|
Telenowele Forum Telenowel
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
BlackFalcon Arcymistrz
Dołączył: 08 Lip 2007 Posty: 23531 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 13:53:10 15-01-15 Temat postu: |
|
|
Dubel .
Ostatnio zmieniony przez BlackFalcon dnia 13:58:31 15-01-15, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
BlackFalcon Arcymistrz
Dołączył: 08 Lip 2007 Posty: 23531 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 13:54:10 15-01-15 Temat postu: |
|
|
179. COSME/ETHAN/ORSON/OJCIEC JUAN
Dwóch stojących na niewysokim pagórku mężczyzn spoglądało na rozpościerające się u ich stóp miasteczko, spokojnie paląc swoje ulubione papierosy.
- Perfekcyjnie. Szef będzie zadowolony - odezwał się nagle ten szczuplejszy.
- Facet świetnie się spisał – zgodził się drugi. – Wystarczyła chwila nieuwagi i jednym ruchem wywołał burzę.
- Nie mając pojęcia, co tak naprawdę dostarcza – uzupełnił pierwszy. – Dziwi mnie tylko, że Rezende...
- Najlepszym też zdarzają się drobne błędy – przypomniał mu ten tęższy w barach. – Zajrzał, przeczytał, ale przeoczył to, co najważniejsze.
- Chciałbym być świadkiem jego rozmowy z Cosme Zuluagą, gdy ten już otrzymał naszą przesyłkę. Staruch z El Miedo pewnie nie był miły dla tego chłoptasia.
- Sądząc po tym, jaką opinię ma właściciel zamku, Mauricio zbiera teraz pieniądze na sztuczną szczękę – zachichotał nieprzyjemnie mężczyzna. – Tak się kończy zadzieranie z szefem.
- Nie rozumiem tylko jednej rzeczy. Dlaczego go nie wykończy, zamiast...
- On preferuje inne metody. Nie po to czekał tyle lat, żeby tak po prostu zabić El Loco. O nie. On chce, żeby ten człowiek cierpiał, chce zesłać go do samego piekła, a dopiero potem patrzeć, jak umiera w męczarniach. Najpierw zabrał mu matkę, potem brata, siostrę, a teraz zabiera i córkę.
- Szaleniec. Ale za to kocham naszego szefa – roześmiał się ten, który zaczął rozmowę, po czym skończył palić, rzucił papierosa na ziemię, przydeptał butem i razem z kolegą opuścili miejsce obserwacji.
Ciemne chmury gromadzące się nad zamkiem były niczym w porównaniu z tymi nawiedzającymi duszę i serce Cosme Zuluagi. Kiedy tylko Nadia – a raczej oszustka, jak ją w myślach określał – w pośpiechu opuściła jego posiadłość, szybkim krokiem skierował się w stronę schodów, wyszedł na piętro, po czym dotarł do pokoju na końcu jednego z korytarzy. Był to chyba najmroczniejszy pokój w całym zamku, a przynajmniej w tej części, która pozostała nienaruszona po pożarze. Sięgnął do schowka, jakich pełno było w zamczysku i wyjął z niego sporą butelkę czerwonego, słodkiego wina i jeden, dość duży kieliszek. Ze złością pomieszaną z rozpaczą nalał do niego alkohol, duszkiem wychylił zawartość szkła, po czym napełnił je ponownie. A potem znów i znów, jakby chciał zagłuszyć ból, zalać go winem, sprawić, że utopi się w czerwonej toni...
Cosme sam czuł się, jakby tonął. We mgle, w smutku, w depresji i desperacji. Nie miał pojęcia, gdzie znajdowała się w tej chwili Dolores, zresztą nie chciał wiedzieć. Jedyne, czego pragnął, to zostać sam. I tak naprawdę był sam – nie tylko w El Miedo, ale i w życiu. Wszystko, o czym marzył, zostało zdruzgotane w drobny mak. W pył. W ciemność. W nicość. W zagładę.
Wymyślając coraz to nowsze określenia na to, co czuł, pił coraz więcej i więcej, aż zakręciło mu się w głowie. Ignacio swego czasu wspominał coś, że Zuluaga owszem, może cieszyć się smakiem alkoholu, ale tylko w niewielkich ilościach ze względu na chorobę serca. Cosme jednak nie dbał o to, nie w tej chwili. Nawet, jeżeli umrze, nikt nie będzie po nim płakał. Ariana? Była jak mgnienie w jego życiu, z pewnością uroni kilka łez, ale potem zapomni o nim, jak wszyscy. Dolores? Była tak piękna i dobra, że bez trudności znajdzie sobie kogoś innego, kogoś bardziej wartego jej uczucia. I nie skażonego tak straszliwą przeszłością.
Mógłby wymienić jeszcze kilka osób, które zdążył bliżej poznać podczas ostatniego miesiąca, ale nie miało to najmniejszego sensu. Nawet ten, który właśnie przyszedł Zuluadze na myśl, niezbyt długo musiałby mierzyć się ze smutkiem. O ile oczywiście w ogóle by go odczuł, bo przecież nie...
Zaraz po tym, jak przypomniał sobie o człowieku, który bardzo szybko uporałby się z żalem – w końcu nie byli sobie bliscy, nie tak, jakby mogli być – przed oczami Cosme stanął jeszcze ktoś. Jego własny brat. Szepnął cicho jego imię, wspominając każdą miłą chwilę, jaką spędzili razem. A potem tą najgorszą – jego pogrzeb.
- Nie potrafiłem cię obronić...Zawiodłem...Nasz ojciec, on...Na pewno maczał w tym palce. Tak długo trzymaliśmy w tajemnicy pewien fakt. Twoją obecność, tam, wtedy, gdy to się stało. On musiał się dowiedzieć, że widziałeś to samo, co ja, że byłeś ze mną tamtego dnia, nie ma innego wyjaśnienia...
- A teraz Nadia zawiodła mnie...- dodał po chwili milczenia, czując, jak opuszczają go powoli wszystkie siły. Zacisnął palce lewej ręki na stojącym przed nim fotelu, próbując powstrzymać przemożną ochotę rzucenia kieliszkiem o podłogę i roztrzaskania go tak sam, jak zmiażdżono jego serce.
- Przyszła do mnie do szpitala, Nacho ją przyprowadził, pamiętam, jakby to wydarzyło się dzisiaj, to wtedy wyznałem jej to, co – jak sądziłem – było prawdą. Nawet nie zaproponowałem badań DNA, wiedziałem, że Ignacio nie mógłby mnie okłamać, nie w takiej sprawie...A Nadia...Była taka szczęśliwa, tak bardzo wzruszona, objęła mnie, pocałowała. przytuliła, a ja...- głos mu się załamał. – Boże...- podjął po chwili. – Dlaczego ja tak cierpię? Czym zasłużyłem żeby każdy, dosłownie każdy próbował wbić mi sztylet w serce? Kiedy miałem przy sobie kogoś, kogo uważałem za córkę...- urwał. Przez głowę przemknęły mu wszystkie te chwile, kiedy Nadia była blisko, gdy się nim opiekowała, troszczyła, jej spojrzenia, gdy patrzyła na swego ojca, zaskoczenie, gdy powiedział jej o dokumentach, o teczce...
I to, jak sam się czuł w tamtych momentach, tą pełnię szczęścia, jaka ogarniała go za każdym razem, kiedy de La Cruz była w pobliżu. A potem we wspomnieniach zobaczył to, co najważniejsze – szczerość. Szczerość i prawdę, jaką Nadia miała w spojrzeniu tego dnia, kiedy padły znamienne słowa „Moja córeczka...moja Nadia...”.
- Chryste Panie! – prawie krzyknął, zdając sobie z czegoś sprawę. Dotarło do niego to, co próbował ukryć sam przed sobą, czego odkąd wdowa po Dimitrim opuściła El Miedo tak bardzo się bał, że okaże się prawdą. Nawet, jeżeli Nadia była córką Fernando Barosso, to po prostu niemożliwym było, żeby o tym wiedziała! Być może Zuluaga nie był mistrzem w odgadywaniu ludzkich charakterów i zamiarów, dobrze przecież wiedział, jak oszukała go Antonietta, zadając się najpierw z ojcem Alexa i Nico, a potem z Manolo, ale tym razem był pewien, że nie może się mylić. Nie miało najmniejszego znaczenia, kim był ten, który spędził noc z panną Boyer, liczyło się to, że de La Cruz nie miała o niczym pojęcia!
Przez ułamek sekundy nie mógł się zdecydować, czy najpierw odstawić kieliszek, butelkę, którą również trzymał w dłoniach, wybiec jak najszybciej z pokoju, czy też próbować uruchomić stary telefon i zadzwonić...właśnie, gdzie? W tym momencie nawet nie skojarzył, czy ma gdzieś zapisany numer Nadii, czy też nie. A nawet nie byłby w stanie wybrać koniecznych do uzyskania połączenia cyfr. Wreszcie wykonał część z tego równocześnie, to znaczy rzucił naczynie i szkło na podłogę, po czym wypadł za drzwi i pędem zbiegł na dół, na parter.
- Samochód! Nie, zaraz. On nie działa. Motocykl! Nie mam. Hulajnoga. Cokolwiek, co ma cztery koła. Albo dwa. Albo jedno.
Rozejrzał się rozpaczliwie wokoło, nie bardzo wiedząc, co począć. Nie chcąc tracić czasu, po prostu skoczył do wyjścia i pokonał całe zbocze wzgórza na własnych nogach, kompletnie ignorując rosnący ból w stopach...i w piersi. Dostał sporej zadyszki, ale nic, a nic go to nie obchodziło.
Na samym dole, przy ścianie jednego z domków dostrzegł wybawienie. Rower. Stary, rdzewiejący, ale rower. Tak się ucieszył, że miał ochotę pocałować jednoślad. Odłożył jednak podziękowania na później, wsiadł na siodełko i popedałował przed siebie. Szukać jej, szukać Nadii, tej, która być może nie była biologicznie jego córką, ale emocjonalnie, uczuciowo – z pewnością tak.
Pierwszym miejscem, jakie odwiedził, był oczywiście dom Nadii. Zeskoczył z pojazdu i nieco nerwowo zapukał do drzwi. Był pewien, że kobieta długo mu nie otworzy, ale z czasem da się przekonać. I przeprosić. Być może nawet mu wybaczy. Wiedział, że wiele dni upłynie, nim odzyska jej zaufanie, ale gotów był zrobić dosłownie wszystko, aby tak się stało. Jakże żałował wypowiedzianych w gniewie słów! Nie był porywczy, przynajmniej nie aż tak, ale kiedy dowiedział się o tym, że Nadia nie jest jego dzieckiem, cała miłość do niej przemieniła się w pogardę. Nie w nienawiść, bo Zuluaga nienawidzić nie potrafił – nawet tych, którzy go tak haniebnie zdradzili i skrzywdzili w trakcie i po procesie – ale jednak w uczucie tak samo silne, jak to, którym darzył ją na początku. Dlatego zareagował w ten sposób, nie do końca przemyślanie i spokojnie. Mógł przecież zażądać tych cholernych badań, zanim całkowicie odrzucił możliwość, że może jednak...że dokumenty były...sfałszowane.
Ta myśl uderzyła go jak obuchem, prosto w głowę. Mauricio Rezende. Jak długo syn Mitchella go znał? Zaledwie kilka dni. Skąd prawnik miał dokumenty, skąd je zdobył? Czy jakieś durne kartki papieru miałyby przekreślić wszystko to, co połączyło pana na El Miedo z de La Cruz?
- Idiota! – warknął Cosme sam do siebie, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę. Robiło się coraz bardziej zimno, a wyrzucanie sobie, że po prostu zachował się podle, w niczym nie pomagało. Przysiągł sobie, że jak tylko porozmawia z Nadią, poprosi ją o wykonanie badań DNA i w końcu się dowie, co naprawdę jest grane. A nawet, jeżeli nie była jego córką, to do diabła z tym! Tak straszliwie chciał, żeby jednak była, tak bardzo tego pragnął, że gotów był nawet z powrotem przyjąć ją do siebie i wtedy, gdyby testy wykazały coś innego. Oczywiście nie przestałby szukać prawdziwej potomkini, najwyżej miałby dwójkę, zamiast jednej.
- Nadia, otwórz! – zawołał, stukając ponownie w drzwi. Nie miał pojęcia, że w tym samym czasie na dachu wieżowca Grupy Barosso rozgrywa się dramat i za moment może stracić tą, którą – jak przyznał się przed momentem przed samym sobą – bardzo, ale to bardzo kochał. – Wiem, że jestem kretynem i to do kwadratu, ale proszę, porozmawiaj ze mną! Ja...wyjaśnię ci wszystko, powiem, czemu akurat Barossowie tak bardzo działają mi na nerwy! Tylko mnie wpuść...proszę.
Tak właśnie zrobi. Koniec z tajemnicami, koniec z chowaniem się w przeszłości, opowie zarówno jej, jak i całemu miasteczku, o tym, co zrobił Fernando, o zapiekłej antypatii, jaka łączyła dwóch mężczyzn, również o paru innych rzeczach, które powinni znać mieszkańcy Valle de Sombras.
Poza jedną. Tożsamością jego brata. Tego akurat nie mógł się dowiedzieć nikt. Nigdy. Nawet...ktoś, kto miał do tego pełne prawo.
Był jednak ktoś, kto znał imię drugiego z synów Mitchella. Ethan Crespo. Zszokowany do granic możliwości rewelacjami, jakie przekazał mu ojciec, usiadł ponownie na jakże ostatnio bardzo przydatnym mu krześle i przełknął głośno ślinę.
-To jest...to jakaś...nie wiem, jak to nazwać. Co za ojciec zabija własne dzieci?
- Starszy Zuluaga – odparł po prostu Orson. – Wśród tych bardziej przesądnych członków jego organizacji krąży plotka, że nie jest człowiekiem, ma nawet przydomek „El Diablo”.
- Jaki motyw...dlaczego zabił młodszego z braci?
- Duma? Ufność we własne siły, we własną nietykalność? To właśnie zgubiło młodzieńca. Postawił się ojcu, próbował pokazać, że się go nie boi. Jeden rozkaz i było po wszystkim.
- Czy on...czy miał rodzinę? Poza Cosme, oczywiście. Wiedzieli, dlaczego zginął? – Ethan wyobraził sobie cierpienie ewentualnych synów, czy córek i aż się wzdrygnął.
- Miał – odparł cicho Orson. – Miał dzieci. Żadne z nich nie miało pojęcia o pokrewieństwie łączącym ich ojca z Mitchellem, ani nawet z samym Cosme Zuluagą. Tylko brat pana na El Miedo wiedział, kto jest kim. Bracia nie mieli jednak świadomości, że istnieje również Lydia.
- A ta dwójka...Właściciel zamku się nimi opiekuje, prawda? W końcu jest ich wujkiem.
- Nie. Z tego, co mi wiadomo, nie wyznał im ani słowa. Jak już ci powiedziałem, rodzeństwo nie chciało, żeby ktokolwiek wiedział, że łączą ich więzy krwi. A gdyby Cosme nagle za bardzo zainteresował się dziećmi młodszego brata, wszystko wyszłoby na jaw.
- W takim razie...pozostawił je same sobie? Cóż za okrucieństwo!
- To nie tak. On wciąż ma nad nimi pieczę – w ten, czy w inny sposób. Cała ta sprawa musi jednak pozostać w tajemnicy, wyjawienie jej zniszczyłoby życie zbyt wielu osób.
- Ale dlaczego w ogóle nią była? Dlaczego Cosme nigdy nie wspominał o bracie? Wstydził się go?
- Tutaj również się mylisz. On go chronił. Przed własnym ojcem. Mitchell dopiero jakiś czas temu zorientował się, gdzie jest jego młodszy syn. Coś musiało się stać, coś w przeszłości, z którego to powodu pan na El Miedo tak bardzo się starał, żeby mój szef nie dostał własnego dziecka w swoje łapska. I jak widać, miał rację...Być może nie tyle rodzinne kłótnie, a to coś było swoistym wyrokiem śmierci, jaki Mitchell chętnie podpisał.
- Ale co by to mogło być?
- Nie mam pojęcia – pokręcił głową Orson. – Synu...Wiesz, co musisz teraz zrobić, prawda? Jechać do Valle de Sombras. Upewnić się, że ojciec Juan dojechał na miejsce. Że ich ostrzegł. Że moje poświęcenie nie poszło na marne.
- Nie ma mowy! – żywo zaprzeczył Ethan. – Nie zostawię cię tutaj! Nie teraz, kiedy wiem, że...
- Że nie byłem winien śmierci Lydii? Marzyłem o tej chwili od lat. O momencie, kiedy mi wybaczysz. Chciałem, byś choć jeden, jedyny raz nazwał mnie tatą. Zanim umrę. I to się spełniło. Teraz mogę odejść. Idź, synku. Ratuj rodzinę Zuluaga, zrób to, czego ja nie byłem w stanie zrobić z własną. Nie pozwól, by El Diablo zniszczył ich ponownie. A już szczególnie chroń małe dziecko...
Ethan nie odpowiedział. Podszedł do drzwi chatki i kiedy Orson był pewien, że za moment za nimi zniknie, trzydziestopięciolatek po prostu dokładniej je zamknął. Od środka. Wrócił na swoje miejsce na krześle, chwycił dłoń ojca i uśmiechnął się lekko.
- Ojciec Juan sobie poradzi. Zawsze sobie radził. Obroni rodzinę Zuluaga. A ja obronię swoją.
Księdzu faktycznie szło całkiem nieźle. Nieco onieśmielony wszedł do dosyć sporego jak na taką małą mieścinę kościoła i rozejrzał się wokoło, podziwiając piękne malowidła na ścianach i strzelisty, gotycki dach. Spora część ozdób w przybytku Bożym pochodziła z pieniędzy Cosme, on to bowiem chętnie łożył czy to na biedniejsze osoby w miasteczku, czy też na dom Pana właśnie. Dawniej, rzecz jasna, zanim społeczność nie odrzuciła go tak straszliwie i jednoznacznie, praktycznie jednogłośnie.
- Halo? Jest tu ktoś? – spytał, kiedy, nieco zaskoczony ciszą i pustką panującą w kościele, wszedł do zakrystii. Tam również nikogo nie było.
Dopiero po dłuższej chwili poszukiwań i oczekiwania przydreptał do niego maleńki, zasuszony i całkiem posiwiały duchowny.
- Przepraszam ojca, nie mam już tyle sił, co dawniej i chętnie odpoczywam – odezwał się drżącym, ale wciąż pełnym wiary w Boga głosem. – Po prostu zaspałem, niech mi ojciec wybaczy.
- Nic się nie stało – odparł z uśmiechem Juan, od razu bowiem polubił tego, którego miał zastąpić. – Z tego, co mi wiadomo, powiadomiono już ojca o tym, że...
- Tak, tak, oczywiście – staruszek wydawał się nie żywić urazy, że będzie musiał ustąpić miejsca i to komuś młodszemu. – Jak najbardziej. Proszę spocząć, przygotuję herbatę, dzień robi się zimny, jak jakieś zło miało nadejść...
- Zło? W takim spokojnym miasteczku? – zdziwił się Juan, nie dając po sobie poznać tego, co wie i z czym tak naprawdę przybył.
- A tak, tak – pokiwał głową tamten. – Ojciec nie wie jeszcze o okropieństwach, jakie się tutaj działy i wciąż dzieją, prawda? – przeżegnał się szybko, jakby chciał odpędzić złe duchy i dalej krzątał się przy starym czajniczku z gwizdkiem. – Opowiem ojcu. Żeby się tylko ojciec nie wystraszył i nie uciekł – uśmiechnął się lekko ksiądz.
- Proszę się nie martwić, wiele już w życiu widziałem i o wielu grzechach słyszałem – pocieszył go Juan. – Jestem silny miłością Pana.
- Proszę nie być zbyt pewnym, ojcze – upomniał go życzliwie poprzednik. – Tutaj dzieją się rzeczy, w których udział musi brać sam diabeł. – Ojcowie zabijają dzieci, matki wypierają się córek, mówią nawet, że ten, który trzyma tutaj władzę i ma największe wpływy, podpisał jakiś kontrakt, dzięki któremu będzie bogaty do końca życia. Oczywiście wiem, że Fernando Barosso tak naprawdę duszy diabłu nie sprzedał, bo nawet Szatan nie chciałby tak ciemnej, jak jego, ale...- duchowny postawił szklanki z gorącą herbatą na stole i kontynuował: -...wyczynia takie rzeczy, że bardzo łatwo go o to pomówić. Poza tym jego zatarg z Cosme Zuluagą, nieszczęśnikiem tak niesłusznie skazanym za morderstwo, którego nie popełnił...
Juan nadstawił uszu, ciekaw, co ksiądz wie o tym, którego miał ostrzec.
- Poszło jak zwykle o kobietę. O tą, która niby miała być martwa, ale jednak żyje i co ciekawsze, jest tutaj, w miasteczku, razem z córką pana na El Miedo...Cosme nie wierzy, że Nadia jest jego dzieckiem, ale...
I w ten sposób stary spowiednik i w zasadzie przyjaciel właściciela zamku opowiedział ze szczegółami całą historię miasteczka, włączając w to wszystko, co zdarzyło się ostatnio.
- Nie wierzę...- wyszeptał potem Juan. – Córka Barosso? Czy to możliwe, żeby aż tak wszystkich oszukała?
~ Włącznie z Orsonem, starym Zuluagą i ze mną ~ dodał do siebie w myślach mowy ksiądz w miasteczku, ale nie powiedział tego głośno.
- Nie, nie – zaprzeczył staruszek, żywo kręcąc głową. – Wie ojciec, jestem już bardzo stary, ale niektóre rzeczy widzę dobrze, również te, które innym wydają się zamazane. Chodzi o to, że ja wierzę tej dziewczynie. Widziałem ją parę razy na własne oczy, czułem, jak bardzo pragnie mieć rodzinę, ojca. Ona nie mogłaby nikogo oszukać.
- Może nie wiedziała, skąd tak naprawdę pochodzi?
- Musi ją ojciec spotkać. Wtedy będzie wiedział, o czym mówię. Może mam już prawie sto lat, ale tego jestem pewien – Nadia de La Cruz jest córką Cosme Zuluagi.
Tego samego zdania był Juan, ale nie mógł powiedzieć głośno tego, co wie. A wiedział przecież bardzo dużo o tej sprawie. To on przecież trzymał ją do chrztu, to on również był wtedy w Domu Dziecka, gdy Antonietta ją przywiozła i to on słyszał, jak matka mówi do prowadzącej ośrodek, kto jest ojcem. Antonietta nie miała powodu kłamać, nie wtedy. Podała tylko zupełnie inną przyczynę oddania dziecka w obce ręce, stwierdziła, że ojciec się go wyparł, a ona sama nie ma co jeść, gdzie się podziać i nie jest w stanie wykarmić córki. Dopiero później Juan zrozumiał, jakby było naprawdę i – o ironio! – bardzo pomogły mu w tym spowiedzi samego Mitchella Zuluagi. Ale wtedy musiał już milczeć. Dopiero, gdy Nacho prawie ze łzami w oczach zadzwonił do niego i błagał o pomoc w odnalezieniu małej, zdecydował się pomóc. Przeczulony i bardzo wrażliwy na ludzkie nieszczęście, złamał przysięgę zachowania tajemnicy spowiedzi i wyznał Sanchezowi, gdzie znajduje się dorosła już teraz kobieta, cudem tylko unikając odpowiedzialności za to, co zrobił. Była w tym może również i ręka Mitchella, któremu podobało się wyznawanie grzechów przed wyraźnie cierpiącym z tego powodu duchownym. Bycie księdzem to często bardzo ciężkie brzemię.
Cosme spędził dobre kilkanaście minut, pukając do drzwi, zanim w końcu zrozumiał, że Nadii po prostu nie ma. Westchnął ciężko i wsiadł z powrotem na rower, gotów szukać jej po całym Valle de Sombras. Nacisnął pedały i sekundę później musiał zahamować, gdyż tuż przed nosem wyrósł mu nie kto inny, jak Ignacio.
- Mogłem cię przejechać – mruknął zirytowany Zuluaga, starając się nie poznać po sobie, jak bardzo ubodła go zszokowana mina przyjaciela. – Hej. Co jest tak dziwnego w tym, że siedzę...na tym, na czym siedzę?
- To jest rower – podsunął mu Sanchez, mimowolnie się uśmiechając. Dobrze wiedział, że przyjaciel wie, czego siodełko ma pod tyłkiem, próbował tylko uspokoić zarówno jego – widział, że właściciel El Miedo jest wzburzony – jak i samego siebie. – Szukasz Nadii?
- Owszem. Narobiłem paru głupstw – mega głupstw – i teraz próbuję ja naprawić. Nie wiesz może, gdzie ona jest?
- Nie mam pojęcia. - Ojciec Leo nie ukrywał już zmartwienia i przeczesał dłonią włosy. – Mam jej coś do powiedzenia i muszę ją odnaleźć. Rozmawiałem z nią przez telefon, umówiliśmy się, że przyjdzie do ośrodka, ale jej nie ma i...
- Rozumiem. Coś się stało? – spytał Cosme, dodając w myślach „Ponad to, co wyczyniałem ja, oczywiście”.
- Miguel, on...- Nacho urwał. Zdał sobie sprawę, że Zuluaga o niczym nie miał pojęcia i wprowadzanie go teraz w sprawę nie miało sensu.
- Mów! – ponaglił go przyjaciel. – Spotkałem kiedyś tego malca i polubiłem. On mnie chyba też. Nieważne – machnął ręką, dotarło do niego, że w tej chwili nie jest istotne, kto kogo lubi, a kto nie. – Uciekł z ośrodka? Zgubił się? I co moja córka ma z tym wspólnego?
Z rozpędu nazwał Nadię „córką”, ale ani trochę tego nie żałował.
- Nie, to nie tak. Ona...przez cały ten czas myślała, że de Macedo jest jej synem. Nie przeczyłem temu. Cosme, to zbyt skomplikowane, żeby teraz o tym mówić. Trzeba ją znaleźć, zanim...
- Chwileczkę! – syn Mitchella zachwiał się wraz z rowerem, ale zdołali utrzymać równowagę. – Sądziła, że mały Miguel jest moim wnukiem? Nacho, na Boga! I wyście o tym wiedzieli? Oboje? Nadia i ty?
- Tak. – Ignacio zwiesił głowę, czując, co nadchodzi. – Tyle, że to nieprawda. Pomyliłem się. To chrześniak Jose Torresa, mężczyzny, który jest w mieście i to właśnie on...
- Pomyliłeś się – wycedził wściekły Cosme. – Pomyliłeś się. Wmówiłeś biednej Nadii, że jej dziecko jest w pobliżu. Uwierzyła ci. A potem – zapewne przez telefon – próbowałeś to wszystko odkręcić. Mój Boże, a ja myślałem, że to ja jestem idiotą, za to z ciebie jest kretyn roku. Mam straszną ochotę cię spoliczkować. Za nią, za Miguela i samego siebie. Kiedy z nią rozmawiałeś?
- Jakieś pół godziny temu, nie jestem pewien. Do czego zmierzasz?
- Do tego, że...Jezu. Zrobiłeś to po tym, jak nawrzeszczałem na nią i wyzwałem od oszustek. Czy ty wiesz, w jakim teraz ona jest stanie?! Opuszczona przeze mnie, przez własne dziecko – która tak naprawdę nim nie jest – przez ciebie, przez wszystkich?! Nagadałem jej, że jest córką Barosso, a nie moją, bo tak wynikało z dokumentów od Rezende i...
- Co ty bredzisz? – zszokował się Nacho. – Przecież obaj dobrze wiemy, że jest...
- Ja już nic nie wiem. Poza tym, że chyba padło ci na mózg. Albo nam obu. Jeżeli ona coś sobie zrobi...
- Nie sądzę – próbował go pocieszyć opiekun dzieci w miasteczku, chociaż sam się tego zaczął obawiać. – To silna kobieta.
- Nawet najsilniejsi padają pod odpowiednio mocnymi ciosami – odparował Zuluaga. – Masz ją znaleźć. Już. Natychmiast. Pojadę w prawo, ty zaś...
- Nigdzie nie pojedziesz - przerwał mu przyjaciel. – Wyglądasz jak trup. Wracaj do El Miedo, obiecuję, że ją odszukam.
- Mam gdzieś twoje obietnice. Udowodniłeś, że masz papkę pod czaszką. Obaj należymy do klubu debili. Starczy mi sił na objechanie miasteczka. Na co czekasz? Biegnij! Spotkamy się w zamku.
- Będziesz jeździł w kółko, podczas, gdy ja mogę równie dobrze czekać na ciebie w twoim domu? Razem z Nadią? – Plan Zuluagi wyraźnie nie podobał się Sanchezowi.
- Najwyżej zażyję trochę świeżego powietrza. Przyda mi się na serce. Już! Nie ma cię tutaj! I nie zapomnij odwiedzić budynku Grupy Barosso, mogła tam pójść i zażądać wyjaśnień. Ja tam nie pojadę, w moim stanie psychicznym prawdopodobnie bym ich wszystkich zabił.
Jakiś czas później Cosme hamował przed zamkiem, oczywiście odstawiając rower na miejsce, skąd go wziął. Miał wielką nadzieję, że de La Cruz jest w El Miedo i na niego czeka. Że tam ją znajdzie.
Przestąpił próg i faktycznie, coś znalazł. Tyle, że nie Nadię.
Mała, biała kartka.
„Cosme.
Wiem, że wbrew temu, co mówi się w miasteczku, jesteś dobrym i kochanym człowiekiem. W Twojej duszy drzemią ogromne pokłady miłości i czułości, czego doświadczyłam ja sama, tak niedawno. Uratowałeś mi życie i będę Ci za to wdzięczna, póki nie wydam ostatniego oddechu. To jednak, jak potraktowałeś Nadię de La Cruz – byłam wtedy w kuchni i słyszałam wszystko – sprawiło, że coś zrozumiałam. Potrafisz również nienawidzić i to bardzo mocno. Kiedy ktoś Cię zrani, ranisz i Ty, boleśnie, do krwi. Cosme, kocham Cię i wiem, że czujesz do mnie to samo. ale w tym momencie nie jesteś sobą i nie ukrywam, że się Ciebie boję. Muszę odejść, najdroższy. Nie na zawsze, ale dopóki nie wyzbędziesz się tego gniewu, ognia, który masz w duszy. Miałeś pełne prawo czuć się zraniony, cierpieć, ale słowa, jakie wyrzekłeś do tej biednej dziewczyny i to, co słyszałam w Twoim głosie, ta pobrzmiewająca pogarda, to upokorzenie, jakim obdarzyłeś de La Cruz...
Cosme, ja wrócę. Ale nie do Ciebie. Wrócę do mojego kochanego przyjaciela, do mojego mężczyzny, do tego Cosme, w którym się zakochałam. Nie wcześniej jednak, póki na powrót się nim nie staniesz.
Dolores”.
Zmiął kartkę w rękach i rzucił w płomienie, prosto w środek palącego się w pokoju kominka.
- Wiem, że wrócisz – powiedział do siebie. – Bo masz rację. Kocham cię, moja pielęgniarko. I za nic nie pozwolę, aby moja mroczna strona nas rozdzieliła. Będę walczyć zarówno o ciebie, jak i o wybaczenie mojej córki. Bo cokolwiek mówią dokumenty, Nadia jest moim dzieckiem. Była nim i będzie. Na zawsze. |
|
Powrót do góry |
|
|
Stokrotka* Mistrz
Dołączył: 26 Gru 2009 Posty: 17542 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 0:04:02 23-01-15 Temat postu: |
|
|
180. Greta
Siedziała na łóżku, masując skronie, obserwując jak papieros, którego zapaliła 10 minut temu, żarzy się powoli w popielniczce. Erick pojawił się w jej życiu niespodziewanie, równie niespodziewanie co Ivan. I nie mogła wyswobodzić się z tej dręczącej myśli, że coś w tym jest nie tak. Dawni znajomi nie pojawiają się w twoim życiu od tak, bez żadnej większej przyczyny. A już zwłaszcza wtedy, gdy tak naprawdę nie łączyło was nic. A to był właśnie jej przypadek. Włożyła do ust kolejną już tabletkę przeciwbólową, mając nadzieję, że tym razem ibuprofen zadziała i koszmarny ból głowy, który towarzyszy jej za długo, zniknie natychmiast. Wsunęła się pod koc na łóżku i zwinęła w kłębek, wsłuchując w wycie, szalejącego za oknem wiatru.
- Nigdy nie słyszałem o żadnej siostrze - odparł jak najbardziej poważnie, wpatrując się w nią z niemałą konsternacją.
- Wiesz o co Cię pytam?! - odpowiedziała mu cicho, z stanowczością bijącą w głosie.
- Wiem - powiedział równie zdecydowanie, wstając raptownie z miejsca - Więc powtórzę Ci co wiem: o żadnej siostrze nigdy nie słyszałem.
- Czyli mogła istnieć - dopowiedziała sobie sama, a jego wymowne milczenie było jedynie potwierdzeniem jej przypuszczeń. Spojrzała na niego po raz ostatni, w jego oczach dostrzegając żal i strach - jakby bał się tego co mogła odkryć. Jakby sam wiedział ile mrocznych tajemnic skrywa rodzinna Barosso. Ile bezimiennych ciał ma na swoim sumieniu. Ile zniszczonych istnień.
- Do widzenia - pożegnał się szybko i wyszedł, zostawiając ją samą ze swoimi myślami
Właśnie dlatego leżała tu teraz, rozmyślając nad jego słowami. Miała wrażenie, że coś jej umykało. Pojawiało się i znikało. Jakaś mglista, ulotna myśl, która stanowiła klucz do całej zagadki. Czuła ją. Momentami miała nawet wrażenie, że wreszcie ją uchwyci, złapie, zdoła pojąć. Ale ona jej się wymykała. Za każdym razem. Przekręciła się na wznak, czując jak uciążliwy ból głowy powoli przechodzi. W rzeczach jej matki musiało coś być. Tylko ona nie mogła tego znaleźć. A może to sama Renata Ortiz była tą tajemnicą. Ten pomysł przyszedł jej do głowy już milion razy. Od razu, gdy zaczęła zastanawiać się nad tajemniczą siostrą dwójki Barossów, przed oczami pojawiała się jej matka. Ale ten pomysł jak równie pasował, tak był równie niedorzeczny. Mogłaby korzystać z fortuny Barossów bez limitów, a tak zgadzała się na marne ochłapy z tego co rzucał jej Fernando. Poza tym nigdy nie pozwoliłaby jej wejść w głębszą relację z Nicolasem, wiedząc, że mógłby być jej kuzynem. A nawet jej matka nie była aż taka chora, by czerpać z czegoś takiego satysfakcję. Ale skoro nie była to ona to ... Wstała momentalnie. To mogłaby być ona ... ale to z jednej strony niedorzeczne. I niby czemu?!
Nie usłyszała pukania do drzwi, a chwilę później koło niej pojawił się Ivan. Mocna konsternacja na jej twarzy, wywołała u niego zdziwienie.
- Greta? - spytał ostrożnie, zwracając jej uwagę. Spojrzała na niego lekko zszokowana, jakby ta myśl, właśnie ta która pojawiła jej się w głowie znienacka, była po prostu niedorzeczna. Choć jak najbardziej prawdziwa.
- Słucham? - spytała nienaturalnym głosem, wzrokiem błądząc po ścianach pokoju jakby została opętana.
- Dobrze się czujesz malutka? - To słowo. Spojrzała na niego momentalnie zdziwiona. Widziała ten wzrok. Te oczy. Ciemne. Niosące ból i strach. Czuła jakby uderzyła w ścianę, a fala wspomnień chciała zalać ją po same stopy, ale tak bardzo oddzieliła się od przeszłości, że cały obraz zamazywał się jej w świadomości. Jedynie ona, w zimnym i ciemnym pomieszczeniu. Czuła - stojąc koło niego, w ciepłym, bezpiecznym domu - jak zimno przenika ją na wskroś. I on. Uśmiechający się do niej. Malutka. Twarz wykrzywiona w grymasie bólu. Zniekształcona. To ona to zrobiła. Ona. Spazmy dreszczy opanowały jej ciało. Usłyszała jazgot samochodu. Drzewo. Krew. I ona.
- Greta - krzyknął Ivan, trzęsąc ją za ramiona, przerażony jej błędnym wzrokiem. Spojrzała na niego. W jego oczach kryła się troska. Troska o nią.
- Nic mi nie jest - odparła słabym głosem, wyrywając się spod jego dłoni i zapalając papierosa, by uspokoić skołowane nerwy. Czuła, że szaleje. Że przeszłość i teraźniejszość zlewają się w jedno, a ona nie może nic na to poradzić. Jakby coś ... ktoś pchał ją do tego.
- Przyszedłem, bo ... - zaczął powoli, nie bardzo pewny jej stanu zdrowia - Pomyślałem, że może wyjdziemy razem na kolację?
- Musze coś załatwić - powiedziała wypranym z emocji głosem, wychodząc z pokoju, zostawiając go samego z mocna skonsternowaną miną.
[…] I kiedy miała to już za sobą, wydawało jej się, że uciekła przed tym na zawsze i nie chciała wiedzieć, że ten koszmar nadal istnieje, czai się za zdradliwie zamkniętymi drzwiami i tylko czeka na okazję, żeby wniknąć przez pierwszą szczelinę i na nowo wstrząsnąć jej życiem. Myślisz, że koszmar jest już daleko, że jesteś bezpieczny, a ten naraz wślizguję się do środka.[…]
Pamiętała to. Ten samochód. Krew. Oraz tą myśl. Tą która pojawiła się przed tym wszystkim. Tak bardzo wyraźną i nieprawdopodobną. A pomimo tego wszystkiego nie mogła wyrzucić jej z myśli. Nie mogła przekonać samej siebie, że jest ona bezsensowna, jakby już się zakorzeniła w jej głowie. Nie mogła znaleźć powodów, dla których nie miałaby być prawdą, choć była ... po prostu dziwna. Z piskiem opon zajechała przed parking hotelu, w którym zatrzymał się Erick. Otworzył przed nią drzwi bez koszuli, a spodnie jedynie lekko trzymały się na biodrach, nie zapięte.
- Mogę wejść? - spytała, widząc śpiącą dziewczynę w jego łóżku, nie będąc pewną czy aby nie przerywa im w nieodpowiednim momencie.
- Skoro musisz - skwitował uśmiechem, wpuszczając ją do środka. Klepnął dziewczynę w pupę, budząc z błogiego snu i wypraszając ją kurtuazyjnie acz zdecydowanie za drzwi.
- A teraz - zaczął, nalewając sobie do szklanki whiskey, robiąc znaczącą przerwę, jakby chcąc dodać swoim słowom większego animuszu - Co jest takie ważne, że przyjeżdżasz tutaj w środku nocy, niszcząc mi plany?
- Wybacz - odparła kpiąco, rękę odpychając szklaneczkę ze złocistym trunkiem, którą wyciągnął w jej kierunku. Skwitował jej słowa charakterystycznym dla siebie uśmiechem, przelewając jednocześnie tą whiskey, której nie chciała, do swojej szklanki.
- A więc? - spytał gładko, upijając jeden, potężny łyk, cały czas wpatrując się w nią uważnie
- Twoja matka, Irene była siostrą Barossów? - spytała stanowczo, mierząc go badawczym wzrokiem. Odstawił szklankę na stolik, a w zaległej po jej słowach ciszy rozbrzmiało zderzenie drewnianego blatu ze szkłem. Spojrzał na nią. Uśmiechnął się
- Nie - ramiona jej opadły, powietrze opuściło płuca - Ona nie była moją matką - dodał po chwili, zaciągając łyk alkoholu prosto z butelki.
Teraz nie wiedziała już nic.
Kiedy się wiele z życiu wycierpiało,każde dodatkowe cierpienie jest jednocześnie czymś nie do zniesienia, i błahostką.
Nie. Nie. Nie. NIE. N.I.E. To nie tak miało być. To on miał nieść śmierć. Jej zagładę. Jej koniec. Widzieć krew płynąca po jej ciele. Strach, ból w oczach. Nienawiść. Dokładnie to samo co czuł on. Nie tego chciał. Nie mógł jej współczuć. Nie mógł zrozumieć. Nie chciał zakochać. Podniósł pustą butelkę i uderzył w ścianę na przeciwko, a szkło rozsypało się w drobny mak. To ona miała cierpieć. Ona. ONA - krzyknął wściekle. Dlaczego, dlaczego, dlaczego, dlaczego?! Widział to. Przerażenie. Strach. Płacz i skowyt. Brązowa trumna. Białe kwiaty. Ojciec.
Siedział sam. Nie chciał czuć. Nie to. Pustka. Słowo, które mogło zarazem wyrażać wszystko jak i nic. Nie płakał. Nie był hipokrytą. Nie zamierzał odstawiać przedstawienia. Widział ją. Siedziała z drugiej strony. Płacząc, co i rusz rzucając jej wzrok bazyliszka, jakby i on miał od tego umrzeć. I może tak byłoby lepiej?! Wstał, gdy wszyscy wstali. Poszedł za nimi jak owca na rzeż. Trumna. Brązowa. Otoczona kwiatami. "Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz". Dźwięk rzuconego piachu. Płacz. Był młody. Nikt nie jest za młody.
Malutka
Poza tym jest na świecie taki rodzaj smutku, którego nie można wyrazić łzami. Nie można go nikomu wytłumaczyć. Nie mogąc przybrać żadnego kształtu, osiada cicho na dnie serca jak śnieg podczas bezwietrznej nocy. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5849 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 20:00:55 27-01-15 Temat postu: |
|
|
181. ARIANA
San Antonio, 9 lat wcześniej
Nigdy nie rozumiała tego święta, choć musiała przyznać, że było ono całkiem zabawne. Co roku w szkole urządzano potańcówkę, podczas której wszyscy uczniowie przebierali się za przeróżne stwory czy postacie z bajek, ale nigdy nie odczuwała chęci, by również w niej uczestniczyć. Wydawało jej się nieco złowieszcze, że Halloween wypada akurat w jej urodziny.
Ariana kończyła siedemnaście lat. Nie mogła uwierzyć, że czas tak szybko leci. Wydawało jej się, jakby zaledwie wczoraj opuszczała rodzinną Valencię, a przecież było to tak dawno temu. Nie tęskniła za Hiszpanią, o wiele bardziej podobało jej się San Antonio ze swoją różnorodnością kultur. Po raz pierwszy w swoim krótkim życiu była szczęśliwa.
- Jak wyglądam?
Dziewczyna odwróciła się, słysząc te słowa. Z łazienki wyszedł Lucas przebrany za kowboja z niepewnym uśmiechem na twarzy. Oscar, który do tej pory milczał, próbując rozgryźć jak włożyć swój kostium wampira, teraz spojrzał na przyjaciela i ryknął śmiechem.
- Wyglądasz jak pajac - skwitował, a Ariania nie mogła się powstrzymać, by również się nie uśmiechnąć. - Widzisz? - Oscar wskazał na nią palcem. - Nawet Ari tak uważa.
- Serio jest aż tak źle? - Lucas spojrzał szybko w lustro ustawione w rogu pokoju. - To miała być taka metafora. No wiecie... Lucky Luke - ja mam na imię Luke. Myślałem, że to będzie zabawne.
- Myślę, że słowo, którego chciałeś użyć to "żałosne". - Fuentes znów parsknął śmiechem, ale szybko się zamknął, widząc spojrzenie przyjaciela.
- A ty niby za kogo się przebrałeś? - warknął w odpowiedzi, na co Oscar zrobił urażoną minę.
- Za Draculę!
- Przestańcie. - Ariana spróbowała ich uspokoić mimo ataku śmiechu, który ją dopadł. - Obaj wyglądacie... no... interesująco.
Teraz spojrzenia obu chłopaków spoczęły na dziewczynie.
- Chcesz powiedzieć, że wyglądam równie głupio jak on? - Fuentes wskazał na Lucasa i zmierzył ją od stóp do głów w taki sposób, jakby poważnie wątpił, czy jest zdrowa na umyśle.
- Dosyć tego. Wszyscy wyglądamy komicznie, ale o to chyba chodzi w Halloween, prawda? - Hernandez spróbował załagodzić sytuację, ale Oscar chyba był niecałkiem przekonany.
- Mów za siebie, ja wyglądam ekstra. - Ariana przeczesała palcami perukę, którą miała na głowie, wydymając przy tym usta i idealnie naśladując Evę Medinę, na co obaj chłopcy ryknęli śmiechem.
- Przebrałaś się za Evę? - spytał po chwili Lucas, kręcąc głową z niedowierzaniem.
- Nie, za barbie. A co, wyglądam jak ONA?
- Nie - odpowiedział od razu Oscar, widząc oburzenie na twarzy dziewczyny. - Ale może już pójdziemy, co? Nie chce tracić całego wieczoru na bezsensowne dywagacje. Ari ma dzisiaj urodziny i musimy to uczcić.
- Oscar ma rację. - Lucas poklepał kumpla po ramieniu i uśmiechnął się promiennie do Ariany. - To jest twój wieczór.
Dziewczyna zarumieniła się. Zawsze tak reagowała, kiedy spoglądał na nią tym swoim przenikliwym wzrokiem. Ten wieczór rzeczywiście zapowiadał się obiecująco.
Nie miała pojęcia, czy urodziny w Halloween przynoszą pecha. Nigdy o tym nie słyszała. Wtedy była młoda i beztroska. Nie mogła wiedzieć, że duchy istnieją naprawdę i nie ujawniają się tylko w noc zmarłych. Gdy raz się pojawią, nawiedzają nas do końca życia.
***
To wszystko wydawało się jakimś koszmarnym snem. Kiedy już myślała, że nie może być gorzej, okazywało się, że się myliła. Z deszczu pod rynnę - jak to mówią. Była jakimś magnesem na nieszczęścia? Zaczynała sądzić, że wszystkie złe rzeczy spadają właśnie na nią. Zatrucie gazem pożar - to było nic w porównaniu z uprowadzeniem i zapewne rychłą śmiercią.
- Gdzie ja jestem? Dlaczego to robisz? Wypuść mnie!
Na oczach miała czarną przepaskę, więc nic nie widziała. Sznur boleśnie wbijał jej się z przeguby. Najgorsze było to, że nie odczuwała strachu. Raczej wściekłość.
- Słuchaj no! Jeśli zaraz mnie nie wypuścisz, gorzko tego pożałujesz!
- Tak? A co mi zrobisz? Może nie zauważyłaś, ale jesteś przywiązana do krzesła.
W tym głosie było coś znajomego. Początkowo Ariana nie mogła zrozumieć, dlaczego nie może przyporządkować go do odpowiedniej twarzy. Dopiero po chwili zrozumiała - głos należał do kobiety, co niezmiernie ją zdziwiło. Wydawało jej się, że porywaczem jest raczej mężczyzna.
Dopiero kiedy rozplątała krępujące węzy i zdjęła jej czarną opaskę z oczu, Ariana ją rozpoznała.
- Massi? Massi, to naprawdę ty? - Nie zastanawiając się długo, pomimo szoku w jakim się znalazła, panna Santiago rzuciła się na szyję domniemanej oprawczyni. - Co ty tutaj robisz?
- Chciałam ci zrobić niespodziankę. Widać nie wyszło. - Dziewczyna, nazwana Massi, wzruszyła ramionami. - Może to nie był dobry pomysł, żeby cię porywać. Mam nadzieję, że nie napędziłam ci stracha?
Ariana jakby jej nie słuchała - wciąż kręciła głową, nie mogąc uwierzyć w to, co się dzieje. Nie widziały się szmat czasu - od wypadku i krótkiej rozmowy w szpitalu, w którym leżał Oscar - a teraz stała tutaj przed nią, w jakimś baraku, uśmiechnięta od ucha do ucha.
- Wszystkiego najlepszego! - wypaliła nagle Massi, chcąc przerwać niezręczną ciszę.
- Oszalałaś? Urodziny miałam dawno temu!
- No właśnie, dlatego postanowiłam ci wynagrodzić fakt, że moja zacna osoba nie pojawiła się na przyjęciu urodzinowym, na które, skądinąd, nie zostałam zaproszona.
- Nie było żadnej imprezy. Ale co ty tu tak naprawdę robisz? Skąd wiedziałaś, że jestem w Valle de Sombras?
- Od twojej mamy, rzecz jasna - wypaliła Massi, jakby to była najbardziej oczywista rzecz pod słońcem. - Wpadłam do niej kilka dni temu. Byłam przejazdem w San Antonio i postanowiłam odwiedzić Oscara...
Znów zapadła cisza, tym razem ponura, a nie pełna oczekiwania. Massi była starszą kuzynką Oscara i byli ze sobą bardzo blisko. Ariana wiedziała, jak dziewczyna się czuje, bo ona czuła się tak samo - jakby najlepszy przyjaciel został im bezpowrotnie odebrany.
- W każdym razie... - ciągnęła Massi, jak gdyby nigdy nic. - Akurat jechałam w tę stronę, bo dostałam zlecenie w Chile.
- Wow, gratulacje! - Ariana szczerze się ucieszyła. Wiedziała, że kuzynka Oscara jest utalentowaną fotografką i dobrze było widzieć, że wreszcie spełnia swoje marzenia. - Więc zahaczyłaś o Miasteczko Cieni specjalnie dla mnie?
- Nie do końca. - Dziewczyna uśmiechnęła się, odgarniając włosy z twarzy. - Mam jeszcze małą robótkę w Monterrey, więc pomyślałam: "dlaczego nie odwiedzić Ariany, do cholery"?
Rozmawiały ze sobą jak gdyby nie widziały się tydzień, a nie dziewięć lat. Arianie było to bardzo potrzebne. Nigdy nie miała bliskich przyjaciółek, a w tym momencie potrzebowała się komuś wyżalić. Kuzynka Oscara przeżyła niemałe zdziwienie, kiedy dowiedziała się, że Lucas również przeniósł się do Meksyku. Wysłuchała jej jednak cierpliwie, a na końcu stwierdziła, że muszą się ponownie spotkać we trójkę przed jej wyjazdem do Chile.
- Byłoby miło - powiedziała Ariana, choć nie do końca przekonana.
Massi nie zdążyła jednak nic odpowiedzieć, bo dał się słyszeć huk i do starego baraku wparował nie kto inny jak Laura. Wyglądała na nieco skonsternowaną, widząc Arianę całą i zdrową w towarzystwie niewiele starszej drobnej brunetki.
