky nadal przyzwyczajała się, iż Javier jest dla niej kimś więcej niż tylko przyjacielem. W chwili obecnej Viktoria doskonale zdawała sobie sprawę z własnych uczuć, które w ciągu ostatnich lat tłumiła. Złotowłosa tłumaczyła samej sobie, iż to tylko i wyłącznie jej wyobraźnia.
Decyzja należała do niej. Wystarczyło jej jedno słowo. Jego jeden telefon i oboje zostawiliby Dolinę Cieni daleko za sobą. Mogłaby mieć swoje szczęśliwe zakończenie. Żyć z daleka od otaczających ją zewsząd cieni przeszłości. Wyciągnęła dłoń czule palcami przesuwając po policzku Javiera.
- Kocham Cię- powiedziała patrząc mu w oczy. Stanęła lekko na palcach lekko dotykając jego ust.
- To rozumiem znaczy; Javier ciepłe kraje muszą poczekać do podróży poślubnej- uśmiechnął się lekko obejmując ją w pasie.
- Ja nie mogę wyjechać, ale ty powinieneś.- Powiedziała ostrożnie wyślizgując się z jego objęć.- To najrozsądniejsze rozwiązanie.
- Od jakiegoś czasu ty i rozsądek chodzicie zupełnie innymi ścieżkami- mruknął Javier podchodząc do lodówki. Otworzył ją zaglądając do środka.- Zakupy widzę tez przestały być w czołówce spraw do załatwienia. – Zatrzasnął ją z powrotem. – Idziemy na śniadanie.
- Mam coś w lodówce- zaczęła idąc w kierunku blondyna. Javier plecami przywarł do sprzętu.
- Kostka sera, i jogurt naturalny to nie jedzenie. – Powiedział poważnym tonem Javier posyłając swojej ukochanej uśmiech. – Zabieram cię na poranną randkę.
Ich poranna randka odbyła się w miejscowej gospodzie gdzie Javier zamówił gigantyczną porcję naleśników z czekoladą, bitą śmietaną i truskawkami. Vicky siedziała ramię w ramię z Javierem z nogami przerzuconymi swobodnie przez jego nogi. Blondynka nie miała nic, przeciwko aby Javier karmił ją słodkimi naleśnikami.
- Masz jakieś palny na dzisiejszy dzień?- Zapytała go złotowłosa sięgając po szklankę z mrożoną herbatą. Upiła łyk spoglądając na milczącego Javiera.
- Pospaceruję trochę po mieście- zaczął mimowolnie kładąc dłoń na jej nogach.- Zamierzałem wpaść do miejscowej księgarni, kupić kilka książek.
- Książek- powtórzyła spoglądając z zaskoczoną miną na Javiera.- Mamy bibliotekę.
- Wiem, ale mi chodzi o książki kucharskie kochanie- wyjaśnił blondyn patrząc na nią z lekkim uśmiechem.- Zamierzam upiec sernik.
- Javier- zaczęła odkładając na stolik szklankę.- Pamiętasz jak skończyła się twoja ostatnia próba upieczenia sernika?
- Przynajmniej zyskaliśmy pewność, iż czujniki dymu w Kwaterze Głównej działają bez zarzutu. – Odparł lekko urażony, iż Vicky przypomina mu o pewnym przykrym wydarzeniu, kiedy jego sernik przypiekł się trochę za bardzo. Poczuł jak dziewczyna czule gładzi go po policzku.- Obiecuje, że kiedy wrócisz z pracy twoje mieszkanie nadal będzie miało cztery ściany.
Uśmiechnęła się pod nosem otwierając powoli oczy. Vicky powinna koniecznie zadzwonić do Javiera, aby upewnić się czy dotrzymał obietnicy i jego próby upieczenia sernika nie skończy się tak jak kilka lat temu w Kwaterze Głównej.


***
Dwie godziny, kiedy wróciła do mieszkania z butelką szampana w dłoni dotarł do niej dźwięk gitary. Cicho zamknęła za sobą drzwi. Javiera znalazła w salonie brzdąkającego na gitarze. Hermes leżał zwinięty w kłębek na dywanie błyszczącymi ślepiami wpatrywał się Javiera.
- Powinnam być na ciebie zła- zaczęła, kiedy dźwięk gitary umilkł.- Kupiłeś ziemię bez konsultacji ze mną, ale po krótkim przemyśleniach uznałam, że to był dobry dzień. - Javier odwrócił do tyłu głowę. Uniósł do góry brew na widok szampana w dłoniach Viktorii. – Ty otwórz ja przyniosę kieliszki.
- Wygrałaś na loterii? – Zapytał biorąc od niej butelkę.
- Zaraz ci opowiem- krzyknęła z kuchni. Wróciła po kilku minutach z dwoma kieliszkami w dłoni. Streściła Javierowi swoją rozmowę z Alejandro. Javier rozlewając złoty trunek o kieliszków nie potrafił powstrzymać szerokiego uśmiechu wślizgującego się na jego wargi.
- I co sprawdziłaś Rezende
- Nie
- Dlaczego nie?
- Nie czuje takiej potrzeby- odparła Viktoria po krótkim namyśle.- Nie znam go, ale nieprzyjaciel naszych nieprzyjaciół jest naszym przyjacielem.
- Więc pijemy za Rezende?
- Też, ale przede wszystkim pijemy za powolny upadek rodziny Barosso- uderzyła lekko kieliszkiem o jego kieliszek, - do którego zamierzam dołożyć swoją cegiełkę.
- My dołożymy nasze cegiełki.
Po raz pierwszy od dawna widział w jej oczach ten błysk. Radosne iskierki tańczyły w jej błękitnych oczach. Upił łyk przyniesionego przez Viktorię szampana.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 20:38:24 23-11-14, w całości zmieniany 5 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kenaya
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 14 Gru 2009
Posty: 3011
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 0:06:26 29-11-14    Temat postu:

dubel wstrętny

Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 0:24:14 29-11-14, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kenaya
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 14 Gru 2009
Posty: 3011
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 0:09:16 29-11-14    Temat postu:

Dubel

Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 11:36:25 29-11-14, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kenaya
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 14 Gru 2009
Posty: 3011
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 0:15:36 29-11-14    Temat postu:

156. LIA / Jose

Jose oparł się przedramionami o kamienny, pokryty mchem murek ciągnący się wzdłuż chodnika i przechodzący w balustradę dla starych, kamiennych schodów prowadzących do drugiej, niżej położonej części parku. Zaciągnął się nikotynowym dymem i rozejrzał po okolicy czujnym, lodowato niebieskim spojrzeniem, ukrytym pod nasuniętym na głowę kapturem ciemnej bluzy, którą miał pod skórzaną kurtką. Chwycił papierosa w zęby i palcami odsunął rękaw, by zerknąć na zegarek. Kiedy do jego uszu dobiegł odgłos kroków, uśmiechnął się do siebie, ale nie zaszczycił przybysza ani jednym spojrzeniem, nawet gdy ten stanął obok opierając się plecami o mur.
- Znowu się spóźniłeś – mruknął chłodno i skrzywił się, gdy do jego nozdrzy bezlitośnie wdarł się odór alkoholu.
- Nie przyszedłem tu by słuchać kazań – burknął pod nosem jego rozmówca, wsuwając ręce w kieszenie jeasnów i rozglądając się dookoła bystrym spojrzeniem.
- To się świetnie składa, bo nie mam czasu na pogaduszki – rzucił Jose zaciągając się papierosem, po czym wyprostował się i spojrzał wprost w jasne oczy Pablo Diaza – Po co mnie tu ściągnąłeś? – spytał mrużąc podejrzliwie oczy i wsuwając wolną dłoń do kieszeni spodni.
- Zaczyna się robić nieciekawie Johny – odparł kwaśno sondując wzrokiem opustoszały park - W komisariacie pojawił się jakiś gówniarz, z polecenia komendanta policji z Monterrey, który wystosował prośbę o nadzór nad policją w Valle de Sombras i zaczyna mi zwyczajnie działać na nerwy – powiedział z narastającą frustracją w głosie i spojrzał na Torresa płonącymi gniewem oczami.
- Chcesz mi powiedzieć, że nie dasz sobie rady z jakimś małolatem? Ty stary wyga w tym fachu? – spytał Jose bez cienia wesołości, unosząc wymownie brew i wpatrując się w Diaza lodowato niebieskimi oczami. Pablo posłał mu mordercze spojrzenie.
- Jaja sobie ze mnie robisz? – fuknął mrużąc złowieszczo oczy. Jose uniósł kącik ust w bezczelnym półuśmiechu, odważnie wytrzymując jego wściekłe spojrzenie, po czym zaciągnął się nikotynowym dymem, zatrzymując go w płucach dłużej niż to konieczne – Odkąd przyjechał wtyka nos w każdą najmniejszą dziurę i szuka brudów, a jak tak dalej pójdzie to znajdzie i wyleje nam całe to szambo prosto na łeb – warknął półszeptem przesuwając dłonią po przyprószonych siwizną włosach i spojrzał Torresowi w oczy.
- Może nadszedł czas byś przestał odwalać numery i trochę przystopował – mruknął beznamiętnie i spojrzał przed siebie wsuwając fajka do ust – Wysłali go, bo chyba trochę za bardzo pajacowałeś, jak się uspokoisz to spisze parę raportów i wyjedzie nikomu przy tym nie brużdżąc – dodał chłodno wypuszczając dym z płuc i obserwując jak znika w nocnym powietrzu.
- Czy Ciebie cokolwiek rusza Johny? – spytał poirytowany Diaz marszcząc brwi i mierząc go zdezorientowanym spojrzeniem, a Jose tylko wzruszył obojętnie ramionami.
- Nie mam zamiaru mazać się jak baba i trząść dupą, jeśli o to ci chodzi – odparł ostro i wbił lodowate spojrzenie wprost w jasne oczy towarzysza – Tutaj nie ma na to miejsca i dobrze o tym wiesz – dodał znów zaciągając się papierosem, zmrużył oczy i zadarł głowę wypuszczając strużkę szarego dymu.
- Zdajesz sobie sprawę, że za chwilę wszystko może trafić szlag przez tego cholernego żółtodzioba, który uważa, że pozjadał wszystkie rozumy? - odparował gniewnie świdrując go przenikliwym spojrzeniem. Torres łypnął na niego groźnie i zacisnął zęby tak mocno, że mięsień na policzku zaczął mu rytmicznie drgać.
- Nic takiego nie będzie miało miejsca, jeśli zajmiesz się swoją robotą i nie dasz mu powodu do tego by się interesował sprawami, którymi nie powinien się interesować – wycedził przez zęby ostrzej niż zamierzał, po czym zmierzył go lodowatym spojrzeniem i odwrócił głowę – Resztę zostaw mnie – odparł cicho spoglądając na tlącą się bibułkę na końcu papierosa – Jak on się nazywa? – zagadnął jakby od niechcenia i zaciągnął się dymem, zerkając kątem oka na Pablo.
- Lucas Hernandez.
- Z San Antonio? – spytał w taki sposób jakby znał już odpowiedź i chciał ją jedynie potwierdzić, a kiedy Diaz pokiwał głową z zaciętym wyrazem twarzy, Jose wykrzywił usta w cwanym uśmiechu i czujnie rozejrzał się po okolicy.
- Ciekaw jestem kto się zgodził na ten idiotyczny pomysł – odezwał się Pablo prychając pod nosem z irytacją i kręcąc głową z niedowierzaniem. Przesunął dłońmi po zmęczonej, pokrytej zarostem twarzy, a Torres przyjrzał mu się dostrzegając lekkie zmarszczki wokół podkrążonych oczu. Skrzywił się niewyraźnie i wsunął papierosa do ust – Co teraz?
- Zminimalizujemy straty – odparł Jose ostro wbijając w niego znaczące spojrzenie lodowato niebieskich oczu, a Pablo w odpowiedzi zaśmiał się kpiąco.
- A to jest takie proste? – zapytał rozbawiony, na co Torres wzruszył nonszalancko ramionami.
- Wychodzę z założenia, że nie ma problemów, tylko są sprawy do załatwienia, więc odpowiedź brzmi: tak, to jest takie proste – powiedział surowym tonem zaciągając się powoli i patrząc jak dym, który wypuścił z płuc niknie w nocnym powietrzu. Diaz zaśmiał się pod nosem kręcąc głową, po czym przetarł oczy palcami.
- Co z Barosso? – zagadnął po chwili znów spoglądając na swojego towarzysza przekrwionymi oczami. Torres uśmiechnął się półgębkiem i przesunął kciukiem dłoni, w której trzymał papierosa, po kąciku ust spoglądając gdzieś przed siebie.
- Zaczynam naprawdę wątpić w to, czy ktokolwiek z tej rodziny potrafi doprowadzić coś do końca. Zanim dotrą do tego kto jest kretem, już dawno będzie pozamiatane – mruknął cicho tonem wypranym z jakichkolwiek emocji i rozejrzał się odruchowo.
- A przerzut?
- Według planu, tylko tym razem to ja wybieram miejsce i mam nadzieję, że obejdzie się bez przykrych niespodzianek – odparł wymownie posyłając mu błyszczące niebezpiecznie spojrzenie. Diaz pokiwał głową w zamyślenia i mrużąc oczy przyglądał mu się przez chwilę w milczeniu - Co? – spytał Jose marszcząc brwi i dopalając papierosa. Diaz uśmiechnął się krzywo i pokręcił niewyraźnie głową.
- Po prostu zastanawiam się ….
- To się nie zastanawiaj – przerwał mu rzucając peta na chodnik i przydeptując go butem. Wypuścił dym z płuc i wbił w niego przenikliwe lodowate spojrzenie – Kontaktuj się tylko w nagłych sprawach – rzucił rzeczowo i zmierzył go ganiącym spojrzeniem, krzywiąc się przy tym lekko – I zrób coś ze sobą do cholery, bo daje od ciebie jak z gorzelni! – warknął i nie czekając na jakąkolwiek reakcję nasunął mocniej kaptur na głowę i ruszył przez park w kierunku zaparkowanego nieopodal Mitsubishi. Wyciągnął telefon z kieszeni kurtki i wybrał numer przystawiając aparat do ucha – Vivi zgarniasz Fabiana i jesteście u mnie za piętnaście minut – rzucił tonem nieznoszącym sprzeciwu, a po drugiej stronie w jednej chwili rozległ się potok słów, który wywołał u Jose szeroki uśmiech – To się dobrze składa, bo zgłodniałem, a twoja pizza jest jak najbardziej mile widziana – zachichotał i rozłączył się kręcąc głową z rozbawieniem.