- Laura? - Ari wytrzeszczyła oczy, ale nie wyglądała na bardziej zdziwioną niż sama siostra Christiana. - Co ty tutaj robisz?
Wydawało jej się, że ostatnimi czasy zdecydowanie za często zadawała to pytanie.
- Ja... widziałam jak dwóch oprychów cię porywa, śledziłam was i wylądowałam tutaj. Długo nie wychodziłaś, a oni sobie gdzieś poszli i postanowiłam działać. - Laura nadal przypatrywała się nieufnie towarzyszce koleżanki, a Ariana poczuła się cieplej na sercu - miło było wiedzieć, że ktoś się o nią martwił. Nawet jeśli ten ktoś nie dawał znaku życiu od kilku miesięcy.
- Ci goście to moi kumple. Poznałam ich na granicy - wyznała Massi, jakby była z tego dumna, a panna Santiago wytrzeszczyła na nią oczy.
- Kazałaś mnie porwać jakimś obcym facetom, których poznałaś na granicy?! Oszalałaś?!
- Nie przesadzaj, są uczciwi. Zapłaciłam im. - Massi machnęła ręką, chyba nie bardzo zdając sobie sprawy ze swoich słów.
Ariana uderzyła się otwartą dłonią w czoło. Nie było sensu się z nią sprzeczać. Zawsze była lekkomyślna i żyła we własnym świecie. Taka już jej dusza artystki.
- Gdzie my tak w ogóle jesteśmy? - spytała po chwili panna Santiago.
- Na obrzeżach Monterrey - wyjaśniła Laura, która stała wycofana przy wejściu, nie wiedząc jak się zachować.
- Tak, mam tutaj jutro sesję zdjęciową - dodała Massi, wskazując na wnętrze baraku, w którym się znajdowały.
- Dziwne miejsce na sesję - skwitowała Laura, a kuzynka Oscara posłała jej mordercze spojrzenie.
- Przepraszam, a ty jesteś...
- Och, moja wina! - Ariana ponownie uderzyła się otwartą dłonią w czoło i naprawiła swój błąd. - To jest [link widoczny dla zalogowanych], a to Laura - moja... koleżanka. - Zawahała się wymieniając imię siostry Christiana, nie wiedząc, czy ta życzy sobie, by ktokolwiek je poznał. W kawiarni nie wydawała się być zadowolona, kiedy Ari ją rozpoznała.
- Hej, nie podawaj takich dokładnych danych! - zbulwersowała się Massi, a Ariana odczuła nagle przemożną ochotę, by się roześmiać.
- Boisz się, że ktoś cię napadnie? A może wynajmie dwóch zbirów, żeby cię porwali z własnego mieszkania na rzekome przyjęcie niespodziankę?
- Cholera, wiedziałam, że czegoś mi tutaj brakuje - zaklęła Massi, drapiąc się po głowie. - Na swoją obronę powiem, że miałam mało czasu, a sama moja obecność jest wystarczającym prezentem.
Roześmiały się i uściskały na pożegnanie. Massi zaoferowała się, że odwiezie je do miasteczka, ale nie miało to większego sensu, skoro Laura przyjechała własnym autem.
- Odezwij się - szepnęła przyjaciółce na ucho kuzynka Oscara. - Jestem w Monterrey do piątku.
- Tak zrobię, do zobaczenia.
Ariana ruszyła za Laurą w stronę samochodu, unikając jej spojrzenia. Przez jakiś czas jechały w ciszy. W końcu, kiedy to milczenie wydawało się już nie do zniesienia, Ariana nie wytrzymała.
- Dzięki, że ruszyłaś mi na ratunek.
- Drobiazg.
- Ale zdajesz sobie sprawę, że nadal jesteś mi winna wyjaśnienia?
Laura spojrzała na koleżankę kątem oka. Była zdeterminowana i nieugięta. Nadszedł czas na prawdę. A przynajmniej na jej cząstkę.
182. HUGO
Valle de Sombras, rok 2008
Promienie wiosennego słońca wpadały przez uchylone okno do gabinetu Fernanda Barosso, oświetlając jego wnętrze. Piękna pogoda zdawała się szydzić z Huga, który nadal żył wydarzeniami ostatnich tygodni.
Zabił dwóch ludzi. Dotarło to do niego dopiero po kilku dniach od starcia w magazynie. Wcześniej zaprzątało mu głowę inne zmartwienie, a mianowicie to, że pozwolił mordercy matki odejść, nie wymierzając mu uprzednio sprawiedliwości. Tylko, czy zabicie Conrada rzeczywiście by tym było? Odpowiadanie przemocą na przemoc wydawało się niezbyt dobrym rozwiązaniem, przynajmniej wtedy. Poza tym, jego matka na pewno by nie chciała, żeby jej syn został mordercą - Saverin nie mylił się co do tego i Delgado musiał przyznać mu rację.
Ostatnimi czasy Fernando był niebywale zadowolony z siebie. Uśmiechał się do pracowników, powstrzymywał od złośliwych komentarzy. Nikt nie mógł odkryć, co jest przyczyną jego dobrego humoru. Jedyną osobą, która znała prawdę był Hugo. Z tym że on celowo nie wyjawił swojemu szefowi jednego, małego szczegółu, a mianowicie faktu, że Conrado Saverin nadal żyje, wyjechał do Europy i ma się świetnie, podczas gdy sam Fernando był przekonany, że osoba, która od dawna czyha na jego życie od kilku tygodni leży w zimnym grobie.
- Rozmawiałeś z El Panterą? - zapytał Hugo od niechcenia, przyglądając się swoim dłoniom, bo bał się spojrzeć pracodawcy w oczy, by ten nie wyczytał z nich prawdy.
Chłopaka nie bardzo z resztą obchodziło to, co planował El Pantera i czy te plany zakładały jego długą i bolesną śmierć.
- Ucięliśmy sobie krótką pogawędkę - przyznał Fernando obchodząc biurko i wpatrując się w ogród za oknem. - Zaproponowałem małą ugodę w zamian za jego milczenie. Udało nam się zawrzeć coś w rodzaju rozejmu, ale na razie muszę przystopować z biznesem.
Hugo prychnął pogardliwie, nadal wpatrując się w swoje dłonie, ale na szczęście Fernando tego nie dosłyszał. Był w zbyt wielkiej euforii po rzekomej śmierci Saverina.
- Zabiłem dwóch z jego ludzi. Dziwię się, że nie zażądał mojej głowy. - Tym razem chłopak spojrzał na Barossa, uśmiechając się kącikiem ust.
- Wręcz przeciwnie! - Fernando również się zaśmiał, choć w jego przypadku był to raczej złowieszczy ochrypły śmiech, które zwykle wydają złe postacie z bajek. - Chciał bym cię wydał w jego ręce. Ostatecznie osiągnęliśmy kompromis, zadowalający nas obu: nie masz się zbliżać do ich rewiru. Jeśli któryś z Templariuszy cię rozpozna, zastrzeli cię na miejscu.
- To rzeczywiście bardzo zadowalające. I pocieszające, dzięki - rzekł Hugo ironicznie.
Fernando poklepał go po ramieniu, po czym usiadł na skraju biurka wpatrując się w niego intensywnie.
- Tak sobie pomyślałem, że już czas, byś dostał awans - powiedział po chwili, mrużąc oczy w skupieniu, jakby nad czymś usilnie się zastanawiał.
- Awans? - Hugo prychnął. - Jestem szefem twojej ochrony. Myślę, że już dalej na drabinie bytu nie mogę zajść.
- Żartujesz? Po twoich ostatnich wyczynach, teraz wreszcie mogę dać ci bardziej odpowiedzialną pracę. Wiem, do czego jesteś zdolny.
- Co może być bardziej odpowiedzialne od utrzymywania cię przy życiu? - Hugo zadał to pytanie, ale w gruncie rzeczy wiedział, że nie chce znać na nie odpowiedzi. Ludzie pokroju Fernanda Barosso mięli zupełnie inne wyobrażenie na temat tego, co znaczy odpowiedzialność.
- Nic - odpowiedział Fernando śmiertelnie poważnie. - Ostatnimi czasy zauważyłem, że nie wystarczy tylko działać w obliczu zagrożenia. Trzeba zdusić problem w zarodku. I właśnie dlatego cieszę się, że dla mnie pracujesz. Udowodniłeś, że jesteś idealnym człowiekiem na to stanowisko.
Zapadło milczenie, podczas którego było słychać tylko śpiew ptaków w ogrodzie. Fernando wpatrywał się w podwładnego intensywnym spojrzeniem, a Hugo nie był pewny czy je wytrzyma. Czuł jak skręcają mu się wnętrzności. Dopiero co przeżył prawdziwy koszmar, a teraz okazało się, że ten zły sen wcale się nie skończył. On dopiero się zaczynał.
- Jeżeli mówisz o tym, o czym myślę, że mówisz - zaczął, kręcąc głową, jakby chciał odegnać od siebie myśl, która dopiero co przyszła mu do głowy - to wybacz, ale tym razem spasuję.
- Dobrze wiesz o czym mówię, Hugo i rozumiem - potrzebujesz czasu do namysłu. - Fernando usiadł z powrotem na krześle i zajął się jakimiś dokumentami.
Wściekłość, gniew i rozpacz, które odczuwał naprzemian w ostatnich dniach, wzięły górę nad chłopakiem - wstał, pochylił się nad biurkiem i uderzył pięściami w blat z taką siłą, że kilka teczek z dokumentami z niego pospadało.
- Ty chyba nie mówisz poważnie! - wrzasnął, a widząc, że Fernando nic sobie nie robi z jego reakcji i tylko zachowuje stoicki spokój, nie wytrzymał i krzyknął jeszcze głośniej. - Chcesz, żebym dla ciebie zabijał? Jesteś porąbany! Mało dla ciebie zrobiłem? Chcesz mnie jeszcze bardziej wykorzystać, potraktować jak jakiegoś terminatora, który załatwi za ciebie wszystkich wrogów, podczas gdy ty będziesz tu sobie siedział, popijając whisky i paląc cygara?! Jesteś obłąkany!
Ostatnie słowa wykrzyczał tak głośno, że ogrodnik, który kosił trawę w ogrodzie, wyłączył kosiarkę i rozejrzał się po okolicy, szukając źródła tego hałasu. Fernando zdjął okulary, które zwykle zakładał do czytania i przetarł oczy, jakby ta cała sytuacja niebywale go zmęczyła.
- Pokrzycz sobie jeszcze głośniej, Hugo. W całej dolinie jest jeszcze mnóstwo osób, które cię nie usłyszało.
Delgado nie mógł w to uwierzyć. Ten człowiek był nieprawdopodobny. Był gotów na wszystko, byleby tylko osiągnąć swój cel. Liczyły się dla niego tylko dwie rzeczy - własne życie i władza.
Hugo złapał się za głowę, sprawiając wrażenie jakby miał za chwilę wyrwać sobie włosy. To wszystko go przerastało.
- Dosyć tego - powiedział. - Dosyć tej farsy. Nie będę tego dłużej znosił. Tego domu, tej pracy... CIEBIE. Odchodzę. Rezygnuję!
Fernando nic na to nie odpowiedział, tylko sięgnął po słuchawkę telefonu i wymienił z kimś kilka słów. Do Huga nie dotarło żadne z nich. Zbyt był przejęty sytuacją, by cokolwiek usłyszeć. Serce waliło mu jak młotem i był pewny, że jeśli zaraz stąd nie wyjdzie, oszaleje.
- Zanim odejdziesz, chcę byś pojechał ze mną w pewne miejsce - rzekł po chwili Barosso, a Hugo dopiero po chwili zrozumiał sens tych słów.
- Nigdzie z tobą nie idę. Nie słyszałeś? Rezygnuję!
- Proszę cię, Hugo. Będziesz żałował, jeśli nie pojedziesz. Daj mi pół godziny na przekonanie cię, abyś został. Jeśli po tym nadal będziesz chciał odejść, uszanuję twoją decyzję i rozejdziemy się w przyjaźni.
- Do ciebie nic nie dociera, co? - warknął Hugo, ale nie miał już siły krzyczeć. - Co zrobisz? Zawieziesz mnie do jakiegoś obskurnego magazynu, tak jak El Pantera, żeby mnie uciszyć? No powiedz, Fernando, jestem tego bardzo ciekawy...
- Zobaczysz.
To musiało Hugowi wystarczyć. Nie wiedział, dlaczego właściwie to robi, ale ani się obejrzał, a już siedział na tylnym siedzeniu czarnego mercedesa tuż obok Barossa, który nie dawał po sobie nic poznać. Szofer ruszył i zostawili rezydencję daleko w tyle. Jechali kilka minut aż dotarli do centrum miasteczka, które o tej porze tętniło życiem.
- Po co mnie tu zabrałeś? - zapytał w końcu, nie mogąc dłużej wytrzymać ciszy.
- Spójrz. - Fernando wskazał na kamienicę, przed którą bawiło się kilkoro dzieci.
- Nadal nie rozumiem. - W głosie chłopaka dało się słyszeć zniecierpliwienie.
- To naprawdę piękna okolica - samo centrum miasteczka. A niedaleko stąd jest bardzo ładny park. Zobacz - parter tej kamienicy jest na sprzedaż. Idealne miejsce na założenie sklepu albo powiedzmy... kawiarni.
- Do czego zmierzasz? - warknął Hugo, zaciskając pięści ze złości.
- Pamiętasz jak wtedy uciąłem sobie pogawędkę z twoim tatą? No wiesz, wtedy zanim poszedł na odwyk? - Hugo kiwnął głową, więc Fernando kontynuował. - Powiedział mi, że od zawsze marzył, by mieć własną kawiarnię.
- Naprawdę? - zdziwił się chłopak. Jemu ojciec nigdy o tym nie wspomniał.
- Sam widzisz - jego marzenie może się spełnić, kiedy tylko wyjdzie z odwyku. Och, jest i piękna Leonor! - powiedział nagle, a Hugo natychmiast odwrócił głowę z powrotem w stronę okna.
Jego siostra szła chodnikiem, pchając przed sobą wózek, w którym musiał spoczywać zapewne mały Lori. Nawet stąd widać było zmartwienie, które malowało się na jej twarzy. Szybko jednak się otrząsnęła, kiedy jedno z dzieci bawiących się przed kamienicą, podbiegło do niej i złapało ją za rękę. Jaime. Po chwili wszyscy zniknęli we wnętrzu kamienicy, a Hugo zrozumiał, że to właśnie tutaj znajduje się ich nowe mieszkanie, za które zapłacił Fernando. Nigdy wcześniej tu nie był, dbając o bezpieczeństwo swoich bliskich.
- Dlaczego mi to pokazujesz? - warknął Hugo, nadal wpatrując się w okno i ukradkiem ocierając łzę spływającą mu po policzku. - Chcesz, żebym zmiękł?
- Usiłuję ci uświadomić, że przydasz im się bardziej, pracując dla mnie. Od kiedy zaczęliśmy naszą współpracę, żyje im się lepiej. Dbasz o nich. Dzięki tobie mają nowe mieszkanie, a Lori doskonałą opiekę medyczną, podobnie jak Camilo.
- Poradzimy sobie bez ciebie i twoich brudnych pieniędzy. - W oczach Huga rozbłysła iskra, której Barosso nigdy wcześniej u niego nie zauważył.
- Och, nie wątpię. - Fernando uśmiechnął się, ale po chwili zmienił ton z ojcowskiego na bardziej zasadniczy. - Widzisz, problem polega na tym, że ty za dużo o mnie wiesz. Znasz wiele moich sekretów, o których nie mówię nawet własnym synom. Nie mogę cię wypuścić Hugo, choćbym i bardzo chciał...
- Grozisz mi? - Hugo nie wiedział, czy ma się roześmiać, czy mu przyłożyć - to była jawna bezczelność.
- Nazywaj to jak chcesz, Hugo. Ale zastanów się - wystarczy jedno moje słowo, by ta sielanka skończyła się bezpowrotnie. - Barosso wskazał ręką na kamienicę, w której niedawno zniknęła Leonor i dzieciaki. - Jedno kiwnięcie palcem.
- Nie waż się ich tknąć, bo przysięgam na Boga... - zaczął Hugo, czerwony na twarzy. Chyba po raz pierwszy poczuł, do czego tak naprawdę jest zdolny Fernando Barosso.
- Nic im nie zrobię. Pod warunkiem, że zachowasz się jak grzeczny chłopczyk i wrócisz ze mną do rezydencji. Zapomnimy o tym wszystkim, a ty dalej będziesz wykonywał zadania, które ci zlecę...
- Stosujesz szantaż u wszystkich twoich pracowników, czy tylko ja otrzymałem ten przywilej?
Barosso uśmiechnął się paskudnie, po czym powiedział:
- Hugo, uwierz mi. To, co ci oferuję jest lepsze od tego, co może ci zagwarantować to nędzne życie, które wiodłeś zanim cię poznałem. Pewnie myślisz, że będąc po mojej stronie pójdziesz do piekła czy coś w tym stylu, ale powiem ci jedno - wrota niebios i piekieł sąsiadują ze sobą i są identyczne.*
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, a Hugo wiedział, że nie ma wyboru. W tej chwili nienawidził tego człowieka bardziej niż kogokolwiek innego na świecie.
- Być może będę się smażył w piekle - powiedział po chwili, wpatrując się w puste oczy Fernanda bez mrugnięcia okiem - ale mam nadzieję, że nie w tym samym kotle, co ty.
*Nikos Kazantzakis, Ostatnie kuszenie Chrystusa |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5849 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 20:01:05 27-01-15 Temat postu: |
|
|
dubel
Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 20:06:15 27-01-15, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Eillen Generał
Dołączył: 25 Lut 2010 Posty: 7862 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: ..where the wild roses grow... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 13:57:42 07-02-15 Temat postu: |
|
|
182. Mauricio / Laura / Christian
Niezdolny wykonać jakikolwiek ruch, przez kilka ulotnych chwil patrzył w jej ciemne oczy, w których nie dostrzegał nic prócz bólu i przejmującej rozpaczy. Potem mógł już tylko obserwować jak jej ciało spada bezwładnie w dół, a z jej otwartych ust wydobywa się niemy krzyk o pomoc. Rozpaczliwie wyciągała ku niemu dłoń, ale nie był w stanie jej dosięgnąć. Mógł tylko stać tam i patrzeć na jej koniec. Czekać aż jej ciało z głuchym hukiem uderzy o ziemię, spocznie na niej z powyginanymi nienaturalnie kończynami, a kałuża krwi pod nim będzie rosnąć z sekundy na sekundę, aż w żyłach nie zostanie ani kropla.
Podszedł do krawędzi dachu, spojrzał w dół. Wsunął dłonie w kieszenie spodni i zacisnął je w pięści, wpatrując się w leżące na chodniku ciało.
– To ty ją zabiłeś – usłyszał za sobą, a przez jego ciało przebiegł nieprzyjemny dreszcz. Odwrócił się i rozejrzał dookoła. – Zabiłeś ją, Mauricio….
Zerwał się gwałtownie i przesunął dłońmi po zmęczonej twarzy. Serce waliło mu w piersi jak oszalałe, a skroniach spływały kropelki zimnego potu. Choć przed oczami miał obraz martwego ciała Nadii de la Cruz, który przyprawiał go o dreszcze, to po głowie wciąż kołatała mu się rozmowa z Gretą i fakt, o którym nie miał pojęcia, choć do tej pory był święcie przekonany, że o swojej rodzinie wie wszystko. Gdy zmarła jego babka, a matka Fernanda i Gerarda, miał zaledwie pięć lat, ale kiedy jego ojciec odszedł z tego świata był już świadomym rodzinnych konfliktów dwudziestoletnim młodzieńcem i nie przypominał sobie, by młodszy z synów Elviry, kiedykolwiek wspominał cokolwiek o siostrze.
Sięgnął po lampkę wina, stojącą na szklanym stoliku i wypił jej zawartość jednym duszkiem. Nie miał teraz głowy do tego, by się nad tym zastanawiać. Zresztą, skoro jego babka zapisała cały swój majątek jego ojcu, to o ile logicznym było całkowite pominięcie w testamencie Fernanda, o tyle nie było żadnego powodu, by Elvira miała pominąć też swoją córkę, a Greta Ortiz wydawała się dość… specyficzną kobietą i nie był pewien czy może jej do końca ufać.
Westchnął cicho, podniósł się z kanapy i skierował w stronę sypialni. Uchylił ostrożnie drzwi i zajrzał do środka. Łóżko było puste.
– Gdzie, do diabła, jesteś? – powiedział do siebie, wyciągając z kieszeni spodni telefon. Wybrał właściwy numer, a gdy po raz kolejny, włączyła się poczta głosowa, z irytacją przewrócił oczami, nerwowo pocierając czoło palcami. – Kwiatuszku, odezwij się w końcu, proszę. Naprawdę się martwię – nagrał się i rozłączył, po czym przesunął się o kilka pozycji dół w książce telefonicznej. – Nadia de la Cruz… – wyszeptał, przez ułamek sekundy zastanawiając się czy powinien do niej dzwonić. Z której strony nie patrzeć, należała do jego rodziny, a w teczce, którą dostarczył Zuluadze, były przecież informacje, o których ona sama z pewnością nie miała pojęcia – w tym przede wszystkim te o Natanielu – a które mogły wywrócić jej życie do góry nogami. Nacisnął zielony przycisk i przez kilka sekund cierpliwie czekał, aż odbierze. – Nadia? – zapytał, słysząc po drugiej stronie słaby, niewyraźny głos. – Możemy się spotkać?... Tak, wiem, która jest godzina, ale to ważne… – nie dawał za wygraną, choć kobieta po drugiej stronie nie była zbyt miła. Musiał więc już o wszystkim wiedzieć. – Gdzie jesteś?... Czekaj tam na mnie, będę za… – urwał, zerkając na zegarek. – Jakieś piętnaście minut – zakończył i chwyciwszy swoją kurtkę, wybiegł z mieszkania. Pokonanie drogi, jaka dzieliła go od El Paraiso, przy opustoszałych o tej porze uliczkach Miasteczka Cieni, zajęło mu niecałe dziesięć minut. Kiedy wszedł do klubu, od razu dostrzegł ją przy barze. Nie była trzeźwa i nie miała ochoty wychodzić, ale w końcu pozwoliła mu się wyprowadzić, a teraz siedziała na kanapie w jego salonie ze zwieszoną głową.
– Proszę – powiedział, podając jej kubek z drugą już, mocną, gorącą kawą. Nadia chwyciła go w obie dłonie i uśmiechnęła się niewyraźnie. – Lepiej się czujesz?
– Na tyle, na ile można czuć się lepiej w mojej sytuacji – mruknęła bez przekonania. Czując kolejną falę mdłości, odruchowo położyła dłoń na brzuchu, co nie uszło uwadze Mauricia.
– Nie wyglądasz najlepiej. Może powinienem zawieźć cię do lekarza? – spytał. Nadia zmarszczyła czoło i przez chwilę wpatrywała się w błyszczące oczy mecenasa, rozważając w myślach niewypowiedzianą przez niego na głos sugestię. Owszem, tamtego dnia, kiedy pozwoliła sobie na chwilę słabości i wylądowała w łóżku z młodym Martinezem, żadne z nich nie myślało o tym, by w jakikolwiek sposób zabezpieczyć się przed konsekwencjami tego jednorazowego incydentu i do tej chwili w ogóle nie brała pod uwagę opcji, że mogła mieć aż takiego pecha i zajść w ciążę akurat podczas tego jednego razu, kiedy się nie zabezpieczyła i który uważała za pomyłkę. Fakt był jednak taki, że od kilku dni rzeczywiście nie czuła się najlepiej, ale do tej pory składała to na karb zmęczenia i stresu, a teraz… wypitego alkoholu.
Pokręciła głową, odrzucając tę, jak się w tym momencie wydawało, niedorzeczną myśl. Pragnęła dziecka, ale pragnęła też by miało rodzinę – taką, jakiej ona sama nigdy nie miała, a tego w zaistniałej sytuacji nie była w stanie mu zapewnić. Nie mogła być w ciąży.
– Nie trzeba – szepnęła. – To tylko zmęczenie i stres. Mąż, którego do tej pory uważałam za zmarłego, nie dość, że zmartwychwstał, to jeszcze pojawił się w moim życiu w dość spektakularny sposób, przystawiając pistolet do głowy, jakby mało cierpień mi przysporzył do tej pory – dodała z goryczą, gdy przed oczami stanęły jej obrazy z dnia, kiedy Dimitrio wyznał jej, że jest homoseksualistą. Nie wiedziała już, kiedy kłamał, a kiedy mówił prawdę, ale w tym momencie nie to zajmowało jej myśli. – Chłopiec, o którym sądziłam, że jest moim synem, okazał się wcale nim nie być, a człowiek, którego przez krótką chwilę miałam za ojca… – urwała i siąknęła nosem, spoglądając na mecenasa, który przyglądał się jej ze stoickim spokojem i miną wytrawnego pokerzysty. – Co jest aż tak ważne, że nie mogło poczekać do rana? – zapytała po chwili, sadowiąc się wygodniej na kanapie, jedną nogę podkurczając po siebie, a kolano drugiej przyciągając do piersi, jakby przed chwilą w ogóle nie wyrzuciła z siebie tego, co rozrywało jej serce na milion kawałków.
– Chciałem ci coś pokazać – odparł, patrząc prosto w jej ciemne oczy, a gdy zmarszczyła czoło, unosząc brwi, przysiadł na stoliku przed nią i podał jej teczkę.
– Co to?
– Coś, przez co zrobiło się spore zamieszanie, a co sporo wyjaśni i pomoże ci zrozumieć pewne sprawy. Powinienem był rozegrać to zupełnie inaczej, ale nie wiedziałem, że Cosme Zuluaga jest w gorącej wodzie kąpany. Nigdy nie rozumiałem dlaczego ludzie w sytuacji takiej jak twoja i Zuluagi od razu popadają w jakiś huraoptymizm zamiast najpierw pójść do lekarza i zrobić badania, które albo wszystko potwierdzą, albo zaprzeczą wszystkiemu, oszczędzając zainteresowanym bólu i rozczarowania.
Nadia upiła łyk aromatycznego napoju, odstawiła kubek na stolik, tuż obok dłoni Mauricia zaciśniętej na krawędzi blatu. Mauricio na pewno w jednym miał rację – gdyby oboje z Cosme zrobili badania, oszczędziliby sobie niepotrzebnych nerwów. Podobnie należało postąpić w przypadku Miguela – nim uwierzyła, że jest jej synem i przyzwyczaiła się do tej myśli, powinna była to sprawdzić. W duchu podziękowała opatrzności, że nie zdążyła porozmawiać z chłopcem i wyjawić mu prawdy, jak się okazało swojej własnej, która nie miała żadnego potwierdzenia w rzeczywistości, a która wywróciłaby poukładane życie chłopca do góry nogami, z taką samą siłą, z jaką za sprawą jednej cholernej teczki, wywróciło się teraz jej własne.
Westchnęła cicho i bez słowa otworzyła teczkę. Już po przejrzeniu zaledwie kilku dokumentów poczuła, że krew odpływa jej z twarzy, choć zdawała sobie sprawę, co się w niej znajduje. Widziała przecież już te dokumenty. Cosme je jej pokazał. Nie była w stanie przyjrzeć się im wówczas uważnie, ale zrobiła to teraz. Zacisnęła szczęki z wściekłości i posłała mu mordercze spojrzenie, zamykając teczkę. Nie miała siły analizować teraz wszystkich zebranych w niej informacji.
– Jakim prawem się w to wszystko wmieszałeś? – warknęła, czując wzbierającą w niej falę złości.
– Sądziłem, że jesteś zwykłą naciągaczką, że razem ze swoim teściem, a może i szwagrami albo jeszcze kimś innym, uknułaś chytry plan jak oskubać Zuluagę – wyznał szczerze.
– Dlatego postanowiłeś zniszczyć mi życie? Mnie i Cosme?
– Nie rozumiesz i tak samo jak Zuluaga wyciągasz pochopne wnioski.
– Pochopne wnioski? – prychnęła Nadia z irytacją. – Daruj sobie i w ogóle lepiej będzie jak już sobie pójdę – dodała, wstając z kanapy, ale zamknął wtedy jej nadgarstek w żelaznym uścisku i sam wstał, stając z nią oko w oko.
– N. de la Cruz wcale nie oznacza ciebie – powiedział stanowczo, patrząc jej prosto w oczy. – Fernando Barosso jest ojcem Nataniela de la Cruz, nie twoim.
Nadia zamrugała szybko powiekami i opadła bezwładnie na kanapę, ukrywając twarz w dłoniach.
– Nataniel de la Cruz? – spytała, przesuwając dłońmi po włosach i podnosząc pytający wzrok na mecenasa. Mauricio skinął twierdząco i ponownie przysiadł na brzegu stolika. Nadia ścisnęła palcami nasadę nosa i zrobiła kilka głębokich wdechów. – Kim on jest?
– Wygląda na to, że twoim bratem. Twoja matka, będąc bardzo młodą dziewczyną miała romans z Fernandem. W tym samym czasie romansowała też z innym mężczyzną i to on wychował Nataniela.
– Chryste… czy to się kiedyś skończy? – jęknęła, przystawiając dłonie złożone jak do pacierza do ust. Nie miała siły teraz analizować tego wszystkiego. – Czy moje życie nie może być po prostu normalne i nudne?
– Najważniejsze teraz, żebyś porozmawiała z Cosme i żebyście sobie wszystko wyjaśnili – powiedział łagodnie, obejmując jej drobne dłonie swoimi. Nadia spojrzała mu w oczy, a potem przeniosła spojrzenie na ich dłonie. Mauricio uśmiechnął się półgębkiem i niemal natychmiast cofnął ręce, uznając, że pozwolił sobie na zbyt dużą poufałość. Wstał ze stolika i wsunął je w tylne kieszenie spodni. – Jest jeszcze coś – zaczął po chwili, spoglądając na nią przez ramię. Nadia ściągnęła brwi i zaciekawiona wpatrywała się w jego twarz. – Alejandro Barosso – powiedział Mauricio, przypatrując się uważnie jej reakcji na swoje słowa. – Co cię z nim łączy?
– Co proszę?
– Dlaczego go kryjesz? Wiem, że próbował cię zabić i gdyby nie Zuluaga nie rozmawialibyśmy teraz – powiedział opanowanym tonem ani na chwilę nie odrywając wzroku od jej twarzy, która w jednej sekundzie stała się blada jak kreda. – Jestem twoim adwokatem, pamiętasz? – zagadnął, uśmiechając się przyjaźnie, gdy otworzyła usta by coś powiedzieć, ale żaden dźwięk nie wydobył się z jej gardła. – Zawsze przykładam się do pracy i nigdy niczego nie załatwiam po łebkach. Gdy cię sprawdzałem, odkryłem kilka interesujących faktów. Myślę, że kiedy poczujesz się lepiej, powinniśmy wrócić do tematu, zwłaszcza, że twoja sprawa nie jest zamknięta. Wyciągnąłem cię z aresztu, ale Diaz nie odpuści, bo Alex mu na to nie pozwoli. Jeśli mamy z nim wygrać, powinniśmy być o krok przed nim, a jeśli mamy być krok przed nim, muszę wiedzieć o wszystkim, nawet tym, co wydaje ci się nieistotne.
– Ale tamto aresztowanie nie ma nic wspólnego z Alexem – wyznała. – To znaczy ma o tyle, że faktycznie jest konsekwencją mojego głupiego wystąpienia na tym cholernym bankiecie. Nie wiem, co mnie wtedy podkusiło – dodała cicho, sięgając po kubek z kawą. – I na co liczyłam, opowiadając publicznie tę historię. Wiem, że pewnie nikt mi nie uwierzył, bo cała ta historia jest tak absurdalna, że sama bym w nią nie uwierzyła, ale Alex się wkurzył i tylko to się dla mnie wtedy liczyło. Chciałam się na nim odegrać i w ogóle nie myślałam o konsekwencjach, o tym, że coś złego może spotkać mnie albo moich bliskich. Dopiero w szpitalu… Odwiedził mnie Pablo Diaz i powiedział, że nagrabiłam sobie, że Alex i jego ojciec są wściekli i żądni zemsty. To on wymyślił, żebym parę dni spędziła w areszcie, dopóki sprawa nie przycichnie, a Alex i jego ojciec nie ochłoną, ale wtedy zjawiłeś się ty i cały plan szlag trafił.
Mauricio zaśmiał się, kręcąc głową z niedowierzaniem. Do tej pory był przekonany, że takie historie zdarzając się wyłącznie w kiepskich serialach.
– Czyli mam rozumieć, że sprawa jest zamknięta? – spytał, chcąc się upewnić.
– Przynajmniej dopóki Alex czegoś nie wymyśli.
– Myślę, że będzie teraz zajęty czymś innym – odparł Mauricio, uśmiechając się tajemniczo. – W poniedziałek organizuję w firmie zebranie z personelem i chciałbym, żebyś w nim uczestniczyła.
– W firmie?
– W Grupo Barosso – wyjaśnił, uśmiechając się lekko i pogładził dłonią kark, jakby był zakłopotany, choć Nadia nie sądziła, by kiedykolwiek, w jakiejkolwiek sytuacji ktoś taki jak Mauricio Rezende miał być czymkolwiek zakłopotany. – To rodzinny biznes, a ty należysz do rodziny, niezależnie od tego czy mój kuzyn jest zimnym trupem czy nie, prawda?
– Kuzyn?
– Fernando Barosso i mój ojciec byli braćmi – powiedział Mauricio zupełnie bez emocji. – Moja babka testamentem zapisała cały swój majątek mojemu ojcu, a ten zostawił go mnie i tak znalazłem się tutaj – zakończył, uśmiechając się szeroko.
Nadia zaśmiała się pod nosem i pokręciła głową z niedowierzaniem. Tego wszystkiego było zbyt wiele, jak na jedną, słabą kobietę. Do pełni szczęścia brakowało jej jeszcze tylko telefonu z wydawnictwa w Puerto Rico, które przez całe to zamieszanie, zupełnie zaniedbała, choć było najcenniejszym, co w tej chwili posiadała.
– Czuję się jak bohaterka jakiejś pieprzonej telenoweli…
* * *
Nie spała zbyt wiele. Wprawdzie w samochodzie, niemal przez całą drogę z Monterrey, panowała grobowa cisza, ale kiedy tylko przekroczyła próg mieszkania, w którym się wychowała, wszystko wróciło, a ona – niespodziewanie dla siebie samej – rozkleiła się jak dziecko. Noc spędzona z Mauriciem, kłótnia z Christianem, spotkanie z Arianą, a teraz powrót do rodzinnego domu – wszystko to sprawiło, że czuła się coraz bardziej zagubiona i coraz bardziej utwierdzona w przekonaniu jak wielki błąd popełniła.
– Lali? Wszystko w porządku? – zaniepokoiła się Ariana, widząc łzy spływające po jej policzkach jak grochy.
– Nie – załkała, wierzchem dłoni wycierając nos i policzki. – Nic nie jest w porządku – dodała cicho, opierając się plecami o drzwi i wlepiając wzrok w czubki swoich butów. – Mam wspaniałe wspomnienia związane z tym miejscem, ale one przeplatają się z tymi, których wcale nie chcę pamiętać. Myślałam, że kiedy się stąd wyprowadzę… – urwała, przygryzając nerwowo wargę.
– Chodź – Ariana chwyciła ją za rękę i pociągła za sobą w stronę kanapy. – Siadaj – powiedziała, kładąc przyjaciółce dłonie na ramionach i zmuszając, by usiadła, po czym podeszła do barku i wyjęła z niego butelkę czerwonego wina, które kupiła z zamiarem samotnego świętowania swoich urodzin, do czego nigdy jednak nie doszło, choć od jej urodzin minął już niemal miesiąc.
– Naprawdę przyjechałaś tu ze względu na mnie? – spytała Laura, gdy Ariana mocowała się z korkociągiem.
– Naprawdę. Zniknęłaś bez słowa, urwałaś kontakt… Co w tym dziwnego? – spytała, przenosząc wzrok na blondynkę, gdy w końcu udało jej się wyciągnąć korek. Laura uśmiechnęła się blado i wzruszyła ramionami.
– Wydaje mi się, że to nie był jedyny powód twojego przyjazdu tutaj – powiedziała, gdy panna Santiago podała jej kieliszek wypełniony alkoholem.
Ariana uśmiechnęła się gorzko i westchnęła ciężko, zajmując miejsce obok przyjaciółki.
– Masz rację. Chciałam zmienić coś w życiu, a twoje zniknięcie było idealnym pretekstem, powodem, dla którego mogłam opuścić słoneczne San Antonio. Ale to wcale nie znaczy, że się o ciebie nie martwiłam! – zaznaczyła dosadnie, jakby właśnie doszło do niej jak zabrzmiała jej wypowiedź. – I wiesz co? W ciągu zaledwie kilku dni od kiedy zjawiłam się w tym cholernym, ponurym, pełnym tajemnic miasteczku, spotkało mnie więcej niż przez całe moje dotychczasowe życie! Przez chwilę sądziłam, że to się naprawdę uda, że wreszcie napiszę powieść z prawdziwego zdarzenia. Tuż po przyjeździe tutaj dostałam propozycję z wydawnictwa. Jego właścicielka zaoferowała, że wyda moją powieść i zasugerowała, że powinnam się skupić na historii Cosme Zuluagi. Poznałam go, to bardzo sympatyczny człowiek, który wiele w życiu przeszedł. Myślę nawet, że pod pewnymi względami jesteśmy do siebie podobni… – urwała, a jej myśli powędrowały gdzieś daleko. – Ale nie o mnie miałyśmy rozmawiać – przypomniała sobie, spoglądając wymownie na Laurę. – Dlaczego nie dałaś znaku życia? Dlaczego zmieniałaś nazwisko? Co się z tobą działo przez cały ten czas?
Laura nabrała powietrza w płuca i upiła spory łyk alkoholu ze swojego kieliszka.
– Zabawne, że przejmujesz się moim losem bardziej niż mój rodzony brat, choć znamy się przecież z Internetu – powiedziała z goryczą.
– Po pierwsze, to fakt, że poznałyśmy się w sieci nie ma żadnego znaczenia. A pod drugie, nie wydaje mi się, żeby twój brat się tobą nie przejmował – odparła Ariana, zajmując miejsce obok przyjaciółki, a gdy ta wlepiła w nią zaciekawione spojrzenie, zamoczyła usta w swoim kieliszku i spojrzała jej w oczy. – Christian wrócił tu z twojego powodu i naprawdę się martwił, on… dosłownie szalał z niepokoju. Powinnaś się z nim spotkać i porozmawiać. Wciąż jesteście przecież rodziną, nie macie innej i potrzebujecie siebie nawzajem.
– Poznałaś go?
Ariana uśmiechnęła się pod nosem na wspomnienie tego, jak przydybał ją do muru, gdy wracała z targu, jak wtargnął do El Miedo i ostatnio, do mieszkania.
– To za dużo powiedziane – stwierdziła. – Rozmawialiśmy kilka razy i widziałam, że odchodził od zmysłów nie wiedząc co się z tobą dzieje. Ja zresztą też – dodała i zrobiła wymowną pauzę, dla podkreślenia ostatniego zdania. – Powiesz mi w końcu o co w tym wszystkim chodzi? – spytała po chwili.
– W dużym skrócie o to, że przez własną głupotę wdepnęłam w szambo, z którego teraz nie potrafię wyjść. Cieszę się, że tu jesteś, nie masz nawet pojęcia jak bardzo, ale nie mogę cię tym obarczać, Ari. To zbyt niebezpieczne.
– To ma coś wspólnego z tym facetem z tatuażem Templariusza?
Laura zbladła na dźwięk tych słów i spojrzała na przyjaciółkę zdumiona, z lampką wina w dłoni, która zatrzymała się w połowie drogi do ust.
– On jest z kartelu, Los Caballeros Templario, prawda?
– Trzymaj się z dala od ludzi z takim tatuażami – ostrzegła poważnym tonem Laura, opierając kieliszek z winem o podkurczone kolano i umykając wzrokiem przed przenikliwym spojrzeniem Ariany.. – Z nimi nie wolno się przyjaźnić, ani oczekiwać od nich czegokolwiek dobrego.
– Skrzywdził cię?
Laura uśmiechnęła się krzywo i utkwiła wzrok w swoim kieliszku, szukając odpowiednich słów.
– Co ci mam powiedzieć? – spytała po chwili, spoglądając przyjaciółce prosto w oczy. – Że się beznadziejnie zakochałam i byłam tak zaślepiona, że pozwoliłam się wmanewrować w jakieś gierki i chore układy? Gdy go poznałam, wydawało mi się, że złapałam pana boga za nogi, a potem, gdy w końcu przejrzałam na oczy było już za późno, żeby się wycofać.
– To przez niego zmieniłaś tożsamość?
Laura westchnęła i wymownie zerknęła na swoją obrączkę.
– Wyszłaś za mąż?! Chyba nie za…?
– Nie – zaprzeczyła Lali, nim Ariana zdążyła dokończyć pytanie. – Mauricio to naprawdę wspaniały człowiek, mężczyzna, w którym można się zakochać, ale… – urwała, zerkając niepewnie na przyjaciółkę.
– Ale?
– Gdybym opowiedziała ci wszystko, naprawdę napisałabyś z tego powieść życia – zaśmiała się, dopijając resztę wina ze swojego kieliszka. – Ale nie mogę cię narażać. Powiedz lepiej co to za przystojniak odprowadzał cię do domu, zanim cię porwano – zmieniła szybko temat. Ariana przez chwilę wpatrywała się w nią, jakby czekała, aż przyjaciółka wróci do poprzedniego tematu, ale w końcu uśmiechnęła się słabo i sama opróżniła swój kieliszek.
– Lucas Hernandez.
– TEN Lucas Hernandez? – spytała Laura, a Ariana niepewnie skinęła głową…
Westchnęła ciężko i przeczesała jasne włosy palcami, podnosząc się do pozycji siedzącej. Rozejrzała się niepewnie po pokoju, a gdy jej wzrok spoczął na stojących na stoliku kieliszkach i pustej butelce po winie, uśmiechnęła się do siebie pod nosem. Naprawdę dobrze jej zrobił ten babski wieczór, czy też raczej świt, bo gdy wróciły z Monterrey, niebo nad Valle de Sombras powoli zaczynało już przybierać czerwoną barwę. Żadna z nich nie miała jednak ochoty na spanie. Rozmawiały o wszystkim i o niczym, z przewagą tego drugiego, a godziny płynęły nieubłaganie szybko i nim się spostrzegły minęła cała niedziela. Laura cieszyła się, że spędziła ten dzień z dala od Mauricia, Christiana i całego tego bagna, w którym się znalazła. Pierwszy raz od dawana czuła się dobrze sama z sobą, nie musząc w końcu niczego udawać. Żałowała, że nie mogła powiedzieć Arianie o wszystkim, a jednocześnie była jej wdzięczna, że to nie ciągnęła jej za język. Obie miały sobie jeszcze wiele do powiedzenia, ale obie musiały się przyzwyczaić do nowej sytuacji.
Odruchowo zerknęła na swoją komórkę. Gdy sprawdzała poprzednim razem, miała pięćdziesiąt dwa nieodebrane połączenia, z czego czterdzieści dziewięć od Mauricia, a trzy pozostałe z jakiegoś obcego numeru. Powinna była porozmawiać z mężem, ale w gruncie rzeczy nawet nie wiedziała, co miałaby mu powiedzieć, więc po czterdziestym dziewiątym razie napisała mu tylko krótką wiadomość: „Nic mi nie jest”. Nie odpisał, ale przynajmniej przestał dzwonić, czego nie można powiedzieć o natręcie spod nieznanego numeru.
Gdy zadzwonił znów, bez zastanowienia odrzuciła połączenie. W tym samym momencie usłyszała szczęk klucza w zamku i odruchowo zerknęła na zegarek. Pomyślała, że to Ariana obudziła się wcześniej i wyszła do sklepu, ale gdy jej uszu dobiegło męskie chrząknięcie, zamarła w bezruchu i zrobiła głęboki wdech.
– Lali – wyszeptał Christian, zatrzymując się pół kroku na widok siostry.
– Cześć – bąknęła bez entuzjazmu, sięgając po swoją torebkę. – Dobrze, że jesteś, bo właśnie wychodzę, a nie chciałam zostawiać otwartego mieszkania.
– Ta mała furiatka od początku wiedziała, że nic ci nie jest – bardziej stwierdził niż zapytał, kręcąc głową z niedowierzaniem i zagradzając Laurze przejście, gdy chciała go ominąć.
– Furiatka?
– Twoja przyjaciółka.
Laura parsknęła śmiechem, kiedy w jej głowie pojawił się obraz Ariany stojącej nad Christianem z patelnią w dłoni. Gdyby wiedziała, że to wyobrażenie wcale nie jest tak nierealne jak jej się wydaje, pewnie nie byłoby jej do śmiechu.
– Ariana to najłagodniejsze stworzenie na świecie – powiedziała, zapominając na chwilę, że jest na brata wściekła. Za to co zrobił, za to czego nie zrobił i za to, w jakiej sytuacji sama się znalazła.
– Mam co do tego wątpliwości – mruknął, odruchowo chwytając się za tył głowy, jakby samo wspomnienie o starciu z Arianą, wywoływało ból. – Pogadajmy – dodał po chwili, wsuwając dłonie w kieszenie spodni.
– Powiedziałam ci już wszystko, co miałam do powiedzenia – odparła chłodno, spoglądając w jego oczy. – Trzymaj się ode mnie z daleka, nie chcę cię znać – dodała stanowczo, chcąc go ominąć.
– Porozmawiaj ze mną, Lali, do cholery! – warknął Christian, chwytając ją za rękę i pociągając do siebie, tak że znalazła się tuż przed nim. – Nie sądzisz, że należą mi się jakieś wyjaśnienia?
– Tobie? Wyjaśnienia?! Nie bądź śmieszny! Nie interesowałeś się mną przez tyle lat. Co się nagle zmieniło, że miałabym nagle zacząć ci się tłumaczyć?
– Martwię się.
– Coś podobnego! Wielki El Vengador się martwi! I co? Mam cię teraz przytulić? Gdzie byłeś przez te wszystkie lata i dlaczego nie było cię tutaj, do cholery? – wykrzyczała mu w twarz, zanosząc się szlochem. – Wolałeś latać z gnatem w ręku gdzieś po Stanach, handlować prochami i bóg wie czym jeszcze, wmawiając sobie, że wszystko to po to, by pomścić ojca, niż być tutaj ze mną i z matką.
– Może i nie jestem dumny z tego czym się zajmowałem i gdybym mógł cofnąć czas, wiele rzeczy zrobiłbym inaczej, ale nigdy nie handlowałem żadnym gównem – wycedził przez zęby, wlepiając gniewne spojrzenie w jej ciemne tęczówki. – Nigdy – powtórzył już spokojniej, powoli zwalniając uścisk na jej nadgarstku.
– To i tak niczego nie zmienia. To przez ciebie… – urwała i potrząsnęła głową z rezygnacją.
– Lali… – szepnął, nie odrywając wzroku od jej twarzy. Nie mógł znieść tego widoku tak samo, jak myśli, że to przez niego była tym kim była, bo zamiast się nią zająć i być przy niej, ganiał po świecie szukając winnych śmierci ojca. – Nigdy nie przestałem się martwić o ciebie i matkę. Dzwoniłem, w każdą ostatnią niedzielę miesiąca, rozmawiałem z matką godzinami, przesyłałem Nacho pieniądze… Wiem, że teraz to już niczego nie zmieni, ale… – urwał i wsunął palec pod jej podbródek, zmuszając by na niego spojrzała. – Nigdy nie przestaniesz być moją siostrą, a ja nigdy nie przestanę się o ciebie martwić. Zdaję sobie sprawę, że sporo musimy sobie wyjaśnić i nigdy nie uda nam się nadrobić straconego czasu, ale nie traćmy go więcej na kłótnie, które i tak już niczego nie zmienią. Nie cofniemy czasu, a mamy tylko siebie, Laura – zakończył, wpatrując się w nią z wyczekiwaniem. Przymknęła powieki, nie mogąc znieść jego przenikliwego spojrzenia i zrobiła kilka głębokich wdechów.
– Przytul mnie – poprosiła cicho. Nie trzeba mu było dwa razy powtarzać, natychmiast otoczył ją silnymi ramionami i wsunął nos w jej włosy, czując jak wielki ciężar spada mu z serca. Widział, że czas na pytania i wyjaśnienia przyjdzie później. Teraz po prostu cieszył się, że wreszcie odzyskał siostrę.
* * *
Wrócił do domu niemal zaraz po spotkaniu z pracownikami Grupo Barosso. Nie wiedząc co dzieje się z jego żoną i tak nie był w stanie skupić się na pracy. Po tym, jak odwiózł Nadię do jej mieszkania, nie zmrużył oka i przez całą niedzielę chodził jak zombie, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Daleki był od wpadania w panikę, ale nie podobało mu się, że Florencia zniknęła na cały weekend i nie odbierała telefonów, ograniczając się do krótkiej wiadomości, że nic jej nie jest. Przekręcając klucz w drzwiach miał głęboką nadzieję, że zastanie ją w mieszkaniu. I nie pomylił się. Stała oparta ramieniem o ścianę, z dłońmi skrzyżowanymi na piersiach, zerkając na niego niepewnie spod długich, ciemnych rzęs.
Bez słowa odstawił swoją skórzaną aktówkę na małą szafkę przy drzwiach i poluzował krawat, zaciskając szczęki z wściekłości. Uprzedzała go wprawdzie, żeby na nic nie liczył, ale znikanie bez na dwa dni i dwie noce mimo wszystko uważał, za przesadę.
– Powiesz coś? – spytała cicho, gdy udało się jej pochwycić jego spojrzenie.
– Ja? To chyba ty masz mi coś do powiedzenia – odparł chłodnym, opanowanym tonem.
– Chciałam pobyć sama i przemyśleć to wszystko.
– I dlatego nie mogłaś odebrać telefonu i porozmawiać ze mną.
– Wiedziałam, że będziesz mnie namawiał, żebym wróciła i obiecywał, że mnie nie skrzywdzisz, że jeśli nie chcę, to się nigdy więcej nie powtórzy.
Mauricio ledwo zauważalnie uśmiechnął się pod nosem i pokręcił głową z niedowierzaniem.
– A nie chcesz? – zapytał z niebezpiecznym błyskiem w oku. – Miałaś całkiem sporo czasu na przemyślenia. Jestem ciekawy do jakich do jakich wniosków doszłaś – dodał zmysłowym półgłosem, podchodząc do niej powoli, jak drapieżnik do swojej ofiary, cały czas wpatrując się przy tym w jej ciemne oczy.
Florencia wzruszyła ramionami, przygryzając nerwowo dolną wargę, a gdy Mauricio znalazł się zaledwie kilka centymetrów od niej, kładąc dłonie na jej biodrach i stanowczym ruchem przyciągając ją do siebie, spięła się cała, czując, że serce podchodzi jej do gardła, a nogi ma jak z waty. Nie powinien tak na nią działać. Nie powinna była dopuścić do tego, by cokolwiek nimi zaszło. Nie powinna się do niego przywiązywać. Nie kochała go przecież, ale pragnienie bliskości drugiego człowieka, okazywało się być silniejsze niż zdrowy rozsądek.
– Flor? – ponaglił, wsuwając dłonie pod jej włosy i mocno chwytając ją za kark, jakby bał się, że znowu mu ucieknie, gdy tylko ją puści.
– Nie wiem – powiedziała cicho, opuszczając spojrzenie. – Wszystko dzieje się tak szybko. Ja… – podniosła wzrok, by spojrzeć na jego twarz. Chciała powiedzieć, że to się nie powinno nigdy więcej powtórzyć, ale wtedy ubiegł ją, zachłannie wpijając się w jej usta. – Nie powinniśmy… – wyszeptała bez przekonania, gdy oderwał się od niej na chwilę, by mogli złapać oddech. Mauricio jednak najwyraźniej zdawał się w ogóle nie słyszeć jej słów, bo niewiele myśląc ponownie pochłonął jej wargi w łapczywym pocałunku.
* * *
Tak samo jak nie wiedział, jakim cudem znalazł się w rodzinnym mieszkaniu, tak samo teraz nie wiedział jaka siła przyciągnęła go pod bramy El Miedo. Z wewnętrznej kieszeni kurtki wyjął zdjęcie, które znalazł poprzedniego wieczora, po powrocie od Ramirezów, gdy przypadkiem zrzucił z nocnej szafki kuferek wyciągnięty spod podłogi. Wcześniej niespecjalnie przyglądał się fotografiom, jakie się w nim znajdowały, skupiając się całkowicie najpierw na skrawku kartki z odręcznym napisem „Zuluaga”, a potem na liściku Laury. Tym razem jego uwagę przykuła właśnie ta jedna. Jeden z chłopców, szczerzących się do niego z fotografii na pewno jego ojcem. Drugi… a raczej oczy tego drugiego, przypominały mu oczy Zuluagi, ale czy to w ogóle było możliwe? Nacho nie potrafił odpowiedzieć mu na pytanie Andres i Cosme znali się od dziecka, ale w głowie Christiana wszystkie puzzle zdawały się wreszcie układać w logiczną całość. Brakowało wprawdzie jeszcze kilku fragmentów, ale obraz stawał się coraz bardziej czytelny.
Schował zdjęcie i zapukał mocno w masywne drzwi, nie mając pewności czy po pożarze w zamku działa elektryka, a przynajmniej dzwonek. Odsunął się o krok, omiatając wzrokiem posiadłość, a raczej to, co z niej zostało, nie poddając się bezlitosnym językom ognia. Po chwili drzwi odtworzyły się powoli, a w szparze ukazała się blada, zmęczona twarz Cosme Zuluagi.
– Christian? – zdziwił się mężczyzna, otwierając drzwi szerzej, ale w jego oczach przez ułamek sekundy błysnął cień zadowolenia. – Co ty tu robisz?
– Przepraszam, że tak bez uprzedzenia, ale…
– Wejdź. Zaparzę kawę. Albo lepiej naleję nam czegoś mocniejszego, bo twoja mina mówi mi, że to nie będzie rozmowa o pogodzie ani o sporcie.
Christian uśmiechnął się półgębkiem i wszedł do środka, a gdy Cosme zatrzasnął drzwi, ruszył za nim w stronę salonu.
– Lepiej się czujesz? – spytał, gdy Zuluaga sięgnął po dwie kryształowe szklanki i napełnił jej bursztynowym alkoholem. – Z twoim sercem chyba nie powinieneś pić – przypomniał.
– Na coś muszę umrzeć – odparł Cosme, jakby było mu wszystko jedno co się z nim stanie, po czym podał Christianowi szklankę, wzrokiem dając znać mu, by usiadł. – I jestem ostatnią osobą, o którą powinieneś się martwić. Masz dość własnych problemów – dodał, gdy Suarez ściągnął kurtkę i usiadł na brzegu kanapy, wspierając łokcie o kolana.
– Wydaje mi się, że przynajmniej jeden z nich możesz mi pomóc rozwiązać – powiedział Christian, wpatrując się w ciemne oczy Zuluagi, który właśnie zajął miejsce w fotelu usytuowanym vis-à-vis kanapy. Cosme zmarszczył czoło i spojrzał na niego zaciekawiony, upijając malutki łyczek alkoholu ze swojej szklanki, jakby chciał sobie dodać odwagi. Christian odstawił swoją szklankę i sięgnął do kurtki, po zdjęcie, które powoli przesunął po stoliku w stronę swojego rozmówcy. Cosme zrobił głęboki wdech i na chwilę zatrzymał powietrze w płucach.
– Andres… – wyszeptał, drżącą dłonią sięgając po fotografię.
– I ty – bardziej stwierdził niż zapytał, choć wcale nie miał pewności, uważnie obserwując Zuluagę. Cosme uśmiechnął się niewyraźnie i przez chwilę wpatrywał się w napiętą twarz Christiana bez słowa. Jeśli miałby jutro umrzeć, nie chciał zabierać ze sobą do grobu żadnych tajemnic i zostawiać niezałatwionych spraw. Zganił się w duchu za te myśli, dochodząc do wniosku, że wcale nie chce umierać, że ma dla kogo żyć: Nadia, jej dziecko, które powinni jak najszybciej odnaleźć, Christian i… Dolores, która na nowo otworzyła jego serce na miłość.
– Jesteśmy rodziną? – spytał cicho Suarez, wyrywając Zuluagę z rozmyślań. Cosme odruchowo chwycił się za pierś, czując ucisk w sercu i ledwo zauważalnie skinął głową.
– Nikt miał się o tym nigdy nie dowiedzieć. Nigdy – powtórzył stanowczo. – Ale widzę, że mój brat zadbał o wszystko, a jego syn, to wbrew pozorom inteligentny młodzieniec, który potrafi dopasować do siebie różne, pozornie w ogóle nie związane ze sobą, elementy układanki – dodał, siląc się na beztroski uśmiech i ponownie zanurzając usta w swojej szklance.
Christian zrobił głęboki wdech. Ścisnął nasadę nosa palcami i odchylił się wygodnie na oparcie kanapy, wznosząc oczy ku górze, jakby gdzieś na suficie szukał twarzy ojca, która potwierdzi słowa Cosme.
– Dlaczego? – spytał, ponownie wlepiając spojrzenie w Zuluagę.
– Mój ojciec, a twój pożal się boże dziadek, to człowiek bez serca, bez skrupułów, dla którego żadne wyższe wartości nie mają znaczenia. Jeśli dowie się, że Ty i Laura należycie do rodziny, zniszczy was, tak jak zniszczył mnie.
– El Diablo… – mruknął pod nosem Christian, powoli dopasowując do siebie poszczególne elementy układanki, które udało mu się zebrać do tej pory. – To dla niego pracował mój ojciec. Sporo się o nim i jego bezwzględnych metodach. Poznałem kilku ludzi, głównie znajomych ojca, którzy pracowali na niego i takich, którzy grali w przeciwnej drużynie. Jedni i drudzy zawsze wypowiadali się o nim z szacunkiem i strachem w oczach, jakby był jakimś pieprzonym bogiem – prychnął, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Byłby zdolny zabić własnego syna i to w tak okrutny sposób w jaki zginął mój ojciec?
Cosme wzruszył ramionami i przymknął na chwilę powieki, czując, że oczy zaczynają go piec.
– Nie wiem, Christian… Chciałbym powiedzieć, że nie, ale… Teraz nie jestem już nawet pewien czy to właśnie on nie maczał palców w zniknięciu twojej siostry – dodał Cosme, wpatrując się w bursztynowy płyn w swojej szklance, którą ciągle obracał nerwowo w placach.
– Lali jest cała i zdrowa – odparł Suarez. – Nie musisz się o nią martwić, ale też wpakowała się w jakieś gów*o i więcej teraz nie mogę ci powiedzieć – uciął szybko temat, uznając, że najpierw sam musi dowiedzieć się dokładnie o co chodzi z Laurą, jej zmianą tożsamości, małżeństwem z mecenasem Rezende i co wspólnego ma z tym El Pantera. – Spodziewasz się gości? – spytał, gdy dobiegło ich pukanie do drzwi.
– Ciebie też się tu nie spodziewałem – odparł Cosme, spoglądając na Christiana i uśmiechając się lekko. Cieszył się, że wreszcie porozmawiał z bratankiem, choć zdawał sobie sprawę, że to jeszcze nie koniec. Podszedł do kanapy i położył Christianowi dłoń na ramieniu. – Będzie dobrze, Christian. Musi być – powiedział cicho, po czym skierował się do drzwi. |
|
Powrót do góry |
|
|
Eillen Generał
Dołączył: 25 Lut 2010 Posty: 7862 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: ..where the wild roses grow... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 14:01:56 07-02-15 Temat postu: |
|
|
dubel
Ostatnio zmieniony przez Eillen dnia 14:18:07 07-02-15, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Kenaya Prokonsul
Dołączył: 14 Gru 2009 Posty: 3011 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 15:05:23 07-02-15 Temat postu: |
|
|
dubel
Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 15:16:13 07-02-15, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Kenaya Prokonsul
Dołączył: 14 Gru 2009 Posty: 3011 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 15:06:23 07-02-15 Temat postu: |
|
|
183. LIA
Siedziała na schodach przed ośrodkiem, obracając w palcach telefon i przyglądając się jak Valle de Sombars leniwie budzi się do życia w bezlitosny poniedziałkowy poranek. Wyglądało na to, że początek tygodnia i dla niej zaczął się wyjątkowo pracowicie, więc koniec z labą. Będzie musiała zebrać tyłek w troki, pożyczyć samochód od Ignacia i pojechać do Carlosa, który właśnie zadzwonił z informacją, że choć zajęło to więcej czasu niż początkowo zakładał, ma dla niej wszystko, czego potrzebowała, a co wypisała na liście, kiedy przyjechała do niego kilka dni temu. Cieszyła się, bo dzięki temu wreszcie mogła zabrać się za porządne odrestaurowanie mercedesa Cosme Zuluagi, tak jak obiecała. Lubiła sprawiać innym radość i to całkiem bezinteresownie, więc miała naprawdę głęboką nadzieję, że pan Zuluaga ucieszy się z niespodzianki. Odkąd rozmawiała z nim kilka dni temu w ośrodku, zaraz po tym, gdy wyszedł ze szpitala, nie widziała się z właścicielem El Miedo, a kiedy zapytała Nacho czy coś wie, powiedział tylko, że Cosme fizycznie ma się lepiej, ale chyba problemy go nie opuszczają. Tylko tyle, a może aż tyle, bo właściwie nie dowiedziała się niczego konkretnego i liczyła, że w dzisiejszym całym zakręconym dniu uda jej się, choć na chwile wpaść do pana Zuluagi i upewnić się, że u niego wszystko w porządku, albo czy zwyczajnie czegoś nie potrzebuje.
Jednak oprócz tego czekało ją jeszcze mnóstwo bieżących spraw, którymi musiała się zająć. Na szczęście naprawa garbusa Vivi chyliła się już ku końcowi, co było nie lada wyczynem z jej strony, biorąc pod uwagę, że pracę na dwa dni obrobiła w jeden i do tego niecały, ale po tym jak Leo przyniósł jej kwiaty od tajemniczego nadawcy, była tak wściekła, że wsadziła słuchawki w uszy i pracowała bez wytchnienia do czwartej nad ranem. A później była już tak wykończona, że marzyła jedynie o prysznicu i kilku godzinach snu, nie mając siły myśleć o niczym innym. Wciąż nie miała bladego pojęcia, kto był nadawcą tego wyrafinowanego prezentu, ale była skłonna uwierzyć w to, że to Alex i jego „zemsta”. Miała ochotę wepchnąć mu te kwiaty do gardła, by się nimi udławił i naprawdę gotowa była to zrobić, jeśli jeszcze raz dostanie taki wybitnie nieudany podarunek. Zresztą miała ciekawsze rzeczy do roboty niż przejmowanie się tym idiotą, Barosso. Obiecała pomóc Diego w szkole tańca i to było kolejne zadanie, którego musiała się podjąć, tym bardziej, że wielkimi krokami zbliżał się organizowany, co roku występ, w którym brały udział dzieciaki pod pieczą wymagającego trenera i choreografa, jakim bez wątpienia był Ramirez. To było skromne wydarzenie, ale niezwykle ważne dla tych dzieciaków, dla których taniec był niekiedy jedyną odskocznią i być może szansą na przyszłość i wyrwanie się z tej małej mieściny. Cieszyła się, że będzie miała okazję w tym uczestniczyć, a świadomość, że zrobi coś dla tych urwisów, jej samej dawała wiele radości i satysfakcji. Martwiło ją tylko to, że występ stał pod znakiem zapytania, z powodu braku muzyka. Wczoraj w gospodzie Diego przyznał, że facet, który obiecał podjąć się zagrania na żywo, wycofał się w ostatniej chwili tłumacząc, że musi natychmiast wyjechać do Stanów i zostawił Ramireza z problemem na głowie. Lia nie bardzo wiedziała jak ma pomóc przyjacielowi, a zdawała sobie sprawę, że jeśli nikogo nie znajdą nie będzie szans na to by pokaz odbył się tak jak to zaplanowali i najbardziej zawiedzione poczują się dzieci. Musieli coś wymyślić i to bardzo szybko. Czas naglił, a jej przybywało coraz więcej zajęć. Czasem zastanawiała się czy nie brała na siebie zbyt dużo obowiązków, ale lubiła aktywne życie i nie znosiła się nudzić. Odnajdywała się w natłoku spraw, zawsze tak było, bo to pomagało jej przetrwać samotne lata spędzone w San Antonio i odsuwało jej myśli od przykrych wspomnień, kiedy nadchodziły te najtrudniejsze dni w roku. Teraz mogła, choć na moment zająć się czymś innym, niż rozmyślaniem o pewnym zielonookim przystojniaku, który wtargnął do jej życia całkowicie bez uprzedzenia, burząc mury, którymi starannie się odgrodziła; łamiąc z premedytacją wszystkie jej zasady i budząc w niej nie tylko pierwotne kobiece instynkty, o których już zapomniała, ale również silną potrzebę by się o niego troszczyć, bez względu na to, jaki charakter miały ich wzajemne relacje. Stał się nieodłączną częścią jej życia i już tak pozostanie, a ona łapała się na tym, że potrzebowała go w swoim świecie, bardziej, niż chciała się do tego otwarcie przyznać. Do tej pory nie pojawił się żaden mężczyzna, któremu w ogóle udałoby się do niej dotrzeć na tak wiele sposobów, a Christianowi wszystko przychodziło z taką łatwością, że to aż niesprawiedliwe.
Westchnęła cicho i zerknęła na zegarek w telefonie. Nacho obiecał, że szybko załatwi swoje sprawy i przyjedzie za pół godziny, by pożyczyć jej auto, więc musiała na niego jeszcze poczekać. Schowała komórkę do tylnej kieszeni spodni, ale uniosła szybko wzrok, kiedy przed budynkiem zaparkowało czarne Mitsubishi. Lia zmarszczyła brwi, a kiedy drzwi od strony kierowcy się otworzyły, z auta wysiadł nikt inny jak Jose Torres szczerząc się jak małe dziecko od ucha do ucha i trzymając w dłoniach dwa kubki z kawą na wynos, którą kupił w miejscowej kawiarni.
- Nie wierzę – mruknęła do siebie i obserwując zadowolonego z siebie Jose parsknęła prawdziwie wesołym śmiechem. Oparła łokieć o zgięte kolano, podpierając brodę na dłoni i kręcąc głową z niedowierzaniem.
- Dzień dobry – przywitał się stając przed nią i podając jej jeden z kubków. – Czarna z mlekiem. Mam nadzieję, że trafiłem – dodał swobodnie, jakby to była najnormalniejsza rzecz pod słońcem, że przyjechał do niej rano, jak do starej znajomej z kawą na wynos. Uśmiechnęła się z wdzięcznością wyciągając ostrożnie dłoń po kubek i spojrzała na niego podejrzliwie. Mrugnął do niej, uśmiechając się wesoło, a jego zazwyczaj lodowato niebieskie oczy błysnęły ciepłym blaskiem.
- Nie masz nic innego do roboty? – spytała wodząc za nim wzrokiem, kiedy usiadł obok niej na schodach, pochylając się lekko do przodu i wspierając przedramiona o zgięte kolana. Uniósł kubek do ust udając, że się zastanawia, po czym uśmiechnął się i pokręcił głową.
- Właściwie to nie – odparł z rozbawieniem spoglądając na nią znad kubka. Zaśmiała się i upiła łyk parującego napoju. – Poza tym parzę naprawdę koszmarną kawę, a potrzebuję porannej dawki kofeiny – dodał krzywiąc się komicznie i ściągając na siebie jej ciemne spojrzenie. – Skoro mogę mieć przy tym towarzystwo, to tym lepiej. Nie zapominaj, że umówiliśmy się na przeprosinową kawę Lia – uśmiechnął się łobuzersko mrugając do niej i zachowując się przy tym tak swobodnie, jakby znali się od lat.
- Zawsze w taki sposób poszerzasz grono znajomych? – spytała z rozbawieniem, wciąż przyglądając mu się czujnie, kiedy obserwując ruch na ulicach Valle de Sombras, pokręcił niewyraźnie głową i uśmiechnął się przy tym krzywo jednym kącikiem ust.
- Szczerze mówiąc, nigdy – odparł unikając jej bystrego spojrzenia. Upił kolejny łyk kawy i obejmując dłońmi kubek, skupił wzrok na napisie z logo kawiarni.
- Więc dlaczego dla mnie zrobiłeś wyjątek? – zagadnęła Lia mrużąc oczy i mierząc go przenikliwym spojrzeniem. Wzruszył ramionami i wygiął usta w zadziornym półuśmiechu, powoli przenosząc na nią lodowato niebieskie tęczówki.
- Może dlatego, że dobrze mi się z tobą rozmawia – stwierdził siłując się z nią przez chwilę na spojrzenia. Uniosła brew zupełnie niedowierzając w to, co mówi, ale on niestrudzenie wpatrywał się w jej wielkie sarnie oczy, prawdziwie szczerym spojrzeniem i cholernie trudno było mu nie uwierzyć.
Lia przez lata nauczyła się rozgryzać ludzi, albo przynajmniej poznawać, kiedy powinna trzymać się od kogoś z daleka. Przy Jose od samego początku czuła, że nie ma się czego obawiać, a to nie zdarzało się w jej życiu często. Już sam fakt, że utrzymanie jakiegokolwiek dystansu we wzajemnych relacjach, było czymś niemal niemożliwym, powinno ją niepokoić, ale zamiast tego czuła się w jego towarzystwie swobodnie i bezpiecznie, a to zakrawało o absurd, biorąc pod uwagę, że przecież wcale się nie znali.
- Tak po prostu? – podjęła po chwili mrużąc oczy i patrząc na niego z powątpieniem. Jose uśmiechnął się krzywo i ani na moment nie oderwał pewnego spojrzenia od jej twarzy.
- A dlaczego nie? Nie wierzysz mi? – spytał pozostając poważnym, ale jego oczy znów zaczęły błyszczeć tym samym przyjaznym, ciepłym blaskiem. Lia pokręciła głową, uśmiechając się do siebie bez cienia wesołości i odwracając wzrok.
- Jakoś niespecjalnie – odparła szczerze przygryzając policzek od wewnątrz, kiedy wciąż czuła, że bacznie jej się przygląda. Westchnęła i potarła czoło palcami. – Nie uważasz, że to dziwne? – wypaliła po chwili pochwytując jego pytające spojrzenie. - Widzieliśmy się może ze trzy razy, a teraz siedzimy tu, przy kawie, gawędząc w najlepsze i zachowując się jak para starych przyjaciół – zauważyła słusznie przenosząc na niego zaniepokojone spojrzenie ciemnych tęczówek. Jose skinął głową ze zrozumieniem i upił łyk kawy nad czymś się zastanawiając.
- Nie musisz się mnie obawiać Lia – odpowiedział wyważonym tonem, zerkając na nią przelotnie i uśmiechając się uspokajająco. Prychnęła pod nosem kręcąc głową z rezygnacją. Przymknęła oczy i zrobiła głęboki wdech, po czym spojrzała przed siebie. Najgorsze w tym wszystkim było to, że choć może powinna, wcale się go nie obawiała. Nie rozumiała tego, bo przez całe życie była bardzo ostrożna w kontaktach z ludźmi, bez względu na to, ile czasu ich znała. O Jose nie wiedziała zupełnie nic, a mimo to podświadomie czuła, że nic jej nie grozi z jego strony, a wręcz przeciwnie. Emanowała od niego przytłaczająca męska siła, niedostępność i chłód. Być może sprawiał wrażenie człowieka szorstkiego i twardego, a jego lodowato niebieskie oczy, które zdawały jej się dziwnie znajome, często błyszczały złowieszczo, wyraźnie dając sygnał, że nie jest kimś, z kim się zadziera. Miał w sobie ostrość, która budziła niepokój, ale mimo to Lia wyczuwała w nim coś innego; coś, czego nie było widać na pierwszy rzut oka i czego nie umiała zidentyfikować. Zastanawiała się, czy oby z nią jest wszystko w porządku, czy może jej radary miały jakąś awarię.
- Chyba jestem nienormalna – mruknęła do siebie kręcąc głową i wzdychając ciężko napiła się kawy.
- Słuchaj, nie jestem psychopatą – odezwał się opanowanym tonem ściągając na siebie jej ciemne spojrzenie. – Nie będę cię prześladował, nachodził i śledził. Nie wywiozę cię do lasu, nie zgwałcę i nie poćwiartuję. Nie musisz się mnie bać – wyznał z pełną powagą, a kiedy uniosła znacząco brew, mierząc go spojrzeniem w typie „I to miało mnie przekonać?”, jego oczy roziskrzyły się czystym rozbawieniem. Kąciki jego ust ledwie zauważalnie drgnęły, gdy wciąż przyglądała mu się z wahaniem.
- Masz gadane, to trzeba przyznać – odparła po chwili uśmiechając się lekko i odwracając wzrok przygryzła policzek od wewnątrz. Jose zachichotał typowo męskim śmiechem i zwiesił głowę wpatrując się w swoje dłonie.
- Czy to znaczy, że nie skreślasz mnie jeszcze? – zapytał, a kiedy odpowiedziała mu cisza, przeniósł na nią łagodne lazurowe spojrzenie.
- Nie oceniam książki po okładce, jak to mają w zwyczaju niektórzy ludzie – odparła z goryczą w głosie upijając spory łyk chłodnej już kawy, a on miał wrażenie, że w tym jednym zdaniu była zdecydowanie głębsza myśl i więcej bólu niż mogłoby się wydawać. Odetchnęła spokojnie i zabębniła paznokciami o papierowy kubek. – Po prostu nie znam cię i nic o tobie nie wiem – przyznała, przesuwając kciukiem po znajomym logo kawiarni. Usłyszała jak Torres wzdycha ciężko i kątem oka dostrzegła jak przeciera palcami oczy.
- A co chciałabyś wiedzieć? – spytał w końcu przerywając ciszę, jaka między nimi zapadła. Lia spojrzała mu uważnie w oczy, jakby starała się dostrzec w nich cokolwiek, co albo ją zniechęci, albo utwierdzi w przekonaniu, że to dobry człowiek. Jose odważnie wytrzymał jej ciemne spojrzenie, nawet przy tym nie mrugnąwszy, a ona musiała przyznać, że w ukrywaniu emocji był tak samo cholernie dobry jak Suarez i zastanawiała się, czy taką umiejętność mają zwyczajnie zakodowaną w samczym DNA, czy to wypracowane? Przekrzywiła lekko głowę i zmierzyła go wnikliwym wzrokiem.
- Co naprawdę robisz w Valle de Sombras? – zapytała, a Jose wzruszył ramionami i przechylił swój kubek z kawą, jakby celowo odwlekał w czasie odpowiedź.
- Mówiłem, przyjechałem tu zawodowo – rzucił enigmatycznie unikając patrzenia jej w oczy. Zmarszczył brwi i zaklął w myślach, bo pierwszy raz w życiu czuł, że ktoś potrafi prześwietlić go samym spojrzeniem, a do tego nie przywykł. Do tej pory to on wykorzystywał takie sztuczki zawsze z tym samym skutkiem, a teraz wyglądało na to, że role się odwróciły i nie był z tego zadowolony.
- To już wiem, a konkretnie? Jesteś jakimś biznesmenem? – zagadnęła jakby od niechcenia, spoglądając przed siebie i zatrzymując wzrok na jakimś mało istotnym miejscu. Zerknął przelotnie na jej profil i uśmiechnął się do siebie.
- Można tak to ująć – rzucił, po czym odchrząknął odwracając głowę i upijając łyk kawy. – To nudne sprawy dla kogoś, kto w tym nie siedzi – dodał wymijająco czując na sobie jej wyczekujące spojrzenie. – Prowadzę negocjacje, szukam wspólników i inwestycji – mruknął ostro tonem, który zdecydowanie sugerował, że nie ma sensu by drążyć temat dalej, bo i tak niczego więcej się nie dowie, a pulsujący na policzku mięsień tylko to potwierdzał.
- Boże …. – westchnęła Lia przeczesując włosy palcami i śmiejąc się pod nosem pokręciła głową z niedowierzaniem, kiedy Torres znów na nią spojrzał. – W tym miasteczku jest jedna prosta zasada Jose. Valle de Sombras plus interesy, równa się Barosso – powiedziała z ironią i przeniosła na niego wzrok napotykając na swojej drodze lodowato niebieskie tęczówki. – Mylę się? – podjęła mrużąc lekko oczy. Pokręcił głową i uśmiechając się cierpko pod nosem sięgnął do tylnej kieszeni jeansów po paczkę papierosów. – Szkoda, bo mogłabym cię polubić – nachmurzyła się wzdychając ciężko i umykając spojrzeniem. Miała ochotę się roześmiać na własne absurdalne słowa.
- Zadziała na moją korzyść, jeśli ci powiem, że współpracuję z Nicolasem? – spytał wsuwając papierosa do ust i ważąc w dłoni zapalniczkę omiótł ją bystrym spojrzeniem.
- Z dwojga złego, lepiej w tę stronę – odparła uśmiechając się lekko i patrząc na niego przez ramię dostrzegła, że jego oczy błysnęły czymś, czego za nic w świecie nie potrafiła rozszyfrować, bo wyglądało to tak jakby w jednej chwili Jose zamknął przed nią wszystkie drzwi. Nie miała zamiaru się nad tym zastanawiać, bo wiedziała, że i tak nic jej to nie da. Wciąż był zagadką i pewnie długo nią pozostanie. Zamiast tego przeniosła wzrok na niezapalonego papierosa, którego trzymał w zębach. Zgromiła go spojrzeniem i bez ceregieli wyjęła mu fajka z ust.
- Nie waż się przy mnie palić tego gówna – warknęła odważnie dopijając swoją kawę i wrzucając nikotynowe świństwo do mokrego kubka. Brwi Jose podjechały do góry, a usta drgnęły w wesołym uśmiechu.
- Przeciwniczka papierosów, czy nałogów w ogóle? – zapytał zaciekawiony, a Lia wzruszyła nonszalancko ramionami i spojrzała mu w oczy.
- Nałogów w ogóle – odparła szczerze, ale szybko uciekła spojrzeniem. – Nie rób sobie jeszcze większej krechy – dodała kwaśno, a Jose schował zapalniczkę do kieszeni i dopił swoją kawę, ale uśmiech ani na moment nie schodził z jego warg.
- A długa jest? – zagadnął z rozbawieniem, uważnie ją obserwując i chcąc żartem rozładować napięcie między nimi.
- Cholernie długa, jak stąd na Marsa – burknęła ironicznie, ale kiedy uniósł z niedowierzaniem brew i uśmiechnął się szeroko, Lia nie wytrzymała i parsknęła głośnym śmiechem. – No dobra, może trochę krótsza – przyznała swobodnie po chwili i pokręciła głową z rezygnacją. Nic już jednak nie odpowiedział, bo przed ośrodkiem zaparkował Ignacio. Wysiadł ze swojego pick-up’a i szybko go obszedł, podchodząc w pośpiechu do Lii, która zdążyła się już podnieść ze schodów.
- Wybacz, ale zeszło mi się odrobinę dłużej niż początkowo zakładałem – wyjaśnił ze skruszoną miną, wodząc ciemnym wzrokiem od podopiecznej do Torresa.
- Nie szkodzi, miałam towarzystwo – odparła Lia uśmiechając się promiennie, kiedy Ignacio podawał jej kluczyki.
- Widzę. Część Jose – przywitał się wymieniając z nim szybkie porozumiewawcze spojrzenie, kiedy podawali sobie dłonie.
- Na mnie już czas – odezwał się blondyn, zabierając od Lii pusty kubek po kawie i uśmiechając się w ten swój charakterystyczny sposób.
- Przekaż Vivi, żeby wpadła jutro po Benny’ego – poprosiła zanim się wycofał.
- Szybko się uwinęłaś. Jasne, przekaże. Będzie wniebowzięta – odparł mrugając do niej, po czym wyrzucił kubki do pobliskiego kosza i podszedł do auta kiwając Nacho głową.
- Dzięki za kawę! – zawołała za nim Lia, a Torres wyszczerzył się od ucha do ucha, zasalutował żartobliwie, po czym wsiadł do Mitsubishi i odjechał z piskiem opon. – Dobrze go znasz? – zwróciła się do Nacho, kiedy zostali sami. Sanchez uśmiechnął się do niej ciepło i założył jej pasmo włosów za ucho.
- Wystarczająco by wiedzieć, że to dobry dzieciak – stwierdził spoglądając gdzieś ponad jej ramieniem i sprawiając tym wrażenie całkowicie nieobecnego. Lia pokiwała głową ze zrozumieniem i podrzuciła kluczyki od auta, które podał jej Ignacio. Przygryzła policzek od wewnątrz i zerknęła na niego niepewnie. – O co chodzi? – spytał po chwili uśmiechając się łagodnie i świdrując ją przenikliwym spojrzeniem, bez problemu wyczuwając, że ma jakieś zmartwienie.
- Mamy mały problem w szkole tańca – przyznała krzywiąc się lekko i spuściła wzrok wlepiając go w swoją dłoń.
- A mianowicie? – ponaglił delikatnie wsuwając ręce do kieszeni spodni i ściągając na siebie jej sarnie spojrzenie.
- Pewnie wiesz, że Diego co roku organizuje pokaz taneczny, w którym głównie występują jego mali podopieczni – odparła, a Nacho skinął głową i uśmiechnął się wesoło.
- Owszem, byłem nawet kiedyś na jednym z takich pokazów w ubiegłym roku, ale w czym problem? – zagadnął marszcząc czoło i wpatrując się w nią wyczekująco.
- Wczoraj zadzwonił muzyk, który miał grać podczas występu na pianinie. Okazało się, że musi niespodziewanie wyjechać z Meksyku i zostawiał nas na lodzie, a do pokazu zostało niewiele czasu. Diego martwi się, że nie zdąży nikogo znaleźć, więc występ stoi pod znakiem zapytania – przyznała ze smutkiem opuszczając wzrok i podrzucając nerwowo kluczyki w dłoniach. – Wiem, że masz ostatnio sporo spraw na głowie, zwłaszcza tych związanych z ośrodkiem, do tego zbliżający się remont i dzieciaki, więc nawet już nie pytam, czy znajdziesz czas i na to by nam pomóc – westchnęła rozżalona i przygryzła policzek od środka zerkając na niego przelotnie. Ignacio uśmiechnął się do niej ciepło i skinął głową głaszcząc ją po włosach.
- Faktycznie nie na wszystko starczy mi czasu, ale chyba znam kogoś, kto mógłby wam pomóc – podjął po chwili uśmiechając się tajemniczo i niemal natychmiast pochwytując jej zaciekawione i pełne nadziei sarnie spojrzenie.
- Kogo? – ponagliła zniecierpliwiona.
- Cosme Zuluaga – rzucił swobodnie, a Lia uniosła pytająco brew wpatrując się w Ignacio z niedowierzaniem. – Zawsze grał lepiej ode mnie – przyznał swobodnie wzruszając ramionami i odpowiadając tym samym na nieme pytanie, które dostrzegł w jej oczach. Lia w jednej chwili się rozpromieniła i uśmiechnęła szeroko.
- Myślisz, że się zgodzi? – spytała zagryzając dolną wargę i wpatrując się w niego oczami podekscytowanej małej dziewczynki. Ignacio zaśmiał się wesoło i pokręcił lekko głową.
- Nie mam pojęcia, ale warto spróbować. Jemu to może też dobrze zrobić – odparł mrugając do niej porozumiewawczo. Lia uśmiechnęła się jeszcze szerzej i cmoknęła Nacho w policzek.
- Dzięki, nie mogłam lepiej trafić. Muszę się zbierać – poinformowała wycofując się w stronę samochodu. – Oddam za dwie godziny – rzuciła jeszcze unosząc do góry kluczyki, które wciąż ściskała w dłoni.
- Uważaj na siebie – poprosił ojcowskim tonem, na którego dźwięk serce Lii wypełniło się radością i prawdziwym ciepłem, choć przecież nie po raz pierwszy Nacho okazywał jej troskę. Pomachała mu na pożegnanie i wsiadła, po czym odjechała spod ośrodka, kierując się prosto do Monterrey.
***
Wyszła ze szkoły tańca Diego czując wciąż rozpierającą ją energię i przyjemne zmęczenie. Dawno już nie spędziła tak pracowitego dnia, ale mimo wyraźnego wyczerpania cieszyła się z takiego obrotu spraw. Odetchnęła głęboko chłodnym powietrzem, spoglądając w niebo, które zaczynało powoli mienić się całą paletą barw, zwiastując nadchodzący zachód słońca. Nie wiedziała nawet, kiedy minął jej cały dzień. Po tym jak wróciła z Monterrey, pojechała prosto do garażu, który użyczył jej Ramirez by mogła w tajemnicy odrestaurować starego mercedesa Cosme Zuluagi. Wypakowała wszystko, co nabyła u Carlosa przygotowując sobie pracę na najbliższe dni. Później odstawiła pick-upa Nacho pod ośrodek i dokończyła naprawiać garbusa Vivi, by ta mogła go odebrać następnego dnia rano. Nim się obejrzała musiała udać się do Diego i pomóc mu na zajęciach tanecznych.
Jeśli miała wątpliwości, jakie pokłady energii drzemią w dzieciach, te dwie godziny, które spędziła z nimi na sali, nie pozostawiały jej żadnych złudzeń. Wypompowały z niej wszystkie siły i naprawdę podziwiała Diego, że za nimi nadążał. Momentami Lia odnosiła nawet wrażenie, że zarówno jego podopieczni jak i on sam wzajemnie się nakręcali, w jakiś magiczny sposób się uzupełniając. Jeśli Diego czuł się zmęczony, w ogóle nie było tego po nim widać. Jego twarz rozświetlał przez cały czas szeroki uśmiech, a w oczach Lia dostrzegła bezgraniczną radość, prawdziwą pasję i ten charakterystyczny błysk. Był w swoim żywiole i nie można temu zaprzeczyć. Kochał to, co robił, a jeśli mógł jeszcze robić to dla dzieciaków, tym bardziej był szczęśliwy. Zbliżający się wielkimi krokami pokaz taneczny, wymagał od niego i uczniów mnóstwa pracy oraz wielu godzin morderczych treningów. Wszystkim bardzo zależało na tym, by występ wyszedł jak najlepiej, a dzieciaki cieszyły się i denerwowały jednocześnie, nie chcąc w żaden sposób zawieść swojego trenera. Ramirez uspokajał ich, dając na każdym kroku dobre rady i spokojnie zwracając uwagę na to, co należy poprawić. Nie krzyczał, nie naciskał i to czyniło go świetnym nauczycielem. Ani przez moment nie dał po sobie poznać, że coś go martwi, a tak właśnie było, bo nadal nie miał gotowego rozwiązania na problem, jaki pojawił się na krótko przed pokazem tanecznym, a od którego tak naprawdę zależało wszystko.
Westchnęła i przeczesała włosy palcami, wsiadając na swoje Kawasaki i wsuwając kluczyki do stacyjki. Zanim wróci do ośrodka, żeby przygotować się na wieczorne spotkanie, chciała jeszcze zrobić jedną bardzo ważną rzecz. Uśmiechnęła się do siebie, założyła kask i odjechała spod szkoły tańca, kilkanaście minut później parkując motor przed El Miedo i ze zdumieniem stwierdzając, że nie tylko ona postanowiła dzisiejszego dnia odwiedzić Cosme. Wyłączyła silnik i uśmiechnęła się do siebie zerkając na Suzuki Christiana stojące przed bramą.
Odwiesiła kask na kierownicy, powoli zsiadając z maszyny i przenosząc wzrok na rozpościerający się przed nią zamek. Dopiero teraz pierwszy raz od pożaru miała okazję zobaczyć, jakie spustoszenie poczynił ogień. Z ciężkim sercem omiotła budynek, który do tej pory był przecież najbardziej okazałą budowlą w tym miasteczku. Co prawda krążyły na jego temat przedziwne historie i nie raz słyszała jak rodzice straszyli dzieci starym zamczyskiem, w którym skrywały się „potwory”. Teraz, kiedy część spłonęła sprawiał wrażenie bardziej kruchego, choć to wciąż to samo solidne El Miedo. Dla niej zawsze było to miejsce raczej smutne, pełne tajemnic i bólu; z własną być może nikomu nieznaną historią i klimatem, ale na pewno nie było przerażające. Może dlatego, że od dziecka miała w sobie wrażliwość, a artystyczna dusza pozwalała jej widzieć świat z trochę innej perspektywy. Jej profesor ze studiów zawsze powtarzał, że Lia dostrzega to, co dla innych jest niewidzialne, bo patrzy sercem, a to oznacza, że los obdarzył ją naprawdę czymś cennym. Talentem, który rzadko się zdarzał.
Pokręciła głową uśmiechając się pod nosem, po czym schowała kluczyki do kieszeni kurtki i szybkim krokiem pokonała odległość od furtki do drzwi. Zapukała mocno i przygryzła dolną wargę nasłuchując zbliżających się kroków. Po chwili drzwi się otworzyły i przywitało ją intensywne, ciemne spojrzenie właściciela, w którym najpierw zamigotało zdumienie, ale szybko ustąpiło i pojawił się w nich przyjazny ciepły błysk.
- Dzień dobry, nie przeszkadzam? – spytała niepewnie spoglądając na Zuluagę, ale ten uśmiechnął się łagodnie i pokręcił głową odsuwając się delikatnie na bok.
- Oczywiście, że nie. Wejdź proszę – odparł, gestem zapraszając ją do środka. – Nie sądziłem, że jeszcze kiedyś ten dom będzie witał tylu gości – przyznał zamykając za nią cicho drzwi, a kiedy spojrzała na niego przez ramię, dostrzegła smutek w jego ciemnych oczach. Uśmiechnął się jednak serdecznie nie dając po sobie niczego poznać. – Nie spodziewałem się Ciebie Lia – przyznał szczerze przyglądając jej się uważnie.
- Przepraszam, że wpadłam tak bez uprzedzenia, ale miałam dzisiaj trochę zakręcony dzień, a zależało mi by do pana zajrzeć – odpowiedziała uśmiechając się szeroko i zakładając włosy za ucho.
- Naprawdę? – spytał cicho wpatrując się w nią bystrym ciemnym spojrzeniem, w którym w jednej chwili pojawił się cały ogrom uczuć, niemal przytłaczając intensywnością. Lia odniosła wrażenie, że mężczyzna jest nawet mocno zaskoczony jej słowami, więc tym bardziej cieszyła się, że w natłoku spraw udało jej się odwiedzić Zuluagę. Pokiwała energicznie głową w odpowiedzi i uśmiechnęła się jeszcze szerzej, przekrzywiając lekko głowę.
- Oczywiście. Chciałam sprawdzić czy wszystko u pana w porządku. Widzę, że chyba lepiej się pan już czuje – bardziej stwierdziła niż zapytała, wpatrując się w niego szczerym, sarnim spojrzeniem. Cosme zamrugał gwałtownie i odchrząknął, odwracając na moment wzrok.
- Dziękuję. Ze zdrowiem jest już trochę lepiej, to prawda – odpowiedział uśmiechając się przyjaźnie, ale ten uśmiech nie dotarł do oczu, kiedy na nią zerknął i Lia była pewna, że w życiu właściciela El Miedo wciąż nie brakowało trosk i coś ścisnęło ją za serce, bo przecież zasłużył na to, by w końcu zaznać trochę dobroci i spokoju. – Zapraszam – odezwał się po chwili kładąc jej ostrożnie dłoń na plecach i prowadząc w stronę salonu.
- Może jest coś, co mogłabym dla pana zrobić? Potrzebuje pan czegoś? – spytała przyglądając mu się badawczo i zagryzając niepewnie policzek od wewnątrz. Uśmiechnął się łagodnie i zatrzymał w wejściu do salonu, ujmując ją za dłoń i lekko ściskając.
- Wystarczy, że tu dzisiaj przyszłaś Lia – powiedział spoglądając jej w oczy z radosnym błyskiem w ciemnych tęczówkach. Uśmiechnęła się promiennie w odpowiedzi i skinęła lekko głową.
- To dla mnie żaden problem i naprawdę chętnie tu przyjechałam – odpowiedziała mrugając do niego przyjaźnie. Cosme pokręcił głową z niedowierzaniem i zaśmiał się pod nosem zerkając w stronę salonu.
- Rozgość się, proszę – rzucił, a Lia powędrowała wzrokiem za jego spojrzeniem. Na kanapie siedział Christian, lekko pochylony do przodu wspierał przedramiona o kolana i sprawiał wrażenie całkowicie pogrążonego we własnych odległych myślach. Na dźwięk słów Zuluagi uniósł jednak wzrok, a kiedy ją dostrzegł uśmiechnął się szeroko i zmierzył jej sylwetkę gorącym spojrzeniem.
- Cześć – przywitała się wsuwając dłonie do tylnych kieszeni jeansów i odważnie wytrzymując jego spojrzenie, które po raz kolejny przyprawiało ją o szybsze bicie serca, a ona sama czuła się tak jakby stała przed nim zupełnie naga.
- Cześć – odparł głębokim głosem, wracając wzrokiem do jej dużych oczu.
- Usiądź Lia, a ja przyniosę coś do picia – rzucił Cosme i chwilę później już go nie było. Odprowadziła go wzrokiem zagryzając odruchowo dolną wargę. Nie rozumiała jak ludzie mogą być tak okrutni, by zgotować takiemu wspaniałemu człowiekowi taki podły los. Pokręciła głową z rezygnacją i weszła do salonu, leniwym krokiem podchodząc do kanapy. Uśmiechnęła się łagodnie, kiedy napotkała na swojej drodze roziskrzone zielone tęczówki, bacznie ja obserwujące, gdy siadała obok Christiana.
- Nie wiedziałam, że tu będziesz – przyznała pochylając się i wspierając łokcie o złączone kolana, splotła ze sobą palce obu dłoni.
- Musiałem porozmawiać z Cosme – odparł ściszonym głosem odwracając wzrok i wlepiając go w jakiś tylko sobie wiadomy punkt na ścianie.
- Wszystko w porządku? – zagadnęła przyglądając się z troską jego przystojnemu profilowi. Uśmiechnął się krzywo jednym kącikiem ust i wbił spojrzenie w swoje dłonie, po czym niewyraźnie skinął głową.
- Chyba tak – westchnął wzruszając ramionami i przeniósł na nią błyszczące zielone oczy, uśmiechając się w ten swój niepowtarzalny sposób, jakby chciał ją w ten sposób utwierdzić w tym co mówił. Lia ujęła jego dłoń w swoją i zajrzała mu głęboko w oczy.
- Pamiętaj, że gdybyś chciał pogadać, to jestem – zapewniła cicho, ale na tyle stanowczo by nie miał, co do tego żadnych wątpliwości. Uśmiechnął się lekko, objął ją ramieniem za szyję i pocałował w skroń.
- Wiem, dziękuję – szepnął odsuwając się powoli i natychmiast pochwytując jej zmęczone, ciemne spojrzenie. - A u Ciebie wszystko gra? Wyglądasz na wykończoną – zauważył wpatrując się w nią badawczo. Skinęła głową w odpowiedzi i założyła włosy za ucho uśmiechając się słabo.
- Tak, miałam tylko pracowity dzień i nie zanosi się na to, żeby przez najbliższy czas to się zmieniło, więc się przyzwyczajaj, że mogę wyglądać jak zombie – zażartowała wzruszając beztrosko ramionami i zerkając na niego przelotnie, akurat w momencie, kiedy wpatrywał się w nią z przyganą, a jego brew uniosła się pytająco.
- Lia pamiętaj, że nie możesz forsować kręgosłupa… - zaczął zatroskanym tonem marszcząc czoło, a ona przewróciła oczami i westchnęła ciężko.
- Znam ryzyko Christian, lepiej niż myślisz i za nic w świecie nie pozwolę by kontuzja wróciła – odezwała się przenosząc na niego zbolały wzrok i wykrzywiając usta w gorzkim grymasie. – Potrafię być rozsądna, ale nie zamierzam siedzieć na d***e, jakbym była ze szkła – dodała tonem, który jasno sugerował, że ta kwestia nie podlega żadnej dyskusji.
- Uparciuch – mruknął kręcąc głową z dezaprobatą i śmiejąc się pod nosem.
- Nie większy niż ty – odparowała ściągając na siebie jego rozbawione spojrzenie. Mrugnęła do niego i uśmiechnęła się wesoło szturchając go lekko ramieniem i wtedy do pomieszczenia wszedł Cosme z tacą w ręku. Przez moment wodził wzrokiem od jednego swojego gościa do drugiego, a kąciki jego ust delikatnie drgnęły, gdy postawił szklanki ze świeżym pomarańczowym sokiem na stoliku.
- Przepraszam, że nie poczęstuję was żadnymi słodkościami, ale nie spodziewałem się, że ktokolwiek zechce mnie tu odwiedzić. No może prócz poczciwego Nacho - zreflektował się szybko. - Ale on, i tak nie lubi słodkości, a ja mam przemożną ochotę na sernik tyle, że w tym domu... - westchnął ciężko, bezradnie rozkładając ręce. - Nie ma warunków do pichcenia czegokolwiek.
- Spokojnie, Cosme, nie przyszliśmy tu żeby cię obżerać, zresztą ja uwielbiam twój pomarańczowy sok - powiedział Christian, unosząc szklankę nieznacznie w niemym toaście. Cosme uśmiechnął się pod nosem na wspomnienie ich pierwszego spotkania, gdy Suarez wtargnął do jego królestwa.
- Bezinteresownie też nie przyszliście - zauważył czujnie, mierząc oboje przenikliwym spojrzeniem. - Z tym gagatkiem już się rozmówiłem - dodał kiwając głową na Christiana. - A ciebie, dziecko, co sprowadza w zgliszcza mego dobytku?
- Cóż … - westchnęła Lia, na chwilę opuszczając wzrok, jakby zawstydziła się faktem, że faktycznie nie przyszła tu bezinteresownie. - Rzeczywiście przyszłam tu w pewnym konkretnym celu - odezwała się po chwili wspierając brodę na dłoni i ściągając na siebie zaciekawione spojrzenie Cosme. Uniósł pytająco brwi i zerknął przelotnie na Suareza, który tylko wzruszył ramionami upijając łyk swojego soku.
- W jakim? – zapytał niepewnie Zuluaga siadając w fotelu i przyglądając się jej niepewnie. Uśmiechnęła się i przygryzła policzek od wewnątrz.
- Wygląda na to, że będę miała do pana ogromną prośbę. Gra pan na pianinie prawda? – zagadnęła, a Cosme ledwie zauważalnie skinął głową i zerknął na swoje dłonie, na których wciąż jeszcze widoczne były ślady po oparzeniach. Zwinął je powoli w pięści i rozluźnił.
- Dawno nie grałem – przyznał, po czym odchrząknął i unosząc wzrok wbił podejrzliwe spojrzenie w Lię. – Nadal nie bardzo rozumiem, o co chodzi?
- Pomagam w szkole tańca u Diego Ramireza. Co roku przed świętami Bożego Narodzenia organizuje pokaz taneczny z udziałem dzieci i muzyką na żywo. Niestety kilka dni temu Diego został na lodzie, bo człowiek, który miał grać wyjechał, więc musimy szybko znaleźć zastępstwo – wyjaśniła zagryzając niepewnie dolną wargę i obserwując Zuluagę błyszczącym spojrzeniem, czekała na jakąkolwiek reakcję z jego strony. Zmarszczył brwi i pokręcił głową bez przekonania, jakby nagle zaczęło do niego docierać, do czego zmierza.
- O co ty mnie chcesz prosić, Lia? – spytał z niepokojem wymalowanym na twarzy.
- Rozmawiałam dzisiaj z Nacho i powiedziałam mu o wszystkim. Od razu przyznał, że gra pan zdecydowanie lepiej od niego, a ja uważam, że nie mogłam lepiej trafić – powiedziała poważnie ważąc każde słowo i ani na moment nie odrywając pełnego nadziei spojrzenia od Cosme.
- To nie jest dobry pomysł – mruknął stanowczo, po czym odchrząknął i unikając patrzenia na nią sięgnął po swoją szklankę z sokiem i opróżnił niemal połowę na raz. Lia odetchnęła głęboko, ale nie zamierzała się poddać. Wiedziała, jakie obawy ma Zuluaga, bo mieszkańcy tego miasteczka nie raz dali mu boleśnie odczuć, że nie jest mile widzianym członkiem społeczności, ale bardzo chciała by wyszedł do ludzi i pokazał, że jest wartościowym człowiekiem; by mieszkańcy Valle de Sombras zobaczyli w nim człowieka, którego ona sama widziała patrząc na niego.