***

Myślała, że wczorajszy dzień będzie taki sam jak co roku, a ona przetrwa go z zaciśniętymi zębami snując się jak cień samej siebie i modląc się w duchu, by jak najszybciej się skończył. Tymczasem nieoczekiwanie pojawił się Christian i sprawił, że te kilka godzin, które spędziła w jego towrzystwie stały się znośniejsze, a ona naprawdę dobrze się bawiła, spychając przygnębienie, przynajmniej na chwilę, w najodleglejsze zakamarki serca. Kiedy zajechał jej drogę i kazał wsiadać na motor, mogła spodziewać się wszystkiego, ale nie spotkania z byłym mistrzem Thiago Garcią, obiadu na jego jachcie i szaleństw na skuterze. Zrobił jej wspaniałą niespodziankę. Przez moment zastanawiała się jak mu się udało to wszystko zorganizować i dlaczego tak się trudził, ale nie zamierzała dociekać, bo to był Christian, a dla niego nie ma rzeczy niemożliwych. Była mu naprawdę wdzięczna, za to co dla niej zrobił, nawet jeśli być może nie zdawał sobie do końca sprawy z tego, jakie to dla niej ważne. Sama uświadomiła sobie, że przez te wszystkie lata, kiedy spędzała rocznicę śmierci matki samotnie, od zawsze brakowało jej czyjejś obecności. Drugiego człowieka, który bez pytania o nic wyciągnie ją z dołka, w który wpadała, przygnieciona ciężarem wspomnień. Potrzebowała tego bardziej, niż sama przed sobą była gotowa przyznać, bo przecież zawsze radziła sobie sama, choć może za każdym razem wychodziła z tego bardziej pokiereszowana i poraniona, ale w końcu wracała na właściwe tory, a jej życie toczyło się dalej. Być może już dawno powinna zostawić przeszłość daleko za sobą i przestać do niej wracać, tym bardziej, że nie niosła ze sobą nic prócz bólu. Myślała, że wyjazd do San Antonio pozwoli jej zapomnieć, ale się myliła, bo nie da się wyrzec własnych korzeni i tego kim się jest. Można próbować, ale to i tak wróci jak bumerang, takimi prawami rządzi się świat. Nie pozostawało jej nic innego jak stanąć twarzą w twarz z własnymi demonami i odważnie stawić czoła przeszłości. Dlatego wróciła. Chciała poznać prawdę o swoim pochodzeniu, bo może dzięki temu w końcu zamknie przeszłość w pudełku na dnie serca i pójdzie naprzód nie oglądając się za siebie. Chciała się cieszyć każdą wczorajszą, mile spędzoną chwilą i naprawdę tak było, mimo że w jej głowie raz po raz pojawiał się obraz tego co zastała na grobie matki. Nie mogła się pozbyć myśli, że być może gdzieś w Valle de Sombras jest jej biologiczny ojciec i naiwnie wierzyła, że nadszedł moment by poznała odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Wciąż nie umiała znaleźć racjonalnego wytłumaczenia na to co widziała, ale nie miała zamiaru się łudzić, by później się rozczarować. Niepewność i niepokój towarzyszył jej wczoraj przez cały dzień i choć starała się z całych sił nie dać tego po sobie poznać, wiedziała, że przed Christianem niewiele da się ukryć.
Gdybyś chciała pogadać… – powiedział cicho, wsuwając dłoń pod jej włosy i delikatnie gładząc kciukiem okolice ucha…..
Chciała. Nie znalazła tylko jeszcze klucza, który pozwoli jej otworzyć kłódkę w sercu, którą pieczołowicie zamknęła kilka lat temu i wątpiła by nastąpiło to szybko. A nawet jeśli już by go znalazła nie sądziła, by odblokowanie czegoś tak zardzewiałego było proste i w ogóle możliwe bez dokonania zniszczeń. Wciąż się bała, a strach w połączeniu z całą resztą skutecznie sznurował jej usta i odbierał głos za każdym razem, gdy chciała z siebie wyrzucić choć część tego co ją boli. Nie chciała zostać zraniona po raz kolejny; nie chciała się zawieść i pewnego dnia pluć sobie w brodę, że otworzyła się przed kimś na tyle by mógł ją skrzywdzić. Odizolowanie się i dystans były zdecydowanie bezpieczniejsze, choć w przypadku Christiana mocno utrudnione. Zaczynała być zmęczona ciągłą walką z samą sobą, a Suarez nie zamierzał jej niczego ułatwiać. Czuła się bezsilna wobec własnych uczuć, które niespodziewanie rodziły się w jej sercu i tego co się z nią działo, ale mimo wszystko nie mogła sobie pozwolić na opuszczenie gardy. Raz to zrobiła i gorzko żałowała, po dziś dzień płacąc za swój błąd.
Była tak pogrążona we własnych myślach, że w ostatniej chwili dostrzegła terenowe auto wyjeżdżające jej wprost przed Kawasaki. Zahamowała równocześnie z czarnym Mitsubishi i szybkim ruchem zdjęła kask gotowa skląć kierowce na czym świat stoi, ale wtedy szyba w oknie została opuszczona i dostrzegła tego samego faceta, który omal nie staranował jej przed ośrodkiem Nacho. Nasunął okulary przeciwsłoneczne na włosy i uśmiechnął się ze skruchą, a w jego lodowato niebieskich oczach zamigotało rozbawienie.
- Albo jest coś z nami nie tak, albo to wpływ tego miasteczka, bo w życiu nigdy na nikogo nie wpadałem tak często jak na ciebie – zaśmiał się wesoło wpatrując się intensywnie w jej oczy. Uniosła pytająco brew taksując jego twarz czujnym spojrzeniem.
- To mają być przeprosiny? – zapytała, a kąciki jej ust lekko drgnęły, kiedy roześmiał się głośno i pokręcił lekko głową.
- Kiepsko mi idzie, wiem – powiedział wzruszając nonszalancko ramionami i spoglądając jej w oczy intensywnie błyszczącymi tęczówkami – A Ty masz minę jakbyś miała zamiar zbluzgać mnie całkiem niewybredną wiązanką – zażartował przekrzywiając głowę i uśmiechając się do niej w ten swój charakterystyczny bezczelny sposób.
- No nie da się ukryć .... – mruknęła unosząc wymownie brwi i uśmiechając się cierpko.
- Przepraszam i mam nadzieję, że nic ci nie jest – zagadnął mierząc ją spojrzeniem, po czym otworzył drzwi i wysiadł z auta. Lia pokręciła przecząco głową obserwując go uważnie, kiedy powoli podszedł bliżej, a z jego ust nie schodził radosny uśmiech – Nie miałem okazji by się przedstawić. Jose Torres – rzucił wyciągając dłoń w jej stronę. Zajrzała mu niepewnie w oczy i przygryzła policzek od środka, ściskając jego rękę.
- Lia Blanco – odparła przeszywając go bystrym ciemnym spojrzeniem, kiedy oparł się biodrami o błotnik swojego samochodu i wsunął dłonie do kieszeni jeansów. Zmrużyła oczy i zagryzła wargę nad czymś mocno się zastanawiając. Przekrzywił głowę i uśmiechnął się szeroko lustrując jej twarz czujnym lazurowym wzrokiem.
- O co chodzi? – spytał poważnie, a Lia wzruszyła ramionami nie odrywając od niego podejrzliwego spojrzenia.
- Zastanawiam się co robiłeś w ośrodku Ignacio Sancheza. Nie kojarzę cię, więc podejrzewam, że nie jesteś z Valle de Sombras – stwierdziła wpatrując się w niego wyczekująco. Uśmiechnął się cwano i odruchowo przesunął lodowatym spojrzeniem po okolicy.
- To prawda – przyznał szczerze, z rozmysłem unikając przez chwilę świdrujących go sarnich oczu – Spotkałem Ignacio jaki czas temu i bardzo mi pomógł, czasem do niego wpadam – wyjaśnił dość enigmatycznie przenosząc w końcu na nią lodowato niebieski wzrok, w którym pojawił się cień smutku, ale zniknął tak szybko jak się pojawił i Lia nie była już pewna, czy faktycznie go zobaczyła. Podświadomie czuła, że to nie jest do końca prawda, ale nie drążyła tematu, bo w gruncie rzeczy to przecież nie jej sprawa. Skinęła więc tylko głową ze zrozumieniem i zgarnęła rozwiane przez wiatr włosy z twarzy.
- A co cię sprowadza do Valle de Sombras, jeśli można wiedzieć? – spytała szczerze zaciekawiona wlepiając w niego ciemny wzrok - To mało ciekawe miasteczko i bynajmniej nie należy do atrakcji turystycznych Meksyku, pomijając już fakt, że rozrywkami też specjalnie nie grzeszy – stwierdziła chłodno, a Jose wygiął usta w tajemniczym półuśmiechu wpatrując się w nią uważnie.
- Przyjechałem w sprawach zawodowych – rzucił chłodno i na tyle stanowczo, że instynkt podpowiadał jej, że zdecydowanie nie powinna pytać o nic więcej. Przygryzła policzek od środka omiatając jego postać nieufnym spojrzeniem. Ten gość emanował jedną wielką tajemnicą, ale miał w oczach coś takiego.... Cholera nie była nawet w stanie tego nazwać, ale nie było to coś co napawałoby ją strachem, czy sprawiało, że czułaby się nieswojo. Choć być może powinna, tym bardziej kiedy przypomniała sobie jak zareagował na niego Christian.
- Czy mam się spodziewać, że za chwilę zza rogu wyskoczy twój przyjaciel z zamiarem przywalenia mi w gębę? – zapytał z przekąsem zgrabnie zmieniając temat i uśmiechając się krzywo, podczas gdy w jego oczach Lia dostrzegł niebezpieczny błysk, zdecydowanie nie zwiastujący niczego dobrego. Posłała mu jednak ganiące spojrzenie i uśmiechnęła się z łagodnie.
- Bez obaw – rzuciła ostro przekrzywiając głowę – W razie potrzeby sama świetnie potrafię o siebie zadbać – dodała ostrzegawczo wpatrując się w niego wnikliwe. Uśmiechnął się lekko, a w niebieskich tęczówkach zamigotało zrozumienie.
- Przyjąłem do wiadomości – zaśmiał się stukając się palcem wskazującym w skroń, a kiedy wywróciła oczami, jego usta rozciągnęły się w jeszcze szerszym wesołym uśmiechu - W takim razie może w ramach przeprosin dasz się zaprosić na kawę? – zagadnął przekrzywiając lekko głowę i wpatrując się w nią bystrymi lodowatymi oczami, które w słońcu mieniły się srebrzyście.
- Na kawę.... – mruknęła z niedowierzaniem, nie spuszczając z niego podejrzliwego spojrzenia. Roześmiał się i uniósł ręce w geście poddania.
- Nie podrywam cię – zastrzegł, a jego oczy rozbłysły wyraźnym rozbawieniem, kiedy uniosła brew – Uwierz mi, wiedziałabyś gdybym cię podrywał – dodał wyważonym tonem siłując się z nią przez chwilę na spojrzenia. W jego oczach Lia dostrzegła szczerość, a to sprawiło, że naprawdę mogłaby mu uwierzyć. Patrzył na nią jakoś tak ..... dziwnie i nie rozumiała dlaczego, ale wydawał się jej znajomy, mimo iż była niemal pewna, że nigdy przedtem go nie spotkała. Przecież nie zapomniałaby tych lodowato niebieskich oczu. Poza tym zaczęła się zastanawiać, czy gdyby był faktycznie złym człowiekiem, to Ignacio zdecydowałby się mu pomóc. Znała swojego mentora i wiedziała, że nie pakowałby się w podejrzane znajomości. Nie, kiedy miał na głowie ośrodek i był odpowiedzialny za tylu młodych ludzi. Mimo wszystko nie mogła mieć pewności co do Torresa.
- Może innym razem – odparła wymijająco mierząc go chłodnym spojrzeniem ciemnych oczu. Jose uśmiechnął się zawadiacko, ale zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć telefon w jego kieszeni zaczął uporczywie wibrować.
- Przepraszam – rzucił wzdychając ciężko i sięgając po komórkę, ale jego twarz rozjaśnił uśmiech, gdy zanim odebrał, zerknął na wyświetlacz – Co jest Vivi? – spytał, a po chwili zmarszczył brwi i pokręcił głową z niedowierzaniem, chichocząc złośliwie pod nosem – Mówiłem, że to grat i powinnaś się go jak najszybciej pozbyć – odparł kąśliwie przesuwając dłonią po karku – Dobrze spokojnie..... zaraz przyjadę – dodał z rozbawieniem, po czym rozłączył się i spojrzał na Lię lazurowym spojrzeniem, uśmiechając się przepraszająco – Całe szczęście, że mi odmówiłaś, bo i tak musielibyśmy to odłożyć - powiedział odpychając się od błotnika i wsuwając telefon do kieszenie jeansów.
- Problem z samochodem? – zagadnęła Lia przygryzając policzek od środka i przyglądając mu się uważnie, w odpowiedzi Jose skinął głową i uśmiechnął się kpiąco.
- Przyjaciółka uparła się na swojego kilkuletniego garbusa i nie da sobie przetłumaczyć, że żywot tego nieszczęsnego auta dawno dobiegł końca – mruknął zrezygnowany spoglądając na nią błyszczącymi ciepło oczami.
- Gdybyście potrzebowali mechanika, to wpadnijcie do ośrodka. Mam tam warsztat i może coś poradzę – odezwała się wzruszając ramionami i uśmiechając się łagodnie. Torres skinął niewyraźnie głową i wycofał się powoli w kierunku swojego auta.
- Dzięki – rzucił mrugając do niej, po czym wsiadł do samochodu i uśmiechając się wesoło po raz ostatni, odjechał i zniknął za zakrętem. Lia pokręciła głową z niedowierzaniem, po czym założyła kask i odpaliła silnik kierując się do ośrodka.
Piętnaście minut później wyszła z szatni w krótkich szortach, czarnej bokserce i z włosami związanymi w wysoki kucyk. Kończąc owijać jedną dłoń bandażem bokserskim zmierzała swobodnym krokiem w kierunku sali treningowej. Poruszyła głową na boki by rozruszać mięśnie i zrobiła głęboki wdech przymykając na moment oczy. Bóle kręgosłupa już dawno ustąpiły i miała nadzieję, że będzie mogła wrócić do dotychczasowej aktywności, a boks był czymś czego bardzo jej brakowało. Nie miała zamiaru zbytnio się forsować, by uraz nie wrócił, ale trochę czasu spędzonego przed workiem pozwoli jej spuścić trochę pary i oczyścić umysł, bo od czasu stłuczki nie mogła sobie znaleźć miejsca. Rysowanie, a nawet kilkugodzinna praca w warsztacie nie wystarczały.
Zapięła rzep, po czym zwinęła dłoń w pięść i wyprostowała, sprawdzając ułożenie taśmy. Przygryzła dolną wargę, zakładając pętelkę kolejnego bandaża na kciuk drugiej dłoni i weszła do sali treningowej. Wtedy do jej uszu dobiegł odgłos tłuczenia w worek, więc uniosła wzrok i nie przestając owijać dłoni, przyjrzała się trenującemu Christianowi, który nawet nie dostrzegł jej obecności. Zmierzyła błyszczącym wzrokiem jego wysportowane ciało, odziane w szerokie dresowe spodnie i białą bokserkę. Przygryzła dolną wargę i zmrużyła oczy obserwując grę mięśni na jego ramionach oraz plecach, a jej wzrok powędrował niżej na rejony, w które zdecydowanie nie powinien się zapuszczać. Było to jednak trudne, kiedy miał naprawdę zgrabny tyłek. Uśmiechnęła się do siebie i zerknęła przelotnie na swoje dłonie, zapinając rzep i poruszając palcami. Leti miała rację, Christian Suarez był zdecydowanie ciachem, a ona nie była ślepa. Nie mogła temu zaprzeczyć, nawet jeśli uparcie starała się trwać w postanowieniu, że relacje między nimi nie powinny wykraczać ponad przyjaźń. Problem jednak polegał na tym, że walka między tym co wiesz, a tym co czujesz, jest cholernie trudna i z góry skazana na przegraną.
Westchnęła ciężko i przymykając oczy potarła czoło palcami, po czym podeszła do półek ze sprzętem i sięgnęła po dwie pary rękawic. Przygryzła policzek od środka i leniwym krokiem ruszyła w kierunku Christiana.
- Oszczędź ten nieszczęsny worek, Suarez – rzuciła ze śmiechem. Christian odwrócił się i wyszczerzył się jak dzieciak, po czym przetarł czoło przedramieniem.
- I kto to mówi – mruknął mierząc ją roziskrzonym wzrokiem, a ona w jednej chwili poczuła jak jej skóra zajmuje się ogniem w ślad za jego pociemniałym spojrzeniem. Zignorowała to jednak i rzuciła mu rękawice uśmiechając się promiennie i bez słowa zakładając drugą parę na ręce spojrzała na niego z wyzwaniem. Christian uniósł pytająco brew i roześmiał się cwaniacko robiąc krok w jej stronę – Wiesz na co się porywasz chochliku? – zapytał wpatrując się w jej oczy intensywnymi zielonym tęczówkami, w których rozbłysło rozbawienie.
- A co boisz się, że uczennica pokona mistrza? – odparła zadziornie uśmiechając się i spoglądając mu psotnie w oczy. Pokręcił głową i zaśmiał się arogancko.
- Nie masz szans – odparł pewnie, na co Lia wzruszyła tylko nonszalancko ramionami, a kiedy uporała się z rękawicami, bez słowa podeszła do ringu. Wskoczyła na niego zgrabnie i przeszła pod linkami, po czym kiwnęła na niego głową, kiedy wciąż stał w miejscu i przyglądał jej się z zaciekawieniem.
- Mam ci wysłać specjalne zaproszenie? – zagadnęła unosząc wymownie brew, ale Christian parsknął śmiechem i wszedł na ring po drodze sprawnie zakładając swoje rękawice.
- Prosisz się o lanie – stwierdził uśmiechając się zawadiacko i patrząc jej prosto w oczy, podczas gdy Lia balansując lekko na nogach ukryła się za gardą.
- Chyba w Twoich snach Suarez – fuknęła wojowniczo wpatrując się w niego uważnie wielkimi sarnimi oczami – Mam zamiar wziąć odwet za wczorajszą kąpiel w lodowatej wodzie – powiedziała nie kryjąc rozbawienia i mierząc go zaczepnie wzrokiem.
- Przecież to ty prowadziłaś – zauważył słusznie posyłając jej rozbawione spojrzenie błyszczących chłopięcą radością zielonych oczu, po czym przekrzywił głowę na boki i uniósł rękawice.
- Ale to ty odwróciłeś moją uwagę, więc to twoja wina – odparła bojowo uśmiechając się łagodnie i wpatrując się w niego czujnie.
- Czyżby? – mruknął prowokująco, posyłając jej powłóczyste spojrzenie i wykrzywiając usta w zmysłowym półuśmiechu. Lia wywróciła oczami i starała się skupić całą uwagę na pojedynku, a nie na tym, że Christian starał się po raz kolejny odwrócić jej uwagę i przechylić szalę na swoją korzyść, co wychodziło mu z niewiarygodną łatwością, a ją okropnie irytowało.
- Przestań gadać – fuknęła mrużąc oczy i czekając na jakikolwiek ruch z jego strony, wciąż nie odrywając od niego bystrego wzroku. Uśmiechnął się bezczelnie przeskakując wokół niej z nogi na nogę ciekaw czy odkąd ostatni raz stali po przeciwnych stronach ringu, coś się zmieniło. Dostrzegł błysk zniecierpliwienia w jej oczach, kiedy pochwycił jej ciemne spojrzenie, wciąż krążąc wokół niej niczym drapieżnik. Uśmiechnął się triumfalnie i niespodziewanie wyprowadził cios, przed którym Lia zrobiła skuteczny unik. Zacieśniła gardę, po czym ruszyła do przodu wymieniając z Suarezem kolejne ciosy i odpowiadając mu równie mocnymi uderzeniami.
- Co pan taki delikatuśny panie Suarez? – odezwała się po chwili jawnie go podjudzając, po czym uśmiechnęła się szeroko. Christian pokręcił głową z niedowierzaniem, a na jego ustach zaigrał cwaniacki uśmieszek.
- Nie prowokuj mnie mała – zaśmiał się unosząc wymownie brew i mierząc ją błyszczącym kocim spojrzeniem. Prychnęła obruszona i uniosła brew.
- Mała? – zmrużyła oczy przekrzywiając zadziornie głowę, a kiedy Christian skinął jej tylko na potwierdzenie szczerząc się przy tym od ucha do ucha, zacisnęła zęby i nie zastanawiając się dopadła do niego z zawrotną prędkością. Niestety Suarez był na to przygotowany, więc zablokował uderzenie, działając tak szybko, że Lia nawet nie wiedziała, w którym momencie leżała pod nim na ringu. Usiadł okrakiem na jej udach, przyszpilając jej ręce do desek i spojrzał na nią z łobuzerskim błyskiem w oku.
- I co teraz? – zapytał z pełnym satysfakcji uśmiechem, unosząc pytająco brew – Mówiłem, że nie masz szans – przypomniał ciesząc się arogancko i wpatrując się w jej uroczo zarumienioną twarz rozbawionym spojrzeniem. Lia wywróciła oczami i zaśmiała się wesoło, kiedy próbowała go z siebie zrzucić, ale bezskutecznie.
- Złaź ze mnie – odezwała się nie mogąc powstrzymać śmiechu widząc jego bezczelnie zadowoloną minę – Bo stracę cierpliwość – ostrzegła bojowo wpatrując się w niego wielkimi sarnimi oczami.
- Zmuś mnie – mruknął przesuwając rozpalonym spojrzeniem po jej twarzy i zatrzymując łakomy wzrok na jej dolnej wardze, którą nieświadomie i prowokująco zagryzła. Uniósł wzrok i spojrzał jej w oczy, a Lia nagle poczuła jak jej serce tłucze w piersi, a oddech nagle staje się płytki i urywany, gubiąc swój rytm. Wysiliła się na swobodny uśmiech, a kiedy poczuła jak Christian przestaje napierać na jej dłonie, wyrwała ręce, pchnęła go w bok pomagając sobie nogami, po czym to ona usiadła na jego biodrach. Uśmiechnęła się z satysfakcją, unosząc znacząco brew.
- Nie jestem mała – powiedziała cicho, zalotnie przesuwając wzrokiem po jego wilgotnym od wcześniejszego wysiłku ciele i zatrzymując się błyszczącym spojrzeniem na jego wargach ułożonych w seksownym półuśmiechu – I co teraz? – zagadnęła parodiując jego ton sprzed kilku chwil i przekrzywiła lekko głowę uśmiechając się promiennie. Christian roześmiał się głośno i wzruszył nonszalancko ramionami.
- Nic – odparł luzacko, wsuwając przedramiona pod głowę i patrząc na nią rozpalonym spojrzeniem – Mnie jest tak wygodnie – dodał mrugając do niej. Lia parsknęła śmiechem i pokręciła głową z niedowierzaniem.
- Hej gołąbeczki, ja naprawdę wszystko rozumiem, ale tak publicznie? – roześmiał się wesoło Leo, wchodząc swobodnym krokiem do sali treningowej z rękami wsuniętymi w kieszenie spodni – Tu przychodzą dzieci – dodał udając zniesmaczonego, ale głupi uśmiech, ani przez chwilę nie schodził z jego ust. Lia wywróciła oczami prychając pod nosem, po czym podniosła się pospiesznie.
- A od kiedy ty jesteś taki ugrzeczniony, co? – zagadnął Suarez wstając i odwracając głowę w jego stronę.
- Bujaj się – warknął Leo z oburzeniem wystawiając środkowy palec i wywołując tym gromki śmiech przyjaciela.
- Chyba dzisiejsza kolacja tak na niego działa – mruknęła Lia i uniosła wzrok, ale jej rozbawienie w jednej chwili wyparowało, kiedy dostrzegła wyraźny ślad na szyi Christiana, będący niczym innym jak stuprocentową, pierfidną malinką. Odwróciła głowę i schodząc szybko z ringu szarpnęła zębami za rękawice. Zmarszczyła brwi, bo nagle poczuła się tak, jakby dostała kopniaka w brzuch i wcale jej się to nie podobało. Warknęła wściekle, kiedy przeklęte rękawice nie chciały zejść.
- Daj, pomogę ci – odezwał się Christian wyważonym tonem, stając tuż obok i wyciągając w jej kierunku ręce, które zdążył już uwolnić z bokserskiego odzienia. Pokręciła przecząco głową, nie zaszczycając go przy tym nawet jednym spojrzeniem.
- Poradzę sobie – rzuciła chłodno i szarpnęła znów, po czym w końcu wyswobodziła dłoń i w mgnieniu oka uporała się z drugą rękawicą.
- Wszystko w porządku? – zagadnął zdezorientowany Leo, wodząc wzrokiem od niej do Christiana i uśmiechając się niepewnie.
- Jasne – rzuciła beznamiętnie, z rozmysłem unikając patrzenia na Suareza, tym bardziej, że wyraźnie czuła na sobie jego świdrujące spojrzenie. Zrobiła głęboki wdech i wysiliła się na uśmiech – Idę pod prysznic, a później pomogę Nacho przy kolacji – dodała i nie czekając na reakcję żadnego z nich ruszyła przez salę, rzucając niedbale rękawice na półki. W drodze do szatni przymknęła oczy i zacisnęła zęby, nerwowo odwijając bandaże. Cisnęła nimi do swojej szafki, po czym chwyciła ręcznik i od razu skierowała się do prysznica. Pozbyła się ubrań i chwilę później stała pod chłodnym strumieniem, opierając się dłońmi o zimne kafelki i pozwalając by woda obmyła jej ciało i ukoiła nerwy, które w jednej chwili napięły się jak postronki. Uczucia, która niespodziewanie zalały ją niczym tsunami burząc wszystko to, co starała się zbudować przez ostatnie dni, całkowicie wytrąciły ją z równowagi. Nigdy nie wymagała od Christiana, żeby żył w celibacie i nie oczekiwała, że będzie się jej z czegokolwiek tłumaczył. Był wolnym człowiekiem i mógł robić co chciał i z kim chciał, a jej nic do tego. To nie była jej sprawa i nie powinno ją to obchodzić. Byli przyjaciółmi i mimo tego co stało się w fabryce, tak miało pozostać. Jej rozum nie szedł jak widać w parze z sercem i uczuciami, bez względu na to jak mocno o to walczyła. Zdawała sobie przecież sprawę, że wokół Christiana kręcą się tabuny kobiet, gotowych bez oporów zaspokoić go w każdy możliwy sposób. Był piekielnie przystojny, nieprzyzwoicie seksowny i miał swoje potrzeby, a to co zobaczyła dzisiaj, było tylko kwestią czasu. Nie sądziła tylko, że tak mocno ją to zaboli i poczuje się zwyczajnie ..... zazdrosna. Była na siebie za to wściekła, bo nie chciała, nie powinna i nie miała prawa tego czuć. Myśl o tym, że przy boku Christiana pojawi się jakaś piękność, a namacalny na to dowód, to dwie absolutnie odrębne sprawy. Wyglądało na to, że Suarez wywracał jej życie do góry nogami i z premedytacją łamał jej postanowienia, a na to nie była gotowa...


Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 17:24:59 29-11-14, w całości zmieniany 6 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:41:02 29-11-14    Temat postu:

157. CHRISTIAN / Mauricio

Aby móc się skupić na firmie i interesach swojego wuja, które przejął w dość – nie da się ukryć – spektakularny sposób, musiał najpierw pozamykać wszystkie inne sprawy. Jedną z nich był testament Cosme Zuluagi. Dokonywał w nim właśnie ostatnich poprawek, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Zamknął laptopa i z cwanym uśmieszkiem podniósł się z kanapy, święcie przekonany, że to jego żona zapomniała kluczy. Od wizyty w Grupo Barosso, chodziła roztargniona i rozdrażniona, ale o nic nie pytał. Nie wracał też do tamtej rozmowy, po której o mały włos nie pozwoliła mu się zaciągnąć do łóżka. Czekał, aż sama do niego przyjdzie i był pewien, że nastąpi to prędzej niż jej się wydawało, choć zdawała się bronić przed tym ze wszystkich sił.
Otworzył drzwi i choć był zaskoczony tym, kogo w nich zobaczył, a kto absolutnie nie wyglądał na jego śliczną żonę, nie dał po sobie niczego poznać.
– Ależ wejdź – rzucił ironicznie, gdy stojący w progu brunet, nie czekając na zaproszenie, wyminął go bez słowa, wchodząc w głąb mieszkania. Mauricio zamknął drzwi i wszedł za swoim gościem do salonu, wsuwając dłonie w kieszenie eleganckich spodni i wlepiając w mężczyznę przenikliwe spojrzenie. – Przyszedłeś zobaczyć jak mieszkam czy może stęskniłeś się za moją skromną osobą? – zagadnął, uśmiechając się kpiąco, gdy Martin Amaya zamiast przejść do rzeczy, zaczął rozglądać się po salonie, jakby zwiedzał muzeum.
– Widzę, że humor dopisuje – zaśmiał się, wyciągając spod skórzanej kurtki tekturową teczkę i rzucając ją na niski, szklany stolik, tuż obok laptopa. Mauricio zmarszczył czoło i spojrzał w oczy brunetowi, który właśnie rozsiadł się wygodnie na kanapie, zarzucając ramiona na oparcie. – Nadia de la Cruz – wyjaśnił krótko Martin, uśmiechając się cwano.
Mauricio bez słowa podszedł do stolika i chwycił teczkę, pośpiesznie przeglądając jej zawartość.
– Wdowa po Barosso? – zagadnął, spoglądając Martinowi w oczy, a jego przeczucia, że ponętna brunetka jedynie uzurpuje sobie prawo do majątku Zuluagi, w tym momencie jedynie przybrały na sile.
– Dimitrio Barosso, synu twojego wuja z nieprawego łoża, jedynemu do jakiego Fernando się przyznał dając swoje nazwisko. Z tego co wiem, jak na nieboszczyka, ma się całkiem nieźle. Niedawno wrócił do Valle de Sombras, ale jakoś nie spieszy mu się do żony. Chyba woli towarzystwo niejakiego Aidana Gordona – zaśmiał się kpiąco.
– Aidan Gordon… – Mauricio uniósł podejrzliwie brwi, po czym spojrzał w stronę wielkiego tarasowego okna, zastanawiając się nad czymś.
– Dimitrio ma pewne rachunki do wyrównania ze swoją rodziną, więc jeśli to dobrze rozegrasz, możemy go mieć po swojej stronie – powiedział Martin, ściągając na siebie wzrok mecenasa. – W przeciwnym wypadku, może nam narobić problemów.
– A co z Suarezem? – spytał, z dezaprobatą patrząc na swojego gościa, który nie dość, że siedział rozwalony na kanapie, to jeszcze założył nogi na szklany stolik, jakby był u siebie.
– Powiedziałem ci już, że on nie powinien cię interesować – odparł stanowczo Amaya, podnosząc się z kanapy i stając z Mauriciem twarzą w twarz, zmierzył go surowym spojrzeniem. – Bardziej niż Suarezem, powinieneś zainteresować się niejaką Gretą Ortiz. Twój kuzyn, Nicolas, mógłby ci o niej sporo opowiedzieć, a ona o nim i jego rodzinie.
Mauricio oparł jedną dłoń na biodrze, a drugą w zamyśleniu pogładził pokrytą delikatnym zarostem brodę, przywołując w pamięci niespodziewaną wizytę w biurze ponętnej brunetki, która zaproponowała pomoc finansową. Zdziwił się, że kobieta jest tak dobrze poinformowana i co do zmian w firmie i co do jej kondycji finansowej, ale jeszcze bardziej był zaskoczony samą jej propozycją. Gdy jednak zobaczył minę Nicolasa na jej widok, domyślił, że postępowanie Grety, to część jakiejś prywatnej rozgrywki między nimi. Początkowo nie zamierzał ani ratować przybytku wuja Fernanda, ani tym bardziej korzystać z pomocy panny Ortiz, bo miał wystarczająco dużo własnych środków, by postawić Grupo Barosso na nogi, gdyby zechciał, ale teraz zaczął się nad tym poważniej zastanawiać.
– Wiesz o niej coś więcej? – spytał, spoglądając na bruneta.
Martin przewrócił oczami zirytowany i zaśmiał się po nosem.
– Nie odwalę za ciebie całej roboty, stary. Wysil się trochę – dokończył, klepiąc go w ramię w pokrzepiającym geście, po czym skierował się do wyjścia. – Zresztą zrobiło się gorąco. Capnęli El Pantrę więc i ja powinienem zniknąć na jakiś czas. A! Jeszcze jedno – przypomniał sobie, stojąc już w drzwiach. – Pogadaj też z Nico o interesach, które prowadzi z niejakim Jose Torresem – polecił, zamykając za sobą drzwi.
Mauricio westchnął ciężko i klapnął na kanapę, wpatrując się w teczkę z informacjami o Nadii de la Cruz, którą nadal trzymał w dłoniach.

* * *

Odprowadził ją spojrzeniem do wyjścia, zastanawiając się dlaczego w jednej chwili jej twarz spochmurniała, a z oczu zniknęło rozbawienie. Nie powiedział ani nie zrobił przecież nic czym mógłby ją urazić. Zerknął niepewnie na Leo, marszcząc czoło.
– No co? – Sanchez wzruszył ramionami. – Przecież nic nie zrobiłem. A jak chcieliście pobyć sami, to trzeba było zamknąć drzwi i wywiesić karteczkę z napisem „nie przeszkadzać”.
– Nie schlebiaj sobie, Leo – mruknął Christian, uśmiechając się krzywo. Nie wiedział o co chodzi, ale był pewien, że pojawienie się przyjaciela nie miało nic wspólnego z nagłą zmianą nastroju Lii.
– Może to zespół napięcia przedmiesiączkowego – zachichotał Sanchez, badawczo przyglądając się Suarezowi, który tylko wzruszył ramionami. – Już rozumiem – wyszczerzył się, wzrokiem wskazując na czerwony ślad na szyi kumpla.
– Co? – Christian opuszkami palców dotknął skóry na szyi.
– Jakaś kocica perfidnie oznaczyła cię jako swoją własność i domyślam się, że to nie była Lia – zaśmiał się Leo. – Coś mi się wydaje, że panna Blanco zwyczajnie jest zazdrosna.
Christian zaklął szpetnie pod nosem i wcisnąwszy swoje rękawice w tors przyjaciela, pobiegł w kierunku szatni. Gdy jego uszu dobiegł szum prysznica, na chwilę usiadł na wąskiej ławce, ustawionej w przejściu między szafkami. Oparł się przedramionami o kolana i zwiesił głowę, zastanawiając się, co właściwie chciał jej powiedzieć. Nie byli przecież parą i wcale nie musiał się tłumaczyć. Poczuł jednak dziwną potrzebę nie tylko bycia z nią szczerym w tej konkretnej chwili i odnośnie tej jednej sytuacji, ale też wyjawienia jej swoich wszystkich sekretów i tajemnic. Ostatnim czego chciał, była utrata jej zaufania.
Gdy szum wody ucichł, odruchowo zerknął w tamtą stronę. Zamarł w bezruchu, zatrzymując powietrze w płucach, gdy przez niedomknięte drzwi dostrzegł Lię, owijającą swoje zgrabne ciało frotowym ręcznikiem, który sięgał jej ledwie do połowy uda. Zupełnie nie potrafił oderwać od niej oczu, a jego myśli w jednej chwili powędrowały do tego, co wydarzyło się w fabryce. Niemal fizycznie znów poczuł jej ciało ciasno przylegające do jego własnego i jej słodkie usta na swoich.
Zganił się w duchu i podniósł z ławki, odwracając wzrok i przeczesując nerwowo włosy placami. Walka z tym co oboje zaczynali do siebie czuć, a czego tak bardzo nie chcieli dopuścić do głosu, była coraz trudniejsza i zaczynała przypominać potyczki Don Kichota z wiatrakami. Oparł się plecami o szafkę, wsunął dłonie w kieszenie dresowych spodni i zacisnął je w pięści. Wlepiając spojrzenie w podłoże pod swoimi stopami, cierpliwie czekał aż Lia wyjdzie, usiłując przy tym za wszelką cenę nie myśleć o tym, co przed chwilą zobaczył.
– Co tu robisz? – spytała. Christian podniósł wzrok i zmierzył gorącym spojrzeniem jej idealną sylwetkę od palców bosych stóp po spięte niedbale na czubku głowy jasne włosy. Na jej gładkiej skórze, wciąż gdzieniegdzie lśniły drobne kropelki wody, a policzki miała uroczo zaróżowione. Świadomość, że stała tu przed nim niemal naga, wcale nie okazała się pomocna w zaistniałej sytuacji, a wręcz przeciwnie.
– Czekam na ciebie – odparł cicho, szukając jej spojrzenia. – Chyba musimy pogadać.
Lia bez słowa podeszła do swojej szafki, umyślnie unikając przy tym jego palącego spojrzenia. Christian oparł się ramieniem o sąsiednią szafkę, a kiedy otworzyła drzwiczki swojej, położył na nich dłoń i zdecydowanym ruchem zamknął je z trzaskiem.
– O czym chcesz rozmawiać, Christian? – spytała siląc się na beztroski ton i odważnie spoglądając mu w oczy. – O tym, że jesteś facetem i masz swoje potrzeby?
Suarez uśmiechnął się gorzko i na chwilę odwrócił głowę w bok, nabierając powietrza w płuca.
– Tak, jestem facetem, który ma różne potrzeby, jak każdy – zaczął, pochwytując jej spojrzenie. – Jak każdy też popełniam błędy, a tamta noc niewątpliwie była jednym z nich.
– Nie musisz mi się z niczego tłumaczyć. To twoje życie i możesz robić z nim co chcesz. Nie interesuje mnie co robisz i z kim – zakończyła, wzruszając ramionami i starając się, by jej głos brzmiał jak najbardziej obojętnie.
– Lia – Christian chwycił ją pod brodę, zmuszając by spojrzała mu w oczy. – Oboje wiemy, że wcale tak nie jest –powiedział cicho, zmniejszając dystans między nimi. Lia westchnęła cicho, przygryzając dolną wargę i wpatrując się w jego płonące żywym ogniem, zielone tęczówki. – Chcę żebyś wiedziała, że potrafię wyciągać wnioski ze swoich błędów i nigdy nie popełniam dwa razy tego samego – zapewnił, odgarniając jej za ucho jakiś zabłąkany kosmyk, a ona mimowolnie przeniosła wzrok na jego usta, odruchowo zwilżając własne wargi językiem. Christian oparł się czołem o jej czoło, jednocześnie delikatnie przyszpilając jej drobne ciało swoim do szafki. – W moim życiu do tej pory była tylko jedna kobieta, dla której gotów byłem zmienić wszystkie swoje przyzwyczajenia i nawyki, dla której skoczyłbym w ogień, gdyby tylko sobie tego zażyczyła – wyznał niespodziewanie dla siebie samego. – Wszystkie inne kobiety, zanim poznałem Kylie i po tym gdy już zniknęła z mojego życia, zwykle nie gościły w moim życiu dłużej niż kilka nocy i jak się domyślasz nie traciliśmy czasu na rozmowy – dodał, uśmiechając się krzywo i na chwilę odwracając wzrok od jej sarnich oczu, wpatrujących się w niego z zaciekawieniem. – Jesteś dla mnie ważna, Lia. Cholernie ważna. I obojętnie co postanowisz odnośnie naszych relacji, nie wyobrażam sobie, żeby miało cię zabraknąć w moim życiu – wyznał cicho, z determinacją spoglądając jej w oczy i wsuwając dłoń pod jej włosy.
– Christian… – wyszeptała, drżącym głosem, zaskoczona jego wyznaniem.
– Nie zabieraj mi siebie, Lia, proszę… – poprosił, a minę miał przy tym taką jak kilkuletnie skrzywdzone dziecko.
Lia przymknęła na chwilę powieki, czując napływające do oczu łzy. Pokręciła głową, jakby walczyła z samą sobą, otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale zamknęła je nim wydobył się z nich jakikolwiek dźwięk, a w końcu zarzuciła mu ramiona na szyję i mocno przytuliła do siebie.

* * *

– Chryste, w coś ty się wpakował? – usłyszał przejęty głos Sancheza, dochodzący zza drzwi jego gabinetu. – Co ci w ogóle strzeliło go głowy, żeby w twoim stanie opuszczać ośrodek i jeszcze do tego zgrywać bohatera? Tęsknisz za więzienną celą? Wiesz jaka jest Lupe, wkrótce całe miasteczko będzie o tym trąbiło, nie zostawiając na tobie suchej nitki. Mogłeś zadzwonić.
– Daj spokój, Ignacio. Stało się i już tego nie odwrócisz, a ja nie potrzebuję twoich kazań tylko twojej pomocy – odparł drugi głos, a gdy Mauricio zajrzał do środka przez wąską szczelinę w niedomkniętych drzwiach, zobaczył siedzącego spokojnie w fotelu na wprost biurka Sancheza, nikogo innego jak Cosme Zuluagę. W szpitalu dowiedział się, że El Loco, jak nazwała go jedna z pielęgniarek, jest teraz pod opieką Sancheza, ale zupełnie nie spodziewał się zastać go w ośrodku. Delikatnie zapukał w drzwi, a gdy z ust Ignacia wydobyło się ciche „proszę”, otworzył je i pewnym krokiem wszedł do środka.
– Witam – przywitał się, podając obu mężczyznom dłoń. – Cieszę się, że zastałem obu panów. Proszę – zwrócił do Ignacia, wyciągając ze swojej aktówki teczkę z dokumentami i podając ją Sanchezowi. – Myślę, że ani ośrodkowi, ani panu nic nie zagraża – dodał, uważnie wpatrując się w twarz swojego rozmówcy. – Przygotowałem projekt pisma do władz odnośnie tego, w jaki sposób nabył pan tę nieruchomość, załączając do niego stosowne dokumenty, potwierdzające, iż nabył ją pan w sposób legalny i w chwili obecnej pozostaje pan jej jedynym właścicielem. Ten fakt absolutnie nie podlega dyskusji. Jednocześnie wskazałem w piśmie, że w ciągu najbliższych sześciu miesięcy w budynku zostanie przeprowadzony gruntowny remont. Dołączyłem wstępny kosztorys i dokumenty bankowe, potwierdzające, że w razie potrzeby zostanie panu udzielony kredyt na sfinansowanie remontu. Poza tym, budynek jest, można powiedzieć, że w pewnym sensie zabytkowy, więc pozwoliłem sobie również przygotować wniosek o przyznanie panu dotacji na jego renowację. Proszę przejrzeć dokumenty i podpisać, jeśli pan je akceptuje.
Ignacio chwycił teczkę i uśmiechnął się z wdzięcznością.
– Dziękuję, mecenasie – powiedział, a jego oczy błysnęły wesoło. – Nie wiem, jak się panu odwdzięczę.
– Nie ma o czym mówić, panie Sanchez. Zrobiłem to z największą przyjemnością. Wiem, jak bardzo takie miejsca jak to i tacy ludzie jak pan są potrzebni innym dlatego proszę potraktować moją pomoc, jako mój niewielki wkład w istnienie tego ośrodka. I nie przyjmuję odmowy – dodał stanowczo, widząc, że Ignacio zamierza protestować.
– Skoro tak pan stawia sprawę – zaczął Nacho, podnosząc się ze swojego fotela i wyciągając nad biurkiem dłoń w stronę Mauricia. – Dziękuję, mecenasie. Nie ma pan pojęcia ile to znaczy nie tylko dla mnie, ale przede wszystkim dla tych wszystkich dzieciaków, które tu przychodzą.
– Myślę, że mam – odparł z uśmiechem, ściskając dłoń Sancheza, kątem oka zerkając przy tym na siedzącego wciąż nieruchomo w swoim fotelu Zuluagę, który uśmiechał się lekko, ale minę miał niewyraźną, a twarz białą jak kreda. – Dla pana też coś mam – dodał, pochwytując spojrzenie ciemnych oczu Cosme i wyciągnął ze swojej aktówki drugą teczkę.
– W takim razie, zostawię panów samych – powiedział Ignacio, wymownie spoglądając na Cosme. – Myślę, że mój przyjaciel chciałby z panem o czymś porozmawiać – dodał, uśmiechając się lekko, gdy Zuluaga posłał mu mordercze spojrzenie. – Proszę się czuć jak u siebie – zwrócił się do mecenasa, po czym jeszcze raz przeniósł wzrok na przyjaciela. – Jadę zobaczyć co z Dolores. Poczekaj tu na mnie – zakończył i opuścił gabinet.
– W czym rzecz? – spytał Mauricio, przysiadając na brzegu biurka i przyglądając się Zuluadze badawczym spojrzeniem, gdy Sanchez zamknął za sobą drzwi.
– Och, w niczym takim – Cosme wysilił się na uśmiech, a Mauricio tylko podejrzliwie zmarszczył czoło, zaciskając dłonie na krawędzi blatu po obu stronach swoich bioder.
– Proszę mi wybaczyć, ale nim wszedłem przypadkiem usłyszałem fragment rozmowy. Pan Sanchez brzmiał na dość przejętego, więc śmiem przypuszczać, że to nie jest jakaś błahostka.
Cosme westchnął ciężko i przewrócił oczami z irytacją Z jednej strony nie chciał angażować w swoje potyczki z Lupe osób trzecich, ale z drugiej był w pełni świadomy, że to zbyt poważna sprawa, by ją zbagatelizować.
– Widzi pan – zaczął niepewnie. – Po pierwsze, to… – urwał, wpatrując się w błyszczące oczy mecenasa. – Chyba naruszyłem nietykalność cielesną funkcjonariusza. W dodatku na służbie i w obecności innych funkcjonariuszy. A po drugie… postrzeliłem kogoś, ale to był wypadek – zaznaczył od razu. – Chociaż ta wiedźma w pełni sobie na to zasłużyła – dodał, uśmiechając się krzywo i niepewnie spoglądając na Mauricia.
– Widzę, że niezłe z pana ziółko – zaśmiał się Rezende. – Proszę opowiedzieć mi wszystko od początku, a ja postaram się panu pomóc.
– Nie chciałbym nadużywać pańskiej uprzejmości – odparł Cosme, ale gdy napotkał stanowcze spojrzenie mecenasa, zaczął opowiadać cały miniony dzień, od wizyty w szpitalu, gdzie dowiedział się, że Dolores zniknęła, przez wizytę na komisariacie, gdzie Diaz nawet nie krył się z tym, że nie zamierza kiwnąć palcem w sprawie zaginięcia panny Lozano za to z największą przyjemnością zrobi wszystko, by zamknąć go za kratkami, aż do dramatycznych wydarzeń w domu Lupity Martinez. – I co pan myśli? – spytał, wyczekująco wpatrując się w skupioną twarz Mauricia.
– Myślę, że wpakował się pan w niezłą kabałę, ale zapewniam, że nie ma takiego szamba, z którego nie dałoby się wyjść – odparł, uśmiechając się cwano. – Po pierwsze, to Diaz nie miał prawa potraktować pana w ten sposób. Po drugie, działał pan w obronie własnej, powiedziałbym nawet, że w stanie wyższej konieczności. Po trzecie, jestem pewien, że broń pani Martinez nie jest zarejestrowana, a ona sama nie ma na nią pozwolenia.
– Jej syn jest detektywem, może…
– To nie ma znaczenia – przerwał mu Rezende. – Nawet jeśli to jego broń, to ona nie miała prawa nią dysponować, a on może zostać pociągnięty do odpowiedzialności za to, że nie zabezpieczył jej odpowiednio, tak, by nie miały do niej dostępu osoby niepowołane. Mógłby nawet stracić licencję, gdyby się uprzeć, zwłaszcza, że z tej broni ktoś został raniony.
– A po czwarte? – zapytał Cosme, czując, że to jeszcze nie wszystko.
– Po czwarte, zeznania panny Lozano, obciążające panią Martinez również będą działały na nasza korzyść. Co do wiarygodności panny Lozano nikt nie będzie miał wątpliwości, w przeciwieństwie do pani Martinez, która z tego co wiem ma w miasteczku wyrobioną niezbyt korzystną dla siebie opinię. Powinniśmy jak najszybciej zawieść pannę Lozano na obdukcję i niestety, ale pojechać także na komisariat i złożyć zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez panią Martinez.
– A możemy jakoś ominąć Diaza?
– Możemy całkowicie ominąć miejscową policję, udając się bezpośrednio do prokuratora w Monterrey. Tyle, że dziś już raczej nie zdążymy przed końcem godzin jego urzędowania, ale umówię nas na jutro rano, jeśli ma pan takie życzenie.
– Świetnie – ucieszył się Cosme. – Mówił pan, że ma coś dla mnie – przypomniał sobie.
– Owszem – przyznał Rezende i wyciągnął z teczki dokument. – Pański testament. Proszę przejrzeć, sprawdzić czy wszystko się zgadza. I jeszcze jedno. Zanim pan złoży na nim swój podpis, myślę, że powinien pan zerknąć na to – dodał, podając Cosme teczkę, którą dostał od Martina, a w której znajdowały się dokumenty i informacje dotyczące Nadii de la Cruz.

* * *

Gdy wrócił od Dolores, która zważywszy na to, co przeszła, miała się całkiem nieźle i dowiedział się od Cosme, co zaplanował mecenas Rezende, poczuł ulgę. Z punktu widzenia, który przedstawił Mauricio, sytuacja Lupity Martinez wydawała się zdecydowanie gorsza, niż sytuacja jego przyjaciela. Ignacio nabrał przekonania, że cała ta historia będzie miała szczęśliwy finał. Usiłował namówić Zuluagę, by został na kolacji, ale Cosme zbyt spieszył się do kobiety, która czekała na niego w El Miedo, a która powoli zaczynała się stawać osią jego życia.
– Lia, dziecko drogie – powiedział, wchodząc do kuchni i uśmiechając się od ucha do ucha, na widok swojej podopiecznej, pochłoniętej przygotowywaniem kolacji. Podszedł do niej i objął ją ramieniem, wyciskając na jej skroni ojcowskiego całusa. – Co ja bym bez ciebie zrobił? – zagadnął, spoglądając jej w oczy.
Lia wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się lekko, wkładając do ust plasterek ogórka, którego właśnie kroiła.
– Pożyczyłem twoją brykę – powiedział Christian, wchodząc do pomieszczenia, obładowany papierowymi torbami wypełnionymi po brzegi artykułami spożywczymi. – Wiem, że to nie jest wóz, którym wozi się zakupy, ale Lia zrobiła taką listę, że w żaden sposób nie dałbym rady przywieźć tego wszystkiego na motorze.
Ignacio pokręcił głową z niedowierzaniem, a jego oczy błyszczały ciepłym blaskiem. To Leo formalnie był jego synem, ale tak naprawdę całą trójkę od zawsze traktował jak własne dzieci, a oni od zawsze starali mu się odwdzięczyć jak tylko potrafili, za każdym razem powodując, że łzy wzruszenia cisnęły mu się do oczu.
– A gdzie mój syn? – spytał, ściągając swoją kurtkę i wieszając ją na oparciu krzesła.
– Pognał jak wariat po swoją kobietę – zaśmiał się Christian. – Świata nie widzi poza Margaritą, ale wcale mu się nie dziwię. To bardzo miła i sympatyczna dziewczyna.
– To prawda – przyznała Lia. – Ale dość gadania, panowie – dodała, stanowczym głosem, rzucając mężczyznom fartuszki. – Jeśli chcemy zdążyć, musimy się wziąć ostro do roboty – zarządziła i zaczęła wydawać im polecenia, a kilka godzin później wszyscy siedzieli już przy dużym stole w jadalni.
– Jeszcze raz dziękuję za zaproszenie – powiedziała Margarita, spoglądając w ciemne oczy Ignacia i uśmiechając się lekko. – To zadziwiające, że nie łączą was żadne więzy krwi, a mimo to tworzycie rodzinę. Zazdroszczę Leo, że ma tak fantastycznego ojca i przyjaciół.
– Nie masz czego – zaczął Leo. – Ojciec wszystkie dzieciaki traktuje jak swoje własne i wydaje mi się, że ty też zyskałaś już miejsce w jego sercu – dodał, spoglądając znacząco na Ignacia i uśmiechając się lekko.
– Wiele bym dała, żeby mój ojciec choć w połowie był taki jak pan – zwróciła się do Nacho. – Dopiero teraz, kiedy patrzę na was, dociera do mnie, co to znaczy naprawdę mieć rodzinę – powiedziała, zakładając pasmo ciemnych włosów za ucho i na chwilę odwracając wzrok od przeszywającego spojrzenia Ignacia. – Ojciec nigdy nie miał dla mnie czasu. Nigdy się mną nie interesował, zresztą jego nie interesuje nic ani nikt poza własnymi interesami – dodała, uśmiechając się gorzko. – Moja matka umarła przy porodzie i długo sądziłam, że ojciec obwinia mnie o jej śmierć, ale dziś już wiem, że Fernando Barosso po prostu taki już jest. Nie widzi nic, poza czubkiem swojego nosa. Wiem, że nie cieszy się sympatią mieszkańców, dlatego używam nazwiska matki. Nie chciałam by mnie z nim kojarzono, by mówiono, że zawdzięczam cokolwiek jego pieniądzom, bo do wszystkiego w życiu doszłam sama.
Ignacio zacisnął nerwowo szczęki. Człowiek, który zniszczył mu życie, wychował jego dziecko, niespecjalnie siląc się przy tym by otoczyć je miłością. Jimena Santos była jedną z kochanek Fernanda, jeszcze za czasów, gdy ten mieszkał w stolicy. Ożenił się z nią wkrótce po śmierci swojej żony, o którą obwinił Ignacia, ale nie cieszył się zbyt długo małżeńskim szczęściem. Jimena kilka miesięcy po ślubie miała popełnić samobójstwo, zażywając mieszaninę środków uspokajających i nasennych. Z całą pewnością nie mogła być matką Margarity.
– Przepraszam, że tyle o sobie gadam, ale chciałam, żebyście wiedzieli jakie macie szczęście, że macie siebie i jak bardzo jesteście wyjątkowi – dokończyła.
– To ty jesteś wyjątkowa i wybacz, że to powiem, ale jak na moje oko zupełnie nie pasujesz do tej popieprzonej rodzinki – powiedział Christian, uśmiechając się przyjaźnie. – Wielu skorzystałoby z nazwiska i pieniędzy ojca, by niewielkim nakładem własnych sił wspiąć się na szczyt.
– Christian ma rację – powiedział Ignacio, spoglądając dziewczynie prosto w oczy. – Możesz być z siebie dumna. A ojciec, na pewno kocha cię na swój sposób, nawet jeśli tego w żaden sposób nie okazuje – dodał niezbyt przekonującym tonem. – Poza tym teraz masz Leo i nas. Możesz na nas liczyć w każdej… – Nacho, odruchowo zerknął w stronę drzwi i zamilkł w pół słowa.
Christian kątem oka spojrzał na swojego mentora. Widząc, jak w jednej chwili krew odpłynęła mu z twarzy, powiódł wzorkiem za jego spojrzeniem. Znieruchomiał na chwilę z widelcem zatrzymanym w powietrzu, w połowie drogi do ust, by zupełnie bezwiednie wypuścić go z dłoni i pozwolić z brzdękiem upaść na talerz, gdy napotkał na swej drodze spojrzenie dużych, czekoladowych oczu, stojącej w drzwiach blondynki, którą kilka dni temu widział w Monterrey. Zmyliły go wówczas kosmyki jej jasnych włosów, wystające spod bejsbolówki, ale to bez wątpienia była właśnie ona.
– Cześć – powiedziała niepewnie, wysilając się na słaby uśmiech.
– Laura! – ucieszył się Leo, gotów zerwać się z krzesła i natychmiast porwać dziewczynę w ramiona, ale gdy poczuł na sobie morderczy wzrok Christiana, od razu zrzedła mu mina i tylko pomachał do dziewczyny niepewnie, po czym utkwił spojrzenie w swoim talerzu.
– Laura? – wyszeptała Margarita, marszcząc czoło. Dałaby sobie głowę uciąć, że to ta sama dziewczyna, którą Mauricio przedstawił im w firmie jako swoją żonę, Florencię. Zerknęła pytająco na Leo, ale on tylko pokręcił głową, dając jej znać, by nic nie mówiła i przeniósł wzrok na Christiana.
Suarez oddychał płytko, zaciskając szczęki tak mocno, że w jego policzkach pojawiły się pulsujące dołeczki. Czuł na sobie wyczekujące spojrzenie siedzących przy stole przyjaciół. Miał wrażenie, że wszyscy czekają na jakiś jego wybuch radości, na to, że zaraz padną sobie z Laurą w ramiona, ale nic takiego nie nastąpiło. Z jednej strony wprawdzie cieszył się, że jest cała i zdrowa, a z drugiej miał ochotę przełożyć ją sobie prze kolano i sprać na kwaśne jabłko za to, że najpierw zniknęła bez słowa, a teraz pojawiła się jak gdyby nigdy nic. Zacisnął pięść, a kiedy poczuł oplatającą jego nadgarstek silną dłoń Ignacia, spojrzał w jego mądre oczy i zrobił głęboki wdech, starając się zapanować nad sobą.
– Siadaj – powiedział Sanchez do dziewczyny, przerywając nieznośną ciszę jaka zapanowała w pomieszczeniu z chwilą pojawienia się w nim blondynki. Uśmiechnął się ciepło, wpatrując w siostrę Christiana z troską i ulgą jednocześnie. – Zjesz z nami – bardziej stwierdził niż zapytał, wskazując wolne miejsce przy stole.
Laura pokręciła głową i utkwiła wzrok w zielonych tęczówkach brata, za wszelką cenę starając się nie rozkleić. Nie tak to wszystko sobie przecież wyobrażała. Przyszła tu porozmawiać z Ignaciem, wybadać teren przed spotkaniem z Christianem, tymczasem on siedział tu i wpatrywał się w nią morderczym spojrzeniem.
– Dziękuję, ale widzę, że to zły moment – odparła, uśmiechając się blado.
– A który twoim zdaniem będzie lepszy? – warknął Christian, zdecydowanie ostrzej niż zamierzał. Lia odruchowo położyła dłoń na jego udzie w uspokajającym geście. Ich spojrzenia skrzyżowały się na krótką chwilę, po której jednak Christian gwałtownie wstał od stołu. – Przepraszam – wycedził, spoglądając na Ignacia, a gdy ten skinął mu głową ze zrozumieniem, szybkim krokiem obszedł stół, bez pardonu chwycił Laurę za rękę i pociągnął za sobą w stronę gabinetu Sancheza. Niezbyt delikatnie wepchnął ją do środka i z hukiem zatrzasnął za sobą drzwi. Wszedł w głąb gabinetu i zatrzymał się przy biurku Nacho ze zwieszoną głową, wspierając dłonie na blacie. Nie potrafił spojrzeć w oczy własnej siostrze, która stała za nim, opierając się plecami o drzwi z dłońmi skrzyżowanymi na piersiach i wydawała się przy tym zupełnie niewzruszona ich spotkaniem, co tylko pogłębiało jego frustrację.
– Miałam nadzieję, że się ucieszysz – powiedziała po chwili, ściągając na siebie jego przenikliwe spojrzenie.
Christian zaśmiał się gorzko i pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Nie wiem czy bardziej się cieszę, czy jestem wściekły – przyznał, odwracając się przodem do niej.
– Wściekły? – spytała z drwiącym uśmieszkiem, odpychając się od drzwi i robiąc krok w jego stronę. – Naprawdę sądzisz, że masz powód?
– A twoim zdaniem nie mam? Wiesz co poczułem kiedy ktoś anonimowo przysłał mi twoje zdjęcia z tym fagasem Los Caballeros Templario? Masz w ogóle pojęcie co to za typ i czym on się zajmuje? – Laura otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale nie pozwolił jej dojść do słowa. – Nikt nie wiedział co się z tobą stało, jakbyś zapadła się pod ziemię, a ja miałem tylko te cholerne zdjęcia i milion czarnych myśli w głowie! – wykrzyczał jej w twarz, dając upust nawarstwiającym się emocjom.
– Nie waż się prawić mi kazań! – odparowała hardo. – Myślisz, że było mi łatwo, kiedy wyjechałeś i zostawiłeś mnie z mamą? I potem, kiedy jej już nie było? Miałeś w d***e co się ze mną dzieje, a teraz chcesz udawać troskliwego, starszego brata? – prychnęła z kpiną, odważnie patrząc mu w oczy.
– Niczego nie udaję i przypominam, że to ty nie chciałaś ze mną rozmawiać – odparł, starając się trzymać nerwy na wodzy.
– Więc teraz to moja wina? – zagrzmiała, a jej oczy zaszkliły się od łez. – Nie, Christian. To ty do tego wszystkiego doprowadziłeś! – wycedziła przez zęby, wbijając szczupły palec w jego tors. – Zostawiłeś nas same, bo ważniejszy od nas był dla ciebie zasrany honor naszego martwego ojca! Matka dobrze wiedziała w co się wpakowałeś, wokół jakich ludzi się obracasz i umierała ze strachu o ciebie. Każdego wieczora modliła się, by któregoś dnia znów nie zapukała do naszych drzwi policja i nie kazała nam identyfikować twojego ciała… – urwała, siąkając nosem. – Ale do końca byłeś jej ukochanym synem, nigdy nie pozwoliła powiedzieć na ciebie złego słowa, zawsze cię broniła, chociaż w ogóle na to nie zasłużyłeś! Umierała na moich rękach i ciągle mówiła o tobie, a ciebie nie było, bo wolałeś w tym czasie grać rolę wielkiego mściciela! – wygarnęła mu, przełykając łzy, a on nie próbował nawet się tłumaczyć. Wiedział, że Laura ma rację, że zawiódł ją, matkę i ojca, ale nie mógł już przecież cofnąć czasu. Ścisnął nasadę nosa palcami i spojrzał na nią zbolałbym wzrokiem.
– Pamiętasz, jak po pogrzebie ojca rozmawialiśmy na dachu naszej kamienicy? – podjęła temat po chwili, podchodząc do okna i ciasno obejmując się ramionami, zerknęła gdzieś w dal. – Obiecałeś wtedy, że mnie nie zostawisz i zawsze będziemy razem, a co zrobiłeś? Zostałam sama i sama musiałam sobie ze wszystkim poradzić. Nie masz żadnego prawa by mnie teraz pouczać i robić mi wyrzuty – dokończyła, pozwalając w końcu łzom spłynąć po policzkach.
Christian spojrzał na nią z nieopisanym bólem w oczach. Odetchnął głęboko, przesuwając dłońmi po twarzy i włosach, po czym zaplótł je na karku i pokornie zwiesił głowę, wpatrując się w czubki swoich butów.
– Lali, do cholery – jęknął, łamiącym głosem i nim się spostrzegła, zamknął ją w swoich silnych ramionach. – Przepraszam, Laura… – wyszeptał, wtulając twarz w jej włosy.
– Laury już nie ma – oświadczyła beznamiętnym tonem, odsuwając się od niego. Wierzchem dłoni pośpiesznie wytarła mokre policzki i odważnie spojrzała w jego oczy. – Jej życie skończyło się wraz z życiem Isabel Suarez.
– Co ty mówisz? – spytał, marszcząc czoło i ujmując jej dłonie w swoje. Zerknęła wtedy wymownie na swoją lewą dłoń i lśniący na serdecznym palcu złoty krążek. Kiedy Christian zorientował się na co patrzy, przeniósł zdezorientowane spojrzenie na jej twarz. – Wyszłaś za mąż? Chyba nie za…
– Powiedziałam ci już. Nie waż się prawić mi kazań – powiedziała stanowczo. – Po prostu przyjmij do wiadomości, że… – urwała, przełykając głośno ślinę i spoglądając mu w oczy. – Nie masz już siostry. Laura Suarez nie żyje.
– Więc kim teraz jesteś? – spytał spokojnie, wsuwając dłonie w kieszenie spodni i zaciskając je w pięści z bezsilności.
– Florencią Rezende.
– Rezende? Chryste… – prychnął pod nosem, odwracając się tyłem do niej i z irytacją przesuwając dłońmi po zmęczonej twarzy. – W coś ty się wpakowała, Lali? – spytał, pochwytując jej czekoladowe spojrzenie.
– O nic nie pytaj. Powinieneś znać tę zasadę, im mniej wiesz…
– Laura! – wszedł jej w słowo, chwytając ją za ramiona. – To nie jest zabawa, ci ludzie są naprawdę niebezpieczni. Jeśli sądzisz, że pozwolę ci…
– Nie możesz mi już ani niczego pozwolić, ani niczego zabronić, Christian – przerwała mu, wyrywając się. – Im szybciej to zrozumiesz, tym lepiej. Jak widzisz, jestem cała i zdrowa, mam fantastycznego męża, z którym jestem szczęśliwa. Możesz przestać się o mnie martwić i z czystym sumieniem wrócić do San Antonio.
– Nigdy nie przestanę się o ciebie martwić. Nie możesz kazać mi żyć tak, jakbyś przestała istnieć.
Laura uśmiechnęła się drwiąco i pokręciła głową niedowierzaniem.
– A jak żyłeś przez ostatnie lata? Nie raczyłeś przysłać nawet głupiej kartki na święta, albo przynajmniej zadzwonić. Ja już dawno przestałam dla ciebie istnieć.
– Nie gadaj głupot! – warknął ostro. – Nie masz o niczym pojęcia.
– Ty też nie – odparowała – dlatego najlepiej będzie jak każde z nas zajmie się sobą – zakończyła i wyszła, zanim zdążył cokolwiek jeszcze powiedzieć.