- Ja uważam inaczej – odparła z pełnym przekonaniem, ściągając na siebie intensywne ciemne spojrzenie. – Potrzebny nam jest ktoś, kto nie tylko dobrze gra, ale również czuje i kocha to, co robi, a ja jestem pewna, że właśnie taka osoba siedzi teraz przede mną – dodała uśmiechając się ciepło i wpatrując się uważnie w jego napiętą twarz. Cosme pokręcił głową z niedowierzaniem i odwrócił wzrok wbijając go w jakiś mało istotny punkt przed sobą. – Nie chcę panu słodzić, bo w zaistniałych okolicznościach, może to pan odebrać, jako nieszczere. Nie ukrywam, że bardzo mi zależy na tym by szybko znaleźć muzyka – powiedziała poważnie zakładając włosy za ucho, po czym odetchnęła głęboko unosząc wzrok i spoglądając wprost w ciemne tęczówki, które rozbłysły czymś, czego nie potrafiła w tej chwili zidentyfikować. – Lubię pana i ufam, że jeśli już się pan zgodzi pomóc, to zrobi pan wszystko by dotrzymać słowa.
- Sam nie wiem – westchnął Cosme przymykając oczy i wspierając głowę o oparcie fotela.
- Może powinieneś się zgodzić – wtrącił Christian pochwytując pytające spojrzenie mężczyzny. – Dobrze Ci zrobi jak się czymś zajmiesz – dodał pewnie upijając łyk soku. Zerknął na Lię znad szklanki i mrugnął do niej, kiedy posłała mu pełen wdzięczności uśmiech i radosne spojrzenie. Przeniosła wzrok na Zuluagę, a widząc wciąż tlące się w jego oczach wahanie dodała:
- Nie chodzi o mnie, czy o Diego, ani nawet mieszkańców miasteczka, ale o te dzieciaki, które z utęsknieniem wyczekują tego dnia i ciężko pracują, by wypaść jak najlepiej. Jest im pan potrzebny.
- Nie grasz fair, Lia – odezwał się Cosme strofującym tonem, wykrzywiając usta w krzywym uśmiechu, ale jego oczy wyraźnie zaczęły się tlić czymś, co śmiało można było nazwać prawdziwą pasją.
- Proszę mi nie odmawiać, przynajmniej jeszcze nie teraz. Niech się pan zastanowi, przemyśli czy jest pan gotowy na taki występ i czy zdrowie panu na to pozwala – poprosiła łagodnym tonem, uśmiechając się delikatnie.
- Tyle mogę Ci obiecać – westchnął ciężko i spojrzał jej w oczy kręcąc głową z rezygnacją, a po chwili zaśmiał się pod nosem. Lia na dźwięk tych słów natychmiast się rozpromieniła uśmiechając się szeroko do swojego rozmówcy.
- A jak się pan zgodzi, to zabiorę pana na herbatę i najlepszy sernik w Valle de Sombras – odezwała się wesołym tonem przekrzywiając głowę w bok i patrząc na Cosme z rozbawieniem. Zuluaga uniósł pytająco brew, a kąciki jego ust ledwie zauważalnie drgnęły.
- Próbujesz mnie przekupić sernikiem? – spytał powstrzymując się od śmiechu, a Lia w odpowiedzi pokiwała energicznie głową i przygryzła dolną wargę.
- Ale jakim!
- Nie odpuścisz tak łatwo prawda? Zdajesz sobie sprawę, że jesteś uparta jak osioł? – spytał Cosme żartobliwym tonem, a jego brązowe tęczówki rozbłysły prawdziwie ciepłym blaskiem.
- Od urodzenia – stwierdziła wzruszając beztrosko ramionami i uśmiechając się delikatnie. Kątem oka dostrzegła, że Christian szczerzy się od ucha do ucha, próbując ukryć się za szklanką z sokiem. Dźgnęła go łokciem pod żebra, aż parsknął śmiechem i spojrzał na nią przepraszająco, ale widząc jego zadowoloną minę i słysząc szczery śmiech Cosme nie mogła sama się nie uśmiechnąć.
- W ogóle to muszę się poskarżyć, bo czuję się wykluczony – naburmuszył się Christian patrząc na nią z miną obrażonego dziecka, a ona zacisnęła usta powstrzymując wybuch kolejnego napadu śmiechu.
- Chodzi Ci o ciastko, czy pomoc przy pokazie? – zagadnęła wpatrując się z rozbawieniem w jego cudowne zielone oczy, które w tej chwili całe się śmiały.
- Zgadnij – mruknął tajemniczo ani na chwilę nie odrywając od niej wzroku.
- Idę o zakład, że o ciastko - zaśmiał się Cosme, ściągając na siebie wzrok obojga swoich gości. - Każdy mając do wyboru pracę i przyjemność, wybierze to drugie.
- Harówka i tak go nie ominie - odparła Lia, szturchając Christiana zaczepnie łokciem. - Czas najwyższy, żeby zrobił w końcu coś pożytecznego dla społeczeństwa – powiedziała klepiąc go żartobliwie po udzie. Uniósł wymownie brew i spojrzał jej w oczy rozognionym spojrzeniem, a Lia wzruszyła nonszalancko ramionami i sięgnęła po swoją szklankę z sokiem. – Poza tym nie mogłabym przecież odmówić sobie widoku meksykańskiej wersji Patricka Swayze – dodała zerkając na niego znad szklanki i mrugając zalotnie. Oczy Christiana błysnęły łobuzersko, kiedy uśmiechnął się w ten swój niepowtarzalny seksowny sposób.
- Jestem lepszy niż Patrick Swayze - stwierdził zadowolony dopijając swój sok i odstawiając opróżnioną szklankę na stolik.
- I okropnie skromny - zauważył Cosme, wygodnie rozsiadając się w fotelu i nie mogąc powstrzymać cisnącego się na usta uśmiechu.
- Ma jeszcze kilka innych irytujących cech - powiedziała Lia.
- A ona wcale nie jest taka słodka, na jaką wygląda - odparował Christian, a Cosme chyba dopiero w tym momencie naprawdę się rozluźnił, obserwując dwójkę swoich młodych gości, przekomarzających się jak dzieci.
- Oberwiesz zaraz - wycedziła Lia przez zęby, uroczo uśmiechając się do Zuluagi i zerkając na zdobiący ścianę zegar. Skrzywiła się lekko uświadamiając sobie, że trochę się zasiedziała. Westchnęła cicho i uderzyła otwartymi dłońmi o swoje uda.
- Niestety czas mnie goni i muszę już iść – powiedziała uśmiechając się przepraszająco do Cosme, po czym podniosła się z kanapy, a w ślad za nią poszedł Zuluaga i Christian.
- Też powinienem się już zbierać – odezwał się Suarez sięgając po swoją skórzaną kurtkę, która do tej pory leżała rzucona niedbale na oparcie kanapy. Zarzucił ją na ramiona zwinnym ruchem i uśmiechnął się łagodnie do Lii.
- Proszę się zastanowić nad moją propozycją i dać mi znać, kiedy podejmie pan już decyzję – zwróciła się do Cosme podchodząc do niego i ujmując go za dłoń, spojrzała mu w oczy z nadzieją. Zuluaga skinął głową i uśmiechnął się blado.
- Wiesz, kusi mnie niemiłosiernie ten sernik … - zażartował mężczyzna mrugając do niej i wywołując tym jej szeroki uśmiech.
- I słusznie. Do zobaczenia – pożegnała się i ruszyła powoli w kierunku wyjścia.
- Do widzenia Cosme – rzucił Christian wymieniając z Zuluagą szybkie i poważne spojrzenie, którego Lia właściwie nie była w stanie rozszyfrować, po czym dołączył do niej i oboje opuścili mury El Miedo.
***
Dopiero, kiedy weszła do zatłoczonej już galerii w Monterrey, poczuła jak zaczynają opuszczać ją siły, a cały dzień na pełnych obrotach, bezlitośnie daje o sobie znać. Wiedziała, że wieczorny wernisaż na, który zaprosił ją Charlie może być dużym błędem z jej strony, bo ledwo stała na nogach marząc już tylko o cieplutkim łóżku. Nie mogła jednak odmówić sobie obcowania ze sztuką znanego w Meksyku i Stanach malarza - artysty o wymownym pseudonimie „Salvador”. Uwielbiała jego twórczość, odkąd po raz pierwszy zetknęła się z nią na studiach w San Antonio. Zresztą sam autor, tych wszystkich dzieł, które zdobiły ściany miejscowej galerii, był przez długi czas jej wykładowcą, więc miała okazję poznać go osobiście.
Jako malarz był trochę zwariowany i ekscentryczny, o czym świadczyły choćby płótna wychodzące spod jego pędzla, a jako profesor wymagający, inteligentny i bezkompromisowy. Zawsze powtarzał:
„Z talentem się człowiek rodzi, nie da się tego nauczyć. Owszem ciężką pracą można wyrobić pewne umiejętności, ale talent i wrażliwość na sztukę, człowiek ma wpisaną w DNA.”
Głęboko wierzył w to, że zaprzepaszczenie daru, jaki dostało się od Boga, jest największą tragedią ludzkości i niewybaczalną głupotą człowieka. Nigdy nie tolerował lenistwa i półśrodków, a już tym bardziej zarozumialstwa i pychy. Uczył pokory zarówno do sztuki, jak i otaczającego świata, a studentów, których uważał za nadętych bubków bardzo szybko i brutalnie sprowadzał na ziemię. Wyznawał zasadę, że przepis na artystę to: jeden procent talentu, dziewięć procent szczęścia i dziewięćdziesiąt procent ciężkiej pracy. Był kontrowersyjny i często budził sprzeciw kolegów profesorów, którzy kręcili głowami na jego metody nauczania, a studenci albo go nienawidzili, albo kochali. Nie było niczego pośrodku, bo z Salvadorem nie dało się inaczej. Albo człowiek przyjmował od niego wszystko albo nic. Swego czasu Lia chłonęła jak gąbka każdą jego lekcję, a on jako jedyny z całej palestry wykładowców dostrzegł w tłumie prawdziwą Lię. Artystyczną duszę, zamkniętą w sobie, pragnącą stać z boku i nie wychylać się przed szereg, niepewną własnych umiejętności. Poświęcił jej mnóstwo czasu i cierpliwości by mogła rozwinąć skrzydła. Przez lata studiów pomógł jej uwierzyć w siebie i swój talent, a przede wszystkim nabrać szacunku do Lii Blanco, którą widziała co dzień w lustrze. To były sprawy, za które nigdy nie będzie w stanie mu podziękować, bo jeszcze nikt nie znalazł na tym świecie odpowiedniego sposobu by to zrobić.
„Talent jest darem uniwersalnym, ale potrzeba wielkiej odwagi by go wykorzystać. Nie bój się być najlepsza.” *
Po dziś dzień pamiętała moment, kiedy to od niego usłyszała. Choć to tylko słowa, wypowiedziane w tamtej jednej chwili miały ogromne znaczenie i sprawiły, że z poczwarki stała się motylem; może nie do końca takim, który potrafił dobrze latać, ale dla niej to i tak bardzo wiele.
Miała cholernie duże szczęście, że spotkała w swoim życiu takie osoby jak Salvador i Ignacio Sanchez. Bez nich nie byłaby tym, kim jest i z całą pewnością nie stałaby w tym miejscu, w którym obecnie była, z dumnie uniesioną głową.
Westchnęła cicho i spojrzała przez ramię na stojącego kilka metrów dalej
[link widoczny dla zalogowanych]. Wciąż nie mogła uwierzyć w to, że przyjechał do Meksyku i miał zamiar spędzić tu zdecydowanie więcej niż kilka dni. Zawsze wydawało jej się, że to chłopak, którego żywiołem są wielkie miasta; był duszą towarzystwa, błyskotliwy, ambitny i czarujący. Miał charyzmę by zaistnieć w świecie artystycznym, potrafił urokiem osobistym i olśniewającym uśmiechem oczarować wszystkich dookoła tak, że ludzie tańczyli jak im zagrał. Może właśnie, dlatego Salvador zaproponował mu stanowisko swojego asystenta; bo wiedział, że gdzie diabeł nie może, tam pośle Charlie’go. Uśmiechnęła się do siebie i rozejrzała dyskretnie dookoła, przez cały czas ściskając w dłoni folder, który dostała przy wejściu. Dopiero, kiedy poczuła za sobą ciepło drugiego ciała i cichy głos nad uchem, wróciła do rzeczywistości.
- Szkoda, że nie mam aparatu – mruknął Charlie, a Lia natychmiast się odwróciła i odsunęła, odruchowo tworząc między nimi bezpieczny dystans. Uśmiechnęła się łagodnie, a on zmierzył jej sylwetkę roziskrzonym spojrzeniem, leniwie przesuwając wzrokiem po skromnej czarnej [link widoczny dla zalogowanych] i długich, zgrabnych nogach odzianych w wysokie szpilki, a Lia poczuła się trochę nieswojo, kiedy tak na nią patrzył. Odchrząknęła cicho i założyła włosy za ucho. – Mówiłem ci już dzisiaj, że pięknie wyglądasz? – zapytał wsuwając dłonie do kieszeni eleganckich ciemnych spodni, przez cały czas wpatrując się w nią jasnoniebieskimi tęczówkami. Lia wywróciła teatralnie oczami i zaśmiała się wesoło, chcąc rozładować swoje napięcie, po czym uniosła do góry dwa palce zerkając na niego z rozbawieniem.
- Dwa razy – przypomniała, a on zaśmiał się cicho i potarł kark sprawiając wrażenie zakłopotanego, ale Lia znała go zbyt dobrze i wiedziała, że to nieprawda. Niewiele rzeczy potrafiło go skrępować i zbić z pantałyku, ale miło z jego strony, że przynajmniej próbował zgrywać skromnego.
- Podobno do trzech razy sztuka – rzucił w końcu mrugając do niej, ale odpowiedziała mu jedynie kręcąc głową z dezaprobatą. Zagryzła dolną wargę i powolnym krokiem ruszyła przez galerię, obserwując z zachwytem mijane płótna i dostrzegając w nich wszystkie te szczegóły, które dobrze znała, a które bez wątpienia były tak charakterystyczne dla prac Salvadora. Nie ulegało absolutnie żadnej wątpliwości, kto jest autorem obrazów.
- Jak to się stało, że zacząłeś współpracować z Salvadorem? – odezwała się cicho słysząc, że Charlie przez cały czas idzie w milczeniu tuż za nią. Zatrzymała się przed jednym z obrazów i przekrzywiła lekko głowę wpatrując się w niego bystrym wzrokiem.
- Szczerze mówiąc sam nie wiem – przyznał uśmiechając się szeroko, kiedy Lia na moment przeniosła na niego spojrzenie. – Spotkałem go przypadkiem, w jednej z galerii w Sacramento. Dostałem wtedy duże zlecenie od wydawnictwa, dla którego pracowałem. Miałem zrobić zdjęcia do kolejnego katalogu – wyjaśnił idąc u jej boku, gdy ruszyła znów przed siebie podziwiając kolejne dzieła.
- Nie wierzę, że tak po prostu cię zatrudnił – stwierdziła spoglądając na niego podejrzliwie przez ramię. Uśmiechnął się tajemniczo i wzruszył nonszalancko ramionami, zaglądając jej w oczy. – Nie w tym przypadku – dodała pewnie i uśmiechnęła się lekko.
- Chyba znasz zarówno mnie jak i Salvadora – zaśmiał się pod nosem, ale Lia nie odpowiedziała tylko wzruszyła swobodnie ramieniem.
- Więc? – ponagliła, ale nawet na niego nie spojrzała całkowicie skupiona na studiowaniu malarstwa.
- Musiałem pewnej pani uświadomić, że nie ma racji – odparł ściągając na siebie jej rozbawione spojrzenie. – Byłem jak zwykle dżentelmenem i zrobiłem to najsubtelniej jak umiałem, wysuwając niepodważalne argumenty, a nasz profesor był tylko tego świadkiem – dodał beztrosko uśmiechając się do siebie.
- Znając ciebie, jestem skłonna uwierzyć, że wykorzystałeś wrodzoną kreatywność, bezkonkurencyjny urok osobisty i olśniewający uśmiech, a ta biedna kobieta kupiłaby od ciebie nawet kota w worku, tak była oczarowana – powiedziała rozbawiona kręcąc głową z niedowierzaniem.
- Salvador zawsze powtarzał, by wykorzystywać dar ofiarowany przez boga, więc właśnie to robię – zażartował zatrzymując się tuż przy niej, a Lia parsknęła cichym śmiechem, zasłaniając usta dłonią i rozglądając się dyskretnie po galerii, by sprawdzić, czy nikomu nie przeszkodziła swoim niekontrolowanym wybuchem. Spojrzała na Charlie’go ganiąco i przygryzła policzek od wewnątrz by stłumić śmiech.
- Nie da się ukryć, że roztaczasz swój czar na wszystkie strony świata – rzuciła ironizując, a on uniósł pytająco brew, wykrzywiając usta w półuśmiechu.
- Ale zdarzają się też tacy, którzy są odporni – zauważył wymownie, pochwytując jej ciemne spojrzenie. Lia wywróciła teatralnie oczami i wyminęła go, nie chcąc wdawać się w takie dyskusje. To nie pierwszy raz, kiedy Charlie próbował na niej swoje sztuczki, niestety zawsze z tym samym skutkiem. – Czy mi się wydaje, czy po pięciu latach właśnie poszłaś ze mną na randkę? – zagadnął, a Lia westchnęła doskonale zdając sobie sprawę z tego, do czego zmierza. Robił to przez całe studia. Odkąd się poznali próbował ją zaprosić na randkę, zawsze odmawiała, a później chyba oboje przeszli nad jego propozycjami do porządku dziennego i traktowali je, jak swego rodzaju żart, zrozumiały tylko dla nich dwojga. On wypalał z pytaniem w najmniej oczekiwanym momencie, zdając sobie sprawę z tego, że i tak odmówi, a Lia zastanawiała się, dlaczego wciąż pyta i nie da sobie spokoju.
Zatrzymała się i odwróciła do niego, robiąc głęboki wdech.
- A mnie się wydaje, że jesteś w pracy, a ja miałam to szczęście, że kolega ze studiów pracuje dla artysty, którego uwielbiam i dostał od niego darmowe zaproszenie na wernisaż. Ten kolega był tak uprzejmy, że pomyślał o mnie i o to jestem. Więc nie Charlie, nadal nie poszłam z tobą na randkę i to się nie zmieni – powiedziała łagodnie, ale na tyle stanowczo, że w jego oczach na krótką chwilę zamigotał smutek. Uśmiechnął się jednak szeroko i uniósł ręce w geście poddania wzdychając ciężko.
- Zawsze brutalnie sprowadzałaś mnie na ziemię – rzucił ze śmiechem, a Lia odetchnęła z ulgą, bo wiedziała, że temat przynajmniej dzisiaj jest zakończony.
- Ktoś musi, poza tym masz szczęście, że to ja, bo zawsze podkładam ci poduszkę, żebyś za bardzo nie obtłukł sobie tyłka. Nie każdy jest taki wspaniałomyślny – odbiła piłeczkę uśmiechając się promiennie i zerkając na niego przelotnie. Zachichotał pod nosem i pokręcił głową z niedowierzaniem, przesuwając dłonią po włosach.
- Charlie! – oboje usłyszeli za plecami grzmiący męski głos, więc instynktownie odwrócili się gwałtownie, ale Lia doskonale wiedziała, do kogo należał ten baryton – Jak to do cholery możliwe….. – zaczął mężczyzna, ale zamilkł i odchrząknął, kiedy zorientował się, że jego asystent ma towarzystwo. Lia wychyliła się zza Charlie’go i uśmiechnęła szeroko, a przed nią stał nikt inny jak [link widoczny dla zalogowanych] we własnej osobie. Nic się nie zmienił odkąd widziała go po raz ostatni. Miał wciąż tak samo przydługie brązowe włosy, wystające spod ulubionego szarego kapelusza; tak samo wyglądająca bródka i wąsy, które nie zmieniły swojej długości ani o milimetr; bystre, duże brązowe oczy, które błyszczały ciepło i zadziornie jednocześnie, teraz okalane były tylko większą ilością delikatnych zmarszczek zdradzających, że na karku ma już zdecydowanie pod pięćdziesiątkę. Całości dopełniały eleganckie ciemne spodnie i biała koszula, oczywiście bez krawata, z rozpiętymi pod szyją paroma guzikami i podwiniętymi do łokci rękawami. Nigdy nie przestrzegał dress codu, bez względu na okoliczności i miejsce. Uważał, że ubranie jest jak druga skóra, potrzebna nam po to byśmy nie latali po ulicach, jak nas pan bóg stworzył, więc powinno być takie, w którym będziemy się czuli dobrze i swobodnie. Proste i logiczne, a jednak nie każdy to akceptował.
- Witam profesorze – przywitała się uprzejmie, a jego napięta twarz w jednej chwili się rozluźniła; na usta wypłynął szeroki i prawdziwie szczery uśmiech; a ciemne oczy, skryte za przyciemnianymi okularami, rozbłysły prawdziwą radością oraz intensywnym ciepłym blaskiem i dałaby sobie rękę uciąć, że przez ułamek sekundy wyraźnie się zaszkliły.
- Lia Blanco – odezwał się półgłosem, a kiedy wyciągnęła rękę na powitanie, niemal natychmiast zamknął ją w swoich szorstkich i spracowanych dłoniach. – Moja najzdolniejsza i najbardziej pracowita studentka – dodał cicho, a Lia uśmiechnęła się łagodnie, lekko zakłopotana jego słowami. Przygryzła policzek od wewnątrz i założyła pasmo włosów za ucho.
- Dziękuję profesorze. Cieszę się, że mogłam tu przyjść – odparła zerkając na stojącego u jej boku Charlie’go, który w milczeniu i uśmiechem na ustach przyglądał się ich wymianie zdań. – Wspaniały wernisaż – przyznała szczerze, a Sage westchnął ciężko i pokiwał głową z aprobatą.
- To prawda. Rita jak zwykle lubi szaleć – stwierdził z przekąsem i uśmiechnął się półgębkiem wznosząc oczy do nieba. – Że też Matka Boska pokarała mnie zakręconą ciotką. Ale prawdą jest, że gdyby nie ona pewnie nie wyglądałoby to tak jak wygląda – przyznał szczerze wzdychając ciężko i rozglądając się uważnie dookoła. Pozdrowił ruchem głowy jakiegoś znajomego mężczyznę, który stał kilka metrów dalej rozmawiając z grupką, która mu towarzyszyła.
- Myślę, że i bez tego pańskie prace dałyby radę się obronić – zauważyła Lia przekrzywiając lekko głowę, a Sage parsknął śmiechem zwracając na siebie uwagę kilkorga gości galerii. Pokręcił głową rozbawiony i spojrzał jej w oczy radośnie błyszczącymi tęczówkami.
- "Wyjątkowi ludzie nie muszą się uciekać do fałszywej skromności. Nie polują na komplementy, lecz kiedy są nimi obdarowani ……
- …. wdzięcznie je przyjmują"** - dokończyła Lia, pamiętając jak bardzo Sage lubił rzucać cytatami. Po kilku latach nauki na jego wykładach potrafiła dokończyć niemal każdą złotą myśl, jaką wypowiadał.
- Zgadza się – przytaknął kładąc dłoń na sercu i kłaniając się teatralnie. – Dziękuję – mruknął, po czym przeniósł wzrok na Charlie’go i klepnął go w plecy. – Rozmawiałeś z dziennikarzami? – zagadnął po chwili unosząc pytająco brew, a chłopak zmarszczył czoło wsuwając dłonie do kieszeni spodni.
- Tak, a co się dzieje? – spytał, a kiedy Salvador kiwnął wymownie głową w kierunku drzwi wejściowych, powędrował wzrokiem w tamtą stronę i westchnął. – Trzeba zrobić porządek, bo za chwile rozniosą galerię. Powiedziałem wyraźnie, że nie chce widzieć nikogo z ….. – zaczął, ale Charlie mu przerwał krzywiąc się z irytacją.
- Wiem. Załatwię to – obiecał kładąc Lii dłoń na plecach i spoglądając w oczy. – Wybacz, zaraz wrócę – zapewnił, a kiedy bez słowa skinęła mu głową, rzucił Sage’owi uspokajające spojrzenie i pospiesznie udał się do wyjścia.
- Mamy tutaj dzisiaj niemałe zamieszanie, mam nadzieję, że nie będziesz zawiedziona, jeśli i ja udam się zamienić parę słów, z tymi, z którymi muszę. Życie artysty nie kończy się niestety tylko w pracowni – westchnął uśmiechając się do niej przepraszająco.
- Proszę się mną nie przejmować, naprawdę. Rozumiem – zapewniła uśmiechając się łagodnie i dostrzegając szczere zmęczenie w jego oczach, kiedy wygiął usta w gorzkim półuśmiechu.
- Dziękuję – mruknął ujmując jej dłoń w swoją i delikatnie ściskając. – Planuję zostać w Monterrey zdecydowanie na dłużej. Zapraszam wobec tego na kolację, kiedy sprawy z wernisażem trochę się uspokoją. Charlie uzgodni dogodny termin dla wszystkich, co ty na to? – zapytał z nadzieją, a gdy otworzyła usta, żeby zaprotestować, pokręcił głową i uniósł palec wskazujący do góry. – Nie przyjmuję absolutnie żadnej odmowy – poinformował, a jego brwi podjechały niemal pod samą linię włosów, kiedy wpatrywał się w nią wyczekująco błyszczącymi przyjaźnie tęczówkami. Lia westchnęła zrezygnowana i skinęła głową.
- Dobrze, chyba nie mam wyjścia – odparła uśmiechając się lekko. Sage pokiwał głową z aprobatą i uniósł jej dłoń do ust składając na niej szarmancki pocałunek.
- A teraz wybacz moja droga. Obowiązki wzywają – rzucił mrugając do niej, po czym odwrócił się kierując swoje kroki do zgromadzonych w galerii gości. Lia odprowadziła go wzrokiem uśmiechając się do siebie i kręcąc lekko głową z niedowierzaniem.
Nie wiedziała dlaczego, ale odkąd tu weszła nie opuszczało jej wrażenie, że zarówno ten wernisaż jak i spotkanie z profesorem, zmienią jej życie o trzysta sześćdziesiąt stopni. Zastanawiała się tylko czy powinna się z tego cieszyć, czy wręcz obawiać.
* Paulo Coelho "Zwycięzca zostaje sam"
** Andrew Matthews "Bądź szczęśliwy"
Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 0:36:42 09-02-15, w całości zmieniany 3 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3494 Przeczytał: 4 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 14:37:48 13-02-15 Temat postu: |
|
|
184. Julian/Ingrid/Javier
15 listopad 2006 roku
Nóż wyślizgnął się z jej palców z brzękiem uderzając o podłogę. Cofnęła się gwałtownie do tyłu z szeroko otwartymi oczyma wpatrując się w osuwające się wzdłuż ściany ciało. Drżące palce przycisnęła do ust tłumiąc tym samym wyrywający się z piersi krzyk.
- Wykonywałem rozkazy- wycharczał czołgając się w stronę cofającej się do tyłu nastolatki. – Nie mogłem ocalić chłopaka.
-Kto?- Zapytała sięgając po leżący na podłodze nóż. – Kto kazał go zabić?
- Rozkaz przyszedł z samej góry- powiedział spoglądając jej prosto w oczy. – Wyrok przekazała nam żona Króla. To on kazał zabić chłopaka.
- Nie- pokręciła przecząco głową wolną dłoń przyciskając do ust.- Nie zrobiłby tego. – Powiedziała drżącym głosem.- Nie kazałby zabić swojego syna!- Krzyknęła.
- Chłopak chciał odejść- mężczyzna poderwał się powoli z podłogi. Dłoń przycisnął do brzucha. Szef nie mógł pozwolić, aby dzieciak zaczął sypać.
Pokręciła głową z niedowierzaniem czując jak łzy spływają po jej twarzy. Sebastian Romo nie należał do ludzi łagodnych ani tym bardziej miłosiernych, ale nie spodziewała się, że wyda wyrok na własne dziecko. Flavio był jego synem nie zasłużył na śmierć. Nie w taki sposób . Nie z rąk ludzi, których kochał i którym bezgranicznie ufał.
- Przykro mi mała- powiedział wyciągając w jej stronę dłoń- Flavio był dobrym dzieciakiem.- Opuszkami palców musnął jej policzek. Szatynka wzdrygnęła się z obrzydzeniem czując jak dłoń, w której trzymała nóż zaczyna drżeć. – Nie jesteś morderczynią dzieciaku.
- Masz rację- powiedziała robiąc krok do przodu- nie jestem morderczynią- palce kurczowo zacisnęła na nożu jednym płynnym wybijając mu go w klatkę piersiową. – Ale ty jesteś.- Zebrała się na odwagę, aby spojrzeć swojej ofierze w oczy.
- Błagam- wychrypiał spoglądając na nią błagalnie- ja mam rodzinę.
- On także miał rodzinę- Nóż zanurzyła głębiej w jego ciele. – I miałeś to gdzieś.
Palce mężczyzny zacisnęły się na jej ramieniu. Zaczął powoli osuwać się na podłogę ciągnąc nastolatkę za sobą. Położyła go na podłodze nie odrywając wzroku od jego twarzy. W jego oczach stopniowo gasło życie. Wyciągnęła nóż z jego klatki piersiowej ostrzem przesuwając po jego szyi.
Drzwi otworzyły się z łoskotem. Poderwała do góry głowę spoglądając na mężczyznę stojącego w drzwiach. Spojrzał zaskoczony to na ciało mężczyzny, którego głowa spoczywała na jej kolanach to na umorusaną we krwi twarz.
- Czyżby się spóźnił?- Zapytał wchodząc do środka. Zamknął za sobą drzwi. Oparł się o nie plecami.
-Co ty tutaj robisz Julian?- Odpowiedziała pytaniem na pytanie wstając. Ręce oparła na biodrach hardo zadzierając do góry podbródek. Odważnie spojrzała mu w oczy.
- Dałem słowo twojemu lubemu, że będę się tobą opiekował- Zrobił dramatyczną pauzę spoglądając na ciało- jak widać na załączonym obrazku kiepska ze mnie niańka.
Ingrid prychnęła pogardliwie chowając ostrze. Ruszyła w stronę łazienki.
- Brawo Lopez- powiedział idąc za dziewczyną, - Gratulacje.
Szatynka przewróciła oczami odkręcając wodę wsunęła ręce pod zimny strumień.
- Nie potrzebuje niańki- powiedziała ochlapując twarz wodę.
- Potrzebujesz- powiedział opierając się o framugę.- Wiesz, że za to trafisz do prawdziwego więzienia?- Zagadnął napotykając w lustrze jej chłodne spojrzenie.
- Tutaj i na czterech innych miejscach zdarzenia zostawiłaś taką ilość odcisków palców, że nie krępuj się DNA też im się przyda.
- Nie zamierzam iść do więzienia- warknęła odwracając się w jego stronę.
- A co zamierzasz?- Zapytał robiąc krok do przodu.- Pięciu żołnierzyków Romo potraktowałaś jak szwajcarski ser, co więc zrobisz z Romo?
Przechylił na bok głowę widząc jak Ingrid groźnie mruży oczy. Dopiero dziś zaczął dostrzegać, co tak naprawdę widział w niej Flavio. Była kimś więcej niż ładną buźką. Była wojowniczką.
- Dokładnie to samo Julianie. Dokładnie to samo- powiedział wymijając go. Chwycił ją za łokieć odwracając w swoją stronę.
- Nie mogę ci na to pozwolić.
- Nie zatrzymasz mnie- warknęła sięgając do kieszeni kurtki po nóż. Przyłożyła ostrze do jego szyi.
- Śmiało- powiedział rozkładając ręce na boki- nie krępuj się. Moje życie jest w twoich rękach. – W głosie Juliana nie było słychać strachu lecz kpinę.
- Zamknij się- warknęła patrząc mu w oczy. Palce kurczowo zacisnęła na nożu.
- Masz dwa wyjścia- powiedział uśmiechając się pod nosem- możesz mnie zabić, wyjść przez tę drzwi a ja gwarantuje ci, że za kilka dni policja zapuka do przyczepy twojej matki w poszukiwaniu ciebie albo- urwał delikatnie kładąc dłoń na jej nadgarstku. Odsunął ostrze od swojej szyi- możesz pozwolić mi sobie pomóc.
- Niby jak?
- Znam człowieka. Technologiczny geniusz, który kilkoma kliknięciami może sprawić, że twoja kartoteka wyparuje od tak- demonstracyjnie pstryknął palcami.- Dostaniesz nową tożsamość. Szanse na nowe życie.
Opuściła dłoń wsuwając do środka ostrze. Wsunęła nóż z powrotem do kieszeni kurtki.
- Niby dlaczego mam zaufać akurat tobie?
- Flavio był moim przyjacielem a ja obiecałem mu że będę cię chronił za wszelką cenę.
- Rycerz na białym koniu się znalazł- prychnęła spoglądając mu w oczy. – Jeżeli się nie zgodzę to co zrobisz? Zawiadomisz policje? – Nie czekając na odpowiedź ruszyła do drzwi.
- Zmieniłaś go- krzyknął za nią sprawiając że się zatrzymała.- Chciał od życia czegoś więcej. Chciał być kimś lepszym i ostatnią rzeczą której dla ciebie chciał to dożywocia w więzieniu. – urwał podchodząc do nie. Julian położył dłoń na jej ramieniu- Pozwól sobie pomóc. Dla Flavio.
Dwadzieścia minut później uporczywie wciskał dzwonek do drzwi. Stojąca obok Ingrid nerwowo rozglądała się na bok.
- Julian wiesz, która jest godzina?- Zapytał poirytowany męski głos.- Nie przyjmuje o trzeciej nad ranem gości- warknął łypiąc groźnie na bruneta.
- Potrzebuje pomocy- odparł uśmiechając się półgębkiem Vázquez
- No, co ty nie powiesz- niechętnie przesunął się w bok wpuszczając nieproszonego gościa do środka. Zmarszczył brwi na widok młodej dziewczyny.
- Ingrid poznaj Magika- powiedział wskazując na otulonego w szlafrok blondyna.- Magik poznaj Pannę Młodą
- Nie wyglądasz jak Panna Młoda- zauważył Javier splatając ręce na piersiach. Łypnął spojrzeniem na Juliana, którego najwyraźniej cała sytuacja bawiła
- Łazienka jest prosto i po lewo.- Zawrócił się bezpośrednio do Ingrid.- Weź prysznic.- Szatynka posłusznie skinęła głową udając się w wskazanym kierunku.- Vicky nie ma?- Zapytał.
- Nie- odparł idąc za Julianem, który zdążył już ściągnąć z siebie kurtkę i wkroczyć do kuchni. Blondyn kątem oka zauważył jak zagląda do lodówki.- Nie krępuj się- odparł- Czuj się jak u siebie.
- Dzięki- odpowiedział wyciągając z lodówki salaterkę z sałatką.- Nie masz może frytek?- Zapytał
Javier głośno wciągnął w płuca powietrze.
- To moja kuchnia nie cholerny Mcdonald!- Krzyknął kładąc dłonie na blacie.
- Wystarczy powiedzieć nie- mruknął podejrzliwie przyglądając się zawartości miski.
- To owce morza- wyjaśnił znużonym głosem Javier siadając naprzeciwko Juliana. Brunet skrzywił się przesuwając miskę po blacie w stronę blondyna. Jego uwagę przykuło ciasto za kloszem.
- Częstuj się i wyjaśnij mi, kim jest ta dziewczyna.
Julian podniósł wieko kosza z uśmiechem błąkającym się na ustach sięgnął po kawałek ciasta.
- Już mówiłem- powiedział odgryzając kawałek- to Ingrid, ale możesz mówić na nią Panna Młoda.
- To niczego mi nie mówi!- Javier urwał, kiedy dostrzegł wymowne spojrzenie bruneta.- Panna Młoda- powtórzył- Kil Bill.
- Dokładnie. Tylko Ingrid nie mam na sobie seksownego
- Nie. Zabierz ją stąd i wynocha!- przerwał mu ręką wskazując drogę do drzwi.
- Za nim nas wyrzucisz- zaczął opanowanym głosem spoglądając Javierowi w oczy, - to sytuacja Ingrid jest dość skomplikowana.
- Dla ciebie skomplikowane jest zrobienie kawy- warknął blondyn zaciskając dłoń w pięść.
- To córka Petera Pana- ponownie mu przerwał.
Javier usiadł wpatrując się z niedowierzaniem w Juliana.
- Córka Petera siedzi w poprawczaku- wydusił z siebie Magik.
- Siedziała- poprawił go. Blondyn nerwowym gestem przesunął po włosach.
-, Co chcesz żebym zrobił?- Zapytał kładąc dłonie na blacie.
- Usuń jej akta z poprawczaka- powiedział.- Ingrid Lopez ma zniknąć z kartotek.
Pokiwał na znak zgody głową. Zsunął się z krzesła kierując swoje kroki do gabinetu. Zatrzymał się w drzwiach odwracając do tyłu głowę
- Powinienem wiedzieć o niej coś jeszcze?- Zapytał
- Jest w mafii.
Javier wniósł oczy do nieba.
- Boże, dlaczego nie mogę mieć normalnych nudnych przyjaciół?
***
Poniedziałkowy ranek Javier Reverte mógł zaliczyć do udanych. W krótkim czasie udało mu się załatwić kilka ważnych spraw. Po pierwsze i najważniejsze oficjalnie ustalili datę ślubu na czternastego lutego dwa tysiące piętnastego roku. Miejscowy ksiądz nie potrafił jednak ukryć swojego zaskoczenia, kiedy ich jedynym powodem tak szybkich chęci pójścia do ołtarza była miłość. Drugim powodem jego jawnego zadowolenia był telefon od księgowego. Javier nigdy nie przypuszczał, że ucieszy się na dźwięk jego głosu i rzeczowy to, iż sprawa kupna ziemi została zamknięta. Magik wprost nie mógł się doczekać konfrontacji z Alexem, do której prędzej czy później dojdzie. Miał jednak inną naglącą sprawę.
Oparty o ścianę obserwował lekcje tańca. Nie mógł powstrzymać uśmiechu, który sam wślizgnął się na jego usta. Mężczyzna prowadzący lekcje wśród grupki dzieciaków wydał mu się sympatycznym człowiekiem z dużymi pokładami cierpliwości. A to właśnie takiego nauczyciela potrzebował dla siebie, ale przede wszystkim dla Victorii, która na parkiecie była jak słoń w składzie porcelany. Co prawda Victoria była uroczym słoniątkiem a stopy Javiera były przyzwyczajone do częstego kontraktu z jej szpilkami to reszcie gości to nie przypadnie do gustu.
- Widzimy się jutro o tej samej porze- zwrócił się do dzieci kątem oka dostrzegając uważnie obserwującego jego mężczyznę. Gromadka dzieci zaczęła opuszczać salę obdarzając Javiera zaciekawionymi spojrzeniami.
- Urocze maluchy- powiedział w stronę Diego.- Javier Reverte- wyciągnął dłoń w kierunku Diego.
- Diego Ramirez.- Przedstawił się właściciel szkoły. – W czym mogę ci pomóc Javier?
- Naucz moją narzeczoną tańczyć- powiedział wprost blondyn. Nie miał czasu na owijanie w bawełnę czy szukanie górnolotnych słów. – Victoria na parkiecie- Javier zamknął oczy wzdychając- jednym słowem moje palce u stóp mają dość ciągłych wizyt jej szpilek.
Diego pokiwał ze zrozumieniem głową uśmiechając się pod nosem.
-To gdzie jest Victoria? Pytam, bo zazwyczaj pary przychodzą wspólnie zapisać się na kurs.
- Jest w pracy, ale spokojnie powiem jej o kursie. To będzie nasz kompromis.
Diego uniósł ku górze brew.
- Miałeś na myśli niespodziankę?- Zapytał.
- To też. Widzisz ja zrezygnowałem z ślubu w Paryżu i wesela w Wersalu, więc Dzwoneczek dla mnie nauczy się tańczyć.
- Chciałeś urządzić wesele w Wersalu?- Zapytał zaskoczony i rozbawiony tą informacją.
- Tak, Vicky uwielbia Marię Antoninę, ale wyobraź sobie, że Francuzi nie urządzają tam imprez okolicznościowych- Javier pokiwał z powaga głową- Facet, z którym rozmawiałem powiedział, że Wersal jest uznanym zabytkiem, w którym nie urządza się wesel- Magik prychnął z oburzeniem. – Trudno. Ślub i wesele odbędą się tutaj. – Javier już miał na końcu języka pytanie o właściciela miejscowej gospody, kiedy jego monolog przerwał mu uporczywie dzwoniący telefon.- Przepraszam na chwilę- powiedział sięgając do zewnętrznej kieszeni marynarki po urządzenie. Zerknął na wyświetlacz niemal przewracając oczami na widok ciągu cyfr. Niechętnie nacisnął zieloną słuchawkę.
- Magik, w czym mogę pomóc?- Zapytał
- Możesz przyjść do mieszkania na trzecim piętrze- odparł spokojny kobiecy głos. Ingrid łypnęła groźnie na Juliana, który zabrał z jej talerzyka kanapkę.
- Teraz nie mogę. – Odpowiedział wymijająco. Miał inną naglącą sprawę do załatwienia.- Spotkajmy się wieczorem wtedy bardzo chętnie wysłucham tego, co masz mi do powiedzenia.
- Zgoda. Do zobaczenia wieczorem- powiedziała kończąc rozmowę.
- Przepraszam cię Diego- Javier zwrócił się do nauczyciela tańca, - sprawa osobista, którą muszę pilnie załatwić. Ustalmy tylko, kiedy pierwsza lekcja? Masz czas jutro po południu?
- Tak. 14 Może być?
- Tak, gdyby coś miało ulec zmianie- z kieszeni marynarki wyciągnął mały turkusowy kartonik. Wręczył go Diego- po prostu zadzwoń.
- Oczywiście.
- Koszty też omówimy jutro. Miło było cię poznać Diego. - Wyciągnął w jego kierunku dłoń
- I wzajemnie
Ingrid Lopez spacerowała w tę i z powrotem po niewielkim zastawionym w podła salonie, co chwila łypiąc na przyczepione do ściany zdjęcie. Długie osiem lat uciekania przed własnym czynami, przeszłością uderzyło ją w jednej chwili, kiedy na ekranie tabletu zobaczyła Ingrid Romo. Uśmiechniętą tryskającą energią rudą fałszywą małpę, która przyczyniła się do śmierci Flavio. Ingrid po raz pierwszy od dawana zapragnęła zanurzyć w czymś nóż. W kimś.
Potrzebowała lat, aby zrozumieć, kto tak naprawdę stoi za wyrokiem wydanym na Flavio. Sebastian był okrutnym człowiekiem nie zdolnym do współczucia, ale na swój pokręcony sposób kochał swoich synów. Flavio, Gabriel, Giovanni byli jego oczkami w głowie. Chciał ich wychować na swój obraz i podobieństwo. Flavio wyłamywał się ze schematu. Był zbyt dobry, zbyt łagodny, aby być synem mafioso.
Na początku sądziła, że dlatego musiał umrzeć. Romo nienawidził porażek a łagodny i dobry syn za porażkę w jego mniemaniu mógł uchodzić. Ingrid jednak od początku przeczuwała, iż nie o to tutaj chodzi. Pół roku śledzenia każdego ruchu Romów i do niej dotarło. To nie Sebastian wydał wyrok na syna, lecz Inez. Co prawda w tamtym okresie jeszcze nie posiadała tak wielkiej władzy, ale posiadała władzę nad jednym mężczyzną i to wystarczyło. To ona przekonała Sebastiana! To ona odebrała jej ukochanego. Wyciągnęła z kieszeni dżinsowej kurtki nóż. Wysunęła ostrze wpatrując się przez chwilę w ostrze. Obróciła się na piecie posyłając nóż jednym rzutem w fotografię Inez. Wprost w jej roześmiane oczy.
- Ładny rzut- skomentował Julian- szkoda, że to nie jej głowa.
- Wiedziałeś?- Zapytała zaś Julian doskonale zdawał sobie sprawę, o co go pyta. Ingrid wyciągnęła nóż.
- Tak
- Mogłeś mi powiedzieć.
- Oczywiście, że powinienem ci powiedzieć- warknął – Zabiłabyś ją!
- Oczywiście, że bym ją zabiła! Zasłużyła na śmierć!
- Nie. Zasłużyła na coś więcej. Na piekło na ziemi. Za wszystko, co zrobiła.
Ingrid ze zmarszczonymi brwiami przyglądała się Julianowi, na którego ustach dostrzegła charakterystyczny uśmieszek.
- Masz plan
- Zawsze miałem – powiedział z uśmiechem. – Będziesz miała swoją zemstę
- Oboje będziemy ją mieli. Jedno pytanie, kto powie o wszystkim Victorii i Javierowi?
- Zrobimy to razem- powiedział splatając jej palce ze swoimi Spojrzała zaskoczona na ich splecione palce. – Jesteśmy partnerami- odparł odnajdując je oczy.- Partnerami w zemście.
- I zbrodni.
***
Telefon od Ingrid wyprowadził go z równowagi i poważnie zaniepokoił. Javier idąc w stronę miejscowej, kawiarni, w której miało dojść do odebrania przez blondyna przesyłki z Nowego Jorku mógł jedynie snuć domysły na temat rewelacji, jakie niewątpliwie miała dla niego Ingrid. Ręce wcisnął w kieszenie czerwonych spodni kompletnie ignorując zaskoczone i zaciekawione spojrzenia mieszkańców miasteczka. Javier nie zamierzał wymieniać całej swojej garderoby z powodu mieszkających tutaj ludzi. W Nowym Jorku nikt nie zawróciłby uwagi na jego gacie tutaj wszyscy gapili się jakby spacerował po mieście na golasa. Absolutny absurd, pomyślał wchodząc do środka. Stojąc już w wejściu dostrzegł siedzącego przy najdalej oddalonym od wejścia stoliku posłańca.
- Dzień dobry panie Reverte- mężczyzna podniósł się z miejsca posyłając swojemu pracodawcy uśmiech. Javier przywitał się z nim skinieniem głowy zajmując krzesło naprzeciwko.
- Witaj Danielu- powiedział z uśmiechem. – Przejdźmy do interesów.
Javier dwadzieścia minut później słuchał monotonnego głosu Daniela. Pił drogą już kawę i za wszelką cenę starał się nie zwiewać. Blondyn nie znosił takich spotkań tak samo mocno jak zebrań rady nadzorczej w każdy poniedziałek. Nie dowiadywał się niczego nowego a kilka godzin jego cennego życia ulatywało bezpowrotnie. Palcami przeczesał jasne włosy. To była jednak niewielka cena, jaką musiał zapłacić za bycie prezesem własnej firmy. Papirologia i niekończące się zebrania.
- Przejdźmy teraz do- urwał widząc zerkając na twarz swojego przełożonego, który myślami był zupełnie gdzie indziej. Daniel ani trochę się mu nie dziwił. – Panie Reverte.
- Kontynuuj. – Ponaglił go ruchem dłoni. Chciał mieć to jak najszybciej za sobą
- Mogę o coś zapytać?- Zapytał nieśmiało Daniel odkładając raport działu technologicznego.
- O co chodzi?
- O pana plany na przyszłość względem pakietu akcji.
Javier zmarszczył w zadumie brwi. Odłożył na spodek pustą filiżankę.
- Niech zgadnę zastanawiasz się zapewne, do kogo powędruje pakiet akcji, który kazałem przygotować?- Odpowiedział spokojnie Javier. Daniel powoli, choć niepewnie skinął głową.
- Pakiet dwudziestu procent akcji Neverland trafi w ręce mojej żony.
- Pan nie ma żony
Javier zachichotał.
- Tak, ale będę miał. Czternastego lutego roku przyszłego żenię się- powiedział spokojnym głosem. – Jesteś oczywiście uwzględniony na liście gości
Przy stoliku zapadła cisza. Danny wierny współpracownik Javiera Reverte ni gdyby nie przypuszczał, że pan prezes kiedykolwiek powie sakramentalne „tak”
- To cudowna wiadomość- wydusił z siebie upijając łyk wody. – Naprawdę cudowna.
- Wiem
Alejandro był wściekły. W chwili, której willę jego ojca opuścił przedstawiciel skarbki minęło dobre dwadzieścia minut jednak brunet ani trochę się nie uspokoił. Wyszedł z domu szybkim krokiem przemierzając ulice miasteczka. Był żądny krwi! Jak ten pajac Reverte mógł to zrobić!? Zatrzymał się przed kawiarnią spostrzegając go przy jednym ze stolików. Nie wiele myśląc wpadł do środka.
- Reverte!- Warknął i krzyknął sprawiając, że Javier uśmiechnął się od ucha do ucha. Za swoimi plecami usłyszał ciężkie kroki niezadowolonego Alexa
- Dany- zwrócił się bezpośrednio do swojego pracownika, który z przerażoną miną spoglądał to na Alejandro to na Javiera, który ani trochę zdawał się nie przejmować wściekłym facetem za jego plecami- zostaw resztę dokumentów przejrzę je.
- Oczywiście panie Reverte- wydukał Danny- Mogę coś jeszcze dla pana zrobić?- Zapytał drżącym głosem.
- Nie wracaj do Nowego Jorku i przekaż reszcie wspólników dobre wieści.
- Oczywiście – Danny podniósł się z miejsca w pośpiechu chwytając swoją aktówkę. Łypnął zalęknionym spojrzeniem na Alejandro.- Rachunek- wyjąkał
- Zajmę się tym kierowca odwiezie cię na lotnisko Danny skinął w zrozumieniu głową. Wydusił krótkie „dowiedzenia”. Szybkim krokiem opuścił lokal z przyciśniętą do piersi aktówką.
- Wystraszyłeś mojego pracownika- powiedział urażonym tonem Javier spoglądając karcąco na, Alejandro który stał nad Javierem ciskając na niego wściekłe spojrzenia. – W czym mogę pomóc?- Zapytał uprzejmie.