* * *

Miał tylko zawieść papiery Sanchezowi i porozmawiać z Zuluagą o jego testamencie, tymczasem okazało się, że miał bardzo pracowity dzień. Po rozmowie z panną Lozano, by święcie przekonany, że żaden prokurator, a już zwłaszcza, Gabriel Lopez, z którym byli umówieni na rano, a którego znał dosyć dobrze, nie postawi Zuluagi w stan oskarżenia.
Nabrał powietrza w płuca i przesunął dłońmi po twarzy, odchylając się wygodnie na oparcie kanapy. Kiedy usłyszał trzask zamka, spojrzał przez ramię w stronę drzwi. Jego żona stała ze zwieszoną głową, przyklejona plecami do zimnej ściany.
– Kwiatuszku, co się dzieje? – spytał zaniepokojony, podchodząc do niej. – Hej… – chwycił ją pod brodę, zmuszając by na niego spojrzała, a kiedy na jej policzkach zobaczył rozmazany tusz do rzęs, ściągnął brwi. – Powiesz mi o co chodzi? Ktoś cię skrzywdził?
– Nic nie rozumiesz – mruknęła za irytacją, wymijając go, ale wtedy chwycił ją za rękę i szarpnął w swoją stronę, tak, że uderzyła drobnym ciałem o jego twardy tors.
– Bo mi nie pozwalasz – powiedział łagodnie, wpatrując się w jej czekoladowe tęczówki.
– Spotkałam kogoś, kto jest nieodłączną częścią mojej przeszłości – powiedziała, na chwilę odwracając wzrok od jego przenikliwego spojrzenia. – I nie było to miłe spotkanie – dodała, uśmiechając się gorzko i ponownie spoglądając mu w oczy, a potem na jego usta.
– Jeśli mogę ci jakoś pomóc… – zaczął, ale nie zdążył dokończyć, bo pochłonęła jego wargi w łapczywym pocałunku, wplatając szczupłe palce w jego gęste włosy i przylegając do jego twardego ciała całą sobą.
– Flor… – wysapał w jej usta, nieco zaskoczony takim obrotem sprawy, gdy zdecydowanym ruchem wyciągnęła koszulę z jego spodni i zaczęła gorączkowo rozpinać guziki. Położył dłonie na jej biodrach, starając się wyłowić jej spojrzenie, ale jej dotyk i pocałunki zbyt go rozpraszały.
– O nic nie pytaj i niczego nie oczekuj… – wyszeptała, skubiąc zachęcająco jego wargi, gdy przemieszczali się w głąb salonu. – Carpe diem, panie mecenasie – dodała z jakimś dziwnym błyskiem w oku, którego nigdy wcześniej nie widział, popychając go na kanapę i siadając okrakiem na jego udach. Przesunęła opuszkami palców wzdłuż jego żeber i prowokująco ocierając się o wypukłość w jego spodniach, pochyliła się, przesuwając zębami wzdłuż linii jego szczęki.
Mauricio zacisnął dłonie na jej udach, a gdy ponownie go pocałowała, bez zastanowienia oddał pocałunek, natarczywie drażniąc jej podniebienie językiem. Zbyt długo czekał na tę chwilę, by ją teraz zaprzepaścić. Przesunął dłonie na jej pośladki i mocniej docisnął je do swoich bioder, unieruchamiając na chwilę, a gdy spojrzała mu w oczy, odgarniając do tyłu jasne włosy, wsunął palce pod jej bluzkę i przesuwając opuszkami palców po nagich plecach, podciągnął materiał do góry i zdjął jej przez głowę.
– Tylko nie łudź się, że to miłość do grobowej deski – uprzedziła, spoglądając w jego pociemniałe z pożądania oczy. – Tylko seks. Bez zobowiązań i planów na przyszłość – dodała stanowczo, a usta Mauricia wygięły się w cwanym uśmiechu na te słowa.
– Skoro tego właśnie chcesz, Kwiatuszku – mruknął, przygarniając ją do siebie i sięgając dłońmi do zapięcia biustonosza. – Przypominam ci tylko, że jesteś moją żoną – dodał rozbawiany, ale ona tylko przewróciła oczami.
– Za dużo gadasz, kochanie – stwierdziła, uśmiechając się arogancko, a wtedy bez słowa objął ją ramieniem w talii, drugą dłonią podtrzymał pośladki, by mogła opleść go nogami w pasie i zaniósł do sypialni…


Ostatnio zmieniony przez Eillen dnia 21:32:12 29-11-14, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:41:06 29-11-14    Temat postu:

dubel parszywy

Ostatnio zmieniony przez Eillen dnia 19:18:08 29-11-14, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 15:52:18 30-11-14    Temat postu:

158. COSME/ETHAN/SAMBOR/ORSON CRESPO/OJCIEC JUAN

Jeden element idealnie pasował do drugiego. Zręczne ręczne Ethana Crespo nie tylko łączyły je ze sobą, ale i wytwarzały – czy to z drewna, czy z innego materiału – a potem malowały, dodawały niezbędne części, żagle, uzbrojenie, czy nawet maleńki ster, który kręcił się delikatnie w lewo, lub prawo. Sklejone ze sobą w jedną, perfekcyjną całość, ich twórca nigdy nie popełniał błędów, zbytnio kochał swoją pracę. I zawsze kończył swoje projekty.

Za wyjątkiem tego, który stał na półce pomiędzy innymi pamiątkami z tamtego okresu. Model jachtu, być może nie z tych najmodniejszych, najbogatszych, ale równie piękny – i co najważniejsze, przypominający mu o czymś, co dawno temu utracił. Ethan pracował nad nim wiele dni, często poświęcając również noce i spędzając czas przy stole, pośród kawałeczków tego, co miało stać się odzwierciedleniem jego uczuć.

I w tak samo drobne kawałeczki rozpadło się jego serce kilka miesięcy po tym, jak rozpoczął budowę.

Nie strzelali wiele razy. Zaledwie trzy. Wszystkie kule trafiły jednak w cel, rozpryskując się śmiertelną czerwienią na piersi, brudząc koszulę ofiary i dłonie Ethana, próbującego zatrzymać to, co nieuniknione. Ostatni oddech, finalne spojrzenie, krótki szept „Kocham cię”, a potem martwa cisza, przerywana jedynie szlochem człowieka, który właśnie utracił wszystko.

Budować jachtu nigdy nie skończył. Miał to być prezent dla niej, dla ukochanej, jakiż więc byłby cel w doprowadzeniu pracy do końca, kiedy jej już nie było? Umarła Ethanowi na rękach, mając zaledwie trzydzieści jeden lat. Wraz z jej śmiercią skończyło się wszystko – marzenia, wspólna przyszłość, plany, wiara, że życie może przynieść mu jeszcze coś dobrego. Nie było nic – tylko dwa lata bólu, tęsknoty, cierpienia i całkowitego pogrążenia się w budowaniu modeli. Bo przypominały mu o niej, bo tylko w ten sposób mógł być bliżej tej, której już nie było.

Niedługo po tym spotkał się z mężczyzną winnym całej tragedii. Rzucił mu w twarz oskarżenia, uderzył pięścią w twarz, w żołądek, tylko po to, by zobaczyć, że tamten się nie broni, że przyjmuje ciosy, jakby naprawdę na nie zasłużył. Krzyczał całym sobą, swoim jestestwem, duszą, jakby nic już w nim nie pozostało, tylko przejmujące zimno, nienawiść i rozpacz.

- Dlaczego?! Dlaczego nie mogłeś nam pozwolić być razem?! Dlaczego ją zabiłeś?! Zawsze uważałeś, że nie była dla mnie odpowiednia, więc ją zabiłeś, ty szczurze!

Tamten nie próbował go uspakajać, tłumaczyć, wiedział, że to na nic. Ethan i tak by mu nie uwierzył. Nigdy nie wierzył, odkąd dowiedział się, czym zajmuje się Orson. Wyjaśnienia, że kiedy raz wejdziesz w układy z Mitchellem Zuluagą, już nigdy z nich wyjdziesz, były również bezcelowe. Młody Crespo nie chciał mieć nic wspólnego z przestępcami pokroju ojca Cosme, słuchać na temat szantażu, do którego uciekał się gangster, żeby móc kontrolować swoich podwładnych, za nic miał słowa, zdania, jakiekolwiek próby załagodzenia sytuacji. Dlatego jego ojciec po prostu tam stał w milczeniu i nawet nie ocierał płynącej mu z rozbitej wargi krwi.

Bo jak można odpowiedzieć własnemu synowi na pytanie, dlaczego zabiło się jego ukochaną kobietę?

Cosme Zuluaga dobrze wiedział, co znaczy cierpieć, co znaczy kogoś stracić. Sam przecież przez dwadzieścia pięć lat opłakiwał Antoniettę – najpierw odejście, a potem śmierć. Teraz, gdy znów miał ją przy sobie, gdy wróciła do świata żywych i najwyraźniej miała zamiar wrócić również i do niego – on nie miał na to ochoty. Stracił do niej wszelakie zaufanie, a w historyjkę, którą mu opowiedziała, po prostu nie wierzył. Zamiast tego wolał przebywać z Dolores, do której odkrył w sobie rodzące się uczucie, której wyznał miłość, ratował przed oszalałą Guadelupe Martinez.

I tak strasznie lubił trzymać za rękę, dokładnie tak, jak robił to teraz.

- Dolores, boję się – wyszeptał.

- Kochany, nie ma czego – pielęgniarka pogładziła go po ramieniu, wciąż nie wierząc do końca, że to się dzieje naprawdę – oto jej bohater siedzi tuż obok, opiekuje się nią, troszczy, a do tego pozwolił zamieszkać w zamku, w samym El Miedo. W tym ponurym miejscu, które tak naprawdę nie było niczym innym, jak schronieniem El Loco, jak jego azylem – i ostatnio domem dla wszystkich tych, którzy nie mieli się gdzie podziać, albo potrzebowali cichego portu, do którego mogliby zawinąć, przynajmniej na jakiś czas. – To przecież twoja córka, jestem pewna, że w tej teczce nie ma niczego, co twierdziłoby inaczej. Dobrze, że Rezende przyniósł ci te dokumenty, dzięki nim będziesz mógł zamknąć usta tym, którzy w to wątpili. Poza tym sama Antonietta potwierdza jej tożsamość. I Nacho, i ojciec Juan...

- Anto niczego nie potwierdza – odparł cicho. – Ona sama nie wiedziała, gdzie jest Nadia, póki Ignacio nam nie powiedział. Co, jeśli to wszystko kłamstwo? Nie zniósłbym tego.

- Sanchez jest twoim przyjacielem, nigdy by cię nie okłamał. Poza tym wiadomości otrzymał od księdza, nie sądzę, żeby ten duchowny miał jakiekolwiek cel w tym, żeby rozsiewać nieprawdę.

- Może masz rację. Otworzę ją i...

Zamarł w pół słowa. Już na pierwszej stronie znalazło się coś, co przykuło jego uwagę. A dalej było już tylko gorzej i gorzej.

- O mój Boże...- jęknęła Lozano, widząc, jak Cosme Zuluadze coraz bardziej trzęsą się ręce, kartki wypadają z dłoni, powolnym ruchem opadając na podłogę, niezatrzymywane, rozrzucone wokoło, jakby niesione niewidzialnym wiatrem, tym samym, który zdruzgotał marzenia El Monstruo.

Fotografie. Akt urodzenia. Listy. Wyniki badań lekarskich. I znów fotografie, sypiące się niekończącym stosem na dywan, niepowstrzymane, będące jak otwarta rana na duszy pana na zamku. Grupa krwi, będąca jawnym zaprzeczeniem teorii, jakoby Nadia de La Cruz miała być córką młodego Zuluagi. Mnóstwo dowodów na to, że sen się skończył, a syn Mitchella zapisał sporą część swojego majątku zupełnie obcej osobie. Informacje. A każda z nich była jak kolejny cios, którego serce Cosme znieść nie mogło.

Nie płakał. Ból był zbyt wielki, żeby mógł wycisnąć chociaż jedną łzę z jego oczu. Wstał i podszedł do okna, jednego z tych, które ocalały po pożarze. El Miedo było teraz jak on sam – zranione, nadpalone, wyjące do nieba z niemym pytaniem, błaganiem – ale trwałe.

Stał tak długą chwilę, nie poruszając się nawet wtedy, kiedy Dolores położyła mu rękę na ramieniu i wyszeptała jego imię.

A potem wyszedł, w noc tak ciemną i pustą, jak jego wnętrze.

Sambor się wahał. Ostrzegł co prawda Nadię przed tym, co miało się stać i co już się stało, ale czy naprawdę nie mógł zrobić nic więcej, niż tylko mówić ludziom o tym, jaka jest panna Boyer i wciąż się ukrywać? Zły na siebie i na własną nieudolność pochylił się nad leniwie płynącą rzeką i obmył twarz. Robiło się coraz bardziej zimno, woda stawała się lodowata, ale nie dbał o to. Przywykł w końcu do różnych warunków, kiedy, zmuszony przez biedę – szedł na piechotę tyle kilometrów, nie mając nawet jednego złamanego peso na autobus.

- Muszę zacząć działać – mruknął sam do siebie i już miał się podnieść, kiedy zobaczył postać zbliżającą się do rzeki. Ten ktoś celebrował każdy krok, szedł tak wolno, jak wolno bije serce umierającego człowieka. Sambor instynktownie odsunął się nieco, tak, by pozostać niezauważonym i wzdrygnął lekko. Było coś niesamowitego w tym człowieku, coś, co sprawiało, że nie wydawał się ludzką istotą. Medina nie mógł rozpoznać płci, jedyne, co widział, to nieme zarysy, kształty, sam kontur. Przez moment wydawało mu się, że widzi mnicha z kapturem na głowie, zjawę ze średniowiecza, przybyłą tutaj w jakimś pokutnym celu.

Dopiero, kiedy widmo zbliżyło się nieco, brat Asdrubala zrozumiał, kogo ma przed sobą. Pana na El Miedo. Tyle, że dzisiaj jak nigdy Cosme przypominał tego, za którego brało go całe miasteczko – El Loco, szaleńca ze wzgórza. Istotnie, Zuluaga miał na sobie dziwny, poszarpany płaszcz z kapturem, który to tak bardzo wystraszył Sambora. Ubranie było poplamione i podarte, jakby Zuluaga właśnie stoczył walkę z jakimiś niesfornymi krzakami, jakby gałęzie wczepiły się w strój i zanim puściły, wydarły dziury w materiale. Medina tak bardzo odczuł wpływ niesamowitej atmosfery, że wręcz spodziewał się ujrzeć nie oblicze Mitchellowego syna, a pustą dziurę, ziejącą nicością.

I po trochu miał rację. W oczach Cosme ziała bezdenna rozpacz. Medina widział w nich ciszę. Jakby ten, kto nadszedł, nie był istotą ludzką, a tylko powłoką, wydrążoną od środka.

Ten, który jeszcze do niedawna był ojcem Nadii, wszedł w sam środek rzecznego nurtu, nie zatrzymał się jednak, póki nie dotarł gdzieś do połowy. Tam przystanął i pozwolił wodzie obmywać ciało aż do kolan – strumień bowiem, w przeciwieństwie do brzegu, był tutaj dosyć głęboki i rwący. Nieuważny krok i ginęło się w toni...zupełnie, jak umarła Maria del Carmen, matka Zuluagi.

Nawet miejsce było to samo – zdradliwe i niebezpieczne, tylko z pozoru wyglądające na takie do przejścia. Łatwo było tu dotrzeć, gorzej jednak zawrócić.

Medina nie mógł już dłużej obserwować, jak Cosme...robi właściwie co? Wspomina matkę? Postanawia skończyć z bólem i samotnością? Ale przecież Sambor wiedział, co zdarzyło się u matki Patrica, słyszał pogłoski o Dolores, dlaczego więc...?

Po krótkiej chwili wahania – miał do wyboru zawołać nieszczęśnika, albo po prostu wejść za nim do rzeki i tam spróbować zawrócić – podbiegł do granicy strumienia i krzyknął cicho imię Zuluagi.

Nie spodziewał się reakcji, toteż został mile zaskoczony, kiedy El Loco odwrócił się powoli w jego stronę i spojrzał na niego. I w tym samym momencie brat Asdrubala zrozumiał, co naprawdę go zaniepokoiło w twarzy Cosme – nie pustość oczu, nie bladość oblicza, a dwie czerwone szramy biegnące po policzkach, wciąż krwawiące, spływające jak szkarłatne łzy i ginące gdzieś pod płaszczem.

Sekundę później Zuluaga upadł na kolana, prosto w sam środek toni i tylko silne ręce Mediny powstrzymały go przed śmiercią w ciemnej głębi rzeki przepływającej przez Valle de Sombras, Dolinę Cieni.

Crespo zdawał sobie sprawę, że wraz z nadejściem dnia umrze. Nie miał jednak w planach zdradzenia ani słowa z tego, co wyznał ojcu Juanowi. Zakonnik musiał uratować małego Miguela i Orson zdecydował się zrobić wszystko, by do tego doszło. Dzieci nie mogą płacić za błędy dorosłych – tym bardziej, jeżeli takim błędem było jedynie to, że matką chłopca była Nadia de La Cruz. Wnuczka Mitchella Zuluagi. Wystarczyło to, że za jego własne pomyłki musiał cierpieć nie kto inny, jak Ethan. Dzień, gdy go utracił, był najgorszym dniem w życiu prawej ręki przestępcy. Orson wielokrotnie zadawał sobie pytanie, czy było inne wyjście, inna możliwość na rozwiązanie tego problemu i wciąż otrzymywał tą samą odpowiedź – nie było. Dziewczyna Ethana musiała zginąć. Nie dało się jej uratować.

A to, jak bardzo próbował, nie miało żadnego znaczenia.

Juan był gotowy do wyprawy do Valle de Sombras. Sam nie wiedział, czego ma tam oczekiwać i w jaki sposób dojdzie do jego rozmowy z rodziną de Macedo, ale zdawał sobie sprawę, że musi działać powoli. Nie może tak po prostu pójść i powiedzieć malcowi, że ma na siebie uważać, bo zły pradziadek chce go zabić, tym bardziej, że nie miał pojęcia, co tak naprawdę chłopak wie. Prawdopodobnie nic na temat swojego prawdziwego pochodzenia, inaczej Ignacio Sanchez nie wypytywałby duchownego o Nadię, matkę Miguela. A skoro tak, to znaczy, że każdy zły ruch, złe posunięcie może obrócić w niwecz nie tylko zaufanie, jakie chciał zdobyć ksiądz, ale i zniszczyć poukładany świat dziecka. Najlepiej byłoby porozmawiać z Cosme, dziadkiem chłopca, on z pewnością będzie wiedział, co dalej czynić. O ile w ogóle ma pojęcie o tym, że ma wnuka...

Niestety, w tym momencie Zuluaga nie miał pojęcia o niczym. Więcej, co prawda był przytomny, ale na ten dziwny sposób, kiedy ma się oczy otwarte, kiedy niby jest się świadomym, ale tak naprawdę nie widzi się niczego i niczego nie słyszy. Ani nawet nie czuje tego, że Sambor niesie go we własnych ramionach, próbując dostarczyć do jakiegoś bezpiecznego miejsca, samemu nie będąc przy tym odkrytym.

Już, już miał wspiąć się na wzgórze i dotrzeć potem do bram El Miedo, złożyć bezwładne ciało Cosme w opiekuńczych ramionach budowli, kiedy ktoś zastąpił mu drogę. Po raz drugi tej nocy ciemna postać pojawiła się przed bratem Asdrubala, tym razem nie milcząca jednak, a mająca wiele do powiedzenia.

- Proszę, proszę, kogo my tu mamy! – zarechotał jakimś dziwnym, obcym śmiechem nie kto inny, a sam Alejandro Barosso. – Zuluaga we własnej osobie. Ojczulek tej dziwki. Zastanawiam się, co poczuje ta szma*a, kiedy znajdzie kochanego rodzica skąpanego we własnej krwi, leżącego u stóp ruiny, w której mieszkał przez ostatnie dziesięć lat. Kładź go na ziemię, ale już! – rozkazał Samborowi i machnął pistoletem, który nagle pojawił się w jego ręce.

Barosso. Medina wiedział, co to za rodzinka, nadsłuchiwał przecież dobrze wieści na temat wszystkich tych, którzy mieli cokolwiek wspólnego z Cosme. I nagle wpadł mu do głowy szalony pomysł.

- Śmierć tego człowieka nie jest ci na rękę – odkrzyknął, próbując ustać na nogach i jednocześnie utrzymać ciało, gotów w każdej chwili do ucieczki. Wejście do El Miedo było tak blisko...a zarazem tak daleko...- Jeżeli przeszkodzisz mi w uratowaniu go, niedługo zjawi się tutaj jego ojciec, a wtedy całe Valle de Sombras obróci się w perzynę.

Sambor nieco blefował, bo nikt go nie informował o planach, jakie ma wobec Doliny Cieni i ludzi ją zamieszkujących Mitchell Zuluaga, ale skoro Antonietta była tutaj, to z pewnością coś się kroiło.

- Jedynym, który może obrócić tą wioskę w perzynę, jest mój ojciec – odkrzyknął Alex. – Nie boję się tego...jak mu tam?

- A powinieneś – odparł Sambor, delikatnie kładąc Cosme na ziemi – nie miał już więcej sił, aby nadal go trzymać. Najwyżej w razie potrzeby spróbuje walczyć i w ten sposób być może uchroni tego, który kiedyś dał mu klucz do piwnicy. – Mitchell Zuluaga nie zna litości. Jest zdolny nie tylko zabić to, co kochasz, zaśmiać ci się w twarz, kiedy będziesz błagać o litość, ale również wycisnąć z ciebie ostatni oddech, a potem zjeść śniadanie na twoim martwym ciele. Antonietta jest taka sama, a może nawet gorsza przez to, że udaje dobrą. Mitchell przynajmniej jest autentyczny.

- Dobrze go znasz? – Alejandro podszedł bliżej, z dziwnym napięcie wpatrując się w ciało Zuluagi.

- Wymordował mi rodzinę. On i ta damulka. Anto zabiła mojego brata, Asdrubala – wyznał krótko Medina, wyczuwając szansę na zyskanie przychylności Barosso.

- Aha – stwierdził sucho Alejandro. – A teraz ty chcesz się na nich zemścić przy użyciu...tego tutaj, tak? Tyle, że mam wrażenie, że on się do niczego nie przyda, bo wygląda, jakby dostał pomieszania zmysłów. Co jest bardzo prawdopodobne, tym bardziej, że rozmawiasz z kimś, kto życzy śmierci jego córeczce.

- Co ci zrobiła Nadia? – zainteresował się Sambor i przypomniał sobie pewien pocałunek, który jakoś dziwnie trudno mu było zapomnieć.

- Istnieje – odrzekł brat Nicholasa. – A to duży błąd z jej strony. Nadal myślisz, że będę chciał ci pomóc?

- Miałem taką nadzieję – przyznał Medina, głównie po to, by zająć czymś Alexa i odwrócić jego uwagę od faktu, że za moment dostanie w gębę.

- Zostań tam, gdzie jesteś – zastopował go Alejandro, celując prosto w mężczyznę. Jakimś szczęśliwym dla siebie trafem zdążył odwrócić wzrok od Zuluagi dokładnie wtedy, kiedy Sambor miał na niego skoczyć. – Ten cały Mitchell brzmi interesująco. Ciekawe, co by powiedział na współpracę z moim ojcem. Przydałby się nam ktoś taki. Tyle, że pewnie okaże się, że – o ile w ogóle tu się zjawi – zacznie się stawiać i spróbuje przejąć kontrolę nad miasteczkiem – a tego bym nie chciał. I zapewniam cię, że Fernando również nie. Dwa warunki. My, Barossowie, załatwimy Antoniettę, a potem Mitchella – przypominam, jeżeli tutaj przyjedzie, w innym przypadku nie będziemy się w to mieszać. Ale ty pomożesz mi z Nadią. Szykuję dla niej coś specjalnego, a nie mogę tak po prostu do niej pójść. Ona mnie nienawidzi, jakbyś nie wiedział – i chyba ma za co – roześmiał się Alex. - Drugi warunek – ani trochę nie wierzę w to, że ten koleś na ziemi jest ci konieczny do powstrzymania Mitchella, więcej sensu miałoby to, gdyby on zginął i Mitchell nie miałby po co przyjeżdżać – bo jakoś jestem pewien, że ma ochotę nas odwiedzić tylko po to, by zrobić kuku swojemu własnemu synowi. Widzisz, nie jestem głupi. Pomożemy ci, jeżeli pokażesz, że jesteś tego godzien, że jesteś prawdziwym mężczyzną. Jeżeli tu i teraz zastrzelisz Cosme Zuluagę.


Ostatnio zmieniony przez BlackFalcon dnia 16:18:42 30-11-14, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 16:00:06 30-11-14    Temat postu:

Giń, duplu.

Ostatnio zmieniony przez BlackFalcon dnia 16:18:17 30-11-14, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:55:19 30-11-14    Temat postu:

159. NADIA / Aidan / Dimitrio

Obecnie Aidan miał zająć się sprawą – według Dimitria – niecierpiącą zwłoki, a uściślając to węszeniem wokoło skromnej osoby mecenasa Mauricia Rezende, który właściwie w niczym chłopu nie zawinił oprócz jednego dość istotnego faktu, że został on właśnie świeżo upieczonym prezesem jego rodzinnej firmy Grupo Barosso. W prawdzie cieszył go upadek ojca i Alejandra, ale nie wiedział do końca, jakie zamiary miał bratanek Fernanda – to znaczy czy stał po dobrej stronie mocy czy jednak po tej złej? Dimitrio miał dziwne wrażenie, że nie dowie się tego od samego zainteresowanego, a więc pozostało mu tylko jedno rozwiązanie. Skontaktować się z Florencią. Zaczynał jednak wątpić, czy cokolwiek uda mu się u niej wskórać. Nie znał kobiety, ale był prawie pewien, że to lojalna bestia i nie puści pary z ust na temat swojego męża byle komu. Trzeba będzie więc zaaranżować jakieś przypadkowe spotkanie i zadbać, żeby wszystko wyglądało w miarę naturalnie. Nie liczył na cuda, ale dzięki temu przynajmniej zyska trochę cennego czasu na prywatne śledztwo. Najpierw jednak musiał wrócić do Valle de Sombras, gdyż nadal przebywał w Paryżu u syna i w danej chwili spędzali razem czas na samym szczycie Wieży Eiffla. Chłopiec był bardzo podekscytowany przepięknymi widokami z perspektywy lotu ptaka i najwyraźniej szczęśliwy w towarzystwie ojca.
- Tato, a jak już wrócimy do Valle de Sombras, to pokaże Ci, czego nauczyli mnie Christian i Lia – wypalił nagle Miguel, spoglądając na Dimitria swoimi wielkimi oczami.
- Christian i Lia? – brunet zmarszczył brwi, starając się przypomnieć, gdzie wcześniej słyszał pierwsze z imion.
- No tak – odparł krótko, po czym dodał: – To moi przyjaciele z ośrodka i zdaje się, że oboje znają moją prawdziwą mamusię.
- Rozumiem – odpowiedział mężczyzna, uśmiechając się cierpko. Ciągle nie mógł pozbyć się wrażenia, że gdzieś już kiedyś spotkał faceta, o którym przez chwilą wspomniał jego syn. Chociaż tak na dobrą sprawę imię Christian, było bardzo popularne w Meksyku, poza jego granicami zresztą też, więc skąd mógł mieć pewność, że chodzi o tego samego człowieka?
Resztę czasu Dimi postanowił poświęcić na zwiedzanie miasta. Chciał pokazać chłopcu, jak pięknie Paryż wygląda nocą. Do wieczora co prawda zostało kilkanaście godzin, ale przecież nigdzie się im nie spieszyło.