- Możesz mi wyjaśnić jak to się stało, że do mojego domu zapukała dziś skarbówka!? – krzyknął pochylając się nad blondynem, który z trudem powstrzymywał się od parsknięcia śmiechem. Złość Alejandro bawiła go.
- Skarbówka?- Powtórzył za Alexem jakby do końca nie rozumiał znaczenia słowa.- To ci od podatków?!- Zapytał niewinnie.
- Nie udawaj durnia Reverte!- Pięść Alexa uderzyła w stół. Javier łypnął spojrzeniem na boki. Camilo właściciel kawiarni, który stał za barem zrobił krok do przodu gotów interweniować. Javier pokręcił przecząco głową.
- Wywołujesz scenę- syknął przez wąską zaciśnięte usta jakby skrępowany tym, iż obecni w lokalu spoglądają na nich z zainteresowaniem. Było wręcz przeciwnie Javier ani trochę nie był zaniepokojony, iż mała wymiana zdań z Alexem będzie obiektem rozmów.
Alex usiadł na krześle nadal wściekle łypiąc na blondyna.
- Czekam na wyjaśnienia- warknął
- Mam tłumaczyć ci jak działa system podatkowy w Meksyku?- Zapytał spoglądając na Alexa- nie jestem księgowym. – Odparł niewinnie.- Wiem jednak, że na twoim kącie pojawiły się środki, które nie są wolne od podatku- Z pokaźnej sterty dokumentów wyciągnął umowę, którą Alex podpisał jakiś czas temu. Przerzucił kilka kartek otwierając na interesującym go fragmencie. –Punkt dwudziesty piąty.
Alex wyrwał mu dokument z rąk i przeczytał wskazany punkt.
- To jakiś absurd!
- Nie to warunki umowy, które musisz spełnić- powiedział spokojnym głosem.- Jako prawy obywatel musisz zapłacić podatek. Zerknij proszę na punkt dwudziesty ósmy. – Javier nie mógł się doczekać, kiedy Alex zapozna się z treścią następnej prawnej pułapki.
- Ty- warknął – nie miałeś prawa!
- W biznesie jak na wojnie wszystkie chwyty dozwolone- odpowiedział mu uśmiechem.
- Pożałujesz tego!
- Pożyjemy zobaczymy Alex a teraz możesz już iść?- Zapytał słodkim głosem. – W przeciwieństwie do ciebie ja mam na głowie firmę, którą pilnie muszę się zająć. – Alex wściekły, upokorzony opuścił kawiarnię Camilla.
- Camillo- krzyknął w stronę właściciela- Szampan dla wszystkich na mój koszt.
Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 20:21:24 22-04-15, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
BlackFalcon Arcymistrz
Dołączył: 08 Lip 2007 Posty: 23531 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 1:34:21 14-02-15 Temat postu: |
|
|
185. COSME/ETHAN/ORSON/SAMBOR
Smukłe palce, poruszające się lekko po klawiaturze, jakby pieszcząc ją delikatnie. Dźwięki muzyki, wydobywające się z fortepianu i ulatujące w niebo, przenikające poprzez sufit i dalej poprzez dach, a do samych chmur. I jego oczy, zamknięte, gdyż nie potrzebował spoglądać na pięciolinię, na nuty, wszystko miał w głowie, pamiętał każdy moment, każdą chwilę, w której trzeba było użyć tego, czy innego klawisza. Serce bijące w rytm tego, co grał, dusza śpiewająca wraz z nim samym. Spojrzenie matki, w niemym podziwie słuchającej własnego syna. Cosme Zuluaga nie używał instrumentu, on nim był, stapiał się w jedno, czuł go jak nikt inny, zespalał się z najdrobniejszym drgnieniem pedału, był lewym, środkowym i prawym, una corde – piano, sostenuto oraz forte – sustainem. Nimi wszystkimi razem i każdym z osobna. Muzyka go kochała, a on kochał muzykę.
Jego ojciec, Mitchell, zażartował kiedyś, że syn oddał duszę diabłu, a w zamian otrzymał tak wielki talent. Młodzieniec odparł wtedy poważnie, że dusza jest zbyt cenna, by nią szafować i na dodatek zawierać tak ważne układy, poza tym wszystkie melodie pochodzą od Boga, bo są jak muśnięcia aniołów, całujące nasze wnętrze.
Zresztą nadal tak uważał. Nawet dziś, kiedy jego ukochany instrument został pożarty przez bezlitosny płomień, Cosme wciąż miał to w sobie, wciąż czuł się, jakby został stworzony nie z krwi i skóry, a z nut właśnie. I tak strasznie brakowało mu tych cichych chwil, gdy w powietrzu słychać było tylko jego grę...
Zamrugał oczami, wyrywając się z zamyślenia. Propozycja Lii Blanco kusiła go i to bardzo. Odmówił, a jakże, dając jej do zrozumienia, że co najmniej nie podoba mu się ten pomysł, ale w głębi cieszył się tak samo, jak cieszy się dziecko jedzące po raz pierwszy w życiu czekoladę. Bo i tym było to, co zaoferowała mu dziewczyna – smakołykiem dla spragnionego słodyczy człowieka. W tym samym momencie, kiedy odrzucał jej ideę, jednocześnie prosił oczami, by nie dała się zwieść słowom i próbowała go przekonać. Nie dlatego, że lubił, kiedy go błagano, wręcz przeciwnie, nie znosił tego. Ale dlatego, że potrzebował przekonać samego siebie, że po tym wszystkim, co się zdarzyło, powinien wyjść do ludzi. Owszem, ostatnio częściej bywał na zewnątrz, niż siedział zamknięty w zacisznych, acz nieco strasznych murach swojego zamku, jednakże pielęgnowany przez ponad dziesięć lat lęk pozostał. A co, jeżeli tam, na miejscu, znajdą się ci sami chuligani, który rzucali w niego kamieniami nie tak dawno temu? Co, jeśli któryś z opiekunów, rodziców, czy ktokolwiek tam będzie, uzna, że Cosme Zuluaga nie nadaje się na gościa specjalnego podczas wydarzenia organizowanego dla najmłodszych? Jeżeli po prostu go stamtąd przepędzą?
- Lia zadba, by było inaczej – powiedział sam do siebie, stojąc przy oknie i wpatrując się w ciche strugi deszczu, łagodnie spływające po szybie. – Poza tym jest jeszcze Dolores, założę się, że i ona tam będzie. Potrzebuję z nią porozmawiać, przekonać, że nie ma się już czego bać. Nigdy bym jej nie skrzywdził, nie ją...
Przesunął dłonią po szybie, czując, że wzbiera w nim tęsknota za pielęgniarką. Wciąż zły na siebie za to, że przestraszył dwie najważniejsze w swoim życiu istoty, odsunął się od okna i skierował w stronę jednego z pokoi, gdzie stała szafa. Musiał przecież wybrać jakieś specjalne ubranie, coś odświętnego, gdy przyjdzie prosić pannę Blanco, by pozwoliła mu dotknąć sprzętu, na którym miałby zagrać. O tak, prosić, bo chociaż to ona wyszła z propozycją, Cosme za każdym razem, gdy dotykał jakiegokolwiek instrumentu, czuł, że nie jest go godzien, że powinien dziękować za łaskę, za pozwolenia dotknięcia jego klawiszy, czy strun. Muzyka była dla Zuluagi tym, czym dla nas jest powietrze.
Przeszukując swój zestaw garniturów – bo właśnie w jednym z nich zamierzał odwiedzić Lię, zastanawiał się przez krótki moment, czy ma mu być przykro, że Lia najpierw poprosiła o pomoc Ignacio, ale szybko odrzucił ten pomysł:
- A czego byś chciał, stary odludku – zaśmiał się sam do siebie. – Przecież tak bardzo odizolowałeś się od ludzi na całą dekadę, że teraz sami nie wiedzą, czego się po tobie spodziewać i raczej nie sądzą, że im w czymkolwiek pomożesz. Czas to zmienić, czas to zmienić – mruknął cicho i wyjął z czeluści mebla stary, ale nadal doskonale zachowany i wciąż elegancki garnitur.
Kilkaset kilometrów dalej Ethan Crespo powoli odzyskiwał spokój. Siedział właśnie przy śpiącym i odpoczywającym ojcu i bezwiednie gładził go po obitej ręce, starając się nie zastanawiać, jak wygląda reszta ciała Orsona. Zapewne niewiele lepiej, niż jego dłoń, pełna siniaków, blizn i otarć. Wiedział, że to, co niedawno wyznał mu starszy Crespo, zmieni życie jego syna na zawsze. Ethan przez dwa lata obwiniał kogoś, kto próbował mu pomóc, zerwał kontakt z własnym rodzicem tylko dlatego, że pomylił się w swoich osądach. Czy gdyby nie był aż tak uparty i chciał słuchać, kiedy tamten starał mu się cokolwiek wytłumaczyć, dziś wszystko byłoby inaczej? Orson nie leżałby tutaj, słaby i pokrwawiony, a Ethan nie musiałby z lękiem nasłuchiwać, czy nastąpią kolejne oddechy?
Być może. Z drugiej strony jeżeli władza Mitchella była tak ogromna, jak przedstawił ją Crespo, do tragedii i tak by doszło, tyle, że później, niż prędzej. Teraz przynajmniej Ethan ma szansę wynagrodzić ojcu to, jak go skrzywdził. Chronić, być przy nim, a może i nawet poświęcić się dla niego w taki, czy w inny sposób.
Doskonale zdawał sobie sprawę, że w łóżku w starej chatce nie leży aniołek. Orson, jako prawa ręka przestępcy, miał z pewnością wiele grzeszków na sumieniu. Rachunek sumienia jednakże dokona się kiedy indziej. Dziś liczy się tylko to, że znowu są razem.
Pytanie tylko, na jak długo. Ethan nie sądził, aby ludzie Zuluagi dali im spokój i zaprzestali poszukiwań, ba, był pewien, że zostaną one rozszerzone i wzmocnione. A to by znaczyło, że nadal są w niebezpieczeństwo i to tym razem obaj – zarówno ojciec, jak i syn.
Wstał, podszedł do okna i wyjrzał przez nie, sprawdzając, czy nikt nie zbliża się do niewielkiego budynku. Na drodze było pusto. Na razie.
Jedyną oznaką życia w pobliżu, poza ludzkimi istotami znajdującymi się w chatce, był maleńki robaczek, starający się dojść po zewnętrznym parapecie okna do sobie tylko znanego celu. Syn Orsona czuł się podobnie – nic nieznaczący byt stawiający czoło ogromowi świata i jego problemom. Poddając się smutnego nastrojowi westchnął głęboko, nie przewidując zbyt długiej przyszłości obserwowanemu zwierzątku. Robaczek zapewne niedługo zginie, skonsumowany przez jakiegoś głodnego ptaka. I być może dokładnie to samo stanie się z Ethanem - umrze zmiażdżony przez bezlitosne obcęgi działań Mitchella Zuluagi, okrutnika ze stolicy. Wszystko przez to, że Orson wstąpił do przestępczej organizacji i stał się prawą ręką gangstera. Nigdy nie wyjaśnił potomkowi swoich powodów, ba, praktycznie w ogóle o tym nie rozmawiali, do czasu tragicznej śmierci Lydii Fraser. Ethan wciąż nie mógł się przyzwyczaić, że jego ukochana w rzeczywistości nazywała się zupełnie inaczej.
Dwa krzesła, jedno tuż obok drugiego, dwie osoby, siedzące blisko siebie i czekające na pierwszą scenę filmu wybranego na wspólnie spędzone popołudnie. Gdzieś za nimi znajdował się stół z przekąskami, ale nie był im w tym momencie potrzebny, on nawet żartował, że stanie się tak, jak za każdym razem i w trakcie seansu zupełnie zapomni o chipsach, popcornie i napojach, da się pochłonąć obrazom, muzyce i fabule. Lydia uśmiechnęła się wtedy, postawiła miskę z kukurydzą Ethanowi na kolanach i stwierdziła, że bez niej zupełnie zapomniałby o podstawowych sprawach, takich, jak jedzenie, czy sen. Odparł, że to właśnie przy niej zapomina o świecie, o wszystkim wokoło, zresztą niczego więcej nie potrzebuje, tylko właśnie ją, dziewczynę, którą zamierzał poślubić. Otrzymał w podzięce długi pocałunek w usta i – gdy już zajęła swoje miejsce przed telewizorem - ten delikatny dotyk jej ręki, który tak ukochał. Nigdy się do tego nie przyznał, ale nawet się ucieszył, kiedy okazało się, że odtwarzacz BluRay odmówił posłuszeństwa – tamtego dnia miał większą ochotę na towarzystwo Lydii, niż perypetie jednego z biblijnych patriarchów. Następne dwie godziny były jednymi z najszczęśliwszych w jego życiu – owszem, nie po raz pierwszy dawali sobie wzajemnie tą cudowną mieszankę czułości i rozkoszy, jaką mogą sobie dać tylko naprawdę bliskie osoby, ale tym razem było inaczej. To, co przeżył w jej ramionach, nie mogło się równać z niczym, co zdarzyło się między nimi do tej pory, a kiedy już miał, zmęczony w ten błogi sposób, wyszeptać jej prosto do ucha słowa miłości, nie mógł wykrztusić ani słowa, jakby coś dławiło go w gardle. Wzruszenie, wszechogarniające uczucie radości, coś niepojętego odebrało mu głos.
Gdyby tylko wiedział, że nigdy więcej nie dotknie jej ciepłego ciała, nie ucałuje pachnącej skóry, że jutro przyniesie mu ból i rozpacz, zapewne zrozumiałby, że w ten sposób Bóg pozwolił mu się pożegnać z Lydią, dotknąć bram raju po to, by łatwiej mu było znieść rozstanie. Ale przez to uczynił je jeszcze gorszym. Kilkanaście godzin po tym, jak wzajemnie obdarowali się spełnieniem nie tylko w cielesnym sensie, Ethan Crespo patrzył, jak jego ukochana wydaje ostatnie tchnienie w ramionach człowieka, którego jedyną winą było urodzenie się jako syn Orsona.
Musiał wyjść. Musiał zaczerpnąć powietrza, chociaż w ten sposób ryzykował, że ktoś odkryje ich pobyt w chatce. Inaczej by się udusił. Przestąpił próg, uprzednio sprawdzając, czy ojciec jest bezpieczny, czy śpi, czy...wciąż żyje. Zamknął cicho drzwi i podszedł do zniszczonej i podziurawionej od kul Toyoty. Cud, że żaden z naboi nie trafił w bak, wtedy ani Ethan, ani Orson nie stanowiliby już przeszkody dla dalszych planów działania starego Zuluagi.
Boczna szyba. Ta od strony kierowcy. Rozbita, popękana, dziurawa. Dokładnie tak, jak serce blondyna. Nikt i nic nie mogło go uleczyć. Nigdy.
Położył dłoń na szkle, kilka odłamków sterczało w niebo, jak zęby jakiegoś potwora, którym straszy się niespokojne dzieci. Ethan zdawał sobie sprawę, że w ten sposób rani sobie dłoń i to dosyć boleśnie, ale przez moment miał ochotę po prostu przycisnąć ją mocniej, sprawić, by spłynęła krew, by poczuł, że żyje, że jest to coś więcej, niż pusta, bezsensowna egzystencja.
Orson, tak. Miał wciąż po co żyć. To było jego zadanie, opiekować się ojcem. A skoro wiedział, co uszczęśliwi starszego mężczyznę, zamierzał mu to dać. Wrócił do niewielkiego budynku i zaczekał, aż Crespo się obudzi.
A potem zadał to krótkie, ale jakże ważne pytanie:
- Tato? Czy nadal zależy ci na tym, żeby osobiście ostrzec tego Cosme Zuluagę i jego rodzinę?
Skinięcie głową wystarczyło za odpowiedź. Ethan upewnił się jeszcze, że rodzic chce zaryzykować własnym zdrowiem – być może to był jego sposób na odkupienie win, jakich się dopuścił jako pomocnik Mitchella – i za moment pomagał mu zająć miejsce w wysłużonej Toyocie Tercel 4WD.
- Mam nadzieję, że znasz drogę, bo z tego, co słyszałem, to wcale nie jest tak wielkie miasteczko – mruknął jeszcze cicho, ale tak, żeby ojciec go usłyszał i nacisnął pedał gazu. Samochód najpierw powoli, a potem coraz szybciej zaczął toczyć się w kierunku Valle de Sombras.
- I że mają tam dobrego mechanika – dodał Ethan po chwili, z niepokojem dostrzegając zniszczenia, jakie poczyniły pociski bandy Zuluagi. – A jeszcze lepiej by było, jakby nie przestraszył się tej plamy krwi na przednim siedzeniu. Oraz kierownicy. Och. Jest w zasadzie wszędzie.
Do czego zresztą trochę sam się przyczynił, bo nieświadomie wbił sobie jednak odłamki szyby w rękę – niezbyt głęboko i nie na tyle, by utkwiły mu w dłoni, jednakże wystarczająco, by na kole sterowniczym pojawiły się czerwone plamy.
Cosme miał inne problemy. Oto jego stare żelazko z duszą - żelazną, uprzednio podgrzaną sztabką, włożoną do środka przedmiotu - powoli skłaniało się ku końcowi swojego żywota. Mógł, oczywiście, zakupić sobie nowe, korzystające z dobrodziejstw energii elektrycznej - sieć sięgała przecież aż do El Miedo, nie palił w pokojach jedynie świec, ale i najzwyklejsze lampy - jednakże wolał to stare, wysłużone, ale pamiątkowe żelazko. Odziedziczył je po matce, doskonale pamiętał, jak używała go, prasując mu koszule przed wizytą w kościele, czy kiedy udawał się na randkę. Randka...jego matka zmarła, kiedy Zuluaga miał osiemnaście lat, nie zdążyła więc poznać wybranki syna. I bardzo dobrze, zapewne teraz, gdy wie już, na co naraził się Cosme poprzez związek z Antoniettą Boyer, nie może zaznać w grobie spokoju.
- Biedna mama - szepnął Zuluaga, wciąż walcząc z niesfornym urządzeniem. - Zapewne rzuciłaby się na Anto z pazurami, żeby tylko mnie bronić. Ale trzeba przyznać, że...o, działasz w końcu, bardzo dobrze, dziękuję...Wylakierowana Damulka dała mi jedną rzecz, za którą będę jej wdzięczny do końca życia - Nadię. Moją kochaną córeczkę...
Westchnął ciężko, przypominając sobie ich ostatnią rozmowę. Kiedy już udało mu się nawiązać ponowny kontakt z kobietą, ta nie chciała nawet słyszeć o postawieniu nogi w zamku. Owszem, dała mu dojść do słowa na neutralnym terenie, jakim był mały park na obrzeżach miasteczka, ale przyjęła pozycję obronno - atakującą, zachowując dystans. W niczym nie przypominało to niedzielnego spotkania dwóch kochających się osób, raczej coś na kształt spotkania rywali, którzy na pewien okres zawiesili broń. Przynajmniej ze strony Nadii, bo Cosme za wszelką cenę starał się ją przeprosić, ignorując nawet fakt, który go zaniepokoił - widać było, że noc z soboty na niedzielę nie była dla dziewczyny łaskawa, a już z całą pewnością przespana. W pewnym momencie miał nawet zamiar zapytać, czy córka Antonietty nie spędziła czasem sobotniego popołudnia w jakimś barze, ale się powstrzymał. Nawet, jeżeli tak było, to przyłożył do tego rękę. Wiedziała o tajemniczym Natanielu, a jakże, ale po wysłuchanie przeprosin od ojca stwierdziła jedynie gorzko, że mu nie ufa i nie ma pewności, czy kiedykolwiek uda mu się odbudować to, co zniszczył pochopnymi oskarżeniami. Zrobił to, co wtedy było dla obojga najlepsze - i jedyne, co mógł zrobić - stwierdził, że da jej tyle czasu, ile potrzebuje. Nie wspomniał jedynie, że przy jego stanie zdrowia może po prostu nie doczekać wybaczenia córki, ale postanowił to przemilczeć, nie chciał niczego wymuszać, zdobywać siłą. To miał być jej wybór. I tylko jej.
Młody człowiek o czarnych włosach, Sambor Medina, czuł, że przegrał. Przyjechał tutaj, do Valle de Sombras po to, by wszystkim, a szczególnie Cosme, wyznać plany Antonietty, ostrzec właściciela El Miedo przed kobietą, która była dla brata Asdrubala ucieleśnieniem zła. I co mu z tego wyszło? Nic. Ledwie udało mu się porozmawiać z Zuluagą, zanim ten dostał zawału, potem usiłował rozmówić się z jego córką, ale trwało to również zbyt krótko, żeby cokolwiek ustalić. A później, gdy Sambor zauważył, co wyczynia syn Mitchella, przydybał go, niosącego na rękach Cosme, sam Alejandro Barosso. Zmusił do wyznania tego, co Medina miał owszem, wyznać, ale na pewno nie jemu. A potem kazał zawrzeć idiotyczną umowę o tym, jak to pomoże mu zemścić się na Nadii. Sambor nie zamierzał tego zrobić, ale musiał coś powiedzieć, coś wymyślić, aby potomek Fernando nie zastrzelił ich obu, Zuluagi i Mediny, u brzegów rzeki.
A teraz się niecierpliwił. Wielki Alejandro Vincento Barosso miał dosyć czekania. Tamtego dnia umówił się z Samborem, kiedy i gdzie spotkają się ponownie, by brat Nicolasa mógł odebrać ukradziony zestaw kluczy do domu Nadii. Problem w tym, że Medina tych kluczy nie miał. Nie dane mu było nawet zobaczyć kobiety, słyszał tylko, co zdarzyło się w El Miedo, a co dopiero spotkać się z nią i zastanowić, jakim sposobem wykręcić się z tej dziwnej umowy tak, aby nikomu nic się nie stało. A co gorsza, Barosso był widocznie wściekły i to z jakiegoś innego powodu.
- Rozumiem, że nic dla mnie nie masz, czy tak?
- Potrzebuję czasu - mruknął Sambor, rozglądając się nerwowo na boki. Za nic nie chciał, aby ktoś przydybał go z tym drabem.
- Czasu na co? Na okradnięcie jednej dziwki? Miałeś go już zbyt wiele. Darowałem życie El Monstruo tylko dlatego, że stwierdziłeś, iż jego śmierć skomplikowałaby ci dotarcie do córki Zuluagi. Zawiodłeś, a pewnie dobrze wiesz, co ja robię z tymi, którzy mnie zawodzą.
Sięgnął do kieszeni, jakby zamierzając wyciągnąć z niej pistolet. Medina, gorączkowo myśląc, jak znaleźć wyjście z sytuacji, nagle wpadł na pewien pomysł.
- Zaczekaj. Nie zdobyłem kluczy, ale mam plan. Jeżeli go wykonasz, zemścisz się zarówno na Nadii de la Cruz, jej matce, jak i samym Cosme.
- O? - zdziwił się Alex. - Myślałam, że zależy ci na życiu El Loco?
- Nie tak, jak na zemście za mojego brata. Pamiętasz, prosiłem cię o pomoc w odpłaceniu Antoniettcie pięknym za nadobne. Porwiemy ją, ty i ja, a wszystko zrzucimy na Nadię, która rzekomo będzie chciała zemścić się na matce za wszystkie krzywdy, jakich od niej doznała. Co ty na to?
- Hm... - Barosso pomyślał chwilę, po czym jego twarz rozciągnęła się w uśmiechu. - Dobra. Tylko tym razem nie nawal! Jak zamierzasz się do niej dobrać, gdzie i kiedy?
Po ustaleniu wszystkich szczegółów Sambor - któremu wyraźnie ulżyło - już w nieco lepszym nastroju powlókł się w stronę starego, walącego się domu, który służył mu za kryjówkę. Do piwnicy zamku na razie wracać nie chciał, nie był pewien, czy Zuluaga zaaprobowałby jego plan porwania dawnej ukochanej właściciela El Miedo. Owszem, Cosme z pewnością nie darzył jej już tym samym uczuciem, co dawniej, ale zapewne byłby przeciwko siłowemu rozwiązaniu.
W przeciwieństwie do Ethana, który przy każdym spojrzeniu na śpiącego na tylnim siedzeniu ojca miał ochotę na taki właśnie sposób załatwienia sprawy. Gdyby tylko dorwał tego słynnego zbrodniarza, Mitchella Zuluagę w swoje ręce, odpłaciłby mu za cierpienia zarówno Lydii, jak i Orsona. Nigdy nie lubił przemocy, był człowiekiem spokojnym, cenił miłość, a czasem nawet romantyzm, ale na Boga, cóż to za ojciec morduje własne dzieci, a potem urządza polowanie na człowieka tylko dlatego, że tamten nie chciał, by zginął jakiś mały chłopczyk!
Jakimś cudem nie spotkali nikogo na swojej drodze, co z pewnością ułatwiło poruszanie się - w końcu policyjny patrol z pewnością zwróciłby uwagę na stan, w jakim znajdowała się Toyota Tercel. Na odległość było widać, że pojazd brał udział w jakiejś kraksie, albo czymś w tym rodzaju. Co prawda tym razem stroną atakującą nie był drugi samochód, a nienawistne kule, ale dzięki temu uszkodzenia były jeszcze bardziej widoczne i niepokojące.
~ Jak ja mam w ogóle wjechać do miasteczka? ~ zastanawiał się w myślach Ethan, wiedząc, że wzbudzi niemałą sensację, jeżeli pojawi się tam w ten sposób. ~ Ojciec mówił, że El Miedo znajduje się na wzgórzu nad miasteczkiem, ale przecież nie jest to odosobniony budynek, będzie widać, że coś podjeżdża. A jeśli Cosme Zuluaga w ogóle nie zechce nas wysłuchać? Usłyszy, że ojciec zna Mitchella i będzie po wszystkim, pomyśli, że to jakaś pułapka wymyślona przez tego szaleńca ze stolicy. A nie mogę przecież porzucić gdzieś samochodu, bo tata nie może za bardzo chodzić, jest zbyt zmęczony i ranny. Tym bardziej, że przyda mi się w razie potrzeby ucieczki. Kto wie, co nas tam czeka? Policja mi nie pomoże, zamkną nas, jak tylko nas zobaczą, a wyjaśnienia zajmą zbyt dużo czasu. Ojciec Juan...hm...może poprosić o spotkanie z nim? O ile w ogóle dotarł do miasteczka...Jeśli go tam nie ma, to mamy już całkiem przechlapane.
Na rozmyślaniach minęło mu całkiem sporo czasu, ani się obejrzał, a od Valle de Sombras dzieliła go już tylko niewielka odległość. Również i ją spędziłby na szukaniu najlepszej drogi dalszego postępowania, gdyby nie musiał nagle nacisnąć hamulca. Zrobił to tak gwałtownie, że Toyota aż jęknęła, przechylając się boleśnie w proteście do przodu, ale miał nadzieję, że udało mu się zastopować pojazd, zanim doszło do tragedii. Wyskoczył z wozu, czując, jak serce wali mu coraz szybciej - problemy problemami, porachunki gangsterskie porachunkami, ale to nie znaczyło, że miał prawo kogokolwiek przejeżdżać.
Schylił się, gotów udzielić koniecznej pomocy, chociaż wiedział, że przy takiej prędkości, z jaką jechał, ofiara wypadku nie miała większych szans.
Spojrzał w dół i odetchnął z ulgą, widząc, że ma się całkiem nieźle, a Toyota po prostu zatrzymała się kilka milimetrów przed postacią na jezdni.
- Ethan? Co się dzieje? - dobiegł go nagle głos ojca. - Dlaczego się zatrzymałeś na środku...niczego?
- Mało brakowało, a bym go przejechał - odkrzyknął syn. - Na szczęście wszystko jest w porządku.
- Kogo? - zainteresował się Orson i to na tyle, by nieco wysunąć głowę z samochodu. - Nikogo nie widzę. Czy ten ktoś jest ranny? Leży na ulicy?
- Nie. Raczej stoi. Albo kuca. To zależy. Zmienia pozycję zależnie od nastroju, tak sądzę. I gapi się na mnie.
- Uderzyłeś się w głowę podczas hamowania? - zatroskał się Crespo. - Gadasz od rzeczy.
- Ze mną wszystko dobrze. Z nim zresztą też. Ten jego wzrok...chyba wezmę go do wozu.
- Co ty bredzisz? - zezłościł się Orson. - Spieszymy się, pamiętaj o tym. Wracaj do samochodu, musimy zdążyć ostrzec rodzinę Zuluaga, zanim...
- Już, już, tato. Ale sam zobacz. - Ethan faktycznie znalazł się z powrotem przy pojeździe i pokazał ojcu, co trzymał w swoich ramionach.
- Przerwałeś naszą misję z powodu kota?! - oczy byłej prawej ręki gangstera rozszerzyły się szeroko.
- Musiałem. Biedak jest tak samo wystraszony, jak my byliśmy, kiedy ścigali nas tamci ludzie. Wiesz, że - tak samo, jak Lydia - kocham zwierzęta. A ten tutaj jest niesamowity. Wygląda, jakby miał mi zamiar coś powiedzieć.
- Za moment ja ci powiem i to do słuchu! - czyjś stanowczy i podniesiony głos przerwał rozmowę ojca z synem. - Co ty robisz z moim El Gato na rękach?!
- To pański kot? - Ethan odwrócił się w stronę, z której przyszedł mężczyzna uzurpujący sobie prawo do zwierzęcia.
- Oczywiście, że mój, a czyj inny? Wszyscy w miasteczku wiedzą, że El Gato należy do mnie. Tyle, że ten mały drań ciągle gdzieś ucieka i oto skutki. Zaraz, zaraz. - Przybysz zmrużył oczy. - Ty nie jesteś stąd, prawda?
- Nie. Ale zdążam do Valle de Sombras, mam sprawę do jednego z mieszkańców.
- Hm? - rzekomy właściciel kota podniósł jedną brew. - Wydaje mi się, że kłamiesz. Albo mówisz prawdę, ale masz jakieś niecne zamiary. Ludzie z miasteczka nie mają spraw poza nim. Zazwyczaj. A już na pewno nie z kimś jeżdżącym...hola. Czy ty czasem nie uciekłeś z jakiejś strzelaniny?
- Nie, ja...mieliśmy mały wypadek. Dlatego ojciec nie czuje się najlepiej. Szukamy tymczasowego schronienia i pomocy medycznej. Podobno niejaki Cosme Zuluaga prowadzi pensjonat i mógłby nas...
Ostatnie zdanie było efektem pomysłu, jaki nagle przyszedł Ethanowi do głowy. Jak bardzo zły był to pomysł, przekonał się zarówno on sam, jak i Orson, kiedy tajemniczy mężczyzna krzyknął oburzony:
- Że niby co prowadzę?! Pensjonat? Ja? Słyszałem wiele plotek na swój temat, ale ta jest chyba najgorsza. Miałbym przyjmować pod dach wiekowego El Miedo obcych, którzy nie doceniliby majestatu tego miejsca? Oj, żałuję, że nie chodzę o lasce, bo już bym cię...
- Pan jest Cosme Zuluaga? - przerwał mu młodszy Crespo. - W takim razie musimy porozmawiać. Mój ojciec, Orson, ma dla pana bardzo ważną wiadomość.
- Jeszcze przed momentem mówiłeś, że prowadzę dom dla przybyszów, a teraz wmawiasz mi, że masz dla mnie informacje. Ani trochę ci nie wierzę. Poza tym czy mógłbyś wreszcie oddać mi mojego kota? Bydlę niewierne łasi się do ciebie od dobrych kilku minut!
Ethan, mimo całej powagi sytuacji, nie potrafił ukryć uśmiechu. Istotnie, El Gato czuł się po prostu fantastycznie, siedząc na jego rękach i po raz kolejny oblizywał mu policzki.
- Nie myśl, że cię lubi - mruknął wyraźnie zazdrosny Cosme. - Sądzi, że jesteś lodem, to wszystko.
- Jada lody? - niebieskooki blondyn po prostu musiał to wiedzieć.
- Jada wszystko - odparł Zuluaga, po czym odebrał kota z rąk syna Crespo i skarcił zwierzaka wzrokiem. - Nie dosyć, że nieposłuszny, to jeszcze zdrajca. Tyle, że on nie liże obcych. Ja cię nie znam, ale widocznie El Gato ci zaufał, Kitekat wie, dlaczego.
- El Gato? - dopiero teraz dotarło do Ethana, że Cosme tak nazwał kota. - Dlaczego on ma na imię "kot"?
- Bo to kot - odwarknął Zuluaga. - Nie widać? Poza tym sam sobie takie wybrał, na inne nie reaguje. Zacząłem od "Pimpuś". Potem był "Lewek". "Pazurek". "Chodź tutaj, cholero jedna" było blisko, ale tylko raz się obejrzał, po czym pokazał mi ogon i poszedł. Dopiero, jak zacząłem wołać "El Gato, karma", to się pojawił. Jeżeli tego chciał, oczywiście. Jak nie, za nic nie szło go znaleźć. To nie kot, to potwór.
- Potwór - powtórzył Ethan, przypominając sobie, po co naprawdę jechał do Valle de Sombras. - Mój ojciec chce właśnie o tym z panem porozmawiać.
- O moim kocie? - zdziwił się Cosme.
- Nie. O prawdziwym potworze, tym ze stolicy. O pańskim ojcu, Mitchellu Zuluadze. |
|
Powrót do góry |
|
|
Eillen Generał
Dołączył: 25 Lut 2010 Posty: 7862 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: ..where the wild roses grow... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 21:58:02 24-02-15 Temat postu: |
|
|
186. Lenny / Christian
Ciągle pamiętał każdą minutę tamtego październikowego, deszczowego dnia, sprzed dwudziestu dziewięciu lat, który mimo swej ponurej, deszczowej aury był najszczęśliwszym dniem w jego życiu. Pamiętał jej rozpromienioną twarz, każde znamię na oliwkowej cerze, ciemne oczy, wpatrujące się w niego z uwielbieniem, jej pełne, różowe usta, powtarzające cicho za księdzem słowa małżeńskiej przysięgi i drżące dłonie, kurczowo zaciśnięte na bukieciku storczyków.
To był jeden z tych nielicznych dni w życiu, w których bardziej niż zwykle, chcesz wierzyć, że „i żyli długo i szczęśliwie” nie zdarza się tylko w bajkach i że nie jest końcem, ale początkiem czegoś naprawdę wspaniałego. Ignacio uwierzył. Odbił się przecież od dna, skończył studia, dostał świetną pracę i zdobył serce najwspanialszej kobiety na świecie, która krok po kroku, cierpliwie uczyła go, co znaczy kochać. Tamtego dnia i przez kolejne niespełna trzy lata naprawdę głęboko wierzył, że mają przed sobą długie, szczęśliwe życie, że razem się zestarzeją, a za jakieś trzydzieści lat być może będą cieszyć się wnukami. Niestety, okrutny los brutalnie wyrwał go z tego pięknego snu, odbierając wszystkie marzenia i chęć do życia.
Przykucnął i położył bukiet storczyków na nagrobnej płycie. Opuszkami palców przesunął po wytłaczanych literach, składających się w imię kobiety, której wówczas oddał serce. Imię, które teraz znów pojawiło się w jego życiu, przywracając mu sens. Margarita.
– Nosi twoje imię, ma twoje oczy, to samo ciepłe spojrzenie i przyjazny uśmiech, a do tego jest tak samo śliczna – wyszeptał, a kąciki jego ust uniosły się nieznacznie ku górze. Nic już nie mogło wrócić życia jego żonie tak samo jak nic nie mogło zwrócić mu tych wszystkich lat, które spędził z dala od córki, ale zawsze głęboko wierzył, że wszystko w życiu dzieje się po coś. Tak też było w tym przypadku. Jeśli miał stracić córkę po to, by zyskać syna, który po latach właśnie dla niej zupełnie straci głowę, to warto było cierpieć i czekać tyle lat na ten moment. – Tyle się ostatnio wydarzyło – zaczął po chwili, czując jakąś nagłą potrzebę wyrzucenia z siebie wszystkiego. – Odnaleźliśmy córkę Cosme, wiesz? Nie miała lekko w życiu, a teraz zamiast w końcu postawić kropkę nad „i”, zrobić badania, które wydają się być formalnością i wreszcie móc zacząć nowe życie, ciesząc się tym, że ma rodzinę, którą tak pragnęła znaleźć, woli się boczyć i obrażać na starego, bogu ducha winnego ojca, którego ktoś, zupełnie nieopatrznie, wprowadził w błąd. Jest impulsywna, uparta i zawzięta. Zupełnie jak Cosme – dodał, uśmiechając się lekko. – A Cosme… w końcu, po tylu latach, zaczęliśmy z sobą rozmawiać, ale znów się na mnie zezłościł. Sądzi, że to ja wprowadziłem Nadię w błąd, mówiąc jej, że Miguel jest jej synem, ale ja nie miałem z tym nic wspólnego. Naprawdę – zapewnił gorąco, mając przed oczami twarz żony, wyrażającą niedowierzanie. – Pamiętam jak któregoś dnia Nadia przybiegła do mnie i oświadczyła, że znalazła syna. Nie pozwoliła mi dojść do głosu, była taka szczęśliwa, a ja… Jestem na siebie zły, bo nie nalegałem, żeby to sprawdziła, zaufałem jej i sam w to uwierzyłem, nie zadając sobie trudu, by samemu to sprawdzić… Podobnie było z Cosme, gdybym poprosił Nadię o zrobienie badań, zanim ją do niego przyprowadziłem, nie byłoby teraz całego tego zamieszania… Jak widzisz, twojemu staremu mężowi ciągle zdarza się popełniać błędy. Tak, wiem, jestem tylko człowiekiem, a przecież nawet bogom zdarzają się wpadki – dokończył, przymykając na chwilę powieki, gdy poczuł, że oczy zaczynają go piec. Westchnął cicho, podnosząc się powoli i niespiesznym krokiem, wąską alejką ruszył w stronę wyjścia. Naprawdę był zły na siebie, że nie nakłonił Cosme i Nadii do badań, że nie nalegał by Nadia upewniła się co do Miguela, że po spotkaniu z Torresem przez telefon wykrzyczał jej, że Miguel nie jest jej synem mimo, że słyszał wyraźnie w jej głosie, że coś jest nie tak. Później, w niedzielny wieczór wpadła do ośrodka, a on wyjaśnił jej tyle, ile mógł – że pojawił się ktoś z dokumentami, jednoznacznie wskazującymi na to, że Miguel nie może być jej synem i kategorycznie zażądał, by nie robić chłopcu wody z mózgu, surowo zakazując przy tym wspominania komukolwiek nie tylko o jego tożsamości, ale też samej historii adopcji chłopca. Wprawdzie Ignacio nieopatrznie wygadał się Zuluadze, że Miguel jest chrześniakiem Jose Torresa, ale kiedy potem rozmawiał z nim na spokojnie i zabronił komukolwiek o tym wspominać ze względu na bezpieczeństwo chłopca, Cosme przystał na to bez mrugnięcia okiem, nie mając zamiaru za żadne skarby świata dopuścić, by chłopcu stało się coś z jego winy.
Wystarczy, że inni przeze mnie cierpią. Jeśli mogę tego oszczędzić Miguelowi, zrobię to – zapewnił Cosme, zaprzysięgając się na grób swej matki, że nie puści pary z ust, ale wcale nie umniejszyło to poczucia winy Ignacia. Właściwie jedynym, co poprawiało mu humor, była świadomość, że w końcu miał obok siebie swoje rodzone dziecko. Owszem, gdyby kiedyś zechciał wyjawić jej prawdę, nauczony cudzym doświadczeniem, najpierw zrobiłby badania. Ale on nie zamierzał jej o niczym mówić i burzyć jej ułożonego świata. Chciał po prostu mieć ją obok i cieszyć się jej obecnością. Zresztą, miał nadzieję, że jego syn stanie na wysokości zadania i prędzej czy później poprosi Margaritę o rękę, a wtedy tak czy siak, będą rodziną.
Uśmiechnął się do siebie na tę myśl, wsunął dłonie w kieszenie kurtki i przyspieszył kroku. Gdy tylko przekroczył bramę cmentarza, w oczy rzuciła mu się drobna szatynka, z furią kopiąca w oponę swojego niebieskiego [link widoczny dla zalogowanych]. Nerwowo przeczesała włosy palcami i zerknęła na zegarek.
– Cholera… – zaklęła, otwartą dłonią, uderzając o dach, po czym tą samą dłonią potarła nerwowo czoło.
Ignacio uśmiechnął się pod nosem na ten widok i podszedł bliżej.
– Mogę w czymś pomóc? – spytał.
Kobieta spojrzała na niego niepewnie i uśmiechnęła się niewyraźnie, zakładając pasmo włosów za ucho. Sprawiała przy tym wrażenie nieco zakłopotanej faktem, że została przyłapana przez obcego człowieka na niekontrolowanym wybuchu agresji. Ona, szanowana pani prokurator.
– Mam nadzieję, że to tylko guma – powiedział Nacho, uśmiechając się przyjaźnie. – Z kołem jakoś sobie poradzę, ale na mechanice nie znam się w ogóle – zażartował, podchodząc do dziewczyny. – Ignacio Sanchez – przedstawił się.
– Lenny Brenner – odparła, podając mu dłoń i pochwytując spojrzenie jego błyszczących, ciemnych, smutnych oczu. – Proszę się nie kłopotać, zadzwonię po taksówkę.
– Taksówkę? – zaśmiał się Ignacio, a gdy zmarszczyła podejrzliwie czoło, dodał: – Prędzej dojdzie pani na piechotę. Taksówkarze nie lubią wąskich, krętych uliczek Valle de Sombras, na których pełno szalonych motocyklistów i zwykle omijają miasteczko szerokim łukiem.
Lenny westchnęła cicho, opierając się biodrami o maskę samochodu i wystawiając twarz, w stronie nieśmiało przedzierającego się przez stalowoszare chmury słońca. Senna atmosfera, opustoszałe uliczki, zachmurzone niebo i górujące nad miasteczkiem na wpół spalone El Miedo, sprawiały, że Valle de Sombras zdawało się być spowite aurą mroku i tajemniczości. Jeżeli dołożyć do tego historię wielkiego El Diablo, którego już niebawem miały zupełnie pogrążyć zeznania świadka koronnego i jego syna, zwanego przez okolicznych El Loco albo El Monsturo, to przed oczami rysowało się miasteczko rodem z najlepszych thrillerów, a nawet horrorów.
– Mieszka tu pan? – spytała, przenosząc wzrok na Ignacia, który zdążył już zdjąć kurtkę i zabrać się za odkręcanie koła.
– Od ponad dwudziestu lat – odparł, wpatrując się w śrubę, która za nic w świecie nie chciała puścić.
– W takim małym miasteczku pewnie wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą, prawda?
Igancio uśmiechnął się pod nosem i podniósł głowę by spojrzeć na jej twarz. Gdy założyła za ucho pasmo włosów, odchrząknął lekko i wrócił do mocowania się ze śrubą.
– Tutaj każda historia ma tyle wersji, ile jest mieszkańców w miasteczku, a prawda zawsze jest gdzieś pośrodku. Chce się tu pani zatrzymać?
Lenny westchnęła cicho, zagryzając dolną wargę. Nie chciała. Nie wyobrażała sobie życia w takiej mieścinie, ale jeśli miała doprowadzić sprawę Cosme Zuluagi do końca, a potem zająć się sprawą jego ojca, nie miała wyjścia.
– Chyba tak – odparła, wpatrując się w Ignacia, który nadal z pełnym skupieniem i zaangażowaniem malującym się na twarzy, mocował się z kołem, które najwyraźniej nie zamierzało tak łatwo pozwolić się wymienić.
* * *
Przez cały proces uważnie obserwował swojego przyjaciela. Zadawał się być skupiony, wyciszony i jakby nieobecny, ale znał go zbyt dobrze, by wiedzieć, że to tylko wystudiowana maska, za którą skrył się przed pełnym żalu, zawodu i niedowierzania spojrzeniem swojej matki, w którym wciąż jednak tliła się nadzieja, że to wszystko to tylko jakaś koszmarna pomyłka i jej syn za chwilę wyjdzie na wolność, choć zebrane dowody jednoznacznie wskazywały na jego winę; przed młodą dziewczyną, która teraz zajmowała miejsce tuż obok niego, a której śliczną twarz szpeciły bruzdy wyżłobione przez płynące niemal nieustannie od kilku miesięcy łzy; w wreszcie przed nim, przed najlepszym przyjacielem, przez którego stał teraz przed surowym obliczem majestatu prawa i z pokorą czekał na wyrok, który mógł być tylko jeden.
Spojrzał na siedzącą obok szatynkę, która tego dnia trzymała się dzielenie i odkąd weszli na salę sądową nie uroniła jeszcze ani jednej łzy, nawet wtedy, gdy strażnicy więzienni wprowadzali skutego kajdanami, połączonymi grubym łańcuchem, mężczyznę dla którego wciąż tak mocno biło jej serce. [link widoczny dla zalogowanych] jednak, jak zwykle od kiedy rozpoczął się proces, nie zaszczycił spojrzeniem ani jej, ani nawet matki siedzącej po przeciwnej stronie sali, choć obu im serce krajało się na jego widok.
Nicolas westchnął, nie mając pojęcia czym jego przyjaciel zasłużył sobie na tak bezwarunkową miłość tej pięknej kobiety, która teraz wydawała się być bardziej niż sam oskarżony spięta oczekiwaniem na rozstrzygnięcie sprawy. Tomas był jego przyjacielem, który był mu bliższy niż rodzeni bracia, ale tak naprawdę – będąc jednym z sługusów jego ojca – nie miał tak naprawdę nic, nigdy się niczym nie przejmował, nie przywiązywał się do niczego ani nikogo, a mimo to, w jakiś tylko sobie znany sposób, zdobył jej serce.
Kiedy sędzia zaczął odczytywać sentencję wyroku, dziewczyna odruchowo przykryła jego dłoń swoją, boleśnie wpijając paznokcie w jego skórę.
– …uznaje za winnego i skazuje go na karę pięciu lat bezwzględnego pozbawienia wolności… – odczytał surowym tonem, sędziwy mężczyzna, zasiadający za stołem sędziowskim. Matka Tomasa przymknęła powieki i zrobiła kilka głębokich wdechów, a jego dziewczyna zachwiała się, jakby grunt usunął się jej właśnie spod nóg.
– [link widoczny dla zalogowanych]! – wykrzyczał szeptem Nicolas, obejmując ją w pół i z przerażeniem spoglądając na jej bladą jak kreda twarz. Spojrzał przepraszająco na sędziego, który przerwał odczytywanie wyroku, spoglądając wymownie w ich stronę znad okularów, które zsunęły się mu na sam czubek nosa. Gdy Nicolas kiwnął głową, dając mu znać, że wszystko jest pod kontrolą, wrócił do przerwanej czynności.
– Wszystko w porządku? – zwrócił się cicho do dziewczyny, nie chcąc narażać się sędziemu i zakłócać jego krótkiej mowy uzasadniającej wyrok, kiedy złapała się za serce, łapczywie nabierając powietrza płuca. Pomógł jej usiąść i objął ramieniem, spoglądając na Tomasa. Gdy jego przyjaciel przez ramię zerknął w ich stronę, w jego oczach zobaczył przede wszystkim ulgę, że sprawa wreszcie została zakończona, ale też niepokój o swoją dziewczynę.
– Przepraszam – wyszeptał bezgłośnie Tomas po czym wrócił spojrzeniem do surowego oblicza sędziego, akurat w momencie, gdy ten uderzał młotkiem w stół, zamykając rozprawę.
– Chcę z nim porozmawiać – powiedziała cicho Irina, wstając ze swojego miejsca i podchodząc do strażników, którzy wyprowadzali Tomasa. – Dajcie nam chwilę – poprosiła, spoglądając na mężczyzn błagalnie. Jeden z nich odwrócił się w stronę sędziego, a gdy ten skinął głową z aprobatą, obaj odsunęli się o krok w tył, dając młodym przynajmniej tę odrobinę przestrzeni. – Będę na ciebie czekać – wyszeptała Irina, ujmując pokrytą kilkudniowym zarostem twarz Tomasa w swoje dłonie i całując go grzecznie w kącik ust.
– Nie, nie będziesz czekać – odparł stanowczo Tomas, chwytając ją za nadgarstki dłońmi skutymi w kajdany i odsuwając je od siebie. – Nie mogę tego od ciebie wymagać dlatego będziesz żyć, jakbyś nigdy mnie nie znała i będziesz szczęśliwa.
– Tomas – jęknęła, ale wtedy podeszła do nich jego matka i mocno przytuliła go do siebie.
– Będzie dobrze, mamo. Wyjdę nim się obejrzysz – dodał, uśmiechając się blado, po czym przeniósł spojrzenie na Nicolasa. Podał mu dłoń, a gdy Barosso zamknął go w niedźwiedzim uścisku, wyszeptał mu do ucha tak, że nikt inny nie mógł tego słyszeć: – Opiekuj się nią i nie pozwól, by włos spadł jej z głowy…
Nicolas westchnął ciężko i oderwał wzrok od widoków za oknem, przenosząc go na leżącą w łóżku szatynkę. Przesunął palcem wskazującym po dolnej wardze i przeklął w duchu, leniwie podnosząc się z fotela. Zawiódł na całej linii. Oddałby wszystko, by leżeć tu zamiast niej, by nie musieć stawać oko w oko z Tomasem, by móc cofnąć czas, zapobiec wszystkiemu i dotrzymać obietnicy jaką pięć lat temu złożył przyjacielowi…
* * *
Pewnym krokiem zmierzała w stronę sali, którą zajmowała Guadelupe Martinez, a stukot jej obcasów niósł się echem po pustym, szpitalnym korytarzu. Była spóźniona i gdyby nie pomoc Ignacio Sancheza pewnie w ogóle, by tu nie dotarła, ale znając Davida jak własną kieszeń, mogła dać sobie uciąć głowę, że nadal był w szpitalu i rozsiewał swój czar na cały żeński personel.
Zatrzymała się przy szklanych drzwiach, prowadzących do pokoju numer trzy, który zajmowała pani Martinez. Starsza kobieta rozmawiała z jakimś młodym, wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, energicznie gestykulując. Z całą pewnością nie wyglądała przy tym na straszliwie cierpiącą – jak to przedstawiał doktor Juarez – a już na pewno nie była umierająca.
Lenny uśmiechnęła się pod nosem i pewnym krokiem wkroczyła do pokoju.
– Widzę, że lepiej się już pani czuje – zwróciła się do Lupity, a ta, jak na zawałowanie, teatralnie przyłożyła sobie drżącą dłoń do głowy i westchnęła ciężko, jakby za chwilę miała wyzionąć ducha.
– Chyba właśnie skoczyło mi ciśnienie – wymruczała pod nosem, apatycznym tonem, przymykając powieki.
Lenny przewróciła oczami i pokręciła głową z dezaprobatą.
– Przepraszam, a kim właściwie pani jest i dlaczego nachodzi moją matkę? – spytał blondyn, który stał przy łóżku Lupity z dłońmi wsuniętymi w kieszenie jasnych jeansów, przewiercając ją na wskroś zimnym spojrzeniem.
– Lenny Brenner, prokurator okręgu Monterrey – przedstawiła się. – Zapewne pan Patric Martinez – bardziej stwierdziła niż spytała, nie dając mu dojść do głosu. – Z panem też będę musiała porozmawiać.
– O czym? – zagadnął oschle, zbliżając się do niej i wpatrując się w nią morderczym spojrzeniem, jakby samym wzrokiem chciał ją wcisnąć w ziemię i sprawić, żeby się z niej nie podniosła. Na Lenny jednak, jego postawa górującego samca alfa, nie zrobiła najmniejszego wrażenia.
– O tym dlaczego detektyw z licencją zostawił w domu niezabezpieczoną broń, z której zraniono człowieka – odparła hardo, odważnie patrząc mu w oczy. Patric zmarszczył czoło i przeniósł zdezorientowane spojrzenie na matkę, która postanowiła udawać, że śpi. – Proszę powiedzieć matce, kiedy przestanie już udawać zmęczoną i obłożenie chorą, że od takich ran się nie umiera i następnym razem, gdy tu przyjdę, nie wyjdę, dopóki nie odpowie mi na kilka pytań – zakomunikowała, odwracając się na pięcie i opuszczając salę. W mgnieniu oka pokonała korytarz, dzielący ją od pokoju lekarskiego. Zza uchylonych drzwi dobiegły ją odgłosy rozmowy i śmiechy. Zapukała delikatnie i weszła do środka. Tak jak się spodziewała, David, otoczony wianuszkiem kobiet, zabawiał towarzystwo.
Odczekała kilka sekund, ale kiedy nikt nie zareagował, odchrząknęła lekko. Dopiero wówczas, dwie młodziutkie pielęgniarki pośpiesznie opuściły gabinet, chichocząc pod nosem i odwracając się przez ramię, by jeszcze raz zobaczyć roześmianą, przystojną twarz doktora [link widoczny dla zalogowanych].
– Lenny – David uśmiechnął się zniewalająco i podniósł ze swojego miejsca, przygładzając lekarski kitel. – Pozwól, że ci przedstawię. To doktor Margarita da Silva Santos, moja… – urwał, przenosząc wzrok na siedzącą za biurkiem brunetkę i zastanawiając się jakiego słowa właściwie powinien użyć na określenie ich znajomości.
– Znajoma ze studiów – odpowiedziała za niego dr Santos, podając dłoń Lenny.
– Lenny Brenner, miło mi – przywitała się, posyłając kobiecie przyjazny uśmiech. – Czy pani zajmuje się panią Martinez? – spytała prosto z mostu, uznając, że szkoda marnować czas na kurtuazyjną wymianę uprzejmości i lepiej od razu przejść do rzeczy. Margarita skinęła głową twierdząco.
– Owszem, ale tylko pod nieobecność doktora Juareza. To on jest jej lekarzem prowadzącym.
– A czy pani zdaniem coś stoi na przeszkodzie do tego, by panią Martinez przesłuchać?
– W żadnym razie. To niegroźna rana, właściwie draśnięcie. Nie powinnam tego mówić, ale każdy inny pacjent na jej miejscu już dawno byłby wypisany.
– Rozumiem – przytaknęła Lenny, choć tak naprawdę nie mieściło jej się w głowie, jak w ogóle mogło do tego wszystkiego dojść. Przygryzła policzek od środka i przeniosła wzrok na pokrytą kilkudniowym zarostem twarz Davida, w którego spojrzeniu niemal zawsze, niezależnie od sytuacji, igrały psotne chochliki. – Udało ci się z nią porozmawiać? – spytała, a gdy mężczyzna w odpowiedzi wyszczerzył się jak dziecko, dodała: – Rozumiem, że nawet ją poraził twój czar i niekwestionowany urok osobisty – zaśmiała się.
Doktor Serrano przewrócił oczami i uśmiechnął się pod nosem.
– To naprawdę urocza, nieco zagubiona staruszka – powiedział, wsuwając dłonie w kieszenie swojego kitla.
– A tak poważnie? – spytała Lenny, wpatrując się w ciemne tęczówki doktora, z sugestywnie uniesioną brwią.
– Poważnie, to ma omamy słuchowe, twierdzi, że słyszy głosy, które komentują jej zachowanie albo wydają jej jakieś polecenia. Poza tym ma urojenia, głównie prześladowcze, twierdzi, że jest ofiarą jakiegoś spisku. Jest też nieufna i podejrzliwa wobec otoczenia.
– Wnioski?
– Albo ktoś dobrze ją poinstruował jak udawać schizofreniczkę, albo faktycznie dopadła ją ta choroba. Nie odpowiem ci w tym momencie czy była poczytalna w chwili czynu ani czy teraz wszystko jest w porządku z jej psychiką. Zaraz zabieram ją na obserwację, na oddział zamknięty, do szpitala psychiatrycznego. Załatwiłem transport i jeszcze dziś wieczorem będziemy w Monterrey.
– Jak długo potrwa obserwacja?
– Maksymalnie do czterech tygodni.
– Świetnie. Daj znać jak będziesz wiedział coś konkretnego. A panią proszę o dostarczenie doktorowi Serrano kopii dokumentacji medycznej pani Martinez – zwróciła się do Margarity.
– Oczywiście. Gdybym mogła jeszcze jakoś pomóc…
– Dziękuję – odparła Lenny, uśmiechając się przyjaźnie i podając dłoń Margaricie. – Jesteśmy w kontakcie – rzuciła na odchodne do Davida i opuściła gabinet.
* * *
Oparty biodrami o swoje Suzuki, palił papierosa przed ośrodkiem, kiedy na plac wjechało nieznane mu srebrne Audi na zagranicznych numerach. Wypuścił z ust smużkę dymu i zmrużył oczy, starając się dostrzec twarz kierowcy. Udało mu się to dopiero, gdy wewnątrz auta zapaliło się światło.
Wolną dłoń zacisnął mocniej na siedzisku swojego Suzuki i przeklął pod nosem, gdy na siedzeniu pasażera, obok wypacykowanego gogusia, zajmującego miejsce za kierownicą, dostrzegł śpiącą Lię. Była młodą, śliczną dziewczyną, za którą na ulicy nie obejrzałby się chyba tylko ślepy i nie mógł wymagać od niej, by żyła jak zakonnica, ukrywając przed światem wszystkie swoje walory i stroniąc od mężczyzn, ale wybitnie nie podobał mu się jej towarzysz. Nie patrzył na nią w sposób, w jaki mężczyzna zwykle lustruje kobietę, która wpadła mu w oko. W jego spojrzeniu czaiła się jakaś niewypowiedziana groźba, a kiedy wierzchem dłoni delikatnie dotknął jej policzka, na jego usta wypełzł uśmiech, który nie mógł wróżyć nic dobrego.
Lia poruszyła się niespokojnie i spojrzała na swojego towarzysza, uśmiechając się przepraszająco. Wyglądało na to, że dobrze się znają, co nie zmieniało faktu, że mężczyzna nie podobał się Christianowi. Gdy wyszedł z samochodu i obszedł go, by otworzyć Lii drzwi, a potem podał jej rękę pomagając wysiąść, Christian zrobił głęboki wdech i jeszcze raz zaciągnął się głęboko nikotynowym dymem, gotów w każdej chwili wkroczyć do akcji. Zacisnął nerwowo szczęki, skupiając wzrok na Lii, która w jednej chwili została uwięziona między drzwiami samochodu, a ciałem mężczyzny, który bez wątpienia naruszał właśnie jej przestrzeń osobistą i wyglądał przy tym jakby za chwilę miał zamiar pożreć ją żywcem. Zaśmiała się jednak swobodnie i kładąc mu dłoń na ramieniu, odepchnęła go lekko po czym ruszyła w stronę ośrodka. Wbiegła po kamiennych schodkach, chwyciła za klamkę, ale nim ją nacisnęła, jeszcze zerknęła na swojego towarzysza przez ramię. Mężczyzna stał przy samochodzie z dłońmi wsuniętymi w kieszenie eleganckich spodni, uśmiechając się głupio i wciąż taksując ją pożądliwym spojrzeniem. Lia pokręciła głową z dezaprobatą i w końcu weszła do ośrodka, ale mężczyzna dopiero po chwili ruszył się z miejsca, jakby czekał czy Lia jednak za chwilę nie dołączy do niego ponownie.
Christian rzucił niedopałek papierosa na ziemię i przydeptał go butem, nie odrywając spojrzenia od znajomego Lii. Mężczyzna musiał wyczuć na sobie jego wzrok, bo nim wsiadł za kierownicę, spojrzał w stronę Christiana i przez krótką chwilę na odległość siłowali się na spojrzenia, a kiedy w końcu wpakował się do swojej wypasionej fury i odjechał z piskiem opon, Suarez zrobił głęboki wdech i ruszył do ośrodka, prosto do pokoju Lii.
Zapukał, a kiedy usłyszał ciche „proszę” wszedł do środka.
– Christian? – zdziwiła się, jedną dłonią opierając się o komodę, a drugą ściągając szpilki na niebotycznie wysokich obcasach, które już po chwili wylądowały na podłodze pod ścianą. – Co tu robisz?
– Chciałem pogadać – odparł, zamykając za sobą drzwi, po czym oparł się o nie plecami, czujnie wpatrując się w Lię. – Mówiłaś, że mam pomóc tobie i Diego w szkole tańca – wyjaśnił, gdy spojrzała na niego zaciekawiona. – Jakieś konkretne życzenia w związku z tym? – spytał, uśmiechając się beztrosko.
– Na pewno akurat o tym chciałeś pogadać? – odpowiedziała pytaniem, wpatrując się w jego zielone tęczówki, w których było coś, co nie pozwalało jej uwierzyć w tę pozorną beztroskę. Gdy spotkali się przypadkowo u Cosme, odniosła wrażenie, że przerwała im w czymś, a patrząc wówczas na Christiana, który przez krótką chwilę wyglądał jakby zeszło z niego całe powietrze, tylko utwierdziła się w tym przekonaniu.
Suarez wzruszył obojętnie ramionami, nie odrywając spojrzenia od jej sarnich oczu.
– Ładnie wyglądasz – zmienił temat, lustrując jej sylwetkę typowo samczym spojrzeniem od stóp po czubek głowy. – Nie codziennie widuję cię taką odstrojoną.
– Nie przyzwyczajaj się zbytnio – upomniała, uśmiechając się.
– Jakaś szczególna okazja? – zapytał niby od niechcenia, przypatrując się jej uważnie.
– Wernisaż. Znajomy ze studiów zaprosił mnie na wystawę prac naszego profesora – odparła obojętnym tonem, jakby chadzanie na wernisaże z takimi gamoniami jak kierowca Audi, było u niej na porządku dziennym i nie robiło na niej absolutnie żadnego wrażenia. Mimo to, Christian nie mógł znieść myśli, że ktokolwiek w ogóle kręci się koło JEGO chochlika, wyraźnie mając przy tym na niego apetyt. Tym bardziej, że ten ktoś zdawał się doskonale znać Lię, mieli wspólną przeszłość, wspólne zainteresowania. – O co ci chodzi? – spytała, spoglądając mu w oczy, gdy wyczuła na sobie jego czujne spojrzenie.
Christian uśmiechnął się lekko, uśmiechem, który nie docierał do jego zielonych tęczówek i wzruszył bezradnie ramionami. Naprawdę nie chciał kolejny raz obarczać jej swoimi problemami, ale czuł, że zwariuje, jeśli z kimś nie pogada, a Lia była jedyną osobą, z którą mógł porozmawiać, mając pewność, że powie mu, co myśli, bez przysłowiowego owijania w bawełnę i bez względu na wszystko nie będzie go oceniać.
Poza tym… chyba po prostu nie chciał być tego wieczora sam.
– Pomożesz mi? – spytała po chwili. – Chyba suwak się zaciął – jęknęła bezradnie, zgarniając włosy na lewe ramię i odwracając się do niego tyłem, gdy kąciki ust drgnęły lekko, unosząc się nieznacznie w seksownym uśmieszku. Bez słowa podszedł do niej powoli, a ona spięła się cała, wstrzymując oddech, gdy poczuła go tuż za sobą. Był zdecydowanie zbyt blisko i to na jej własne życzenie. Zganiła się w duchu za swoją lekkomyślność, kiedy chwycił materiał między palce, a przez jej ciało przebiegły przyjemne dreszcze. Zagryzła policzek od środka, starając się pamiętać, że powinna oddychać i czekała cierpliwie aż Christian upora się z zapięciem.
Gdy zamek w końcu ustąpił, Suarez nieznośnie powoli zsunął go do samego dołu, umyślnie zahaczając przy tym palcem o jej nagą skórę. Poczuł jak drgnęła pod jego dotykiem i z trudem powstrzymał się, by nie położyć dłoni na jej biodrach, nie przyciągnąć jej do siebie, nie zamknąć w swoich ramionach i nie całować do utraty tchu. Gdy uświadomił sobie, że bardziej niż rozmowy chciał czegoś zupełnie innego, wściekły na siebie zacisnął szczęki tak, że aż miesień na policzku zaczął mu drgać.
– Gotowe – powiedział cicho, tuż przy jej uchu, po czym odsunął się o krok i wsunął ręce w kieszeni spodni, zaciskając je w pięści. Podszedł do okna i utkwił wzrok w jakimś sobie tylko wiadomym punkcie. To, w jaki sposób Lia, być może nawet nie do końca świadomie, działa na niego samą swoją obecnością, stawało się powoli torturą nie do zniesienia. Czuł się jak bokser, słaniający się już na nogach w ostatniej rundzie, z opuszczoną gardą czekający na jeden celny, nokautujący cios. Przymknął powieki, gdy w szybie dostrzegł słabe odbicie Lii, przezornie ukrywającej się przed jego spojrzeniem za drzwiami od szafy, na których już po chwili wylądował czarny materiał sukienki. Westchnął cicho i usiadł na brzegu łóżka, wspierając łokcie na kolanach i przykładając do twarzy dłonie złożone jak do modlitwy. Nie sądził, że przychodząc tu, wystawi się na otwarty obstrzał. Miał ją na wyciągnięcie ręki i nie mógł nic z tym zrobić, choć jego ciało dosłownie wyło, domagając się bliskości. JEJ bliskości. Przeklął w duchu, starając się odgonić grzeszne myśli i odruchowo potarł palcami dłoń, w miejscu, w którym jego skóra zetknęła się z jej skórą, a które płonęło, jakby ktoś położył na nim rozżarzone węgielki. Gdy po chwili poczuł, jak materac tuż za nim ugina się nieznacznie pod ciężarem Lii, nie poruszył się jednak ani o milimetr. Nie drgnął też nawet wtedy, gdy poczuł tuż za plecami ciepło jej ciała, ani wtedy, gdy położyła dłonie na jego barkach.
– Nie przyszedłeś tu rozmawiać o szkole tańca – zauważyła cicho, a Christian w odpowiedzi tylko zwiesił głowę, starając się oddychać równo i miarowo. – Coś z Laurą? – spytała, starając się rozmasować jego spięte mięśnie.
– Sądziłem, że kiedy ją znajdę, wszystko wróci do normalności, ale wcale tak nie jest – odparł, uśmiechając się gorzko. – Wszystko skomplikowało się jeszcze bardziej, a ja… jestem tym już po prostu zmęczony.
– I nie powiesz mi co tak naprawdę cię gryzie – bardziej stwierdziła niż spytała, a gdy pokręcił przecząco głową, zagryzła dolną wargę, skupiając się całkowicie na rozmasowaniu napiętych do granic możliwości mięśni. Christian przymknął powieki i całkowicie poddał się kojącemu dotykowi jej dłoni, zapominając zupełnie o bożym świecie.
– Nic w moim życiu nie układa się tak jak powinno, Lia, a problemy ciągle się piętrzą, ale nie mam prawa cię tym obarczać – powiedział po chwili, przerywając ciszę, jaka między nimi zapanowała. Nie chciał jej mówić ani o wiadomości, którą ktoś wspaniałomyślnie zostawił mu w salonie na ścianie, ani o Laurze, ani o Cosme i o tym, że jego własny dziadek prawdopodobnie zabił mu ojca.
Lia nie zastanawiając się zbyt wiele, objęła go za szyję ramionami i przytuliła policzek do jego policzka. Lepiej niż ktokolwiek inny wiedziała przecież, że czasem wystarczy po prostu być.
– Pamiętaj, że zawsze możesz ze mną pogadać. O wszystkim – wyszepta mu wprost do ucha z zamiarem przypieczętowania tego spontanicznym całusem w policzek, ale Christian, szukając jej spojrzenia, w tym samym momencie odwrócił głowę w bok, w efekcie czego, jej usta zamiast na policzku, wylądowały na jego chłodnych wargach. Gdy uświadomiła sobie co się stało, wciągnęła głośno powietrze w płuca i nerwowo przygryzła dolną wargę, nie mogąc oderwać oczu od jego płonącego spojrzenia.
Christian bezwiednie zerknął na jej usta, zwalczając w sobie pokusę posmakowania ich po raz kolejny, a w końcu przymknął powieki i pogładził dłonią jej przedramiona, którymi wciąż obejmowała go za szyję.
– Dziękuję ci, Lia, za wszystko – wychrypiał w końcu, splatając palce z jej palcami i delikatnie całując wierzch jej dłoni. Zwinnie odwrócił się przodem do niej i spojrzał w jej błyszczące, sarnie oczy, uśmiechając się smutno. – Chyba powinienem już iść – dodał, opuszczając głowę, ale wtedy ujęła jego policzek w swoją dłoń, zmuszając, by znów na nią spojrzał.
– Porozmawiaj ze mną, Christian – powiedziała. – Widzę, że coś cię meczy i boli mnie, że nie pozwalasz sobie pomóc – dodała, chwytając jego dłonie w swoje i wpatrując się w niego błyszczącymi oczami. – Ciągle zapominasz, że nie musisz tego wszystkiego dźwigać sam, że masz przyjaciół.
PRZYJACIÓŁ, powtórzył za nią w myślach, uśmiechając się pod nosem i omiatając wzrokiem jej sylwetkę. Siedziała przed nim na piętach, w luźnej koszulce z nadrukiem wieży Eiffla i jakimiś napisami w języku francuskim, która swobodnie opadała jej na jedno ramię; kurczowo ściskała przy tym jego dłonie w swoich i wpatrywała się w niego dużymi, sarnimi, błyszczącymi oczyma tak, jakby samym spojrzeniem chciała coś na nim wymusić. I naprawdę wyglądała w tej chwili jak psotny chochlik.
– Czym sobie zasłużyłem na ciebie i twoją przyjaźń? – spytał cicho, wpatrując się w ich splecione dłonie.
– Tym, że jesteś – odparła bez zastanowienia, ale natychmiast opuściła głowę, skrywając zaróżowione policzki za kurtyną gęstych, długich włosów, jakby była zawstydzona swoim wyznaniem. – Pozwól mi też być – poprosiła, ściągając na siebie jego błyszczące spojrzenie.
Christian uśmiechnął się, gładząc kciukiem wierzch jej dłoni. Pozwolił jej przecież na to już dawno, a właściwie to przecież ona sama wkroczyła do jego życia, w ogóle nie pytając go pozwolenie, a teraz powoli zdobywała władzę nad jego sercem, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. |
|
Powrót do góry |
|
|
Kenaya Prokonsul
Dołączył: 14 Gru 2009 Posty: 3011 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 22:47:10 24-02-15 Temat postu: |
|
|
187. LIA / Jose
Zdmuchnęła zbłąkany kosmyk włosów z czoła, który zdążył wysunąć się z wysokiego kucyka i powolnym krokiem podeszła do okna. Wsparła nogę na jednej z ławek i poprawiła sznurówkę w sportowym obuwiu, które zabrała ze sobą na treningi w szkole tańca. Przy jej problemach z kręgosłupem kilka godzin wysiłku na obcasie mogłoby się skończyć kolejnym nadwyrężeniem, a tego zdecydowanie chciała uniknąć. Naciągnęła wyżej granatowe getry przy obu kostkach, które pamiętały jeszcze czasy, kiedy Diego uczył ją salsy. Dostała je od niego na pierwszych zajęciach, a wraz z nimi przekazał jej świętą zasadę każdej tancerki: by nie narażać spracowanych kostek na zmarznięcie, bo to może się skończyć potwornym bólem, więc od tamtej pory nigdy o nich nie zapominała.
Sięgnęła po butelkę wody stojącą na parapecie i przechyliła, opróżniając niemal połowę na raz, a kiedy jej uszu dobiegł ciepły i zdecydowany głos Diego, przerywający płynącą w tle latynoską muzykę, odwróciła się i spojrzała na przyjaciela. Jak zwykle ubrany był w czarne wygodne spodnie i czarną koszulkę z krótkim rękawem idealnie przylegającą do jego ciała, tak by mógł widzieć pracę wszystkich mięśni. Ustawiał właśnie trójkę swoich podopiecznych, w tym syna Oscara, na odpowiednich miejscach przy układzie choreograficznym i w skupieniu coś im tłumaczył, podczas gdy dzieciaki słuchały go uważnie, chłonąc jak gąbka każde jedno słowo. Uśmiechnęła się do siebie i przysiadła na parapecie by chwilę odpocząć i nie przeciążać zbytnio, narażonego na kontuzje, kręgosłupa. Podciągnęła kolano do piersi i omiotła wzrokiem salę pełną tańczących dzieci, a wśród nich Christiana, który czuł się chyba jak ryba w wodzie, biorąc pod uwagę, z jakim zapałem pomagał młodym tancerzom na treningu. W tej chwili całą swoją uwagę poświęcił małej Alici, która miała problem z zapamiętaniem kroków w odpowiedniej kolejności, co na szczęście udało im się wyłapać mniej więcej w połowie zajęć. Teraz stał obok dziewczynki, uśmiechając się do niej ciepło i po raz kolejny wykonując z nią powoli wszystkie ruchy, żeby łatwiej było jej zapamiętać. W życiu nie przypuszczała, że facet poświęcający swój czas obcym dzieciom i angażujący się całym sercem w to, by czegoś je nauczyć, mógł być przy tym tak pociągający. Świetnie radził sobie z podopiecznymi Diego, ale w zasadzie mogła się tego spodziewać, po tym jak szybko znalazł wspólny język z małym Miguelem. Na każdym kroku udowadniał, że ma mnóstwo ukrytych talentów i był naprawdę dobry we wszystkim, co robił, a Lia czasem zastanawiała się, czy jest coś, czego nie potrafił. Christian Suarez miał najwyraźniej wiele twarzy, o których ona nawet nie miała pojęcia, a im lepiej go poznawała tym trudniej było jej udawać, że to, co widzi nie robi na niej żadnego wrażenia. Nie chodziło tylko o to, że wyglądał jak żywcem wyciągnięty z kobiecych fantazji, bo jego atrakcyjność nie ograniczała się jedynie do fizyczności. Zdecydowanie seksowniejsze od wysportowanego ciała było jego wnętrze i to, jakim był człowiekiem - inteligentnym, pewnym siebie i troskliwym facetem, który najlepiej jak potrafi dba o tych, na których mu naprawdę zależy. Nie był idealny, bo nikt nie jest, posiadał wady i słabości jak każdy człowiek, ale to sprawiało, że był tak bardzo prawdziwy i szczery w swoim sposobie bycia. Sprawiedliwie, czy nie, ale dostał od losu wszystko to, co kobiety jeszcze będąc nastolatkami, wypisują na kartkach pod tytułem: „Mój facet marzeń powinien….”. Dla niej najważniejsze było to, że jej nie oceniał jak inni, po prostu był wtedy, gdy najbardziej tego potrzebowała i nawet, jeśli uparcie go odtrącała. Akceptował ją taką, jaka była, a czułością, szczerością, wytrwałością i tą charakterystyczną dla niego zadziornością, przedostał się przez gruby mur, którym nadal otoczone było jej serce. Choć nie chciała się do tego przyznać głośno, swoją obecnością wypełniał jej życie kolorami, których do tej pory w nim nie było. Trzymał w dłoniach kredki i bez pytania o pozwolenie malował jej szary świat; kolorował ścieżki, którymi podążała każdego dnia, a ona nie wyobrażała sobie, żeby nagle miałoby go przy niej zabraknąć. Czuła, że prędzej czy później to może doprowadzić do jej zguby, bo nadejdzie moment, że bez względu na to jak bardzo by się starała, nie będzie w stanie mu się oprzeć.
Westchnęła cicho wspierając głowę o szybę za plecami i przez kilka chwil z lekkim uśmiechem, obserwowała tańczącego Christiana. Zmierzyła jego idealnie wyrzeźbione ciało błyszczącym, leniwym wzrokiem, a kiedy dotarła do oczu, uświadomiła sobie, że on patrzy wprost na nią z uniesioną wymownie brwią i szerokim bezczelnym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Wywróciła oczami, kręcąc głową z dezaprobatą, po czym odwróciła wzrok i opróżniła do końca butelkę z wodą, starając się zapanować nad wypełzającymi na jej policzki rumieńcami.
- Możesz mi wyjaśnić, jakim cudem ten potencjał tak się marnuje? – usłyszała przed sobą rozbawiony głos Diego, więc uniosła wzrok i podążyła za jego spojrzeniem na środek sali, gdzie Suarez wciąż stał ramię w ramię z Alicią i pochylając się do przodu coś zawzięcie jej tłumaczył, demonstrując powoli kolejne kroki.
Lia uśmiechnęła się szeroko i wzruszyła ramionami spoglądając na Ramireza z rozbawieniem.
- Chodzi ci o taniec, czy talent pedagogiczny tego pana? – spytała ze śmiechem zerkając przelotnie w kierunku Suareza i pochwytując jego gorące spojrzenie, którym niestrudzenie się w nią wpatrywał. Kąciki jego ust ledwie zauważalnie drgnęły ku górze, ale odwrócił wzrok i kucnął przed Alicią by coś do niej powiedzieć, a po chwil uśmiechnął się do niej ciepło i przybił z nią piątkę.
- O jedno i drugie! – zaśmiał się Ramirez ściągając w końcu na siebie jej spojrzenie. – Nie każdy się nadaje do takiego zajęcia, bo wymaga dyscypliny i cierpliwości, a jemu naprawdę świetnie idzie. Bez wątpienia ma smykałkę do tego by uczyć dzieciaki i to był bardzo dobry pomysł, że go tu ściągnęłaś, Lia – dodał zadowolony uśmiechając się do niej szeroko i wspierając dłonie na biodrach, omiótł bystrym wzrokiem salę pełną dzieciaków. – Dobra, chyba czas kończyć na dzisiaj – mruknął zerkając przelotnie na zegarek i posyłając jej krótkie spojrzenie. – Zaraz pogadamy – rzucił i klasnął kilka razy głośno w dłonie zwracając uwagę roześmianych podopiecznych. – Kończymy na dzisiaj! Zrobimy ćwiczenia rozluźniające i możecie zmykać do domów! – powiedział. Podszedł do sprzętu audio i nastawił spokojniejszą muzykę, podczas gdy dzieciaki, bez zbędnych poleceń z jego strony, natychmiast ustawiły się na odpowiednich miejscach. Po chwili mała Alicia, która trenowała do tej pory na uboczu, również do nich dołączyła, a Lia uśmiechnęła się lekko i przeniosła wzrok na zmierzającego w jej kierunku Suareza, który zerknął przez ramię i mrugnął do dziewczynki porozumiewawczo.
- Jak jej idzie? – spytała, kiedy Christian znalazł się na tyle blisko by dobrze ją usłyszeć. Uśmiechnął się z zadowoleniem i sięgnął po butelkę wody stojącą na parapecie obok Lii.
- Myślę, że jeszcze ze dwie lekcje i świetnie sobie poradzi – odparł opierając się plecami o parapet i przechylając butelkę, kilkoma łykami opróżnił niemal całą zawartość. – Wydaje mi się, że stresuje się całym występem i dlatego myli wciąż kroki. Jest nieśmiała, ale ambitna. Poradzi sobie, tylko trzeba z nią popracować – dodał omiatając wzrokiem grupkę ćwiczącą na sali.
- A może trzeba jej zmienić miejsce w choreografii? – spytała Lia zagryzając dolną wargę i ściągając na siebie intensywne spojrzenie Christiana. – Diego ustawił ją w pierwszym rzędzie, ale z tego co mówił to dla niej pierwszy taki występ przed publicznością – zauważyła. Christian pokiwał głową ze zrozumieniem i zmrużył oczy nad czymś się zastanawiając, po czym odwrócił się przodem do Lii i spojrzał jej w oczy.
- Też o tym pomyślałem. Jest za niska by ją stawiać na koniec tym bardziej, że to może tylko pogorszyć sprawę, ale drugi rząd? – zagadnął unosząc brew. Lia przygryzła policzek od wewnątrz i bez słowa zeskoczyła z parapetu podchodząc do swojej sportowej torby leżącej na ławce. Wyciągnęła z niej kilka kartek z planem choreografii, który na początku zajęć wręczył im Diego i przejrzała je uważnie stając obok Christiana. Kiedy poczuła jak porusza się za jej plecami i pochyla nad jej ramieniem stając na tyle blisko by czuła bijące od niego ciepło, ale nie na tyle by ją dotknąć, a do jej nozdrzy bezlitośnie wdarł się jego męski zapach, odruchowo cała się spięła. Zrobiła głęboki wdech i przymknęła powieki usiłując zebrać myśli w jakąś logiczną całość i skupić się na wyrysowanych układach, ale Christian właśnie w tej chwili z pełną premedytacją jej to uniemożliwił. Wyciągając dłoń i wciąż stojąc za nią, chwycił między palce niesforny kosmyk włosów, który wysunął jej się z kucyka, a następnie bardzo powoli założył jej go za ucho, celowo przesuwając przy tym wierzchem dłoni po skórze na jej szyi i przyprawiając ją o przyjemne dreszcze. Zatrzymała powietrze w płucach czując jednocześnie jak krew zaczyna wrzeć w jej żyłach, a serce tłucze w piersi jak oszalałe, chociaż właściwie nic takiego nie zrobił. Zganiła się w duchu, bo zaczynała się zachowywać jak rozedrgana nastolatka. Wystarczyło, że Suarez pojawił się w pobliżu i obojętnie czy jej dotykał, czy wyłącznie na nią spojrzał w ten charakterystyczny sposób, a ona momentalnie zapominała jak się nazywa, nie mówiąc już nawet o tym, że jej ciało zaczynało niemal wyć z pragnienia. I jak ona do cholery miała zachować przy nim zdrowy rozsądek, kiedy wszystko w niej wyrywało się do Christiana i nie potrafiła tego powstrzymać? Odetchnęła głęboko, a kiedy udało jej się w końcu odzyskać wewnętrzną równowagę, odchrząknęła cicho i przygryzła policzek od wewnątrz.
- Może przenieśmy ją tutaj? – zapytała przerywając panującą między nimi ciszę i palcem wskazując na planie miejsce w środku drugiego rzędu, świadomie unikała patrzenia na Suareza. Christian pokiwał głową, po czym zmrużył oczy analizując cały plan i nie dając po sobie poznać, czy w ogóle zdaje sobie sprawę z tego, co z nią wyprawia.
- Tylko, że jeśli zamienimy ich miejscami, to Gael automatycznie zasłoni nam Alicię. Jest od niej wyższy i mała całkiem zginie w grupie – zauważył słusznie, zerkając przelotnie na dzieciaki wciąż wykonujące ćwiczenia rozluźniające razem z Diego.
- Masz rację – westchnęła Lia pocierając palcami czoło i zagryzając nerwowo policzek od środka zaczęła szukać wzrokiem innego rozwiązania. – A Juliana? – spytała spoglądając na Christiana znad ramienia. - Razem z Ali są jednakowego wzrostu i obie tańczą na miejscach pierwszych z brzegu, tylko w dwóch różnych rzędach – dodała omiatając wzrokiem jego przystojną twarz, kiedy przyglądał się kartkom, które wciąż trzymała w dłoniach. Uśmiechnął się szeroko i pokiwał głową z aprobatą.
- To chyba będzie najlepsze wyjście – przyznał zaglądając jej w oczy i przyszpilając ją intensywnym spojrzeniem rozognionych zielonych tęczówek. Lia zamarła w bezruchu, kiedy jego wzrok na krótką chwilę uciekł w stronę jej kusząco rozchylonych ust, od których dzieliły go zaledwie centymetry, a później wrócił do dużych brązowych oczu. Oparł się dłonią o filar znajdujący się po jej prawej stronie, a kąciki jego ust drgnęły lekko w seksownym półuśmiechu, na którego widok omal nie jęknęła, robiąc z siebie przy tym kompletną kretynkę. Oboje zdawali się być całkowicie świadomi, narastającego między nimi z każdym dniem napięcia, które już teraz było wręcz namacalne. Lia odważnie wytrzymała jego płonące spojrzenie i odruchowo, powoli zwilżyła spierzchnięte wargi językiem, bo nagle rozpaczliwie zapragnęła znów poczuć jego usta na swoich i pozwolić mu by zrobił z nią wszystko to, na co do tej pory nie pozwoliła żadnemu mężczyźnie. Jej apetyt z każdą chwilą rósł coraz bardziej i naprawdę bała się, że w końcu nie będzie w stanie się kontrolować, a jej samodyscyplina po raz pierwszy w życiu zwyczajnie ją zawiedzie.
- O czym myślisz? – spytał Christian zmysłowym półgłosem świdrując ją namiętnym spojrzeniem, w którym wyraźnie dostrzegała psotny błysk nie zwiastujący niczego, czego powinna chcieć. Przełknęła ślinę i przymknęła powieki natychmiast odwracając głowę i usiłując wyrównać oddech, bo najwyraźniej zapomniała jak powinno się oddychać.
- Trzeba pogadać z Diego – wykrztusiła w końcu przerywając ciszę między nimi i wbijając spojrzenie w dzieciaki, z którymi zaczynał żegnać się Ramirez. Christian poruszył się za nią, celowo ocierając się o jej plecy umięśnionym torsem.
- Oboje dobrze wiemy, że myślałaś o czymś zupełnie innym, chochliku – wyszeptał tuż nad jej uchem z pełną premedytacją muskając jego płatek wargami, a kiedy Lia zadrżała na całym ciele, zaśmiał się cicho i jak gdyby nigdy nic odsunął od niej leniwie. Zganiła się w duchu za to, że nie potrafiła być twardsza, kiedy tylko Christian pojawiał się w pobliżu i wkurzało ją, że potrafił bez trudno zachwiać jej wewnętrzną równowagą, którą wydało jej się, przez lata, opanowała do perfekcji. Sądziła, że uodporniła się na męski urok, niestety brutalnie przekonała się, że magnetyzm Christiana potrafił przebić się przez wszystkie jej dotychczasowe mury, które uparcie wokół siebie wznosiła i nie wiedziała, co ma z tym zrobić. Przymknęła oczy i pokręciła głową z rezygnacją, pocierając palcami czoło, a kiedy poczuła, że nogi nagle ma jak z waty, odruchowo oparła się plecami o filar, o który chwilę temu Christian wspierał dłoń.
- Widzimy się jutro – rzucił Diego do swoich podopiecznych uśmiechając się do nich szeroko, po czym podszedł do Lii i Christiana. - Żyjecie jeszcze? – zapytał, wodząc błyszczącym radośnie wzrokiem po swoich pomocnikach.
- Wyglądamy zapewne jakby nas ktoś zmiął i wypluł, ale po zajęciach u ciebie można się było tego spodziewać – odparła Lia uśmiechając się szeroko, a kiedy Diego posłał jej urażone spojrzenie, wysłała mu buziaka w powietrze. Ramirez parsknął śmiechem i wsparł jedną dłoń na biodrze, a drugą potarł kark.
- Chciałem wam podziękować. – odezwał się po chwili uśmiechając ciepło i unosząc błyszczący wzrok. - Nie wiem czy poradziłbym sobie bez waszej pomocy, bo nie chodzi przecież tylko o pokaz. Oprócz tego mam jeszcze swoich klientów, którzy przychodzą na zwykłe kursy taneczne, a nie zamknę szkoły na czas organizacji pokazu – przyznał wzdychając ciężko i przesuwając dłonią po ogolonej głowie. Christian uśmiechnął się szeroko i poklepał go przyjaźnie po plecach.
- Daj spokój Diego, to żaden problem – odparł szczerze, wsuwając dłonie do kieszeni dresowych spodni.
- Ale każde z was, ma swoje obowiązki …. – zaczął, jednak Lia przerwała mu stanowczo kręcąc głową.
- Diego – upomniała strofującym tonem i podeszła do Ramireza obejmując go ramieniem w pasie. – Przecież nie mogliśmy cię z tym tak po prostu zostawić, więc koniec tematu – dodała tonem jednoznacznie sugerującym, że nie zamierza z nim w tej kwestii dyskutować, więc Diego pokręcił głową z niedowierzaniem i uśmiechając się lekko pocałował ją w skroń. – Kiedy właściwie wraca Ana? – zagadnęła po chwili zakładając pasmo włosów za ucho.
- Dzwoniła wczoraj. Mówiła, że mieli jakieś rodzinne problemy, ale teraz wszystko trochę się uspokoiło i zamierzają wrócić przed samymi świętami, więc powinni pojawić się na pokazie – wyjaśnił Diego uśmiechając się lekko i wsuwając wolną dłoń do kieszeni swoich spodni.
- To coś poważnego? – spytał Christian wymieniając zaciekawione spojrzenie z Lią. Ramirez wzruszył ramionami i spojrzał na Suareza zmęczonymi ciemnymi tęczówkami.
- Nie brzmiała zbyt wesoło przez telefon, ale chyba nie chciała wdawać się w szczegóły, a ja nie pytałem o nic więcej. Powiedziałem jej, że mamy problem z muzykiem, więc obiecała, że postara się obdzwonić swoich znajomych i może uda jej się kogoś namówić – dodał przecierając palcami oczy. Lia uśmiechnęła się szeroko i spojrzała na Christiana, który oparł się ramieniem o murowany filar.
- Może to wcale nie będzie konieczne – odezwała się ściągając na siebie zaciekawione spojrzenie Ramireza. Zmarszczył brwi i zerknął na Suareza, który uśmiechał się tylko tajemniczo. – Być może udało nam się znaleźć kogoś, kto zagra na pokazie. Nie dał mi jeszcze ostatecznej odpowiedzi, ale jestem prawie pewna, że się zgodzi – powiedziała zadowolona i odsunęła się powoli od Diego, który skrzyżował ręce na piersi i bacznie jej się przyglądał.
- O kim mówisz?
- Znasz Cosme Zuluagę, prawda? – zagadnęła, a Diego skinął głową unosząc pytająco brew. – Rozmawiałam z nim wczoraj i opowiedziałam w czym rzecz. To naprawdę dobry człowiek i do tego z pasją, więc myślę, że się dogadacie – przyznała uśmiechając się ciepło.
- Słyszałem, że podobno świetnie gra, ale nie miałem okazji poznać go osobiście, a szkoda. Jeśli to się uda Lia, będę cię nosił na rękach – odparł z wyraźną ulgą w głosie, a Lia parsknęła w odpowiedzi śmiechem i popukała się w czoło.
- Nie przesadzaj Diego – odparła rozbawiona i uśmiechnęła się promiennie.
- Uda się, bo ta pani tutaj ma całkiem niezły dar przekonywania – wtrącił Christian pochwytując jej błyszczące radośnie spojrzenie mając w pamięci rozmowę z Cosme oraz próbę przekupienia Zuluagi najlepszym sernikiem w mieście. Wyszczerzył się jak dziecko i mrugnął do niej porozumiewawczo, ale kiedy chciała coś odpowiedzieć rozległ się dzwonek jej komórki dobiegający z otwartej sportowej torby.
- Przepraszam na moment – rzuciła uśmiechając się lekko i podała Christianowi kartki z planem choreografii, które wciąż trzymała w dłoni. – Powiesz Diego o co chodzi z Alicią? – zapytała, a kiedy skinął głową, podbiegła do swojej torby i wyjęła telefon. Zerknęła na wyświetlacz, na którym migał nieznany jej numer, po czym zmarszczyła brwi i odebrała. – Słucham?
- Dzień dobry Lia – usłyszała ciepły i tak dobrze jej znany męski głos po drugiej stronie linii, więc od razu się rozluźniła i uśmiechnęła pod nosem.
- Dzień dobry profesorze. Nie spodziewałam się pana telefonu – przyznała szczerze opierając się plecami o parapet i zagryzając policzek od środka.
- Wiem, że to Charlie miał zadzwonić i uzgodnić termin naszej kolacji, ale musiał pilnie pojechać do wydawnictwa, które przygotowuje dla nas katalog. W zasadzie nawet nie wiem, o co tak naprawdę chodzi, bo nie znam się na tych sprawach jak zapewnie się domyślasz – westchnął z rezygnacją, a Lia uśmiechnęła się do siebie na te słowa. Znała doskonale Sage’a i wiedziała, że nie znosił biurokracji, papierków i innych spraw, które wykraczały poza artystyczną pracownię i uczelnię. Nawet tam egzaminy wyglądały dość niestandardowo i Salvador nigdy nie ograniczał się do odpowiedzi ustnych, czy pisemnych testów, raczej zmuszał studentów do pracy, angażowania się we wszystko całym sercem, a przede wszystkim do myślenia, a nie mechanicznego odklepywania wyuczonych z książek definicji, których za chwilę i tak nikt nie pamiętał.
- Miło mi, że pan dzwoni profesorze, czy ustalił pan wobec tego jakiś termin? – zapytała przymykając powieki i sięgając odruchowo do lędźwi, które po dzisiejszym wysiłku zaczęły dawać o sobie znać.
- Owszem. Co powiesz na jutrzejszy wieczór, Lia? Oczywiście o ile to z niczym nie koliduje, nie chciałbym absolutnie burzyć twoich planów – zapewnił szczerze głosem pełnym ciepła i sympatii, którą zawsze jej okazywał, kiedy jeszcze studiowała na akademii.
- Myślę, że to nie będzie żaden problem. Mam co prawda sporo zajęć, ale głównie w ciągu dnia, więc jutrzejszy wieczór mam wolny - odparła Lia przymykając powieki i poruszając powoli głową na boki by rozruszać zmęczone mięśnie.
- Świetnie – odparł Sage wyraźnie zadowolony. – Jeśli pozwolisz godzinę i adres restauracji, w której zjemy wyślę ci sms-em. I jeszcze jedno Lia – dodał milknąc na krótki moment, jakby się wahał albo starał dobrać odpowiednie słowa, a Lia przygryzła policzek i zmarszczyła czoło, czekając cierpliwie, aż zdecyduje się dokończyć. Po chwili odchrząknął cicho i zakasłał. – Chciałem tylko powiedzieć, że jesteś oczywiście zaproszona z osobą towarzyszącą, więc jeśli pojawił się jakiś szczęściarz, a zapewne tak właśnie jest, to przyprowadź go ze sobą, bardzo chętnie go poznam – powiedział przyjaźnie, a w jego głosie tym razem Lia wyczuła tylko prawdziwą ciekawość. Zagryzła dolną wargę, a jej wzrok odruchowo powędrował w kierunku Suareza i ich spojrzenia niemal natychmiast się splotły. Bez względu na to ile włożyłaby w to wysiłku, w tej chwili nie była w stanie oderwać od niego oczu, kiedy tak przyszpilił ją w miejscu tymi płonącymi zielonymi tęczówkami. Przełknęła ślinę i odchrząknęła cicho, starając się by jej głos zabrzmiał swobodnie.
- Dziękuje profesorze. Czekam wobec tego na wiadomość i do zobaczenia.
- Do zobaczenia – rzucił i oboje jednocześnie się rozłączyli. Lia przez kilka chwil wpatrywała się w ekran komórki przygryzając jednocześnie dolną wargę i nad czymś się zastanawiając, dopiero, kiedy usłyszała nad sobą schrypnięty głos, drgnęła lekko i uniosła wzrok.
- Wszystko w porządku? – zagadnął Christian wpatrując się w nią badawczo, a ona skinęła głową i założyła kosmyk włosów za ucho spoglądając mu w oczy, a kiedy otworzyła usta by coś powiedzieć, uprzedził ją melodyjny i tak dobrze jej znany kobiecy głos.
- Ładnie to się tak obijać? – zapytała dziewczyna, a Lia powędrowała wzrokiem w stronę stojącej w drzwiach zielonookiej szatynki, która uśmiechała się szeroko, prawdziwie zaraźliwym uśmiechem i w mgnieniu oka, samą swoją obecnością, rozświetliła całe pomieszczenie niczym słońce zachmurzone niebo.
- [link widoczny dla zalogowanych]? – Lia otworzyła szeroko oczy, wciąż niedowierzając własnym zmysłom, po czym uśmiechnęła się przez łzy i obie wpadły sobie w ramiona, kołysząc się na boki, płacząc i śmiejąc na przemian. Diego pokręcił rozbawiony głową i podszedł do Christiana, który przyglądał się całej scenie z jawnym zaciekawieniem.
- Dwie wariatki – mruknął ze śmiechem pochwytując pytające spojrzenie Suareza. – To Marisol, moja kuzynka.
- To widać – odparł żartobliwie Christian uśmiechając się szeroko, a Diego parsknął tylko głośnym śmiechem i pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Boże, naprawdę tu jesteś – szepnęła Lia tuląc ją do siebie mocno i wciąż czując jak oddech grzęźnie jej w gardle. Odsunęła się powoli omiatając jej twarz radosnym spojrzeniem, a Sol siąknęła nosem i wierzchem dłoni starła słone krople z jej policzka.
- Jestem, a ty nie płacz bekso – zaśmiała się, mrugając energicznie i starając się powstrzymać uporczywe pieczenie pod powiekami.
- Kiedy przyjechałaś? – spytała Lia wycierając pospiesznie mokrą od łez twarz. Dziewczyna wzruszyła ramionami i zagryzła dolną wargę, wsuwając dłonie do tylnych kieszeni jeansów.
- Wczoraj – przyznała, a Lia uniosła brwi i odwróciła się przez ramię posyłając Diego urażone spojrzenie, po czym bez ostrzeżenia pacnęła go w ramię.
- Jak mogłeś mi nie powiedzieć!? – jęknęła Lia udając zawiedzioną, ale widząc rozbawione spojrzenie przyjaciela, nie mogła się na niego gniewać.
- Mówiłem, że mi się oberwie Słońce – odezwał się Diego, patrząc z wyrzutem na szatynkę, ale Sol tylko wywróciła oczami w odpowiedzi. – Chciała ci zrobić niespodziankę, więc zabroniła pisnąć, choć słówkiem. – wyjaśnił Diego kręcąc głową z rezygnacją.
- Fajnie, że jesteś – powiedziała Lia uśmiechając się niewyraźnie, po czym odwróciła się i spojrzała na Christiana, który wciąż stał za jej plecami i przyglądał się wszystkiemu z uśmiechem na ustach. – Poznajcie się, to …
- Christian Suarez – weszła jej w słowo Sol uśmiechając się lekko i pochwytując zdumione spojrzenia całej trójki.
- Jezu Chryste …. – jęknął Diego i zachichotał niemal histerycznie, wspierając dłonie na biodrach. – Przecież ona spędziła pół nocy na plotkach z babcią i Leti – wyjaśnił rozbawiony, kiedy Lia i Christian wpatrywali się w niego z niemym pytaniem w oczach, a po chwili wszyscy wybuchli niekontrolowanym śmiechem.
- Zrobiły ci niezły marketing tak swoją drogą. Jakbyś planował założyć firmę, to masz specjalistów od PR w najlepszym wydaniu – zażartowała Sol, a Christian potarł kark w zakłopotaniu i uśmiechnął się jednym kącikiem ust pochwytując roześmiane spojrzenie sarnich oczu.
- Zdążyłem przywyknąć, że od jakiegoś czasu nie muszę się nawet przedstawiać – odparł mrugając do Lii z rozbawieniem malującym się w cudownie zielonych oczach.
- Niestety nie każdy ma ten przywilej – zażartowała uśmiechając się ciepło. - Maria Soledad Ramirez – przedstawiła się dziewczyna i wyciągnęła drobną dłoń, którą Suarez natychmiast chwycił w przyjacielskim uścisku. – Możesz mi mówić Mari, Sol, albo Marisol, do wyboru do koloru – dodała wzruszając nonszalancko ramionami, a Christian uśmiechnął się łagodnie, zanim jednak którekolwiek z nich zdążyło się odezwać, szatynka uderzyła się otwartą dłonią w czoło. – Czekajcie, zapomniałabym! – rzuciła podchodząc do wejścia, gdzie na podłodze, przy ścianie zostawiła dwie jednorazowe siatki z tajemniczą zawartością. – Oczywiście babcia wysłała mnie z tajną misją – wyjaśniła ściągając na siebie pytające spojrzenie Lii, po czym bez słowa podała jej jeden z pakunków.- Druga jest dla Ciebie Diegito – dodała jeszcze i wcisnęła kuzynowi w rękę drugą reklamówkę.
- Co to? – zapytała Lia marszcząc brwi, ale kiedy zajrzała do środka, jej usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. – Nie wierzę – zaśmiała się i podsunęła Christianowi siatkę.
- Kaczka – mruknął z zadowoleniem, kiedy tylko do jego nozdrzy dotarł aromat świeżutkiej pieczeni. – Tego nigdy nie będę miał dość – dodał wyciągając Lii z rąk torbę i uśmiechając się łobuzersko, kiedy uniosła wymownie brew. – No co? Jeszcze nie daj boże zapomnisz zabrać i co ja będę jadł? – spytał szczerząc się od ucha do ucha i wywołując tym wybuch wesołego śmiechu całej czwórki zgromadzonej w sali.
Przez kilka minut omawiali jeszcze szczegóły dotyczące nadchodzącego pokazu, a Marisol przyznała, że nie mogłaby sobie odmówić zagrania na gitarze podczas występu, tym bardziej, że odkąd przyjechała, Diego nie dawał jej żyć i absolutnie nie przyjmował do wiadomości jakiejkolwiek odmowy z jej strony, więc już nawet nie próbowała się wymigać. Kiedy tylko Oscar wrócił z szatni, oboje z Sol pożegnali się i pojechali do domu, podobnie jak Lia i Christian, którzy pozbierali swoje klamoty i pobiegli pod prysznic, a pół godziny później całkowicie wyczerpani wpadli jak tornado do kuchni w ośrodku Nacho.
- Jestem taki głodny, że mógłbym zjeść konia z kopytami – mruknął Christian podchodząc do lodówki i wyciągając z niej dwie butelki wody.
- Donia Raquel uratowała nam życie, tymi pysznościami. Jestem tak padnięta, że nie wiem, czy dałabym radę ugotować cokolwiek – stwierdziła Lia stawiając na stole siatkę, którą przyniosła im Marisol i wyjmując dwa, jeszcze ciepłe pudełka z obiadem. – Boże, jak to pachnie – jęknęła odruchowo oblizując wargi i sprawnie rozstawiając wszystko na stole. Otworzyła jedno pudełko i pochyliła się nad nim, wciągając w nozdrza smakowity aromat pieczonej kaczki.
- Proponuję uwinąć się z jedzeniem, bo jak te zapachy się rozniosą, a nie daj boże do ośrodka wparuje Leo, to nie da nam tego spokojnie zjeść – zaśmiał się Christian stawiając na stole butelki i układając sztućce. Lia parsknęła śmiechem i rzuciła mu rozbawione spojrzenie, a on jedynie wzruszył ramionami. – Jeśli smakuje, choć w połowie tak jak ostatnio, jestem w stanie się założyć, że spałaszuję to szybciej od ciebie – dodał zajmując swoje miejsce przy stole.
- Muszę pogadać z Donią Raquel, żeby tak cię nie rozpieszczała, bo całkiem ci się poprzewraca w głowie – mruknęła Lia siadając na krześle i sięgając po widelec, rzuciła mu zadziorne spojrzenie, starając się jednocześnie ukryć cisnący się na usta uśmiech.
- Przepraszam bardzo, nie zasłużyłem? – zagadnął udając dotkniętego i ściągając brwi zmierzył ją łobuzerskim wzrokiem. Lia wzruszyła ramionami i zagryzła dolną wargę, by nie parsknąć śmiechem, kiedy dostrzegła jego naburmuszoną minę.
- Czy ja wiem? – odparła nabijając na widelec kawałek kaczki i spoglądając mu odważnie w oczy. – Grzeczny to Ty raczej nie jesteś – stwierdziła swobodnie wsuwając powoli widelec do ust. Wzrok Christiana przesunął się po jej twarzy i zatrzymał na wargach, po których odruchowo przesunęła językiem, a później powrócił do oczu. Uniósł znacząco brew jakby rzucał jej wyzwanie, a jego intensywne zielone tęczówki błysnęły czymś dzikim i niebezpiecznym, kiedy tak się w nią wpatrywał.
- A Ty nie lubisz niegrzecznych chłopców? – spytał zmysłowym półgłosem, od którego natychmiast dostała gęsiej skórki.
Powinna odpowiedzieć, że nie, ale wiedziała, że to nie byłaby prawda. Każdą kobietę pociągali niegrzeczni chłopcy nawet, jeśli wywracali ich poukładany świat do góry nogami i Lia wcale nie była wyjątkiem. Zwłaszcza, jeśli ten niegrzeczny chłopiec miał konkretne imię i nazwisko; ciało greckiego boga, które przytłaczało męską siłą i zwierzęcym wręcz magnetyzmem i głębokie, przeszywające spojrzenie cudownych, zielonych tęczówek, ale Christian absolutnie nie musiał o tym wiedzieć.
Gdy Suarez nie doczekał się od niej odpowiedzi i jakby wyczuwając jej wahanie, przekrzywił lekko głowę, ani na moment nie odrywając płonącego spojrzenia od jej sarnich oczu, a kąciki jego ust wygięły się w seksownym, pełnym satysfakcji uśmiechu. Lia ukryła wzrok za wachlarzem gęstych rzęs, klnąc na siebie, na czym świat stoi, bo ta rozmowa zaczynała zbaczać na niebezpieczne tory i to na jej własne życzenie. Przy Christianie nawet zwykła wymiana zdań przestawała być niewinna, a ona musiała zacząć uważać, co przy nim mówi, bo koniec końców wszystko i tak obracało się przeciwko niej.
- Niech to pozostanie moją słodką tajemnicą – odparła. Suarez parsknął wesołym śmiechem i pokręcił głową z niedowierzaniem mierząc ją zadziornym spojrzeniem, a Lia wysiliła się na beztroski uśmiech, oddychając z wyraźną ulgą.
Przez kilka minut oboje jedli w całkowitym milczeniu, ze smakiem pochłaniając zawartość pudełek. W końcu Lia niepewnie uniosła wzrok i przygryzając policzek od wewnątrz, przyjrzała się Christianowi, przypominając sobie telefoniczną rozmowę z Salvadorem i jego zaproszenie na kolację. Jeśli miała być przed sobą szczera, to jedyną osobą, którą mogła poprosić o to by jej towarzyszyła, był tak naprawdę Christian. Poza tym, może to kwestia tego jak patrzył na nią Charlie, a może coś zupełnie innego, ale nie chciała iść tam jutro sama. Zupełnie jakby wyczuwając, że Lia go obserwuje, Suarez uniósł wzrok i spojrzał jej w oczy.
- O co chodzi? – spytał przełykając kolejny kęs i uśmiechając się lekko, Lia jednak wzruszyła obojętnie ramionami i wbiła wzrok w swoją porcję jedzenia, skupiając całą uwagę na dłubaniu widelcem w kaczce. Czujnie przyglądał się jej poczynaniom, a później spojrzał na jej twarz, kiedy z rozmysłem unikała jego wzroku. Znał ją jednak na tyle dobrze, żeby wiedzieć, kiedy coś ewidentnie nie daje jej spokoju. – Lia? – ponaglił, a gdy nie odpowiedziała odłożył widelec i wyciągnął nogę pod stołem, trącając przy okazji jej krzesło, a później zahaczył o nie stopą i sprawnym ruchem przysunął ją do siebie razem z drewnianym meblem. Spojrzała na niego z przyganą i zagryzła nerwowo dolną wargę, gdy tak wpatrywał się w nią z wyczekiwaniem.
- Masz jakieś plany na jutrzejszy wieczór? – wypaliła w końcu na jednym wydechu i znów uniosła wzrok niemal natychmiast tonąc w zielonej głębinie jego oczu, w których zamigotało rozbawienie.
- Zapraszasz mnie na randkę? – zapytał unosząc brew i starając się ukryć uśmiech.
- Tak … Nie! Boże ….. – westchnęła z rezygnacją, a kiedy wyszczerzył się jak dziecko, przewróciła oczami wyraźnie zirytowana. - Nie przeginaj Suarez – burknęła wojowniczo i kręcąc głową z rezygnacją, znów wbiła spojrzenie w swoje jedzenie. – Zapomnij, nie było pytania – rzuciła tylko cicho, jednocześnie przygryzając policzek od środka. Christian westchnął ciężko i pochylił się lekko ujmując ją za podbródek i zmuszając by spojrzała mu w oczy.
- Mów śmiało, o co chodzi - poprosił przesuwając rękę i zakładając jej włosy za ucho w delikatnym geście. Lia odchrząknęła i poruszyła się niespokojnie uciekając znów spojrzeniem.
- Mój profesor ze studiów, na którego wernisażu byłam wczoraj, zaprosił mnie i Charlie’go na kolację – wyjaśniła niepewnie, spoglądając mu w oczy i zwilżając spierzchnięte wargi językiem. – Zostałam zaproszona z osobą towarzyszącą i szczerze mówiąc po prostu nie chcę iść tam sama – przyznała zawstydzona opadając bezwładnie na oparcie krzesła i skrobiąc widelcem po pudełku.
- Z jakiegoś konkretnego powodu? – zapytał Christian przyglądając jej się podejrzliwie spod zmrużonych powiek, bo wyraźnie wyczuwał w jej głosie napięcie. Lia wzruszyła jednak ramionami i wbiła w niego intensywne spojrzenie sarnich oczu, milcząc przez kilka chwil, bo nie wiedziała co ma właściwie mu powiedzieć. Jak wyjaśnić, że podświadomie czuła, że nie powinna być na tej kolacji sama. – Charlie to ten wypacykowany goguś, który cię wczoraj odwiózł? – zagadnął zanim w ogóle zdążył pomyśleć, a kiedy Lia uniosła pytająco brew wpatrując się w niego czujnie, szybko umknął wzrokiem i odchrząknął. – Czekałem na ciebie przed ośrodkiem i wdziałem jak cię przywiózł – wyjaśnił opierając się swobodnie na krześle i odważnie zaglądając jej w oczy. Przez chwilę siłowali się na spojrzenia w całkowitym milczeniu i Lia usiłowała wyczytać cokolwiek z jego twarzy, ale po raz kolejny przekonała się, że to bezskuteczne, bo w jednej chwili Suarez schował wszystkie emocje za nieprzeniknioną maską, przez którą nie potrafiła się przedrzeć i nie wiedzieć, czemu nie lubiła jej, mimo iż sama niejednokrotnie robiła dokładnie to samo. Westchnęła cicho, kręcąc głową, po czym sięgnęła po butelkę wody i upiła łyk.
- Tak, Charlie to kolega ze studiów – odparła w końcu i wykrzywiła usta w krzywym uśmiechu, celowo unikając badawczego spojrzenia Christiana, które wciąż wyraźnie czuła na sobie. - Kolega, który przez lata uparcie próbował umówić się ze mną na randkę – dodała ledwie słyszalnie, nie mając pojęcia, po co właściwie to powiedziała. Christian spiął się lekko. Wczoraj przed ośrodkiem odniósł wprawdzie wrażenie, że Lia dobrze się bawiła i czuła się zupełnie swobodnie w towarzystwie tego pajaca, ale najwyraźniej wcale tak nie było. - Czułabym się raźniej gdybym była tam z kimś, komu ufam. Gdybyś Ty poszedł ze mną – powiedziała poważnie, unosząc na niego szczere i pełne nadziei spojrzenie. Oczy Christiana nagle rozbłysły czymś, czego Lia w żaden sposób nie potrafiła rozszyfrować, a po chwili kąciki jego ust wygięły się w delikatnym uśmiechu, kiedy mierzył ją gorącym spojrzeniem.
- Czyli chcesz, żebym udawał twojego faceta? – zaśmiał się, a kiedy zganiała go wzrokiem uniósł sugestywnie brew i uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Nic takiego nie powiedziałam – fuknęła wojowniczo, mrużąc oczy. – Poza tym nie będę pokazywała palcem, kto tu kogo zaczął wykorzystywać w ten sposób – odparła unosząc wymownie brwi i krzyżując ręce na piersi w bojowej postawie. – Jakoś specjalnie nie rwałeś się do tego by wyprowadzić z błędu tych, którzy uważali i nadal uważają mnie za twoją kobietę – przypomniała strofującym tonem. Christian wygiął usta w seksownym półuśmiechu i wzruszył beztrosko ramionami, rozsiadając się wygodniej na krześle, po czym leniwie przesunął rozpalonym wzrokiem po jej ciele.
- Ty też nie – rzucił beztrosko. Kiedy jego roznamiętnione spojrzenie zatrzymało się na jej sarnich oczach, Lia poczuła jak jej serce gwałtownie przyspiesza gubiąc gdzieś po drodze swój stały rytm, a skóra pali żywym ogniem wszędzie tam gdzie sięgały jego oczy. Z pełną premedytacją doprowadzał ją do stanu, w którym pragnęła pokonać dzielący ich dystans i rzucić się na niego jak niewyżyta wariatka. Naprawdę było z nią źle, a teraz bardziej niż kiedykolwiek, boleśnie odczuwała życie w kilkuletnim celibacie. Tyle, że jej doświadczenie seksualne sprowadzało się właściwie do jednego jedynego razu, którego nawet nie pamiętała i przez który zepchnęła swoje kobiece pragnienia z najgłębsze zakamarki udając, że ich nie ma. Suarez pobudził zapomniane instynkty, jednym pocałunkiem w fabryce i teraz one uporczywie domagały się zaspokojenia, a tego cholernie się bała.
Oderwała od niego wzrok i pokręciła głową wzdychając ciężko.
- Nie musisz się czuć do niczego zobowiązany Christian. Zapomnijmy o temacie – wzruszyła nonszalancko ramionami i odstawiła butelkę z wodą na stolik.
- Kiedy jest ta kolacja? – spytał po chwili z rozbawieniem w głosie. Lia spojrzała na niego niepewnie i przygryzła policzek od środka bacznie mu się przyglądając.
- Jutro w ulubionej restauracji Salvadora w Monterrey – odparła. Christian uśmiechnął się szeroko i pochylił do przodu trącając palcem wskazującym jej nos.
- W takim razie powinienem odkurzyć swój szałowy garnitur – odparł żartobliwie, na co Lia parsknęła śmiechem.
- Christian naprawdę nie musisz …. – zaczęła, ale Suarez pokręcił głową i wsunął dłoń pod jej włosy zaglądając jej głęboko w oczy.
- Idę z tobą na jutrzejszą kolację i bez dyskusji – odezwał się, po czym wstał i pocałował ją w czubek głowy. – Niech się pani zrobi na bóstwo pani Suarez – mruknął cicho mrugając do niej zawadiacko, a Lia w odpowiedzi tylko roześmiała się wesoło.
***
Późnym wieczorem siedział w El Paraiso, do którego przyjechał razem z Nico i Fabianem, zaraz po tym jak udało im się bez niespodzianek załatwić sprawę kolejnego przerzutu. Miejsce, które wybrał do rozładunku znajdowało się poza Valle de Sombras i dzięki temu to on miał wszystko pod kontrolą unikając sytuacji, które w jakikolwiek sposób mogły zaszkodzić dotychczasowym interesom. Tym bardziej , że w miasteczku, jak w wylęgarni zaczęli się pojawiać ludzie spod majestatu prawa, a konfrontacji z nimi zdecydowanie wolał uniknąć i to z różnych względów.
- Wygląda na to, że wszystko poszło według planu – rzucił zadowolony Nico upijając łyk swojej szkockiej, po czym odstawił szkło z brzdękiem na ladę baru i zaciągnął się nikotynowym dymem. – Ojciec ostatnio wspominał coś o większej ilości towaru, podobno znalazł nowych nabywców – dodał wypuszczając z ust chmurę dymu i spoglądając niepewnie na Jose, który siedział na stołku po jego prawej stronie, bokiem do baru. Strzepnął popiół do popielniczki i wbił lodowate spojrzenie w twarz Barosso.
- Jakich znowu nowych nabywców? – spytał wsuwając papierosa do ust i spod zmrużonych powiek świdrując go zimnym spojrzeniem.
- Nie wiem, nie chciał mi nic powiedzieć – rzucił Nico z kwaśną miną wzruszając ramionami i obracając w palcach szklaneczkę z alkoholem. – Stwierdził tylko, że musi to z tobą przedyskutować – dodał dopalając papierosa i gasząc go w popielniczce. Jose pokręcił głową z niedowierzaniem, zaciągając się znów i rozglądając czujnym spojrzeniem po zatłoczonym El Paraiso.
- Nie zgodzę się na nic dopóki nie będę miał pewności, że to bezpieczne kontakty – uprzedził ostrym tonem pochwytując ciemne spojrzenie Fabiana siedzącego po drugiej stronie Nico, który uśmiechnął się cwano i wychylił zawartość swojej szklaneczki na raz.
- Skąd twój stary ich wytrzasnął? – spytał Gomez obojętnie, wpatrując się w Nico beznamiętnym wzrokiem, a kiedy ten po raz kolejny wzruszył ramionami, Fabian uniósł wymownie brew i wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Torresem.
- Nie maglujcie mnie, tylko pogadajcie z nim. Obcym ludziom ufa bardziej niż własnym synom, więc niewiele nam mówi – warknął urażony Nico kiwając na barmana, by napełnił jego pustą szklaneczkę. Torres zaśmiał się pod nosem i wędrując jasnym spojrzeniem po lokalu, zatrzymał się na Alexie, stojącym w korytarzu przy schodach prowadzących na piętro, gdzie klienci mogli zabawić się z tutejszymi dziewczynami. Pewnie wcale by go to nie obeszło, gdyby nie to, co robił młodszy Barosso, a co Jose miał wątpliwą przyjemność oglądać kolejny już raz w jego wykonaniu. Szarpnął jakąś skąpo odzianą dziewczynę za łokieć i pchnął na ścianę, krzycząc na nią i gwałtownie gestykulując, aż skuliła się w sobie, obejmując się ciasno ramionami.
- Pogadam z nim, ale i tak sprawdzę tych nabywców na swój sposób – mruknął Jose chłodnym tonem, nie spuszczając ani na moment wzroku z Alexa. Zmrużył oczy i dopalił papierosa gasząc go w popielniczce. – Jeśli coś mi się nie spodoba gów*o z tego będzie, nie mam zamiaru pakować siebie i moich ludzi do pierdla. Możesz to powtórzyć tatusiowi – dodał kpiącym tonem i zacisnął zęby, kiedy zobaczył jak młodszy brat Nico wymierzył ciemnowłosej dziewczynie policzek, a później brutalnie chwycił ją za włosy – Zaraz wrócę – rzucił nawet nie patrząc na towarzyszy, po czym zsunął się ze stołka i przeciskając się przez tłum, zdecydowanym krokiem ruszył w kierunku szarpaniny. Fabian marszcząc brwi powędrował za nim spojrzeniem i zaklął szpetnie pod nosem, gdy dotarło do niego, co się za chwile może stać.
- Jasna d**a! – warknął i bez zastanowienia pognał za Torresem, nie trudząc się nawet by ściągnąć za sobą Nico.
Jose w mgnieniu oka dopadł do Alexa, nim ten w ogóle zdążył zauważyć jego obecność. Chwycił go za gardło i z impetem pchnął na przeciwległą ścianę tak, że w odpowiedzi usłyszał tylko głuche uderzenie i zduszony jęk. Dziewczyna natychmiast wbiegła po schodach, nie oglądając się wcale za siebie i udając, że nie widzi tego, co się rozgrywa na dole. Nie dając mu czasu na to by się otrząsnął, Jose przyszpilił go do ściany, przyciskając do jego tchawicy przedramię.
- Odbiło ci? – warknął Alejandro, kaszląc i próbując się wyswobodzić, posłał blondynowi mordercze spojrzenie.
- Może zmierzysz się z równym sobie Barosso? – zagadnął Torres wbijając w jego wykrzywioną bólem twarz, lodowato niebieskie tęczówki, które w tej chwili błyszczały złowrogo. – Skoro lubisz takie sporty, chętnie ci pomogę spuścić trochę pary – wycedził przez zęby. Alex mimo swojego beznadziejnego położenia zaśmiał się kpiąco, patrząc na niego z politowaniem.
- Od kiedy to z ciebie taki rycerz uciśnionych Johny. Nie twoja piaskownica, więc się nie wpieprzaj! – wycharczał odważnie, ale skrzywił się, kiedy Jose naparł na niego mocniej, na kilka sekund pozbawiając go tchu.
- Jest jeden mały problem Alex. Nienawidzę jak takie kutafony, podnoszą rękę na kobietę. Jak masz problem z męskością, to się dowartościowuj w inny sposób, ale nie skacz z łapami! - zagrzmiał mrożąc go spojrzeniem, a kiedy Barosso zaśmiał się z drwiną, znów mocniej docisnął przedramię do jego gardła, powodując, że bezczelny uśmiech zniknął tak szybko jak się pojawił.
- To zwykła dzi**a! – wysapał oddychając coraz ciężej.
- gów*o mnie to obchodzi! Jeśli jeszcze raz zobaczę, że uderzyłeś jakąś kobietę, bez względu na to, czy to będzie twoja kochanka, dzi**a, siostra, czy matka, przysięgam, że wsadzę ci łapę w maszynkę do mięsa, a później rozrzucę padlinę psom na pożarcie! – fuknął wpatrując się Alexowi w oczy z dzikim błyskiem furii w jasnych tęczówkach. Alex zacisnął zęby, a jego błagalny wzrok powędrował w kierunku sali, skąd wyłonili się Fabian i Nico, omiatając zdezorientowanym spojrzeniem całe zajście. Gomez przezornie położył dłoń na torsie Nico powstrzymując go przed zrobieniem czegoś, czego może za chwilę pożałować, po czym zwrócił się do Jose.
- Johny, daj spokój – odezwał się wyważonym tonem, przełykając ślinę i świdrując kumpla czujnym wzrokiem. Jose siłował się przez chwilę z Alexem na spojrzenia, po czym przyciskając ostatni, ostrzegawczy raz, przedramię do jego tchawicy, cofnął się powoli i opuścił ręce. Barosso chwycił się za gardło i zakasłał kilka razy, a po chwili odchrząknął posyłając Torresowi wyzywające spojrzenie.
- Ja nie żartuje Alex i z całą pewnością nie będę się powtarzał – rzucił Jose tonem wypranym z jakichkolwiek emocji, mierząc go przenikliwym zimnym wzrokiem.
- Zajmij się lepiej tą swoją ciemnowłosą cizią, Torres – rzucił bezmyślnie niemal wypluwając w gniewie każde słowo, a kiedy dostrzegł niebezpieczny błysk w oczach swojego oprawcy, natychmiast poczuł się pewniej, wiedząc, że uderzył w słaby punkt. - Jak jej tam? Ana…. Juliana? – zmarszczył brwi udając, że się nad czymś zastanawia, a po chwili pstryknął palcami uśmiechając się bezczelnie. – Wiem! Viviana.
- Stul dziób! – warknął wściekle Fabian, napinając wszystkie mięśnie i mierząc w niego palcem. Nico przyglądający się wszystkiemu w milczeniu, pokręcił głową z dezaprobatą i przetarł dłońmi twarz, po czym oparł ręce na biodrach, rzucając bratu ganiące spojrzenie. Nie miał zamiaru się wtrącać, więc jeśli Alex nawarzy sobie piwa, sam będzie musiał je wypić.
- Ty chyba masz naprawdę nasrane we łbie, żeby mnie jeszcze prowokować! – warknął Jose łypiąc na niego wściekle.
- Mówię ci tylko, żebyś jej pilnował. Niezła z niej d**a i ktoś się może nią zainteresować – zaśmiał się poprawiając marynarkę i unosząc dumnie podbródek spojrzał na niego z wyraźną drwiną wymalowaną na twarzy. – Taka dobra, męska rada, Johny – zakpił lekko łamiącym się głosem, wzruszając przy tym beztrosko ramionami. Jose wyrwał w jego stronę z prędkością światła, a w następnym momencie otępiały Alex leżał na podłodze, ścierając wierzchem dłoni krew z rozciętej wargi. Jose chwycił go za poły marynarki i pchnął na ścianę, tak mocno, że aż ten się zatoczył.
- Cholera Johny odpuść! – naskoczył na niego Fabian, chwytając go za ramię, ale Torres wyrwał się jednym zdecydowanym szarpnięciem i łypnął na niego dziko płonącymi pociemniałymi tęczówkami, więc uniósł ręce w geście poddania i odsunął się nic już nie mówiąc.
- Ochrona – mruknął z przerażeniem Nico wskazując ruchem głowy dwóch napakowanych gości zmierzających w ich kierunku. Fabian zerknął na Jose i skrzywił się, kiedy ten odwrócił Alexa i przycisnął go przodem do ściany wykręcając mu rękę na plecach w nienaturalny sposób.
- Odeślij ich, bo za chwilę będziemy tu mieli jeszcze większy burdel – odparł Gomez pochwytując niepewne spojrzenie bruneta, ale ten tylko skinął głową i już go nie było.
- Ty chyba nie zdajesz sobie ku**a sprawy z kim zadzierasz Alejandro! – warknął Jose wprost do ucha Barosso. – Jeśli ty, albo którykolwiek z twoich pieprzonych przydupasów ruszycie ją choćby palcem, wykastruje cię! Ona jest nietykalna, dotarło?! – zagrzmiał, a kiedy nie doczekał się odpowiedzi, chwycił dłoń Alexa i naparł na jego palce w taki sposób, że jeden zdecydowany ruch, pogruchotałby mu kości. – Nie słyszę! – wycedził przez zęby, a twarz Alexa wykrzywiona bólem, przybrała purpurowy odcień.
- Tak! – burknął w końcu zaciskając szczęki. – Puszczaj do diabła! – Jose jednym szarpnięciem opuścił ręce, po czym odsunął się patrząc na przerażonego Barosso z pogardą w lodowatych tęczówkach i całkowicie ignorując pełne nienawiści spojrzenie, które ten mu posłał, gdy ścisnął drugą ręką obolałe kostki.
- Teraz ja dam dobrą radę tobie, nie próbuj sprawdzać, czy mówię poważnie, bo z nas dwóch ty stracisz najwięcej – ostrzegł Torres obojętnie, po czym rzucając Fabianowi lodowato niebieskie spojrzenie, wyminął go i wmieszał się w tłum na głównej sali, nie oglądając się już za siebie.
Kiedy w końcu udało mu się dostać na zewnątrz, zostawiając za sobą bębniącą muzykę i wściekłego Alexa, odetchnął głęboko starając się uspokoić nerwy i buzującą w nim adrenalinę, która kazała mu wrócić do środka i rozprawić się z tym gówniarzem tak, by nie przyszło mu nawet przez myśl zamieniać własne słowa w czyny. Wyjął z kieszeni jeansów paczkę papierosów, wsunął jednego do ust i odpalił zaciągając się mocno nikotynowym dymem, po czym leniwym krokiem ruszył do swojego Mitsubishi, bo musiał się stąd jak najszybciej wydostać. Zatrzymał się jednak w pół kroku, czując w kieszeni wibrujący uporczywie telefon. Wyjął komórkę zerkając na wyświetlacz, a gdy zobaczył znajomy numer, przymknął oczy i odebrał.
- Co jest? – wypalił bez zbędnych ceregieli, łapiąc papierosa między zęby i sięgając do kieszeni po kluczyki. – W porządku. W Monterrey, tam gdzie zawsze? – zapytał krótko otwierając drzwi auta i wsiadając za kierownicę. – Jasne, będę za pół godziny – odparł i po prostu się rozłączył rzucając komórkę na siedzenie obok. Ostatnie, na co miał w tej chwili ochotę to podróż do Monterrey, ale były sprawy, z którymi nigdy nie dyskutował i ta była niewątpliwie jedną z nich. Ruszył z piskiem opon, starając się jak najszybciej wydostać z opustoszałych, ale wąskich uliczek Valle de Sombras i dojechać do celu na tyle szybko na ile tylko to możliwe. Sięgnął dłonią do radia, przełączając kolejne stacje i z irytacją stwierdzając, że zdecydowanie woli jechać w absolutnej ciszy niż słuchać tego badziewia, które puszczali o tej godzinie dla publicznej rozrywki. W końcu wyłączył urządzenie i opadł ciężko na oparcie fotela, przesuwając dłonią po włosach i pocierając obolały ze zmęczenia kark.
Nagle, jak spod ziemi wyrósł przed nim jakiś motocyklista, więc gwałtownie wdepnął hamulec powodując, że samochód stanął dęba, kilka centymetrów przed jednośladem, w ostatniej chwili unikając stłuczki.
- Ku**a! – warknął do siebie zaciskając zęby i wbijając w drugiego kierowcę lodowato niebieskie tęczówki. Motocyklista sięgnął ręką do kasku i otworzył klapę mrużąc oczy, które w jednej chwili błysnęły niebezpiecznie. Torres odruchowo napiął wszystkie mięśnie, zaciskając mocniej dłoń na kierownicy i przesunął wzrokiem po maszynie, a kiedy zorientował się, że ma przed sobą czarne Suzuki, kąciki jego ust drgnęły lekko w bezczelnym uśmiechu. Wiedział już, z kim ma do czynienia i był pewien, że się nie myli, bo przecież doskonale znał ten motor. Uniósł wyzywająco brew, patrząc kierowcy prosto w oczy i przez chwilę siłując się z nim na spojrzenia, zupełnie jakby obaj toczyli między sobą jakąś bezsłowną walkę, zrozumiałą tylko dla nich dwóch. W końcu motocyklista zatrzasnął gwałtownie klapę kasku, odpalił silnik i odjechał z piskiem opon, całkowicie znikając Jose z oczu. – Robi się coraz ciekawiej – mruknął do siebie. Zaśmiał się pod nosem, kręcąc głową z rozbawieniem, po czym wrzucił bieg i ruszył w kierunku Monterrey…
Zaparkował samochód w umówionym miejscu i przelotnie zerknął na zegarek, czując jak zmęczenie, napięcie i buzująca w nim adrenalina, która najwyraźniej dopiero teraz zaczęła odpuszczać, bezlitośnie dają o sobie znać. Odchylił głowę do tyłu i przesunął dłońmi po twarzy, robiąc głęboki wdech i starając się nie myśleć o wyrazie oczu Alexa, kiedy odważnie wypluwał z siebie groźby. Od zawsze uważał, że młody Barosso to żałosny robak, który niewiele znaczy bez swojego wysoko postawionego i wpływowego ojca, ale Jose nie był głupi. Znał ten półświatek na tyle dobrze by wiedzieć, że nikogo i nigdy nie należy lekceważyć. Alejandro był zawziętym sukinsynem, który za wszelką cenę chciał upodobnić się do starego i zyskać jego aprobatę. Jeśli miałoby to oznaczać skrzywdzenie niewinnych ludzi, z pewnością nie zawahałby się i przed tym, a Jose zamierzał zrobić wszystko by mu to uniemożliwić. Nie mógł pozwolić sobie na to, by kolejny raz zawieść. Popełnił w życiu wiele błędów, nie zawsze reagował, choć może powinien, tym razem nie dopuszczał do siebie myśli, że historia sprzed lat może się powtórzyć.
Z rozmyślań wyrwał go odgłos nadjeżdżającego samochodu, więc odruchowo napiął wszystkie mięśnie i mrużąc oczy, zerknął we wsteczne lusterko, dostrzegając znajomy wóz, który zaparkował tuż obok jego Mitsubishi. Zrobił głęboki wdech i wyciągnął rękę, zaciskając palce na kierownicy, po czym wbił lodowate spojrzenie w przednią szybę. Po chwili drzwi od strony pasażera otworzyły się i do środka wsiadł wysoki blondyn, jednym ruchem ręki zdejmując z głowy kaptur ciemnej bluzy, którą miał pod skórzaną kurtką.
- Jak sprawy Sanders? – odezwał się chłodno Jose ze wzrokiem wciąż utkwionym w przedniej szybie.
- Bez problemu. Przechwyciliśmy towar w umówionym miejscu, przeszmuglowaliśmy przez granicę i zostawiliśmy w dziupli. Żadnych niespodzianek – odparł rzeczowo Rayan rozglądając się po okolicy czujnym błękitnym wzrokiem. – Szef kazał dalej działać według planu, jeśli coś się zmieni, dowiemy się od razu. – dodał przenosząc bystry wzrok prosto na Torresa i niemal natychmiast dostrzegając wyraźne napięcie malujące się na jego twarzy. Zmrużył podejrzliwie oczy i przesunął spojrzenie na dłoń spoczywającą na udzie Jose i mocno poobcierane kostki. – Wszystko gra Johny? – spytał unosząc wzrok z powrotem na jego twarz. Jose zacisnął nerwowo szczęki tak mocno, że na policzku pojawił mu się pulsujący dołeczek i odruchowo zacisnął poobijaną rękę w pięść.
- Stary Barosso ma ambicje na bycie współczesnym pieprzonym Al Capone. – rzucił ostrym tonem, odwracając głowę i wbijając wzrok w boczną szybę, przybrał na twarz obojętną maskę, bo wciąż czuł na sobie świdrujące spojrzenie Sandersa. - Wymyślił sobie nowych nabywców i cholera wie skąd ich wytrzasnął. Chce się ze mną spotkać i omówić nowe warunki.
- Im więcej pszczół w ulu tym lepiej. – mruknął Rayan uśmiechając się półgębkiem, po czym wsparł łokieć o drzwi i przesunął palcem wskazującym po dolnej wardze.
- Tylko, żeby te pszczoły nie spier**y nam kilku lat pracy – wycedził przez zęby nadal nie zaszczycając przybysza ani jednym spojrzeniem. – Barosso uważają się w tym miasteczku za bogów i sądzą, że nic ani nikt ich nie ruszy, a oni mają w garści każdego pieprzonego karalucha w tej dziurze. Wystarczy, że poczują się zbyt pewnie na własnym gruncie, a wszystko co udało nam się do tej pory osiągnąć, szlag jasny trafi! – warknął ściągając na siebie czujne spojrzenie Rayana.
- Wiesz jak to jest, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Fernando Barosso nie jest wcale w tej kwestii wyjątkiem. Chce się nachłapać póki może. Pogadaj z nim i zorientuj się o co mu chodzi, będziesz wiedział co robić – powiedział blondyn wbijając w Torresa przenikliwe spojrzenie. – Na pewno tylko o to chodzi Johny? – spytał po chwili milczenia, mrużąc podejrzliwie oczy. Jose przymknął powieki robiąc głęboki wdech, po czym zacisnął mocniej dłoń na kierownicy i milczał przez kilka ciągnących się w nieskończoność sekund.
- Możemy mieć problem – odparł w końcu cichym tonem, po raz pierwszy patrząc Rayanowi w oczy i przez chwilę siłując się z nim na spojrzenia, jakby toczyli między sobą jakąś niemą rozmową, zrozumiałą jedynie dla nich. Była tylko jedna sprawa, która bezwarunkowo ich łączyła i jedna osoba o którą jednakowo się niepokoili.
- Vivi – mruknął Rayan wypuszczając z płuc powietrze i wbijając twarde spojrzenie w przednią szybę. Zacisnął zęby i pokręcił niewyraźnie głową, po czym gwałtownie uderzył w deskę przed sobą. – Szlag! Wiesz, że ona nie zgodzi się teraz wycofać. – bardziej stwierdził niż zapytał pochwytując lodowato niebieskie spojrzenie Jose, który pokiwał głową w odpowiedzi.
- Zdaje sobie z tego sprawę, ale muszę z nią porozmawiać. Przynajmniej spróbować – westchnął przecierając palcami oczy. – Będziemy jej pilnować z Fabianem, ale w ostateczności …. – urwał przygryzając policzek od wewnątrz.
- Ona ci tego nie wybaczy – stwierdził Rayan z pełną powagą, a Jose wykrzywił usta w gorzkim grymasie i sięgnął do kieszeni jeansów po paczkę papierosów. Wyciągnął ją w stronę Rayana, a gdy ten pokręcił głową w odpowiedzi, sam chwycił jednego i rzucił paczkę na deskę rozdzielczą.
- Być może. Ale to ja sobie nie wybaczę, jeśli jej coś się stanie. Na moim miejscu zrobiłbyś dokładnie to samo, mylę się? – rzucił ostro wbijając w Sandersa wściekłe spojrzenie. Blondyn pokręcił głową i przesunął dłońmi po twarzy, zaciskając zęby.
- Dobrze wiesz, że zależy mi na niej i gdybym mógł zrobiłbym wszystko, żeby przestała się w to bawić zanim będzie za późno. Chciałbym by wyjechała i żyła z dala od tego szamba. Bezpieczna – przyznał cicho, marszcząc czoło i przełykając gulę w gardle. - Znam Vivi, jest zawzięta i nie lubi, gdy ktoś za nią decyduje. Przecież właśnie to nas poróżniło – dodał głosem pełnym żalu, przenosząc błękitne spojrzenie na twarz Jose, który wsunął do ust papierosa, ale nadal go nie odpalił. – Jeśli trzeba sam z nią pogadam, choć wiem, że i tak mnie nie posłucha. – rzucił jeszcze, a w kabinie zapadła nagle grobowa cisza, którą po chwili przerwał Torres.
- Masz dla mnie coś jeszcze Sanders? – spytał Torres wymownie patrząc mu w oczy. Rayan westchnął i przeczesał blond włosy palcami.
- Właściwie nic nowego nie udało mi się ustalić. Ostatnio tylko pojawił się na horyzoncie jakiś czarny SUV i właściwie dziwnym trafem miał coś wspólnego z paroma wypadkami w okolicach Valle de Sombras – poinformował ściągając na siebie zaciekawione spojrzenie Jose, który przyglądał mu się marszcząc brwi. Sanders sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyjął z niej kartkę papieru, po czym podał mu ją. Jose przesunął wzrokiem po treści i zaklął szpetnie pod nosem, odchylając głowę do tyłu i wspierając ją o fotel. – To może cię zaciekawić. Nie wiem, co to ma wspólnego z tym co się wydarzyło kilka lat temu, ale wcale mi się to nie podoba. Najgorsze jest to, że ta gablota jest jak widmo. Pojawia się i znika. Nikt nic nie widział, numery są albo nieczytelne, albo w ogóle zdjęte. Bądź czujny, bo wygląda na to, że możesz się natknąć na ten wóz szybciej niż myślisz – powiedział pochwytując bystre spojrzenie lodowato niebieskich tęczówek.
- Mów do cholery normalnie, a nie zagadkami Sanders!
- Kojarzysz Suareza? – spytał Rayan, choć doskonale znał odpowiedź, a kiedy Torres skinął poważnie głową wciąż świdrując go wnikliwym spojrzeniem, wyjrzał przez przednią szybę rozglądając się czujnie po pogrążonej w mroku okolicy. – Ktoś mu grozi. Sądzę, że te sprawy mogą być powiązane, ale nie mam stu procent pewności – wyjaśnił wyważonym tonem, zerkając kątem oka na Johny’ego, który w jednej chwili cały się spiął i uderzył kilka razy otwartą dłonią w kierownicę.
- Ku**a! – zaklął szpetnie przesuwając dłońmi po twarzy, a później po włosach i zaplatając je na karku, zrobił głęboki wdech. Pokręcił głową z rezygnacją i sięgnął po zapalniczkę, po czym odpalił fajka i zaciągnął się nikotynowym dymem, zatrzymując dym w płucach dłużej niż to konieczne.
- Jest coś jeszcze – mruknął Sanders, ale Jose nawet na niego nie spojrzał. – Suarez zaczyna węszyć i wypytywać o ciebie. To tylko kwestia czasu, aż dojdzie skąd się znacie – powiedział. Jose zaciągnął się raz jeszcze, a kąciki jego ust uniosły się nieznacznie ku górze w bezczelnym uśmiechu.
- Czas najwyższy – odparł…
Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 20:06:38 26-02-15, w całości zmieniany 6 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3494 Przeczytał: 4 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 1:49:23 27-02-15 Temat postu: |
|
|
188. Julian/Ingrid/Javier/Victoria
- Gotujesz?- Julian uniósł ku górze brew na widok Ingrid przy blacie. Ramieniem oparł się o framugę z zaciekawieniem obserwując jak sieka mięso w równe plastry. Ingrid uniosła do góry głowę spoglądając na niego z politowaniem. Odłożyła na bok nóż rozkładając na desce kurczaka.
- Mamy dziś na kolacji gości- przypomniała mu trzymając w dłoniach marynatę i pędzelek. – Po za tym jesteś głodna.
- Było zamówić pizzę- odparł siadając na stołku. Po krótkiej chwili namysłu sięgnął po deskę i świeżo umyte warzywa. – Nie patrz tak na mnie- mruknął nawet nie podnosząc wzroku. Czuł, bowiem że Ingrid przygląda mu się zaciekawienie- później powiesz ze nic nie robię.
- Jestem po prostu zaskoczona, że wiesz, do czego służy nóż i deska w połączeniu z pomidorem- uśmiechnęła się pod nosem przesuwając pędzelkiem po mięsie. – Po za tym jak znajdziesz pizzerię w Valle de Sombras to daj mi znać.
- To, co gotujemy?- Zapytał ignorując jej uwagę krojąc pomidora w kostkę.
- Kurczaka- odpowiedziała sięgając po ceramiczne naczynie- trochę warzyw i ryż do tego sałaka cesarska. – Powiedziała kładąc obok niego fioletową miskę. – Na sałatkę.
- Brzmi ciekawie- powiedział kiwając głową- Nie wiedziałem, że umiesz gotować.
- Wielu rzeczy o mnie nie wiesz. – Odparła uśmiechając się pod nosem. Ułożyła mięso w naczyniu
- Chwila Victoria ci to wszystko pożyczyła?- Zapytał mrużąc groźnie w oczy.
Pokręciła przecząco głową biorąc do rąk naczynie.
- Otworzysz mi piekarnik?- Zapytała uprzejmym tonem. Julian skinął głową podnosząc się z krzesła.
- Skąd, więc miałaś na to pieniądze?- Zapytał otwierając piekarnik. Ingrid włożyła do środka naczynie. Spojrzała mu wymownie w oczy. Odwróciła się na pięcie podchodząc do postawionego na parapecie radia. Włączyła je.
- Nie zrobiłaś tego?- Zapytał robiąc krok w jej stronę.
- Oczywiście, że zrobiłam- powiedziała stopniowo zwiększając głośność. – Uwielbiam ten kawałek.- Rzuciła beztroskim tonem odwracając do tyłu głowę.- Wyluzuj trochę.
- Wyluzuj?- Powtórzył złowrogim szeptem, którego nie jeden mógłby się przestraszyć. Ingrid wzruszyła ponownie ramionami mimowolnie poruszając biodrami w rytm muzyki.- Najpierw wściekasz się, że biorę torbę pełną pieniędzy a później kładziesz na nich swoje rączki. – Warknął parząc na nią wściekle-, Co ty do cholery wyprawiasz?
- Tańczę- odparła z trudem powstrzymując się od wybuchnięcia śmiechem. Zrobiła krok do przodu zatrzymując się obok Juliana. Trąciła go biodrem- Och daj spokój Julian- powiedziała wybuchając śmiechem. Tanecznym krokiem podeszła do lodówki. – Powiedz mi coś zawsze byłeś taki sztywny czy to pojawia się z wiekiem?- wyciągnęła wino stawiając je na blacie.
- Nie jestem sztywny- powiedział urażony do żywego splótł ręce na piersiach.
- Udowodnij.
- Ingrid.
- Tchórz- powiedziała chichocząc. Z szerokim uśmiechem zaczęła tańczyć kaczuchny. Julian pokręcił z niedowierzaniem głową. Zrobił krok w kierunku Ingrid nie mogąc się nie uśmiechnąć. Chwycił wyciągniętą w jego stronę dłoń obracając szatynką dookoła. Jednym ruchem przyciągnął ją do siebie.
- To żaden dowód- żachnęła się wciągając głośno w płuca powietrze. Wolną dłoń oparła na niego ramieniu.
- Ja prowadzę- powiedział dłonią przesuwając wzdłuż jej kręgosłupa.
Julian nie pamiętał, kiedy ostatni raz tańczył salsę. Nie podejrzewał siebie, że pamięta kroki. Zycie potrafi nas zaskoczyć, pomyślał spoglądając wprost w jej roześmiane oczy.
Ostatni raz widział jej szczery uśmiech krótko przed śmiercią Flavio. Wtedy też po raz ostatni słyszał jej śmiech. Niczym niewymuszoną radość z życia. Odchylił ją do tyłu czując jak palce dziewczyny kurczowo zaciskają się na jego koszuli. Ingrid mocno zacisnęła powieki.
- Nie bój się- szepnął jej do ucha- nie puszczę cię- wyprostował się powoli utkwiwszy ciemne oczy w jej twarzy. Powieki otoczone długimi czarnymi rzęsami zatrzepotały. Otworzyła powoli oczy.
Nogi jej drżały. Serce biło o wiele za szybko i za głośno. Ingrid wpatrywała się w jego ciemnoczekoladowe oczy nie mogąc wydusić z siebie słowa. Najchętniej oparłaby głowę na jego ramieniu. Z odrętwienia wyrwał go jego dotyk. Delikatnie wsunął zbłąkany kosmyk za ucho zaś do Ingrid dotarło, iż nadal jej palce kurczowo uczepione są jego ramion. Odchrząknęła opuszczając dłonie wzdłuż ciała.
- Nie wiedziałam, że umiesz tańczyć salsę- wydusiła z siebie uciekając spojrzenie przed jego wzorkiem.
- Wielu rzeczy o mnie nie wiesz- odparł zabierając dłonie z jej bioder. Odsunął się od niej na bezpieczną odległość. - Wracajmy do przygotowywania kolacji. Będą tutaj nie długo.
Ingrid sztywno skinęła głową siadając z powrotem na swoim krześle. W milczeniu zaczęła rwać sałatę.
Ściszył radio odwracając do tyłu głowę. Biodrem oparł się o parapet w zadumie obserwując szatynkę. Ręce wsunął w kieszenie ciemnych dżinsów. Ingrid była dla niego zagadką. Nie potrafił jej rozgryźć. Z jednej strony ciągle mu dogryzała, wytykała jego błędy, trzymała na dystans niczym psa na smyczy a z drugiej lgnęła do niego jakby prosząc o bliskość. Dobra i łagodna, mroczna i zdolna do zabicia człowieka.
Te skrajności sprawiały, że mimo wszystkich dzielących ich różnic za wszelką cenę ją chronił. Pilnował, aby włos nie spadł jej z głowy. W końcu obiecał, że będzie ją strzegł. Przy łóżku umierającego przyjaciela przysiągł mu, że zrobi wszystko, aby Ingrid była bezpieczna. Dochowujesz złożonej obietnicy, pomyślał. Zarówno robiłeś to przez ostatnie pięć lat tak robisz to teraz.
***
Dokładnie w tym samym czasie Javier Reverte wpatrywał się w listę gości czując pulsujący coraz mocniej ból głowy. Blondyn nigdy by nie przypuszczał, iż zaplanowanie własnego wesela będzie takie trudne! To miała być szybka i przyjemna praca! Tym czasem on i Vicky wpatrywali się w listę gości, która okazała się dłuższa niż którekolwiek z nich mogłoby przypuszczać. I mimo wykreślania z listy kolejnych nazwisk lista nadal była za długa.
- Mam dość- powiedziała kładąc się na kanapie. Ściągnęła z nosa okulary palcami pocierając kąciki oczu. Czuła jak Javier unosi jej nogi do góry kładąc je na swoich.
- Już?- Zapytał rzucając na stolik długopis. Popatrzył na nią z czułością delikatnie masując jej stopy. – To dopiero lista gości zaczekaj aż dojdzie do wybierania tortu albo zaproszeń.
- Javier my nie mamy nawet gdzie urządzić tego wesela- przypomniała mu nie otwierając oczu.
- Wszystko przez głupich Francuzów jak Maria Antonina urządzała tam swoje bale to jakoś nie narzekali. – Powiedział nadal urażony reakcją francuskiego urzędnika. Spojrzenie utkwił jednak w Victorii. Była odprężona, więc to był odpowiedni moment, aby powiedzieć jej o kompromisie. – Vicky jest coś, co powinnaś wiedzieć.
- Wiem.
- Serio? I nie masz nic przeciwko?- Zapytał zaskoczony i rozpromieniony jednocześnie Javier. Uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Nie powinieneś był tego robić.
- Koteczku to tylko kurs tańca. Nie zabije nas, ale za skręcone kostki nie odpowiadam.
- Kurs tańca?- Victoria uniosła ciało na łokciach wpatrując się z niedowierzaniem w narzeczonego. Okulary spadły z cichym plaśnięciem na dywan. – Zapisałeś nas na kurs tańca?
- To ty nie o tym?- Odpowiedział pytaniem na pytanie Javier.
- Nie chodziło mi o twoje przedstawienie, jakie urządziłeś w kawiarni Camilla.
- A o to chodzi. No cóż jakoś tak wyszło. Prawda, że niezły ze mnie aktor?
Vicky opadła z powrotem na poduszki wzdychając. Była zbyt zmęczona, aby kłócić się z Javierem. A czekała ją jeszcze ciężka rozmowa z Julianem i Ingrid, którzy według Magika znaleźli sposób na ocalenie jej życia. Vicky nie była entuzjastycznie nastawiona do nieznanego pomysłu przyjaciół. Znała tę dwójkę wystarczająco długo, aby wiedzieć, iż ich plan jest tak samo szalony jak niewykonalny i przyjdzie mi stąpać po bardzo niepewnym gruncie.
- Myślisz, że się nawzajem pozabijali?- Zapytał zmieniając temat. Otworzyła oczy spoglądając na profil Magika.
- Nie sądzę- odpowiedział na jej pytanie- Do naszych drzwi nie zapukała policja, więc istnieje szansa, że jeszcze żyją.
Vicky parsknęła śmiechem zamykając oczy. Kurs tańca, który proponował Javier zapewne był już faktem. Znała go na tyle długo, aby wiedzieć, iż jutro a najpóźniej pojutrze mają pierwszą lekcję.
- Właściciel szkoły tańca ma gospodę- wymamrotała unosząc ku górze ciężkie powieki.
- Serio? To fantastycznie! Myślisz, że mają wolny termin?- Zapytał zmartwiony tonem.
- Javier to Valle de Sombras tutaj częściej chodzisz na pogrzeb niż ślub.
- Tak i prawdopodobnie to jedyne miasteczko gdzie ludzie zmartwychwstają częściej niż sam Jezus Chrystus.
Zaczęła się śmiać.
- Przepraszam- powiedziała zakrywając dłonią usta. – Jestem po prostu zmęczona.
Pokiwał z powagą głową pochylając się powoli nad Vicky. Wargami musnął jej usta. Mruknął z zadowoleniem, kiedy zarzuciła mu ręce na szyję.
- Javier musimy
- Mamy czas- mruknął wprost do jej ucha otulając ją swoich oddechem. – Mamy czas do końca świata i jeden dzień dłużej. To mnóstwo czasu.
Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 15:30:32 27-02-15, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
CamilaDarien Wstawiony
Dołączył: 15 Lut 2011 Posty: 4094 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Cieszyn Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 14:41:41 01-03-15 Temat postu: |
|
|
189. NADIA / DIMITRIO / PATRIC / AIDAN
Jej desperacki skok z dachu Grupo Barosso okazał się na szczęście zwykłym koszmarem, o którym jak najszybciej chciała zapomnieć. Pewnie dlatego w środku nocy wylądowała w El Paraiso, gdzie upiła się niemal do nieprzytomności. Nie wiedzieć czemu, uznała, że to jedyny sposób, by wymazać ze świadomości obraz siebie samej, leżącej na chodniku bez życia w ogromnej kałuży krwi. Przede wszystkim chciała też zapomnieć o przepełniającym jej serce bólu, który w ostatnim czasie mocno przybrał na sile. Była zrozpaczona, ale nie uważała, że popełnienie samobójstwa w jakikolwiek sposób rozwiązałoby jej problemy. Ucieczka to żadne wyjście! Krzyczały jej myśli, przyprawiając Nadię o niekontrolowany zawrót głowy. Co z tego, że nie miała już ojca, który by ją bezgranicznie kochał i wspierał w ciężkich chwilach? Co z tego, że Miguel nie był jej biologicznym dzieckiem? Przecież gdzieś tam w świecie żył sobie spokojnie jej prawdziwy syn i ona musiała go odnaleźć, choćby nie wiem co. Nie dopuszczała nawet do wiadomości, że mógł umrzeć, bo to byłaby skrajna niesprawiedliwość, a ją spotkało już zbyt wiele złego. Pora więc, by teraz nad jej losem zaświeciło słońce.
Gdyby Mauricio nie wyciągnął jej wtedy z klubu, pewnie siedziałaby tam do rana, zapijając smutki. Dlatego była mu wdzięczna, że przerwał tę jakże pijacką jednoosobową imprezkę, a także za to jak troskliwie się nią później zajął. Co prawda w brunetce buzowała też złość na mecenasa Rezende, kiedy podczas miłej pogawędki, wyszło na jaw, że wmieszał się w całą tę sprawę z Cosme. Szybko jednak wszystko jej wyjaśnił, więc nie było sensu dłużej ciągnąć tej dyskusji.
Teraz jednak jej umysł zaprzątała zupełnie inna myśl. Nataniel de la Cruz. Gdzie przebywał? Z czego żył? Kim był z zawodu? Czy w ogóle posiadał jakieś wykształcenie? Czy wiedział, że ma siostrę? A jeśli tak, to czy zdawał sobie sprawę z tego, kim ona jest? I najważniejsze pytanie. Czy ten człowiek nadal żyje? Jej brat, jej pokrewna dusza i być może jedyna rodzina, jaka jej została, a którą tak naprawdę miała tylko przez kilka ulotnych chwil. Nie chciała znowu się rozczarować. Tym bardziej, że obecnie miała już dwa powody, by chcieć dalej żyć. Musiała odnaleźć dwie bliskie sobie osoby, co niestety w gruncie rzeczy nie będzie takim prostym zadaniem. To jednak dawało jej silną motywację, a także wiarę we własne siły.
Przelotnie spotkała się też z Cosme Zuluagą, ale była zbyt dumna, by tak od razu mu wybaczyć te gorzkie słowa, którymi dogłębnie ją zranił. Chwilowo trzymała go więc na dystans, ale wiedziała, że nie może robić tego w nieskończoność. Zgodziła się na badania DNA, licząc, że w końcu coś będzie wiadomo na sto procent. Miała serdecznie dosyć wszystkich przypuszczeń, domysłów, podejrzeń i innych dziwnych przeczuć. Jak nigdy dotąd miała ochotę – wręcz marzyła – by zaznać odrobiny normalności w swoim nazbyt skomplikowanym żywocie. Pierwszym krokiem zrobionym w tym kierunku miało być zapisanie się do tutejszej szkoły tańca prowadzonej przez niejakiego Diego Ramireza. Nadia zawsze pragnęła nauczyć się tańczyć, ale jakoś nigdy nie miała ku temu okazji. Teraz więc postanowiła to zmienić i bez wytchnienia dążyć do spełnienia własnych skrytych marzeń, traktując poszczególne zajęcia jako odskocznię od rutyny dnia codziennego.
Nagle telefon komórkowy zaczął wibrować na nocnej szafce. Brunetka zerwała się gwałtownie z łóżka, ale zaraz tego pożałowała, gdyż tak potwornie zakręciło jej się w głowie, że aż musiała ponownie usiąść, by nie upaść. Kobieta odetchnęła głęboko, czując nadchodzące mdłości. Nie trzeba było długo czekać, jak poleciała do łazienki i zwymiotowała wczorajszą kolację w postaci orzeszków do piwa oraz ogórków kiszonych. Bowiem wciąż miała kaca po nocnej libacji alkoholowej, a w tej chwili złe samopoczucie tylko się nasiliło. De la Cruz szybko doprowadziła się do porządku i poszła do kuchni zaparzyć sobie mocnej czarnej kawy. To był cud, że nie urwał jej się film, bo w przeciwnym wypadku nie wiedziałaby nawet, że wylądowała w domu mecenasa i że z nim rozmawiała. W każdym razie chciała jak najszybciej o tym zapomnieć.
Nie wiedzieć czemu, niespodziewanie przed oczami stanęła jej romantyczna scenka z czasów, kiedy była żoną Dimitria. Właściwie w zaistniałych okolicznościach to nadal nią była, bo nie wzięła z nim rozwodu przed jego rzekomą śmierci. Być może teraz pomyślała o nim dlatego, że w głębi duszy również jego zachowanie nie dawało jej spokoju.
13.05.2008 , Valle de Sombras.
Był chłodny wiosenny poniedziałkowy poranek. Dokładnie pierwsza rocznica ślubu Nadii i Dimiego. Małżeństwo leżało nago na podłodze przy zapalonym kominku po kolejnej dawce nieziemskiego seksu. Brunet opuszkami palców przesuwał po idealnie zarysowanej talii swojej żony, a ona czule tuliła się do jego klatki piersiowej. Wokół było porozrzucanych mnóstwo poduszek, żeby zakochani nie potłukli sobie swoich zgrabnych tyłeczków podczas miłosnego aktu, zaś za oknem drobny deszczyk bębnił cichutko o parapet. Wydawać by się mogło, że trzynastka to pechowa liczba, jednak dla tych dwojga była ona najszczęśliwsza w całym wszechświecie. Pragnęli, by ta wspaniała chwila trwała wiecznie. Jakby to zależało od nich, mogliby obchodzić swoją rocznicę ślubu nawet codziennie. Niestety były to tylko pobożne życzenia, których nijak nie dało się obrócić w rzeczywistość.
- O czym myślisz, piękna? – zapytał mężczyzna, uśmiechając się pod nosem.
- O tym, że gdybym mogła zatrzymać czas, to właśnie w tym momencie – odpowiedziała brunetka całkiem szczerze, spoglądając z miłością w oczy ukochanego i składając na jego ustach namiętny pocałunek. Dimitrio pogłębił pieszczotę, delektując się słodkim posmakiem wag Nadii.
- Pysznie smakujesz, kochanie – stwierdził po chwili, kiedy już oboje oderwali się od siebie. – Co dzisiaj jadłaś?
- Ty jesteś moim śniadaniem, obiadem i kolacją – odparła z przekonaniem kobieta, głaskając dłonią policzek męża. – Żywię się miłością do Ciebie, najdroższy – dokończyła na jednym tchu.
- W takim razie nie dziwię się, że masz taką cholernie seksowną figurę – zaśmiał się Dimi. – W końcu sport to zdrowie.
- Odpowiesz mi szczerze na jedno pytanie? – zapytała nagle, zmieniając temat.
- Oczywiście, że tak – odrzekł bez wahania. – O co chodzi, słoneczko?
- Nigdy ode mnie nie odejdziesz?
Jej pytanie go zaskoczyło. Tak samo mocno jak fakt, że żona zwątpiła w jego miłość i wierność. Tym bardziej, że sam nie do końca wiedział, co powinien jej na to odpowiedzieć. Owszem, kochał ją. I to bardzo! Jednak doskonale zdawał sobie sprawę z pewnych spraw, które być może kiedyś zmuszą go do odejścia od niej. A wtedy… Nie chciał myśleć, jak mocno i dogłębnie zrani tym Nadię.
- Dlaczego o to pytasz? – po kilku sekundach zdobył się na odwagę, by przerwać ciszę, która zapadła w pomieszczeniu.
- Chcę wiedzieć.
- Posłuchaj, kochanie – zaczął najmłodszy Barosso. – Najbardziej na świecie zależy mi na Twoim bezpieczeństwie, więc jeśli kiedykolwiek odejdę lub zrobię coś dziwnego, czego nie będziesz w stanie zrozumieć, to zrobię to tylko po to, by cię chronić. Rozumiesz? – uniósł do góry podbródek żony, zmuszając tym samym, żeby spojrzała mu prosto w oczy. – Nigdy nie zwątp w moją miłość, bo złamiesz mi tym serce, ukochana.
- Straszysz mnie, gdy tak mówisz – Nadia uniosła brwi, nic nie rozumiejąc. – Coś Ci grozi, Dimi? Ktoś Ci groził? Powiedz mi, martwię się o Ciebie – dopytywała brunetka.
- Spokojnie, nic złego się nie dzieje – „jeszcze” – dopowiedział w myślach.
- Więc o co chodzi? Skąd pomysł, by mnie chronić? – Pani Barosso po prostu musiała to wiedzieć. Nie przeżyłaby, gdyby jej mężowi coś się stało.
- Przecież każdy mężczyzna chce chronić swoją kobietę, czyż nie tak właśnie jest? – powiedział na odczepnego, choć Nadia dobrze wiedziała, że to tylko wykręt od prawdziwej odpowiedzi. Jego słowa bez wątpienia miały jakieś podwójne dno. – Nie rozmawiajmy już o tym, dobrze? – musnął jej usta, po czym wstał. – Chodź, zabieram cię stąd – rzekł tonem nieznoszącym sprzeciwu i chwycił żonę za obie dłonie, pomagając jej się podnieść z podłogi.
- Dokąd? – zaśmiała się wesoło, w przypływie szaleństwa zapominając o dalszym ciągnięciu Dimitria za język. – Przecież leje jak z cebra, wariacie! – krzyknęła, ani na chwilę nie przestając się śmiać. W tym momencie oboje zachowywali się jak nastolatkowie na pierwszej randce.
- Niespodzianka, kochanie – odparł tajemniczo, wciągając na siebie spodnie od garnituru. – Kiedyś deszcz Ci nie przeszkadzał, żeby wyjść z domu.
- I nadal mi nie przeszkadza. Dobrze wiesz, że go uwielbiam! – z dzikim okrzykiem radości zarzuciła mu ręce na szyję. – To takie romantyczne. Pamiętasz jak zaraz po ślubie tańczyliśmy na ulicy w takiej potężnej ulewie? Ty w smokingu, a ja w białej sukni – ponownie się zaśmiała na to wspomnienie. – Aż wszystkie przejeżdżające samochody na nas trąbiły.
- Cud, że straż miejska nas wtedy nie zgarnęła – Dimitrio również odzyskał dobry nastrój i uśmiechnął się najszerzej jak potrafił. – No dobra, my tu gadu-gadu, a przecież czeka na nas Twoja niespodzianka. Dzisiaj nasza rocznica ślubu, kochanie – zauważył słusznie, zakładając zbłąkany kosmyk włosów za ucho Nadii.
- Pamiętam i też mam coś dla Ciebie – przyznała brunetka, zakładając na siebie kremową wyjściową sukienkę, którą uprzednio wyciągnęła z szafy. – Muszę przy Tobie jakoś wyglądać, a skoro Ty zakładasz garnitur – wskazała ruchem dłoni na strój męża – to ja również muszę włożyć coś ładnego – stwierdziła, siadając Dimitriowi na kolana, kiedy mężczyzna wiązał krawat. – Pozwól, że Ci pomogę, kochanie – powiedziała i przejęła stery.
- Jak miło, dziękuję – brunet pocałował partnerkę, pieszcząc językiem jej podniebienie.
- Rozpraszasz mnie – wydukała pomiędzy pocałunkami z cwaniackim uśmieszkiem na twarzy.
Kwadrans później małżonkowie udali się do pobliskiej kwiaciarni. Nadia miała oczy zasłonięte niebieską przepaską i dopiero gdy dotarli na miejsce, Dimi jej ją zdjął i schował do tylnej kieszeni spodni. Brunetka powoli uniosła powieki i kiedy zobaczyła pełno kwiatów dookoła, to w pierwszej chwili nie bardzo wiedziała, po co mąż ją tutaj przyprowadził. Jednak gdy ujrzała pięknie przystrojony stolik na środku kwiaciarni, zrozumiała.
- Zawsze potrafiłeś mnie zaskoczyć swoimi kreatywnymi pomysłami na kolację we dwoje, ale dzisiaj przeszedłeś samego siebie – po dłuższej chwili milczenia, tyle tylko zdołała z siebie wydusić.
- To jeszcze nie wszystko – tymi słowami po raz drugi ją zaskoczył. – To dla Ciebie – wyciągnął zza pleców jedną czerwoną różę i wręczył ją ukochanej.
- Dziękuję – zaśmiała się Pani Barosso, obdarzając mężczyznę czułym spojrzeniem.
- Nie zobaczysz, co jest w środku? – zapytał.
- Jak to w środku? – już po raz trzeci tego dnia ją zadziwił.
- Rozchyl płatki – wyjaśnił bez ogródek, uśmiechając się do niej w ten swój charakterystyczny sposób.
Zaintrygowana zrobiła, o co poprosił. Mniej niż trzy sekundy później trzymała w dłoni mały tekturowy kartonik z jakimś dziwnym niezrozumiałym dla niej napisem składającym się z dwóch zdań. Pierwsze dłuższe, drugie zaś krótkie. Spojrzała na męża, szukając odpowiedzi w wyrazie jego twarzy.
- Pierwsza litera każdego wyrazu utworzy prawidłową wiadomość – powiedział, a w jego oczach widać było wesołe świetliki.
- KOCHAM CIĘ – przeczytała według jego wskazówek, po czym dodała. – Ja też cię kocham, Dimi.
Popijając poranną kawę, rozmyślała nad sensem słów Dimitria z dnia trzynastego października sprzed siedmiu lat, jak również tych, które wypowiedział do niej wówczas, kiedy w piątkowy wieczór zaatakował ją w jej własnym mieszkaniu. Myśli przeplatały się ze sobą, tworząc coś na kształt logicznego wytłumaczenia obecnego zachowania mężczyzny, którego kiedyś tak bardzo kochała.
- Ciiiiiiii… nic się nie dzieje, kochanie. Pamiętasz, jak przysięgaliśmy sobie miłość i wierność, aż po grób? Więc słuchaj uważnie i zapamiętaj każde moje słowo. Pamiętasz, jak podarowałem ci czerwoną różę w rocznicę naszego ślubu? Dzisiaj ta sama róża, z tej samej kwiaciarni, stanie się Twoim przeznaczeniem. Jeśli popełnisz jakikolwiek błąd, możesz nie dożyć jutra. Zrozumiałaś?
- Najbardziej na świecie zależy mi na Twoim bezpieczeństwie, więc jeśli kiedykolwiek odejdę lub zrobię coś dziwnego, czego nie będziesz w stanie zrozumieć, to zrobię to tylko po to, by cię chronić. Rozumiesz?
Te słowa na przemian dźwięczały jej w głowie i im dłużej myślała, tym bardziej zaczynała rozumieć, co w ten sposób chciał jej przekazać Dimitrio. W pośpiechu narzuciła na ramiona płaszcz przeciwdeszczowy i wyszła z domu, biegnąc na oślep wprost do kwiaciarni za rogiem po czerwoną różę, o której wspomniał jej mąż. Pracująca tam ekspedientka zniknęła gdzieś na zapleczu i wtedy Nadia wykorzystała okazję, by przeszukać kwiaty z wystawy.
- Masz czas do wtorku, do dwunastej w południe. Potem wrócę, żeby ostatni raz pokazać ci to, czego dawno temu sam cię nauczyłem...
- Rozchyl płatki... Pierwsza litera każdego wyrazu utworzy prawidłową wiadomość.
Nadeszły kolejne wspomnienia. Po chwili dziewczyna trzymała już w dłoni czerwoną różę oznaczoną karteczką z napisem „Nadia”. Rozchyliła płatki zgodnie z nakazem swojej kobiecej intuicji i w środku zobaczyła mały tekturowy kartonik. Wszystko było urządzone dokładnie tak samo jak siedem lat temu, z tym jednym szczegółem, że brakowało stolika z przygotowaną kolacją dla dwojga. Nagle usłyszała zbliżające się kroki, więc musiała szybko uciekać, by nie zostać przyłapaną na gorącym uczynku. Jasne, że było ją stać, żeby zapłacić za tę różę, ale ona była sztuczna, a w dodatku nawet nie na sprzedaż. Została tylko podrzucona do tej kwiaciarni przez Dimiego. O ile ta kwestia została wyjaśniona, o tyle wciąż nie mogła zrozumieć, po co cały ten cyrk?! Nie dało się normalnie tego załatwić? Musiał posługiwać się jakimiś głupimi szyframi, żeby się z nią skontaktować? Z dwojga złego teraz chociaż wiedziała, czego ją nauczył. Odczytywać zaszyfrowane wiadomości.
Wróciła do mieszkania przemoknięta do suchej nitki. Ulewa była tak duża, a wiatr tak potężny, że zdarł z niej płaszcz przeciwdeszczowy i już nic z niego nie zostało. Nadia jednak wcale się tym nie przejęła. Najzwyczajniej w świecie usiadła w kącie, podciągając nogi do brzucha i zaczęła czytać poszczególne litery, ale tym razem nie na głos. Jakby wyczuła niebezpieczeństwo na odległość i wiedziała, że nie powinna tego robić. A na owym kartoniku było napisane: „KAPLICA. WTOREK. JEDENASTA W POŁUDNIE. UWAŻAJ NA ALEJANDRA.”
*****
Chodził od jednego kąta do drugiego, zastanawiając się, czy Nadia prawidłowo odebrała jego wiadomość. Bardzo się martwił o jej bezpieczeństwo, a zapewne Alejandro jak i Fernandro Barossowie, już dowiedzieli się o jego zmartwychwstaniu, a także o spektakularnym wyczynie w mieszkaniu de la Cruz. Po coś przecież przyczepili jej do ubrania pluskwę i zainstalowali kamerki w domu. Do tej pory Dimitrio nie mógł zrozumieć, jakim cudem im się to udało, ale jedno wiedział na sto procent. Rodzina o tym nazwisku jest potężna i nie wolno mu było tego lekceważyć. Teraz pozostało tylko w jakiś legalny sposób powrócić do świata żywych. Miał nawet kilka niezłych pomysłów na swoje wielkie wejście, ale ostatecznie wybrał klasyczne i skromne, by nie wzbudzać podejrzeń wśród mieszkańców. Z plotek, a także informacji z tajnego źródła wiedział, że stery w rodzinnej firmie przejął jego kuzyn, Mauricio Rezende, co niezmiernie go ucieszyło, bo nie każdy był taki zdolny, by oskubać jednoczeście i ojca, i syna. Postanowił jednak, że z tym panem spotka się przy innej okazji, gdyż obecnie miał do załatwienia ważniejszą sprawę. Musiał spotkać się z Nadią, wyjaśnić jej wszystko i przede wszystkim przeprosić, że nie dotrzymał obietnicy. W prawdzie nie obiecał jej wprost, że nigdy jej nie zostawi, ale i tak czuł się winny. Cholernie winny.
25.09.2007 , Valle de Sombras
- Gotowa do podróży? – zapytał, wchodząc do sypialni i uśmiechając się łobuzersko pod nosem.
- Daj mi jeszcze chwilkę – odparła brunetka. – Nie spakowałam kremu do opalania – wyjaśniła, obejmując męża w pasie od tyłu.
- Nie jedziemy tam na wakacje, kochanie – zaśmiał się Dimitrio, odwracając kobietę w swoją stronę tak, że stanęli ze sobą twarzą w twarz. – W Puerto Rico zamieszkamy na stałe, pamiętasz?
- Tak, pamiętam – odpowiedziała Nadia z rezygnacją i westchnęła. – Ale będzie mi brakowało Doliny Cieni. W końcu spędziłam tutaj większość swojego dzieciństwa – kontynuowała, stopniowo smutniejąc na myśl, że to jej ostatnie chwile w tym miasteczku. – Po prostu nie czuję, żebym w Puerto Rico zostawiła swoje korzenie... Bo to tutaj czuję się jak w domu, rozumiesz?
- Oczywiście, że rozumiem – odrzekł szybko i gdyby tylko mógł, w tym momencie kazałby jej rozpakować walizki. Doskonale jednak wiedział, że jeśli tutaj zostaną, to jego ojciec nie da im żyć. Teraz był miły dla Nadii, ale Dimi znał go jak nikogo innego na tym świecie i ani trochę nie wierzył w jego cudowną przemianę, dlatego jak najszybciej musiał zabrać stąd żonę, bo inaczej oboje mogli z czasem zapłacić naprawdę wysoką cenę za mieszkanie pod jednym dachem z Fernandem Barosso. Był to człowiek bez skrupułów, zdolny do najgorszych podłości. Brunet nie mógł więc narażać bezpieczeństwa swojej rodziny, którą założył niespełna rok temu. Nie mieli w prawdzie dzieci, ale wszystko wskazywało na to, że już niedługo na świecie pojawi się mały Barosso. Nadia była bowiem przy nadziei, co tylko upewniło Dimitria w przekonaniu, że muszą uciekać z Valle de Sombras. Tym bardziej, że jego żona kilka dni temu odkryła ciemne interesy starego i jeśli on by się o tym dowiedział, zabiłby ją jednym pociągnięciem za spust. – Wiesz jednak tak samo dobrze jak ja, że tam czeka na nas dom, który zacząłem budować w dniu, w którym oznajmiłaś mi, że za mnie wyjdziesz – mówił dalej. – Teraz bym bardziej chcę w nim zamieszkać, bo potrzebujemy swojego kąta na ziemi, skoro chcemy mieć dzieci – dokończył z uśmiechem na twarzy, muskając delikatnie usta żony swoimi wargami.
- Kocham cię, wiesz? – odezwała się, kiedy już odsunęła się nieco od męża.
- Wiem, ja Ciebie też – odpowiedział, głaskając jej policzek.
- Obiecałeś mi też, że spełnimy nasze wspólne marzenie – dodała po chwili, wplatając palce w kruczoczarne włosy Dimiego.
- I dotrzymam słowa. Klnę się na Boga – mówiąc to, przyłożył do serca otwartą dłoń. – Założymy wydawnictwo i będziemy cholernie szczęśliwi. Ty, ja i Camila.
- Camila? – uniosła do góry brwi.
- Nasze przyszłe dziecko – wyjaśnił, uśmiechając się radośnie.
- Już wybrałeś dla niej imię? – zaśmiała się Nadia. – A co jeśli będzie chłopak?
- Będzie dziewczynka – odparł bez zastanowienia, śmiejąc się równie mocno, po czym namiętnie wpił się w usta swojej drugiej połówki.
Mężczyzna westchnął ciężko na owe wspomnienie. Byli wtedy tacy szczęśliwi, że aż miło było popatrzeć na ich wspólne fotografie z tamtego okresu. Oczywiście, jak to w każdym małżeństwie bywa, niekiedy musieli też zmagać się z trudnymi wyborami czy też różnego rodzaju problemami, ale zawsze jakoś dawali sobie radę i zazwyczaj raczej zgadzali się w większości spraw. Szkoda tylko, że sześć lat później cała ta sielanka runęła bezpowrotnie jak niestabilny domek z kart, a przez jego lekkomyślność narobiło się sporo zamieszania i teraz nie bardzo wiedział, jak to wszystko odkręcić, by jeszcze bardziej nie namieszać.
- Siema, stary! – usłyszał nagle głos najlepszego kumpla, który właśnie wrócił do domu z kancelarii. Dimitrio zatrzymał się u niego na kilka dni, bo w hotelu musiałby pokazać dowód osobisty, a z widomych powodów nie mógł tego uczynić. Nie do końca orientował się w tych prawnych kruczkach, ale to chyba nie było legalne, zważając na fakt, że został uznany za zmarłego i nadal nigdzie nie zgłosił, że rzeczywistość kompletnie mija się z tą teorią. Nie chciał też więcej używać lewych dokumentów, dzięki którym udało mu się przejść przez oprawę na lotnisku, bo to tylko bardziej skomplikowałoby jego i tak kiepską już sytuację. Jeśli wyjdzie na jaw, że sfingował własną śmierć, to resztę życia spędzi za kratkami.
- Co tak wcześnie? – zapytał, kiedy Aidan przekroczył próg salonu, odpinając guziki od mankietów śnieżnobiałej koszuli.
- Nie miałem dzisiaj zbyt wiele do roboty – odparł mecenas, sięgając na stolik po otwartą butelkę wody mineralnej. Zrobił kilka łapczywych łyków, po czym kontynuował. – Ostatnio nie dzieje się nic ciekawego. Żadnych rozwodów, żadnych spraw o podział majątku. Po prostu nudy. Nie wiem, z czego to wynika. Może faceci zmądrzeli i teraz trzymają swoje ptaszki w klatce przed nieproszonymi gośćmi – zażartował, a na koniec zaśmiał się, kiedy uzmysłowił sobie, jak to zabrzmiało w jego ustach.
- Związki nie zawsze rozpadają się przez mężczyzn – Dimi natychmiast zareagował. – A zresztą wstydź się, Aidan. Powinieneś nas bronić, a nie jeszcze oskarżać – dodał, po czym również się zaśmiał. – Po czyjej Ty jesteś stronie?
- Po stronie prawa – odpowiedział krótko, wzruszając ramionami. – Owszem, rzeczywiście czasem winę za rozkład pożycia małżeńskiego ponosi kobieta, jednak są to sporadyczne przypadki. Przypominam Ci, że to Ty zostawiłeś Nadię, a nie ona Ciebie. W dodatku dla faceta.
- Musiałeś?! – zapytał z wyrzutem, wstając z fotela na równe nogi. – Dobrze wiesz, że zrobiłem to dla jej dobra! – krzyknął, tracąc cierpliwość.
- Mogłeś załatwić to jakoś delikatniej – Gordon dalej ciągnął dyskusję.
- Taaa, akurat – zakpił. – Kochanie, poznaj proszę, to jest Rafael, mój chłopak. Wyjeżdżamy razem w delegację, ale nie czekaj na mnie, bo ja już nie wrócę – sparodiował swój głos, wczuwając się w rolę. – Na mózg Ci padło?! – tym razem zwrócił się bezpośrednio do kolegi, głośno wrzeszcząc.
- Miałem na myśli raczej cichą śmierć – wyjaśnił Aidan, spoglądając na Dimitria jak na wariata. – Nie musiałeś z nią o tym gadać. Mogłeś po prostu wyjechać, a potem ona dowiedziałaby się, że nie żyjesz i problem byłby z głowy.
- Wtedy opłakiwałaby mnie latami – brunet przeczesał włosy palcami. – Wolałem więc twardo sprowadzić ją na ziemię, żeby zabolało tylko raz. Nie chciałem, żeby z rozpaczy za mną, zrobiła sobie jakąś krzywdę.
- Miałam Ci tego nie mówić, ale chyba nie mam wyjścia – zaczął tajemniczo mecenas Gordon. – Nadia na krótko po Twoim odejściu próbowała odebrać sobie życie – wyznał na jednym tchu. – Wiem to, bo sam ją wtedy uratowałem. Kazałeś mi mieć ją na oku, więc śledziłem każdy jej krok.
Dimitrio zamilkł. Przez niego jego żona omal nie umarła, a on ciągle fundował jej kolejne stresy. Nie mógł sobie tego darować. Nikt oprócz niego nie wiedział jednak, że w owym czasie był szantażowany i chciał w ten sposób ochronić Nadię przed najgorszym. Niestety, wyszło inaczej. Gdyby wiedział, nigdy by do tego nie dopuścił i faktycznie zniknąłby bez słowa. Po raz pierwszy w życiu pożałował, że nie potrafił przepowiadać przyszłości z kart tarota.
- Zostaw mnie samego – odezwał się Dimi po kilku minutach niezręcznej ciszy. – Muszę pomyśleć.
*****
Patric czuł się dogłębnie zraniony przez ukochaną kobietę. Może dla niej nic nie znaczyła ta jedna chwila zapomnienia, której oboje dali się ponieść tamtego pamiętnego dnia, ale dla niego ta noc była spełnieniem najskrytszych marzeń. Śnił o jej ciele, marzył o jej pocałunkach i pragnął jej bezwarunkowej miłości. Wiedział jednak, że do niczego nie może zmusić Nadii. Ona sama musi chcieć się z nim związać, bo inaczej ich związek nie miałby najmniejszego sensu. Jednak w obecnej chwili blondyn martwił się też o swoją matkę, która została przewieziona do szpitala psychiatrycznego w Monterrey z podejrzeniem, że ma coś nie po kolei w głowie. Była oskarżona o uprowadzenie i dotkliwe pobicie Dolores Lozano. Chłopak ani trochę nie wierzył w te absurdalne oskarżenia, dlatego jak najszybciej zamierzał zasięgnąć porady prawnej. Bo jak to możliwe, by taka przemiła staruszka mogła zrobić coś tak potwornego? Nie mieściło mu się to w głowie. Postanowił też pozwać Cosme Zuluagę oraz tę pożal się Boże pielęgniarkę o składanie fałszywych zeznań. Jak oni mogli tak oczernić jego matkę?! Jakim trzeba być człowiekiem, żeby tak postąpić?! Pytał w myślach samego siebie, ale jak na złość, żadnej odpowiedzi nie otrzymał. Złapał za telefon i wykręcił numer do znajomego prawnika.
- Aidan? – zaczął, kiedy po drugiej stronie usłyszał dobrze sobie znany głos. – Kopę lat, stary!
- Nie wierzę. Patric? – zapytał Gordon, unosząc kąciki ust w delikatnym uśmiechu.
- Strzał w dychę – odparł mężczyzna, próbując brzmieć radośnie. – Słuchaj, możemy się spotkać za pół godziny? – dodał po chwili milczenia.
- Jasne, a stało się coś?
- Moja matka jest w szpitalu psychiatrycznym i oskarżają ją też o porwanie oraz fizyczne znęcanie się nad niejaką Dolores Lozano – wyznał bez ogródek. – Pomożesz mi?
- Zrobię co w mojej mocy, ale nic nie obiecuję – Aidan ostrzegł przyjaciela już na wstępie. – Właściwie jestem już po pracy, ale przyjedź do kancelarii. Tam będziemy mogli spokojnie porozmawiać. Jeśli dojedziesz pierwszy, czekaj tam na mnie. Ja mogę się trochę spóźnić.
- Okej, nie ma sprawy – odpowiedział Patric, zerkając w pośpiechu na zegarek. – To do zobaczenia – pożegnał się, po czym zakończył połączenie.
Doskonale wiedział, że Nadia będzie na niego wściekła za ten numer, ale nie mógł pozwolić, żeby jego rodzicielka siedziała w zakładzie dla umysłowo chorych. Musiał ją stamtąd wyciągnąć i udowodnić, że nie zwariowała. Kochał swoją matkę i był całkowicie pewien, że nie byłaby w stanie skrzywdzić kogokolwiek. Chyba, że w obronie własnej!
W drodze do kancelarii Aidana Gordona zastanawiał się czy powinien uprzedzić de la Cruz o swoich zamiarach. Ostatecznie zrezygnował z tego pomysłu, by nie denerwować jej na zapas. Sam jeszcze nie był pewien czy się nie rozmyśli, właśnie ze względu na nią. Być może poprosi kumpla tylko o wyciągnięcie Lupity z więzienia, nikogo przy tym nie pogrążając, ale wątpił, by tak się dało. Policja przecież miała dowody, zapewne sfałszowane, ale jednak dowody. A więc jej powrót do domu za pozbawienie wolności Cosme i Dolores. To chyba sprawiedliwy układ, pomyślał. Szkoda tylko, że tego samego zdania nie będzie Nadia, gdy się o wszystkim dowie...
*****
Przez obrotowe drzwi weszła do budynku Szkoły Tańca. Nogi miała jak z waty, a w głowie pełno obaw czy sobie poradzi w tej nowej roli. Rozejrzała się dookoła i przystanęła przy tablicy korkowej, na której przywieszony był plakat z ofertą. Przeczytała kilka linijek, po czym jej uwagę zwróciła cena wyróżniona tłustym drukiem w prawym dolnym rogu. Była dość przystępna w porównaniu z innymi szkołami, które liczyły sobie nie wiadomo ile za jedną godzinę nauki. Z korytarza udała się w kierunku sali, gdzie dzieciaki miały właśnie próbę przed występem. Podążała za tekturowymi strzałkami zawieszonymi pod sufitem, żeby móc trafić do celu. Dobrze, że ktoś pomyślał, by oznaczyć drogę, bo cały budynek miał chyba z tysiąc metrów kwadratowych. Gotowa była się w nim jeszcze zgubić bez tych cennych wskazówek.
Niecałe dwie minuty później obserwowała już zajęcia taneczne, stojąc po drugiej stronie lustra weneckiego. Nie chciała przeszkadzać tancerzowi w trakcie prowadzenia lekcji, więc wolała zaczekać, aż próba dobiegnie końca. Z podziwem patrzyła na jednego z chłopców, który naprawdę świetnie sobie radził, szczególnie ze skomplikowanymi figurami. Widać było, że ma ogromny talent, a przede wszystkim kocha to, co robi. Przez chwilę nawet Nadia wyobraziła sobie, że to jej syn, ale szybko odrzuciła tę myśl, przypominając sobie, jak pochopnie oceniła Miguela de Macedo. Nie zamierzała po raz drugi przeżywać takiego samego rozczarowania. Poza tym dzisiaj rano wcale nie żartowała, kiedy postanowiła skończyć z wszelkiego rodzaju domysłami. Teraz wolała więc najpierw upewnić się przynajmniej trzy razy w swoich racjach, zanim cokolwiek zdecyduje się zrobić. Kobieta tak mocno się zamyśliła, że ani się obejrzała, a dzieciaki opuszczały już salę, udając się stamtąd wprost do szatni. Nadia niepewnie przekroczyła próg, wchodząc do środka. Instruktor obejrzał się przez prawe ramię, słysząc za sobą stukot damskich szpilek.
- Diego Ramirez, prawda? – zapytała de la Cruz, wyciągając dłoń w kierunku mężczyzny. – Nadia de la Cruz – przedstawiła się z promiennym uśmiechem na ustach.
- Owszem – odparł krótko Ramirez, ściskając dłoń kobiety. – Miło mi panią poznać – dodał, odwzajemniając uśmiech. – Rozumiem, że przyszła pani porozmawiać o postępach tanecznych swojego syna – wypalił nagle, na co brunetka zamarła w bezruchu.
- Mojego… co? – tyle tylko zdołała wydusić po upływie kilku sekund.
- Santiago Diaz de la Cruz – wyjaśnił szatyn, ocierając pot z czoła. – To nie pani syn? – zapytał jeszcze raz dla pewności.
Diaz de la Cruz? Powtórzyła w myślach. Nie, to na pewno tylko zwykła zbieżność nazwisk i tyle.
- Nie, chyba zaszła jakaś pomyłka – zaprzeczyła Nadia, wysilając się na beztroski ton. – Ja przyszłam zapisać się na kurs tańca – dopowiedziała szybko, by wyprowadzić instruktora z błędu. – Ale niestety, nie mam własnego partnera. Czy to stanowi jakiś problem?
- Och, przepraszam. Myślałem… nie ważne – Diego nieco się zakłopotał, drapiąc się po głowie. – Już biegnę po kalendarz, chwileczkę – powiedział, znikając za drzwiami gabinetu, z którego wrócił wręcz w ekspresowym tempie i zaczął przerzucać poszczególne kartki ów kalendarza. – Mam wolny termin w środę o jedenastej w południe. Może być?
- Oczywiście, dziękuję – dwudziestopięciolatka uśmiechnęła się niezbyt wyraźnie, wciąż mając w pamięci nazwisko tajemniczego chłopca.
- A co do partnera, to proszę się tym nie przejmować – dodał po chwili Ramirez, odkładając notatnik w bezpieczne miejsce. – Niedawno do mojej grupy dołączył jeden mężczyzna, który również nie ma pary, więc sądzę, że ucieszy się na wieść, że nie będzie musiał dłużej tańczyć solo – zaśmiał się na koniec, ale można było dostrzec, że nadal trochę mu głupio z powodu tego drobnego nieporozumienia, jakie zaszło między nimi. – A ja jeszcze raz przepraszam za tę pomyłkę. Obiecuję, że to się więcej nie powtórzy.
- Naprawdę nie ma sprawy. Każdemu mogło się zdarzyć – odparła Nadia, w zakłopotaniu przeczesując długie włosy palcami.
- Dziękuję za wyrozumiałość.
Pierwszy raz zdarzyło mu się omyłkowo wziąć kogoś za rodzica jednego ze swoich podopiecznych i nie czuł się z tym zbyt komfortowo, ale Nadia i Santiago byli do siebie tacy podobni, że dałby sobie rękę odciąć… Jeszcze na dodatek nosili to samo nazwisko. No cóż, widocznie się pomylił i tyle.
- To ja dziękuję i do zobaczenia – kobieta wyciągnęła do niego dłoń na pożegnanie, a kiedy mężczyzna odwzajemnił gest, żona Dimitria opuściła budynek Szkoły Tańca i spacerkiem udała się w drogę powrotną do domu.
Traf chciał, że w parku natknęła się na Sambora, którego nadal nie zlinczowała za ten pocałunek znienacka. Postanowiła więc wykorzystać szansę od losu i pokazać mu, gdzie raki zimują. Podeszła do niego i zupełnie niespodziewanie dla niego samego, bezceremonialnie go spoliczkowała.
- Wiesz za co? – zapytała, z triumfem spoglądając w jego zielone tęczówki. – Nigdy więcej nie całuj mnie, jeśli Ci na to nie pozwolę, zrozumiałeś?! – na koniec podniosła głos.
- A jeśli mi pozwolisz? – Medina zaczął się droczyć z Nadią, jednocześnie trzymając się za obolały policzek.
- Po moim trupie – odparła hardo i już miała odejść, kiedy mężczyzna złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie.
- To umrzesz bardzo szybko – wyszeptał tuż przy jej ustach i wpił się w nie z taką żarliwością, z jaką jeszcze nigdy nie całował żadnej kobiety.
Dwudziestopięciolatka początkowo zaczęła się szarpać i wiercić, próbując uwolnić się z silnych ramion Sambora, ale on zawzięcie jej na to nie pozwalał. Pogłębił pieszczotę, łapiąc szamoczące się ręce brunetki w swoje dłonie i przygwożdżając je do pobliskiego drzewa tuż nad jej głową. Wtedy na moment poddała się tej chwili, zapominając o bożym świecie. Jednak jego kolejny ruch przelał ostatnią czarę goryczy, kiedy niby to przypadkiem dotknął jej zgrabnego tyłeczka. Nadia nie wytrzymała i zamachnęła się kolanem, wymierzając mu mocny cios prosto między nogi. W efekcie mężczyźnie oczy wyszły na wierzch i skulił się z bólu, upadając na trawę, która po dzisiejszym obfitym deszczu nie zdążyła jeszcze wyschnąć. Wyglądał nieco jak zombie, a de la Cruz ledwo udało się powstrzymać od wybuchnięcia śmiechem na ten widok. Przykucnęła przy brunecie i powiedziała:
- Sam się o to prosiłeś, więc nie będę cię przepraszać.
- Mimo wszystko było warto – odparł tak cieniutkim głosikiem jakby przed sekundą nawdychał się helu, po czym wstał cały czas trzymając się za swoje przyrodzenie z lekkim grymasem wymalowanym na twarzy.
- Aha, zapomniałabym – dodała, spoglądając kątem oka na jego brudne spodnie. – Ta zieleń na Twoim tyłku to efekt wypuszczenia gazów czy może tak bardzo lubisz ten kolor, że zawsze siadasz na mokrą trawę? – zapytała z kpiącym uśmieszkiem na ustach, podnosząc się szybko do pozycji pionowej z zamiarem odejścia. Nie oczekiwała odpowiedzi. Po prostu takie uszczypliwości traktowała jako odwet za chamskie zachowanie tego bezczelnego typa, przy czym nieźle się też bawiła. Za kogo on się uważał, do jasnej cholery?!
Nagle nieoczekiwanie dla niej samej poczuła, jak ktoś z impetem rzuca się na nią i całym ciałem oboje lądują na tej samej mokrej trawie, na której jeszcze przed chwilą siedział samotnie Sambor Medina. Okazało się, że napastnikiem był właśnie on, a ze względu na siłę z jaką to uczynił, tych dwoje ludzi poturlało się kawałek dalej, a następnie spadło z niewielkiego wzniesienia. Nadia wylądowała na plecach, a towarzyszący jej mężczyzna na brzuchu – dla jasności – na niej.
- I co teraz powiesz, bizneswoman? – nazwał ją tak, mając na myśli zajęcie, jakim trudniła się żona Dimitria Barosso, czyli prowadzenie wydawnictwa. Sambor jednak nie miał najmniejszego pojęcia, że de la Cruz jest mężatką. Nie zauważył bowiem obrączki, która by na to wskazywała. Nie miała też drugiego nazwiska, a więc uznał, że jest wolna i do wzięcia. – Teraz również masz zafarbowane ubranie na zielono – wyjaśnił po krótkiej pauzie, po czym dodał, parodiując jej głos sprzed kilkunastu minut, uśmiechając się przy tym rozbrajająco. – To efekt wypuszczenia gazów czy może tak bardzo lubisz ten kolor?
- Kretyn! – krzyknęła rozwścieczona i w przypływie furii zepchnęła jego ciało ze swojego, wstając na równe nogi. Tak ją wyprowadził z równowagi, że miała ochotę znowu mu przywalić, ale obawiała się, że jeśli to zrobi, sytuacja powtórzy się jeszcze kilkakrotnie, a wolała nie tracić więcej czasu w jego towarzystwie.
Doprowadziła się do jako takiego porządku i śmiertelnie obrażona na Medinę, ruszyła w kierunku swojego mieszkania na obrzeżach miasta. Odchodząc, słyszała za sobą jego gromki śmiech. Oj, lepiej, żeby nikt się dzisiaj do niej już nie zbliżał, bo gotowa była jeszcze zabić tę nieszczęsną osobę.
Nadszedł kolejny dzień. Wtorek. Dokładnie o jedenastej miało się odbyć jej spotkanie z Dimitriem, na które wcale nie miała ochoty pójść. W prawdzie ochłonęła już nieco po wczorajszej akcji w parku z Samborem, a także tej z piątkowego wieczoru, gdzie główną rolę odgrywał pistolet przystawiony do jej skroni, ale ze względu na stopniowo powracające wspomnienia, wolała odwlekać ten moment w nieskończoność. Obawiała się, że wszystkie uczucia do męża odżyją w jednej krótkiej chwili, a przecież nie miała prawa go wciąż kochać, bo wiedziała, że nie wygra z jego odmienną orientacją seksualną. Mogła walczyć z każdą kobietą, która będzie chciała jej go ukraść, ale nie z facetem. To było ponad jej siły, a także umiejętności. Przecież nie pójdzie na operację plastyczną, żeby dorobić sobie fiuta! Jeszcze nie powariowała!
Zaplanowana godzina zbliżała się wielkimi krokami, a Nadia dalej biła się z myślami. Iść czy nie iść? Oto jest pytanie! W ostatniej chwili zdecydowała jednak zaryzykować i definitywnie wyjaśnić z Dimitriem wszystkie niejasności.
Dotarła do kaplicy nieco spóźniona, ale Dimi nie był człowiekiem, który tak łatwo rezygnował, więc uparcie czekał na przybycie żony. Cholera, dlaczego wybrał akurat to miejsce?! Przecież w tym kościele brali ślub! Czy zrobił to celowo? Chciał ją bardziej zranić? Musiało być jakieś logiczne wytłumaczenie dla całej tej szopki, którą odstawił.
Spojrzała na bruneta i stało się to, czego najbardziej się obawiała. Wróciły wspomnienia!
13.05.2007 , Valle de Sombras
Wszyscy zaproszeni goście zjawili się przed czasem i usiedli w ławkach, oczekując rozpoczęcia ceremonii. W zakrystii Panna Młoda wraz ze swoją druhną robiły ostatnie poprawki makijażu, podczas gdy Pan Młody czekał już przy ołtarzu. Nagle zadzwoniły weselne dzwony, a z fortepianu wydobyła się piękna melodia „Ave Maria”. Nadia powoli wkroczyła do kościoła, idąc po czerwonym dywanie wysypanym płatkami czerwonych róż. W takiej chwili jak dzisiaj, żałowała, że nie miała kochającego ojca, który poprowadziłby ją do ołtarza i oddał swoją córkę w bezpieczne ręce przyszłego zięcia. Nim się obejrzała, dotarła do celu i teraz stała obok Dimitria, uśmiechając się do niego z miłością. Po chwili ksiądz udzielał im już ślubu. Nadia wyglądała [link widoczny dla zalogowanych].
- Ja Dimitrio Gustavo Soler de Barosso, biorę sobie Ciebie Nadio za żonę i ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że Cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący, w Trójcy Jedyny i Wszyscy Święci – mężczyzna powtórzył za duchownym słowa przysięgi małżeńskiej i nałożył ukochanej na palec obrączkę. Kiedy skończył, to samo zrobiła brunetka.
- Ja Nadia de la Cruz, biorę sobie Ciebie Dimitriu za męża i ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że Cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący, w Trójcy Jedyny i Wszyscy Święci.
- Na mocy prawa nadanego mi przez Kościół, ogłaszam Was mężem i żoną – ogłosił posłaniec Boga, po czym dodał. – Może Pan pocałować Pannę Młodą.
Stała naprzeciwko męża, patrząc na niego oczyma przepełnionymi żalem i tęsknotą. Żadne z nich nie odezwało się przez najbliższe pięć minut. Potem pierwsza przemówiła Nadia.
- Dimitrio, żądam wyjaśnień! – od razu go zaatakowała.
- Cóż za miłe powitanie – skomentował, uśmiechając się szeroko.
- No, chyba nie oczekiwałeś, że rzucę Ci się na szyję po tym, co zrobiłeś?! – rzuciła mu prosto w twarz, czując pod powiekami gromadzące się łzy.
- Nawet w najśmielszych snach – odparł z ironią w głosie.
- Skończ ten cyrk! – starała się nad sobą panować ze względu na miejsce, w jakim się znajdowali, ale było to naprawdę trudne. – Możesz mi wyjaśnić, dlaczego nie mogliśmy się spotkać w normalny sposób? Po co te wszystkie podchody z napadem, kwiaciarnią, czerwoną różą i na koniec z tą zaszyfrowaną wiadomością? W co Ty się ze mną bawisz, Dimitrio?!
Nie odpowiedział, tylko czekał, aż kobieta się uspokoi. Wiedział, że to kwestia czasu, bo znał ją nie od dziś. Najbardziej jednak bolał go fakt, że nie może wyznać jej całej prawdy, a jedynie jej część.
- Usiądź i posłuchaj – wskazał jej wolną ławkę, po czym sam usiadł obok niej.
- Masz pięć minut – ostrzegła. – Potem wychodzę.
- A więc postaram się streszczać – obiecał, łapiąc z brunetką kontakt wzrokowy. – Pewnie zastanawiasz się, dlaczego przy naszym ostatnim spotkaniu, mierzyłem do Ciebie z broni, dlatego od tego zacznę. Alejandro poluje na Ciebie już od dawna i nie spocznie, dopóki cię nie skrzywdzi. To jego zemsta za to, że go odrzuciłaś i wybrałaś mnie.
- I może to był właśnie mój błąd – przerwała mu Nadia. – Ale nie rozumiem do czego zmierzasz.
- Nie mam pojęcia jak ani kiedy, ale jakimś cudem udało mu się założyć w Twoim mieszkaniu ukrytą kamerę. Prawdopodobnie jest ich kilka – wyznał, wprowadzając tym niepokój i zdziwienie w sercu żony. – Może nie zrobił tego sam, ale… Nie wiem, przypomnij sobie… Może ostatnio wzywałaś jakiegoś elektryka lub widziałaś jakąś inną podejrzaną osobę kręcącą się w pobliżu?
- Faktycznie, niedawno zepsuł mi się system alarmowy i wzywałam elektryka, ale nie podejrzewałam, że on może być… – zrobiła znaczącą pauzę. – Boże… Czy to oznacza, że jestem obserwowana przez tego psychola 24 godziny na dobę?
- Niestety na to wygląda – tymi słowami Dimi rozwiał wszystkie jej nadzieje. – Dlatego musiałem zachować się tak, jak się zachowałem. Żeby on uwierzył, że ja również chce Twojej śmierci i nie zrobił Ci krzywdy, zanim nie zdążę cię przed nim ostrzec. Stąd cała ta akcja z zaszyfrowanymi wiadomościami i w ogóle. Byłem niemal pewien, że w ten sposób zrozumiesz, co chcę Ci przekazać. Sam cię tego nauczyłem, pamiętasz? – uśmiechnął się na wspomnienie ich pierwszej rocznicy ślubu. – Z góry też przepraszam cię za miejsce naszej konfrontacji, ale tylko to mi przyszło do głowy z uwagi na to, że to jedyne bezpieczne miejsce, by spokojnie porozmawiać. Takie bezbożniki jak Barosso z reguły nie bywają w kościołach.
- Ale skąd o tym wszystkim wiesz? – zapytała, zupełnie ignorując jego ostatnie słowa. Miała już dość tajemnic. Przez całe to zamieszanie zapomniała nawet zapytać go, jak to możliwe, że żyje.
- Nicolas do mnie zadzwonił.
- Nicolas? – szczerze się zdziwiła. – On ma z tym coś wspólnego?
- Nie sądzę – odparł bez wahania. – Nico nie jest idiotą i gdyby maczał w tym palce, na pewno by mnie o tym nie uprzedził, tylko czekał aż wpadnę w ich pułapkę. Myślę, że on po prostu wydoroślał i tyle.
- No dobrze, a teraz powiedz mi, jakim prawem wmieszałeś w to wszystko Pabla?!
- Sam mi zaoferował swoją pomoc – wyjaśnił, przeczesując włosy palcami. – Bez niego nie wyszłoby wiarygodnie, a doskonale wiesz, że najbardziej na świecie zależy mi na Twoim bezpieczeństwie.
Ostatnio zmieniony przez CamilaDarien dnia 21:18:45 26-03-18, w całości zmieniany 7 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|