***

Z samego rana czym prędzej pobiegła do miejscowego szpitala, dowiedziawszy się, że trafił tam synek jej koleżanki z kursu prawa jazdy, z którą od razu znalazła wtedy wspólny język i dzięki temu obie miały mnóstwo tematów do rozmów. Później co prawda ich kontakt urwał się na grubo ponad trzy lata, kiedy Nadia nieoczekiwanie musiała wyjechać z powrotem do Puerto Rico, ale teraz kobieta pragnęła odnowić tę znajomość.
- Leonor! – krzyknęła brunetka, dostrzegając zapłakaną przyjaciółkę siedzącą na jednym z krzeseł w korytarzu i niemal natychmiast zamknęła ją w swoich ramionach.
Norrie choć była mocno zaskoczona obecnością Nadii w klinice, bez słowa wtuliła się w nią, szlochając cicho.
- Moje dziecko, Nadio… mój synek… – wydukała w końcu łamiącym się głosem, nie odsuwając się od dwudziestopięciolatki nawet na chwilę. Mocno zacisnęła powieki, pozwalając wydostać się kolejnym łzom.
- Ciiiii… wiem, Norrie… wiem – szepnęła z nosem w jej włosach. – Musimy być dobrej myśli – dodała trzy sekundy później, kiedy Leonor oderwała się od niej i usiadła z powrotem na krześle.
- Lekarze mówią to samo – po długim milczeniu odezwała się matka dwójki dzieci. – Ale ja tak strasznie się boję, że… – urwała w pół zdania, chowając głowę między kolana i znów wybuchając płaczem. – Nie mogę go stracić, Nadi – wyszeptała na koniec prawie niesłyszalnie, używając zdrobnienia imienia wdowy de la Cruz.
- Nie stracisz, obiecuję Ci to – odparła stanowczo córka Cosme Zuluagi. – Mój przyjaciel studiował medycynę. Poproszę go o konsultacje. Nic się nie martw, Leonor. Wszystko będzie dobrze.
Brunetka usiadła obok koleżanki, obejmując ją ramieniem po przyjacielsku.
- Dziękuję – powiedziała nagle Norrie, wierzchem dłoni starając się wysuszyć mokre policzki.
Nadia sięgnęła do torebki po opakowanie chusteczek higienicznych i podała je kobiecie. Leonor wytarła nos, resztkami sił próbując się uspokoić.
- Idź do domu. Powinnaś odpocząć – poradziła wdowa po Dimitriu, czym ściągnęła na siebie karcące spojrzenie matki chorego chłopca. – Ja mówię całkiem poważnie, Norrie. Wyglądasz na przemęczoną i zgaduję, że nie wyszłaś stąd ani na chwilę, odkąd przywieziono tutaj Lori’ego. Idź więc porządnie się wyspać, a ja posiedzę przy małym, dopóki nie wrócisz.
- Ale on cię nie zna. Przestraszy się – zaoponowała panna Angarano.
- No fakt. Właśnie mi uświadomiłaś, że jak rano umyłam włosy, to zapomniałam je uczesać i teraz przez ten wilgotny klimat, który panuje na zewnątrz, mam na głowie prawdziwe afro i wszyscy drżą na mój widok – zażartowała, żeby chociaż na jeden krótki moment zobaczyć uśmiech na twarzy przyjaciółki, choć jej samej też wcale nie było do śmiechu.
Jak widać cel uświęca środki, bo w odpowiedzi na słowa właścicielki wydawnictwa, Leonor uniosła delikatnie kąciki ust i głośno wypuściła z nosa powietrze, a zaraz potem jej twarz na powrót przybrała smutny wyraz. Były to dosłownie ułamki sekund, ale i tak warto było zobaczyć to niezbyt wyraźnie drgnięcie jej mięśni policzkowych, chociażby dla własnej satysfakcji.
- Wiesz, co miałam na myśli – odparła, przerywając niezręczną ciszę.
- Tak, wiem – dwudziestopięciolatka pokiwała głową potakująco. – Przepraszam, chciałam tylko, żebyś choć na chwilę przestała się zamartwiać.
- W porządku, nie gniewam się.
- Więc jak będzie z tym odpoczynkiem? Dasz się namówić?
- Ale…
- Nie ma żadnego „ale”! – Nadia podniosła nieco ton. – Jak Twój synek się obudzi, to dam Ci znać, obiecuję. I przysięgam go nie przestraszyć – dodała, podnosząc w górę dwa palce.
- Ech, no dobrze – westchnęła Norrie. – Ależ Ty jesteś uparta, Nadio.
- Owszem, i to bardzo – potwierdziła, zakładając ręce na piersi.
- Okej, wygrałaś. Teraz pójdę, ale wrócę za godzinę.
- Ani mi się waż! – zareagowała gwałtownie wdowa de la Cruz. – Masz się wyspać, jasne? Nie chcę cię tu widzieć wcześniej, niż za osiem godzin.
Leonor nie miała ani siły, ani ochoty się kłócić, więc w końcu odpuściła i posłusznie pojechała do domu, a Nadia została w szpitalu, czekając na jakiekolwiek nowe wieści na temat stanu zdrowia Lorenza. Wątpiła jednak, by lekarz cokolwiek zechciał jej powiedzieć, bo nie była przecież nikim z rodziny chłopca. Gdy wreszcie skończyła rozważać tę kwestię, wybrała numer do swojego najlepszego przyjaciela. Niestety, nie odbierał telefonu, dlatego wysłała mu krótką wiadomość tekstową.

„Cześć, potrzebuję Twojej pomocy. Oddzwoń jak najszybciej. To ważne! Nadia.”

Nie minęła minuta, kiedy komórka zawibrowała w kobiecej dłoni.
- Patric?! – niemal krzyknęła do słuchawki. – Przyjedź proszę do szpitala, potrzebuję cię…
- Jezu, jak to do szpitala?! – przestraszył się mężczyzna. – Co ci się stało, najdroższa?!
- O nic nie pytaj. Po prostu przyjedź, proszę – powtórzyła swoją prośbę, ignorując przy tym fakt, że detektyw Martinez zwrócił się do niej pieszczotliwie. – Tylko pośpiesz się, okej? Czekam – rzuciła na koniec i nie dając mu dojść do słowa, rozłączyła się i odruchowo wrzuciła telefon do torebki.

***

Huśtawka drgnęła nieznacznie pod ciężarem ciała dorosłego człowieka, kiedy na idealnie wyszlifowaną deskę, upadła kobieta. Wciągnęła w nozdrza strużkę orzeźwiającego powietrza, po czym wypuściła go ze świstem, delektując się przy tym chwilą błogiej ciszy. Nogami odepchnęła się od podłoża i spróbowała się rozhuśtać, ale zbyt niskie siedzenie i zbyt długie kończyny jej to skutecznie uniemożliwiały. Westchnęła więc cicho, kołysząc się tylko to w przód, to w tył, raz w prawo, a raz w lewo i tak w kółko. Rozmyślała nad swoim życiem i tym czego jej najbardziej brak w związku, w którym tkwiła już od czterech długich lat. Aidan co prawda był w stosunku do niej czuły, kochany, opiekuńczy, w łóżku namiętny, a na dodatek zabójczo przystojny, ale mimo to [link widoczny dla zalogowanych] czuła jakiś wewnętrzny niepokój. Miała nieodparte wrażenie, że życie ucieka jej przez palce i jeśli nadal będzie siedzieć z założonymi rękoma, może przegrać coś naprawdę ważnego. Zamarła w bezruchu, kiedy poczuła, jak huśtawka gwałtownie zatrzymuje się, a naprzeciwko niej staje jej własny brat. [link widoczny dla zalogowanych] szarpnął szatynkę za kołnierz, sprawiając, że boleśnie pisnęła, podrywając się do góry. Drugą ręką chwycił jej nadgarstek i wykręcił równie mocno.
- Co Ty odpierdalasz?! Kasa miała być na wczoraj! – rzucił jej prosto w twarz, a z jego oczu na odległość biła dzika furia.
- Conrado, uspokój się, do cholery! – krzyknęła, wyrywając się z silnego uścisku bruneta i pocierając obolały nadgarstek. – Nie dostaniesz już ani grosza na to gów*o, którym się codziennie trujesz tylko po to, żeby mieć za****sty odlot!
Już chciał uderzyć siostrę za jej niewyparzony języczek, gdy nagle jego ręka zatrzymała się w powietrzu złapana przez kogoś niewątpliwie silnego, a zaraz potem usłyszał jego wściekły głos przy swoim uchu.
- Tylko spróbuj, a przysięgam, że cię zabiję! – warknął Aidan, odpychając Conrada od swojej wybranki i przygarniając ją do siebie ramieniem.
- Niby taki z Ciebie poukładany adwokacina, a nie wiesz, że groźby są karalne i możesz przez nie wylądować w pierdlu? – zapytał z nieskrywaną kpiną brunet.
- Nie chojrakuj, smarkaczu – odgryzł się mecenas, cały czas tuląc narzeczoną. – Lepiej wracaj, skąd przyszedłeś i daj nam spokój, jasne?
- Chyba nie w tym życiu – zaśmiał się brat Dayany i odszedł w tylko sobie znanym kierunku, poprzysięgając zemstę.

***

Leonor wróciła szybciej, niż Nadia się spodziewała. Nie miała jej tego jednak za złe, bo wiedziała, jak to jest martwić się o własne dziecko. Miała tylko szczerą nadzieję, że kobieta choć trochę się przespała i odpoczęła po tym wielogodzinnym przesiadywaniu na szpitalnym korytarzu albo w sali Lorenza na niezbyt wygodnych krzesłach. Na miejscu był już też na szczęście Patric, zaalarmowany przez Nadię.
- Poznajcie się – zaczęła wdowa po najmłodszym Barosso. – To jest Patric Martinez, mój przyjaciel – wskazała najpierw na blondyna, a później na brunetkę. – A to Leonor Angarano, matka chorego chłopca i moja koleżanka z kursu prawa jazdy.
- Miło mi – mężczyzna podał dłoń nowej znajomej, uśmiechając się lekko.
- Mnie również – kobieta odwzajemniła gest.
- Patric jest prywatnym detektywem, ale studiował kiedyś medycynę – wyjaśniła Nadia, przeczesując palcami długie, gęste włosy. – Skończył studia z wyśmienitym wynikiem i dostał nawet pracę w szpitalu, ale stwierdził, że urodził się po to, by śledzić ludzi i odrzucił posadę. Ja uważam jednak, że chłopak marnuje się w tym fachu, bo widziałam go kilka razy w akcji i całkiem nieźle sobie radził na sali operacyjnej podczas stażu. Ma naprawdę wielki talent. Pomyślałam więc, że mógłby skonsultować przypadek Twojego syna – zwróciła się na koniec do koleżanki.
- Dziękuję, to miło z Twojej strony.
- Nie ma sprawy, Norrie – córka Zuluagi uśmiechnęła się promiennie. – No więc ja Was zostawiam – oznajmiła po chwili. – Uzgodnijcie wszystkie szczegóły, a potem się zdzwonimy.
Wracała do domu przez park, bo był to znakomity skrót. Po drodze rozmyślała trochę o swoim małżeństwie i zastanawiała się, czy to z jej winy Dimitrio zaczął szukać przygód jako homoseksualista. Może zrobiła coś nie tak albo po prostu nie była dla niego dość dobra? Zupełnie nie wiedziała, dlaczego akurat teraz naszło ją na takie refleksje. Nagle zauważyła znajomą męską sylwetkę, idącą chwiejnym krokiem w jej kierunku. Zatrzymała się, kiedy mężczyzna potknął się na kamieniu i upadł wprost w jej ramiona. Nadia poczuła, że zaraz straci równowagę, ale dzielnie wytrzymała ciężar, który przyszło jej dźwigać. Cóż za ironia losu! Toż to Pablo Diaz we własnej osobie! W dodatku cuchnęło od niego jak z gorzelni!
- Jesteś pijany! – stwierdziła dość oczywisty fakt, przerzucając sobie jego jedną rękę przez ramię i podprowadzając do pobliskiej ławki. Było to oczywiście delikatnie powiedziane, bo facet z całą pewnością miał grubo ponad siedem promili we krwi. – Siadaj – poleciała już spokojniej, a do jej nozdrzy wdarł się nieprzyjemny odór alkoholu.
Mężczyzna upadł bezwładnie na drewnianą kanapę, mamrocząc pod nosem coś kompletnie niezrozumiałego. Nadii jednak udało się wychwycić z jego paplaniny jedno krótkie, choć niezbyt wyraźne zdanie, które przywołało wspomnienie sprzed kilku lat.
- Nadio, dlaczego odrzuciłaś moją miłość?

- Proszę Cię, nie wychodź za Dimitria – usłyszała rozpaczliwy głos Pabla przy swoim uchu. – Rozwiodę się z żoną i poślubię Ciebie, ale nie wychodź za niego, błagam – mężczyzna padł na kolana, zamykając w swoich dłoniach, obie dłonie Nadii i przybliżając je do swoich ust, zaczął składać na nich tęskne pocałunki.
- Ty chyba zwariowałeś, Pablo – odpowiedziała ostro dziewczyna, uwalniając się z uścisku Diaza, a jednocześnie nie siląc się na uprzejmość. – Poza tym jesteś pijany i głupoty gadasz. Lepiej idź do domu i wytrzeźwiej.
- Kiedy ja nie mogę znieść myśli, że jutro będziesz należała do innego! – wybuchnął nagle.
- Kocham Dimitria i nic nie zmieni mojej decyzji – odparła całkiem szczerze, rozwiewając wszystkie nadzieje mężczyzny na ewentualną wspólną przyszłość. – Sam nigdy nie będziesz mnie miał, więc dla własnego dobra pogódź się z moim wyborem.
- Błagam, nie rób tego…
- Wybacz, ale uważam temat za zamknięty – powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Zresztą spójrzmy prawdzie w oczy. Ty nie rozwiedziesz się z żoną, a ja nie upadłam jeszcze tak nisko, by zostać Twoją kochanką!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3493
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:20:26 30-11-14    Temat postu:

Dubel

Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 22:41:51 30-11-14, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3493
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:21:26 30-11-14    Temat postu:

Dubel

Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 22:29:19 30-11-14, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3493
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:22:08 30-11-14    Temat postu:

160. Javier/Viktoria i inni
Javier zatrzymał samochód dokładnie naprzeciwko domu Rodriguezów. Blondyn zgasił silnik spoglądając wprost na Viktorię, która z nieodgadnionym wyrazem twarzy wpatrywała się w zniszczony przez ogień budynek. Próbował rozszyfrować targające narzeczoną uczucia, ale ostatnimi czasy emocje Vicky były ukryte pod fasadą spokoju i bezradnego wzruszania ramionami. Złotowłosa bez słowa sięgnęła do klamki otwierając drzwi. Opuściła ciepłe wnętrze samochodu na rzecz chłodnego powietrza i mżawki. Blondyn ruszył w jej ślady. Kątem oka zerknął na radośnie skaczącego wokół nóg Vicky Hermesa. Pies był prawdopodobnie jedyną osobą zadowoloną z ich wycieczki.
Javier ręce wcisnął w kieszenie dżinsów niepewnie ruszając za Vicky, która skierowała się w stronę wejścia do kilkuhektarowego lasu nie obdarzając go nawet spojrzeniem. Blondyn ani trochę nie był zaskoczony taką a nie inną postawą Viktorii. Po wszystkim, przez co przeszła i z czym jeszcze będzie musiała się zmierzyć nauczyła się ukrywać swoje uczucia. Tłamsić w zarodku złość, ból czy łzy. Zmusiło ją do tego życie, pomyślał ze smutkiem przypominając sobie, kiedy godzinami opowiadała mu o swojej relacji z matką, która uległa diametralnej zmianie po porwaniu. Oczywiście na gorsze.
[link widoczny dla zalogowanych] w opowieściach Viktorii nie budziła w Javierze żadnych ciepłych uczuć. Blondyn spoglądając na fotografie przybranej matki Vicky doskonale wiedział, dlaczego Pablo Diaz przywiózł ją ze sobą ze Stanów i poślubił Była po prostu piękna. Klasyczna amerykańskie piękność z Południa, którą zniszczył jeden człowiek- Fernando Barosso. Najgorsze w tej całej sytuacji było to, iż Viktoria prawdy o warunkach, w jakich przetrzymywana była Gwen dowiedziała się w jeden z najgorszych sposobów. Od samej poszkodowanej, która nieomieszkana wypomnieć, Vicky, że to, co ją spotkało to wszystko jej wina. Dla jedenastoletniego dziecka, którym wówczas była blondynka to był szok. Przemoc i gwałt nagle przestały być pojęciami abstrakcyjnymi i obcymi. Niechęć, jaka narodziła się między matką i córką sprawiła, że jedenastolatka targnęła się na swoje życie. Gwen zaś nie potrafiła funkcjonować bez swoich małych kolorowych tabletek na receptę. Dziś znając wszystkie fakty był wdzięczny Pablo za to, iż wysłał córkę do szkoły z internatem. Nie tylko, dlatego że dzięki temu on i Vicky się spotkali, ale przede wszystkim za trzymanie jej z daleka od destrukcyjnej Gwen.
- Ty wiesz w ogóle, dokąd idziemy?- Zapytał odwracając d tyłu głowę. Za plecami miał tylko drzewa i nic po za tym. Wyciągnął z kieszeni telefon i zaklął. – Nie ma zasięgu- wyjaśnił swój wybuch narzeczonej, która obdarzyła go zaskoczonym spojrzeniem.
- Jesteśmy w lesie Javier- przypomniała mu rozbawiona.- Nie będziesz miał tutaj zasięgu. – Zatrzymała się sięgając do tylnej kieszeni po złożoną wpół kartkę.- Za nim tutaj przyjechaliśmy włamałam się do głównej satelity NSA przekierowałam sygnał na twoją działkę i ściągnęłam obraz ze szczególnym uwzględnieniem obiektów zdolnych do zamieszkania. Chatka jest dwa kilometry na północ od domu.
- To niedobrze nie lubię być odcięty od świata- mruknął podchodząc do Vicky. Objął ją w pasie.- Moją działkę widać z kosmosu- uśmiechnął się pod nosem. Oparł brodę na ramieniu złotowłosej zerkając na trzymaną przez dziewczynę mapę.- Ekstra.
- właściwie Javier to, po co kupiłeś tą ziemię?- Zapytała wsuwając za ucho niesforny kosmyk włosów. Poczuła jak dłoń blondyna oplata jej talię.- W przeciwieństwie do Alexa nie wierzę w opowieść o otwieraniu tartaku.
- Chciałem, aby ziemia wróciła na łono rodziny- Jednym ruchem obrócił Vicky w swoją stronę. Viktoria, aby nie stracić równowagi dłonie zacisnęła na klapach jego kurtki. Javier uśmiechnął się łobuzersko przyciągając ją do siebie. Zmarszczył brwi, kiedy jego palce natrafiły na coś twardego.
- Broń?- Zapytał palce zaciskając na kolbie od pistoletu. Vicky skinęła głową. – To niebezpieczna zabawka Vicky Nie powinnaś jej nosić.- Zauważył marszcząc brwi. Blondynka nie przepadała za bronią, choć potrafiła się nią obsługiwać. Javier osobiście ją tego nauczył. Z zadumy wyrwały go jej dłonie, które z klap kurtki wślizgnęły się pod nią. Objęła go w pasie.
- Przeganiał kocioł garnkowi- mruknęła stając lekko na placach. Czule pocałowała go w usta.
- Teraz jesteśmy jak Bonnie i Clyde. – Powiedział z błyskiem w oku
- Marnie skończyli- przypomniała mu.
- Nie martw się my będziemy mieli swój happy end. Obiecuje ci to.

***
Skrzywiła się mimowolnie na widok bezwładnego ciała mężczyzny przywiązanego do krzesła. Niepewnie zrobiła krok do przodu przenosząc wzrok na wysokiego bruneta, który pogwizdywał pod nosem jakąś nieznaną irytującą ucho melodię.
- Nie musisz tutaj być- przypomniał jej sprawnymi szybkimi ruchami oplatając nadgarstek nieprzytomnego faceta kawałkiem drutu.- Tam są drzwi.
- Nigdzie nie idę- zaprotestowała natychmiast. Splotła ręce na piersiach hardo zadzierając do góry podbródek. – Nie możemy z nim po prostu porozmawiać?- Zapytała z nadzieją w głosie.
- Nie- odpowiedział krótko prostując się.- Potrzebujemy szybko kilku informacji a tortury to szybki sposób na ich uzyskanie- wzruszył bezradnie ramionami odwracając do tyłu głowę. – Wioząc go tutaj chyba nie spodziewałeś się że podam mu piwo i kapcie żeby odpoczął sobie po trudach podróży!- Krzyknął robiąc krok do przodu w kierunku dziewczyny. Szatynka zrobiła krok do tyłu. Nadal jednak spoglądała mu odważnie w oczy. Brunet przewrócił oczami zsuwając z ramion skórzaną kurtkę. – Potrzymaj.
[link widoczny dla zalogowanych] nie był ani trochę zadowolony z przyzwoitki, którą przydzielił mu Peter Pan. Nie uważał, iż potrzebuje jej obecności, aby wyciągnąć interesujące go fakty z człowieka, który już na starcie był na straconej pozycji. Szatynka stojąca za jego plecami jedynie mu przeszkadzała. Podwinął rękawy białej koszuli ze zmarszczonym czołem przypatrując się przywiązanemu do krzesła mężczyźnie, który jęknął głośno. Julian uśmiechnął się krzywko obchodząc dookoła krzesło.
- Możesz jeszcze wyjść- Zawrócił się bezpośrednio do dziewczyny, która pokręciła przecząco głową.- Jak tam chcesz- wzruszył bezradnie ramionami. Zatrzymał się naprzeciwko mężczyzny. Przechylił na bok głowę wymierzając mu jednym ruchem siarczysty policzek. Mężczyzna jęknął głośno
- Pobudka śpiochu- zaświergotał radośnie Julian wymierzając mężczyźnie kolejny policzek.- Musimy porozmawiać.
- Nie mam ci nic do powiedzenia- warknął przez zaciśnięte żeby facet.
- I tutaj się mylisz- Julian uśmiechnął się lodowato z zainteresowaniem przyglądając się swoim paznokciom.- Dostałeś zlecenie zabójstwa.
- Nie wiem, o czym mówisz- odparł natychmiast- Pomyliłeś się gościu ja nie jestem mordercą!
- Po pierwsze nie nazywaj mnie gości- palce zacisnął w pięść wymierzając mu cios. – po drugie- powiedział rozluźniając pokryte krwią palce- ja nigdy się nie mylę- Na twarz mężczyzny spadł kolejny cios.
- Możemy załatwić to na dwa sposoby- powiedział Julian uśmiechając się półgębkiem- Wyście sposób pierwszy to ja pytam ty grzecznie odpowiadasz. Prowadzimy uprzejmą konwersację. Sposób drugi- urwał robiąc tym samym dramatyczną pauzę. – Jest nieco mniej przyjemny będę cię torturował dopóki nie powiesz mi tego, co chcę usłyszeć.
- Ja nie jestem mordercą! – Krzyknął płaczliwym głosem mężczyzna pociągając nosem. Julian zacmokał z dezaprobatą. Stanął za plecami mężczyzny boleśnie pociągając go za włosy. Zakładnik zawył z bólu.
- Widzisz tę dziewczynę- przesunął głową w bok w taki sposób, iż patrzył on wprost na szatynkę.
- Tak- Zaskamlał
- Ona by ci uwierzyła ja nie. Pokaż mu kartę- polecił głosem nieznoszącym sprzeciwu do szatynki.
Ingrid z trudem przełknęła ślinę spoglądając ze współczuciem na torturowanego mężczyznę. Sięgnęła do tylnej kieszeni po kartę podchodząc do mężczyzn.
- To dama karo- wydukał mężczyzna spoglądając na kawałek papieru trzymany w dłoniach. – Gra się nią.
- To nie jest zwykła karta idioto. – Mocno szarpnął do tyłu głowę zakładnika.- Wyjaśnij mu, czym ta karta różni się od innych.
- To karta śmierci. Wizerunek damy zostaje zastąpiony wizerunkiem celu, na którego wydany jest wyrok śmierci- wyjaśniła Ingrid z trudem przełykając ślinę- Miałeś ją przy sobie, kiedy cię złapaliśmy.
- Zaraz.. Chwila wy myślcie, że ja jestem mordercą!?- Krzyknął piskliwym głosem.- Nie ja jestem tylko księgowym!
- Tak a ja jestem gwiazdą rocka. Jesteś mordercą pracującym na zlecenie dla różnych typków nielubiących brudzić sobie rąk typów. Chce poznać nazwisko!
- Nie jestem mordercą tylko księgowym
Julian przewrócił wymownie oczami.
- Nie dogadamy się, co?- Zapytał zakładnika. – Wybrałeś, więc opcję numer dwa naszej rozmowy- zaświergotał radośnie pochylając głowę mężczyzny do przodu. Zakładnik zaskowyczał żałośnie.- Twój wybór.
- Możemy zamienić słówko?- Zapytała nieśmiało Ingrid.
- Teraz?- Wzniósł oczy do nieba wzdychając. Wzięcie jej tutaj było naprawdę fatalnym pomysłem. Skinął głową przechodząc w kąt pomieszczenia.
- On mówi prawdę- powiedziała z uporem spoglądając mu w oczy- Sprawdziłam go przed porwaniem jest księgowym. Pracuje na własny rachunek. Ma dwójkę dzieci.
- Jego zawód to przykrywa tak samo jak rodzina- powiedział znużonym głosem Julian. – Skoro jest tylko księgowym to skąd miał dwa i pól miliona peso?
- Zapytaj go.
Julian odwrócił się i zaklął głośno na widok pustego krzesła. Łypnął gniewie na Ingrid.
- Tylko księgowy, co? – Warknął sięgając za pasek od spodni po broń. – Trzymaj się mnie i bądź cicho.
Ze zrozumiem pokiwała głową niepewnie rozglądając się na boki. Niechętnie w duchu przyznała Julianowi rację. Facet na pewno księgowym nie był. Zrobiła kolejny krok czując jak szczupłe ciało zderza się z twardymi plecami Juliana. Odwrócił do tyłu głowę posyłając jej mordercze spojrzenie.
- Przepraszam- szepnęła
Westchnął
- Nie uciekniesz- Krzyknął. Głos odbił się echem od ścian.- I tak się dowiem, kto stoi za zleceniem morderstwa Eleny Rodriguez to kwestia czasu. – Mówił dalej Julian starając się nie myśleć o Ingrid za jego plecami. – Wyjdź powiesz wszystko, co wiesz o swoim pracodawcy a cię nie zabije- usłyszał jak szatynka wciąga głośno powietrze w płuca. – To dla nas obu może się dobrze skończyć.
- Dostałem kartę i pieniądze- usłyszał piskliwy głos. Rozejrzał się na boki szukając mężczyzny.- Dwa i pół miliona teraz drugie tyle po robocie. Nie wiem, kto za tym stoi.
- Wiesz , wiesz- rzucił Julian robiąc krok do przodu, - i powiesz mi.
- Mam lepszy pomysł- odparł rzekomy księgowy za plecami Juliana. Ingrid pisnęła cicho, kiedy poczuła moce szarpnięcie do tyłu i ostrze noże przyciśnięte do szyi. Julian odwrócił się na pięcie spoglądając lodowato na mężczyznę. – Zabieram kasę ty dostajesz żywą dziewczynę.
- Puść ją. Oboje dobrze wiemy, że jej nie zabijesz.
- Jesteś pewien- przycisnął czubek noża do skóry. Ingrid poczuła jak coś ciepłego spływa jej po szyi. – Zabieram kasę, ty puszczasz mnie a urocze stworzenie pozostawiam przy życiu.
- Dobrze- powiedział rozkładając ręce. – Schowam broń, ty puścisz dziewczynę i wyjdziesz. – Niechętnie schował broń za pasek od dżinsów robiąc krok do przodu- Puść Ingrid.
Skinął głową powoli zsuwając nóż z jej gardła. Mężczyzna jednym ruchem pchnął Ingrid w stronę Juliana biegnąc w stronę wyjście,. Brunet pokręcił z niedowierzaniem głową obejmując szczupła talię szatynki. Wyciągnął broń oddając jeden strzał. Mężczyzna zawył z bólu upadając na ziemię.
- Zostań tutaj- zawrócił się do dziewczyny zmierzając w stronę ich zakładnika. Facet odwrócił się z brzucha na plecy. – Naprawdę naiwnie sądziłeś, że pozwolę ci odejść?- Julian parsknął śmiechem. Nogę położył na postrzelonym kolanie przyciskając ją powoli. – Nazwisko a pozwolę ci odejść.
- Dlaczego mam ci wierzyć?
- Trochę zaufania kolego. Nazwisko i najlepiej adres.
- To była kobieta- wydusił z siebie.- nie znam nazwiska, ale wiem jak wygląda. Osobiście przyniosła ze sobą pieniądze i kartę. Cholernie jej zależało abym sprzątną tę małą.
- Opisz ją.
- Ruda, cholernie seksowana babka.
- Za mało- odparł Julian z niezadowoloną miną.- Potrzebuje czegoś więcej.
- Nic więcej nie wiem jak Pana Boga kocham!
- Przypomnij sobie coś jeszcze. Kto, jak kto ale ty umiesz zapamiętywać szczegóły.
- Przyszła w towarzystwie ochroniarzy. Przyjechali samochodem. Ładna czarna bryka z przyciemnianymi szybami. Cholernie droga.
- Gdzie i kiedy się spotkaliście.
- To było w centrum handlowym tutaj w Monterrey. Równo w południe. W „Kleopatrze” To było dwa tygodnie temu w środę.
- Nie mogłeś tak od razu?- Zapytał Julin celując w jego głowę.
- Obiecałeś- wysapał wiedząc lufę pistoletu w swoją stronę.
- Nie dotrzymuje obietnic- powiedział pociągając za spust.
Za swoimi plecami usłyszał przerażony pisk. Zamknął na chwilę oczy. Nie miał innego wyboru facet za dużo wiedział, aby mieli puścić go żywego.
- Przynieś folię- rzucił lodowatym tonem w stronę Ingrid, po której bladych policzkach toczyły się nieme łzy. – Musimy pozbyć się ciała.
- Nie pomogę ci!- Krzyknęła
- Przyszłaś tutaj z własnej woli- odwrócił się powoli w stronę Ingrid. Podszedł do drzew czyny krzywiąc się mimowolnie na widok stróżki krwi spływającej po szyi.- Po za tym nie pomagasz mnie, lecz Dzwoneczkowi. – Przypomniał jej.- Za wszelką cenę chroń swoich bliskich. Folia.

***
Monterrey pogrążone było w deszczu. Ciemnowłosy mężczyzna zatrzymał samochód przed starą opuszczoną fabryką zabawek. Zgasił silnik w zadumie wpatrując się w zniszczony budynek gdzie spędził całe swoje dzieciństwo.
To tutaj w miejscu, które mieszkańcy miasta uważali za wylęgarnie przestępców, narkomanów czy nieletnich prostytutek uczył się ciężkiej szkoły życia. Peter Pan pokazał mu przede wszystkim, iż jego sytuacja nie jest beznadziejna, że może mieć lepsze życie. Dziś po kilkudziesięciu latach Julian Vázquez postanowił spłacić dług wobec przyjaciela. Brunet nie musiał, ale chciał to zrobić.
Pogwizdując pod nosem opuścił ciepłe wnętrze wynajętego samochodu. Zatrzymał się przy drzwiach spoglądając wprost w oko wiszącej nad wejściem kamery. Uśmiechnął się szeroko wystukując swój stary kod. Nie zaskoczyło go fakt, iż kod nadal był aktywny. Pchnął drzwi wchodząc do środka.
O tej porze Kwatera Główna świeciła pustkami. Większość przychodzących tutaj dzieciaków szwendała się po ciemnych uliczkach Monterrey ćwicząc niekiedy swoje umiejętności. Te, które miały odrobinę rozumu w głowie spały w specjalnie przygotowanych dla nich pokojach. Brunet swoje kroki skierował do kuchni. Za nim utnie sobie pogawędkę ze starym druhem musiał napić się kawy. Czekała ich długa pracowita noc.
Zapalił światło ciemnymi oczyma lustrując pomieszczenie, które było dokładnie takie, jakim je pamiętał. Czyste sprzątnięte blaty, żadnych brudnych niepozmywanych naczyń i długi stół z czerwonego drewna. To głównie tutaj spędzali czas planując kolejne skoki, rozmawiając czy zwierzając się sobie nawzajem ze swoich problemów. Julian spojrzał w stronę lodówki, której drzwiczki obklejone były kilkunastoma nachodzącymi na siebie fotografiami. Zagubione dzieciaki miały wręcz hopla na punkcie robienia sobie wspólnych zdjęć. Brunet mimowolnie uśmiechnął się, kiedy jego wzrok padł na uśmiechniętą jasnowłosą dziewczynkę w otoczeniu trzech dorosłych facetów.
Viktoria Diaz była pierwszą dziewczyną w Nibylanddi. Oczko w głowie Petera Pana, który osobiście nauczył ją tego i owego. Pamiętał dni, kiedy Viktoria była po prostu przerażoną jedenastoletnią dziewczynką, która każdego dnia miała zapuchnięte od płaczu oczy. Nie pozwalała nikomu się do siebie zbliżyć. Wyjątkiem był Peter Pan, który w przypadku Dzwoneczka wykazał się ogromnymi pokładami cierpliwości i zrozumienia. Godzinami siedział z nią przy stole w kuchni i czytał Harrego Pottera. Był jedną osobą, której jasnowłosa zaufała. Przyjemniej na początku.
Dzwoneczek przez kolejne miesiące regularnie pojawiała się w Kwaterze Głównej. Z czasem nawet odprowadzały ją tęskne spojrzenia chłopaków, kiedy przechodziła obok. Wiedzieli jednak, iż Vicky jest po za zasięgiem ich rąk. Mogli jednie ukradkiem na nią spoglądać. Po za tym gdyby któremukolwiek z nich wpadł do głowy pomysł położenia na niej swoich łap to prawdopodobnie sama Viktoria by je połamała.
Julian zsunął z ramion skórzaną kurtkę niedbale przerzucając ją przez oparcie krzesła. Wolną dłonią sięgnął do szafki po dwa kubki. Przelał czarny płyn do obu. Jeden wziął dla siebie drugi postawił na stole. Ponownie zbliżył się do lodówki zdejmując z niej jedną z najnowszych fotografii.
Dzwoneczek i Magik byli nierozłączni od trzynastu lat. Razem jeździli na wakacje, knuli, trenowali. Byli jak dwie strony tej samej monety i Juliana nie zaskoczyła wiadomość, iż są parą. Pomyślał „wreszcie” Podniósł wzrok z nad zdjęcia na mężczyznę stojącego w drzwiach. Peter Pan przyglądał mu się z lekkim uśmiechem błąkającym się na ustach.
- Przysłał mi je wczoraj- powiedział do Juliana wchodząc do kuchni. Wziął ze stołu przygotowany przez mężczyznę kubek z kawą.- Wydają się być tam szczęśliwi- Upił łyk kawy.
- Pewnie są- przypiął z powrotem zdjęcie na lodówkę. – Szkoda, że popsujemy im sielankę- powiedział ze smętną miną Julian. Wstawił kubek do zlewu. – Sprawdziłem to, o co prosił mnie najpierw ty a później Javier- westchnął przesuwając palcami po czarnych włosach. – Nie jest dobrze Peter .
- Pogadamy o tym w moim gabinecie.
Pięć minut później [link widoczny dla zalogowanych] niespokojnie krążył po niewielkiej przestrzeni, co chwila zerkając na leżącą na biurku kartą. Była to dama kier, której znajomą karcianą twarz zastąpiono zdjęciem Viktorii. Podpis pod fotografią Elena Rodriguez.
- To wyrok śmierci- przypomniał mu niechętnie Julian. Peter łypnął na niego gniewnie.
- Wiem- warknął przez zaciśnięte zęby.- Kto jeszcze o tym wie?
- Ty ja Ingrid i facet, który przyjął zlecenie, ale on już nic nie powie- uśmiechnął się półgębkiem do Petera- Za nim jednak oddał ducha w ręce sił wyższych trochę z niego wyciągnąłem. – Powiedział spokojnym głosem zakładając nogę na nogę. Ręce złożył na kolanach. Streścił rozmowę z zabójcą na zlecenie.
- Wiesz, kto za tym stoi?- Zapytał z nadzieją Peter opadając na fotel. Spojrzał na Juliana,
-[link widoczny dla zalogowanych]pracuje nad tym.- Odpowiedział.
- Jak ona się czuje?
- To twarda babka wyliże się.
W tym samym momencie do gabinetu weszła Ingrid Lopez niosąc ze sobą tablet. Spojrzała wprost na Petera Pana. Juliana nie obdarzyła nawet jednym spojrzeniem.
-Mam nagranie z monitoringu „Kleopatry” – powiedziała podając mu urządzenie- To co widzisz to kobieta która zleciła zabójstwo Eleny Rodriguez. Przepuściłam jej zdjęcie przez program do rozpoznawania twarzy. Według dowodu osobistego to Inez Romo żona przemytnika. Panieńskie nazwisko to Diaz.
Julian zagwizdał cicho.
- Wiec mamusia chcę skończyć robotę. To zdecydowanie nie poprawi humoru naszym gołąbeczkom- Skomentował rewelacje Julian sięgając po paczkę papierosów. Sprawa komplikowała się jeszcze bardziej.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 23:03:11 30-11-14, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 13, 14, 15 ... 62, 63, 64  Następny
Strona 14 z 64

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin