Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 21, 22, 23 ... 63, 64, 65  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 13:16:35 13-06-15    Temat postu:

246. COSME/ETHAN/ORSON/OJCIEC JUAN/SAMBOR/DOMINIC

Cosme westchnął ciężko. Cieszył się z czasu spędzonego z córką i z tego, że po tym wszystkim, co jej opowiedział, nadal chciała należeć do rodziny. Nie miał jednak pewności, co ma sądzić o pośpiechu, w jakim opuściła El Miedo. Miał nadzieję, że po prostu potrzeba jej czasu, że musiała sobie przemyśleć wszystkie te rewelacje i pogodzić się z nimi, a nie uciekła od zamku i od samego Zuluagi. Gdyby utracił ją po raz kolejny, nie zniósłby tego.

Spokojnym krokiem udał się w stronę korytarza, w myślach układając sobie rozmowę z Sol. Nawet, jeżeli Maria nie zgodzi się na zmiany planie pokazu i na występ Zuluagi z córką na jego zakończenie, nie będzie się gniewał. Zdawał sobie przecież sprawę, że jego propozycja jest dość nieoczekiwana. O zdolności muzyczne Nadii się nie bał, wspomniała mu kiedyś, że choć nie jest tak dobra, jak ojciec, czy Nacho, poznała podstawy i na pewno dałaby sobie radę z prostszymi utworami. A zresztą...nawet, jeżeli coś nie wypali, to przyjemność z grania z ukochanym dzieckiem będzie ogromna.

- Widzisz, kocie? – powiedział cicho do kręcącego mu się pod nogami El Gato. – Wszystko zaczyna się układać. Mam przy sobie tą, której tak rozpaczliwie szukałem, Dolores mi wybaczyła, Antonietta, ani Mitchell mi już nie zagrażają, w żaden sposób. Pozostaje jeszcze tylko pożegnać się w przyszłym tygodniu pannę Boyer i zamknę pewien rozdział w moim życiu. Oh i czeka mnie oczywiście zapoznanie się z wynikami DNA i rozmowa z Nadią na temat moich wnuków, bo coś mi się zdaje, że dziewczyna coś ukrywa. Wyraźnie wspomniała kiedyś, że miała syna, a tutaj nagle przedstawia mi córkę. I ten Dimitrio...

Cosme zmrużył oczy, nakładając płaszcz – na dworze robiło się coraz zimniej.

- Nie podoba mi się ten facet. Sam fakt, że należy do rodziny Barosso...Wolałbym nie widywać go w moim zamku. Tak swoją drogą, to gdyby dziecko Antonietty i Fernando się urodziło, byłoby bratem zarówno Nadii, jak i Dimitrio. Boże Święty, strzeż mnie od takich powiązań.

Pogrążony w rozmyślaniach na temat własnej rodziny nie spostrzegł, kiedy nogi poniosły go w stronę garażu, gdzie - jak mniemał - czekał stary, wysłużony Mercedes. Zuluaga położył rękę na klamce i nacisnął lekko. Drzwi zaskrzypiały cicho, gdy je uchylił.

- Chwileczkę. Co ja właściwie robię? - szepnął sam do siebie. - Przecież ten gruchot od dawna już nie jeździ. Powinien go sprzedać. Gdyby tylko nie był tak cenną pamiątką...

Wycofał się cicho, krok za krokiem, jakby nie chciał budzić maszyny śpiącej gdzieś w czeluściach dobudowanego wiele lat temu do zamku pomieszczenia. Któregoś dnia zdecyduje się przestać marzyć o tym, co niemożliwe, o uruchomieniu czegoś, co nie ma szans nawet zamrugać światłami i pozbędzie się Mercedesa za bezcen. Przez moment zaświtał mu w głowie pomysł zapisania samochodu w testamencie, dla Nadii, ale ona z pewnością nie chciałaby trzymać czegoś takiego u siebie. A właśnie, testament. Tą sprawę również zamierzał załatwić i to jak najszybciej, jak tylko przyjdą wyniki badań zrobionych razem z de la Cruz. Będzie musiał nanieść kilka poprawek. Myśl o nich wywołała szczery uśmiech na twarzy pięćdziesięcioczterolatka - niektórzy zostaną naprawdę mile zaskoczeni, kiedy przyjdzie już czas na odczytanie ostatniej woli Cosme Zuluagi.

Nie zamierzał jednak umierać, przynajmniej nie teraz. Zbyt wiele było spraw do załatwienia i zbyt wiele pięknych dni, takich, jak ten, do przeżycia. Owszem, deszcz padał coraz mocniej, ale El Loco nie przeszkadzało to ani trochę. Szedł, nawet całkiem raźno i czując się zupełnie dobrze, w stronę gospody, gdzie - jak założył - spotka Soledad. Przy okazji wypyta ją o pewnego niesfornego młodzieńca, który uwielbiał kraść koty. A raczej ich miłość. Cosme w głębi duszy trochę martwił się o młodszego Crespo, ale ufał, że tamtemu wiedzie się dobrze i cokolwiek postanowił, dokonał właściwego wyboru.

Sambor za to nudził się niemiłosiernie. Leżał na łóżku i wpatrywał się w sufit pokoiku – za nic nie chciał nazywać go celą, źle mu się to kojarzyło, tym bardziej, że wisiało nad nim morderstwo. Wciąż czekał na ponowne spotkanie z tamtym dziwnym mężczyzną, ale wszystko wskazywało na to, że nieznajomy albo zapomniał, albo padł gdzieś martwy.

Martwy? Medina drgnął na samą myśl, że człowiek, który najwyraźniej dobrze mu życzył, mógł już nie żyć. Dlaczego przyszło mu to do głowy? Czy przez to, że obaj byli w jakiś sposób powiązani z rodziną Barosso? A może z powodu tego, co brunet zobaczył w oczach Hugo? Brat Asdrubala nie potrafił dokładnie określić, co takiego ujrzał, ale zapytany stwierdziłby, że było to coś pomiędzy rozpaczą, pustką, a poczuciem beznadziei, świadomością, że przyszłość rysuje się tylko i wyłącznie w ciemnych, nawet bardzo ciemnych barwach.

- Może powinienem go poszukać? W końcu nie zostanę chyba zamordowany w biały dzień...Słyszałem co nieco o Alexie i jego ojcu, ale nie mogą być chyba gorsi od gościa, który mordował swoje własne dzieci, od Mitchella Zuluagi. Poza tym brakuje mi Nadii...

Dobrze wiedział, że ich związek nie ma przyszłości, ba, nawet nie ma szans się rozpocząć. De la Cruz była mężatką i kochała swojego męża, przynajmniej na tyle, by z nim zostać. Przez moment, przez krótką jak mgnienie chwilę wydawało mu się, tam, w parku, że być może wydarzy się cud i dane mu będzie wziąć tą cudowną kobietę w ramiona i pocałować tak, jak na to zasługuje. Ale potem, gdy zdarzyło się to wszystko, a on służył za kierowcę dla niej i jej rodziny, zdał sobie sprawę, że na nic więcej nie może liczyć. Jeżeli nawet Cosme spojrzałby przychylnym okiem na kogoś, kto na własnych, bosych stopach przeszedł drogę ze stolicy do Valle de Sombras i pomieszkiwał przez pewien czas w piwnicy starego zamku, to wątpił, by to samo uczyniła jego wybranka. Nadia to kobieta z klasą, sporo cech odziedziczyła też po ojcu, a Zuluaga wiedział, jak się zachować, jak elegancko ubierać, gdyby zechciał, stanąłby przed prezydentem i nie przyniósłby nikomu wstydu. Jedyny ocalały z rodziny Medina nie podejrzewał Zuluagi o uprzedzenia klasowe, ale sam oceniał się zbyt nisko, by kiedykolwiek wyznać wnuczce Mitchella, co do niej czuje.

A uczucie to było coraz silniejsze. Sambor często łapał się na tym, że budzi się w środku nocy, szuka swojego ubrania, chce opuścić świątynię i przynajmniej przez moment spojrzeć na tą, której pragnął – w każdym sensie, również w tym fizycznym. Któregoś wieczoru wyszedł na środek budowli, usiadł w kącie w jednej z ławek, niewidoczny dla nikogo i położył głowę na drewnie służącym do opierania książeczek z modlitwami. Szeptał wtedy cichą prośbę o uspokojenie tego, co buzowało mu w żyłach, o chociaż jedno przychylne spojrzenie Nadii, ale potem stanął mu przed oczami Dimitrio i Medina po prostu się rozpłakał.

Chwilę potem doznał objawienia. Przecież będzie mógł ją widywać, ilekroć Nadia przyjdzie odwiedzić ojca. Musi tylko znaleźć szybko pracę, zarobić pieniądze, kupić farbę i inne materiały i zacząć odbudowywać El Miedo! Ojciec Juan na pewno mu pomoże przekonać właściciela zamku, w końcu sam to wymyślił. Zresztą każdą pracę można przedłużyć, zyskać więcej czasu na podziwianie kształtów córki Antonietty.

Był tylko jeden problem. Ona z pewnością nie zrezygnuje z rodzinnych wizyt z mężem. Widując Nadię powinien liczyć się z tym, że syn Fernando zabierze się razem z nią i to przynajmniej kilka razy. Momencik...Dopiero teraz, kilka dni po tym wydarzeniu, Sambor coś zrozumiał. Wszyscy, bez wyjątku, mieli coś za uszami w tej rodzinie. Skoro tak, to ojciec Camili również nie był bez winy i coś przeskrobał. Gdyby tak dojść, co to było, przeprowadzić małe śledztwo i zdradzić odkryty fakt przed jego żoną? Czy Nadia rozwiodłaby się wtedy z nim, czy raczej obawiałaby zemsty? Dimitrio wyglądał na zakochanego, ale lekko zirytowanego, kiedy się spotkali. Medina nie był pewien, czy dobrze odczytał charakter rywala, ale jeżeli miał rację, to nie wszystko było jeszcze stracone. Tylko kto mógł wiedzieć szczegóły z życia członka tej familii?

Odpowiedź przyszła sama. Ten dziwny facet, który miał się z nim niedługo skontaktować. Przymierze tego rodzaju mogło być bardzo interesujące...

- Będziesz moja, Nadio. Pokażę ci, co to znaczy kochać naprawdę – z tymi słowami przeciągnął się na twardym łóżku, zadowolony z siebie i z decyzji, którą właśnie podjął. Będzie walczył o kobietę, którą pokochał od pierwszego wejrzenia.

Nie był jedynym, który pragnął porozmawiać z Delgado. Nowy duchowny w Valle de Sombras ze smutkiem opuścił kawiarnię. Nie dowiedział się niczego, czego by już nie wiedział, a jako dobry znawca języka ciała z miejsca zorientował się, że właściciel nie mówi mu prawdy. Młodzieniec, o którego pytał ksiądz, nie był bezpieczny, coś mu groziło i czymkolwiek by nie było, zagrożenie wydawało się śmiertelne. Angarano zdecydował się zataić prawdę, chcąc chronić...kogo? Przyjaciela? Pracownika? Członka rodziny?

Kroki ojca Juana stawały się coraz wolniejsze, jakby całą energię przeznaczył na pracę mózgu, a reszta ciała musiała pogodzić się z tym, co rodziło się w umyśle byłego spowiednika Mitchella Zuluagi. Pokiereszowany chłopak nie mógł być pracownikiem kawiarni, nie spędzał w niej wystarczającej ilości czasu, wpadał i wypadał, kiedy tylko mu się podobało. Teoria mówiąca, że z Camilo łączyła go przyjaźń, brzmiała już nieco sensowniej. Ale czy była prawdziwa?

- Zobaczymy...- wyrzekł sam do siebie mieszkaniec świętego budynku. – Zbyt często, zbyt długo pozwalałem Zuluadze robić, co mu się żywnie podoba, dopuszczać do tych wszystkich morderstw i zbrodni, które popełniał, wyznając mi je potem ze szczegółami prosto w twarz. Tym razem obronię tego chłopaka, kimkolwiek by on nie był, a kto wie, może i zwrócę go Panu, może przynajmniej zmuszę do go zastanowienia, czy nie warto obrócić się z powrotem w kierunku kościoła i ponownie zacząć wierzyć. Ja sam potrzebuję rozmowy, potrzebuję podyskutować z kimś niewierzącym na temat chrześcijaństwa, bo czuję, że to tracę, że sam miewam chwile zwątpienia, gdy patrzę na to, co dzieje się w miasteczku. Chcę przekonać sam siebie, że Bóg nas nie opuścił, że wciąż jest z nami, nawet tutaj, gdzie wydaje się rządzić diabeł.

Zupełnie przez przypadek wzrok księdza spoczął na wysokim budynku firmy Barosso.

- Z tą różnicą, że nie mieszka w Piekle, a na obrzeżach miasta, ma tu nawet swoje przedsiębiorstwo. To Mitchella określano jako El Diablo, ale po czasie spędzonym tutaj już sam nie wiem, kto bardziej zasłużył na ten mało zaszczytny tytuł. Ta budowla wygląda, jakby z każdego okna wyglądały trupy, ciała ofiar jej właściciela.

Otrząsnął się – w przenośni i dosłownie – z ponurych rozważań i ruszył już nieco szybciej w stronę kościoła. Deszcz padał coraz mocniej, mocząc mu buty i odzienie.

Znacznie głośniejszy szum wody, tym razem ciepłej, towarzyszył innemu mężczyźnie, stojącemu z zamkniętymi oczami pod prysznicem w małym hotelu, gdzie się zatrzymał. Bezbarwny strumień oblewał pieszczotliwie jego ciało i włosy, zmywając brud ze skóry i rozprężając zmęczone, skręcone w węzły mięśnie. Człowiek ten odchylił lekko głowę do tyłu, z lekkim uśmiechem pozwalając, by dobroczynna ciecz spłynęła na klatkę piersiową i oczyściła ją delikatnymi pocałunkami kropel. Po Bóg wie jakim czasie spędzonym w ciemnicy potrzebował tej chwili relaksu dużo bardziej, niż pożywienia. Od godzin spędzonych w niewygodnej pozycji na materacu bolały go łydki i uda, ale woda pomagała, sprawiając, że ból nieco się zmniejszył. Z przyjemnością graniczącą z rozkoszą wmasował szampon w lekko przetłuszczone włosy i dokładnie umył blond fryzurę, po czym to samo zrobił z resztą ciała, zastępując szampon mydłem w płynie.

- Cudownie...- mruknął cicho i ostrożnie, by się nie poślizgnąć – z jego dobrze ukształtowanego ciała wciąż spływały strużki wody – wyszedł spod prysznica i sięgnął po ręcznik.

Powieki przykrywające niebieskie jak morze tęczówki mrugnęły kilkakrotnie, próbując pozbyć się kropel i zapobiec ich wpadnięciu do oczu. Ethan wytarł się dokładnie, obwiązał ręcznikiem w pasie i wysuszył włosy, a potem rozejrzał w poszukiwaniu przyborów do golenia. Znalazł i je przejechał dłonią po coraz bardziej rosnącej brodzie.

- Wyglądam jak Santa Claus – stwierdził, przykładając golarkę do zarostu. Krok po kroku, sekunda po sekundzie, pozbywał się tak bardzo przeszkadzających włosków, uważając jednak, by nie zgolić ich całkowicie – lubił, gdy tam były, krótkie, parodniowe.

~ Chciałbym być już w domu ~ myślał, ostrożnie likwidując brodę. ~ Co prawda nie mam pojęcia, czy Cosme będzie chciał mnie widzieć, ale może pozwoli zostać przez kilka dni, póki nie znajdę czegoś innego. Chociaż wolałbym, aby to El Miedo było miejscem, gdzie zamieszkam, razem z kotem łaszącym się do moich stóp. Zuluaga znowu będzie zazdrosny, ale ja wcale nie mam zamiaru kraść niczyich uczuć, po prostu uwielbiam tego kocura. Czuję się mniej samotny, kiedy jest w pobliżu. Teraz, kiedy ojciec zdecydował się zrobić to, co mu kazano...

Cofnął się myślami do chwil spędzonych z Orsonem w tym odległym, zapomnianym przez Boga miejscu, gdzie wysadził go dziwny mężczyzna, który uprzednio więził go w piwnicy. Z początku, kiedy starszy Crespo wyznał, do jakiego układu został zmuszony, syn chciał zaprotestować, krzyczeć, że Orson nie powinien się zgadzać, nie powinien wracać do tych pomiotów diabła, do wspólników El Diablo, ale zatrzymał słowa w gardle, zanim je wypowiedział. Widział w spojrzeniu ojca, że ten podjął już decyzję, usłyszał niemy przekaz płynący z oczu byłej prawej ręki Mitchella Zuluagi i kiwnął głową na znak zgody.

- Zrób to, ojcze – powiedział Ethan w odpowiedzi. – Zniszcz ich od środka. Ty, jako jedyny jesteś właściwą do tego osobą, nikt nie zna Scylli tak, jak ty – i nie mam tu niczego złego na myśli. Pomścij Lydię – głos młodzieńca lekko się zachwiał, ale Crespo przełknął zdradzieckie łzy napływające mu pod powieki i dokończył. – Ją i mnie, siebie samego...wszystkich, których zabili, lub skrzywdzili Mitchell i jego ludzie.

- Tak się stanie – odparł poważnie Orson, czując w piersi nieprzebraną dumę. Bez trudności zauważył, że w synu dokonała się przemiana, jest silniejszy i choć nigdy nie zapomni ukochanej, zaprzestał kroczenia drogą do samozniszczenia. Nie przejmując się otaczającymi ich ludźmi Crespo zbliżył się do Ethana i uścisnął go mocno w formie pożegnania.

- Albuquerque – szepnął mu cicho prosto w ucho i wsiadł do czekającego na niego samochodu, nie odwracając się ani na moment.


Albuquerque. Miasto w Stanach Zjednoczonych. Kiedyś, wiele lat temu, gdy byli jeszcze po prostu ojcem i synem, a nie byłym przestępcą i załamanym człowiekiem, spędzili tam pewien okres czasu. Czyżby to, że Orson wypowiedział nazwę właśnie tego miasta, miało coś oznaczać? Ethan nie mógł sobie przypomnieć, żeby coś szczególnego zdarzyło się w Albuquerque, ale jedno wiedział – to nie było ostatnie spotkanie z ojcem. Kiedyś jeszcze się zobaczą.

Zresztą nie tylko drogi Ethana i Orsona skrzyżują się ponownie. Zadowolony z kształtu i długości swojego zarostu niebieskooki odłożył golarkę i zamyślił się ponownie. Jak tylko uporządkuje swoje sprawy z Cosme i wypyta, co tamten sądzi o wspólnym zamieszkaniu, uda się do gospody, do pewnej pięknej kobiety i ze skruchą przeprosi za to, co narobił swoim nagłym wyjazdem. Zdawał sobie sprawę, że chociaż byli sobie kompletnie obcy, to jednak to, co napisał w liście, mogło ją poruszyć i to niekoniecznie w dobrym sensie. Praktycznie wyznał jej, że wciąż chodzi mu po głowie odebranie sobie życia. Pomysł ten był już przeszłością, jednym z dowodów na to, jak bardzo Ethan cierpiał po stracie Lydii i ich dziecka, ale wywietrzał z głowy Crespo po tym, jak blondyn wykrzyczał pamiętne słowa „Ja chcę żyć!”. Może nawet do Sol uda się najpierw, żeby sprawdzić, jak bardzo jest na niego wściekła...i czy chociaż odrobinę się o niego martwiła. Sam nie wiedział, dlaczego, ale możliwość, że Maria ucieszy się na jego widok i być może nawet wspomni, że myślała o nim chociaż przez chwilę, zastanawiając się, czy wszystko jest w porządku, była przyjemna.

Zrobi też coś więcej. Jak tylko się już z nią przywita i zaoferuje przyjaźń – ewentualnie skończy uchylać się przed ostrymi przedmiotami lecącymi w jego stronę, bo i tego się spodziewał – dowie się, czy aby na pewno Soledad nie potrzebuje jego pomocy. Wciąż nie mógł zapomnieć momentu, gdy zorientował się, że płakała przed przyjazdem do El Miedo.

Na wszelki wypadek wykonał kilka próbnych ciosów pięścią w powietrze, gdyby przyszło mu utemperować czyjś charakter. Efekt zepsuł nieco ręcznik, który wybrał dokładnie tą chwilę na zsunięcie się z bioder Ethana i opadnięcie na podłogę jak złośliwy liść, ale chłopak nie przejął się tym zbytnio. W końcu był w pokoju sam.

Dominic Benavídez również spędzał czas samotnie. Stał właśnie przy kuchence elektrycznej i przygotowywał danie, które z powodzeniem mogłoby się znaleźć w jadłospisie jakiejś dobrej włoskiej restauracji. Brunet lubił smaczne potrawy, takie, które pieściły jego podniebienie, tak samo darzył również niejakim uczuciem sam proces gotowania, krojenia produktów i tego wszystkiego, co było konieczne, by złożyć na talerzu małe arcydzieło. Przemieszał na patelni mielone mięso, które zaczynało już przybierać właściwy kolor i cudownie pachnieć, gdzieś w oddali - to znaczy na sąsiednim palniku - gotował się makaron. Woda bulgotała cicho w garnku, gdy Dominic polał mięso sosem ze słoika - nie chciało mu się robić własnego, było po prostu zbyt gorąco. Dodał przyprawy, wymieszał ponownie i wciągnął w nozdrza woń roznoszącą się po całej kuchni.

Niedługo potem siedział już przy stole z gotowym daniem i zajadał ze smakiem, popijając czerwonym, półsłodkim winem i rozmyślając o tym, co stało się niedawno i co zaplanował na przyszłość. Przed nim, oparty na specjalnej podstawce, stał dzięsięciocalowy tablet jednej z największych firm w USA, wyświetlając kursy walut i wszystko to, co powinien wiedzieć uznany biznesman.

- Doskonale...- wymamrotał sam do siebie Benavídez, widząc, że waluta, w którą zamierzał zainwestować, tanieje, a on będzie mógł kupić dużo więcej, niż z początku sądził. Szybkim ruchem wydał polecenie zakupy dosyć sporej sumy, zaakceptował transakcję, po czym chwycił pusty już talerz i udał się do kuchni celem zmycia zarówno wspomnianego przedmiotu, jak i naczyń.

Zanim jednak tam dotarł, jego wzrok prześlizgnął się po małej fotografii stojącej na jednym z mebli, małym stoliku tuż przy łóżku. Zatrzymał spojrzenie przez dłuższą chwilę, przypominając sobie jeden z tych dni, który zmienił jego życie na zawsze. Wpatrywał się w zdjęcie z pewną dozą nostalgii i tęsknoty, wspominając to, co było i co być mogło. Gdyby tylko wszystko potoczyło się inaczej...

Musiał jednak pogodzić się z tym, co przyniósł mu los i próbować kontynuować to, co sobie obiecał. Uśmiechnął się lekko, posyłając uśmiech w stronę fotografii i wreszcie przekroczył próg kuchni. Przeszłość może była już zamknięta, ale dzięki jego staraniom otwierała się przed nim przyszłość - i to dużo lepsza, niż wydawałoby się na początku całego projektu.

Kiedy sprzątał po posiłku, śpiewał pod nosem. Był chyba jedynym człowiekiem na ziemi, który był za coś wdzięczny pewnemu gangsterowi, obecnie martwemu, a za życia znanemu pod przydomkiem El Diablo.

Zuluaga wszedł do gospody i rozejrzał się po niej, dopiero teraz orientując się, że nie ma pojęcia, czy o tej porze zastanie tutaj Soledad. Miał jednak szczęście i dojrzał dziewczynę krzątającą się za barem i trzymającą w rękach coś, co z daleka przypominało szklankę. Zobaczył, że go zauważyła i dał znak ręką, by do niego podeszła.

- Źle się czuję w takim tłoku - wyjaśnił potem swoje zachowanie, siedząc już przy wskazanym przez nią stoliku. - Dlatego wolałem porozmawiać w jakimś kącie, na uboczu.

Maria kiwnęła głową i uśmiechnęła się wyrozumiale, zachęcając go tym do kontynuacji.

- Przyszedłem tutaj, bo chciałem porozmawiać o pokazie - dodał Cosme. - Od pewnego czasu marzę, żeby zagrać na fortepianie razem z córką. Wiem, że nie jest może wirtuozem klawiatury, ale sama rozumiesz, to moje dziecko, nie widziałem jej tyle lat i...- zawahał się na moment, wiedząc, że prosi o wiele. - Czy mogłabyś jakoś...sam nie wiem...dodać nasz występ do listy? Zagralibyśmy coś krótkiego, może na sam koniec...Proszę? - dodał z nadzieją w głosie.

- Niestety, panie Zuluaga. - Soledad z przykrością patrzyła, jak gasną świetliki w jego oczach. - Nie będzie to możliwe na pokazie, wszystko mamy już ustalone i choćbym chciała - a proszę mi wierzyć, że bardzo - to nie mogę już tego zmienić. Ale...- położyła dłoń na dłoni Cosme zupełnie, jak parę godzin temu zrobiła to Nadia - ...możemy zorganizować to przy innej okazji. Jakiś występ rodzinny, pan, Nadia i może ojciec Leo. A kto wie, może i Christian da się namówić, bo słyszałam, że też zdarza mu się zasiąść przy pianinie. Co pan na to?

- Bardzo chętnie! - świetliki powróciły na swoje miejsce. - I jeszcze gdyby Chris...To nawet więcej, niż to, z czym przyszedłem. Dziękuję, Soledad!

- To będzie dla mnie prawdziwa przyjemność, panie Zuluaga. Porozmawiamy o szczegółach później, dobrze? Teraz w gospodzie jest mnóstwo gości i...

- Wiem, przepraszam - Cosme wszedł jej w słowo. - Chciałem zapytać cię jeszcze tylko o jedno. Czy miałaś może jakieś wiadomości od młodego Crespo? Bo do mnie nie odezwał się ani słowem.

Zacisnęła usta w wąską kreskę, jakby samo wspomnienie Ethana zirytowało ją mocniej, niż chciała to pokazać.

- Nie. Ani jednej. Tylko list, który mi pan przekazał. Domyślam się, że pan go nie czytał, bo nie czytuje pan cudzych listów, ale gdyby poznał pan jego treść, to z pewnością miałby ochotę przetrzepać Ethanowi skórę.

- O? A to dlaczego? - Brew Zuluagi podjechała w górę. - Czy ten małolat cię obraził?

- Nie, nie, nic z tych rzeczy! - zaprotestowała gwałtownie, wciąż zirytowana, nie rozśmieszył jej nawet fakt, że Cosme nazwał trzydziestopięciolatka małolatem. - Wręcz przeciwnie, jego list był piękny i pełen podziękowań. Tyle, że zawarł w nim również zawoalowaną...jakby to powiedzieć...Informację, że może podjąć pewne...drastyczne kroki co do własnej przyszłości. Jeżeli jeszcze pojawi się w Valle de Sombras i spotka się ze mną, nie jestem pewna, czy nie oberwie szlanką. Albo czymś o wiele gorszym!

- Drastyczne kroki? - Brew pozostała na swoim miejscu, ba, nawet podwyższyła się nieco. - Ach, rozumiem. Nie musisz się martwić. Sądzę, że niedługo znowu go zobaczysz - nie mam pewności, oczywiście, ale jeżeli znam się na ludziach...Nie chciałbym być jednakże wtedy w pobliżu, wyglądasz bardzo groźnie, kiedy wspominasz o tym latającym szkle.

Udało mu się. Soledad roześmiała się wesoło, a cała złość uciekła z niej jak powietrze z przekłutego balonika.

- Akurat pana w życiu bym nie skrzywdziła, tym bardziej, że niczym pan mnie nie zdenerwował. Jest pan odpowiedzialny, pamięta, że ktoś może się o pana martwić i nigdy nie wywinąłby takiego numeru, jak...- zawahała się przez moment, orientując się, jakiego określenia chciała użyć.

Zuluaga nie drążył temu, podziękował tylko za pochwały skierowane pod jego adresem i pomysł organizacji rodzinnego koncertu i opuścił gospodę. Sol wróciła na miejsce pracy, próbując wyrzucić sobie z głowy słowa, które jeszcze przed chwilą cisnęły jej się na usta. "Jak ten facet o spojrzeniu koloru czystego oceanu".


Ostatnio zmieniony przez BlackFalcon dnia 13:18:10 13-06-15, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 16:17:44 14-06-15    Temat postu:

247. Christian & Co.

Przeklął pod nosem, gdy kolejny raz włączyła się poczta głosowa. Nie odbierała, a on tego dnia wybitnie nie miał cierpliwości. Poza tym czas ich gonił. Ignacio chciał jak najszybciej rozpocząć remont, a Lia… Już wtedy, gdy po tym co wydarzyło się między nimi nad jeziorem, rozstali się pod ośrodkiem miał nieodparte wrażenie, jakby wszystkiego żałowała. Kiedy delikatnie musnął jej usta na pożegnanie nie powiedziała nic. Szybko cofnęła się o krok, jakby chciała stworzyć między nimi dystans i opuściła głowę, przygryzając dolną wargę, a on poczuł się wtedy jakby uszło z niego całe powietrze. Wiedział, że prędzej czy później będą musieli porozmawiać i domyślał się co usłyszy z jej ust. I choć łudził się, że gdy emocje opadną, być może jakimś cudem zmieni zdanie, był niemal pewien, że Lia za żadne skarby świata nie zgodzi się na wspólne mieszkanie. Musiał więc opuścić swoją kawalarkę, a jedynym miejscem do jakiego mógł się udać, było rodzinne mieszkanie.
Chwycił sportową torbę ze swoimi rzeczami, a chwilę później był już pod drzwiami rodzinnego mieszkania. Zapukał, nie mając ochoty zastać przyjaciółki siostry w jakiejś dwuznacznej sytuacji, a gdy odpowiedziała mu cisza, wyciągnął z kieszeni ciemnych jeansów klucze.
– Co ty tu robisz? Znowu się włamujesz? – usłyszał za sobą wojowniczy, kobiecy głos. Uśmiechnął się pod nosem i zerknął na nią przez ramię. Stała obładowana zakupami, mierząc go morderczym wzrokiem.
– Też się cieszę, że cię widzę, mała – zaśmiał się, wsuwając klucz w zamek i otwierając drzwi. – Proszę – powiedział, przepuszczając ją przodem. Ariana przewróciła oczami z irytacją i weszła do środka.
– Czego chcesz? – spytała, stawiając zakupy na kuchennych szafkach i wymownie spoglądając na jego torbę.
Christian uśmiechnął się jedynym kącikiem ust i spojrzał jej prosto w oczy.
– O ile mnie pamięć nie myli, mieliśmy najpierw uzgodnić warunki wspólnego mieszkania – przypomniała sobie, krzyżując przedramiona na piersiach i spoglądając na niego z bojową miną.
– To trzeba było odbierać telefony i nie szlajać się bóg wie gdzie – odparł Christian, przewiercając ją na wskroś błyszczącym spojrzeniem. – Wydzwaniam do ciebie od kilku dni, a ostatnio jak głupek sterczałem kilka godzin na dole, czekając na ciebie, ale ty przepadłaś jak kamień wodę.
– Chyba się o mnie nie martwiłeś – bardziej stwierdziła niż spytała, odważnie wytrzymując jego spojrzenie. Miał wrażenie, że coś się w niej zmieniło od kiedy widział ją ostatnim razem, a może po prostu wcześniej tego nie dostrzegał? Uśmiechnął się lekko i sięgnął do kieszeni kurtki po papierosy. – O nie! – zaprotestowała stanowczo Santiago. – Jeśli chcesz tu mieszkać, zapomnij, że pozwolę ci smrodzić tu tym dziadostwem. I swoje motocyklowe, upaprane buciory bądź łaskaw zostawiać przy drzwiach – rozkazała, czując, że obojętnie jak bardzo opierałaby się przed wspólnym mieszkaniem i tak jej zdanie nie będzie miało właściwie żadnego znaczenia.
Christian zmarszczył czoło, spojrzał na swoje buty, które po ostatnim deszczu faktycznie nie prezentowały się zbyt dobrze, a potem na twarz Ariany i przez chwilę wpatrywał się w nią bez słowa, usiłując się nie roześmiać.
– Jeszcze jakieś wytyczne? – spytał rozbawiony, potulnie chowając papierosy do kieszeni.
– Nie będę sprzątać syfu, jaki po sobie zostawiasz – zakomunikowała, wzrokiem wskazując na błotną ścieżkę, jaką za sobą zostawił, wchodząc do mieszkania. Christian powiódł wzrokiem za jej spojrzeniem, a kiedy ponownie spojrzał na nią, trzymała już w dłoni plastikowe wiaderko i mopa.
– Wybacz, mała – odparł poważnym tonem, zerkając na zegarek. – Mam dziesięć minut, by stawić się na komisariacie.
– Na komisariacie? Kiepska wymówka – powiedziała, wciskając mu wiaderko z mopem w tors. – Sprzątaj.
– Wrócę wieczorem z resztą moich rzeczy, o ile Diaz nie zechce wsadzić mnie za kratki – oświadczył, przykrywając jej dłonie, którymi trzymała wiaderko, własnymi i delikatnie odpychając je od siebie. – Do zobaczenia, mała – pożegnał się i już go nie było.
Ariana sapnęła pod nosem zirytowana, przeklinając w duchu dzień, w którym poznała Christiana Suareza.

* * *

Była wściekła. Patric Martinez zachowywał się jakby był niespełna rozumu i miała przemożną ochotę zamknąć go razem z jego matką w szpitalu psychiatrycznym. Przynajmniej nie musiałby pisać listów i prosić prokuratora o ich doręczenie. Gaudelupe Martinez nie była ubezwłasnowolniona, poza tym z tego co pamiętała, pacjenci tacy jak ona, z podejrzeniem schizofrenii paranoidalnej, mogli sami odbierać korespondencję. Patric mógł więc wysłać list pocztą tradycyjną, albo nawet zostawić go w recepcji szpitala, zamiast wyręczać się prokuratorem. Prychnęła pod nosem i przewróciła oczami z irytacją, nerwowo pocierając czoło palcami. Musiała się skupić. W tym momencie miała na głowie poważniejsze sprawy niż mamuśka Martinez i jej równie walnięty synalek. Za pozostawienie niezabezpieczonej broni groził mu raczej niewielki wyrok w zawieszeniu, więc gra była niewarta świeczki. Mógł jechać gdzie chciał i robić co mu się podoba, ale musiał liczyć się z tym, że gdy sprawa trafi do sądu, wyrok może zapaść pod jego nieobecność. Jedyne co Lenny mogła i chciała zrobić w tej sprawie – nie tylko jako prokurator, ale przede wszystkim jako człowiek – to zawiadomić organ wydający licencje detektywistyczne, aby wszczął postępowanie dyscyplinarne wobec detektywa Martineza i ewentualnie cofnął licencję oraz złożyć wniosek o cofnięcie wydanego pozwolenia na broń, co też zrobiła od razu. Człowiek taki jak Patric Martinez nie powinien mieć nigdy dostępu do broni. Zastanawiające było to, w jaki sposób zdołał przejść testy psychologiczne, ale Lenny nie zamierzała tego roztrząsać, bo i tak nie miało to już żadnego znaczenia.
Kiedy drzwi do pomieszczenia, które od jakiegoś czasu pełniło rolę jej gabinetu, otworzyły się ze zgrzytem, podniosła wzrok znad dokumentów i uśmiechnęła się lekko, do młodego policjanta, który zastawiając się drzwiami, jakby miała go zaraz zabić samym wzrokiem, wsunął do gabinetu jedynie głowę.
– Przepraszam, pani prokurator, ale przyszedł właśnie pan Barosso – zakomunikował.
– Świetnie, poproś go tutaj. Gdy zjawi się Suarez, przyprowadź go od razu i niech dwóch policjantów będzie w pogotowiu pod drzwiami.
Mundurowy skinął głową i zniknął, zostawiając uchylone drzwi, przez które po chwili pewnym krokiem wszedł Alejandro Barosso.
– Witam panią prokurator – przywitał się uprzejmie, wyciągając dłoń w jej stronę. Lenny przybrała na twarz wystudiowany, zawodowy uśmiech, bez słowa uścisnęła jego dłoń i wskazała miejsce po przeciwnej stronie biurka. – Rozumiem, że zamykamy dziś sprawę napaści na moją osobę? – zagadnął Alex, uśmiechając się szeroko i lubieżnym spojrzeniem obrzucając prokurator Brenner.
– Taką mam nadzieję – odparła enigmatycznie. – Nadal twierdzi pan, że Suarez napadł pana bez powodu, pobił i groził bronią.
– Oczywiście. Podtrzymuję wszystko, co powiedziałem do tej pory. Chyba nie będzie pani dyskutować z odciskami palców na broni?
– Nie mam najmniejszego zamiaru – odparła Lenny.
Alex otworzył usta, by coś powiedzieć, ale nim zdążył to zrobić, drzwi otworzyły się i stanął w nich mecenas Rezende ze swoim klientem.
– Można? – zagadnął, uśmiechając się promiennie do Lenny.
– Zapraszam – odparła służbowym tonem. – Czekamy właśnie na panów. Pan Barosso podtrzymuje swoje dotychczasowe zeznania – zakomunikowała. – Rozumiem, że pan również? – zwróciła się do Christiana.
– Obiłem mu gębę, bo na to zasłużył i to jedyne do czego się przyznaję – odparł krótko, mierząc Alexa wściekłym spojrzeniem.
– Zechcą panowie zerknąć – bardziej stwierdziła niż spytała, odwracając swojego laptopa tak, by wszyscy trzej widzieli monitor. Włączyła nagranie i skupiła się na obserwowaniu twarzy Alexa, która w jednej sekundzie zrobiła się biała jak kreda. Kiedy spojrzała na Christiana, kąciki jego ust drgnęły w lekkim uśmiechu, a w zielonych tęczówkach błysnęła satysfakcja. Mauricio zaś, oparty biodrami o metalową szafkę z dokumentami, wsunął dłoń w kieszeń eleganckich, jasnych spodni, a drugą potarł w zamyśleniu brodę pokrytą kilkudniowym zarostem. – Chce pan coś zmienić w swoich zeznaniach? – zwróciła się do Alexa, ale ten tylko zazgrzytał zębami, a dłoń, którą do tej pory trzymał swobodnie na blacie biurka, zacisnął w pięść. – Ma pan szczęście, że panna Blanco nie złożyła doniesienia, chociaż może wyszłoby to panu na dobre.
– To jest jakaś kpina! – prychnął Alejandro, gwałtownie wstając ze swojego miejsca. – Wierzy pani tej małej dziwce i temu pajacowi? – zagadnął wzrokiem, wskazując na Christiana. – Sama się prosiła.
– O to także? – spytała Lenny, włączając kolejne nagranie.
– Dość! – warknął Alejandro z furią zatrzaskując wieko laptopa prokurator Brenner. – Gorzko pani tego pożałuje! – wycedził przez zęby, wcelowując w Lenny palcem wskazującym.
– Pan wybaczy, ale nie robi na mnie żadnego wrażenia ani pana osoba, ani pańska pozycja w tym miasteczku. Proszę siadać – rozkazała stanowczo. – Jeszcze nie skończyliśmy – dodała i wyciągnęła spod biurka broń zapakowaną w foliowy worek. – Cieszę się, że zgadzamy się w kwestii tego, że z odciskami palców na broni nie należy dyskutować. Wie pan czyje są na tej?
Barosso przeniósł zdumione spojrzenie z broni, na której dostrzegł dobrze mu znaną, charakterystyczną rysę, na orzechowe tęczówki prokurator Brenner, a na jego twarzy malowała się wyłącznie furia, która zdawała się narastać z każdą sekundą.
– To moja broń, więc pewnie moje. Nie rozumiem do czego pani zmierza.
– Znał pan panią Boyer?
– Nie przypominam sobie.
– To dziwne, bo właśnie z tej broni ją zbito.
– Ale to nie znaczy, że ja strzelałem! – zaoponował Alex, czując, że właśnie znalazł się pod ścianą. – Broń zaginęła mi kilka tygodni temu – wymyślił na poczekaniu.
– Nie pogrążaj się, Alex – upomniał Mauricio łagodnym tonem, nie mogąc powstrzymać cisnącego się na usta uśmiechu na widok kuzyna, który w sekundę stracił cały swój animusz, a teraz żałośnie próbował się wyłgać ze wszystkiego. – Nagrabiłeś sobie i nie pomoże ci teraz ani nazwisko, ani brudny szmal twojego ojca.
– Mecenasie – upomniała Lenny, gromiąc go spojrzeniem, na co Rezende uniósł dłonie w geście poddania. – Skoro broń panu zaginęła, czemu pan tego nie zgłosił? – zwróciła się do Alejandra. – Może dlatego, że broń nie była zarejestrowana?
– To nie ja strzelałem. Odciski palców niczego nie dowodzą. Ktoś mógł mieć rękawiczki.
– Gdyby tak było, pana odciski na tej broni nie byłyby tak wyraźne. Jest pan zatrzymany panie Barosso. Na razie pod zarzutem zabójstwa Antonietty Boyer, składania fałszywego zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa i posiadania niezarejestrowanej broni, ale sprawa jest rozwojowa, więc nie wykluczam, że zostaną panu postawione kolejne zarzuty.
– Pani żartuje?
Lenny pokręciła przecząco głową. Alejandro prychnął wściekle pod nosem, odwrócił się na pięcie i szarpnął drzwi, ale tam czekał na niego już Pablo Diaz z obstawą.
– Rączki, Alex – zaśmiał się Diaz, wyciągając zza paska kajdanki, a kiedy ten ani drgnął, zdecydowanym ruchem szarpnął go za łokieć i wykręcił ramiona do tyłu, z pełnym satysfakcji uśmiechem skuwając mu dłonie na plecach.
– Co z panem Suarezem? – zagadnął Mauricio, odprowadzając wzrokiem Diaza i odgrażającego się Alexa.
– Barosso nie wycofał zeznań, więc zostaje pobicie, czemu sam pan Suarez nie zaprzecza, ale biorąc pod uwagę okoliczności, możemy iść na ugodę. Czterdzieści godzin prac społecznie użytecznych, symboliczna grzywna i zapominamy o sprawie.
Mauricio zerknął na Christiana, a kiedy ten skinął głową na zgodę, wrócił spojrzeniem do Lenny.
– Świetnie. Współpraca za panią, to sama przyjemność – dodał, uśmiechając się szeroko i wyciągając w jej stronę dłoń nad biurkiem.
– Z panem również, mecenasie – odparła, pierwszy raz odkąd weszli do gabinetu, uśmiechając się swobodnie i szczerze. – A pana, panie Suarez proszę, żeby na przyszłość starał się pan nie rozwiązywać problemów siłą – upomniała. Christian uśmiechnął się przepraszająco i podrapał dłonią w kark. – Przygotuję zaraz wszystkie dokumenty, podpisze je pan i mam nadzieję, że się więcej nie spotkamy, a przynajmniej nie w takich okolicznościach.
– Pójdę zapalić – odparł, a gdy Lenny kiwnęła głową z aprobatą, opuścił jej gabinet. Wyszedł z komisariatu z pełnym satysfakcji uśmiechem na ustach. Wyglądało na to, że Alejandro Barosso wreszcie dostał to, na co zasłużył – jednoosobowy apartament w iście luksusowej rezydencji dla jemu podobnych w Apodaca. Pewnym krokiem podszedł do swojego Suzuki i sięgnął do kieszeni spodni po papierosy. Kiedy jednak w jego nozdrza wdarł się zapach benzyny, schował je z powrotem i stanął jak wryty, wpatrując się w swój pojazd. A raczej w przytwierdzone nożem do baku zdjęcie. Był na nim z Lią, kiedy rozmawiali przed szkołą tańca Ramireza, stojąc przy samochodzie Ignacia. Zerwał zdjęcie z baku i zerknął na jego spodnią stronę.
Nic nie jest na zawsze. Tylko śmierć jest wieczna – odczytał i zaklął szpetnie pod nosem, odruchowo zaciskając pięść na fotografii. Nie pamiętał, by tamtego dnia widział w pobliżu szkoły Diega kogoś postronnego, oprócz Diaza, ale zdjęcie było dobrej jakości, więc albo jego autor dysponował naprawdę dobrym, profesjonalnym sprzętem, albo było zrobione z bliższej odległości niż mogło się wydawać. – Szlag by to! – warknął, zaciskając szczęki i wpatrując się we wbity w bak nóż. Miał już chwycić za rękojeść, kiedy ktoś zamknął jego nadgarstek w żelaznym uścisku.
– Zostaw – polecił Mauricio, ściągając na siebie jego gniewne spojrzenie. – To dowód, na którym być może są odciski palców.
– Nie będę czekał aż tutejsi, pożal się boże, stróże prawa, znajdą tego głupka – warknął Christian, wyrywając dłoń z uścisku mecenasa.
– Co zrobisz, zakładając, że jakimś cudem go znajdziesz? Obijesz mu gębę, jak Alexowi? – zakpił Mauricio. Suarez zmroził go morderczym spojrzeniem, zacisnął szczęki z wściekłości i zmiął w ustach całą wiązankę przekleństw.
– Dobra, zróbmy to po twojemu, ale jeśli myślisz, że będę siedział z założonymi rękami…
– Nawet nie śmiałbym o to prosić – zaśmiał się Mauricio.
– Nie pajacuj, bo tobie też mogę obić gębę.
– Miałeś nie rozwiązywać problemów siłą – przypomniał Rezende.
– Jeszcze niczego nie podpisałem, poza tym dla ciebie zrobię wyjątek, skoro tak ładnie prosisz.
Rezende uniósł ręce w geście poddania, a po chwili skierował się w stronę komisariatu. Christian zaś gorączkowo myślał kto tak bardzo zawziął się na niego. Barosso? Torres? A może jeszcze ktoś inny? Ktokolwiek by to nie był, z całą pewnością była to ta sama osoba, która poprzednim razem zostawiła mu jasny komunikat na ścianie w salonie. A jeśli ta sama osoba wysyłała liściki z pogróżkami do Lii? Westchnął ciężko i potarł czoło palcami, jeszcze raz zerkając na zmięte zdjęcie, które wciąż kurczowo ściskał w dłoni. Nie wybaczyłby sobie, gdyby przez niego coś stało się Lii. Powinien ją uprzedzić, ale najpierw musiał odpowiedzieć na kolejną serię pytań pani prokurator, która właśnie zmierzała w jego stronę z mecenasem Rezende u boku i człapiącym za nimi podstarzałym funkcjonariuszem, który gorączkowo szukał czegoś po kieszeniach swojego munduru.

* * *

Siedział przy kuchennym stole, obserwując krzątającą się po pomieszczeniu matkę. Nie zachowywała się swobodnie, ale tak, jakby krępowała ją jego obecność, choć za wszelką cenę starała się robić dobrą minę do złej gry. Odchrząknął lekko i wstał od stołu, podchodząc do niej.
– Mamo – powiedział, chwytając ją za ramiona i odwracając przodem do siebie. Przez chwilę wpatrywał się jej w oczy bez słowa, a w końcu przetarł twarz dłońmi i odsunął się o krok, opierając się biodrami o kuchenne szafki. – Sądziłem, że bardziej ucieszy cię mój powrót, ale widzę, że chyba wolałabyś żebym nie pokazywał ci się na oczy.
– Nie mów tak – zaprotestowała Dolores.
– Więc czemu zachowujesz się, jakby znoszenie mojej obecności było dla ciebie najgorszą torturą?
Dolores przymknęła powieki, wsparła się dłońmi o blat szafki i zrobiła kilka głębokich wdechów.
– Ty w czasie swojej pierwszej wizyty po wyjściu z więzienia też zachowałeś się jak kochający syn – odparła z goryczą.
– A jak miałem się zachowywać? – zagrzmiał. – Od kilku miesięcy nie odwiedzałaś mnie, a gdy wyszedłem okazało się, że szlajasz się po mieście z tym czubkiem!
– Mam prawo ułożyć sobie życie z kim chcę – wycedziła przez zaciśnięte zęby, nawet na niego nie patrząc. – Wystarczająco długo byłam sama.
– Tak bardzo zawrócił ci w głowie, że zapomniałaś o bożym świecie? – zakpił Tomas. – O swoim jedynym dziecku?
– Myślisz, że było mi łatwo? Odwiedzać cię tam, wiedząc, że bóg wie czemu, postanowiłeś odsiedzieć wyrok za kogoś innego? Oglądać własne dziecko w więziennym kitlu? Patrzeć jak niszczysz życie swoje i Iriny? – wyrzuciła mu ze łzami w oczach. – A potem dowiedzieć się, że postanowiłeś wrócić pod dach człowieka, przez którego stało się to wszystko?
Tomas potarł czoło palcami i zacisnął szczęki tak mocno, że w jego policzkach pojawiły się pulsujące dołeczki. Tamtego wieczora, kiedy dowiedział się o śmierci Iriny, przyszedł do niej i zupełnie spontanicznie wyznał, że jej potrzebuje, a ona bez słowa przygarnęła go do piersi i przez chwilę tuliła do siebie, jak wtedy gdy był małym chłopcem i przebiegał do niej z obdartym kolanem, miał nadzieję, że wszystko zacznie się układać, ale najwyraźniej oboje chowali do siebie zbyt wiele urazy.
– Nie chcę kolejny raz patrzeć jak niszczysz sobie życie – powiedziała cicho Dolores, spoglądając mu w oczy. – Dlaczego tak uparłeś się, żeby pracować dla Fernanda?
– Może dlatego, że przez całe życie brakowało mi męskiego wzorca, a on zawsze w pewien sposób mi imponował. Miał pieniądze, autorytet…
– Autorytet? – zaśmiała się histerycznie Dolores, kręcąc głową z niedowierzaniem.
– Ja nie miałem żadnego – odparował Tomas bez zastanowienia. – Nie przyszło ci do głowy, że to właśnie przez to, że nie znałem swojego ojca jestem jaki jestem?
To krótkie stwierdzenie zwisło nad głową Dolores jak gilotyna nad szyją skazańca. Wiedziała, że nigdy nie będzie w stanie zastąpić Tomasowi ojca, ale zawsze dbała o to, by niczego mu nie brakowało, by czuł się kochany i szczęśliwy. Wyglądało jednak na to, że jako rodzic, poniosła druzgocącą klęskę, skoro jej syn za autorytet stawiał sobie Fernanda.
– Nie bój się – jego cichy, schrypnięty głos, przerwał ciszę, jaka między nimi zapanowała. – Przejrzałem na oczy i wiem, że stary Barosso to ostatnia osoba, którą powinienem stawiać sobie za wzór.
– Więc dlaczego do niego wróciłeś?
– Bo coś mi się od niego należy za pięć lat odsiadki – odparł krótko.
– Tomas – jęknęła bezradnie Dolores. – To Barosso.
– To człowiek taki sam jak my, nie bóg. I tak samo jak wszyscy popełnia błędy. Zaufaj mi i o nic się nie martw – poprosił, objął ją silnym ramieniem i pocałował w skroń, zatrzymując usta na jej skórze zdecydowanie dłużej niż to było konieczne. – Tylko nie mów nikomu, że wróciłem do niego – dodał, spoglądając matce w oczy, a gdy ta skinęła głową na zgodę, uśmiechnął się lekko i kciukiem delikatnie starł słoną kroplę z jej policzka. – Będzie dobrze – zapewnił. – Wpadnę za klika dni, do zobaczenia – pożegnał się z beztroskim uśmiechem na ustach, jakby nie było całej tej rozmowy.

* * *

Szedł powoli w stronę ośrodka wąską żwirową drogą, z dłońmi wsuniętymi w kieszenie kurtki. Najpierw się wkurzył, że musiał zostawić Suzuki na policyjnym parkingu, ale teraz doszedł do wniosku, że spacer dobrze mu zrobił – przynajmniej zdążył nieco ochłonąć i prawie przestał już myśleć o kolejnych groźbach pod swoim adresem, starając się skupić na czekającej go rozmowie z Lią. Podświadomie czuł, że wcale nie spodoba mu się to, co miała mu do powiedzenia, tak jak nie spodobało mu się to, co zobaczył w jej oczach, gdy spotkali się przed komisariatem.
Słysząc za sobą auto, zjeżdżające z głównej ulicy na żwirową drogę, zszedł na pobocze i nie oglądając się za siebie szedł dalej swoim tempem. Nie zatrzymał się nawet wtedy, gdy auto wyraźnie zwolniło i zatrzymało się. Dopiero kiedy jego uszu dobiegł klakson, odwrócił się za siebie.
– Suarez spacerujący po Valle de Sombras! Tego jeszcze nie było – zaśmiał się Leo, wychylając głowę przez okno swojego [link widoczny dla zalogowanych]. Suarez zgromił go morderczym spojrzeniem i powolnym krokiem ruszył w stronę samochodu. – Chętnie potowarzyszyłbym ci w podziwianiu piękna otaczającej nas przyrody, ale trochę się spieszę.
– Ty? Dokąd niby? – zagadnął rozbawiony Christian. – Przecież ty zawsze na wszystko masz czas.
Leo przewrócił oczami i pokręcił głową z dezaprobatą zgrywając obrażonego.
– Ej! Nie powiedziałem, że cię podwiozę! – zaoponował, gdy Suarez wpakował się na miejsce pasażera.
– Ale nie powiedziałeś też, że tego nie zrobisz – powiedział Christian, zatrzaskując za sobą drzwi.
Leo westchnął ostentacyjnie i zacmokał z niezadowoleniem.
– Podwieź mnie do warsztatu Lii.
– Nie dość, że się wpraszasz, to jeszcze mam spełniać twoje zachcianki? Nie jestem twoim szoferem – zaprotestował, przekręcając kluczyk w stacyjce. – A w ogóle to gdzie masz swoje Suzuki?
– Na policyjnym parkingu – odparł Christian, a Leo na moment oderwał spojrzenie od drogi i wlepił je w przyjaciela niczego nie rozumiejąc. – Patrz gdzie jedziesz, bo nas zabijesz! – warknął Christian, chwytając lewą dłonią za kierownicę i korygując tor jazdy auta, które zaczęło zjeżdżać na pobocze.
– Mówiłem milion razy, żebyś tak nie szarżował, bo Diaz cię w końcu przydybie – odparł strofującym tonem Sanchez, wracając do obserwowania drogi i starając skupić się na prowadzeniu auta.
– Diaz nie ma z tym nic wspólnego – mruknął cicho Christian, wlepiając spojrzenie za boczną szybę i opierając się łokciem o drzwi, przesunął palcem wskazującym po dolnej wardze. – Ktoś przedziurawił mi bak. Nożem przybił do niego zdjęcie, na którym jestem z Lią przed szkołą Diega, a na odwrocie fotografii zostawił kolejną wiadomość.
– Wiadomość? – powtórzył Leo niczym echo.
Nic nie jest na zawsze. Tylko śmierć jest wieczna – wyrecytował Christian. – Pieprzony sukinsyn – warknął Suarez, dając upust emocjom i uderzając otwartą dłonią w deskę rozdzielczą.
– Słuchaj, a może to wszystko jakoś się ze sobą łączy? Te liściki, które dostała Lia z kwiatami, jej wypadek z udziałem czarnego Suva i te wiadomości, które tobie ktoś przesyła, w trzeba przyznać, dość oryginalny sposób.
– Bawi cię to? Bo mnie wcale – odburknął Suarez, ale zaraz się opamiętał. Przesunął dłonią po twarzy i zrobił głęboki wdech. – Przepraszam, Leo.
– Spoko, przywykłem, że zawsze obrywam rykoszetem.
Christian uśmiechnął się jednym kącikiem ust, ale ten uśmiech nie dotarł do jego oczu.
– Widziałeś te liściki, które dostała Lia? – spytał po chwili i zerknął na przyjaciela kątem oka, a ten skinął twierdząco głową. – Co w nich było?
– Czekaj, niech no się skupię.
– Byle nie za bardzo – zaśmiał się Christian.
– Nie zapraszałem cię do m o j e g o samochodu – przypomniał Leo. – Będę w nim robił co mi się będzie podobało.
– Skup się lepiej.
– Zdajesz sobie sprawę, że jesteś dzisiaj niezdecydowany jak baba?
– Leo!
Sanchez przewrócił oczami i kiwnął głową w stronę schowka.
– Otwórz go. Wydaje mi się, że tam schowałem pierwszy bilecik. Chciałem ci go pokazać od razu, ale jak zobaczyłem to arcydzieło na twojej ścianie, to z wrażenia zapomniałem po co do ciebie przyjechałem.
Christian pokręcił głową z dezaprobatą i przeszukał zawartość schowka.
– Masz tu śmietnik gorszy niż w niejednej babskiej torebce – stwierdził, z uśmiechem na ustach wyciągając ze schowka opakowanie prezerwatyw. – I widzę, że jesteś przygotowany na każdą okazję. Owocowe? – zaśmiał się i rzucił paczką w Leo. – Jaki smak preferuje Margarita?
– Oberwiesz – upomniał Leo i starając się zachować powagę, odrzucił paczuszkę w stronę Christiana, który w międzyczasie zdążył już znaleźć bilecik.
Pewnego dnia chwycę Cię za rękę i powiem Ci co czuję. Szkoda tylko, że wtedy możemy już nie żyć – odczytał. Przymknął powieki i odchylił głowę na zagłówek, robiąc głęboki wdech. – To jakiś psychopata – stwierdził, zerkając na Leo. – A ten drugi liścik?
– W tym drugim było coś o niespełnionej miłości, że to rodzaj nienawiści? – odparł Leo, jakby pytał sam siebie, drapiąc się w tył głowy. – Tak… Miłość niespełniona to specyficzny rodzaj nienawiści. Miejmy się na baczności przed jej ofiarą – myślącym samotnikiem – wyrecytował dumny z siebie.
– Nie jestem pewien czy to się ze sobą łączy – stwierdził po chwili Christian, przerywając ciszę, jaka nagle zapanowała w samochodzie. – Chociaż może… – westchnął ciężko i przesunął dłonią po twarzy, ściskając nasadę nosa palcami. – Najgorsze jest to, że nie mam pojęcia kto aż tak bardzo pragnie mojej śmierci. Podpadłem paru ludziom w Stanach, ale nie sądzę, by którykolwiek z nich zadał sobie tyle trudu, by odnaleźć mnie tutaj.
– Więc może to ktoś z tutejszych?
– Leo, nie było mnie tu dziesięć lat, a odkąd wróciłem, to chyba jedynie Alexowi nadepnąłem na odcisk, ale jego mamy z głowy na jakiś czas.
– Jak to?
– Został aresztowany pod zarzutem zabójstwa Antonietty Boyer.
– I dopiero teraz sprzedajesz mi takiego newsa? – oburzył się Leo.
– Dobrze wiedzieć, że ten dupek interesuje cię bardziej niż fakt, że ktoś chce zabić twojego najlepszego kumpla.
– Nie przeceniaj się, Chris – zaśmiał się Leo, wjeżdżając na plac pod warsztatem Lii. Christian zmarszczył czoło i parsknął wesołym śmiechem.
– Życie bez ciebie byłoby nudne, wiesz? – powiedział rozbawiony, wysiadając z jeepa.
– Wiem – przyznał bez skrępowania Leo, szczerząc się od ucha do ucha. – Wpadnę się przywitać z Lią i spadam, bo ojciec chciał, żebym zabrał jeszcze parę rzeczy z ośrodka.
– Poczekaj, to pojadę z tobą – powiedział Christian, zrównując się krokiem z Leo.
– To nie zamierzasz zostać tu dłużej? – zagadnął Sanchez, a jego oczy błysnęły wesoło, kiedy udało mu się pochwycić spojrzenie Suareza. – Widziałem was ostatnio, jak wróciliście po kilkugodzinnej banicji nie wiadomo skąd. Wyglądaliście jakby…
– Milcz! – wszedł mu w zdanie Christian, śmiejąc się wesoło. Leo szturchnął go łokciem pod żebra, chciał coś powiedzieć, ale wtedy z warsztatu wyłonił się postawny blondyn. Sanchez zamilkł na jego widok, spoglądając wymownie na Christiana, a jego mina w tym momencie mówiła jedno: „mnie nie oszukasz, i tak wszystko wiem”.
– Jax! – przywitał się z mężczyzną. – Coś ostatnio często na siebie wpadamy.
– Chyba musimy w końcu wybrać się na jakieś piwo – odparł Jax, uśmiechając się szeroko.
– Faktycznie trzeba coś z tym zrobić. Poznajcie się – zreflektował się Sanchez, przypominając sobie o stojącym za jego plecami Christianie. – To właściciel tego feralnego Suzuki, które spędzało ci sen z powiek, Christian Suarez. A to cudotwórca, który przywrócił twoje cacuszko do życia, Jackson Ward.
– Po prostu Jax – powiedział blondyn, chwytając dłoń Christiana.
– Miło mi – odparł Suarez. – Odwaliłeś kawał niezłej roboty – pochwalił. – Suzuki jest jak nowe, a właściwie było – przyznał, uśmiechając się gorzko.
– Coś nawaliło?
– Gdzie tam! – zaoponował Leo nim Christian zdążył otworzyć usta. – Nie ma opcji przy takiej fachowej robocie, mistrzu. Jakiś dureń przedziurawił mu bak.
Jax roześmiał się niemal w głos.
– Dziurawy bak w porównaniu z tym w jakim stanie była ta maszyna, gdy zajmowałem się nią poprzednim razem, to drobnostka. Jeśli chcesz, mogę się tym zająć – zaoferował.
– Będę wdzięczny – odparł Christian.
– Leo ma mój numer. Lia zresztą też. Wybaczcie panowie, ale spieszę się. Miło było poznać – zwrócił się do Christiana. – Zadzwoń, na pewno się jakoś dogadamy.
– Dzięki – odparł Suarez, podając mu dłoń, po czym obaj z Leo odprowadzili go spojrzeniem.
– Poczekaj, Jax! – zawołał za nim Sanchez, nagle sobie o czymś przypominając i czym prędzej pobiegł w jego stronę. Christian pokręcił głową z dezaprobatą i spojrzał w stronę wejścia do warsztatu. Nabrał powietrza w płuca i wszedł do środka…
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kenaya
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 14 Gru 2009
Posty: 3011
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 16:32:53 14-06-15    Temat postu:

248. Lia / Sol / Vivi

- Nie wiem, co zmalowałeś, ale nie daj się uszkodzić, co? Przydasz mi się jeszcze w jednym kawałku – powiedział Jose zerkając na Rayana błyszczącymi rozbawieniem, lodowato niebieskimi tęczówkami, a potem roześmiał się w głos, kiedy Sanders pokazał mu środkowy palec i szczerząc się od ucha do ucha, zamknął za nim drzwi.
Przesunął dłońmi po zmęczonej twarzy i powoli wszedł do salonu, ale zdążył zaledwie odszukać wzrokiem Vivi, która stała przy kuchennej wyspie, kiedy w jego stronę bez ostrzeżenia poleciał talerz. Uchylił się w ostatniej chwili, a naczynie z impetem roztrzaskało się o ścianę. Zerknął za siebie i usiłując powstrzymać cisnący się na usta uśmiech, przeniósł roześmiany wzrok na Vivi.
- Ulżyło ci? – zapytał, unosząc jasną brew.
- Nie! – warknęła i cisnęła kolejnym talerzem, który podobnie jak jego poprzednik nie trafił w cel, rozpadając się w drobny mak. – Nienawidzę budzić się w pustym łóżku! – wycedziła przez zęby.
- Vi, maleńka, uwierz mi gdybym miał wybór, wolałbym spędzić z tobą cały ranek, albo i dzień, ale miałem robotę – powiedział, robiąc odważny krok w jej stronę.
- Jasne! I dlatego wyszedłeś bez słowa, dupku! - fuknęła wściekle, piorunując go wzrokiem. – Z tego, co wiem żyjemy w dobie telefonów i laptopów, a już na pewno mamy dostęp do kawałka papieru i pieprzonego ołówka!
- Miałem ci zostawiać miłosny liścik na poduszce? – zagadnął, uśmiechając się szeroko i nie odrywając wzroku od jej błyszczących gniewnie orzechowych oczu, powoli zmniejszał dzielący ich dystans.
- Nie zadawaj głupich pytań! Jesteś facetem, wysil trochę mózgownicę i bądź kreatywny. Mam ci wszystko podać na tacy? – warknęła, mrużąc oczy. Rayan zmierzył ją gorącym spojrzeniem i przesunął palcem wskazującym po dolnej wardze, po chwili pochwytując jej zadziorny wzrok.
- Nie mam absolutnie nic przeciwko temu byś podawała mi pewne rzeczy na tacy, a gdybyś nie zauważyła potrafię być cholernie kreatywny – mruknął znacząco zmysłowym półgłosem, z pełną premedytacją przesuwając językiem po dolnej wardze, jakby przed nim stało ulubione ciastko, a jego dzieliły od skosztowania jedynie nanosekundy.
- Jeśli sądzisz, że po tym wszystkim się do mnie dobierzesz, to jesteś w ogromnym błędzie! – wycedziła przez zęby, wcelowując w niego palec i unosząc dumnie podbródek. Wiedziała, że jeśli Rayan w tej chwili się do niej zbliży, w końcu dostanie to czego chce, ale z całą pewnością nie miała zamiaru niczego mu ułatwiać.
- Chcesz się przekonać? – spytał z bezczelnym uśmiechem, a Vivi bez zastanowienia chwyciła stojącą na kuchennej wyspie szklaną miseczkę, wypełnioną migdałami i rzuciła nią przez salon. Rayan schylił się, gdy całość przeleciała mu nad głową i nie mogąc dłużej się powstrzymywać, parsknął głośnym śmiechem. – Vi, litości!
- Mogłeś wysłać sms’a, zadzwonić, albo najzwyczajniej w świecie mnie obudzić, zamiast tak po prostu znikać! – wygarnęła mu, coraz bardziej rozjuszona, zaciskając drobne palce na kuchennej ściereczce, która leżała przed nią na blacie.
- Nie mogłem, bo gdybym cię obudził, żadna siła by mnie nie wyciągnęła z twojego łóżka – przyznał całkowicie szczerze, wwiercając się w nią intensywnym, błękitnym spojrzeniem w taki sposób, że ugięły się pod nią kolana, a po jej ciele przebiegły przyjemne dreszcze, skupiając się wyraźnym pulsowaniem w dole brzucha. Jednak za wszelką cenę usiłowała nie dać niczego po sobie poznać, bo jeśli chciała wygrać to starcie i ustalić nowe zasady między nimi, musiała być twarda, co wbrew pozorom okazało się bardzo trudne, a wręcz niewykonalne.
- Nie urobisz mnie pięknymi słowami, Ray – odparła, siłując się z nim na spojrzenia, kiedy niczym dziki kot, zmierzał w jej kierunku leniwym krokiem.
- Wcale nie chcę tego robić, choć wiem, że to mimo wszystko działa – powiedział, uśmiechając się powoli i seksownie. Vivi warknęła wściekle i chwyciła ściereczkę, na której do tej pory zaciskała palce, po czym zamachnęła się nią z zamiarem zdzielenia Sandersa i starcia mu z twarzy tego aroganckiego uśmiechu. Złapał ją jednak, zamykając jej nadgarstek w delikatnym, ale zdecydowanym uścisku i spojrzał jej głęboko w oczy, a potem powoli, zbliżył się do niej tak, że między ich ciałami nie zostało nawet milimetra przestrzeni i przesunął oba jej nadgarstki, przytrzymując dłonią za jej plecami. – Uwielbiam cię, Vi – szepnął, celowo zawisając tuż nad jej kusząco rozchylonymi wargami i oddychając z nią tym samym powietrzem. – Uwielbiam nawet to jak się na mnie wściekasz, bo kiedy się złościsz jesteś cholernie seksowna – wymruczał w jej usta, zaczepnie trącając jej nos własnym. – Tęskniłem za twoim temperamentem, maleńka…
- Nie grasz fair, Ray – odparła tak cicho, że sama ledwie siebie słyszała, nie odrywając nawet na moment błyszczącego spojrzenia od jego hipnotyzujących oczu. Uśmiechnął się pod nosem jednym kącikiem ust i przesunął wzrokiem po jej twarzy, zatrzymując go na dolnej wardze, którą prowokująco przygryzła, a potem wolną dłonią sięgnął do suwaka jej bluzy i świadomie się z nią bawiąc, nieznośnie powoli rozsuwał go, odsłaniając jej ciało centymetr po centymetrze.
- Gram tak by wygrać – odparł miękko, schrypniętym półgłosem, przyprawiając jej ciało w przyjemne drżenie i wywołując nieznośne pulsowanie w dole brzucha, domagające się natychmiastowego zaspokojenia. Vivi szarpnęła się odruchowo, chcąc wyswobodzić dłonie z jego uścisku, ale Rayan ani drgnął. Zajrzał jej tylko w oczy, a ona odważnie wytrzymała jego rozpalone spojrzenie, gdy w końcu uporał się z suwakiem, a potem powoli rozsunął poły bluzy, napawając oczy widokiem czarnej koronkowej bielizny.
- Puść, Ray. Na przyjemność trzeba sobie zasłużyć – powiedziała, choć przyszło jej z ogromnym trudem, wypowiedzenie tego tak by brzmieć przynajmniej odrobinę stanowczo i obojętnie. Rayan uniósł pytająco brew, przyglądając się jej badawczo przez chwilę, a ona zdusiła w sobie chęć rzucenia się na niego i pożarcia go żywcem.
- A ja nie zasłużyłem … - bardziej stwierdził niż zapytał, zwalniając uścisk na jej nadgarstkach i ku jej rozczarowaniu odsunął się od niej niechętnie.
- Nagrabiłeś sobie. Nie myśl, że wszystko załatwisz słodkimi słówkami, pięknymi oczami i pocałunkami – powiedziała, chwytając poły bluzy i zasłaniając nimi ciało, skrzyżowała przedramiona na piersi.
- Skoro tak … – mruknął pod nosem, wzruszając obojętnie ramionami i ku jej zdziwieniu, odwrócił się na pięcie i zgarniając po drodze swoją skórzaną kurtkę z oparcia kanapy, ruszył w kierunku drzwi.
- Zamierzasz tak po prostu wyjść? – zapytała, marszcząc gniewnie brwi, a Rayan uśmiechnął się szeroko pod nosem, wyraźnie zadowolony z tego, że jego taktyka tak szybko przyniosła rezultaty, po czym przybrał na twarz poważną minę i odwrócił się do niej przodem.
- Przecież chyba tego chcesz, prawda? – zagadnął, przekrzywiając lekko głowę i rozkładając bezradnie ręce, spojrzał jej w oczy.
- Faceci są beznadziejni – westchnęła z rezygnacją. Przygryzła policzek od wewnątrz i opuszczając spojrzenie, nerwowo zaczęła skubać leżącą na blacie ściereczkę. Rayan zachichotał cicho pod nosem i rzucił kurtkę z powrotem na kanapę, a potem skrzyżował przedramiona na szerokiej piersi. – Mógłbyś przynajmniej udawać, że ci zależy – dodała rozżalona, pochwytując jego roześmiane błękitne spojrzenie.
- I wytrwalej cię uwodzić? – spytał nawet nie starając się ukryć uśmiechu. Vivi wzruszyła ramionami, a widząc jak jawnie się z niej naigrywa, zmarszczyła brwi i sapnęła zirytowana.
- Nienawidzę cię – warknęła i chwyciwszy to, co miała akurat pod ręką, cisnęła w niego ostatnim jabłkiem, które leżało do tej pory bezpieczne w koszyku na owoce.
- Wolałbym usłyszeć coś innego – odparł Sanders, kiedy po raz kolejny udało mu się umknąć przed zamachem na jego życie i zdrowie. Uśmiechnął się uwodzicielsko, przez chwilę siłując się z nią na spojrzenia, a potem przywołał ją do siebie skinieniem palca, nie ruszając się przy tym z miejsca.
Viviana wywróciła oczami i w mgnieniu oka pokonała dzielący ich dystans, sprawnie wskakując na niego, kiedy bez wysiłku, chwycił ją za biodra i uniósł, by mogła swobodnie opleść go nogami w pasie.
- Jesteś okropny – powiedziała z wyrzutem, spoglądając na niego spod wachlarza gęstych rzęs, błyszczącymi psotnie orzechowymi tęczówkami.
- Wiem – mruknął i obejmując dłonią jej kark, wpił się zachłannie w jej usta, powoli ruszając do sypialni. Vivi ujęła jego twarz w obie dłonie i oddała pocałunek z takim samym zapałem, niecierpliwie ocierając się o niego własnym ciałem, a kiedy jęknął z aprobatą w jej usta, uśmiechnęła się, po czym przygryzła jego dolną wargę zębami i pociągnęła lekko. Była na niego wściekła, ale trzymanie się od niego z daleka zupełnie nie wchodziło w grę. Opieranie się również nie miało sensu, tym bardziej, jeśli każdym nerwem czuła bliskość jego ciała, kiedy sam jego widok przyprawiał ją o szybsze bicie serca, a jego spojrzenie sprawiało, że czuła się tak, jakby stała przed nim kompletnie naga. Potrafiła myśleć jedynie o tym by wreszcie zaniósł ją do sypialni i rozładował napięcie, które buzowało w niej niczym wulkaniczna lawa. Potrzebowała go jak tlenu w każdym aspekcie swojego życia i nie miała pojęcia jak dała radę żyć z dala od niego cały przeklęty rok. Przy nim była po prostu szczęśliwa. Kochała go i w tej chwili była gotowa wykrzyczeć to nawet całemu światu, bo wiedziała, że chce z nim być do końca życia.
Poruszyła się niespokojnie tuż przy jego ciele, kiedy Rayan ścisnął dłońmi jej pośladki i mocno przytulił ją do siebie. Ciaśniej do niego przylgnęła, wplatając drobne palce w jego jasne włosy i czując rosnące w niej z każdą sekundą pożądanie, oplotła jego język własnym, jakby toczyła z nim jakąś miłosną walkę, a od wygranej zależało jej życie. Rayan mrukną zadowolony, niemal fizycznie czując na sobie rosnące w Vivi zniecierpliwienie, a kiedy dotarli w końcu do sypialni, ugryzł ją lekko w wargę i bez ostrzeżenia rzucił na łóżko, wyrywając z jej gardła okrzyk zaskoczenia. Mrugnął do niej, gdy posłała mu ganiące spojrzenie i szczerząc się jak dziecko, ściągnął koszulkę przez głowę, przez chwilę pozwalając by Vivi cieszyła oczy widokiem jego półnagiego ciała. Odruchowo zwilżyła wargi językiem, przesuwając po jego wysportowanej sylwetce szczegółowym wzrokiem, jakby studiowała właśnie rzeźbę jakiegoś słynnego na całym świecie, artysty. Uśmiechnął się zmysłowo jednym kącikiem ust i wyciągnął dłoń, chwytając ją pod kolanem by rozsunąć jej uda, a potem ułożył się wygodnie między nimi, przygniatając jej drobne ciało swoim ciężarem. Zanim jednak zdążył z powrotem pochłonąć jej usta w pocałunku, przyłożyła palce do jego rozchylonych warg i spojrzała mu głęboko w oczy, zaszklonym wzrokiem.
- Też cię kocham, Ray – wyszeptała, bo żaden dźwięk nie chciał przejść przez jej gardło, ściśnięte od nadmiaru kotłujących się w niej emocji. Sanders odetchnął głęboko i przymykając powieki, oparł się czołem o jej czoło, milcząc przez nieznośnie długą chwilę. W końcu uśmiechnął się pod nosem i pokręcił głową z niedowierzaniem, unosząc się lekko by zajrzeć jej w oczy.
- To właśnie chciałem usłyszeć, Vi – odparł, ujmując jej policzek w dłoń i kciukiem obrysowując kontur dolnej wargi, a gdy ponownie spojrzał jej w oczy, błyszczały tym samym jasnym blaskiem, który widział w nich za każdym razem, gdy byli ze sobą. Wiedział doskonale, że będąc z Vivi miał wszystko i nie potrzebował niczego więcej w życiu. To ona była całym jego światem, jego rajem na ziemi i zamierzał zrobić, co w jego mocy by tak już zostało. Uśmiechnął się lekko i unosząc jej podbródek, wdarł się językiem w jej słodkie usta, a potem wsunął dłoń pod jej włosy i uniósł się na klęczkach, pociągając ją za sobą. Nie odrywając się od jej ust, zsunął z jej ramion, rozpiętą już bluzę i przesunął opuszkami palców po rozgrzanej skórze jej pleców, aż do zapięcia biustonosza.
- Mogę się kłócić z tobą nawet codziennie, jeśli zawsze to się będzie kończyło w ten sposób – zaśmiał się, gdy zdołał się od niej oderwać, by zaczerpnąć tchu. Wsunął palec wskazujący za koronkę między jej piersiami i pociągając delikatnie w dół, wyswobodził je ze zbędnego materiału, nie odrywając przy tym wzroku od jej zamglonych oczu.
- Twoje niedoczekanie – jęknęła Vivi i choć starała się być poważną, jej stanowczy ton zmienił się w przeciągłe westchnienie, gdy Rayan kciukiem zatoczył kółko wokół jej brodawki, z pełną premedytacją omijając najwrażliwsze miejsce, które aż prosiło się o uwagę. – Proszę, Ray … - szepnęła, przygryzając boleśnie dolną wargę i zaglądając mu błagalnie w oczy. – Nie drażnij się ze mną …
- Nie mam zamiaru – wymruczał, wsuwając dłoń w jej włosy i zaciskając na nich place, odsłonił jej delikatną szyję. Przywarł do niej chłodnymi wargami i przygryzł lekko wrażliwe miejsce tuż pod uchem, a potem łagodząc ukąszenie językiem, naparł na nią własnym ciałem i ułożył ją ostrożnie na miękkim materacu …

***

Kiedy wszedł do warsztatu, wzrok Lii mimowolnie powędrował w stronę drzwi, a widok jego wysportowanego ciała, poruszającego się z taką lekkością i nonszalancją, pozbawiał ją tchu. Wyglądał dziko i cholernie seksownie, gdy leniwym krokiem zmierzał w jej kierunku, ani na moment nie odrywając płonącego spojrzenia od jej sarnich oczu. Nagle zrobiło jej się sucho w ustach, a serce zaczęło tłuc w piesi jak opętane i wiedziała, że jeśli za chwilę czegoś nie zrobi, przegra znów to starcie. Zwilżyła spierzchnięte wargi językiem i odchrząknęła, umykając spojrzeniem.
- Cześć – przywitała się, ale zanim zdążył do niej podejść, wetknęła ściereczkę do tylnej kieszeni spodni i obeszła samochód, stając przy roboczym stole i gorączkowo starając się zająć czymś ręce.
- Cześć – odparł, zatrzymując się kilka metrów przed nią, po czym wsunął dłonie do kieszeni jeansów. – Chciałaś pogadać – przypomniał, wyważonym tonem, a Lia skinęła twierdząco głową i odwróciła się do niego przodem, zaciskając palce na blacie za plecami. Odważnie spojrzała mu w oczy, kiedy wpatrywał się w nią czujnie, kompletnie nic przy tym nie mówiąc. Przez chwilę siłowali się tak na spojrzenia, jakby odbywali właśnie tę rozmowę, której tak naprawdę żadne z nich i to z różnych powodów, nie chciało przeprowadzać. To co Lia dostrzegła w jego oczach, sprawiło, że cała ta sytuacja stała się jeszcze trudniejsza do zniesienia. Wyglądał jak skazaniec, który cierpliwie czeka na to, aż sadystyczny sędzia wreszcie przestanie się nad nim pastwić i ogłosi wyrok.
- Nie rób tego, Lia – odezwał się w końcu, błagalnym tonem, nie odrywając od niej przenikliwego spojrzenia. Przełknęła ślinę i przymknęła na moment powieki, by powstrzymać cisnące się do oczu łzy.
- Czego? – spytała szeptem, spoglądając na niego zaszklonym wzrokiem.
- Nie mów, że to był błąd – poprosił cicho. Lia ukryła spojrzenie za wachlarzem ciemnych rzęs i przygryzła policzek od wewnątrz, starając się za wszelką cenę panować nad sobą i nie rozpłakać się na środku warsztatu. Nie mogła tego powiedzieć, bo przecież w tamtym momencie chciała tego tak samo mocno jak on, ale mimo wszystko czuła, że w tej chwili to nie może zabrnąć dalej.
- To się nie może powtórzyć, Christian – odparła w końcu, a kiedy odpowiedziała jej cisza, uniosła niepewny wzrok i pochwyciła jego pełne bólu, zielone spojrzenie, które raniło bardziej niż tysiąc wypowiedzianych słów. – To nas nie doprowadzi do niczego dobrego, a ja nie chcę cię stracić. Wiem, że jeśli to zajdzie dalej niż przyjaźń, skrzywdzimy się nawzajem, a nie chcę tego, Christian. W moim życiu wszystko co dobre, nie trwało dłużej niż chwilę, w końcu roztrzaskując się w drobny mak. Jeśli mogę mieć wpływ na to, by zachować to co jest dla mnie najcenniejsze, zamierzam to zrobić – powiedziała, odważnie wytrzymując jego intensywne spojrzenie, choć czuła się nieswojo pod jego ciężarem.
- Bo nie wierzysz, że możesz być szczęśliwa? – zapytał, niestrudzenie wpatrując się w nią smutnymi oczami. Lia zagryzła boleśnie dolną wargę i zwiesiła głowę, czując piekące pod powiekami łzy. Miał cholerną rację. Nie wierzyła, że może być szczęśliwa, tak samo jak nie wierzyła, że sama może kogoś uszczęśliwić.
Zmarszczyła brwi i zrobiła głęboki wdech, usiłując powstrzymać rozrywający ból w klatce piersiowej.
– Lia ….
- Christian, proszę cię …. – szepnęła, kręcąc bezradnie głową, a kiedy na niego spojrzała, łzy mimowolnie popłynęły jej po policzkach, więc odtarła je nerwowo wierzchem dłoni i znów uciekła spojrzeniem, bo nie była w stanie znieść tego w jaki sposób na nią patrzył.
Christian zaśmiał się gorzko pod nosem i pokręcił głową z niedowierzaniem, ściskając palcami nasadę nosa. Wiedział, że cokolwiek powie, nie zdoła jej w tej chwili przekonać. Lia podjęła decyzję, a on musiał to zaakceptować, bo w przeciwnym razie straci ją bezpowrotnie, a na to nie mógł pozwolić.
- Jeśli tego właśnie chcesz … – odparł cicho, rozkładając bezradnie ręce i po raz ostatni pochwytując jej załzawione spojrzenie, odwrócił się powoli. Zrobił kilka kroków w kierunku wyjścia, ale zanim zdążył opuścić warsztat, zatrzymał się jeszcze i odetchnął głęboko, przymykając na moment powieki. Przesunął dłońmi po twarzy i zaśmiał się pod nosem, a potem niespodziewanie zawrócił, ściągając na siebie zdumione spojrzenie Lii. Przełknęła ślinę i czujnie wpatrywała się w niego, kiedy szybkim krokiem pokonał dzielący ich dystans, a potem chwytając ją za kark, bez ostrzeżenia przywarł do jej warg. Jego pocałunek - głęboki, rozpaczliwy i oszałamiająco prawdziwy - sprawił, że niemal fizycznie poczuła jak jej serce pęka na pół. Z jej gardła wyrwał się jęk, gdy musnął językiem jej wargi, dopraszając się by go wpuściła. Z rozmysłem sięgał po to, co zagrzebała w najciemniejszych zakamarkach swojego serca, a co tak bardzo bała się mu pokazać i wcale nie pytał jej przy tym o pozwolenie.
- Obiecałem, że uszanuję każdą decyzję jaką podejmiesz, Lia – szepnął, kiedy już się od niej oderwał, by zaczerpnąć tchu i spojrzał jej prosto w oczy, kciukiem delikatnie gładząc wrażliwe miejsce tuż pod jej uchem. - Ale nie powiedziałem, że się poddam i nie będę walczył, o to byś ją zmieniła – dodał. Pochylił się i musnął ustami jej czoło, zastygając tak na nieskończenie długą chwilę, a potem nie zaszczycając jej już ani jednym spojrzeniem, wyszedł, zostawiając ją w warsztacie samą.
Lia zakryła dłonią usta i opierając się plecami o ścianę, bezwładnie osunęła się na ziemię i rozkleiła jak małe dziecko. Była cholernie głupia, jeśli sądziła, że to będzie łatwiejsze do zniesienia. Nie było, zwłaszcza, kiedy Christian patrzył na nią z całym tym ogromem uczuć w cudownych oczach, a które przytłaczały intensywnością tak bardzo, że nie potrafiła tego wytrzymać. Wyglądało na to, że z tej sytuacji nie było dobrego wyjścia, bo każde bolało tak samo mocno i żadne nie było słuszne.
Nie wiedziała jak długo siedziała tak kompletnie nieruchomo, z głową wspartą na zgiętych kolanach, dopóki nie usłyszała ciężkich kroków, a po chwili ciepłego, lekko schrypniętego głosu, który sprowadził ją do rzeczywistości.
- Lia? – odezwał się, po raz kolejny wypowiadając jej imię i kucając tuż obok, a kiedy przykrył jej dłoń własną, uniosła głowę i zaszklonym wzrokiem, spojrzała wprost w lodowato niebieskie tęczówki, wpatrujące się w nią z troską i niepokojem. Skrzywiła się cierpko i siąkając cicho nosem, umknęła spojrzeniem.
- Co tu robisz? – zapytała takim tonem jakby miała mu za złe, że tu przyszedł. Odchyliła głowę, opierając ją o ścianę za plecami i spojrzała w przeciwnym kierunku, umykając przed jego badawczym wzrokiem, którym uparcie się w nią wpatrywał.
- Dzwoniłem, ale nie odbierałaś, więc przyjechałem sprawdzić, czy wszystko w porządku, ale chyba nie jest w porządku. Co się stało?
- Nic – burknęła, ostrzej niż zamierzała. – Chcę zostać sama – dodała, wciąż nie zaszczycając go ani jednym spojrzeniem.
Jose milczał przez krótką chwilę, przyglądając jej się czujnie, ale im dłużej na nią patrzył tym bardziej był pewien, że coś ewidentnie jest nie tak i jest to coś, z czym Lia nie umie sobie poradzić. Zostawianie jej w tym stanie samej nie było dobrym pomysłem, a on nie chciał nawet tego robić. Serce podpowiadało mu, że powinien tu teraz zostać i nie pozwolić Lii się rozsypać.
- Więc będziesz musiała mocniej się postarać, żeby mnie stąd wyrzucić – odparł spokojnym, wyważonym tonem, nie odrywając bystrego spojrzenia od jej twarzy.
- Mam ci przywalić, żebyś sobie poszedł?
- Jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej – odparł, a Lia skrzywiła się tylko i zmarszczyła brwi, odruchowo rozcierając mostek, jakby za wszelką cenę usiłowała powstrzymać ból, który bezlitośnie przeszywał jej ciało.
- Nie poczuję … - szepnęła i przymknęła powieki, kiedy łzy, których nie próbowała już nawet powstrzymywać, mimo wszystko popłynęły po jej policzkach.
Jose westchnął cicho i nie czekając na jej reakcję usiadł obok niej, opierając się plecami o ścianę i wspierając przedramię o zgięte kolano.
- Co się dzieje? Wyglądasz, jakby uszło z ciebie życie – przyznał szczerze zaniepokojony, a Lia miała ochotę się roześmiać na dźwięk tych słów, bo dokładnie tak właśnie się czuła. Nie odezwała się jednak słowem, bo żaden dźwięk nie chciał jej przejść przez gardło. – Faceci to dranie, nie warto przez nich płakać – odezwał się po krótkiej chwili milczenia, szybko domyślając się dlaczego Lia jest w takim stanie, jakby za chwilę miała się rozlecieć na milion kawałeczków. Miał ochotę zatłuc gołymi rękami tego, który doprowadził ją do łez i był niemal pewien, że Suarez miał bardzo dużo wspólnego z tym jak w tej chwili wyglądała Lia, nie miał jedynie pojęcia co się właściwie między nimi wydarzyło.
- Sam nim jesteś – odparła cicho Lia, powoli odwracając głowę w jego stronę i spoglądając wprost w jego lazurowe tęczówki, błyszczące tym znanym jej ciepłym światełkiem, jak za każdym razem, gdy na nią patrzył. Nie wiedziała dlaczego, ale w tej chwili sama jego obecność napełniała ją jakimś spokojem i sprawiała, że rozrywający od środka ból stał się po prostu znośniejszy, jakby ktoś nałożył balsam na jej poharatane serce. Nie rozumiała tego i miała wrażenie, że to jest kolejna sprawa, której zwyczajnie nie ogarnia jej umysł.
- Dlatego wiem o czym mówię – powiedział, wyrywając ją z odrętwienia, a gdy znów na niego spojrzała, sprawiał wrażenie, jakby sam myślami był kompletnie w innym miejscu. - To nie oznacza jednak, że dla tych drani nie ma gdzieś odpowiednich kobiet, dla których zapragną przestać nimi być – dodał w końcu i spojrzał na nią łagodnym, lazurowym wzrokiem, uśmiechając się lekko.
- A co jeśli tym razem to nie facet jest łajdakiem, tylko kobieta okazała się być zimną suką? – zapytała cicho, natychmiast umykając spojrzeniem, gdy do oczu znów napłynęły jej łzy.
- Nie mów tak o sobie, nie jesteś zimna, jesteś tylko mocno opancerzona.
- A ty masz dyplom z psychologii? – zakpiła i siąknęła nosem, przesuwając po jego czubku wierzchem dłoni. Nie spojrzała na niego jednak, a Jose zaśmiał się gorzko i opierając głowę o ścianę za plecami, spojrzał w sufit warsztatu.
- Nie, po prostu pod tym względem jesteśmy podobni – stwierdził. - Wychowałem się w domu dziecka i sam mam cholernie twardy pancerz, który przyrósł mi już do kręgosłupa – wyjaśnił tonem wyprutym z jakichkolwiek uczuć, ściągając na siebie jej ciemne spojrzenie. Przez chwilę przyglądała mu się w milczeniu, błyszczącymi sarnimi oczami.
- Przepraszam, nie miałam pojęcia – powiedziała skruszona.
- Przecież nie mogłaś wiedzieć – odparł, uśmiechając się ciepło i spoglądając jej uspokajająco w oczy. Skinęła niewyraźnie głową, wbijając wzrok w swoje splecione dłonie, a Jose zupełnie spontanicznie wyciągnął dłoń i założył jej pasmo włosów za ucho, tym drobnym gestem sprawiając, że kąciki jej ust drgnęły w delikatnym uśmiechu. Odwróciła głowę i popatrzyła na niego znad ramienia, ale w jego oczach nadal nie było niczego czego mogłaby się w jakikolwiek sposób obawiać. Dostrzegła w nich tylko szczerość, ciepło, troskę i coś tak bardzo znajomego, że przestawała mieć jakiekolwiek opory przed tym by mu po prostu zaufać. Pierwszy raz w życiu była pewna, że może to zrobić.
- Fajny facet z ciebie, dlaczego jesteś sam? – zagadnęła po krótkiej chwili milczenia, sondując jego przystojną twarz bystrym spojrzeniem. Torres uśmiechnął się krzywo i wzruszył ramionami, znów opierając przedramię o zgięte kolano i wbijając wzrok w jakiś mało istotny punkt przed sobą. Nigdy nikomu o sobie nie opowiadał. Jedyną osobą, która doskonale go znała była Vivi, ale ona trwała u jego boku, więc nie musiał jej niczego mówić, bo po prostu wiedziała o wszystkim co działo się w jego życiu. W tej chwili Lia sprawiła, że naprawdę zapragnął jej o sobie opowiedzieć; chciał by go dobrze poznała; chciał by wpuściła go do swego świata, tak jak on bez mrugnięcia okiem wpuścił ją do swojego i nie wiedział nawet kiedy to nastąpiło.
- Jakoś się nie złożyło – odezwał się w końcu schrypniętym głosem, przerywając nagle ciszę jaka zapadła między nimi i pochwytując na krótki moment spojrzenie Lii.
- Nie złożyło się, czy nie pojawiła się jeszcze ta właściwa? – zapytała odważnie, a Torres umknął spojrzeniem i przygryzł policzek od wewnątrz, milcząc przez nieznośnie długą chwilę, jakby zastanawiał się, czy powinien odpowiadać na to pytanie.
- Chyba jedno i drugie – przyznał w końcu, odchylając głowę do tyłu i przymykając powieki, zrobił głęboki wdech. – Kiedyś była w moim życiu kobieta. Byłem bardzo młody i sądziłem, że jestem szczęściarzem, bo znalazłem swoje miejsce na ziemi. Poznaliśmy się w jednym z klubów w Miami. Akurat wtedy byłem w wojsku, a ponieważ jeden z naszych się hajtał i chcieliśmy mu zrobić wieczór kawalerski z prawdziwego zdarzenia, skorzystaliśmy z przepustek i poszliśmy się rozerwać. Do tego samego klubu przyszła Ona z koleżankami i nie trudno się domyślić, że zamiast spędzać wieczór z kolegami z koszar, spędziłem go z nią. Potem zaczęliśmy się spotykać i po roku się pobraliśmy – wyrecytował niemal na jednym wydechu. Zaśmiał się cierpko pod nosem i pokręcił głową z niedowierzaniem, kiedy przed oczami niczym film przemknęły mu wspomnienia dawno zagrzebane w zakamarkach pamięci, do których nie chciał już wracać.
- Masz żonę? – zapytała zaskoczona Lia, wpatrując się w niego z wyczekiwaniem, gdy milczał przez nieznośnie długą chwilę. W końcu uniósł smutny wzrok i spojrzał jej głęboko w oczy, kręcąc przecząco głową.
- Już nie – odparł, wzdychając ciężko i obracając w palcach złotą zapalniczkę, którą nie wiadomo kiedy zdążył wyjąć z kieszeni spodni, wbił spojrzenie w swoją dłoń. – To był jeden z tych błędów młodości, o których nie chce się pamiętać, ale które czegoś nas mimo wszystko uczą – dodał w zadumie i zmarszczył czoło, nie zaszczycając Lii, ani jednym spojrzeniem. – Miałem dziewiętnaście lat i wydawało mi się, że jestem zakochany i że ktoś pokochał mnie. Komuś, kto osiemnaście lat spędza w bidulu, jest spragniony uwagi i uczucia, łatwo się pomylić i nazwać kogoś miłością swojego życia. Szybko przekonałem się, że nią nie była, ale nawet nie warto o tym wspominać – powiedział schrypniętym głosem, obojętnie wzruszając ramionami, po czym odchrząknął i uniósł wzrok, napotykając na swojej drodze, bystre sarnie spojrzenie.
- Naprawdę jesteśmy do siebie podobni – stwierdziła Lia, łamiącym się głosem i natychmiast odwróciła głowę. Zagryzła boleśnie dolną wargę i nerwowo zaczęła skubać rozdarcia w swoich jeansach. – Najlepiej nie przywiązywać się do nikogo, ani do niczego i oszczędzić sobie cierpienia, które jest i tak nieuniknione – dodała beznamiętnie i wierzchem dłoni otarła łzy, które niespodziewanie popłynęły jej po policzkach.
- Bezpieczniej, ale nie lepiej, Lia – odparł Jose pewnym głosem, pochwytując jej zaszklone spojrzenie. - Gdy najmniej się będziesz tego spodziewać w Twoim życiu może nadejść moment, kiedy spotkasz kogoś, kto wywróci je do góry nogami jednym spojrzeniem. Jeśli nie zaryzykujesz i nie przestaniesz się chować w swojej skorupie, możesz stracić jedyną szansę na prawdziwe szczęście. Człowiek nie jest stworzony do tego by żyć samotnie – powiedział, opuszczając wzrok i przyglądając się złotej zapalniczce, którą wciąż obracał między palcami. Przesunął kciukiem po wygrawerowanym Skorpionie i napisie od Kylie, który nim się obejrzał, stał się jego osobistą życiową mantrą.
- A ty? Spotkałeś już kobietę, która nieoczekiwanie zatrzęsła twoim światem? – zapytała, a kąciki ust Jose uniosły się w delikatnym, tajemniczym uśmiechu, choć nie odpowiedział od razu.
Owszem, spotkał i to wcale nie tak dawno temu, jakby się mogło wydawać. To miało być zwyczajne „one stand night”, bez romantycznych resentymentów. Od rozwodu często przecież spotykał się z kobietami na jedną noc, a potem bez wyrzutów sumienia wracał do swojego życia, ale tamtym razem … Żadna kobieta nigdy nie działała na niego w ten sposób. Wszystko w niej sprawiało, że choć usiłował, nie potrafił wyrzucić jej z pamięci. Jej zapach, smak, miękkość jej zgrabnego ciała, ciche jęki, jedwabiste ciemne włosy, których nie mógł przestać dotykać, jej gorące usta odważnie oddające każdy pocałunek i domagające się coraz więcej, niecierpliwe palce, które chciwie zagarniały dla siebie każdy centymetr jego ciała i to jak na niego patrzyła. To te czekoladowe oczy, zamglone pożądaniem, pełne blasku, roznamiętnione i tak cholernie przenikliwe, że docierały w te miejsca jego duszy, których nie chciał nikomu nigdy pokazywać – prześladowały go po dziś dzień i sprawiły, że coś w jego sercu drgnęło na krótki moment. Ten jeden jedyny raz zapragnął nie tylko brać, ale również dać od siebie więcej niż zwykle, postawił jej potrzeby na pierwszym miejscu, dbając o jej przyjemność bardziej niż o swoją, z satysfakcją chłonął każdą, nawet najmniejszą reakcję na to co robił z jej ciałem i pierwszy raz w życiu w typowo samczy sposób zapragnął zrobić wszystko by i ona nigdy o nim nie zapomniała.
Westchnął cicho i potarł palcami oczy, wpierając głowę o ścianę.
- Spotkałem – szepnął i uśmiechnął się do niej krzywo. – I Ty również spotkasz kogoś takiego, o ile już nie spotkałaś. Zasługujesz na to by być szczęśliwą i nie wolno ci myśleć inaczej, Lia – dodał spokojnym tonem, spoglądając jej w oczy, w których w jednej chwili zalśniły łzy. Przymknęła powieki, a łzy niczym grochy popłynęły jej po policzkach, wyrywając z jej gardła szloch, którego nie potrafiła dłużej powstrzymywać. Jose odetchnął głęboko i zrobił coś, co robił bardzo rzadko i tylko w stosunku do Vivi. Nie zastanawiał się, nie kalkulował, po prostu zdał się na instynkt i objął ją ramieniem, przygarniając do siebie. Lia bez oporów wtuliła się w jego silne ramiona i rozpłakała na dobre, pragnąc tylko by to potworne uczucie w końcu minęło, a jego miejsce zajęła ulga.
Jose musnął ustami czubek jej głowy i zastygł tak na dłuższą chwilę, a gdy przylgnęła do niego mocniej, tłumiąc szloch, zmarszczył brwi i przymknął powieki, bo nieoczekiwanie dla niego samego, jej płacz, zwyczajnie rozrywał mu serce …

***
Obudziło ją delikatne muśnięcie chłodnych warg na szyi tuż pod uchem, a po chwili ciepła dłoń odważnie przesunęła się z biodra na jej nagi brzuch. Vivi uśmiechnęła się sennie i mruknęła cicho, kiedy twarde męskie ciało przywarło ciasno do jej pleców, a na pośladkach poczuła wyraźne wybrzuszenie, ukryte pod skrawkiem prześcieradła. Zagryzła odruchowo dolną wargę i mocniej wcisnęła się w jego tors, czując jak opuszkami palców kreśli wzory na jej skórze tuż nad pępkiem, powoli kierując się w górę jej ciała.
- Hej – wymruczał Rayan wprost do jej ucha, delikatnie przygryzając jego płatek zębami i wywołując tym sposobem fale przyjemności rozchodzące się do wszystkich zakończeń nerwowych. Pocałował ją tuż za uchem, a potem w kark, wędrując ustami wzdłuż barku do łopatki, aż w końcu musnął ustami jej odkryte ramię. Vivi odruchowo oblizała wargi i wciąż mając przymknięte powieki, rozkoszowała się jego bliskością i czułym pieszczotom, jakie jej fundował. Nakryła jego dłoń swoją i splotła z nim palce, kiedy przesunął nosem po jej szyi i usiłując ją sprowokować do tego by się w końcu odwróciła skubnął zębami ścięgno tuż pod uchem, aż syknęła zaskoczona, a potem zassał boleśnie skórę i zwilżył to miejsce językiem.
Vivi uchyliła powieki i powoli obróciła się w jego ramionach, wygodnie układając się na plecach i spoglądając wprost w roześmiane i pełne satysfakcji jasne tęczówki Rayana, który uśmiechał się leniwie jednym kącikiem ust.
- Najpierw zwiewasz bez słowa, a teraz nie dajesz mi pospać? – zapytała z wyrzutem, choć jej oczy błyszczały wesoło.
- Szkoda czasu na spanie – odparł, odsuwając jej z czoła zbłąkany kosmyk włosów i podpierając się na łokciu, spojrzał jej prosto w oczy. – Nawet nie zdajesz sobie sprawy ile rzeczy chciałbym z tobą robić – przyznał, uśmiechając się lekko i delikatnie przesunął kciukiem po jej dolnej wardze, aż jej usta rozchyliły się zapraszająco.
- A czy choć jedna z tych rzeczy wychodzi poza wizję obcowania ze sobą dwóch nagich ciał? – zapytała rozbawiona, wymownie unosząc brew. Rayan parsknął wesołym śmiechem i pokręcił głową z dezaprobatą.
- I to podobno faceci są świntuchami – zaśmiał się, sprawnie unosząc się na dłoniach i rozsuwając jej uda kolanem, szybko ułożył się między nimi. – Chciałem być grzeczny, ale mi nie pozwalasz – dodał z przyganą w głosie, choć kąciki jego ust uniosły się delikatnie w seksownym uśmiechu.
- Ty grzeczny? – zagadnęła, gdy pochylił głowę i musnął jej wargi w subtelnej pieszczocie.
- A masz wątpliwości? – spytał i nie odrywając wzroku od jej ciemnych oczu, chwycił ją pod kolanem, oplatając się jej nogą w pasie, a potem znów ją pocałował, tym razem zdecydowanie dłużej, rozsuwając jej wargi językiem.
- Całe mnóstwo – szepnęła w jego usta, kiedy się od niej oderwał i przesuwając nosem po jego nosie, uśmiechnęła się lekko. – Ty nigdy nie jesteś grzeczny. Raczej podstępny, jak … Cholera! – rzuciła i bez ostrzeżenia odepchnęła od siebie zdezorientowanego Rayana, zrywając się z łóżka jakby ją parzyło.
- O co chodzi? – spytał, marszcząc brwi i podpierając ciężar ciała na łokciu, wpatrywał się w nią z niepokojem, kiedy zgarnęła z podłogi jego koszulkę. Szybkim ruchem założyła ją przez głowę i ruszyła w kierunku salonu.
- Zaczekaj – poprosiła, spoglądając mu przepraszająco w oczy, ale zanim zdążył się odezwać, zniknęła za drzwiami. Rayan zaśmiał się pod nosem i kręcąc głową z rezygnacją, opadł na poduszki, przesuwając dłońmi po twarzy. Tylko Viviana Cortes mogła wywinąć w łóżku podobny numer, bez słowa wyjaśnienia zostawiając napalonego i zirytowanego faceta samego z krępującym problemem między nogami.
Tymczasem ona sama wpadła do salonu jak burza i usiadła przy szklanym stole, odpalając laptopa. Podciągnęła kolano do piersi, wsunęła na nos okulary w grubych, ciemnych oprawkach, a po chwili wstukując na klawiaturze ciąg poleceń, wodziła czujnym spojrzeniem po ekranie komputera, jakby usilnie próbowała coś znaleźć. W końcu przesunęła palcem po touchpadzie i mrużąc oczy, pochyliła się nieznacznie do przodu, a jej oczy błysnęły triumfalnie.
- Vi, kochanie możesz mi wyjaśnić, co się dzieje? – zapytał Rayan, wchodząc do salonu jedynie w swoich jeansach opadających mu niebezpiecznie nisko na biodrach. Vivi poderwała się z krzesła i doskoczyła do niego z prędkością światła, bez ostrzeżenia sięgając do jego ust, a potem spojrzała mu w oczy ze skruchą.
- Chodź – poprosiła chwytając go za dłoń, po czym bez słowa poprowadziła go do krzesła, na którym chwilę temu siedziała. – Siadaj! – poleciła, a kiedy uniósł wymownie brwi i nieco zirytowany już jej zachowaniem skrzyżował przedramiona na piersi, wywróciła oczami i uśmiechnęła się zalotnie. – Ładnie proszę, usiądź kochanie. To ważne – dodała poważnym tonem, a Rayan orientując się, że rzeczywiście nie było jej do śmiechu, posłusznie zrobił, o co prosiła, obejmując ją ramieniem w pasie, gdy usiadła mu na kolanie.
- A teraz patrz – powiedziała i szybkim ruchem kliknęła na klawiaturze w „Enter” puszczając od początku, wyczyszczone odrobinę z szumów, nagranie z monitoringu, które ostatnio przyniósł jej Rayan. – Zwróć uwagę na to, co jest nad tylnym zderzakiem – zakierowała go, kiedy czujnym wzrokiem śledził to, co działo się na ekranie. Po chwili zmarszczył brwi i pochylił się nad laptopem chcąc lepiej się przyjrzeć, a potem wyciągnął dłoń i naciskając jakiś przycisk na klawiaturze zatrzymał nagranie.
- Czy to jest …. ?
- Jaszczurka – weszła mu w słowo Vivi, pochwytując bystre spojrzenie jego błękitnych tęczówek. – Zwykła [link widoczny dla zalogowanych]. Ludzie naklejają sobie na auta różne rzeczy, a ten wybrał akurat gada – zaśmiała się i ponownie wklepała coś na panelu klawiatury, zerkając przelotnie na ekran. – Sądzę, że ten gekon, czy co to za cholerstwo, nie jest wcale przypadkowe.
- Chcesz mi powiedzieć, że facet wpadnie przez durną naklejkę nad zderzakiem? – zaśmiał się Rayan, ściągając na siebie jej błyszczące spojrzenie.
- Al Capone był najgorszym gangsterem na Sycylii, a wpadł za podatki. Masz pytania? – zagadnęła z rozbawieniem, a Sanders parsknął śmiechem i pokręcił głową z niedowierzaniem, przelotnie znów zerkając na stop-klatkę wyświetlaną na ekranie. – Zresztą przyjrzyj się jeszcze raz – poprosiła po chwili, cofając zapis o kilka sekund. – Spójrz na boczne drzwi Suv’a. Nie widać dobrze, ale światło na karoserii załamuje się w charakterystyczny sposób…
- Wgniecenie?
- Wydaje mi się, że tak. Jeśli to ten sam Suv, wszystko by się zgadzało, a wgniecenie zostało jeszcze po wypadku z motorem Lii. Niestety przez przyciemnione szyby nie działa system detekcji twarzy, ale ta naklejka to zawsze jakiś trop – powiedziała, przygryzając policzek od wewnątrz i zerkając niepewnie na Rayana, który w zamyśleniu wpatrując się w ekran, przesunął palcem wskazującym po dolnej wardze.
- Cholera…. Mam wrażenie, że już gdzieś widziałem podobną jaszczurkę, ale za nic nie mogę sobie przypomnieć gdzie – cmoknął z irytacją i potarł dłonią kark, starając się przywołać w pamięci miejsce, albo sytuację przy okazji, której mógł się natknąć na podobny symbol.
- Zadzwonisz do Johny’ego? – zapytała Vivi odruchowo wplątując opuszki palców w jego jasne włosy. Skinął głową, a potem ujął jej podbródek i musnął delikatnie jej wargi.
- Jesteś niesamowita, wiesz? – zagadnął, uśmiechając się szeroko, a kiedy wzruszyła ramionami, znów złożył na jej ustach krótki pocałunek, a potem sięgnął po leżący na stole telefon i wybrał numer Torresa. Zaklął pod nosem, kiedy odpowiedziała mu cisza i wybrał ponownie, ale z tym samym skutkiem. – Nie odbiera – powiedział i rzucił komórkę z powrotem na stół.
- Na pewno oddzwoni. Miał pojechać do Lii, więc pewnie nadal z nią jest – stwierdziła i uśmiechnęła się lekko, pochwytując rozpalone spojrzenie Rayana.
- W takim razie mamy chwilę, a ponieważ ja nie lubię marnować czasu… - mruknął i wsuwając rękę pod jej kolana, sprawnie podniósł się z krzesła. – Skończę z tobą to co zaczęliśmy zanim jak huragan wyrwałaś mi z łóżka – dodał i bez ostrzeżenia pochłonął jej usta w gorącym pocałunku, kierując się wprost do sypialni.

***

Wrzuciła do szklanej części shakera kilka kostek lodu, a potem sprawnym ruchem chwytając kolejne butelki alkoholi, potrzebnych do przygotowania drinka Rolls Royce, dolała odpowiednią ilość brandy i likieru Cointreau z gorzkich pomarańczy. Do całości dodała jeszcze taką samą miarkę soku pomarańczowego, po czym nałożyła metalową część shakera na szklaną, delikatnie przykryła na moment dłonią, żeby ją uszczelnić, a następnie trzymając shaker jedną ręką na górze, a drugą na dole, potrząsnęła energicznie kilka razy, by dobrze wymieszać zawartość.
Uśmiechnęła się do przechodzącego obok niej Theo i niemal mechanicznie wykonując następne czynności, uderzyła delikatnie dłonią w łączenie pomiędzy szklaną i metalową częścią shakera, a kiedy się rozszczelniły, sięgnęła po specjalne sitko i przelała drinka do przygotowanej wcześniej szklanki koktajlowej wypełnionej już lodem, wsunęła słomkę i podała czekającej przy barze klientce, obdarzając ją jednym ze swoich promiennych uśmiechów. Odruchowo przetarła ściereczką roboczy blat i zgarnęła opróżnione przez gości szklanki z głównej lady, po czym ją również wytarła ściereczką. Pracowała dzisiaj na pełnych obrotach, ale lubiła ruch, bo wtedy mogła wyłączyć myśli i po prostu robić swoje, pozwalając by hałas gromadzącego się w gospodzie tłumu i latynoskie rytmy płynącej z głośników muzyki, wypełniały jej umysł.
Otworzyła piwo, które zamówił kolejny klient i postawiła butelkę na korkowej podstawce, uśmiechając się uprzejmie. Jednak, kiedy jej wzrok padł na jasnowłosego mężczyznę, przeciskającego się przez tłum w kierunku baru, jej uśmiech w jednej chwili zgasł, a dobry humor momentalnie wyparował. Nie wiedziała, czy powinna się roześmiać, czy rozpłakać z bezradności, bo ostatnią rzeczą, jakiej w tej chwili potrzebowała był przyjazd do Valle de Sombras, [link widoczny dla zalogowanych]. Szczerze mówiąc obawiała się tego odkąd pierwszy raz do niej zadzwonił, bo znała go na tyle dobrze, by wiedzieć, że tak łatwo nie odpuszcza. Naiwnie chyba jednak sądziła, że tym razem będzie inaczej i Daniel po prostu da jej spokój, zwłaszcza po tym jak ostatni telefon od niego odebrał Leo. Jak widać to tylko pogorszyło całą sprawę i przyspieszyło nieuniknione.
Zrobiła głęboki wdech i zacisnęła drobne palce na krawędzi blatu, a gdy Daniel uniósł wzrok i ich spojrzenia się splotły, poczuła się jak grunt osuwa jej się spod nóg. Jej serce wykonało salto, a oddech ugrzązł w gardle, utrudniając oddychanie, jakby odcięto jej właśnie dopływ powietrza. Nienawidziła siebie za to bardziej niż jego, bo po tym, co jej zrobił nie powinna na niego reagować w ten sposób, ale jej ciało zdawało się żyć własnym, niezależnym życiem, nie biorąc kompletnie pod uwagę, czego ona chce. Zawsze tak było, kiedy Daniel pojawiał się w pobliżu. Przyciągał ją jak magnez i nie musiał nawet specjalnie się wysilać, by traciła dla niego rozum. Wystarczyła sama jego obecność, bliskość jego wysportowanego ciała, które dawało pozorne poczucie bezpieczeństwa, czułość, którą mimo wszystko jej okazywał i ten wygląd uroczego łobuza – z artystycznym nieładem na głowie, z zadziornym uśmiechem i charakterystycznym błyskiem w jasnozielonych tęczówkach, którymi zawsze patrzył tak jakby chciał zajrzeć w głąb jej duszy i poznać wszystkie tajemnice. Tym razem jednak w jego oczach prócz beztroski, Sol dostrzegła coś jeszcze, coś czego się u niego nie spodziewała i czego nigdy nie widziała – siłę i dojrzałość prawdziwego mężczyzny, a nie smarkacza jakim był jeszcze rok temu.
Przymknęła powieki i pokręciła głową z niedowierzaniem, bo coraz trudniej było jej znieść jego spojrzenie, tak podobne do tego, jakie widziała u niego przez lata, a jednak tak różne od tego, które znała. Po chwili jednak zebrała się w sobie i odważnie spojrzała na niego w momencie, kiedy zatrzymał się tuż przy barze.
- Co tu robisz? – wypaliła ostrzej niż zamierzała, wpatrując się w niego wyczekująco spod zmrużonych powiek.
- Chciałem z tobą porozmawiać – przyznał łagodnie, nie odrywając płonącego spojrzenia od jej zielonych oczu.
- Jestem w pracy – warknęła chłodno, a potem odwróciła wzrok, uśmiechając się uprzejmie do kolejnego klienta. Przyjęła od niego zamówienie, kompletnie ignorując przy tym obecność Daniela, który zajął miejsce na zwolnionym przed momentem stołku barowym i choć Sol uparcie unikała patrzenia na niego, nie potrafił oderwać od niej oczu. Czekając cierpliwie aż obsłuży wciąż napływających do lokalu gości, zrobił kilka głębokich wdechów i wspierając łokcie o ladę baru, przesunął dłońmi po pokrytej zarostem twarzy.
Sol jednak nadal unikała kontaktu wzrokowego z nim, starając się za wszelką cenę skupić na wykonywanej pracy, a nie na tym, że przez cały czas wyczuwała na sobie jego świdrujący wzrok. Przygotowała kolejnego drinka, po czym przelała go z shakera do wysokiej szklanki, wsunęła czerwoną słomkę i uśmiechając się serdecznie, podała klientce. Kątem oka zerknęła na Daniela, który siedział z wzrokiem utkwionym w ekranie telefonu i wyglądał tak jakby naprawdę miał zamiar siedzieć tu chociażby do zamknięcia, jeśli dzięki temu Sol w końcu z nim porozmawia. Przygryzła policzek od wewnątrz i powoli do niego podeszła.
- Długo masz zamiar tu siedzieć? – zapytała, ściągając na siebie jego smutne spojrzenie, w którym było coś, co mimowolnie ścisnęło ją za serce.
- Dopóki ze mną nie porozmawiasz – odparł poważnie, wwiercając się w nią jasnozielonymi tęczówkami w taki sposób, który zawsze pozbawiał ją tchu i sprawiał, że nogi się pod nią uginały. To niesprawiedliwie, że nawet po takim czasie od rozstania jego spojrzenie wciąż działało tak samo, a może nawet bardziej niż kiedyś. - Nie zajmę ci dużo czasu. Proszę, Sol – jęknął cicho, wyraźnie dostrzegając malujące się w jej oczach wahanie. Marisol westchnęła ciężko, po czym podeszła do Theo i zamieniła z nim kilka słów, a kiedy ten skinął jej głową, pokonała dystans dzielący ją od Garcii.
- Wyjdźmy na zewnątrz – rzuciła do Daniela, ale nawet nie zaczekała na jego reakcję, tylko pospieszenie wyszła zza baru i przeciskając się przez tłum, w końcu wydostała się przed gospodę. Zaciągnęła się mocno wieczornym powietrzem, mając nadzieję, że to w jakiś sposób uspokoi nadszarpnięte nerwy i trzepoczące w piersi serce. Objęła się ciasno ramionami i wbiła wzrok przed siebie, kiedy do jej uszu dobiegł odgłos ciężkich kroków na trzeszczącym pod stopami żwirku. Odwróciła się powoli i popatrzyła na Daniela, przez chwilę w milczeniu siłując z nim na spojrzenia, jakby usiłowała dowiedzieć się bez słów, czego on od niej chciał po takim czasie. Nie rozumiała, dlaczego nie da jej spokoju i nie pozwoli zacząć nowego rozdziału w życiu, bez jego udziału. Tym bardziej, że widocznie nigdy nie była dla niego wystarczająco ważna, skoro poszukał u innej tego, czego najwyraźniej nie dostał od niej, choć wychodziła z siebie, by go uszczęśliwić.
- Przepraszam, Sol – powiedział, w końcu przerywając tę nieznośną ciszę, jaka między nimi zapadła, i zajrzał jej głęboko w oczy, na co Marisol zaśmiała się z goryczą i pokręciła głową z niedowierzaniem. Naprawdę sądził, że załatwi wszystko jednym, głupim „przepraszam”? Chciałaby, żeby to wszystko było takie proste, ale nie było i dlatego jej samej z trudem przychodziło uporanie się z tym, co zrobił.
- Czego teraz oczekujesz? – zapytała, przenosząc na niego zaszklone spojrzenie. – Sądzisz, że wpadnę ci w ramiona, wybaczę zdradę i pozwolę znów wejść do mojego świata, po to byś za chwilę wywrócił go ponownie do góry nogami?
Daniel pokręcił przecząco głową i nie wiedząc co zrobić z rękoma, wsunął je do kieszeni jeansów, przymykając na moment powieki.
- Zdaję sobie sprawę, że to nie tak działa, Sol. Wiem, że bardzo cię skrzywdziłem. Że na własne życzenie zniszczyłem to, co było między nami i mogę mieć tylko do siebie pretensję, że tak się to skończyło – powiedział poważnie, pochwytując jej nieufny wzrok, który ranił bardziej niż tysiąc wypowiadanych słów. Mimo to, zrobił krok w jej stronę, a kiedy pokręciła głową w jakimś niemym proteście, posyłając mu ostrzegawcze spojrzenie, zatrzymał się i zrobił głęboki wdech. – Dorosłem, Sol. Nie jestem tym samym gówniarzem, co rok temu. Zapatrzonym w siebie egoistą, dla którego najważniejsza była jego własna wygoda i dobra zabawa.
- Nagle cię olśniło? – zadrwiła, rozkładając bezradnie ręce, a kiedy jego usta wykrzywił gorzki grymas, pokręciła głową i umknęła spojrzeniem, bo ta rozmowa stawała się z każdą chwilą coraz trudniejsza do zniesienia.
- Po prostu straciłem wszystko, co było dla mnie ważne – przyznał po chwili, spokojnym tonem, usiłując wyłowić jej spojrzenie, ale bezskutecznie, bo zawzięcie unikała patrzenia na niego. – Byłem największym kretynem, jakiego widziała ziemia. Popełniłem w życiu mnóstwo błędów, a jednym z kluczowych było skrzywdzenie ciebie. Wiem, że nic mnie nie usprawiedliwia, bo jak się kogoś kocha to się go nie zdradza….
- Zawsze potrafiłeś pięknie mówić – przerwała mu, krzyżując przedramiona na piersi i zamrugała energicznie by odgnić mimowolnie napływające do oczu łzy.
- Owszem, ale zazwyczaj plotłem bez sensu – stwierdził szczerze, na co Sol zaśmiała się niemal histerycznie i potarła czoło placami. – Zachłysnąłem się życiem. Po tym jak lekarze dali mi nadzieję na polepszenie mojego stanu …. – urwał i zrobił głęboki wdech, pochwytując przygnębione spojrzenie jej intensywnie zielonych oczu. – Najzwyczajniej w świecie mi odbiło, Sol – wyjaśnił, krzywiąc się na własne słowa, bo wypowiedziane na głos brzmiały jeszcze gorzej niż w myślach, a tym bardziej nie dawały kompletnie żadnego wytłumaczenia na to, co zrobił.
- Chryste …. – jęknęła, przeczesując gęste włosy palcami obu dłoni. – Dlaczego mi to robisz? Po co tu przyjechałeś, Daniel? - zapytała łamiącym się głosem, marszcząc przy tym brwi i wpatrując się w niego smutnymi zielonymi tęczówkami.
- Bo cię kocham i pierwszy raz w życiu naprawdę znam wagę tych słów – powiedział szczerze i do głębi przejęty, a kiedy Sol wpatrywała się w jego oczy, widziała, że naprawdę mówił to co myślał i coś się w nim zmieniło. Nie był tym samym człowiekiem i teraz łatwiej niż kiedykolwiek było uwierzyć w jego słowa. - Wiem, co straciłem, ale nie zamierzam się poddać i będę o ciebie walczył do upadłego.
- Przykro mi, ale za późno. Daj mi spokój, Daniel. Niech każde z nas pójdzie w swoją stronę i przestańmy się ranić … - szepnęła, bo żaden dźwięk nie chciał jej przejść przez gardło, a potem opuściła wzrok i wierzchem dłoni ocierając płynące po policzkach łzy, wyminęła go z zamiarem wrócenia do gospody. Daniel jednak wyciągnął dłoń i delikatnie chwycił ją za rękę, zatrzymując w pół kroku.
- Zaczekaj - poprosił i zanim zdążyła się wyrwać, stanął tuż za jej plecami i ujął ją za ramiona, wsuwając nos w jej rozpuszczone włosy, pachnące marcepanowym szamponem, który tak uwielbiał. – Pozwól mi naprawić, co spieprzyłem, proszę cię … - szepnął wprost do jej ucha, przesuwając po jego brzegu czubkiem nosa i oddechem drażniąc wrażliwą skórę na szyi.
- Nie ma już czego naprawiać, Daniel – odparła łamiącym się głosem, ale choć chciała się wyrwać, nie miała w sobie dość siły by się poruszyć, gdy czule objął ją ramionami, tuląc mocno do swojego torsu. Przymknęła powieki i zagryzła boleśnie dolną wargę, starając za wszelką cenę zdusić w sobie szloch i odgonić napływające falami wspomnienia z czasów, gdy byli parą. Była z nim naprawdę szczęśliwa, spędzili razem piękne chwile, ale mimo wszystko nie chciała o nich pamiętać. Nie dopuszczała do siebie tych wspomnień, bo dzięki temu łatwiej jej było uporać się ze zdradą i rozstaniem, a teraz wszystko wróciło do niej niczym bumerang, zwalając z nóg.
- Nie skreślaj mnie, skarbie…. Błagam cię – szepnął, delikatnie obracając ją w swoich ramionach, a gdy spojrzała mu w oczy, błyszczącym od łez wzrokiem, ujął jej twarz w obie dłonie i kciukami delikatnie gładząc skórę na policzkach, oparł się czołem o jej czoło. Przymknął powieki i odetchnął głęboko rozkoszując się przez chwilę jej bliskością, dopóki mu pozwalała i nie odtrąciła go definitywnie. – Bardzo za tobą tęsknię. Próbowałem żyć bez ciebie, ale nie potrafię, Sol. Po prostu nie potrafię … – przyznał rozpaczliwie, marszcząc lekko czoło, gdy niespodziewanie coś mocno ścisnęło go za serce.
- Daniel, to nie ma sensu – odezwała się w końcu i oplatając jego nadgarstki drobnymi placami, odsunęła się i z bólem migoczącym z zielonych tęczówkach, zajrzała mu w oczy. – Nie ufam ci już – wyszeptała i odsunęła się, uciekając wzrokiem przed jego przygaszonym spojrzeniem, zbitego psa, którego najzwyczajniej w świecie nie była w stanie znieść.
- Masz kogoś? – zapytał, ale choć spodziewała się usłyszeć w jego głosie pretensje i wyrzuty, był tam jedynie smutek i dojmująca bezsilność.
- Muszę wracać do pracy – odparła, całkowicie ignorując jego pytanie i nie zaszczycając go ani jednym spojrzeniem, obróciła się na pięcie, jednak zanim zdążyła zrobić choćby krok, chwycił ją za łokieć i przyciągnął do siebie. Wsunął ciepłą dłoń pod jej włosy i opuszkami palców gładząc spięte mięśnie, przesunął nosem po jej nosie.
- Sol …. – jęknął w jej kusząco rozchylone usta, znajdujące się niebezpiecznie blisko jego własnych, ale ona pokręciła niewyraźnie głową i naparła dłonią na jego twardy tors, usiłując go od siebie odepchnąć. – Nie wytrzymam bez ciebie dłużej …. Jesteś dla mnie całym światem, kochanie ….
- Puść … - powiedziała Sol drżącym głosem, próbując wyswobodzić się z jego objęć, ale jedyne co wskórała to, to, że przyciągnął ją do siebie jeszcze bliżej. – Daniel , puść! – warknęła ostro, odważnie patrząc mu w oczy, pociemniałymi z gniewu tęczówkami.
- Głuchy jesteś!? – zagrzmiał jakiś męski głos, a Sol korzystając z okazji, że zdezorientowany Daniel, rozluźnił uścisk, odsunęła się od niego na bezpieczną odległość. – Wydaje mi się, że jak kobieta mówi „nie”, to oznacza to „nie” – dodał mężczyzna, wyłaniając się z cienia. Zaciągnął się po raz ostatni nikotynowym dymem, po czym rzucił niedopałek na chodnik i zmierzając w ich kierunku, przydeptał go butem.
- Nie wtrącaj się, to nie jest twoja sprawa – odparował hardo Daniel, zaciskając szczękę tak mocno, że na policzku pojawił mu się pulsujący dołeczek.
- Nie podoba mi się jak się w stosunku do niej zachowujesz, więc będę się wtrącał – warknął szatyn siłując się z Danielem przez chwilę na spojrzenia, po czym stanął z nim twarzą w twarz. Obaj wyglądali jak drapieżniki gotowe w każdej chwili skoczyć sobie wzajemnie do gardeł i Sol odruchowo cała się spięła, wodząc czujnym spojrzeniem od byłego chłopaka do nieznajomego.
- To on? – zapytał w końcu Garcia odrywając wzrok od przybysza i wpatrując się wyczekująco w dziewczynę.
- Odpuść sobie i daj mi wreszcie spokój - powiedziała zmęczonym głosem, przesuwając dłońmi po twarzy. - Możesz zrozumieć, że nie chcę z tobą rozmawiać i nie wrócę do ciebie? – spytała, bezradnie rozkładając ręce.
- Sol …. – westchnął i wyciągnął dłoń, robiąc krok w jej stronę, ale w tej samej chwili, w której dziewczyna odruchowo się wycofała, przed Danielem w mgnieniu oka wyrósł ciemnowłosy mężczyzna.
- Ty naprawdę masz chyba coś ze słuchem – wycedził przez zęby, piorunując go wzrokiem, a coraz bardziej rozjuszony Daniel instynktownie odepchnął go od siebie.
- Podobnie jak ty, baranie!
- Lepiej się zamknij, bo ci za chwilę pomogę i skończy się dzień dziecka – odparował szatyn, posyłając mu ostrzegawcze spojrzenie.
- Przestańcie do ciężkiej cholery! – fuknęła Sol, odważnie stając między nimi i wpatrując się raz w jednego, raz w drugiego z zaciętą miną. – Nie chcę tu bójek, zrozumiano? Czas na ciebie, Daniel – powiedziała stanowczym tonem, znacząco spoglądając mu w oczy.
- To z nim rozmawiałem przez telefon? – zapytał z wyrzutem, a kiedy Sol wywróciła oczami z irytacją, dodał: - Chcę wiedzieć, czy to z nim się związałaś?
- Moje życie to od dawna nie jest twoja sprawa – odparła zupełnie bez emocji, przymykając na moment powieki.
- Komuś takiemu włazisz do łóżka? – wypluł z siebie kompletnie bez zastanowienia, mierząc mężczyznę pogardliwym spojrzeniem. Sol gwałtownie uniosła pełen urazy wzrok, a on w jednej chwili pożałował wypowiedzianych przez siebie słów. Uniosła ręce w geście kapitulacji i kręcąc głową z rezygnacją, zaśmiała się gorzko pod nosem. Cały Daniel – najpierw mówił, później myślał.
- Właśnie w tej chwili powiedziałeś dwa słowa za dużo – wyrzuciła mu prosto w twarz, a gdy złapał ją za rękę, zamykając jej nadgarstek w żelaznym uścisku, szarpnęła się ostro, starając się wyrwać. – Nie dotykaj mnie! – wycedziła przez zęby, ale Daniel ani drgnął. Puścił ją dopiero, kiedy nieznajomy stanął pomiędzy nimi i zasłaniając Sol swoim potężnym ciałem, chwycił blondyna mocno za przegub i odepchnął jego rękę stanowczym gestem.
- Zabieraj łapy! – warknął, niemal sztyletując Daniela wzrokiem, a ten tylko skrzywił się cierpko i przeniósł zawiedzione spojrzenie na byłą dziewczynę.
- Przepraszam, nie to chciałem powiedzieć … - zaczął nieporadnie, usiłując się wytłumaczyć, bo czuł, że cała ta rozmowa całkowicie wymknęła mu się spod kontroli. Nie tak to miało wyglądać, przecież nie chciał jej do siebie jeszcze bardziej zrazić. Przyjechał tu tylko ze względu na nią, pragnął dostać jeszcze jedną szansę, ale wszystko poszło nie tak jak tego oczekiwał.
- Nie ważne, co chciałeś ważne, co powiedziałeś. Zejdź mi z oczu – warknęła, przeczesując ciemne włosy palcami i posyłając mu rozgoryczone spojrzenie. Daniel przesunął dłońmi po twarzy, a po chwili spojrzał jej w oczy jakby walczył sam ze sobą i szukał w jej spojrzeniu czegokolwiek co da mu choć cień nadziei, ale nie było w nich nic prócz łez, żalu i bólu, który sam jej zadał, a który bezlitośnie rozrywał również jego serce. W końcu jednak skinął głową, po czym uniósł ręce w geście poddania i bez słowa odwrócił się, zmierzając do zaparkowanego nieopodal swojego samochodu.
Sol odetchnęła z ulgą i zwiesiła głowę, ściskając palcami nasadę nosa, za wszelką cenę usiłując zebrać do kupy swoje rozbiegane myśli i rozedrgane od nadmiaru emocji ciało.
- Powinnaś lepiej dobierać sobie znajomych – usłyszała po chwili męski głos, a kiedy uniosła powieki, napotkała na swoje drodze, wpatrzone w nią czujnie ciemne spojrzenie.
- Popatrz, gdybyś mi nie powiedział w życiu sama bym na to nie wpadła – zakpiła, a widząc jego rozbawioną minę, parsknęła wesołym śmiechem i pokręciła głową z niedowierzaniem. – Sol – przedstawiła się po chwili, wyciągając do niego dłoń.
- Tomas – mruknął, uśmiechając się lekko jednym kącikiem ust, po czym delikatnie uścisnął jej rękę.
- Dziękuję za pomoc. Ostatnio coś się nie mogę bez niej obyć, a wokoło mam samych wybawicieli – zażartowała, zaglądając mu w oczy, a on uśmiechnął się szeroko, mierząc ją uważnie drobiazgowym spojrzeniem od stóp po czubek głowy.
- Polecam się na przyszłość – odparł, powoli wracając wzrokiem do jej zielonych oczu, ale z pełną premedytacją zignorowała jego powłóczyste spojrzenie i kiwnęła głową na wejście do gospody.
- W ramach podziękowań, mogę postawić ci piwo. Masz ochotę? – zagadnęła, wsuwając dłonie do kieszeni jeansów.
- Jak mógłbym odmówić – powiedział, mrugając do niej i uśmiechając się łobuzersko.
- To tylko piwo, niczego sobie nie wyobrażaj – ostrzegła, wcelowując w niego palec wskazujący. Lozano uniósł tylko ręce w geście poddania i szczerząc się od ucha do ucha, ruszył za Marisol do gospody.


Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 21:21:04 14-06-15, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:10:47 21-06-15    Temat postu:

249. NADIA

Ostatnio zdecydowanie za dużo działo się w jej życiu i wiedziała, że musi w końcu przerwać tę złą passę i skupić się na tym, by odzyskać upragniony od tak dawna spokój. Miała wszystkiego dość, a zwłaszcza tajemnic, które bliskie jej osoby z uporem maniaka ciągle próbowały przed nią ukryć, równocześnie nie dopuszczając, by poznała w końcu prawdę na niektóre dość istotne sprawy. Na pierwszy ogień poszedł Dimitrio. Nadia urządziła mu takie przesłuchanie, jakiego brunet w życiu by się nie spodziewał, a przecież jako jego żona, miała do tego pełne prawo.
- Posłuchaj mnie, Dimitrio – zaczęła łagodnie, składając dłonie jak do modlitwy i opierając je na wysokości czoła. – Jestem już zmęczona tymi wszystkimi podchodami, więc choć raz zagrajmy w otwarte karty i powiedzmy sobie wszystko bez owijania w bawełnę… bez używania kompletnie niepotrzebnych szyfrów… i bez dalszych kłamstw – wyliczyła na trzech palcach, po czym dokładając do nich jeszcze dwa, przeczesała długie włosy, które następnie opadły niedbale wzdłuż jej prawego ramienia.
- A więc szczera rozmowa? – upewnił się mężczyzna, choć doskonale wiedział, co żona miała na myśli.
- Raczej rodzaj spowiedzi – sprostowała, siłując się z nim przez chwilę na spojrzenia. – Chcę wiedzieć wszystko i… – urwała na moment, szukając w głowie odpowiednich słów. – …uwierzyć, że przed laty wcale nie pomyliłam się co do Ciebie, bo życie zbyt wiele razy dało mi już po tyłku, bym teraz musiała znieść jeszcze i to – dokończyła, a serce boleśnie zabiło w jej piersi. Odruchowo położyła na niej dłoń, chcąc zapanować nad emocjami, które ogarnęły ją tak nagle.
- Wszystko w porządku? – zaniepokoił się Dimi, niemal natychmiast zjawiając się u boku kobiety, podczas gdy do tej pory stał ze skwaszoną miną oparty o blat kuchennej lady stojącej jakieś kilkanaście kroków od kanapy, na której siedziała Nadia.
- To ja tutaj zadaje pytania – zaoponowała ostro, podnosząc się z miejsca. Ból minął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, jednak tylko ten fizyczny, bo psychicznie nadal nie czuła się najlepiej. – Co tak naprawdę wydarzyło się w tę noc, kiedy miałeś wypadek? – zapytała, nie kryjąc żalu, jaki zbierał się w niej już od dawna, tylko czekał na odpowiedni moment, żeby się ujawnić.
- Wszystko powiedziałem w telewizji – odparł szybko, unikając wzroku swojej żony. Podszedł do okna i zaczął udawać, że coś na zewnątrz niebywale go zainteresowało.
- Będziesz teraz obserwował ptaki, odlatujące do ciepłych krajów?! – zareagowała mocno, nie siląc się przy tym na żadne uprzejmości. – Mówię do Ciebie, Dimi! – krzyknęła głośniej, chwytając go za nadgarstek i bezlitośnie zaciskając palce na jego przegubie. Tym ruchem zmusiła go, by odwrócił się w jej stronę. Mężczyzna spojrzał jej w oczy z dziwnym wahaniem i pomyślał, że taki szmat czasu upłynął już, odkąd ostatni raz słyszał z jej ust zdrobnienie swojego imienia. Milczał jeszcze chyba przez pięć minut, zanim zdecydował się odpowiedzieć.
- Co chcesz ode mnie usłyszeć?! – wybuchnął nagle, wyrywając się z silnego uścisku brunetki.
- Prawdę! Bo to, czego naopowiadałeś w TV, kupy się nie trzyma! – odwarknęła, łypiąc na niego groźnie. – I w ogóle, to po cholerę żeś tam polazł?!
- Okej, chcesz prawdy?! – powtórzył dla lepszego efektu. – Wszystko, co usłyszałaś na temat mojego wypadku, to wymyślona przeze mnie bajeczka… Zadowolona? – zapytał już spokojniej.
- Dlaczego to zrobiłeś? – spytała naprawdę zszokowana, bo niczego w tej chwili nie rozumiała z zachowania Dimitria. – Dla kasy? – dodała, kiedy długo nie odpowiadał.
- Pieniądze mnie nie obchodzą – odparł całkiem szczerze. – Chciałem tylko, żeby Alex się przestraszył i nie odważył się zrobić Ci krzywdy – wyznał nagle, tym razem odważnie znosząc wzrok De la Cruz. – Przyznaję, że źle się do tego zabrałem, grożąc mu publicznie, ale wątpię, że cokolwiek wskórałbym w rozmowie w cztery oczy, a to był jedyny sposób, który przyszedł mi do głowy.
- I sądzisz, że Alex należy do osób, które przejmują się takimi cyrkami, tak? – prychnęła, uśmiechając się prawie niezauważalnie. – A więc w ogóle go nie znasz – stwierdziła, opadając bezradnie z powrotem na kanapę. – Wcale go nie powstrzymałeś, a jedynie odwlokłeś nieco w czasie to, co nieuniknione... co więcej uważam, że tym wystąpieniem sam wydałeś na siebie wyrok – dokończyła zdanie, podciągając nogi do klatki piersiowej i obejmując je ciasno rękoma.
Na chwilę zapadła grobowa cisza, po której upływie pierwszy odezwał się brunet.
- Nadia – szepnął, unosząc lekko podbródek ukochanej i wymuszając jednocześnie kontakt wzrokowy. Przełknął ogromnych rozmiarów gulę, po czym znowu się odezwał. – Ja po prostu chcę mieć poczucie, że zrobiłem wszystko, co mogłem, by cię chronić przed moją chorą rodzinką… Ciebie, naszą córkę i… twojego syna – dokończył, choć wcale nie był pewien, czy dobrze zrobił, wymieniając tę trzecią osobę.
Nadia zamarła.
- Zaskoczona, że wiem? – zapytał, robiąc znaczącą pauzę. – A no, tak wyszło – rzucił jak gdyby nigdy nic.
- Ale skąd Ty… Ja… Nic z tego nie rozumiem – córka Zuluagi plątała się w wypowiadanych słowach.
- Dowiedziałem się przypadkiem – wyznał zgodnie z prawdą. – I poniekąd, o ironio, Ty sama mi o tym powiedziałaś.
To ostatnie zdanie, które wypłynęło prosto z ust Dimitria, zabrzmiało wcale nie tak groźnie, a jednak nosiło w sobie cień niepokoju i niejasności. Jak Nadia mogła powiedzieć swojemu mężowi o czymś tak dla niej ważnym i teraz tego nie pamiętać? Była wtedy pod wpływem silnego upojenia alkoholowego, innego świństwa, nie była w pełni władz umysłowych czy może Dimi tylko tak blefował? W tym momencie pomysły się jej wyczerpały, więc wolała zwyczajnie zapytać, niż dalej zgadywać.
- Powiedz mi, jak to jest w ogóle możliwe? – zaczęła bez niepotrzebnego unoszenia się. – Ja nic takiego nie pamiętam.
- Wcale się nie dziwię – prychnął rozbawiony.
- Co masz na myśli? – spytała trochę już przerażona. – Że zalałam się w trupa w jakimś barze i potem w chwili słabości, wyznałam ci, że mam syna?
- To nie w Twoim stylu, kochanie – zaśmiał się znowu, po czym zaczął opowiadać, jak do tego doszło. – Pewnej nocy, kiedy wróciłem z pracy do domu, Ty już spałaś. Muszę przyznać, że bardzo niespokojnie, bo ciągle się wierciłaś i coś majaczyłaś. Niemal od razu wyczułem, że coś nie gra, dlatego spróbowałem cię obudzić, ale tego dnia miałaś naprawdę bardzo twardy sen. Położyłem się więc obok Ciebie w nadziei, że może wtedy się trochę uspokoisz, a wtedy Ty, powiedziałaś mi, że masz dziecko z innym mężczyzną. Zrobiłaś to przez sen, zupełnie nieświadomie, dlatego początkowo nie brałem tego na poważnie. Każdy przecież miewa jakieś koszmary, czyż nie? – bardziej stwierdził, niż zapytał. – Ale kiedy sytuacja powtórzyła się jeszcze kilkakrotnie, zacząłem podejrzewać, że to może być prawda. W tajemnicy przed Tobą zacząłem węszyć, szukać informacji, chwytałem się dosłownie wszystkiego, co mogłoby mi pomóc w poznaniu jakichkolwiek faktów i wreszcie znalazłem – dokończył na jednym tchu, mierzwiąc zabawnie swoje czarne włosy.
- Co znalazłeś? – dopytywała się brunetka. – Jego? Mojego syna? Wiesz, gdzie on teraz jest? – Nadia czuła, że serce zaraz wyskoczy jej z piersi ze wzruszenia.
- Ostatnim razem, gdy go widziałem, był z rodzicami zastępczymi w Paryżu – odpowiedział Dimitrio, a De la Cruz uniosła wysoko brwi. – To Miguel de Macedo.
Nadia westchnęła przeciągle.
- Widzę, że i Ciebie ktoś skutecznie wprowadził w błąd – oceniła surowym tonem, patrząc w jakiś nieznany punkt za oknem. – Ten dzieciak nie jest i nigdy nie był moim synem – wyjaśniła szybko. – Nie zgadza się data urodzenia – dodała po chwili, a po jej policzku spłynęła jedna samotna łza.
Barosso zamilkł jakby właśnie został zdzielony tępym narzędziem w tył głowy. Wolał nie wspominać Nadii, o tym jak to w spektakularny sposób wywrócił do góry nogami świat niewinnego dziecka, bo mogłaby być z tego niezła awantura, a teraz mężczyzna nie miał na nią ochoty. Chciał tylko zamknąć się w czterech ścianach na kilka godzin i w spokoju pomyśleć, bo w tej chwili czuł się niewyobrażalnie źle. Cholernie się tego wstydził, a najgorsze było to, że nie wiedział, jak to teraz odkręcić. Przecież mały od pewnego czasu żył w przeświadczeniu, że Dimitrio Barosso jest jego biologicznym ojcem, a Nadia de la Cruz jego biologiczną matką. Sprawy zaszły zdecydowanie za daleko…
Później małżonkowie nie rozmawiali już na ten temat.


Mieszkając w Valle de Sombras, nauczyła się jednej prostej zasady – że tutaj mogło się zdarzyć wszystko – i w istocie naprawdę tak było. Szkoda tylko, że ciągle działy się same złe rzeczy, a te dobre jakby omijały ją szerokim łukiem. Za jakie grzechy? Pytała w myślach samą siebie, ale odpowiedź znikąd nie nadchodziła. Oczywiście wcale nie mówiła, że nic dobrego nie spotkało jej w Miasteczku Cieni, bo byłoby to szalenie niesprawiedliwe. Tutaj w końcu odnalazła ojca, z którym od samego początku łączyła ją jakaś niewidzialna i nierozerwalna więź. Tutaj poznała Sambora Medinę, którego… Nie! Przecież to niedorzeczne! Nadia miała męża i dzieci, do cholery! Nie mogła w tak bezduszny sposób wykorzystać tego biednego chłopaka.
W dodatku Dimitrio o wszystkim zdawał się doskonale wiedzieć. To znaczy, nie tyle o wszystkim, co o jej wczesnym macierzyństwie, którym nie było jej dane długo się cieszyć. Jak mogła niczego nie zauważyć i być na tyle nieostrożna? Owszem, przez sen nie da się kontrolować swojego zachowania, ale kobieta i tak czuła się winna.
Nie chcąc dłużej się tym zadręczać, De la Cruz wróciła myślami do dnia tuż po spotkaniu Cosme z wnuczką oraz zięciem.

Nadia zabrała córkę ze sobą do wydawnictwa, by spędzić z nią jak najwięcej czasu. W końcu nie widziały się od tak dawna, a perspektywa kolejnej rozłąki – choć tylko na kilka godzin – napawała ją bliżej niewyjaśnionym strachem. Dziewczynka siedziała właśnie na sofie nieopodal biurka swojej matki, gdzie na blacie leżały – wypełnione po brzegi jakimiś niezrozumiałymi dla niej służbowymi zapiskami – segregatory. Do piersi mocno tuliła ulubionego misia, który towarzyszył jej przez cały ten czas, kiedy mieszkała z babcią w Puerto Rico. W dniu rozstania dostała go od swoich rodziców i wtedy też obiecała sobie, że nigdy nikomu nie da go nawet potrzymać. Był to swego rodzaju swoisty egoizm, ale Camila postrzegała to nieco inaczej. W końcu była to jedyna rzecz, która pozostała jej po matce i ojcu. Oczywiście miała też album rodzinny, który oglądała za każdym razem, kiedy było jej smutno i źle, ale miś mimo wszystko stanowił dla niej cząstkę utraconej rodziny.
- Córeczko – odezwała się brunetka, przerywając niezręczną ciszę, która trwała w pomieszczeniu od kilku minut. – Zaraz kończę podpisywać dokumenty, więc możemy jechać do wesołego miasteczka. Co Ty na to?
- Super! – pisnęła dziewczynka. – A zabierzemy tatę? – zapytała z nadzieją i radością w głosie.
- Jeśli tylko masz ochotę się z nim zobaczyć, to weź telefon, zadzwoń i zapytaj – uśmiechnęła się De la Cruz, podając Camili swoją komórkę. Nie zamierzała ograniczać ani zakazywać jej kontaktów z ojcem, bo nie miała ku temu żadnych powodów.
- Mogę dać na głośnik? Proszę… – złożyła dł0nie jak do modlitwy, zwracając się bezpośrednio do swojej matki.
- Oczywiście – przytaknęła kobieta, unosząc kąciki ust w szerokim uśmiechu.
Gwiazdka bez większego wahania wykręciła numer, który doskonale znała, co więcej nauczyła się go na pamięć. Po trzech krótkich sygnałach usłyszała w słuchawce ciepły głos Dimitria.
- Tak, Nadia? – odezwał się, sądząc, że po drugiej stronie aparatu znajduje się jego żona.
- To ja tatusiu – zachichotała młoda Barossówna. – Ale cię z mamą nabrałyśmy – stwierdziła po chwili, ciągle zanosząc się śmiechem.
- Osz Ty, mała spryciaro – wypowiedział do telefonu rozbawiony Dimi. – Faktycznie, dałem się nabrać – podjął grę, którą prowadziła z nim córka.
Dwudziestopięciolatka korzystając z okazji, że Estrella rozmawiała z ojcem przez telefon, wróciła do podpisywania dokumentów, a że biurko było usytuowane stosunkowo blisko od sofy, doskonale słyszała też każde słowo męża. Niezmiernie ją cieszyło, że mimo długiej rozłąki oboje z Dimim nie stracili dobrego kontaktu z własnym dzieckiem.
- Mama zabiera mnie za chwilę do wesołego miasteczka – oznajmiła ochoczo dziewczynka. – Chcesz się do nas przyłączyć? – zapytała z niezwykłym entuzjazmem, spoglądając kątem oka na zapracowaną Nadię, która jednocześnie uśmiechała się pod nosem.
- No pewne, że chcę – odparł brunet, po czym dodał. – A powiesz mi, czyj to był pomysł, moja panno?
- Mój – odpowiedziała krótko.
- A zapytałaś mamy o zgodę na moją obecność? – może było to głupie pytanie, zważając na fakt, że mała dzwoniła z telefonu Nadii, ale mimo wszystko wolał zapytać. Camila mogła przecież wziąć jej komórkę bez pozwolenia, i to w najmniej spodziewanym momencie. Możliwości było milion.
- Mama nie ma nic przeciwko – oznajmiła dumnie, uśmiechając się szeroko.
- Na pewno? – chciał się upewnić. – Daj mi ją do telefonu – poprosił łagodnie.
- W porządku, Dimi! – krzyknęła radośnie brunetka zza biurka tak głośno, by mąż mógł ją usłyszeć. Miała podzielną uwagę, a więc potrafiła skupić się i na pracy, i równocześnie nasłuchiwać jednym uchem, co mówił mężczyzna. – Rzucaj wszystko i przyjeżdżaj, bo dziecko na Ciebie czeka!
- Ty nie? – zapytał z nadzieją w głosie.
- Ja nie jestem dzieckiem – odpowiedziała wymijająco i niemal natychmiast posmutniała. Nie chciała go oszukiwać, a tym bardziej dawać złudnych nadziei, że ich małżeństwo da się jeszcze naprawić. Doskonale zdawała sobie bowiem sprawę z tego, że ich relacja nigdy już nie będzie taka jak kiedyś.
- W takim razie do zobaczenia – odparł szybko i się rozłączył, orientując się, że owe pytanie było dla niej bardzo niewygodne. Nie obwiniał jej, bo wiedział, że winę za to ponosi tylko i wyłącznie on sam. Bo odszedł… Bo ją zostawił... Perfidnie oszukał... Sfingował własną śmierć. Nie szukał dla siebie usprawiedliwienia. Już nie. W tym momencie nie miało znaczenia nawet to, że zrobił to wszystko, by ją chronić. Po prostu nie zasługiwał na jej przebaczenie i tyle.
- Camilko, podejdź dziecko – odezwała się Nadia po chwili ciszy, która zapadła w pomieszczeniu, po tym jak dziewczynka nacisnęła czerwoną słuchawkę. – Chciałam Ci jeszcze coś powiedzieć.
- O co chodzi, mamusiu? – zapytała z przejęciem Estrella.
- Bardzo mi się nie podobało to, jak odnosiłaś się wczoraj do swojego dziadka – przyznała szczerze kobieta, układając usta w karcącym grymasie. – Nie chciałam o tym wspominać podczas naszej wizyty tam, ponieważ zauważyłam, że mój tata odebrał Twoje uwagi dość luźno, ale nie życzę sobie, by taka sytuacja się powtórzyła, jasne?
- Przepraszam, ja nie chciałam nikogo urazić – zmieszała się córka Nadii. – To tak samo wyszło... ale się nie powtórzy, słowo harcerza – mówiąc to, uniosła do góry dwa palce.
- No, ja myślę...


Nagle mocno zbladła po twarzy. Zakręciło jej się w głowie, a co gorsza poczuła, że jeśli zaraz nie wyjdzie na świeże powietrze, to w mniej niż sekundę zwróci w toalecie wszystko to, co jadła dziś na śniadanie. W błyskawicznym tempie znalazła się więc na balkonie i wzięła kilkanaście głębokich oddechów, mając nadzieję, że to pomoże i mdłości niedługo miną. Tak się jednak nie stało. Przyszła kolejna fala rozczarowania. Nadia wystawiła głowę za barierkę i zwymiotowała wprost na biednego kota spacerującego sobie spokojnie wzdłuż trotuaru. Kiedy jej wymiociny spotkały się z grzbietem zwierzęcia, El Gato zrobił się bardzo agresywny. Zaczął skakać, turlać się i przeraźliwie miauczeć, byleby tylko pozbyć się ze swojej sierści tego dziwnie pachnącego płynu. De la Cruz machnęła na to ręką, z irytacją przewracając oczami. W tym samym momencie podjęła decyzję, która albo zmieni jej życie o 180 stopni, albo po prostu otworzy jedynie oczy na pewne sprawy. W aptece właściwie nie było kolejki, więc zakup testu ciążowego poszedł całkiem sprawnie i szybko. Kobieta wróciła więc do domu, ale zaraz kiedy położyła drżącą dłoń na klamce drzwi łazienkowych, uleciała z niej niemal cała pewność siebie. W mniej niż sekundę szlak trafił jej równowagę emocjonalną, którą tak skrupulatnie próbowała utrzymać od samego rana. Gwałtownym ruchem puściła klamkę, rzucając na stół opakowanie, które kurczowo ściskała w dłoni i w błyskawicznym tempie znalazła się przy oknie. Otworzyła je, wciągając w nozdrza strużkę świeżego powietrza i odetchnęła głęboko, walcząc jednocześnie ze swoimi zmysłami, które w tym momencie w bardzo brutalny sposób odmawiały współpracy. Westchnęła, odpychając się od szerokiego parapetu. Załamana zaczęła snuć się po mieszkaniu, nerwowo spacerując w tę i z powrotem i starając się ze wszystkich sił, dodać sobie choć odrobinę odwagi. Na szczęście Camila była akurat u Dimitria i brunetka dziękowała Bogu za taki obrót spraw, bo ostatnie czego chciała, to by córka widziała ją w takim właśnie stanie. Nadia usiadła na krześle przy kuchennym stole i spojrzała na kupiony niedawno test ciążowy. Wpatrywała się w niego dłuższą chwilę, po czym w końcu nie wytrzymała ciszy panującej zewsząd. Wrzuciła do torebki wciąż zamknięte opakowanie i wyszła, trzaskając głośno drzwiami. Nie mogła znieść natłoku myśli, które nieustannie odbijały się echem w jej głowie, powodując same szkody psychiczne. Przerażała ją perspektywa, że znowu mogła być w ciąży z nieodpowiednim człowiekiem. Nie chciała... nie mogła!
Sama nie wiedziała jak i kiedy, ale nogi same poniosły ją do warsztatu Lii Blanco. Nie potrafiła tego wytłumaczyć, ale czuła, że znajdzie w tej dziewczynie swoją bratnią duszę. Zapukała cicho, a gdy nie usłyszała odpowiedzi, uchyliła nieco drzwi, zaglądając do środka przez niewielką szczelinę. Dostrzegła Lię ze słuchawkami w uszach, wymieniającą olej silnikowy w dobrze jej znanym starym Mercedesie. Brunetka odchrząknęła znacząco, szerzej otwierając drzwi i przekraczając próg warsztatu. Podeszła bliżej i położyła jej rękę na ramieniu, na co blondynka natychmiast odwróciła głowę i wstrzymała oddech.
- Przepraszam, nie chciałam cię przestraszyć – zaczęła Nadia, dostrzegając w kącikach oczu Lii resztki zaschniętych łez. – Chyba wybrałam nie najlepszy moment, wybacz – zreflektowała się szybko, po czym dodała. – Przyjdę innym razem.
Już chciała wyjść, kiedy panna Blanco zatrzymała ją słowami:
- Nie, zostań proszę – odparła, sięgając do tylnej kieszeni spodni po ściereczkę i wycierając do niej brudne od smaru ręce. Wierzchem czystej dłoni zrobiła ruch, przypominający ocieranie policzków. Starała się być przy tym bardzo dyskretna, ale Nadii i tak nie umknął ten szczegół. – I tak miałam do Ciebie dzwonić w sprawie Mercedesa Cosme – blondynka wysiliła się na blady uśmiech.
- Wszystko w porządku, Lia? – zapytała De la Cruz z troską, wpatrując się w twarz dziewczyny.
- Tak, dlaczego pytasz? – starała się ukryć swój obecny stan psychiczny, ale kiepsko jej to szło. Nadia postanowiła jednak nie dociekać. Uznała, że jeśli Blanco będzie czuła taką potrzebę, to sama o wszystkim jej powie i nie ma sensu na siłę drążyć tematu.
- Po prostu... nie wyglądasz najlepiej – odpowiedziała przejęta brunetka. – Gdybyś zmieniła zdanie i chciała pogadać, to ja chętnie cię wysłucham i nie będę osądzać – zapewniła, po czym sama mocno posmutniała.
- Oj, coś mi się zdaje, że to Ty masz jakiś problem – stwierdziła Lia, przynosząc ze składziku dwa zakurzone krzesła, które następnie porządnie wytarła mokrą szmatką. – Siadaj – poleciła tonem nieznoszącym sprzeciwu. Najlepszym dla niej zapomnieniem zdawało się być w tym momencie słuchanie zwierzeń praktycznie obcej dla niej osoby. Z Nadią bowiem znały się krótko i wcale nie tak dobrze, a jednak nie wiedzieć czemu, blondynka chciała ją wysłuchać. Dostrzegła w jej spojrzeniu, że ta rozmowa jest jej bardzo potrzebna. Jednocześnie była wdzięczna kobiecie, że nie pytała o jej sprawy prywatne, choć doskonale zdawała sobie sprawę, że coś nie gra.
De la Cruz usiadła na podstawionym przez dziewczynę krześle, a zaraz za nią to samo zrobiła Blanco.
- Co z samochodem mojego ojca? – ta pierwsza niespodziewanie zmieniła temat. Mimo wszystko czuła się trochę niezręcznie w zaistniałej sytuacji.
- Ta kwestia zdecydowanie może poczekać – zaoponowała gorliwie. – Widzę, że naprawdę chcesz mi coś powiedzieć, a więc mów. Interesami zajmiemy się później – dokończyła, łapiąc z Nadią kontakt wzrokowy.
Przez kilkanaście wlokących się w nieskończoność chwil, obie kobiety walczyły ze sobą na spojrzenia, a potem jedna z nich rozpłakała się i znienacka wtuliła w ramiona tej drugiej. I bynajmniej nie była to Lia. Blondynka poczuła się trochę dziwnie z myślą, że tak diametralnie role się odwróciły. Jeszcze niedawno sama była pocieszana przez Johny’ego, a teraz to jej przyszło znaleźć się po tej drugiej stronie barykady i to ona pocieszała właścicielkę dużego wydawnictwa. Bez słowa mimowolnie objęła Nadię, a kiedy ta nieco się uspokoiła, odsunęła się od niej. Przez moment siedziały w kompletnym milczeniu, aż w końcu brunetka odezwała się.
- Moje życie to koszmar – zaczęła, nie próbując nawet powstrzymać ciągle płynących łez. – Chciałabym je przespać i niczego już nie czuć – kontynuowała po krótkiej pauzie, wpatrując się nieprzytomnie w jakiś nieznany punkt w podłodze. – Moje dzieci nie zasługują na to, by mieć taką matkę jak ja – kobieta pochwyciła pytające spojrzenie Lii, więc szybko wyjaśniła. – Mam dwójkę dzieci, chłopca i dziewczynkę. Camila, moja córka, ma 8 lat, a jej ojcem jest jeden z Barossów.
- Alex? – wyrwało się pannie Blanco nieoczekiwanie.
- Żartujesz chyba – rozbawiło ją to na tyle, że na sekundę wpełznął na jej usta słaby uśmiech. – Nie dotknęłabym go nawet szczotką do mycia kibli – zarzekła się, spijając z warg słone kropelki. – Dimitrio Barosso, mój mąż... rozkochał mnie w sobie, czego owocem jest Camila, ale to bardziej skomplikowane niż Ci się wydaje. Straciłam z nią kontakt na ponad rok, bo Dimi zadarł z mafią, która z czasem zaczęła grozić całej naszej rodzinie. Dopiero co ją odzyskałam, bo zginął główny mafioso, który kierował całą akcją i jego ludzie także. Problem w tym, że los na każdym kroku sobie ze mnie kpi – mówiła, coraz bardziej łamiącym się głosem. – Mój syn ma obecnie 12 lat, nie wiem gdzie jest, co się z nim dzieje ani nawet czy żyje... Mam pewne podejrzenia, ale to tylko moje niczym niepotwierdzone domysły. Szukam go od dwunastu lat, bo zaraz po porodzie, został uprowadzony... W dodatku został poczęty... – na dwie sekundy zwiesiła głos. – ...z gwałtu. – De la Cruz przełknęła gulę, która stanęła jej w gardle. – Przez pewien czas myślałam, że moim synem jest Miguel de Macedo, ale jak się okazało, był to zły trop... Bardzo zły – spojrzała na zaskoczoną Lię, która chyba nie bardzo wiedziała jak powinna na to wszystko zareagować, a więc by nie przedłużać ciszy, która zapanowała, brunetka postanowiła kontynuować. – A teraz... może się okazać, że mój syn walczy w szpitalu o życie... I żeby było śmieszniej, co w gruncie rzeczy wcale mnie nie śmieszy, kupiłam dzisiaj test ciążowy... Nie zrobiłam go jeszcze, bo boję się wyniku... Mam wszystkie objawy i... Lia, ja już po prostu nie daje rady... Nie mogę kolejny raz być w ciąży z nieodpowiednim facetem.
Po policzkach popłynęły kolejne łzy bezradności. Blondynka spojrzała na mężatkę, która w tej chwili przypominała wrak człowieka, po czym bez słowa wzięła ją za rękę i poprowadziła do ośrodka Nacho. Nie zamierzała jej krytykować. Nadia przyszła do niej, bo chciała się komuś wygadać, a ona nie zwykła oceniać życia innych ludzi.
- Wejdź do łazienki i zrób ten test – powiedziała spokojnie. – Będziesz mieć pewność... To nie musi być ciąża... Może to z przemęczenia ostatnio nie czujesz się najlepiej? – ni to spytała, ni stwierdziła.
- Możliwe, że masz rację, ale boję się – wtuliła głowę w pierś Lii, zupełnie tak jakby ta była jej najlepszą przyjaciółką. Ale kto to wie... Może kiedyś tak właśnie będzie.
Zaskoczona Blanco pogłaskała brunetkę po włosach, czym dodała jej odwagi i już po chwili kobieta zniknęła za drzwiami łazienki. Pięć minut później z niej wyszła i oznajmiła:
- Nie jestem w ciąży, rozumiesz? – z radości w jej oczach na powrót pojawiły się łzy. – Nie jestem – powtórzyła, by sama mogła w to uwierzyć.
- Widzisz? Wystarczyło odrobinę odwagi i przynajmniej wiesz, że niepotrzebnie się martwiłaś – powiedziała Lia, uśmiechając się lekko. Nadia skinęła głową i zrobiła głęboki wdech, by uspokoić rozszalałe w piersi serce i drżące z emocji ciało, czego do tej pory nie była do końca świadoma. Lia ujęła ją za rękę, natychmiast ściągając na siebie jej ciemne spojrzenie. – Wiem, że to niełatwe Nadia, ale musisz wziąć się w garść, bo masz dla kogo żyć. Dzieci to największe szczęście, jakie można otrzymać od losu – dodała, umykając spojrzeniem i przełykając ogromną kulę, która niespodziewanie uformowała jej się w gardle. – Nie wolno ci myśleć, że nie jesteś dla nich odpowiednią matką, bo jesteś jedyną, jaką mają. Kochasz je, a to dla nich najważniejsze. Musisz być silna, dla nich i dla siebie, i bez względu na to jak bardzo będzie ci trudno, nie wolno ci się poddać – powiedziała zduszonym głosem i uśmiechnęła się niewyraźnie, zakładając pasmo jasnych włosów za ucho. – Niektóre dzieci nie mają szansy na prawdziwy dom, a ty masz możliwość im to dać, więc zrób to. Masz ojca, a on z pewnością będzie cię wspierać – dodała jeszcze, odchrząkując cicho i odważnie zaglądając Nadii w oczy. Brunetka zmarszczyła brwi, przez chwilę siłując się z Lią na spojrzenia, jakby usiłowała wyczytać z jej oczu cokolwiek, ale bezskutecznie, bo wyglądało na to, że Lia właśnie w tej chwili skutecznie odgrodziła się od niej wysokim i grubym murem, więc postanowiła to uszanować i nie zadawała pytań.
- Dziękuję – odparła tylko, uśmiechając się łagodnie i zupełnie spontanicznie ponownie ją objęła.
- Nie ma za co, naprawdę – powiedziała Lia, odsuwając się powoli. – Wracajmy do warsztatu – zaproponowała, a kiedy Nadia skinęła jej głową na zgodę, odwróciła się i pomaszerowała przodem wychodząc z łazienek...

_______________

Dziękuję, Madziu (Kenaya)
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3498
Przeczytał: 4 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:31:35 21-06-15    Temat postu:

250. Javier/Victoria

Był spięty, był zdenerwowany a wszystko za sprawą jego mamy. Palcami po raz kolejny przeczesał miękkie jasne włosy wpatrując się w samolot, którego schody powoli opuszczały się w dół. Uśmiechnął się sztucznie przyjmując nonszalancką pozę. Musiał koniecznie wyglądać na odprężonego i szczęśliwego. Oczywiście był szczęśliwy. Ostatni raz widział mamę w maju i strasznie się za nią stęsknił. Nie był jednak odprężony. Który normalny facet byłby odprężony gdyby miał świadomość, iż za kilka godzin jego mama stanie oko w oko z jego narzeczoną? Ba narzeczoną, o której nie miała bladego pojęcia! Tyle się działo w jego życiu w przeciągu ostatnich miesięcy, że zwyczajnie wyleciało mu z głowy, aby powiadomić Celeste o zbliżającym się ślubie. Cieszył się, że w ogóle sobie przypomniał!
W drzwiach stanęła Celeste Reverte. Javier uśmiechnął się szeroko ruszając w kierunku schodów, po których nonszalanckim krokiem schodziła pani Reverte.
- Mamo- powiedział ujmując jej dłoń w swoją. Wargami musnął jej policzek.- Cudownie cię widzieć. – Zaświergotał radosnym tonem Javier kładąc dłoń mamy na swoim przedramieniu. Poprowadził ją w stronę zaparkowanego auta.- Tak się cieszę, że przyjechałaś nie masz pojęcia jak tęskniłem wręcz usychałem z tęsknoty- prowadząc do samochodu mamę nie przestawał mówić. Otworzył jej drzwi od miejsca pasażera. Celeste natomiast zmarszczyła brwi. Javier mówił szybko i nieprzerwanie, co oznaczało, iż jest czymś zdenerwowany i coś ukrywa. Mimo to odwzajemniła jego szeroki uśmiech wślizgując się na miejsce. Torebkę położyła na kolanach.- To ja pomogę z bagażami- powiedział ruszając w stronę wózka z torbami matki.
Celeste uśmiechnęła się. Javier Reverte nie zdawał sobie najprawdopodobniej sprawy, z celu jej wizyty. Pani Reverte, bowiem nie mogła dłużej siedzieć w Nowym Jorku i czekac cierpliwie aż jej jedynak wykona pierwszy krok. Musiała przejąć inicjatywę, bo jak tak dalej pójdzie to pozna synową dopiero na ślubie. O ile przypomnieliby sobie żeby ją zaprosić.
Tak Celeste Reverte doskonale wiedziała o matrymonialnych plamach syna. Jego asystent Daniel przynosząc jej dokumenty do podpisu przez przypadek wygadał się. Oczywiście udała, że o wszystkim wie i że jest bardzo szczęśliwa z takiego obrotu spraw.
Prawda była taka, że nie wiedziała, co ma myśleć o zaręczynach Javiera gdyż jeszcze kilka miesięcy temu nie przestawał mówić o pewnej dziewczynie. Nazywał ją Dzwoneczkiem. Doskonale pamiętała wyraz twarzy Magika, kiedy o niej mówił. Oczy świeciły mu się niczym bożonarodzeniowa choinka. Był w niej zakochany i nawet drobne sugestie ze strony matki, aby wyznał jej swoje uczucia nie przynosiły rezultatu. Javier, bowiem udawał, że to tylko przyjaciółka. Tak i pewnie, dlatego nosił jej zdjęcie w portfelu.
Widziała je tylko raz, lecz zapamiętała, iż Dzwoneczek to bardzo ładna blondynka z burzą loków na głowie. Miała także śliczne niebieskie oczy.
- Gotowe- Javier otworzył drzwi gramoląc się na miejsce kierowcy. Czuł podświadomie, że będzie to długa droga do Valle de Sombras.
***

Victoria Diaz koniecznie musiała zająć czymś myśli. Ubrana w liczną z koszul Javiera stała przed tablicą imitującą weselne stoły usiłując rozsadzić zaproszonych gości. Mimo iż do wesela zostało jeszcze dwa miesiące postanowiła nie odkładać tego na ostatnią chwile. Okazało się, bowiem że zorganizowanie własnego ślubu pochłania mostowo czasu a blondynka zaczynała się poważnie zastanawiać czy uda im się wszystko zorganizować w tak krótkim czasie.
Zarówno ona jak i Javier byli perfekcjonistami, nie zładowały ich pół środki, więc zarówno ślub jak i przyjęcie musiałby być perfekcyjne pod każdym względem. W roztargnieniu przeczesała jasne włosy tłumiąc westchnięcie. Sol miała racje usadzenie gości na odpowiednich miejscach było bardziej skomplikowane niż początkowo sądziła. Musiała uważać, aby obok siebie nie znalazły się osoby, które za sobą nie przepadają.
Ta reguła oczywiście nie dotyczyła Juliana i Ingrid. Oni, jako świadkowie muszą nie tylko obok siebie siedzieć, ale także być swoją osobą towarzysząca. Koniecznie musiała ich uczulić ze nie życzy sobie kłótni na swoim ślubie, ani latających przedmiotów. Nie będzie to jednak łatwe gdyż oboje mieli temperament a konflikty, które gdzieś miedzy nimi się kotłowały teraz zdawały się osiągnąć punkt kulminacyjny.
Vicky, co prawda nie widziała Ingrid od porwania jej przez Inez, lecz spotkała na schodach Juliana, którego wygląd powiedział jej więcej niż wymienione między nimi ogólnikowe zdania.
Pokłócili się. Znowu. Victoria zaczynała się poważnie zastanawiać czy ta dwójka potrafi ze sobą normalnie rozmawiać? Bez używania pięści i latających przedmiotów. Miała nadzieję, że tak.
Wiecznie kłócący się ze sobą przyjaciele nie byli jej jedynym problemem. Sen z powiek spędzała nie tylko śmierć Inez. Co prawda nikt nie zapukał do jej drzwi, aby wypytać ją o śmierć matki, lecz nadal mocno ją niepokoiło. Coraz częściej myślała o swoim dziadku.
Felipe, Diaz, który odkąd odwołał ich spotkanie nie odezwał się ani słowem. Nie odbierał od niej telefonów a jedyne, o czym potrafiła myśleć to czy wie o śmierci córki? A może nie skojarzył faktów, iż Inez Romo i jego dziecko to ta sama osoba. Spławił ją nawet jego ochroniarz, którego przypadkiem spotkała na mieście. Poprosiła, aby przekazał, iż chciałby spotkać się z Felipe. To było tydzień temu.
Victoria, która za kilka godzin miała spotkać się z mama Javiera miała świadomość, iż rodzina Diaz prędzej czy później będzie musiała się ze sobą spotkać. Zarówno ona i Magik odwlekali poznanie się obu rodzin, lecz nie mogą robić tego w nieskończoność. Celeste Reverte, Pablo Diaz i jego ojciec muszą się wreszcie spotkać i wypaść jak najlepiej.
I na deser był jeszcze Mario jej biologiczny ojciec i tym razem to ona odwlekała to spotkanie. Chciała się z nim zobaczyć, lecz z drugiej strony, co miała mu powiedzieć? Jak się zachować? Mario Rodriguez, mimo że ją spłodził i wychowywał przez osiem lat był dla niej teraz obcym człowiekiem. Nie chciała go zranić, odtrącić. Stracił już jedno dziecko nie chciała odbierać mu nadziei, iż nie straci tego drugiego. Jej.
- Czy moje życie w końcu przestanie przypominać telenowelę?- Zapytała sama siebie zerkając na zegarek. Zaklęła cicho szybkim krokiem zmierzając w stronę sypialni. Zamyśliła się tak bardzo, że straciła poczucie czasu. Za niecałą godzinę miał przyjechać Javier z Celeste. Mieli zjeść lekki lunch w gospodzie a o godzinie szesnastej mieli spotkanie z Donna Raquel w sprawie menu. Vicky na samą myśl poczuła skurcz żołądka.
Nie znała się na gotowaniu. Co prawda potrafiła przyrządzić to i owo, ale nie uważała się za jakąś ekspertkę. Nie to, co Javier. On uwielbiał gotować i dyskutować o gotowaniu. Blondynka po raz pierwszy od dawana zobaczyła jak ręcznie sporządza listę potraw. W tamtym momencie uśmiechnęła się do niego palcami przeczesując mu jasne włosy. Trzy razy podkreślił słowo „sernik’. Oczywiście cisto nijak miało się do kuchni czy to francuskiej czy też meksykańskiej czy Javier uwielbiał sernik i pewnie będzie gotów wykłócać się o ciasto z każdym, który spróbuje wybić mu je z głowy.
Śmiejąc się cicho pod nosem zsunęła z ramion koszulę Javiera. Długo zastanawiała się nad tym, co powinna włożyć na spotkanie z przyszła teściową. Chciała wywrzeć jak najlepsze pierwsze, wrażenie. Na początku sądziła, iż najlepsza będzie mała czarna, lecz kiedy ją założyła wydawało się, iż wygląda zbyt poważnie i ponuro. W momencie, kiedy w jej ręce wpadła karmazynowa sukienka miała ochotę podskoczyć i pisnąć z uciechy niczym mała dziewczynka. Stopy wsunęła w kilku centymetrowe szpilki. Spojrzała w lustro cicho wzdychając.
Odkąd po miasteczku rozeszła się wieść, iż ślub Victorii i Javiera odbywała się już w lutym przyszłego roku wszyscy zaczęli przyglądać jej się uważnie. Blondynka doskonale zdawała sobie sprawę, iż ślub organizowany wręcz w ekspresowym tempie zastanawiał innych. W dniu, w którym zrealizowała receptę na magnez jedynie podsycił szepty kłębiące się za jej plecami. Wszystkie miejscowe plotkary wpatrywały się w jej talie jakby chciały jedynie potwierdzić swoje przypuszczenia.
Victoria instynktownie przycisnęła dłoń do płaskiego brzucha. Nie była w ciąży. Kiedyś w przyszłości na pewno będzie miała dziecko, ale nie teraz. Chciała także uniknąć sytuacji, kiedy to mama Javiera pomyśli, że próbuje usidlić syna na dziecko. Vicky wiedziała, iż nigdy by tego nie zrobiła. Małżeństwo z obowiązku tylko w nielicznych przypadkach jest szczęśliwe. Nie musiała daleko szukać. Inez i Mario pobrali się bez miłości i dokąd to ich zaprowadziło?
Z zadumy wyrwał ją dźwięk dzwonka. Spojrzała na zegarek i zmarszczyła brwi. Javier miał przecież swój komplet kluczy. Szybkim krokiem ruszyła w stronę drzwi. Spojrzała przez wizjer wnosząc oczy do nieba na widok mężczyzny stojącego po drugiej stronie. Przekręciła klucz otwierając je. Spojrzała na uśmiechniętego od ucha do ucha Giovanniego.
- Co ty tutaj robisz?- Zapytała splatając ręce na piersiach.
- Byłem w okolicy- odpowiedział jej na pytanie wymijając ją. Udał się do kuchni.- Masz kawę?
- Nie mam dla ciebie czasu Gio- ruszyła za nim zirytowana. Ostatnie, czego chciała to spotkania Romo z Celeste. – Mówię poważnie.
- Śmierć Inez Romo oficjalnie została zakwalifikowana, jako samobójstwo- powiedział beztroskim tonem podnosząc klosz. Sięgał po muffiny. Wbił zęby w słodkie ciastko.
- Co? Ale jak?
- To proste- zaczął odwracając się w jej stronę- policja w Valle de Sombras dostała list, w którym Inez wyznaje swoje winy i informuje, iż nie może dłużej tak dalej żyć, dlatego też postanawia dokonać żywota w miejscu, którym wszystko się zaczęło. Przez samospalenie. – Odgryzł kolejny kawałek ciastka i westchną.- Czyż historia pięknie nie zatoczyła koła?- Zapytał sarkastycznie uśmiechając się szeroko.
- Inez wysłała list- powiedziała niedowierzając historii, którą przytoczył dla niej Giovanni- To niedorzeczne! Policja w Valle de Sombras by się na to nie nabrała. Nikt przy zdrowych zmysłach nie nabrałby się na samobójstwo i to w taki sposób.
- Mamy szczęście, że policja nie jest przy zdrowych zmysłach i nabrała się na moją totalną improwizację- oblizał palce z lukru. – Sprawa zamknięta.
- A „dwie róże”?
- Twój wujaszek się nimi zajmie. Niech ma jakiś pożytek ze znajomości ze świętej pamięci Romo. Acha i zapraszam cię na stypę.
- Co takiego?
- Stypa to takie przyjęcie urządzane zaraz po pogrzebie.
- Wiem, co to jest stypa- warknęła- tylko, po co?
- Dla zachowania pozorów siostrzyczko. Nikt nie może podejrzewać ani mnie ani ciebie czy Juliana i Ingrid, dlatego wyprawie jej pogrzeb godny Al Capone- Zachichotał- później wyjeżdżam.
- Co?- Zaskoczona usiadła na krześle.
- Wracam do Atlanty. Zabieram żonę i jedziemy do córki.
Szok, jaki dostrzegł malujący się na jej twarzy sprawił, że uśmiechnął się szeroko.
- Tak mam żonę Helenę - powiedział- córkę Sophie. Mała ma siedem lat i wdała się w matkę. – Odparł rozmarzonym głosem wzdychając.- Słodkie uparte z niej stworzenie. Dobrze, więc skoro nie chcesz poczęstować mnie kawą będę się zbierał. – Mruknął ruszając w stronę drzwi- Powinnaś wpaść na pogrzeb.
- Nie Gio
- Przyjdź a gwarantuje, że nie będziesz żałować. Kto wie, kogo można spotkać na pogrzebach- uśmiechnął się tajemniczo odwracając głowę w stronę przyszłej pani Reverte?- nie musisz mnie odprowadzać sam trafię do drzwi.
Zmierzając w stronę drzwi był z siebie niezwykle zadowolony. Inez nie żyła, nikt z jego przyjaciół nie odpowie za jej śmierć a co najważniejsze za kilka godzin spotka się z córką.
Sophie była jego promyczkiem. Urodzona rok po śmierci brata sprawiła, że przetrwał ciężki okres, dała mu powód, aby przestał szukać stu sposobów jak zabić Inez Romo. Skupił się tylko i wyłącznie na żonie i córce. Otworzył drzwi stając oko w oko z zaskoczonym blondynem, który w kieszeni kurki szukał kluczy.
- Javier. – uśmiechnął się od ucha do ucha przepuszczając matkę i syna w drzwiach- Vicky jest w kuchni a ty pieczesz pyszne babeczki.
Javier usta zacisnął w wąską kreskę wpatrując się nieufnie w nieproszonego gościa. Na końcu języka miał ciętą ripostę. Giovanni Romo mógłby wreszcie przestać składać im niezapowiedziane wizyty i wyżerać jego babeczki.
- Wiem- powiedział spokojnym głosem.- Mamo poznaj Giovanniego Romo- wskazał na Gio w taki sposób jakby odganiał od siebie natrętną muchę- Celeste Reverte.
- Miło panią poznać- powiedział ujmując dłoń Celeste i składając na niej delikatny pocałunek – Podyskutowałbym z przyjemnością o tiulach i koronach muszę jednak iść. Do widzenia- pożegnał się wychodząc. Javier zamknął za nim drzwi.
- Przemiły młody człowiek.
- Synek roku- mruknął w odpowiedzi blondyn.- Wejdźmy dalej chcę abyś kogoś poznała- ujął Celeste pod ramię wprowadzając ją w głąb mieszkania Victoria stała przy oknie w kuchni odwrócona do nich plecami. Ręce płasko miała oparte na parapecie. Javier ze zmarszczonym czołem przyjrzał się narzeczonej. Cokolwiek i w jakiejkolwiek sprawie nie przyszedł Romo nie poprawił Vicky nastroju.
- Dzwoneczku- odezwał się łagodnym tonem sprawiając, że drgnęła. Odwróciła do tyłu głowę posyłając Magikowi blady roztargniony uśmiech
\- Javier przepraszam nie słyszałam, kiedy weszliście- wyjaśniła robiąc kilka kroków w ich stronę.
- Mamo poznaj Victorię Diaz Victorio poznaj Celeste Reverte moją mamę- Javier dokonał prezentacji niepewnie obserwując jak kobiety wymienią uścisk dłoni.
- Herbatę- powiedział- Zaparzę herbatę.- Szybkim krokiem podszedł do kuchenki, na której stał czajnik. Chwycił go w dłonie niemal podbiegając do zlewu. Odkręcił kurek z zimną wodą.- A co s słychać w Nowym Jorku?- Zapytał
- Nadal na swoim miejscu- odparła kładąc dłonie na stoliku. – Musimy porozmawiać- zaczęła spoglądając to na Victorię to na Javiera, który od kilku minut usiłował zapalić kuchenkę. W końcu mu się udało.- Właściwie to chciałbym urządzić ci przyjęcie urodzinowe w Hamptons. Takie małe przyjęcie na sto osób.
- Mamo- wydusił z siebie Javier odwracając się w jej stronę. Spojrzał jej w oczy- właściwie to- zaczął, lecz urwał w połowie zdania widząc na jej ustach lekki uśmiech. Ty wiesz- stwierdził robiąc krok do przodu.
- A o czym wiem Javier?- Zapytała go z trudem powstrzymując się od wybuchnięcia śmiechem. Magik wpatrywał się w nią z szeroko otwartymi oczyma z kompletnym osłupieniem wpatrując się w jej oczy.
- O tym, że się żenię czternastego lutego roku przyszłego- wyrzucił ręce do góry. Celeste skinęła powoli głową.
- Tak wiem.
- Ale skąd?- Patrzył na mamę. Podszedł do stolika siadając naprzeciwko niej.
- Javierze Valentinie Reverte chyba nie sądziłeś, że nie domyślę się, po co ci odpisu aktu chrztu i bierzmowania. Nie obrażaj proszę mojej inteligencji – Spuścił wzrok spoglądając na ręce maki leżące na stoliku.
- Przepraszam, jakoś nie było okazji. Tyle się działo, że włosy wszystkie by ci wypadły gdybym ci powiedział- zaczął Reverte nieśmiało patrząc na matkę, która przyglądała mu się z lekkim uśmiechem. Sięgnęła do położonej na krześle torebki wyciągając z niej teczkę- Proszę bez tego ślub nie dojdzie do skutku. – Położyła przywiezione dla Javiera dokumenty.
- Nie jesteś zła?- Zapytał biorąc do rąk dokumenty jakby w obawie, że mama zabierze je i ucieknie głośno się przy tym śmiejąc. Obraz rozmył się przed jego oczami, kiedy usłyszał głośne gwożdżenie czajnika
- Ja zaparzę- Stojąca przy oknie w kuchni Victoria z lekkim rozbawieniem obserwowała konwersację matki i syna. Javier zachowywał się jak mały chłopiec, który coś zmalował a mama udzielała mu reprymendy. Z szafki wyciągnęła cztery filiżanki.
- A czym się zajmujesz Victorio?- Zapytała pani, Reverte spoglądając na plecy swojej przyszłej synowej.
- Vicky jest informatykiem mamo- powiedział Javier zerkając na narzeczoną.
- Dziękuje ci Victorio- zwróciła się do syna Celeste kręcąc głową z lekkim uśmiechem. – Sądzę jednak, iż Vicky sama potrafi się wypowiedzieć.
- No oczywiście, że potrafi!- Oburzył się mocno, Reverte spoglądając na swoją rodzicielkę z urazą. On nigdy nie związałby się z kobieta, która nie potrafi się wypowiadać. Informatyczka, która stawiała na stoliku filiżanki z gorącą herbatą nie mogła powstrzymać uśmiechu, który sam wślizgiwał się na jej usta. Zdenerwowany i spięty Javier był naprawdę uroczy. Na stoliku postawiła talerzyk z ciastem.
- Pracuje w miejscowej firmie w dziale IT. – Dodała sięgając po filiżankę. Instynktownie spojrzała na tarczę zegarka połyskującego na dłoni. Mieli jeszcze kilka minut za nim będą musieli wyjść na spotkanie z Donną Raquel w gospodzie.
- Oczywiście odkąd przyjechałem do miasta usiłuje ją przekonać, aby pracowała w mojej firmie- wtrącił się do dyskusji Javier. – Vicky powinna zająć się czymś bardziej odpowiadającym jej kwalifikacjom. – Stwierdził.
- A co dokładnie masz na myśli Javier?- Victoria odstawiła na spodek filiżankę wlepiając błękitne oczy w narzeczonego, który przyglądał jej się z wojowniczą miną.
- To, że uważam, iż pracując dla Barossów marnujesz swój potępiał w oddziale, który planuje otworzyć idealnie znalazłabyś swoje miejsce. – Zaczął ostrożnie Reverte.
- Javier mówiłam ci tysiące razy, że sama chcę budować sama swoją karierę.
- Ależ ty sama będziesz budowała swoją karierę.
- Tak, ale w twojej firmie
- A co to ma do rzeczy?- Warknął- przecież i tak masz pakiet akcji Nibylandii.
- Mam go, bo mi go wcisnąłeś. Postawiłeś mnie przed faktem dokonanym.
- Włożyłaś w firmę kapitał, więc jeżeli ktoś wkłada w Nibylandię swój kapitał a kto wkłada w firmę kapitał to otrzymuje portfel akcji. To normalne.
Celeste Reverte chrząknęła znacząco. Oboje spojrzeli na mamę Magika przypominając sobie o jej istnieniu. Vicky spłonęła rumieńcem. Ostatnie, czego chciała to kłócić się z nim przy jego mamie.
- Powinniśmy iść do gospody- powiedział Magik niepewnie spoglądając to na mamę to, na Vicky. Blondynka sztywno skinęła głową.
- Pójdzie pani z nami?- Zapytała patrząc niemal błagalnie na swoją przyszłą teściową. Celeste skinęła powoli głową. – Wiedz chodźmy.
***
Piętnaście minut później siedzieli w gospodzie. Mama Javiera rozglądała się z zainteresowaniem po pomieszczeniu gdzie miało odbyć się wesele syna. Oczyma wyobraźni widziała ubrane na tą specjalną okazję pomieszczenie. Victoria wyjaśniała jej, iż zarówno ona jak i Javier zdecydowali się na styl francuski. Javier natomiast podreptał do baru zamówić coś do picia. Chciał także wziąć sernik, który miał nadzieję trochę udobrucha Victorię.
Przesadził. Wiedział o tym, ale nie mógł się po prostu powstrzymać. Wiedział, iż marnuje swój potępiał. Victoria mogła osiągnąć naprawdę wiele. Miała dar do komputerów, rozwijających się prężnie Nano technologii była jednak strasznie uparta ni nie chciała przyznać mu racji. Blondyn w roztargnieniu przeczesał włosy palcami siadając na barowym stołku. Zerknął przez ramię na Vicky.
- Javier- Z zadumy wyrwał go kobiecy głos. Odwrócił głowę spoglądając na uśmiechniętą Sol, obok której stała starsza pani. Magik natychmiast domyślił się, iż babcia dziewczyny, w której serniku się zakochał. Zsunął się ze stołka.
- Witaj słoneczko- powiedział wargami delikatnie muskając policzek dziewczyny.
- Cześć- powiedziała wesoło.- Javier poznaj moją babcię
- Raquel Ramirez- przedstawiła się starsza pani wchodząc w słowo wnuczce. Javier ujął jej dłoń w swoją składając na niej delikatny pocałunek.
- Javier Reverte- przedstawił się- dla przyjaciół Magik. Patrząc na panią teraz wiem, po kim Sol odziedziczyła urodę- stwierdził wywołując śmiech pani Ramirez.
- Komplemenciarz z ciebie pewnie chcesz żebym zapominała o tym, że chcesz sprowadzić do mojej kuchni ślimaki.
- Ślimaki?- Javier skrzywił się mimowolnie- Nie żadnych ślimaków tylko krewetki. Może przejdziemy do stolika i omówimy wszystkie szczegóły?- Zapytał
- Dobrze, więc zaczynajmy
Javier podał ramię Donnie Raquel prowadząc ją w stronę stolika. Przedstawił ją zarówno Victorii jak i mamie. Usiedli a Sol podała im kawę i sernik.
- To moje pierwsze sugestia do menu, o którą będę się kłócił z każdym- wskazał widelczykiem na sernik Magik. Raquel skinęła na znak zgody głową notując to w swoim notesie.
- Zacznijmy, więc od przystawek- powiedział poważnym tonem Javier wyciągając z kieszeni marynarki plik kartek. – Co pani myśli o piersi z kaczki z sosem malinowym? – Zapytał. – Plus trochę zieleniny żeby tak pusto nie było?
- A nie lepiej będzie podać przystawkę w formie gorącej zupy?- Zasugerowała.- Krem z kukurydzy a na danie główne kaczkę z malinowym sosem.
- A na deser suflet.
- Javier- Victoria uznała, że musi się wtrącić. – Wiem, że uwielbiasz suflet, ale nie uważasz, że przyrządzenie go dla trzystu osób będzie dość problematyczne? To deser podawany na gorąco.
- To wykonalne.
- Nie ja nie wątpię w pani umiejętności- dodała szybko Vicky posyłając jej lekki uśmiech – zdaje sobie sprawę, że można to zrobić, ale to skomplikowany proces. Javier nie musimy tak komplikować menu.
- Mam iść na kompromis? Poszedłem już na kompromis zrezygnowałem ze
- Zaproszenia reprezentacji Polski w siatkówkę mężczyzn- weszła mu słowo Vicky.
- Reprezentacja mężczyzn w siatkówkę z polski?- Zapytała z niedowierzeniem Celeste. Westchnęła.- Mój syn to jednak jest szalony. Sernik.
- Co?- Javier spojrzał na mamę.- Sernik. – Powtórzył
- Na spodzie kakaowym- wtrąciła się Donna Raquel. Przez chwilę spoglądali na siebie. Magik pokiwał głową na znak zgody.
Świetnie a teraz ile dań gorących?
- Myśleliśmy o dwóch góra trzech daniach gorących- zaczęła Vicky wsuwając za ucho niesforny kosmyk włosów.
- Do tego syto zastawione stoły – wtrącił się Javier.
- Sol wspominała, że wasz ślub jest o piętnastej- zaczęła Raquel usiłując wszystko wyliczyć. – Więc o siedemnastej, siedemnastej trzydzieści podamy przystawki. Obiad a właściwie kolacja będzie trwała do dziewiętnastej włącznie. O dwudziestej drugiej myślę, że wszyscy zdążą już zgłodnieć. Co proponujecie?
- Zupa meksykańska?
- A to nie będzie zbyt sycące jak na tą porę dnia albo raczej nocy?- Zapytała wtrącając swoje zdanie Celeste.. Spojrzała na Donnę Raquel.
- Nie, jeżeli zrobimy duży przeskok czasowy w podaniu jednej i drugiej potrawy. Zupa meksykańska o dwudziestej drugiej zaś drugie danie gorące o około trzeciej czwartej w nocy. Co do stołów- powiedziała- proponuje, aby na stawiać wszystkiego na raz. Najlepiej będzie donosić dania. Mieszać za sobą kuchnię – odwróciła w ich stronę kartki- To moja propozycja- odparła- Coś dopisać wykreślić?
Victoria przesunęła wzrokiem po liście czując jak zaczyna kręcić jej się w głowie. Śledzie w śmietanie z jabłkiem i cebulą, Łosoś a'la Ceviche, Mule w winie porto i salsą, Grillowane krewetki w marynacie smoked chipotle, śledzie z miodem i rodzynkami czy typowe dania kuchni meksykańskiej jak Tacos , Sandwich z pastą z tuńczyka i wędzonych papryczek chipotle. Z kuchni francuskiej dostrzegła pate z kurzych wątróbek, które natychmiast wykreśliła wyciągając z dłoni Javiera długopis. Mini "tarte tatin" z pieczonymi buraczkami czy Casserole z kurczakiem, pomidorami i ciecierzycą.
- Możemy to przemyśleć?- Zapytała. Donna Raquel skinęła głową.
- Oczywiście nawet powinniście. Przedyskutujcie sobie to w domu na spokojnie. Listę możecie zatrzymać. A co do tortu
Javier na dźwięk słowa tort poderwał do góry głowę. Jego oczy rozbłysły. Uśmiechnął się od ucha do ucha. Wreszcie zaczynało robić się ciekawie.
- Tort- westchnął- Czekoladowo- orzechowo- śliwkowo- makowy.
Vicky spojrzała to na narzeczonego to na panią Ramirez.
- Widzę chłopcze, że już to sobie przemyślałeś.
- Oczywiście, że tak kocham słodycze..
Blondynka ściągnęła z nosa okulary pocierając palcami kąciki oczu. O ile Javier był wstanie ustąpić w kwestii dań głównych to z deserami nie pójdzie tak gładko. Znając narzeczonego był zdolny do pokłócenia się o coś jak się uprze.
- Nie uważasz Javier, że to będzie za słodkie?- Zapytała Celeste. Po swoim jedynaku właśnie tego mogła się spodziewać. Słodkiego aż do bólu.
- Za słodkie, ale każdy lubi słodkie.
- Nie każdy- odparła mama Reverte patrząc dziecku w oczy.
- Jesteś wyjątkiem niepotwierdzającym reguły. – Stwierdził blondyn.
- To będzie za słodkie- dołączyła się Raquel.
- Za- Javier zaczerpnął głośno powietrza.
- A może- zaczęła Vicky czując wiszącą w powietrzu awanturę. – Czytałam o nadzieniu do tortu o białej damie- zwróciła się bezpośrednio do Raquel. Odwróciła tym samym uwagę do Javiera. – Krem przygotowuje się na bazie białej czekolady z dodatkiem bitej śmietany i dżemu porzeczkowego. Możemy użyć zamiast niego porzeczkowego i upiec biszkopt z makiem.
- Pana narzeczona panie Reverte to rozsądna dziewczyna. – Stwierdziła pani Ramirez.- Pana pomysł na tort jest równie szalony jak zaproszenie reprezentacji Polski na ślub i wesele.
- Ale co z czekoladowo-orzechowym/?- Zapytał czując się jak dziecko, któremu zabrano zabawki.
- Zróbmy dwa torty. – Powiedziała Vicky.- Jeden z białą damą będzie tortem tym, którego pokroimy o północy zaś drugi będzie do kawy.
- Na to mogę się zgodzić. – Powiedziała po chwili namysłu Vicky spojrzała na profil Javiera, który zdążył się już uspokoić i pokiwał głową. – Sol także mówiła, że będziecie mieli oddzielny stół na desery to, co chcecie, aby się na nim znalazło?
To był prawdziwa bitwa, stwierdziła Victoria, kiedy zadowolony z siebie Javier uścisnął dłoń pani Ramirez. Victoria nabawiła się bólu głowy. Magik wykłócał się o dosłownie wszystko nawet o masę i kolor do makaroników. Westchnęła głośno po przeproszeniu zarówno Javiera jak i jego mamy udała się do miejscowej apteki. Kupiła lek na ból głowy. W miejscowej kawiarni dostrzegła Arianę. Weszła do środka. Na jej widok szatynka uśmiechnęła się delikatnie.
- Hej, wyglądasz jakbyś stoczyła bitwę?- Stwierdziła panna Santiago, kiedy Vicky usiadła na barowym stołku.
- Ustalaliśmy menu na wesele to prawię jak wojna szczególnie, kiedy doszło do deserów. Dostanę sok pomarańczowy?
- Nie ma problemu- odparła Ari sięgając po wysoką szklankę. – I co ustalone?
- Desery tak, chociaż znając Javiera będzie chciał coś zmienić a jeżeli tak to przysięgam nie ręczę za siebie- Ariana zachichotała stawiając przed Vicky szklankę. – Dzięki.
- Proszę. Macie wszystko załatwione?
- Chciałbym jutro idziemy uzupełnić dokumentację do ojca Juana a ja po popołudniu jadę wybierać suknię ślubną. Pojechałbyś ze mną?
- Ja?
- Tak. Proszę sama z mamą Javiera i moim tatą nie dam rady niczego wybrać- spojrzała błagalnie na Ari.
- Dobrze.
- Dziękuje. Gdybym nie była tak zmęczona to bym cię uściskała.
Ariana wybuchnęła śmiechem.
- Mogę cię o coś zapytać- zaczęła- chodzi o to, co kilka dni temu się tutaj wydarzyło.
- Masz na myśli sytuacje, kiedy spoliczkowałam swoją biologiczną matkę a Javier podstawił jej nogę- Santiago skinęła głową.
- To była twoja mama?
- Nie żyje- stwierdziła sucho biorąc od razu dwie tabletki przeciwbólowe. Spojrzała na Ari.- Przepraszam nie powinna była tego mówić.
- A chcesz o tym pogadać?
- Nawet nie wiem, od czego zacząć- pokręciła głową
- Od początku byłby najlepiej..
- Jesteś pewna, że chcesz tego wysłuchać. To skomplikowana historia.
- Ty powiesz, co ci leży na wątrobie a ja powiem, co mnie gryzie. Zgoda?
- Zgoda.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 21:35:33 21-06-15, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kenaya
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 14 Gru 2009
Posty: 3011
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:43:55 27-06-15    Temat postu:

251. LIA i spółka

Wsiadł do samochodu i kiedy tylko zatrzasnął za sobą drzwi, wyciągnął z kupionej przed momentem paczki jednego papierosa, wsunął go do ust i odpalił. Zaciągnął się mocno i trzymając fajka w zębach, sięgnął do kieszeni spodni po komórkę by zadzwonić do Lii i upewnić się, że po ich rozmowie w warsztacie czuje się choć odrobinę lepiej. Naprawdę martwił się o nią, bo wyglądała na kompletnie rozbitą, a ponieważ niewiele o sobie mówiła, on sam czuł się bezradny, bo nie miał pojęcia jak może jej pomóc. Serce mu się krajało, gdy widział ją w takim stanie i szlag jasny go trafiał, kiedy pomyślał, że prawdopodobnie Christian Suarez miał z tym więcej wspólnego niż mieć powinien.
Westchnął ciężko i zerknął na ekran komórki w momencie, kiedy pojawiło się na nim imię Hernana de Macedo. Uśmiechnął się lekko jednym kącikiem ust i przystawił aparat do ucha.
- Cześć, przyjacielu, cieszę się, że dzwonisz. Wszystko u was w porządku? – zapytał, po raz kolejny zaciągając się nikotynowym dymem jednak, kiedy usłyszał ciężkie westchnienie swojego rozmówcy, zmarszczył brwi, bo podświadomie czuł, że wcale mu się nie spodoba to, co może za chwilę usłyszeć.
- Szczerze mówiąc nie wiem, Jose – odparł de Macedo zmęczonym głosem i zamilkł na kilka ciągnących się w nieskończoność sekund, a Johny był niemal pewien, że to nie będzie zwykła przyjacielska rozmowa.
- Co się stało, Hernan? Coś z Miguelem? – zapytał, starając się panować nad kotłującymi się w nim emocjami. Wbił lodowato niebieskie tęczówki w przednią szybę i znów zaciągnął się trzymanym między kciukiem a palcem wskazującym papierosem, zatrzymując dym w płucach dłużej niż to konieczne.
- Mieliśmy małą stłuczkę samochodem, Jose – przyznał w końcu Hernan pełnym napięcia głosem, a Torres zacisnął mocniej szczęki, cierpliwie czekając aż przyjaciel z domu dziecka zdecyduje się kontynuować. – Dużo ostatnio pracowałem i obiecaliśmy dzieciakom, że w weekend pojedziemy na wycieczkę i spędzimy dzień w czwórkę. Jechaliśmy autem i nieoczekiwanie jakiś pies wyskoczył mi na drogę, więc gwałtownie zahamowałem. Samochód za nami nie miał szans na reakcję i niestety przywalił nam w bagażnik. Nikomu nic się nie stało, ale Miguel dość niefortunnie uderzył się w głowę i … – urwał i zaczerpnął ostro tchu. Jose nagle poczuł się tak jakby jego serce w tej chwili stanęło w miejscu, a ogromna gula w gardle, która zdawała się rosnąć z każdą sekundą utrudniała normalne oddychanie.
- Nie owijaj w bawełnę, Hernan – poprosił Torres spokojnym, wyważonym tonem, choć przychodziło mu to z ogromnym trudem. Kochał Miguela całym sercem jakby był jego własnym dzieckiem i wiedział, że gdyby coś się stało jego chrześniakowi, pękłoby mu serce.
- Miguel doznał amnezji dysocjacyjnej, przynajmniej tak stwierdzili lekarze – przyznał mężczyzna zrezygnowanym głosem. – Uderzenie w głowę nie było silne, bo na dobrą sprawę ma tylko guza i wyraźne zadrapanie, ale lekarz, który go badał stwierdził, że doszło u naszego syna do amnezji selektywnej. Wszystko doskonale pamięta, łącznie w mało istotnymi szczegółami, ale jego podświadomość wyparła z pamięci jedno konkretne wydarzenie z ostatniego okresu.
- Sprawę adopcji … - powiedział Jose, domyślając się, o czym próbuje mu powiedzieć przyjaciel. Pokręcił głową z niedowierzaniem i wyrzucił niedopałek przez otwarte okno, a potem odchylił głowę na oparcie i przymknął powieki, usiłując za wszelką cenę panować nad sobą na tyle, by czegoś za moment nie uszkodzić.
- To była dla niego trauma, Jose. W jednej chwili cały jego bezpieczny świat i poczucie przynależności rozsypało się w drobny mak tylko, dlatego, że dorosły człowiek popełnił błąd – powiedział rozżalony Hernan. – Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, co przeżywaliśmy z Aną. Nie spaliśmy po nocach, bo Miguel budził się z krzykiem, zdarzało się nawet, że moczył się w łóżko. Baliśmy się, że to, co się wydarzyło zachwieje jego psychiką, a od dwunastu lat walczyliśmy o to, by Miguel miał szczęśliwe i beztroskie dzieciństwo. Lepsze niż nasze, Jose – dokończył łamiącym się głosem i zrobił głęboki wdech, a Torres przetarł palcami oczy, walcząc z przemożną potrzebą przywalenia w coś, albo co gorsza znalezienia człowieka, który skrzywdził jego chrześniaka i rozpieprzenia mu gęby tak, by jej nie poznał przeglądając się w lustrze.
- Wiem, Hernan. Jesteście z Aną najlepszymi rodzicami, jakich mogłem wybrać dla mojego chrześniaka i wiem, że to była jedyna słuszna decyzja, jaką mogłem podjąć. Ten dzieciak to iskierka w moim życiu i wszystko, co robię, zawsze robię z myślą o nim i jego bezpieczeństwie – wyznał szczerze, przygryzając policzek od wewnątrz, po czym bezwiednie zacisnął palce na kierownicy tak mocno, aż pobielały mu kłykcie, jakby próbowały go ostrzec, że jeszcze chwila a zwyczajnie popękają mu kości.
- Pytał o ciebie – odezwał się Hernan nieco weselej, a Torres uśmiechnął się szeroko na te słowa. – Nie mógłbyś do nas przyjechać na dzień, albo dwa? To dla niego bardzo ważne – dodał poważnym, ale też pełnym nadziei głosem, a serce Jose nieoczekiwanie ścisnęło się z tęsknoty. Przełknął ogromną kulę, która w mgnieniu oka uformowała mu się w gardle i odetchnął głęboko.
- Niczego nie mogę wam obiecać. Wiesz jak jest. Nie jest ważne to, czego ja chcę, ale co jest bezpieczne dla was i dla Miguela – westchnął ciężko.
- W porządku, rozumiem. Przemyśl jeszcze sprawę, Jose – poprosił cicho.
- To mogę wam obiecać. Co zamierzacie zrobić dalej? – zapytał, zmieniając całkowicie temat.
- Rozmawialiśmy o tym wczoraj z Aną. Wiem jak to zabrzmi, ale ten wypadek to szansa dla naszego syna na normalne życie – powiedział szczerze przejęty, a Jose usłyszał w tle wyraźnie niespokojne kroki przyjaciela. – Chcemy tu zostać i nie stwarzać okazji na to, by Miguel cokolwiek sobie przypomniał z feralnej wizyty Dimitria Barosso. Lekarze twierdzą, że nasz syn może sobie przypomnieć, co się wydarzyło za jakiś czas, może wrócić tylko część wspomnień, albo nigdy niczego sobie już nie przypomni. Zdajemy sobie sprawę z tego, że nadejdzie moment, kiedy będziemy musieli mu powiedzieć, że jest adoptowany, ale w tej chwili każde z nas potrzebuje czasu.
- W tej sytuacji to jest najlepsze wyjście, Hernan. Z mojej strony macie całkowite poparcie i wiecie, że z Aną, bez względu na wszystko i na dzielące nas kilometry, możecie na mnie liczyć – przypomniał Torres spokojnym tonem.
- Wiem i dziękuję za wszystko, Jose. Wpadnij do nas, chętnie cię ugościmy, a Miguel naprawdę będzie wniebowzięty – odparł de Macedo wesoło, pierwszy raz od początku rozmowy sprawiając, że i Jose szczerze się roześmiał.
- Odezwę się.
- Liczę na to. Do zobaczenia – pożegnał się Hernan, a kiedy Jose zrobił to samo, połączenie nagle się urwało. Zmarszczył brwi i zerknął na ciemny ekran w mig orientując się, że właśnie w tej chwili padła mu bateria. Zaklął pod nosem i wsunął aparat do kieszeni spodni, a potem przesunął dłońmi po zmęczonej twarzy, bo miał serdecznie dość całego dzisiejszego dnia i marzył tylko o tym, by wrócić do domu i trochę się przespać.
Przekręcił kluczyki w stacyjce i wrzucił bieg jednak, gdy ruszył z miejsca niespodziewanie dwa terenowe i nieoznakowane radiowozy zajechały mu drogę, parkując z piskiem opon tuż przed maską jego Mitsubishi.
Odruchowo zerknął we wsteczne lusterko, ale tam również zatrzymało się już kolejne czarne auto, przezornie odcinając mu jakąkolwiek drogę ucieczki. Tyle, że Jose wcale nie zamierzał uciekać. Wyłączył silnik i odchylił się swobodnie na oparcie fotela, doskonale zdając sobie sprawę z tego, co go za chwilę czeka, w końcu nie pierwszy raz był w podobnej sytuacji.
- Wystaw ręce i otwórz drzwi! – powiedział przez megafon jeden z funkcjonariuszy, który podobnie jak pozostali, trzymający go w tej chwili ma muszce, krył się za otwartymi drzwiami radiowozu. Jose posłusznie wykonał polecenie, otwierając drzwi od zewnątrz i powoli wysiadł z auta, zatrzaskując je ze sobą.
- Załóż ręce za głowę i stań obok samochodu! - usłyszał. Zacisnął mocniej zęby, aż na policzku pojawił mu się pulsujący dołeczek, ale bez stawiania oporu wykonał to, co mu kazali, po czym cofając się o trzy kroki, w końcu przystanął w miejscu. Jeden z agentów podszedł do niego zdecydowanym krokiem i skrupulatnie go przeszukał.
- Jest czysty! – zakomunikował, a wtedy przed Torresem stanął inny, zdecydowanie starszy i bardziej doświadczony funkcjonariusz, wpatrując się w blondyna przenikliwym wzrokiem.
- Co zrobiłem, panie władzo? – zapytał Jose z drwiną w głosie, śmiało patrząc mu prosto w oczy błyszczącymi, lodowato niebieskimi tęczówkami, a kąciki jego ust uniosły się delikatnie w bezczelnym uśmiechu.
- Zamknij się Johny i nie zadawaj głupich pytań – odparował agent, mrużąc złowieszczo oczy. Torres prychnął pod nosem i pokręcił głową z niedowierzaniem, kiedy stojący za nim policjant, wykręcił mu ręce za plecami i skuł je kajdankami.
- Jesteś aresztowany ….
- On to wie, Miles – warknął ciemnowłosy mężczyzna, przerywając żółtodziobowi standardowo wypowiadaną w takiej sytuacji kwestię i przewracając oczami z irytacją, schował swojego glocka do kabury, szybkim ruchem poprawiając poły marynarki.
- Nic na mnie nie macie – mruknął Torres, odważnie wwiercając się zimnym spojrzeniem w stojącego przed nim starego glinę. Ten tylko uśmiechnął się cwano i wsuwając dłonie do kieszeni eleganckich, ciemnych spodni, zrobił krok w jego stronę i stanął z Jose twarzą w twarz.
- To się jeszcze okaże – odparł, a potem bez słowa skinął głową na młodego funkcjonariusza, dając mu znak by zapakował Johny’ego na tylne siedzenie radiowozu…

***

Kiedy po raz kolejny odpowiedziała mu poczta głosowa, zaklął pod nosem i rozłączył się, odkładając telefon na blat kuchennej wyspy. Przesunął dłońmi po włosach i zaplatając je na karku, przez chwilę tępo wpatrywał się w czarny wyświetlacz telefonu, jakby w jakiś telepatyczny sposób usiłował zmusić Johny’ego by natychmiast oddzwonił.
- Nadal nie odbiera? – zapytała Vivi, wyłaniając się z łazienki i podeszła do niego, wsuwając za ucho pasmo mokrych jeszcze po prysznicu włosów. Skinął jej głową w odpowiedzi i westchnął ciężko, przecierając palcami oczy. – To do niego niepodobne. Musiało się coś stać – zauważyła z niepokojem, wciskając się biodrami pomiędzy Rayana a kuchenne szafki i objęła go ramionami w pasie.
- Nic mu nie będzie. Dobrze wiesz, że kto, jak kto, ale Johny zawsze spada jak kot na cztery łapy – powiedział, uśmiechając się lekko, po czym wsunął dłoń pod jej włosy i pocałował ją czule w czoło. – Gdyby coś się stało wiedzielibyśmy o tym pierwsi – dodał, uspokajająco zaglądając jej w oczy, ale kiedy Vivi otworzyła usta by coś powiedzieć, ciszę w mieszkaniu niemal jednocześnie przerwały dźwięki nadchodzących wiadomości w ich telefonach. Natychmiast chwycili swoje komórki odczytując treść sms’ów i w milczeniu wymienili porozumiewawcze spojrzenia. – Zadzwonię do Fabiana – rzucił Rayan i jednym kliknięciem wybrał numer kolegi, od razu przełączając rozmowę na głośnomówiący, a Vivi w tym samym czasie popędziła do sypialni i rzucając na łóżko sportową torbę, zaczęła pospiesznie wrzucać do środka ubrania.
- Co się dzieje, Fabian? – zapytał Rayan, wspierając dłonie na blacie i wpatrując się wyświetlacz telefonu.
- Zwinęli Johny’ego. Dostaliśmy dyspozycję, że mamy w trybie natychmiastowym wracać do Miami – powiedział Gomez rzeczowym tonem, a w tle połączenia dało się słyszeć jak sam w pośpiechu pakuje swoje rzeczy. Rayan zaklął szpetnie i ścisnął nasadę nosa palcami.
- Jakie wytyczne? – odezwał się po chwili, pocierając obolały ze zmęczenia kark.
- Dacie radę być za godzinę na prywatnym lotnisku w Monterrey? – zapytał, a ciszę, jaka zapadła po jego stronie linii przerwał dźwięk zamykanego zamka błyskawicznego. Ray uniósł głowę i spojrzał na krzątającą się w sypialni Vivi, która słysząc ich rozmowę pokiwała twierdząco głową i chwyciwszy zapakowaną już torbę, weszła do salonu.
- Jasne. Widzimy się za godzinę – mruknął Sanders i szybko się rozłączył. Przesunął dłońmi po zmęczonej twarzy i zerknął przelotnie na Vivi, która zdążyła już włożyć na siebie ciemne jeansy. Chwyciła jego koszulkę z oparcia kanapy i podała mu ją, uśmiechając się lekko.
- Szkoda czasu na spanie? – zagadnęła, przypominając mu jego własne słowa sprzed paru godzin i mrugnęła do niego, kiedy parsknął wesołym śmiechem. – Pojedziemy twoim, bo mój garbus w życiu nie wyciągnie tyle byśmy zdążyli dojechać do twojego mieszkania i dotrzeć na czas do Monterrey – stwierdziła poważanie, a Rayan założywszy koszulkę przez głowę, skinął jej na zgodę.
- W porządku – odparł i sprawnym ruchem zarzucił na siebie skórzaną kurtkę, a gdy Vivi zrobiła to samo, zgarnął z blatu telefon i kluczyki do samochodu, a potem chwycił jej torbę. – Gotowa? – upewnił się, spoglądając jej uważnie w oczy.
- Jedźmy – powiedziała, zarzucając na ramię pokrowiec z zapakowanym laptopem, a potem przelotnie pocałowała go w usta i oboje czym prędzej opuścili mieszkanie….

***

Ostatnie dni były naprawdę intensywne i bardzo pracowite, a jedyne na co Lia miała czas to posiłek w biegu i kilka godzin snu. Na szczęście jeszcze przed pokazem udało jej się dokończyć pracę nad Mercedesem Cosme Zuluagi i to też tylko dlatego, że Jax zaoferował swoją pomoc. Tak jak obiecał wymienił całą skórzaną tapicerkę na nową, pozostawiając ją jednak w tej samej kolorystyce i fakturze, która była w aucie wcześniej. Najwięcej czasu jednak zeszło się z lakierowaniem, ale ostatecznie i to poszło całkiem sprawnie, więc wczoraj Lia bez problemu oddała samochód pod opiekę Nadii by ta mogła zrobić ojcu niespodziankę. Lia miała nadzieję, że panu Zuluadze spodoba się prezent i przynajmniej teraz będzie mógł w końcu korzystać ze swojej ukochanej maszyny i swobodnie poruszać się po miasteczku, oszczędzając przy tym swoje siły i przede wszystkim zdrowie.
Rozliczenia również udało im się załatwić praktycznie za jednym zamachem, a z uwagi na to, że Jax zostawił Lii wszystkie faktury z całym zestawieniem kosztów, w tym robocizny, to teraz pozostało Nadii jedynie uregulować należność przelewem bezpośrednio na konto Jacksona, które widniało na dokumentach.
Lia cieszyła się również z tego, że wczoraj udało jej się w końcu dokończyć tatuaż Diego, nakładając ostatnią partię cieni i napis, jaki sobie zażyczył. Całe szczęście, że wczorajsza sesja zajęła im zaledwie godzinę, bo dzięki temu mogli spokojnie wrócić na próbę generalną do szkoły, w której miał się odbyć występ. Tak naprawdę nie zdawała sobie jednak sprawy z tego, jaka jest wykończona póki nie stanęła za kulisami, oglądając ostatni już występ dzisiejszego wieczora. Widząc tańczących w grupie uczniów Diego Ramireza, poczuła jak jej własny stres związany z ogromną odpowiedzialnością za takie przedsięwzięcie i za sukces dzieciaków, w końcu odpuszczają, a wszystkie nerwy, napięcie, niewyspanie i zmęczenie zarówno fizyczne jak i psychiczne dobitnie daje o sobie znać. Najważniejsze było jednak to, że wszystko poszło zgodnie z planem i przede wszystkim ze scenariuszem, który przygotowała Sol razem z Leo. Obyło się bez nadprogramowych niespodzianek czy niespodziewanych incydentów, a dzieciaki dawały sobie radę lepiej niż na próbie generalnej, sprawiając, że cały pokaz był wzruszającym, pełnym najróżniejszych emocji, a wręcz magicznym przedsięwzięciem. Uczniowie po prostu świetnie się bawili i Lia odnosiła wrażenie, że praktycznie wcale się nie denerwują, wykonując kolejne układy choreograficzne w ustawionych wcześniej składach dziewczyny vs. chłopcy; w duetach przy tych najbardziej romantycznych melodiach; kilkunastu parach, które na potrzeby występów stworzył Diego, a nawet w tych choreografiach, gdzie tańczyli wszyscy w komplecie idealnie się ze sobą synchronizując. Muzyka na żywo tylko dopełniła całości, dając dzieciakom niesamowite tło, które sprawiało, że pokaz był jeszcze bardziej niesamowity niż można było się tego spodziewać. Zarówno Sol z Leo, jak i sam pan Zuluaga świetnie się spisali, dając z siebie wszystko i tworząc coś tak spójnego, że wręcz fizycznie nierozerwalnego.
Dopiero stojąc za kulisami i przeżywając z młodymi tancerzami to wszystko, Lia zdała sobie sprawę z tego w jak fantastycznym wydarzeniu miała szansę wziąć udział i czuła się uhonorowana, że Diego poprosił ją o pomoc. Teraz lepiej niż kiedykolwiek rozumiała przyjaciela, bo satysfakcja z robienia czegoś dla dzieci, była bezcenna…



- Kochani, chciałbym wam podziękować z całego serca – odezwał się Diego, kiedy pokaz dobiegł już końca, ściągając na siebie uwagę wszystkich zgromadzonych za kulisami. – Bez was w życiu nie dałbym sobie rady – dodał szczerze, uśmiechając się szeroko, po czym wsparł dłonie na szczupłych biodrach i przesunął wzrokiem po przyjaciołach. – Dzięki waszemu zaangażowaniu, wsparciu i ciężkiej pracy, którą włożyliście w przygotowania, ten pokaz stał się naprawdę niesamowitym przedsięwzięciem.
- Nie musisz nam dziękować, Diego i dobrze o tym wiesz – powiedziała Lia, uśmiechając się do niego ciepło. – To my powinniśmy podziękować, że pozwoliłeś nam w tym uczestniczyć i sprawić tym dzieciakom radość. To dla nas ogromna satysfakcja, a uśmiechy na twarzach twoich uczniów to najpiękniejsze podziękowanie – dodała, mrugając energicznie, by odgonić napływające do oczu łzy, a potem uśmiechnęła się niego promiennie.
- Uwielbiam cię – mruknął i kręcąc głową z niedowierzaniem, podszedł do niej i mocno ją uściskał.
- Ja ciebie też – odparła i wierzchem dłoni otarła mokre od łez policzki, cicho siąkając nosem.
- Dziękuję – szepnął, a potem odsunął się odrobinę i po bratersku pocałował ją w czoło. – Dzięki tobie mieliśmy Christiana i Cosme, a to spory fundament do tego by stworzyć arcydzieło – dodał żartobliwie i trącił palcem wskazującym czubek jej nosa, po czym odwrócił się w stronę Christiana.
- Nawet nie zaczynaj! – odezwał się z rozbawieniem, wcelowując w Ramireza palec wskazujący. – Pomogłem, bo to dla mnie przyjemność i koniec tematu – dodał, wzruszając nonszalancko ramionami, a gdy udało mu się na ułamek sekundy pochwycić gorące spojrzenie Lii, uśmiechnął się łobuzersko jednym kącikiem ust.
- W porządku – odparł Diego, unosząc ręce w geście poddania i spojrzał na Sol, ale ta tylko wywróciła oczami i westchnęła głośno.
- Dajże spokój, kuzynie, bo ci przywalę. Dziękowałeś nam już setki razy, naprawdę wystarczy – powiedziała szatynka ganiącym tonem, choć jej oczy całe się śmiały.
- Rozumiem, że niewiele mam do powiedzenia? – bardziej stwierdził niż zapytał, chichocząc cicho.
- Mowa jest srebrem, a milczenie ….eee….. no tym…. – mruknął drapiąc się w tył głowy i uśmiechając się głupkowato, zerknął błagalnie na Sol.
- Złotem – dokończyła, z całych sił starając się nie parsknąć śmiechem. Leo pstryknął palcami jakby właśnie sobie o czymś przypomniał i wyszczerzył się jak dziecko od ucha do ucha.
- Właśnie! - rzucił, mrugając z wdzięcznością do stojącej obok niego szatynki, a kiedy na jego twarzy wylądował ręcznik, chwycił go odruchowo w dłoń i spojrzał wymownie na Christiana.
- Ty się lepiej nie odzywaj, bo nawet prostego przysłowia nie potrafisz spamiętać! – zaśmiał się.
- Bujaj się, Suarez! Geniusz się znalazł – mruknął natychmiast pochmurniejąc, na co wszyscy zgromadzeni parsknęli głośnym, wesołym śmiechem.
- W takim razie, w tym miejscu i oficjalnie chciałbym podziękować mojej żonie – odezwał się Diego obejmując Leti ramieniem i czule tuląc ją do swojego boku, zajrzał jej głęboko w oczy. – Bo mimo tego, że wielkimi krokami zbliża się poród, wzięła na siebie opiekę nad dziećmi, każdego dnia z całego serca mnie wspierała i ani razu się nie poskarżyła. Dziękuję, skarbie – powiedział szczerze, nie odrywając od niej błyszczącego spojrzenia. Leti pogładziła go czule po policzku i spontanicznie sięgnęła do jego ust, składając na jego wargach grzeczny pocałunek.
- Po prostu cię kocham, wariacie – odparła, wzruszając ramionami i uśmiechnęła się łagodnie, a rozbawiony Diego musnął czubek jej nosa i mrugnął do niej radośnie.
- Masz szczęście Diego, że znalazłeś kobietę, która tak o ciebie dba – wtrącił Christian i uśmiechając się szeroko, klepnął go po przyjacielsku w plecy. Jego wzrok jednak mimowolnie uciekł w stronę stojącej kilka metrów dalej Lii, która kiedy tylko wyłowiła jego błyszczące spojrzenie, natychmiast umknęła wzrokiem. Odchrząknęła cicho i przygryzając policzek od wewnątrz, założyła włosy za ucho i odliczyła w myślach do dziesięciu, bo przebywanie w pobliżu Christiana było z każdą chwilą coraz trudniejsze do zniesienia. Zwłaszcza, gdy jej ciało i serce niemal wyło z tęsknoty, którą z pełną premedytacją zagłuszała, a przynajmniej starała się to zrobić.
- Właśnie dlatego, że staram się dbać o mojego zapracowanego męża, załatwiłam nam wakacje tylko we dwoje, kochanie – poinformowała Leti uśmiechając się zalotnie, a Diego na te słowa uniósł pytając brew.
- A dzieci?
- Ja z babcią się nimi zajmiemy – odparła stojąca obok Leo, Sol. – Mamy zamiar pojechać z babcią do Meksyku. Chciała spotkać się z jakąś dawną przyjaciółką i odwiedzić grób taty – dodała ciszej, gdy wielka gula ścisnęła jej gardło, a potem przymknęła na moment powieki i zrobiła głęboki wdech starając się za wszelką cenę powstrzymać cisnące się do oczu łzy. Uniosła jednak smutny wzrok, kiedy Leo bez zastanowienia objął ją i głaszcząc uspokajająco jej ramię, pocałował w skroń. Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością i spontanicznie oparła głowę o jego ramię.
- Nie chcielibyśmy wam robić kłopotu. To w końcu dzieciaki i nie usiedzą spokojnie na miejscu, zwłaszcza Sofia – zauważył słusznie Diego, wpatrując się uważnie w zielone tęczówki kuzynki, która wywróciła oczami i pokręciła głową z dezaprobatą.
- Czym ty się przejmujesz? – zapytała, przekrzywiając głowę i posyłając mu ganiące spojrzenie. – Masz jechać z żoną na romantyczny urlop, bo lada chwila wykluje wam się to maleństwo, a wtedy możecie zapomnieć o chwilach sam na sam – powiedziała, unosząc wymownie brew. Diego parsknął wesołym śmiechem i pogroził jej palcem, ale mrugnęła do niego jedynie w odpowiedzi.
- Sol ma rację, Diego. Należy wam się obojgu, więc się nie zastanawiaj i jedźcie – wtrąciła się Lia, uśmiechając się szeroko. – Przecież Sol i Dona Raquel świetnie sobie poradzą. Naładuj akumulatory i wracaj z nową energią, bo niestety zostałeś ze szkołą tańca sam – dodała, spoglądając na niego smutnymi sarnimi tęczówkami.
- Dokładnie. Pamiętaj, że Ana zdecydowała się zostać w Europie z mężem i dzieciakami na zdecydowanie dłużej, o ile nie na stałe – powiedział Christian, krzyżując ramiona na szerokiej piersi. Ramirez westchnął ciężko i pokiwał głową, przecierając palcami zmęczone oczy.
- Macie rację – odparł, przesuwając dłonią po ogolonej głowie. – Muszę chyba przemyśleć sprawy związane ze szkołą tańca i podjąć jakieś decyzje, a w tej chwili naprawdę marzę o tym by odpocząć – przyznał, uśmiechając się lekko i patrząc Leti prosto w oczy. Odruchowo pocałowała go w ramię i mocniej się do niego przytuliła.
- W takim razie załatwione – odezwała się Sol z szerokim uśmiechem, a kiedy ciszę nagle przerwał dźwięk komórki Lii, sięgnęła szybko do kieszeni spodni i zerknęła na wyświetlacz, marszcząc lekko brwi.
- Przepraszam was na moment – rzuciła i odeszła na stronę, przystawiając aparat do ucha. – Witam, profesorze – przywitała się i oparła plecami o pobliską ścianę.
- Dzień dobry, Lia. Nie przeszkadzam?
- Nie. Czy coś się stało? – zapytała z niepokojem, odruchowo wsuwając za ucho pasmo jasnych włosów.
- Na pewno nic złego, Lia. Chociaż muszę przyznać, że to bardzo ważna sprawa i przede wszystkim niecierpiąca zwłoki. Mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia – przyznał szczerze, profesjonalnym i rzeczowym tonem.
- Jaką propozycję? – zapytała, marszcząc lekko brwi i przygryzła policzek od środka, wsłuchując się uważnie w dźwięki po drugiej stronie linii. Sage zrobił głęboki wdech i odchrząknął cicho, jakby zastanawiał się nad dobraniem odpowiednich słów, tak by móc przekonać swoją byłą studentkę by mu nie odmawiała.
- Dostałem kolejną propozycję poprowadzenia zajęć w Akademii Sztuk Pięknych w Mediolanie i potrzebuję asystenta. Bardzo bym chciał, żebyś to ty mi towarzyszyła, Lia – powiedział niemal na jednym wydechu.
Lia otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia i potarła palcami czoło nie wiedząc właściwie, co odpowiedzieć. To była poważna decyzja, która z całą pewnością zaważy na całym jej dalszym życiu i która przede wszystkim po raz kolejny wiązała się z opuszczeniem Valle de Sombras, tym razem na znacznie dłużej, o ile nie na zawsze. – Lia? – odezwał się Sage, odrobinę zaniepokojony jej milczeniem.
- Przepraszam profesorze, ale nie wiem, co powiedzieć – zaśmiała się niemal histerycznie. Pokręciła głową, odchylając ją lekko do tyłu i opierając o ścianę za plecami, wbiła wzrok przed siebie.
- Wiem, że to trudna decyzja i z całą pewnością wolałabyś ją przemyśleć, ale naprawdę nie mamy czasu. Muszę zgłosić swoje uczestnictwo jeszcze dzisiaj – powiedział ze skruchą w lekko schrypniętym głosie.
- A Charlie?
- Charlie wraca do Sacramento. Dostał ciekawą propozycję pracy. Zdecydowanie lepszą niż ta, którą ja mu oferowałem. Zresztą nauczanie to nigdy nie była jego mocna strona, a twoja owszem – powiedział z uznaniem, a Lia mimowolnie uśmiechnęła się do siebie na dźwięk pochwał płynących z ust Salvadora. – Wiem, że wymagam wiele, ale proszę cię, zastanów się. To dla ciebie ogromna szansa, która może się już nie zdarzyć.
Lia wypuściła ze świstem powietrze z płuc i przygryzła policzek od wewnątrz, usiłując zebrać myśli w jakąś logiczną całość i rozważyć szybko w głowie wszystkie „za” i „przeciw”, by podjąć najlepszą dla siebie decyzję. Kiedy jednak wyczuła na sobie czyjś wzrok, odwróciła głowę i napotkała na swojej drodze wpatrzone w nią cudowne, zielone tęczówki Christiana. Zacisnęła mocniej palce na telefonie i przełknęła kulę, która w jednej chwili uformowała jej się w gardle, kiedy Suarez w taki sposób wwiercał się w nią spojrzeniem. Czuła się po prostu zagubiona. Pierwszy raz w życiu kompletnie nie wiedziała, co powinna zrobić, bo każda decyzja wydawała jej się niewłaściwa. Nie chciała wyjeżdżać zwłaszcza, że przecież wróciła do rodzinnego miasteczka by odnaleźć ojca i nie mogła się teraz poddać. Dla dobra własnego musiała się tego dowiedzieć i zamknąć ten rozdział, ale jej życie znów się pogmatwało i w pierwszej kolejności musiała je w końcu jakoś poskładać do kupy. Musiała nabrać dystansu, poradzić sobie z własnymi uczuciami, zrozumieć pewne sprawy i podjąć odpowiednie decyzje, a zrobienie tego z dala od Valle de Sombras zdawało się być jedynym słusznym wyjściem.
- Na jak długo ma pan tam pojechać, profesorze? – zapytała, nie odrywając spojrzenia od przystojnej twarzy Christiana, który intensywnie o czymś dyskutował z Leo.
- Kontrakt jest na razie na pół roku – odparł, a Lia zagryzła instynktownie dolną wargę, uważnie obserwując Suareza.
- W porządku, profesorze. Zgadzam się – rzuciła i uśmiechając się niewyraźnie, przeczesała długie blond włosy palcami. – Kiedy mielibyśmy wyjechać?
- Dokładnie jutro rano powinniśmy wylecieć z lotniska w Monterrey, o ile to nie problem. Jeśli nie dasz rady pozałatwiać swoich spraw, to zadzwonię do władz uniwersytetu i porozmawiam z nimi o dodatkowe kilka dni – zaproponował bez oporów.
- Nie, nie ma takiej potrzeby. Dziękuję. Przyjadę jutro do Monterrey
- Świetnie, w takim razie poproszę Ritę by potwierdziła rezerwację biletów lotniczych. Nie masz pojęcia jak się cieszę, Lia – przyznał z wyraźną radością w głosie. – W takim razie do zobaczenia.
- Do zobaczenia, profesorze – pożegnała się i rozłączyła szybko, robiąc kilka głębokich wdechów, by uspokoić szalejące w piersi serce. Instynktownie uniosła wzrok i niemal natychmiast zatonęła w zielonej głębinie hipnotyzujących tęczówek Christiana, który wpatrywał się w nią w taki sposób jakby starał się zajrzeć w głąb jej duszy i ograbić ją ze wszystkich pancerzy, jakie sobie przez lata utkała. Wciąż się bała i wciąż nie była gotowa na to, by przed kimś otworzyć się całkowicie i do samego końca; by oddać komuś całą siebie wraz z poszarpanym przez los sercem. Bała się, że jeśli to zrobi straci bezpowrotnie nie tylko to, co przez lata skrupulatnie budowała, ale przede wszystkim samą siebie. Bała się, że to zniszczy ją bezpowrotnie i nigdy nie zdoła się już pozbierać, jeśli coś pójdzie nie tak. Dlatego właśnie decyzja, jaką podjęła zdawała się w zaistniałej sytuacji najrozsądniejsza. Z dala od Valle de Sombras będzie miała przynajmniej szansę na to, by poukładać sobie cały ten bałagan, jaki miała w głowie i sercu.
Westchnęła ciężko i przygryzła policzek od wewnątrz, usiłując powstrzymać napływające do oczu łzy, ale bezskutecznie, bo kilka słonych kropli i tak uparcie popłynęło jej po policzkach. Wytarła je pospiesznie wierzchem dłoni, a potem pokręciła głową z rezygnacją i czym prędzej opuściła pomieszczenie za kulisami, czując, że musi zostać, choć przez chwilę sama…
Jak w amoku przeszła przez kolejne korytarze i w końcu, kiedy znalazła się na zewnątrz odetchnęła, mocno zaciągając się wieczornym powietrzem, jak tonący, który z determinacją usiłuje utrzymać się przy życiu. Czuła się naprawdę fatalnie, a ból w sercu był nie do zniesienia. Zdawała sobie sprawę z tego, że jakąkolwiek podejmie decyzję będzie ciężko, ale nie miała pojęcia, że to będzie aż tak dla niej trudne, tym bardziej, że rozum zdawał się wcale nie iść w parze z sercem.
Przeczesała włosy palcami obu dłoni i wsparła się plecami o ścianę budynku, stając w miejscu najbardziej oddalonym od wejścia do szkoły. Zrobiła kilka głębokich wdechów, a potem odepchnęła się od muru i podeszła do metalowej barierki przy wjeździe dla niepełnosprawnych. Wsparła na nim przedramiona i splotła dłonie w koszyczek, tępo wpatrując się w rozgwieżdżone niebo, jakby tam miały być zapisane rozwiązania wszystkich jej problemów, albo jakaś magiczna recepta na wszystko, co się działo w jej życiu. Niestety nie było żadnej wskazówki, tylko miliony maleńkich świecących punkcików, tak odległych i nieosiągalnych, że patrzenie w nie tylko potęgowało jej smutek.
Przygryzła policzek od wewnątrz i potarła palcami czoło, próbując powstrzymać cisnące się do oczu łzy. Kiedy do jej uszu dobiegł odgłos ciężkich kroków, odwróciła głowę i spojrzała prosto w cudownie zielone oczy Christiana, które okazały się być jej zgubą, choć uparcie się przed tym broniła. Wpatrywał się w nią uważnie, powoli podchodząc bliżej, a Lia nie mogąc znieść jego przenikliwego wzroku, ukryła twarz za kaskadą blond włosów.
- Wszystko w porządku? – zapytał niepewnie schrypniętym głosem również opierając przedramiona o balustradę. Lia wzruszyła ramionami i zagryzła dolną wargę, odruchowo sięgając do zawieszonego na szyi bursztynowego serduszka.
- Dostałam propozycję pracy od profesora Sage’a – powiedziała łamiącym się głosem, a kiedy Christian uparcie milczał czekając na ciąg dalszy jej wypowiedzi, przełknęła gulę, która stanęła jej w gardle i spojrzała przed siebie. – Jutro wyjeżdżam do Mediolanu – dodała tak cicho, że sama ledwie siebie słyszała, a gdy i tym razem nie doczekała się odpowiedzi, spojrzała na Christiana przez ramię, natychmiast tonąc w zielonej głębinie jego błyszczących a jednocześnie tak bardzo przygaszonych tęczówek, że patrząc w nie poczuła jakby ktoś z każdą kolejną sekundą wbijał jej w serce kolejny sztylet, zostawiając w nim dziurę nie do połatania.
- Na jak długo? – zapytał, przymykając powieki i przecierając oczy palcami.
- Na razie pół roku, a później sama jeszcze nie wiem – przyznała, szybko odwracając wzrok, bo nie była w stanie znieść jego spojrzenia, które znów wyraźnie wyczuwała na sobie.
- To wielka szansa, którą powinnaś wykorzystać. Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwa, bo naprawdę na to zasługujesz, Lia – odezwał się zdławionym głosem, wbijając wzrok w swoje splecione dłonie i za wszelką cenę starając się panować nad sobą, by nie wziąć jej w ramiona i wszelkimi sposobami przekonać, by nie rezygnowała z ich wspólnej przyszłości, by dała szansę rodzącemu się między nimi uczuciu i być może nawet wyjechała razem z nim, zostawiając za sobą Valle de Sombras i wszystko złe co się z nim wiązało. Pragnął by mogli zacząć od nowa, razem, ale nie był egoistą. Nie mógł jej o to prosić, ani wymagać od niej by dla niego porzuciła swoje marzenia i wielką szansę, gdy świat stał przed nią otworem.
- A ty, Christian? Nie zostaniesz tu, prawda? – spytała po długiej chwili milczenia, na co Suarez pokręcił przecząco głową i unikając patrzenia na nią, wlepił wzrok przed siebie.
- W tej chwili nic mnie tu nie trzyma. Wracam do San Antonio, a Laura chce pojechać ze mną – wyjaśnił, a kąciki jego ust uniosły lekko w smutnym uśmiechu.
- Macie trochę do nadrobienia – odparła Lia, uśmiechając się delikatnie, gdy ich spojrzenia na moment się splotły. – Cieszę się, że odbudowaliście swoje relacje nawet, jeśli ta nić jest jeszcze bardzo krucha. Wiedziałam, że tak będzie, zbyt mocno się kochacie by żyć z daleka od siebie, tym bardziej, że jesteście dla siebie przecież jedyną rodziną – powiedziała, odruchowo zakładając pasmo jasnych włosów za ucho. – Mam nadzieję, że Laura się tobą zaopiekuje – dodała z uśmiechem, spoglądając mu odważnie w oczy.
- A kto zaopiekuje się tobą? – zapytał Christian, na co Lia zmarszczyła brwi i wysilając się na swobodny ton, nonszalancko wzruszyła ramionami.
- Przywykłam do tego by troszczyć się o siebie sama. Tym razem nie będzie inaczej – powiedziała cicho, zwilżając spierzchnięte wargi językiem. Drgnęła jednak lekko, kiedy poczuła delikatne muśnięcie ciepłych palców Christiana na nadgarstku w miejscu, gdzie ułożyła się bransoletka, którą dostała od niego na urodziny. Powoli przesunął kciukiem po muszli mieniącej się kolorami i uśmiechnął się lekko.
- Wiedziałem, że będzie dla ciebie idealna – stwierdził, pochwytując jej zaszklony wzrok. Przez chwilę siłowali się tak na spojrzenia, aż w końcu to Lia pierwsza opuściła głowę nie mogąc dłużej powstrzymywać cisnących się do oczu łez. Christian bez słowa wsunął dłoń pod jej włosy i przygarnął ją do siebie, przelotnie całując w skroń, a potem oparł się czołem o jej czoło, ujmując jej twarz w obie dłonie i kciukami delikatnie ścierając słone krople, które strumieniami płynęły jej po policzkach. Lia oplotła jego nadgarstki drobnymi placami za wszelką cenę starając się zdusić wyrywający jej się z piersi szloch i rozrywający serce ból. Nigdy nie dopuściła do siebie nikogo tak blisko by jego strata czy rozstanie rozsypało ją w drobny mak tak jak to się działo w tej chwili. Zawsze to Nacho był najbliższym jej człowiekiem, a teraz Christian nadkruszył mury wokół jej serca i zasiał w nim ziarenko czegoś, czego jeszcze nie rozumiała i czego mimo wszystko wciąż się bała.
Instynktownie pogładziła kciukiem wierzch jego dłoni i wstrzymała oddech, kiedy Christian zbliżył się ostrożnie, zmniejszając kilkumilimetrowy dystans między nimi. Przesunął powoli nosem po jej nosie i zawisł nad jej zapraszająco rozchylonymi wargami, trwając tak nieskończenie długą chwilę. Żadne z nich jednak nie odważyło się zrobić tego jednego kroku, który zaważyłby na ich dalszym losie i każde powstrzymało się z zupełnie innych powodów. W końcu Christian pochylił się i musnął chłodnymi wargami jej policzek niebezpiecznie blisko ust, a potem odsunął się nieznacznie, ale tylko na tyle by móc zajrzeć jej w oczy.
- Pamiętaj, że cokolwiek by się nie działo, możesz na mnie liczyć – powiedział nie odrywając od niej spojrzenia, a w jego zielonych tęczówkach Lia dostrzegła wszystko to, czego tak bardzo nie chciała widzieć. Ten sam znajomy ogień, który zdawał się być zarezerwowany właśnie dla niej i nadzieję, która raniła bardziej niż wypowiedziane na głos słowa. Słowa, które zawisły nad nimi jak gilotyna nad głową skazańca, bo Christian wpatrywał się w nią w taki sposób jakby chciał jej powiedzieć: „będę na ciebie czekał”, a tego nie mogła usłyszeć wprost, bo nie zdołałaby wtedy odejść.
Nie zastanawiała się, więc dłużej, po prostu przylgnęła do Christiana całą sobą i objęła go mocno, zaciskając drobne palce na jego kurtce. Kiedy Suarez odwzajemnił uścisk, ciasno oplatając jej drobne ciało silnymi ramionami, a potem wsunął nos w jej włosy, jedynie oddechem pieszcząc skórę na szyi, Lia wiedziała, że to pożegnanie jest najtrudniejszym w jej życiu i wraz z opuszczeniem Miasteczka Cieni, zostawi tu część siebie …

Ciąg dalszy NIE nastąpi …
___________
Dziewczyny, dziękuję za możliwość dołączenia do Waszego grona i szansę na współtworzenie fikcyjnej rzeczywistości VdS. W tym miejscu życzę Wam również całej masy pomysłów, weny i wytrwałości w dopięciu Waszych historii do szczęśliwego finału


Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 23:01:31 27-06-15, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:54:01 27-06-15    Temat postu:

252. Christian & Co

Otworzył drzwi wypasionej fury Alejandra i wrzucił na tylne siedzenie sportową torbę. Poprawił skórzane rękawiczki na dłoniach i wsiadł za kierownicę, uśmiechając się do siebie. Nigdy nie przypuszczał nie tylko, że zemsta może smakować tak słodko, ale też, że pójdzie mu ona tak łatwo. Cały plan pojawił się w jego głowie zupełnie nagle, kiedy siedząc w więziennej celi kolejny raz czytał ostatni list jaki dostał od Iriny. Widział, że gdy w końcu wyjdzie na wolność, bez chwili wahania wprowadzi plan w życie. Chciał z tym poczekać, spróbować odszukać Irinę i odzyskać ją, ale kiedy dowiedział się o jej śmierci, poczuł, że nie ma już zupełnie nic do stracenia i postawił wszystko na jedną kartę. Opłaciło się, bo wszystko poszło zgodnie z planem. Wiele oddałby za to, by móc zobaczyć minę Fernanda Barosso w momencie, gdy ten otworzy sejf, o którym przecież według jego przekonania, miał nikt nie wiedzieć i zamiast kosztowności, papierów wartościowych i gotówki pochodzącej z brudnych interesów zobaczy tam jedynie jedną kartę wyciągniętą z całej talii, a zawierającą wizerunek Jokera. Fernando wiele razy przecież powtarzał mu, że jest jego Jokerem, a nawet przedstawiał go swoim współpracownikom jako Jacka White’a*. W pewnym sensie był jego oczkiem w głowie, a przynajmniej dopóki na horyzoncie nie pojawił się niejaki Hugo Delgado. Tomas jednak nie miał za złe chłopakowi, że zajął jego miejsce w sercu i życiu starego Barosso, a patrząc na to wszystko z perspektywy czasu, nawet był mu za to wdzięczny. Nie mógł jednak tak po prostu odejść i puścić płazem swojemu byłemu szefowi wszystkiego co musiał przez niego przejść, łącznie z odsiadką wyroku za jego syna. Przyjaźnił się z Nicolasem i pewnie nawet bez rozkazu Fernanda starałby mu się jakoś pomóc, ale to nie zmieniało faktu, że stary Barosso był jego dłużnikiem, a teraz przyszedł czas na to, by spłacił swój dług z nawiązką.
Wsunął kluczyk do stacyjki i odjechał jak gdyby nigdy nic. Nikt nie próbował go zatrzymywać, bo wszyscy mieli go przecież za jednego z najbardziej zaufanych pracowników Fernanda. Uśmiechnął się pod nosem i opuścił teren posiadłości Barossów, kierując się w miejsce umówionego spotkania. W więzieniu nawiązał kilka interesujących znajomości, złapał kilka kontaktów, które teraz mógł wykorzystać, a dzięki którym szybko miał spieniężyć zabrane z sejfu kosztowności i samochód Alexa. Był pewien, że nim Fernando, któremu teraz zwaliło się na głowę wyjątkowo dużo problemów, zajrzy do sejfu i zorientuje się co jest grane, on będzie już daleko stąd. Większą część pieniędzy wyśle matce, a resztę zabierze ze sobą i zacznie nowe życie z dala od tego przeklętego miejsca, a kiedy stanie na nogi i ułoży sobie życie wróci, by usłyszeć z ust matki, że jest z niego dumna...
_______________
*Jack White, Joker – fikcyjna postać z komiksów, seryjny morderca, znany także jako: The Clown Prince of Crime, Red Hood, Jack, Joseph "Joe" Kerr, Clem Rusty, Mr. Rekoj, Jack White lub Jack Napier


* * *
Dom Ramirezów, zwykle tętniący życiem, teraz stał się cichy i pusty jak nigdy dotąd. Zdawało mu się, że wraz z ich wyjazdem nawet drzewa w ogrodzie przestały szumieć, a ptaki zaprzestały radosnych treli – jakby serce tego domu przestało bić, a dusza uleciała w zaświaty i nie miała zamiaru nigdy tu wracać. Oparł się przedramionami o drewniany płotek tarasu i westchnął ciężko. Maria Soledad Ramirez zupełnie nieoczekiwanie dla niego samego, stała się jego przyjaciółką, bratnią duszą, której gotów był powierzyć wszystkie swoje sekrety jak na spowiedzi. Nie było jej zaledwie od kilku godzin, a on już za nią tęsknił. Ale z całą pewnością nie był to ten rodzaj tęsknoty, jakim mężczyzna powinien tęsknić za swoją kobietą. Sol, choć rozumieli się bez słów i nadawali na tych samych falach, nie była przecież jego kobietą i nigdy nawet nie próbował myśleć o niej w takich kategoriach. Tęsknił za nią jak za siostrą, której nigdy nie miał, tym bardziej, że wraz z wyjazdem Christiana, stracił też jedynego brata jakiego miał w życiu. Znów został sam jak palec i nie czuł się z tym zbyt komfortowo, ale być może właśnie dzięki temu uświadomił sobie, że jest jeszcze jedna osoba, bez której nie wyobrażał sobie dalszego życia.
– Leo… – gdy usłyszał za sobą jej cichy głos, nie był pewien czy słyszy go naprawdę, czy to tylko jego umysł płata mu figle. Dopiero kiedy położyła drobną dłoń na jego ramieniu, odwrócił się powoli i przez kilka wlokących się w nieskończoność sekund, patrzył na nią jakby nie dowierzał własnym zmysłom. – Powiesz coś? – spytała, uśmiechając się blado.
Sanchez zrobił głęboki wdech i przymknął powieki, a gdy je otworzył i nadal widział przed sobą Margaritę, natychmiast zamknął ją w swoich ramionach, wsuwając nos w jej gęste czarne, włosy.
– Przepraszam, że byłem takim durniem – wyszeptał jej prosto do ucha, a zaraz potem ujął jej twarz w swoje dłonie i zajrzał w oczy. – Naprawdę chcesz ze mną być?
– Nie wyobrażam sobie by być z kimkolwiek innym, Leo – powiedziała cicho, zaplatając szczupłe palce na jego nadgarstkach. – To, co usłyszałeś wtedy w gabinecie – urwała i zrobiła głęboki wdech, a potem opowiedziała mu o tym, że widziała Alexa nieopodal miejsca, w którym zastała Ignacia udzielającego pierwszej pomocy pannie Boyer, o jego rozmowie z Fernandem, którą usłyszała i o tym, jak Nicolas wysłał na komisariat jego broń, z której strzelał do tej nieszczęsnej kobiety. – Zbyt wiele zwaliło mi się wtedy na głowę, czułam się przytłoczona, nie wiedziałam co powinnam zrobić, bo każda decyzja wydawała się być zła – dokończyła. Teraz, kiedy Alex został aresztowany, a jej udało się załatwić Irinie miejsce w specjalnym ośrodku w stolicy i razem z nią wysłać tam Nicolasa, w końcu mogła odetchnąć pełną piersią i zacząć porządkować własne życie.
– Naprawdę jestem głupkiem – powiedział Leo, opierając się czołem o jej czoło. – Głupkiem do kwadratu, który, jak się okazało nie widzi nic poza czubkiem własnego nosa.
– Przestań – upomniała Margarita, delikatnie gładząc opuszkami palców jego policzki pokryte kilkudniowym zarostem. – Mogłam powiedzieć ci o wszystkim od razu.
– Co będzie z teraz z twoim bratem?
Margarita wzruszyła ramionami, jakby niewiele ją to obchodziło, ale Leo wiedział, że wcale tak nie jest.
– Został przewieziony do więzienia w Apodaca, a Fernando stwierdził, że nie kiwnie nawet palcem by mu pomóc. Prokurator Brenner dziś po przesłuchaniu poinformowała mnie, że jeszcze dziś popołudniu musi wracać do Monterrey, ale będzie dalej prowadzić sprawę. To właściwa osoba na właściwym miejscu i wierzę, że Alex, choć może na to nie zasłużył, będzie miał sprawiedliwy proces.
– Czy ty kiedykolwiek myślisz o sobie? – zagadnął Leo, odgarniając jej pasma włosów za ucho.
– Właśnie w tej sekundzie – powiedziała cicho, przykrywając jego dłonie własnymi i splatając z nimi palce, opuściła je wzdłuż ich ciał, przylegając do Leo ciasno całą sobą i sięgając do jego ust. Sanchez ochoczo oddał pocałunek, zaplatając ich splecione dłonie za jej plecami. Słysząc znaczące chrząknięcie ojca, niechętnie oderwał się od Margarity i nad jej ramieniem spojrzał w jego stronę. Ignacio stał w drzwiach, opierając się ramieniem o framugę i uśmiechając się szeroko.
– Widzę, że mój syn wreszcie poszedł po rozum do głowy – powiedział rozbawiony, niespiesznym krokiem podchodząc w ich stronę. Leo uśmiechnął się łobuzersko, drapiąc się w tył głowy i robiąc przy tym minę niewiniątka. – Już myślałam, że będę musiał przełożyć cię przez kolano i złoić ci dupę, żeby ci mózg wskoczył na właściwe miejsce.
– Tato, wyrażaj się odpowiednio, kiedy jesteś w towarzystwie kobiety – upomniał, obejmując Margaritę ramieniem za szyję i całując w skroń.
Nacho pokręcił głową z niedowierzaniem i sięgnął do tylnej kieszeni swoich spodni.
– Proszę – powiedział, wręczając im bilety lotnicze. – To mój świąteczny prezent dla was.
– Nie powinieneś, zwłaszcza teraz, gdy masz na głowie remont ośrodka – przypomniał przytomnie Leo.
– Nie możesz zabronić mi sprawiania wam przyjemności – oświadczył Nacho, tonem jednoznacznie wskazującym na to, że nie zamierza w ogóle dyskutować na ten temat. – Jedźcie i bawcie się dobrze.
– Chcesz pozbyć się nas na święta – bardziej stwierdził niż zapytał Leo, zgrywając obrażonego – Pani Ramirez wyjechała, więc w ten sprytny sposób postanowiłeś się wykręcić od gotowania.
Ignacio roześmiał się w głos na te słowa i poklepał syna po ramieniu.
– Macie się dobrze bawić i koniec dyskusji. Ośrodek będzie zamknięty dłużej niż przypuszczałem, więc postanowiłem w tym czasie pojadę do stolicy i zorientuję się co muszę zrobić, by wrócić do zawodu i czy to w ogóle jest jeszcze możliwe.
– Wspaniale! – ucieszyła się Margarita, zupełnie spontanicznie obejmując Nacho za szyję. Ignacio przez chwilę zastygł w bezruchu, ale w końcu przygarnął ją do siebie i przymknął powieki, przełykając gulę, która ścisnęła mu gardło. – Dziękuję za wszystko… tato – wyszeptała mu do ucha i pocałowała w policzek, po czym odsunęła się od niego i spojrzała w jego ciemne, mądre oczy, w których zalśniły łzy. Przez chwilę oboje patrzyli na siebie tak, jakby toczyli ze sobą jakąś bezsłowną rozmowę, zrozumiałą jedynie dla nich dwojga.
Zanosiło się na naprawdę długi wieczór pełen łez i śmiechu, po którym dla całej trójki wraz ze wschodem słońca rozpocznie się zupełnie nowy rozdział w ich życiu…
* * *
Otworzył powieki i zerknął na pogrążoną we śnie blondynkę, opierającą głowę o jego ramię. Delikatnie odgarnął jasne kosmyki z twarzy blondynki, wracając myślami do wieczoru po pokazie. Wciąż czuł się jakby to był jakiś sen, z którego nie potrafił się obudzić. Nigdy nie przypuszczał, że tak to się skończy, ale los już wiele razy dał mu po d***e, więc zacisnął zęby i odważnie przyjął i ten cios, walcząc przy tym przede wszystkim z samym sobą; z przemożną chęcią zatrzymania jej w swoich ramionach na zawsze. Nie był jednak egoistą. Wiedział, że Lia w warsztacie czuła się jak ryba w wodzie, ale już w czasie kolacji z profesorem zrozumiał, że jest jeszcze coś, co kochała całym sercem, a w czym być może wciąż nie czuła się tak pewnie, by to właśnie tym, zajmować się w życiu. Nie mógł i nie chciał jej zatrzymywać; nie chciał by z jego powodu rezygnowała z ogromnej szansy, jaką ofiarował jej los dlatego nawet gdyby powiedziała, że chce zostać w Valle de Sombras, wszystkimi możliwymi sposobami starałaby się przekonać ją, by zmieniła zdanie. I chociaż serce krajało mu się na samo wspomnienie tamtego wieczora, wiedział, że podjął właściwą decyzję – jedyną jaką mógł i powinien podjąć na te chwilę, a jeśli ich przeznaczeniem jest być razem, to nie zmieni tego nawet dzieląca ich odległość. Poza tym oboje musieli nabrać dystansu, a w obliczu gróźb jakie pojawiły się pod ich adresem, wyjazd z Valle de Sombras wydawał się jedynym rozsądnym wyjściem z całej tej popapranej sytuacji. Zresztą, wraz z wyjazdem Lii zniknął jedyny powód, dla którego wciąż tkwił w miasteczku, a wiedział, że nim zacznie układać życie na nowo, musi najpierw naprawić w nim to, co wymagało naprawy i w pierwszym rzędzie były to jego relacje z siostrą.
– Lali… – szepnął cicho, delikatnie potrząsając ją za ramię. – Wstawiaj śpiochu, zaraz lądujemy – dodał, uśmiechając się lekko, gdy spojrzała na niego zaspanym wzorkiem. Kiedy powiedziała mu, że nie chce spędzać świąt w miejscu, które wciąż przynosiło jej jedynie ból i cierpienie, a potem opowiedziała o swoim burzliwym związku z El Panterą, o tym jak Mauricio pomógł jej się od niego uwolnić i otoczył ją opieką, wiedział, że zrobi wszystko, by nie musiała spędzać Bożego Narodzenia w tym ponurym miejscu, z którym wiązało się tak wiele złych wspomnień. Ucieszył się, gdy zgodziła się na wyjazd do San Antonio. Obojgu im było to potrzebne. – Zapnij pasy – powiedział, ale nim Laura zdążyła się poruszyć, sam zapiął jej pas, a potem przezornie sprawdził zapięcie.
– Nie jestem dzieckiem – upomniała, patrząc na niego błyszczącymi rozbawieniem ciemnymi oczami.
– Ale nigdy nie przestaniesz być moją małą siostrzyczką – odparł, uśmiechając się szeroko i trącając ją zaczepnie palcem wskazującym w czubek nosa. – Nie masz pojęcia jak się cieszę, że spędzimy ten czas razem.
– Ja bardziej – powiedziała, sięgając dłonią do jego dłoni i splatając z nim palce. – Valle de Sombras zawsze będzie częścią mojego życia, ale zbyt wiele złego się tam wydarzyło… Nie chcę tam wracać, Christian – dodała, spoglądając wprost w jego zielone tęczówki. – Chcę zacząć wszystko od nowa, nie oglądając się więcej za siebie i nie bojąc się wciąż własnego cienia.
– A co z Mauriciem? – spytał, bo po tym co wyznała mu Laura, poczuł jakąś wątłą nić sympatii do mecenasa.
– Zawsze był przede wszystkim moim przyjacielem. Myślę, że zgodzi się na rozwód, zwłaszcza, że to nie było małżeństwo z miłości. Próbowałam dać mu szansę i może mogłabym być z nim szczęśliwa, ale… – urwała i odetchnęła głęboko. – Zawsze będąc z nimi, gdzieś z tyłu głowy kołatałby mi się myśl, że jestem z nim dlatego, by nie być z Estabanem, a nie dlatego, że coś do niego czuję. Za dużo złego się wydarzyło, Christian, a Mauricio jest nierozerwalnie związany z tym okresem w moim życiu, który najchętniej wymazałabym z pamięci. Zresztą, nie mam ochoty na żadne związki. Chcę się nacieszyć wolnością.
– A autor liściku z serwetki?
Laura zaśmiała się pod nosem i na chwilę odwróciła głowę, wlepiając wzrok w małe okno samolotu. Zrobiła głęboki wdech, gdy przed oczami stanął jej obraz przystojnej twarzy i wpatrujących się w nią uporczywie lodowato niebieskich, błyszczących tęczówek.
– Powinieneś mu podziękować, bo to dzięki niemu zrozumiałam, że muszę skończyć z El Panterą. Dał mi coś, co nadało nowy sens mojemu życiu… – urwała, gdy wielka gula ścisnęła jej gardło.
– Lali… – zaniepokoił się Christian, ściskając mocniej jej dłoń w swojej. – Powinienem o czymś wiedzieć?
Laura energicznie pokręciła przecząco głową.
– To tylko nieznajomy, który ocalił mnie od zguby i być może nawet nie zdając sobie z tego sprawy, uświadomił co jest w życiu ważne, który już zawsze pozostanie nieznajomym – dodała po chwili, spoglądając w oczy brata i uśmiechając się beztrosko. – I razem z milionem innych wspomnień zostanie w szufladzie z napisem Valle de Sombras…

__________
Dziewczyny, dziękuję za prawie rok wspólnej zabawy i przepraszam, że może czasem byłam upierdliwym i czepialskim czytelnikiem. Życzę Wam mnóstwa weny i siły (której mnie zabrakło), by ciągnąć to i bawić się dalej.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5853
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:44:25 28-06-15    Temat postu:

253. ARIANA/HUGO/LUCAS/WILL

Ostatnie wydarzenia pomogły Arianie zrozumieć, że nie da się uciec przed przeszłością. Można próbować, można szukać swojej nowej drogi gdzieś daleko, wśród obcych ludzi, którzy nie znają ciebie i twojej historii, ale prędzej czy później wszystko wraca jak bumerang. Myślała, że w Valle de Sombras zacznie nowe życie, ale wydarzenia z przeszłości nawet tutaj dawały o sobie znać. Najpierw Lucas, teraz Guillermo - nie wiedziała, co o tym myśleć. Mimo wszystko musiała jednak przyznać przed samą sobą, że była wdzięczna Laurze Suarez - choć nie spędziła z nią w tym miasteczku zbyt wiele czasu, to jednak ona była powodem, dla którego przyjechała do Meksyku i zdecydowała się zmienić swoje życie. To dzięki Lali poznała Cosme, to dzięki niej odnalazła inspirację w tym ponurym miasteczku, to dzięki niej zaznała życzliwości ze strony Camila. I nie żałowała przyjazdu do Doliny Cieni, nawet jeśli jej korespondencyjnej przyjaciółki miało już tutaj nie być.
Kiedy Lali przyszła do kawiarni, żeby się pożegnać i poinformować ją, że wyjeżdża z bratem do San Antonio, Ariana przeżyła niemały szok. Jednak szybko zrozumiała, że to wcale nie jest koniec. To dopiero początek, nie tylko dla Laury, ale też dla niej. I to nie tak, że nigdy więcej się nie zobaczą. Przecież Ariana nadal uważała San Antonio za swój dom, w końcu tam się wychowała i tam mieszkali jej rodzice. Zawsze będzie mogła odwiedzić Christiana i jego siostrę, jeśli tylko wyrażą na to zgodę. Poza tym, teraz wreszcie miała mieszkanie dla siebie. Uśmiechnęła się do własnych myśli, zastanawiając się jak to jest mieszkać z Christianem Suarezem. Już nigdy się o tym nie przekona.
Przyjazd do Valle de Sombras miał jeszcze inne plusy, jak na przykład poznanie Javiera i jego uroczej narzeczonej, Viktorii. Ariana żałowała, że nie udało jej się zbliżyć do Lali tak, jakby tego chciała, ale coraz częściej zaczynała czuć, że Vicky staje jej się bliska. Miała nadzieję, że to początek pięknej przyjaźni. Teraz, kiedy siedziały w kawiarni i zwierzały się sobie, miała wrażenie, że jest dla niej jak siostra, której nigdy nie miała.
Panna Santiago nie wiedziała, że Viktoria miała takie trudne dzieciństwo. Współczuła jej, ale jednocześnie wiedziała, że dzięki temu panna Diaz stała się silna. I dzięki temu wyrosła na ambitną, niezależną, lecz pełną współczucia i wrażliwą kobietę.
- A teraz powiedz mi - Vicky wyrwała Arianę z rozmyślań - co jest z tobą? Co cię gryzie?
Ariana odetchnęła głęboko spoglądając na blondynkę, która wpatrywała się w nią w oczekiwaniu.
- Javier przyjaźni się przecież z Lucasem. Na pewno wszystkiego się już od niego dowiedziałaś.
- Muszę przyznać, że wyznał nam to i owo. - Vicky uśmiechnęła się nieśmiało i poczuła ulgę widząc, że Ariana nie jest zła za to, że Dzwoneczek "brata się z wrogiem". - I jeśli to coś warte - dodała po chwili - myślę, że Lucas naprawdę żałuje tego, co zrobił.
- To bez znaczenia - stwierdziła Ari, bezwiednie mieszając łyżeczką herbatę, którą postawiła przed sobą, kiedy Viktoria przekroczyła próg kawiarni. - Zranił mnie i omal nie zniszczył mi życia. A jego nędzne próby usprawiedliwiania się tylko wszystko pogorszyły. Wyobrażasz sobie, że śmiał twierdzić, że zrobił to po to, by zapewnić opiekę naszemu przyjacielowi, który zapadł w śpiączkę po wypadku, który spowodowała Eva?
Vicky zakrztusiła się sokiem i spojrzała na koleżankę nieprzytomnym wzrokiem.
- Ojciec Lucasa miał sporo pieniędzy i wpływów. Był wspólnikiem Eduarda Mediny, ojca Evy. Lucas zeznał w sądzie, że to ja prowadziłam wtedy ten samochód, bo rzekomo dzięki temu jego ojciec mógł zachować pracę i sfinansować opiekę medyczną Oscarowi. Bo widzisz, państwo Fuentes nie są zbyt zamożni i nie stać ich na utrzymanie syna w szpitalu. Opieka medyczna w Stanach jest niezwykle kosztowna.
- Lucas to dobry chłopak, naprawdę. Po prostu popełnił błąd. - Panna Diaz próbowała przekonać nową znajomą, ale bez skutku. - Zdajesz sobie sprawę, że Javier nie spocznie, dopóki was nie pogodzi?
- Wiem, że nie jest złym człowiekiem, ale to nie oznacza, że mogę mu wybaczyć to, co zrobił. I wiem, że Magik ma jakiś szatański plan, ale lepiej niech da sobie spokój z tym swataniem, bo to przysporzy nam wszystkim tylko więcej cierpienia. - Ariana posmutniała i przez chwilę zapadła cisza, bo żadna z nich nie wiedziała, co powiedzieć. Po chwili pracownica kawiarni przerwała to milczenie: - A teraz sytuacja całkowicie się skomplikowała. Lucas był tutaj niedawno powiedzieć mi, że sprowadza Oscara do Monterrey. Tutaj opieka jest tańsza. Ponoć jego rodzice, nie mogąc już dłużej wytrzymać, chcieli poddać Oscara eutanazji, dasz wiarę?
- Jak rodzice mogą nawet o tym pomyśleć? Zabić własnego syna? Dzieci powinny być kochane bezwarunkowo, a rodzice powinni z nimi być na dobre i złe, nieważne co się dzieje - stwierdziła Vicky i Ariana dobrze wiedziała, co ta ma na myśli.
- Taaak - przyznała panna Santiago. - Oni chyba po prostu nie mogli już dłużej wytrzymać. W każdym razie, teraz Lucas jest opiekunem Oscara i zdecydował, by go przenieść, bo w końcu tutaj jest taniej, no i Luke jest na miejscu, bo tutaj pracuje. Muszę przyznać, że się boję...
- Boisz się? - Vicky upiła łyk soku i odstawiła na stół pustą szklankę. - Czego? Że sobie nie poradzisz z widokiem przyjaciela w śpiączce? To nie jest łatwa sytuacja, dla nikogo by nie była.
- Nie o to chodzi. - Ariana zmarszczyła brwi, nie wiedząc czy przyznać się do swojej największej obawy. - Boję się, co się stanie, kiedy on się obudzi.
Viktoria zamarła słysząc te słowa i zastanawiając się, co dziewczyna ma właściwie na myśli.
- Nie rozumiem...
- Boję się, że nie będzie sobą. Boję się, że będzie obwiniał mnie za to, co się stało.
- Oszalałaś? Przecież nic nie było twoją winą! To nie ty spowodowałaś wypadek!
- Wiem o tym, ale widzisz... To ja udzieliłam mu pierwszej pomocy. On... Umarł. Jego serce przestało bić. A ja przywróciłam go do życia, ale co to za życie? Utknął w śpiączce na dziewięć długich lat. Boję się, że będzie mnie o to obwiniał. Jestem pewna, że wolałby umrzeć niż tak żyć. Bo widzisz, to był taki postrzelony, wiecznie roztrzepany chłopak. Nigdy nie mógł usiedzieć w miejscu. - Ariana uśmiechnęła się na wspomnienie przyjaciela. - Wszędzie było go pełno. Był moim najlepszym przyjacielem, ale on chyba... no wiesz... chciał czegoś więcej.
- Zakochał się w tobie?
- Tak twierdzi Lucas. Nawrzucał mi podczas Święta Dziękczynienia, kiedy Magik wysłał nas po indyka. Powiedział, że pewnie wolałabym, żeby to on był teraz w śpiączce, a nie Oscar. Nie wiem, skąd Lucas mógł o tym wiedzieć. Wątpię, żeby Oscar mu się zwierzył ze swoich uczuć. W każdym razie, na pewno nie powiedział mu, że kiedyś mnie pocałował. Ja też mu tego nie powiedziałam. To było bez znaczenia, on był pijany i nie wiedział co robi. A może wiedział? Teraz sama już nie wiem...
- Myślisz, że jeśli się obudzi, będzie szansa, że będziecie razem? - Vicky starała się nie dać po sobie poznać, że ta sytuacja niezmiernie ją wzruszyła. Było jej żal Ariany.
- Nie wiem. Nie. Raczej nie. Ja traktowałam go tylko jak przyjaciela, nie mogłabym inaczej. Przecież kocham Lucasa...
Nastąpiła chwila ciszy, podczas której Vicky wpatrywała się w koleżankę wielkimi oczami.
- Co się stało? - zapytała Ari, nie wiedząc, o co chodzi blondynce.
- Zdajesz sobie sprawę, że właśnie powiedziałaś: "kocham Lucasa"?
- Nie, nie powiedziałam tak.
- Powiedziałaś, przecież słyszałam.
- Miałam na myśli: "kochałam Lucasa".
- Ale powiedziałaś co innego. Podświadomie czujesz, że jeszcze o nim nie zapomniałaś.
- A czy łatwo jest zapomnieć o kimś, kto łazi za tobą krok w krok i przypomina ci o urazach z przeszłości? Czy łatwo jest zapomnieć o kimś, kto złamał ci serce i sprawił że zaczęłaś wątpić w ludzi?
- Nie to miałam na myśli. - Przyszła pani Reverte zasępiła się lekko, widząc, że zdenerwowała dziewczynę.
- Wiem, co miałaś na myśli. Przepraszam. Po prostu tyle się ostatnio dzieje, że ciężko jest zapomnieć zarówno o Lucasie, jak i o przeszłości.
- Co chcesz powiedzieć? Jest coś o czym nie wiem? Wydawało mi się, że w tym miasteczku wieści rozchodzą się z prędkością światła.
- I chyba tak jest. Słyszałaś o tym, że Lucas został znokautowany w tej właśnie kawiarni?
- Obiło mi się o uszy, ale myślałam, że to po prostu jakiś pijany przestępca, starający się uniknąć aresztowania. - Viktoria była bardzo zainteresowana tą sprawą.
- Otóż nie. To nie był żaden przestępca. To Guillermo Alanis. A może raczej Will, jak teraz każe się nazywać. Gui był przyjacielem Lucasa i on również brał udział w tamtym wypadku. Zginęła w nim jego siostra i dziewczyna. Nigdy nie wybaczył Luke'owi, że odmówił mu sprawiedliwości przez złożenie fałszywych zeznań. Nie wiem, co tutaj robi, ale przyjechał do miasteczka i najwyraźniej czegoś szuka. Chyba nie wiedział, że znajdzie tu Lucasa...
- Więc trafił na niego przypadkiem? - Vicky nie zdawała sobie sprawy, kiedy sięgnęła bezwiednie po kolejnego muffina, postawionego przed nią przez Arianę. Dobrze było uciec w czyjeś problemy od swoich własnych. To była miła odmiana.
- Na to wygląda. Dowiedziałam się już po fakcie, nie było mnie wtedy w kawiarni. Poinformował mnie o tym Camilo, a potem chwilkę rozmawiałam z Lucasem, kiedy powiedział mi o przenosinach Oscara. Nie wiem, co o tym myśleć.
W tej samej chwili dał się słyszeć dzwonek u drzwi obwieszczający pojawienie się klienta. "O wilku mowa" - pomyślała Ariana, widząc jak próg przekracza Guillermo, rozglądając się niepewnie po wnętrzu.
- Ariana - powiedział, podchodząc do lady, nie bardzo wiedząc jak zacząć. - Miło cię widzieć. Słyszałem, że tutaj pracujesz.
- Taak, ciebie też Gui, fajnie że wpadłeś. Mam nadzieję, że u ciebie wszystko w porządku.
Natychmiast poczuła, że nie powinna tego mówić. Zabrzmiało to dziwnie nienaturalnie, a biorąc pod uwagę okoliczności w jakich ich drogi rozeszły się dziewięć lat temu, było to również nieodpowiednie.
Nastąpiła chwila niezręcznej ciszy i w końcu Viktoria nie wytrzymała, wyciągając rękę w stronę Willa i przedstawiając się.
- To ja już pójdę - powiedziała, wstając ze stołka i rzucając koleżance przeciągłe spojrzenie. - Ari, skontaktuję się z tobą w sprawie tej sukni ślubnej. Miło było cię poznać, Will. Do zobaczenia!
- Ciebie również, do zobaczenia. - Alanis uśmiechnął się na pożegnanie i po chwili drzwi zatrzasnęły się za Dzwoneczkiem. - Suknia ślubna? Ty i Lucas...?
- CO?! Nie! To Vicky bierze ślub, ja mam tylko jej pomóc wybrać suknię. - Dziewczyna zarumieniła się na te słowa, a chłopak pokiwał głową ze zrozumieniem. - Lucas i ja... My nie jesteśmy ze sobą.
Czuła, że to bardzo istotne, żeby to wyjaśnić. Jakby to był sposób zamanifestowania, że nie mogłaby z nim być, po tym co się stało. Will uśmiechnął się blado.
- Przyjechał za tobą do innego kraju. Chyba nie całkiem o tobie zapomniał. Dlatego dam ci radę - nie wracaj do tego łajdaka. Zawsze uważałem cię za inteligentną dziewczynę. Jesteś na to za dobra.
Ariana nie wiedziała, co na to odpowiedzieć, więc po prostu milczała, zakładając ręce na piersi i czekając na to, co ma jej do powiedzenia Guillermo Alanis.
- Mogę ci w czymś pomóc? - zapytała po chwili, widząc że Will nie pali się, by zacząć.
- Właściwie to tak. Szukam kogoś.
- Jestem tu od niedawna. Jest spora szansa, że nie będę wiedziała, o kogo chodzi.
- Szukam niejakiego Huga Delgado. Znasz go może?
Ariana uśmiechnęła się do własnych myśli, zaintrygowana. A jednak potrafiła mu w czymś pomóc. Pytanie brzmiało - czego Will mógł chcieć od syna Camila?
- Tak się składa, że wiem, gdzie możesz go znaleźć.

***

Hugo zmierzał do kościoła, żeby przekazać Samborowi wieści. Nie miał zbyt wielkiej ochoty tego robić, ale obiecał - a on zawsze dotrzymywał obietnic. Wszedł do budynku, nie zdając sobie sprawy, że trwa właśnie msza. Ksiądz Juan wygłaszał jakieś słowa, stojąc na mównicy, ale Hugo nie zatrzymał się, by posłuchać. Bał się, że ojciec go zauważy i skieruje swoje słowa w jego kierunku. Camilo przekazał synowi, że kapłan o niego wypytuje, a Hugo nie chciał zdradzać mu kim jest lub czym się zajmuje. Choć sam sobie powtarzał, że nie obchodzi go, co o nim myślą inni i nie wierzy w istnienie Boga, to w głębi serca wiedział, że nie chce zostać przeklęty przez kapłana. Chociaż jeśli Bóg rzeczywiście istnieje, to on i tak był już skazany na wieczne potępienie.
- To ty. - Sambor wstał ze swojego posłania, widząc ciemnowłosego chłopaka wchodzącego do pomieszczenia, w którym pomieszkiwał od dłuższego czasu. - Jak tutaj wszedłeś?
- Jestem genialnym włamywaczem - odpowiedział lakonicznie Hugo, rozglądając się po wnętrzu. - Przynoszę wieści.
- Rychło w czas! Czy ty wiesz, co ja przechodziłem przez ostatnie dni? Informujesz mnie o tym, że Barosso czyha na moje życie, po czym każesz mi się ukryć i nie dajesz znaku życia! Kim ty w ogóle jesteś?
- Jestem kimś, kto załatwił ci przepustkę do nowego życia - odpowiedział Hugo, nieco urażony tym wybuchem, nawet jeśli był on uzasadniony. - Nie przedstawiłem się? Wybacz, czasami zapominam o dobrych manierach. Hugo.
- Hugo jak?
- Srak. Już i tak powiedziałem ci dużo, więc siedź cicho i słuchaj.
- Nie będę słuchał kogoś, kto zwraca się do mnie w tak protekcjonalny sposób! I to w dodatku będąc w Domu Bożym! - Sambor czuł, że jego duma ucierpiała w starciu z Hugiem, który stał przed nim, uśmiechając się w swoim stylu.
- Świętoszek się znalazł. - Delgado przewrócił teatralnie oczami, przechadzając się po pokoju. - Mam ci przypomnieć jak porwałeś Antoniettę Boyer i omal jej nie zabiłeś?
- Nic nie wiesz o mnie i moim życiu, Hugo. - W głosie Mediny dało się wyczuć gorycz, a imię chłopaka wypowiedział tak jadowitym tonem, że zabrzmiało ono w jego ustach jak syk węża. - Antonietta zabiła mi brata!
- Przykro mi - powiedział ciemnowłosy chłopak, a pomimo pustki wyzierającej z jego oczu Sambor miał wrażenie, że mówi to szczerze. - Ale przejdźmy do rzeczy - Alex już ci nie zagraża.
- Jak to? Nie żyje?!
Delgado roześmiał się w głos, słysząc te słowa, a widząc zdumioną i obrażoną minę Sambora, odpowiedział:
- Złego diabli nie biorą. Żyje, ale trafił do kicia. Prędko stamtąd nie wyjdzie. Wątpię, czy Fernandowi uda się go stamtąd wyciągnąć, a biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia - nie jestem pewny, czy będzie nawet chciał to zrobić. Znaleziono odciski Alejandra na broni, z której strzelano do Boyer. O twoim udziale w tej całej maskaradzie nikt nie wie i tak pozostanie.
- Więc to koniec? Mogę wyjść wreszcie z ukrycia?
- Nie tak szybko, kowboju. - Hugo ostudził entuzjazm Sambora. - Fernando nadal będzie chciał wyeliminować cię z gry, żeby mieć pewność, że jeszcze bardziej nie zaszkodzisz jego synalkowi, dlatego musisz uciekać.
- Ale... dokąd? Nie mam pieniędzy. - Sambor spojrzał w kierunku wyciągniętej ręki Huga, w której spoczywała koperta. - Co to jest?
- Mówiłem - przepustka do nowego życia. - Widząc że Sambor nie bardzo wie, o co chodzi, wyjaśnił: - Trochę gotówki i bilet lotniczy. Do Santiago w Chile.
- A co ja mam niby robić w Chile? Pracować w kopalni?
- Nie. Masz pracować dla mojego przyjaciela. On wszystko ci wyjaśni. I uprzedzając twoje pytanie - tak, możesz mu zaufać. Macie wspólnego wroga. Poza tym, chyba nic cię tutaj nie trzyma, prawda? Więc nie masz nic do stracenia.
Sambor pomyślał o Nadii i o uczuciu, które zaczynało w nim kiełkować do tej kobiety. Hugo nie do końca miał rację. Delgado widząc rozmarzone spojrzenie Mediny westchnął i wetknął mu kopertę w ręce.
- Jak kocha, to poczeka - stwierdził i zanim Sambor zdążył zaprotestować, dodał: - Samolot wylatuje jutro z samego rana. Na lotnisku w Santiago będzie na ciebie czekał zaufany człowiek. To twoja decyzja. Wyjedź i znajdź spokój ducha, albo zostań i zgiń z rąk ludzi Fernanda. Moja misja została zakończona.
Po tych słowach udał się do wyjścia, ale zanim wyszedł przypomniał sobie coś jeszcze, więc zagadnął:
- I byłbym wdzięczny, gdybyś przekazał ojcu Juanowi, żeby o mnie nie wypytywał po ludziach. To dość męczące. Będę wdzięczy jeśli uszanuje moją prywatność.
Po tych słowach zniknął, zostawiając Sambora z niewyraźną miną.

***

- Hernandez! Czy ja dobrze słyszałem? Nie aresztowałeś tego idioty, który ośmielił się na ciebie podnieść rękę? Jesteś głupi czy tylko udajesz? Obrażasz nie tylko swój honor, ale też narażasz na szwank reputację miejscowej policji.
- Reputacja miejscowej policji już i tak jest w dużej mierze nadszarpnięta i to głównie twoja zasługa, Diaz.
Pablo i Lucas sztyletowali się wzrok przez dłuższy czas na komendzie policji. Diaz dowiedział się o incydencie w kawiarni i był oburzony zachowaniem młodego policjanta.
- Udam, że tego nie dosłyszałem i powtórzę raz jeszcze - masz natychmiast aresztować tego kretyna albo...
- Albo co, Diaz? Nie odpowiadam przed tobą, zrozum to wreszcie. Rozmawiałeś z moim przełożonym, prawda? Powiedział ci jak wyglądają sprawy...
- Ten cały Miranda mi się nie podoba i wiem, że ty i on kombinujecie coś razem.
- Nawet jeśli, to nie pańska sprawa. - Lucas powrócił do oficjalnego tonu, starając się zapanować nad emocjami. - Odpowiadam przed Jasonem Mirandą, czy to się panu podoba czy nie. I nie zamierzam aresztować tamtego chłopaka za napaść na policjanta, bo wtedy nie byłem jeszcze na służbie, a to były prywatne porachunki.
- Co z ciebie za facet, Hernandez? Pozwalasz się bić po mordzie innym facetom? Czy ty nie masz za grosz honoru?
- Taki ze mnie facet, panie Diaz, który potrafi przyjąć na siebie konsekwencje swoich czynów - odpowiedział lekko trzęsącym się od gniewu głosem młody oficer, po czym wyszedł pozostawiając go samego.
Musiał zaczerpnąć świeżego powietrza. Ostatnie wydarzenia nieco go przytłoczyły. Niespodziewane pojawienie się w miasteczku Guillerma, rozmowa z Arianą i widok jej miny na wieść, że już niedługo Oscar będzie pacjentem szpitala w Monterrey oraz nieustanne docinki Diaza. Miał już tego wszystkiego dość. Całe szczęście, że jego przełożony przybył na spotkanie z Pablem i wyjaśnił mu kilka spraw. Między innymi to, że Lucas nie podlega Diazowi i jest w miasteczku wyłącznie po to, by kontrolować jego poczynania. Nie wspomniał nic o tajnej misji i tak miało pozostać. Nikt z meksykańskiej policji nie powinien się o tym dowiedzieć. To sprawa między Lucasem a Jasonem.
- Ciężki dzień? - Zmierzał w jego stronę Javier "Magik" Reverte, uśmiechając się szeroko, z jedną ręką włożoną nonszalancko do kieszeni. - Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha, Harcerzyku.
- Gorzej. Miałem starcie z Diazem - wyjaśnił krótko Luke, przeczesując przydługie włosy palcami. Chyba pora wybrać się do fryzjera. - A ty co? Myślałem, że twoja matka przyjeżdża do miasteczka?
- Przyjechała - wyjaśnił Javier za bardzo entuzjastycznym tonem, co pozwoliło Hernandezowi mniemać, iż wizyta Celeste nie przebiega dokładnie po jego myśli. - Wiesz jak to jest. Matki... potrafią być nadopiekuńcze.
- Taak - przyznał Lucas. - Ale twojej leży na uwadze twoje dobro. Mojej zawsze bardziej zależało na luksusie i pozycji niż na moim szczęściu.
- Matką roku to ona chyba nie jest, co? - zaczął Magik, a Lucas uśmiechnął się na te słowa.
- Można i tak powiedzieć. Muszę wracać - powiedział po chwili, wskazując na wejście na posterunek policji. - Mnóstwo papierkowej roboty. Wiesz, że przyskrzynili Barosso?
- Fernanda? - Javier zrobił duże oczy, wyciągając szyję, jakby chciał lepiej widzieć wnętrze budynku, przed którym stali.
- Nie, Alexa - wyjaśnił Lucas, mrużąc powieki i uśmiechając się lekko. - To było pytanie retoryczne. Myślałem, że ty zawsze wiesz, co w danej chwili dzieje się w miasteczku.
Javier zrobił lekko oburzoną minę.
- Wizyta mamy wyrzuciła mi wszystko inne z głowy - wyjaśnił, machając ręką, po czym dodał: - Poza tym, jestem geniuszem, a nie jasnowidzem.
- A myślałem, że magikiem - zauważył Lucas, mierząc przyjaciela wzrokiem, na co ten uśmiechnął się szeroko.
- Wracaj do pracy, Harcerzyku, a ja pędzę do narzeczonej. Mam nadzieję, że nie pożarła się jeszcze z moją matką.
- Jasne, ale myślę, że będziemy musieli odbyć niedługo poważną rozmowę.
- Na temat?
- Fernanda Barosso. Coś czuję, że możesz mi udzielić kilku cennych informacji. A jeśli sam nic nie wiesz, to zdobędziesz je w przeciągu kilku sekund.
- Oficerze Lucasie Hernandez! - Javier złapał się za serce, udając że jest poruszony do głębi. - Stróż prawa proponuje mi jego złamanie?
- Czasami cel uświęca środki - zauważył Lucas i po tych zagadkowych słowach pożegnał się z blondynem i zniknął wewnątrz budynku.

***

- Czołem, doktorku! - Hugo uśmiechnął się na widok Juliana, który spojrzał na niego nieprzytomnym wzrokiem.
Wyglądał na zmęczonego i zapracowanego, ale na widok nowego znajomego zmusił się do lekkiego uśmiechu.
- Hugo. - Julian uścisnął mu dłoń, po czym przyjrzał mu się uważniej. - Jakieś nowe złamania, rany, choroby weneryczne?
- Myślę, że to ostatnie możemy zdecydowanie wykluczyć - odparł szybko Delgado.
- Co? Aż tak źle w twoim życiu uczuciowym? - Julian zdobył się na żart, a Hugo udał obrażonego.
- Nie nazwał bym tego w ten sposób.
Lekarz pokiwał głową ze śmiechem i poprowadził Huga do gabinetu zabiegowego, gdzie miał zamiar rzucić okiem na jego żebra.
- Kolejne siniaki? Nie wiem, jak ty to robisz. To chyba fizycznie niemożliwe, żeby tyle obrywać w tak krótkim czasie - zauważył Vazquez, dokonując oględzin żeber Huga.
- Dostałem od takiej jednej - wyjaśnił Delgado.
- A więc jednak życie uczuciowe kręci się nawet za bardzo...
- Nic z tych rzeczy. To pokręcona wariatka. Oberwałem za nic - wyjaśnił Hugo zdawkowo, ale Julian wiedział, że nie w tym rzecz. - No co? - dodał chłopak, widząc zdumione spojrzenie lekarza. - Ariana Santiago to niezrównoważona dziewucha i trzeba ją zamknąć. Najlepiej obok Lupity Martinez.
- Znasz Arianę Santiago?
- A ty?
- Ja zapytałem pierwszy.
- A ja drugi.
- A co to ma niby znaczyć?
- Nie wiem, ty mi powiedz.
Przez chwilę wpatrywali się w siebie z konsternacją, a potem wybuchli śmiechem. Hugo nie pamiętał, kiedy ostatni raz rozmawiał z kimś tak swobodnie, jak z kumplem przy piwie. To tylko dowodziło, że Julian Vazquez był do niego niezmiernie podobny, choć sam chyba jeszcze o tym nie wiedział.
- Ta wariatka pracuje dla... - zaczął Hugo, ale Julian wszedł mu w słowo.
- Twojego ojca?
- Skąd wiesz, że Camilo jest moim ojcem?
- Jestem dobrym obserwatorem - wyjaśnił Julian, ponownie zawijając opaskę uciskową na żebra pacjenta. - Martwisz się o Leonor i jej dzieci, wkurzasz się na Juareza za nie dopełnienie obowiązków lekarskich... A poza tym twoje zdjęcie wisi w domu u Angaranów. Twoje i Jaime.
- Przeklęty Camilo nie wyrzucił zdjęć - mruknął do siebie Hugo, kręcąc głową z niedowierzaniem. - Zdjęcie w parku rozrywki?
- Tak. Wyglądałeś na szczęśliwego - zagadnął Julian.
- A teraz nie wyglądam?
- Teraz przypominasz sto nieszczęść. Może gdyby nie ten grymas bólu na twojej twarzy za każdym razem, gdy się widzimy...
- Dobra, dobra, załapałem. - Hugo roześmiał się, wkładając na siebie koszulkę, kiedy lekarz skończył badanie. - Może gdybyś przepisał mi trochę więcej tych tabletek...
- Nie zapędzaj się tak, nie można z tym przesadzać. - Julian spojrzał na ranę na nodze, która podobnie jak żebra goiła się bardzo szybko. - Wszystko wygląda w porządku. Dobra wiadomość jest taka, że Ariana ci nic nie złamała. Żebra dobrze się zrastają, a noga jest prawie zagojona. Zrób przysługę sobie i mnie - postaraj się nie trafić do szpitala w najbliższym czasie, dobrze?
- Już chcesz się mnie pozbyć? Nie wiedziałem, że jesteś takim typem, który nie dzwoni po pierwszej randce. - Hugo nie musiał silić się na żarty. W towarzystwie Juliana szło mu to jakoś dziwnie swobodnie.
- Z tego co pamiętam, byliśmy na dwóch - przypomniał mu Julian, zdejmując rękawiczki i wrzucając je do kosza. - I to ty nie zadzwoniłeś.
- Ale przyszedłem, prawda?
- Tak, po tym jak zaatakowała cię kobieta.
- Okay, okay nie musisz mi bardziej dokuczać. Już sam fakt, że uderzyła mnie kobieta jest dość uwłaczający. To musi być ciężkie...
- Co?
- Kiedy kobieta cię bije. Powiedz mi, jak to jest z tobą i Ingrid?
Julian roześmiał się na te słowa, nie mogąc się powstrzymać.
- Niech zgadnę: też jesteś trafnym obserwatorem? - zapytał, a Hugo pokiwał głową ze śmiechem, ale po chwili spoważniał.
- Słyszałem o Inez - powiedział, a Julian odwrócił wzrok i zajął się wypisywaniem recepty. - Mówią, że to samobójstwo. Że dokonała samospalenia.
- Naprawdę? - Julian sprawiał wrażenie, że nie bardzo go to obchodzi, ale Hugo nie był głupi i dobrze wiedział, o co chodzi. Julian również zdawał sobie sprawę, że Delgado dobrze wie, co miało miejsce wtedy w dzień misji ratunkowej Ingrid. - Chcesz mi coś powiedzieć?
Hugo milczał przez chwilę. To, że domyślał się, że raport policyjny to kpina, nie znaczyło, że będzie robił wyrzuty Julianowi. Ostatecznie sam też nie był święty.
- Chcę tylko powiedzieć, że słyszałem o niej wiele. I wiem, że sobie zasłużyła.
Doktor Vazquez spojrzał na pacjenta dziwnym wzrokiem, z lekkim niedowierzaniem.
- Nie będziesz mi prawił morałów i osądzał?
- A kim ja jestem, żeby kogokolwiek oceniać, doktorku? - Hugo wstał z kozetki i przyjął od Juliana receptę na leki przeciwbólowe. - To nie moje zadanie. Inez Romo zasłużyła na to, co ja spotkało - tylko tyle mogę powiedzieć.
- Dobrze, że zgadzamy się co do tej kwestii.
- Na mnie już czas - powiedział w końcu Hugo, przerywając chwilę ciszy, podczas której oboje wpatrywali się w siebie zaintrygowani. Każdy chciał dowiedzieć się czegoś więcej o tym drugim. - Nie obiecuję, że niczego nie złamię w najbliższym tygodniu.
- Lepiej nie, mam tutaj całą masę chorych dzieciaków, które są moim priorytetem. W tym również i twojego siostrzeńca.
- Jasne, rozumiem. Mam prośbę - mógłbyś nie wspominać nikomu, że jestem spokrewniony z rodziną Angarano?
- Twój sekret jest ze mną bezpieczny - odparł Julian, uśmiechając się, żeby pokazać, że nie zamierza nikomu wyjawiać tej tajemnicy. - Ale można wiedzieć, dlaczego ukrywasz fakt, że Camilo jest twoim ojcem?
- To długa historia. Powiem tylko tyle: a czy ty chciałbyś, żeby ktoś, wiedząc o tym że maczałeś palce w "samobójstwie" Inez, skrzywdził twoich bliskich?
Julian pokiwał głową na znak, że doskonale go rozumie. Zanim chłopak wyszedł z gabinetu zabiegowego, Vazquez zatrzymał go słowami:
- Z chęcią poznam kiedyś tę twoją dłuższą historię, ale może gdzieś w bardziej odpowiednim miejscu.
- I nawzajem doktorku. Coś czuję, że też masz mi sporo do opowiedzenia.
Po tych słowach Delgado opuścił pomieszczenie. Kiedy przemierzał szpitalny korytarz, jego oczom ukazała się ostatnia osoba, którą miał teraz ochotę oglądać w towarzystwie jakiegoś chłopaka.
- To on! - wysapała Ariana Santiago w stronę swojego towarzysza, kiedy stanęli przed Hugiem. - Wiedziałam, że tutaj go znajdziemy.
- Co ty bredzisz, gringa? Już całkiem ci na mózg padło? - Hugo wywrócił teatralnie oczami i w tym samym momencie towarzysz Ariany podszedł do niego.
- Hugo Delgado? - zapytał, a kiedy skonsternowany chłopak pokiwał głową, wyciągnął w jego stronę rękę na powitanie. - Will Alanis. Poznałeś mojego wuja, Octavia. Przysyła mnie Conrado Saverin. Mamy pewne sprawy do obgadania.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:38:49 08-07-15    Temat postu:

254. NADIA

Nadia miała mętlik w głowie. Tak duży, że pod wpływem tych wszystkich negatywnych emocji, które się w niej nagromadziły przez ostatnie kilka dni, musiała jakoś odreagować. Znaleźć ukojenie w bezpiecznej przystani i o dziwo jedyną taką, okazały się być ramiona Sambora Mediny, który niczego nieświadomy siedział właśnie na lotnisku, oczekując na swój lot do Chile, do lepszej przyszłości... Nogi same poniosły brunetkę do kościoła, gdzie miała nadzieję go zastać. Jeszcze wtedy nie wiedziała jednak, jak wielkie rozczarowanie ją czeka... Po przekroczeniu progu Świątyni dostrzegła, klęczącego przy ołtarzu księdza Juana, dlatego niemal od razu do niego podeszła. Bynajmniej nie chciała przeszkadzać mu w modlitwie, ale trochę niegrzecznie było wejść jak do siebie do pokoju, który zajmował Sambor, bez uprzedniego poinformowania o tym duchownego.
- Szczęść Boże, Ojcze – odezwała się słabym głosem, na co ksiądz natychmiast zareagował, odwracając głowę i spoglądając jej w oczy. De la Cruz wpatrywała się w jego oblicze takim zbolałym wzrokiem, że serce krajało się na sam widok. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale szukam Sambora... Sambora Mediny – po chwili dodała do imienia jeszcze nazwisko zupełnie tak, jakby myślała, że Juan nie będzie wiedział, o kogo jej chodzi.
- Dziecko, wcale nie przeszkadzasz – rzekł duchowny, podnosząc się z klęczek do pozycji stojącej. – To kościół, a tutaj każdy może przyjść o każdej porze dnia i nocy. Bez względu na porę i okoliczności, nikt nigdy cię z stąd nie wyrzuci, pamiętaj o tym...
- Dobrze, postaram się – odparła, uśmiechając się kącikami ust. – Mogę zobaczyć się z...
Nie dokończyła, bo ksiądz wszedł jej w słowo.
- Sambor wyjechał – rzucił krótko. – Nie wiem na jak długo... Nie wiem czy w ogóle wróci...
Nie spodziewała się takiej odpowiedzi, spadła na nią jak grom z jasnego nieba. To nie może być prawda! Nie Sambor! Tylko nie on! To było dziwne uczucie, ale Nadia chyba właśnie zaczynała zdawać sobie sprawę z czegoś bardzo ważnego, a mianowicie, że ten mężczyzna znaczył dla niej dużo więcej, niż sama przed sobą chciała się do tego przyznać.
- Ale jak to? Kiedy? Dokąd? – dopytywała się spanikowana De la Cruz, nerwowo przeczesując czarne włosy palcami.
- Z tego co mi wiadomo, do Chile – oznajmił spokojnie, a po krótkiej pauzie dodał. – Dziś rano.
- A konkretniej? O której to było godzinie? Wie ksiądz? – brunetka ponownie zarzuciła duchownego masą pytań.
- Nie wiem dokładnie, ale chyba około dziewiątej – odpowiedział zgodnie z prawdą.
Nadia bez przekonania wzruszyła ramionami, zupełnie tak jakby udawała, że owa wiadomość w ogóle ją nie obeszła, choć jej gesty i czyny skutecznie temu zaprzeczały, po czym zniknęła za filarem tak szybko jak się zza niego wyłoniła. Będąc już na zewnątrz, spojrzała w pośpiechu na zegarek. Wskazywał godzinę 8:45, a więc Nadia miała mniej więcej kwadrans, by dotrzeć na czas na lotnisko, co jednak okazało się potwornie trudnym zadaniem, gdyż jak na złość o tak wczesnej porze prawie wszystkie drogi cierpiały na dość popularną przypadłość zwaną potocznie korkami. Początkowo jechała jak szalona, ale potem gdy zaczęło się już robić tłoczno na drodze, nawet najlepszy kierowca formuły 1, nie zdołałby pokonać tego zatoru. Uderzyła otwartą dłonią w kierownicę i zaklęła siarczyście. Elektryczny zegar na desce rozdzielczej bezlitośnie przypomniał o coraz mniejszej ilości czasu. Dziewięć minut. Zaledwie tyle jej pozostało. Najłatwiej byłoby w tym momencie po prostu się poddać, bo przestała wierzyć w powodzenie swojej misji, a mimo to nadal dzielnie walczyła. Gdzieś w podświadomości chciała mieć nadzieję, bo według pewnego pięknego cytatu to ona zawsze umiera ostatnia!
8:59. Brunetka zatrzymała się z piskiem opon na podjeździe tuż przy wejściu na lotnisko. Wbiegła do środka tak szybko, że aż trąciła ramieniem po drodze jakąś młodą parę kochanków. Bez pardonu jednak pognała dalej, ile sił w nogach. Zerknęła kątem oka na tablicę informacyjną, gdzie wypisane były wszystkie odloty. Serce waliło jej jak młot pneumatyczny. Odszukała wzrokiem trasę Meksyk – Chile i odczytała w myślach godzinę wylotu. 9:00. Kolejny raz spojrzała na zegarek. Cholera! Za późno! Właśnie wybiła ostatnia minuta jej szansy. Usiadła bezradnie na pobliskiej ławce i ukryła twarz w dłoniach. To nie tak miało być! Jak zwykle odniosła porażkę i to tym razem na własne życzenie! Gdyby wcześniej dostrzegła rodzące się uczucie do Sambora, być może teraz razem lecieliby do Chile, oczywiście nie bez dzieci Nadii, bo Camila i jej jeszcze nie do końca odnaleziony syn, byli najlepszym co dostała od życia. Nagle poderwała się z miejsca, bo usłyszała głos wydobywający się z megafonu, który informował pasażerów o opóźnieniu wszystkich lotów z powodu nagłego pogorszenia warunków atmosferycznych. Nadia wyjrzała przez okno i faktycznie, na zewnątrz lało jak z cebra, a na dodatek rozpętała się burza z piorunami. Uśmiechnęła się przez łzy, bo następnie do jej uszu dotarła kolejna dobra wiadomość. Bowiem, zawrócono do bazy samolot, który wystartował z pasa niecałą minutę temu.
Niespodziewanie dla niej samej zadrżała, czując na szyi ciepły męski oddech. Do nozdrzy bez zaproszenia wdarła się silna woń taniej wody kolońskiej. Znała ten zapach bardziej niż można było to sobie wyobrazić. Co więcej od pewnego czasu łaknęła go coraz zachłanniej. Nie tylko zapachu, ale również JEGO, Sambora Medinę. Faceta, który rozpalał jej zmysły do czerwoności i którego pożądała na wszelkie możliwe sposoby każdym, nawet najmniejszym kawałkiem swojego ciała.
- Witaj, moja piękna bizneswoman – wyszeptał mężczyzna wprost do jej ucha, a brunetka na dźwięk jego głosu odetchnęła z ulgą. – Co tutaj robisz? Szukasz kogoś? – zapytał po chwili wymownego milczenia.
- Owszem, szukam – odparła krótko. – Ciebie – mówiąc to ostatnie słowo, odwróciła się przodem do swojego rozmówcy i nie odrywając wzroku od jego hipnotyzujących oczu, dodała. – Nie poleciałeś tamtym samolotem? – była wyraźnie zadowolona z takiego obrotu spraw.
- Coś mnie zatrzymało i nie zdążyłem na niego, lecę więc następnym, o ile oczywiście pogoda na to pozwoli – rzekł zupełnie bez emocji, a na dodatek bardzo oficjalnym tonem, aż sama Nadia przeraziła się tej jego obojętności.
- Nie leć, proszę – wyrwało jej się nieoczekiwanie.
- Dlaczego mam zostać? – spytał zaskoczony. – Podaj choć jeden powód.
- Podam ci dziesięć – oznajmiła z determinacją. – Ale najpierw chcę złożyć ci spóźnione życzenia urodzinowe i dać prezent.
Sambor uśmiechnął się rozbrajająco, po czym odezwał się:
- Twój mąż wie, że tutaj jesteś?
- Nie zmieniaj tematu - zaoponowała nerwowo.
- Dobrze, a więc powiedz, jaki to prezent? – westchnął Medina, lustrując sylwetkę kobiety typowo samczym spojrzeniem.
- Oto i on – oznajmiła i niemal natychmiast przylgnęła do jego ciała swoim, wyciskając na ustach bruneta namiętny pocałunek. Ku jej ogromnemu zszokowaniu mężczyzna po upływie pięciu sekund odepchnął ją.
- Ale nie dostanę znowu w mordę, prawda? – zaczął się z nią droczyć.
- Przecież to ja ciebie całuję, to Ty powinieneś mnie spoliczkować – odgryzła się.
- Nie bijam kobiet.
- A mi się czasem zdarzy uderzyć faceta.
- Zauważyłem.
- Ten buziak to mój prezent dla Ciebie – wyjaśniła nagle.
- Naprawdę robi wrażenie – odparł z błogą miną.
- Tylko tyle?! – oburzyła się Nadia.
- Czekam jeszcze na życzenia i te dziesięć powodów, dla których powinienem zostać w Valle de Sombras – kompletnie zignorował jej pytanie.
- Po pierwsze... – wyliczała na palcach. – ...nie mam pojęcia czy to miłość, czy tylko zwykła fascynacja, ale czuję, że kiedy Ciebie nie ma w pobliżu, ja nie istnieje... Po drugie od kilkunastu tygodni nie robię nic innego, tylko myślę o Tobie... Po trzecie, spójrzmy prawdzie w oczy, jestem kobietą po przejściach i nie mam zamiaru bawić się z Tobą w kotka i myszkę, dlatego chcę zagrać w otwarte karty... Po czwarte, cholernie tęsknię za Twoimi pocałunkami... Po piąte, pragnę cię... Po szóste, potrzebuję cię... Po siódme, wiem, że bardzo bym żałowała, gdybym nie spróbowała cię zatrzymać... Po ósme, uwielbiam ci dogryzać – zaśmiała się, a w jej oczach stanęły łzy. – Po dziewiąte, jeśli teraz wyjedziesz, to możesz o mnie zapomnieć... A po dziesiąte... proponuje ci pracę u mnie w wydawnictwie, a właściwie to spółkę, bo sama już nie daję rady, a oprócz tego chciałabym cię lepiej poznać – dokończyła na jednym tchu.
Medinę zatkało. Nie wiedział, co ma na to wszystko odpowiedzieć.
- No i życzę Ci wszystkiego, co najlepsze, spełnienia marzeń i tego, byś podjął dobrą decyzję – powiedziała jeszcze i po raz drugi dzisiaj go pocałowała.
- Nadia, ja... – szepnął w jej usta. – Naprawdę muszę stąd wyjechać.
Jedna samotna łza spłynęła po policzku De la Cruz.
- Rozumiem, w takim razie żegnaj, Sambor – odparła łamiącym się głosem. – Bądź szczęśliwy.
- Uwaga, pasażerowie! – z megafonów podawano właśnie ważny komunikat. – Z powodu nieustającej potężnej burzy, wszystkie dzisiejsze loty są odwołane i przeniesione na jutro. Za utrudnienia bardzo przepraszamy.
- Zaczekaj! – krzyknął brunet, łapiąc kobietę za rękę. – Odwołali mój lot, porozmawiajmy.
- Po co?! – zaatakowała go. – Co to zmieni?! Skończy się ten dzień i jutro już Cię tu nie będzie.
- Chcę, żebyś jutro tutaj była – w jego spojrzeniu dostrzegła niemą prośbę.
- To nie jest najlepszy pomysł. Już mi udowodniłeś, że jestem dla Ciebie nikim – oznajmiła, po czym wyrwała z jego uścisku swoją dłoń i wybiegła z lotniska akurat w momencie, kiedy nadszedł kolejny piorun...

***

- Halo, słyszy mnie, Pani?
- Tak, a co się stało? Gdzie ja jestem? – brunetka powoli otworzyła oczy.
- W szpitalu. Straciła Pani przytomność i miała Pani naprawdę dużo szczęścia, że ten piorun trafił w kosz na śmieci, a nie w Panią – lekarka, którą De la Cruz widziała po raz pierwszy, pokręciła głową z dezaprobatą. – Na przyszłość radzę zostać w domu przy takiej pogodzie, rozumiemy się?
- Oczywiście – zgodziła się Nadia.
- Na zewnątrz czeka Pani mąż. Mam go poprosić? – uśmiechnęła się blondynka.
- Dimitrio tutaj jest? – zdziwiła się córka Zuluagi.
- Yyy... Wydaje mi się, że ten Pan ma na imię Sambor – poprawiła ją młoda lekarka.
- Proszę mu więc powiedzieć, żeby sobie poszedł, bo inaczej stąd nie wyjdę. On... Bardzo mnie zranił...
Nadia nie wiedziała, że Sambor stał pod drzwiami i podsłuchiwał. Nie zamierzał odejść, musiał przecież wszystko jej wyjaśnić. Schował się jedynie za filarem, by brunetka myślała, że może spokojnie opuścić gabinet.
- Nikogo już nie ma na korytarzu – poinformowała brunetkę nowa pani doktor.
- W takim razie dziękuję i mam nadzieję, że nie będę musiała już tutaj wracać. Do widzenia – pożegnała się i wyszła.
Pech chciał, że wpadła na jakiegoś starszego człowieka, który miał na palcu charakterystyczny sygnet z czerwonym oczkiem – taki sam, jaki widziała wtedy. W jednej sekundzie wszystkie złe wspomnienia wróciły do niej jak bumerang. Porwanie, gwałty, pięć lat wyjętych z życiorysu... Uniosła spojrzenie, zatrzymując je na twarzy mężczyzny. Felipe Diaz we własnej osobie! Czy to możliwe, by to on był winien wszystkiemu, co najgorsze w jej życiu?!

___________________________

Dziewczyny, chciałam Wam bardzo podziękować za ponad rok wspólnej zabawy i było mi naprawdę bardzo miło, że mogłam w tym projekcie uczestniczyć. Podjęłam już decyzję i chyba wszyscy już wiedzą, że to moje pożegnanie z NMD... No dobra, żartuje... Na razie zostaję, ale pod warunkiem, że zgodzicie się na to, że rozdziały będę dodawała, ale nie tak często jak zwykle.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Stokrotka*
Mistrz
Mistrz


Dołączył: 26 Gru 2009
Posty: 17542
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 10:29:46 09-07-15    Temat postu:

255. Greta

Żyła – to był niezbity fakt. Jednak co jej po tym życiu zostało? Teraz do niej dotarło, z całą brutalnością, że nigdy nie poznała smaku zemsty. A jedynie go sobie wmawiała. Wszystkie jej działania, wcale nie powodowały, że czuła się lepiej. Uruchamiały jedynie kolejne trybiki – niemal jak w zegarku. A teraz musiała ponieść konsekwencję swoich czynów.
Jej życie zmieniło się w jakąś cholerną telenowele. Pojawia się jej Ivan, Erick, a potem siostra, o której nic nie wiedziała i żeby jeszcze było mało historia jej poczęcia była chyba jeszcze bardziej pokręcona niż całe jej życie do tej pory. Gorzej, że zamiast siedzieć i się zastanawiać, powinna zająć się szukaniem odpowiedzi. Po pierwsze – w sumie najważniejsze: Gdzie jest Ivan? Od momentu wyjścia ze szpitala, nie miała od niego żadnych wiadomości. Nie wiedziała też, gdzie może być ta kobieta, która tu za nim przyjechała. A jeszcze ten cholerny policjant węszył wokół całej sprawy, jakby chodziło zamach na członka rodziny królewskiej. Suma summarum – czuła się, po raz pierwszy od dawna, źle w swojej własnej skórze, nie wiedziała nic i tego chyba najbardziej się obawiała.
Nigdy nie popadła w melancholie. Aż do dzisiaj. W jej życiu przejawiało się setki uczuć – głównie tych złych od irytacji, po wściekłość przemieszaną z furią. A dzisiaj ... dzisiaj czuła każdy drobny kawałek swojego ciała, rana postrzałowa powoli przestawała jej doskwierać, choć najlepiej było po tym jak połykała środki przeciwbólowe. Wspomnienia przelatywały przez jej głowę, jedno za drugim, powodując istne tornado. Kiedy się w nim zakochała?! Czy to w ogóle jest miłość? Jak ona – osoba, która tak naprawdę miłości bezwarunkowej nigdy nie doświadczyła, może wiedzieć co się z nią dzieje, gdy on jest w pobliżu? Co tak naprawdę czuje? A może to tylko zwykła wdzięczność? Za to, że jej pomógł, był przy niej, okazał się po prostu dobrym człowiekiem. I może dlatego, że nigdy nie doświadczyła dobroci od innych, wyolbrzymiała to co on dla niej zrobił. Może powinna przestać doszukiwać się w jego czynach czegoś czego tak naprawdę nie ma. Równie dobrze mógł pożałować decyzji o tym, by ją zabić, bo nie chciał iść do więzienia.
Chwyciła w rękę szklankę z zimną wodą, świadoma, że nawet gdyby mogła alkohol w tym przypadku, by nie pomógł. Weszła po schodach do swojego pokoju, kładąc na łóżku kufer z rzeczami matki. Powoli, jakby z lekka bojąc się co jeszcze może się tam kryć, wyjęła znajdujące się w nim zdjęcia, papiery i dzienniki. Chwyciła jeden z nich delikatnie w ręce, na chwilę jedną wahając się czy aby na pewno chce to przeczytać.

Nienawidzi mnie. Widzę to w jej oczach. Pogardę. Wstyd i żal. Bo jestem jej matką. Osobą, która ją urodziła. To okrutne, ale nigdy nie chciałam mieć dzieci. Wiedziałam, że nie jestem zdolna do miłości. Nie jestem zdolna, by je wychować na dobrych, ciepłych i kochających ludzi. A właśnie taka powinna być. Zawsze gdy się uśmiechała do mnie, czułam jak łzy zbierają mi się pod oczami i nie mogłam uwierzyć, że coś takiego jest wstanie mnie wzruszyć. Mnie – osobę, która z zimną krwią potrafi zaplanować zemstę, trwającą kilka lat.
Pieniądze. One mnie zniszczyły. Ale to nie jest usprawiedliwienie. Jestem jaka jestem. I zdaję sobie sprawę ze swoich ułomności. Nigdy nie chciałam się taka stać. Ale gdy dorastasz w biedzie, z ojcem który nie jest wstanie kiwnąć palcem, by coś zrobić i jedyne co potrafi to pić piwo i drzeć się na matkę, że znowu nie zdąża z obiadem, rośnie w Tobie przeświadczenie, że na to nie zasługujesz. I zrobisz wszystko, żeby się stąd wyrwać. Nawet jeżeli miałoby Cię to kosztować życie.
To jednak paradoksalne, że sama skończyłam z dokładnie takim samym typem faceta jakim był mój ojciec. Nie nadającym się do niczego, nie potrafiącym poradzić sobie z moim mocnym i stanowczym charakterem. Do tego pedofilem. Odkryłam to pewnej nocy, gdy wkradł się do jej pokoju. Nie pamiętam jak się wtedy zachowałam, byłam ... wściekła. Niemal biała z wściekłości. Ale wiem, że nigdy więcej tego nie zrobił, wiedział co go może za to spotkać.
Bo jeżeli czegoś mogę być pewna na tym świecie to, że wiedziałam jak manipulować mężczyznami. Choć chcieli uchodzić za tych mądrzejszych. Barosso dał mi lekcję. Lekcję, którą zapamiętałam na całe życie. I on zapewne też.


To w sumie nie był dziennik. Jej matka po prostu wyrzucała z siebie to co czuła. Co dziwne, przecież każdy mógł to znaleźć i wykorzystać przeciwko niej. Przerzuciła kilka pożółkłych już kartek, których fakturę wyczuwała pod opuszkami palców. Ciekawość walczyła z niechęcią. Bo nie chciała dowiedzieć się, że była dokładnie tak samo pokręcona jak własna matka. A może i gorzej – w końcu ona zabiła. Z zimną krwią. Bez skrupułów.

Barosso myśli, że kupując mi wszystko co chce zapewnia sobie komfort. Że może mnie omamić i w końcu pozostawić. Jak starą zabawkę. Tak jakbym nic nie znaczyła. Ale nie jestem głupia. To już dawno powinien zapamiętać. Skrzętnie przypominam mu o jego siostrze. I siostrzenicy. Z lubością patrzę wtedy jak się spina, jak cała nonszalancja ucieka z niego, pozostawiając jedynie strach. Strach, że prawda się wyda. Zachowuję się wtedy dokładnie tak ja ja tego chce. Dlatego mu o tym przypominam, szczególnie wtedy, gdy zapomina, że mam go w garści.
Zresztą jest tak przekonany o swojej wielkości, że nie dopuszcza do siebie myśli, że jestem od niego sprytniejsza. I znam nie tylko jego sekret rodzinny, ale wszystkie jego szemrane interesy. Bernardo – jeden z jego współpracowników, okazał się całkiem interesujący. Dzięki swoim informacjom. Zastanawiam się kiedy Barosso zorientuję się, że pomimo ostrej selekcji ludzi, z którymi pracuję, do jego szeregów i tak przechodzą Ci, którzy wcale nie okazują względem niego lojalności. Raczej względem tych którzy są wstanie podbić stawkę. Albo zaproponować coś o wiele, wiele ciekawszego.
Jest ślepy. Zawsze był. Przeświadczony o swojej władzy i poszanowaniu. Zapewne tego samego nauczy swoich synów. Żal mi ich. Już teraz.

    W okresach spokoju zawsze wierzymy, że je pokonaliśmy.
    Wyobrażamy sobie, że mamy je z głowy na dłużej.
    Że pokonaliśmy je na dobre.
    Na zawsze.
    Ale to rzadkie przypadki
    Najczęściej Nasze Demony są nadal w pobliżu, przyczajone gdzieś w cieniu
    Czyhające niestrudzenie na moment, w którym opuścimy gardę.

Cisnęła dziennik przeciw siebie, nie mając ochoty czytać dalej. Jej matka – nawet w myślach brzmi to dziwnie, uważała się za sprytną kobietę, zdolną do oszukania samego Barosso. A to ona – nie on – leżała teraz głęboko pod ziemią. I okazywała żal względem jego synów. JEGO SYNÓW?! A czym ona sobie zasłużyła na posiadanie takiej matki?!
Z zainteresowaniem spojrzała na barek i na otwartą jedną z szuflad. Przecież ona nie mogła pić od wyjścia ze szpitala. I na pewno go nie otwierała. Policja przeszukiwała cały dom, ale raczej nie zanotowała w jakich alkoholach się lubuję. Pia nie miała zwyczaju wchodzić do jej pokoju, jakby całkiem poważnie myślała, że coś może ją tu spotkać. Dziwne, że wcześniej nie zwróciła na to uwagi. Podeszła i schyliła się. Prawie by ją ominęła. Ale chwyciła w smukłe palce złożoną kartkę papieru z wytłuszczonym jej imieniem na samym wierzchu. Wiedziała kogo to pismo.
    Każda ludzka istota spędza większość życia na poszukiwaniu pretekstów pozwalających mu osłabić własne wyrzuty sumienia. Wymazać ustępstwa i kompromisy. Potrzebuje podłości innych, żeby samemu czuć się mniej podłym. To wyjaśnia żal, zakłopotanie, a nawet urazę jakie budzą Ci, którzy nie ulegli słabości.

Wiesz jak to jest. Kiedy cały świat wali Ci się na głowę, nie wiesz co zrobić i w końcu znajdujesz wytchnienie w tym, by wyżyć się na kimś innym. Za to co Ciebie spotkało. Pamiętam pierwszy raz, gdy Cię zobaczyłem. Siedziałaś na ławce. Już z daleka biła od Ciebie niedostępność. Jakbyś dosłownie używała perfum odstraszających ludzi. Pamiętam co potem mówiłaś – o zemście. O tym, że musisz się zmienić, by stawić temu czoła. Nie rozumiałem tego. Do momentu, gdy musiałem znaleźć się w tym Kościele. Patrzeć na dębową trumnę z ciałem mojego brata. Przypomniałem sobie wtedy Twoje słowa. I wiedziałem, że nie spocznę dopóki nie znajdę tego, który wpakował, go to tego samochodu.
A potem okazało się, że to ty. Nie proś bym kiedykolwiek opisał Ci co czułem, bo nie byłbym wstanie. Byłem wściekły. Realnie rozwścieczony. I nawet nie zastanowiłem się czy to jest prawda. I znalazłem Cię. Wyglądałaś na pełną życia. Szczęśliwą. Może gdybym zobaczył, że żyjesz przygnieciona ciężarem winy, pełna smutku, jakbyś każdego dnia błagała, by Twój marny żywot się zakończył, nigdy byś mnie nie ujrzała. Nigdy nie przestąpiłbym progu Twojego domu. Ale ty niemal promieniałaś. Albo ja tak to widziałem.
Powiedziałaś mi o zemście. O Barosso. A potem wszystko potoczyło się z górki. Z dnia na dzień ... coraz trudniej było mi widzieć w Tobie mordercę. Mordercę mojego brata. Choć usilnie przywoływałem jego obraz w mojej pamięci, by wiedzieć. Wiedzieć dla kogo to robię. Ale ty byłaś silniejsza. Za całą tą fasadą kobiety silnej i twardej, wciąż tkwiła ta krucha dziewczyna, która obrzuciła mnie nienawistnym spojrzeniem, gdy do niej zagadałem, choć przywdziałem na twarz swój najbardziej zniewalający uśmiech. Potem wyszła na jaw Twoja przeszłość i przepadłem z kretesem.
Kocham Cię. To próbowałem powiedzieć wielokrotnie. Raz za razem przypominając sobie, że z Twojej winy straciłem brata. Ale nie mogłem pozwolić Ci umrzeć. Leżałaś tam. W kałuży krwi, patrząc się na mnie z lekka zamglonym wzrokiem, a ja z całą jasnością dostrzegłem, że nie mogę Cię stracić. Nie Ciebie.
Bądź szczęśliwa. Rozumiesz?! Uśmiechaj się. Każdego dnia, w każdej chwili. Może kiedyś się spotkamy znowu, chciałbym Cię wtedy zobaczyć ze szczerym uśmiechem na ustach.

Ivan


Łza jedna po drugiej, spływały po jej policzkach, a ona nie mogła ich opanować. Kochała go. Uzmysłowiła to sobie z całą jasnością, a teraz i tak nie mogła nic zrobić. Nie wiedziała, gdzie jest. Gdzie się ukrył. Jak go znaleźć. Jedyne co jej pozostało to spełnić jego prośbę. Uśmiechnęła się.
Zawsze chciała odwiedzić Rio de Janeiro.
    Ale nic nie zostaje na zawsze. Nikt nie jest bezpieczny, każda pewność jest niebezpieczna. Nagle budzisz się ze świadomością, że nie oszukasz życia, bo jest ono drogą, i musisz iść, a chodzenie to konieczność dokonywania wyborów. Albo to, albo co innego. Z kim będziesz żyć, kogo pokochasz, kogo zabijesz. Kto zabije ciebie.


Z tego miejsca chciałabym pożegnać się z Gretą - było to fantastyczne uczucie wczuwać się w nią i jej nastrój, ale chyba przyszedł już czas, żeby pozwolić jej żyć swoim życiem, nie komplikować więcej i nie wymyślać czegoś nowego. Dać jej po prostu odejść.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 11:31:32 17-07-15    Temat postu:

256. COSME/ETHAN/ORSON/DOMINIC/SAMBOR

Cichy, grudniowy dzień otulił Valle de Sombras, przynosząc lekki powiew wiatru i nieco zachmurzone niebo. To właśnie od tych ciemnych obłoków miasteczko wzięło swoją nazwę. Tutaj rzadko świeciło słońce.
Być może jednak był jeszcze jeden powód, dlaczego zostało nazwane właśnie w ten sposób – Dolina Cieni. Mieszkający tutaj ludzie znaleźli może dach nad głową, ale nie szczęście. Gdzieś w zakamarkach miejskiej biblioteki kryła się ponoć księga okolicznych legend, mówiąca o przekleństwie ciążącym nad doliną. Nie wiadomo, ile prawdy zawarto w opowieści, faktem jednak było, że mało kto cieszył się tutaj spokojnym i beztroskim życiem.

Właściciel zamku na wzgórzu, Cosme Zuluaga, był tego doskonałym przykładem. Wciąż, rok po roku, kogoś tracił, w ten, czy w inny sposób. Członkowie rodziny, przyjaciele, odchodzili od niego, zostawiali go, a on trwał w El Miedo, próbując nie poddać się i trzymać tej resztki nadziei, jaka mu pozostała.

Znalazł ją najpierw w swojej cudownie odnalezionej córce, Nadii, a potem również i w Dolores, pielęgniarce z pobliskiego szpitala. Po wielu perypetiach Cosme udało się na tyle uporządkować swoje życie, że gdzieś tam, w głębi serca zaczynał marzyć o dobrej starości, w otoczeniu tych, których kochał i którzy go naprawdę kochali.

Wcześniej jednak musiał zamknąć pewne rozdziały w swojej historii.

- Obdarowałem ją wszystkim, co miałem – powiedział prawie szeptem, nie mając sił, by mówić wyraźniej i głośniej. Wiatr szarpnął jego płaszczem, powodując, że Cosme otulił się nim mocniej i kontynuował: – Nie tylko majątkiem, ale i własną duszą. A ona zakpiła ze mnie w najgorszy ze sposobów. Nie rozumiem, dlaczego, czego jej brakowało...

- Nie wszyscy są zdolni do wyższych uczuć – odparł mu poważnie stojący obok mężczyzna, ubrany w czarną, skórzaną kurtkę i jeansowe spodnie niebieskiego koloru, przypominające nieco barwę jego oczu. Człowiek ten, delikatnie, na tyle, by nie urazić dumy El Loco, podtrzymywał jego ramię, pilnując, by syn Mitchella nie upadł prosto na świeży nagrobek Antonietty Boyer, niegdyś wielkiej miłości Zuluagi. – Niektórzy po prostu dążą do celu, nie zwracając uwagi na koszty, na to, że ranią swoich bliskich, że mogą kogoś skrzywdzić. Jedyne, czego pragną, to władza, pieniądze, podczas, gdy inni...

- ...tęsknią za ciepłymi ramionami ukochanej osoby i oddaliby wszystko, by się w nich znaleźć – uzupełnił Cosme. – Obwiniałem się o rozpad mojego związku z Antoniettą, a potem o jej śmierć, dopiero z czasem zrozumiałem, że czegokolwiek bym nie zrobił, ona i tak wybrałaby mojego ojca, zdradę, porzuciłaby mnie bez mgnienia okiem. Wciąż jestem wdzięczny Bogu, że postawił na mojej drodze tych, którzy pomogli mi przejrzeć na oczy. A potem obdarował mnie Dolores...

Zuluaga uśmiechnął się lekko, spoglądając na towarzysza. W oczach zamigotały mu nieco weselsze iskierki.

- A co z tobą? Zamierzasz pojechać do stolicy i poszukać Soledad? Mam wrażenie, że was dwoje...

- Nie. – Ethan pokręcił głową. – Zostanę tutaj, w miasteczku. Maria, ona... – głos zachwiał mu się na ułamek sekundy, ale za chwilę odzyskał całą moc. -...przyznaję, jest mi trochę przykro, że nie zdążyłem się z nią spotkać, nim wyjechała, ale liczę, że kiedyś się jeszcze spotkamy i będę mógł jej podziękować tak, jak na to zasługuje.

- Polubiłeś ją, prawda? – Zuluaga odwrócił się tyłem do nagrobka i rozpoczął powrotną wędrówkę do El Miedo, z młodszym Crespo u swego boku.

- Owszem – przyznał syn Orsona. Mocniejszy podmuch wdarł mu się we włosy i potargał nieco, Ethan nie poprawił ich jednak, a tylko mocniej chwycił ramię towarzysza. – Z początku nie chciałem, by była obecna w moim życiu, odpychałem ją, ale brakuje mi jej. Przyjechałem pokazać jej, że słowa, jakie do mnie wypowiedziała, odniosły skutek, że otworzyła coś w moim sercu, uratowała przed samozniszczeniem. Niestety, przybyłem za późno.

- Nie trać nadziei, chłopcze. Kiedy z nią rozmawiałem, obiecałem jej, że wrócisz. Teraz to samo obiecuję tobie – jestem pewien, że pewnego dnia Soledad ponownie stanie na progu El Miedo.

- Rozmawiał pan z nią na mój temat? – zdziwił się niebieskooki, kontynuując mozolną wspinaczkę na szczyt góry.

- Próbowała to ukryć pod maską złości, zirytowania, ale wiem, że martwiła się o ciebie. Ten list, który zostawiłeś...

- Wiem, wiem - westchnął Ethan. – Praktycznie przyznałem się, że chodzi mi po głowie samobójstwo. Ona tak bardzo we mnie wierzyła...Wiedziała, że jestem w stanie przezwyciężyć rozpacz i żyć dalej. Miała rację. Potrzebowałem tylko kogoś, kto mi to powie, kto uświadomi, że tamtego dnia nie mogłem powstrzymać nieuniknionego. Cokolwiek bym nie zrobił, Lydia i tak by zginęła. Powinienem żyć dalej i w ten sposób oddać cześć pamięci mojej ukochanej, zamiast zatapiać się w wiecznej rozpaczy.

- I popełniać moje błędy – dorzucił Zuluaga, biorąc głębszy oddech po męczącym marszu i otwierając kluczem wiekowe drzwi do zamku. – Nigdy nie wolno się poddawać, w żadnej sytuacji. Szczególnie, jeżeli masz wokoło siebie kochające cię osoby. Ty miałeś ojca, ja Ignacio Sancheza i rodzinę Andresa. Christian i Laura nie mieli pojęcia, kim dla nich jestem, ale to niczego nie zmienia. Byli tutaj i to powinno mi wystarczyć.

Crespo wyczuł niemą tęsknotę w głosie gospodarza, tą samą, którą on czuł na samą myśl o Orsonie. Nienawidził ojca przez długie dwa lata, obwiniając go o śmierć Lydii, a teraz dałby wiele, aby znów go zobaczyć, chociaż przez moment. Powiedzieć nigdy nie wypowiedziane słowa, wynagrodzić całą pogardę i gorycz, jaką go obdarzał od tamtego feralnego dnia.

Albuquerque. Co takiego zdarzyło się w tym mieście, co na tyle utkwiło Orsonowi w głowie, że aż wspomniał synowi jego nazwę podczas ich ostatniego spotkania? Co - lub kto - było na tyle znaczące, aby...Zatrzymał się w pół kroku, na progu, kiedy dotarła do niego prawda. Jego matka. To właśnie tam, w Albuquerque, Orson Crespo i wzięli ślub. Ale dlaczego...

- Wszystko w porządku? - Zuluaga przyjrzał się swojemu współlokatorowi - ustalili bowiem, że Ethan zatrzyma się w El Miedo jeszcze przez pewien czas.

- Tak, nic mi nie jest. Przypomniałem sobie pewien szczegół, pewien fakt, to wszystko.

- Dotyczący Lydii? – spytał Cosme już wewnątrz, bez grama wścibstwa, był po prostu ciekaw. Zresztą odkąd Ethan wrócił i to w znacznie lepszej formie, właściciel zamku traktował go trochę jak własnego syna.

- Nie, raczej mojej rodziny. Ojciec powiedział mi coś, co mnie zaintrygowało. Nie jestem pewien, dlaczego to powiedział, ale zapewne miał swój cel. Proszę odpocząć, ja zaniosę to na miejsce – odrzekł Crespo, wskazując na zakupy, jakie poczynili wcześniej i krocząc w stronę kuchni.

- Dojdziesz do tego. Wszystko się z czasem wyjaśni – odparł syn Mitchella. – Tak samo, jak to, że Nadia de la Cruz jest naprawdę moją córką. Przyszły już wyniki badań DNA, nie miałem tylko czasu jej o tym powiedzieć, ostatnio bardzo trudno ją znaleźć...- Zuluaga opadł na fotel, przypatrując się przez otwór wejściowy do pomieszczenia, jak Ethan przygotowuje kawę dla nich obu. Ciepły napój pomoże się rozgrzać i rozleje się miło po żyłach.

- Pewnie wkrótce pana odwiedzi. – Crespo wciąż nie mógł się zdecydować, czy powinien mówić do właściciela El Miedo po imieniu, czy raczej używać bardzo grzecznościowej formy, dlatego stosował je zamiennie, co trochę bawiło Zuluagę.

***
Księga nie była stara, zdecydowanie jednak zniszczona przez upływający czas. Trzymający ją w rękach policjant kartkował ją ostrożnie, pilnując, by żadna z kartek nie wypadła na podłogę, lub nie rozdarła się przez jakiś nieostrożny ruch.

- I mówi pan...- odezwał się powoli, wciąż spoglądając do środka, pomiędzy dwie żółto - brązowe okładki -...że to wszystko, co jest tutaj napisane...

- Tak – siedzący przed nim młody człowiek o czarnych, lekko tylko zakręcających na końcach włosach, skinął głową. Przebrany był już w pomarańczowy strój więzienny. – To Lydia Zuluaga i jej ojciec byli mózgami większości operacji popełnianych przez Scyllę.

- Rozumiem. – Funkcjonariusz położył książkę na blacie stolika dzielącego obu mężczyzn i wygładził nieco, przesuwając dłonią po jej środku.- A potem ta dziewczyna odnalazła swoją drogę do odkupienia, czy tak? – zadrwił nieco.

- Bardzo mało osób miało świadomość, kim tak naprawdę jest Lydia. Dla wielu była tylko zwyczajną kobietą, o pochodzeniu sfabrykowanym przez jej prawdziwego ojca. Mitchell nie życzył sobie, by wiedziano, że jest jego córką. Dlatego Ethan Crespo nie miał najmniejszego pojęcia, czym zajmowała się, zanim go poznała.

- W porządku. Mogę uwierzyć, że pomagała ojcu w jego...hm, nazwijmy to działaniach poza prawem. Ale nie wmówi mi pan, że Orson...- Policjant pochylił się do przodu i spojrzał zatrzymanemu w oczy.

- Jaki miałbym powód, żeby przychodzić tutaj, dać się aresztować, powiedzieć wam, gdzie znajduje się pamiętnik Lydii, a potem kłamać? – Brunet odchylił się na oparcie krzesła, pewny siebie. – Czytał pan to, co napisała. To ona stała za większą zbrodni, ba, część z nich sama wykonywała.

- Bzdury! – Benny podniósł głos i ledwo powstrzymał się od uderzenia pięścią w blat. – Prawą ręką El Diablo był Orson Crespo, a nie jakaś tam...

- Orson, biedny Orson...- Leo, ten w więziennym uniformie, pokręcił głową. – Marionetka w rękach naszego szefa, Zuluagi. Wie pan, dlaczego w ogóle związał się z Diabłem?

- Nie, ale sądzę, że zaraz mi powiesz! – rzucił kwaśno Ben.

- Owszem. Tak bardzo się starał...tak bardzo ciężko pracował...- Leo przymknął oczy i oddał się wspomnieniom. – Ale na próżno. Jego warsztat samochodowy upadał coraz bardziej, inne, większe firmy otaczały budynek ze wszystkich stron, a garstka wiernych klientów nie była w stanie uratować zakładu. Crespo Motors było skazane na porażkę. Któregoś dnia przyszedł do niego jeden z ludzi Mitchella Zuluagi i zaproponował pożyczkę. Na wysoki procent, ale Orson nie miał innego wyjścia, zgodził się i zaciągnął dług u El Diablo. Od tamtej pory harował jeszcze ciężej, żeby tylko wypłacać się w terminie. Oczywiście z każdym spóźnieniem odsetki rosły, aż w końcu boss zaczął go szantażować, na różne sposoby, między innymi zaczął grozić jego żonie, a matce Ethana, Gabrielli. Szef Scylli – a zarazem mój szef...- podkreślił Leo z niekłamaną satysfakcją i radością w głowie -...znał też pewien fakt, o którym wiedziała tylko Gabriella i jej mąż. I oczywiście groził ujawnieniem go. Biedaczka nie miała pojęcia, w co wpakował się jej Orson. Myślała, że zdobył pieniądze w którymś z banków. Kiedy Crespo zrozumiał, że nigdy nie spłaci należności, nie miał wyjścia i musiał zgodzić się na kolejną ofertę El Diablo, a raczej na jego żądanie. Z czasem Orson dochrapał się wysokiego stanowiska w Scylli, ale głównie koordynował nasze...hm, zajęcia. To inni mieli krew na rękach. Jasne, zabił parę osób – Leo w końcu otworzył oczy i spojrzał przenikliwie na policjanta – ale jeżeli szuka pan prawdziwych przestępców, wszystko jest tutaj – ruchem głowy wskazał na książkę.

***
22 lipca 2009

Nie ukrywam, że podoba mi się to. Mogę kierować ludźmi, jak tylko zechcę, a oni muszą mnie słuchać. Potęga i słowo ojca jest tutaj wszystkim. Znaczy więcej od słowa samego Boga. Nikt i nic nie może zrobić niczego bez mojego – a raczej ojca – pozwolenia. A jeżeli ktoś próbuje, niedługo później widnieje w kartotekach policyjnych jako poszukiwany i zaginiony, ale nigdy nie odnaleziony. On, lub któryś z członków jego rodziny. Ta władza powoduje, że krew krąży mi szybciej w żyłach.

27 marzec 2010

Bolało. Nie miałam pojęcia, że nóż w brzuchu może tak boleć. Cierpienie było tak niewyobrażalne, że jednym moim pragnieniem była śmierć. Przetrwałam jednak, dzięki znajomościom ojca i umiejętnością jego lekarzy. Ojciec ma chyba wszędzie swoich ludzi, nawet w szpitalach, są praktycznie jego niewolnikami, na wszystkich ma – jak on to mówi – „haka”. Nie mam pojęcia, co miał na tego przystojniaka, który mnie operował, ale mam nadzieję, że coś dobrego, bo polubiłam go tak samo, jak on mnie. Spędzał przy moim łóżku, niby to sprawdzając mój stan, dużo więcej czasu, niż powinien, zaniedbując przy tym innych pacjentów. Wyleciałby przez to ze szpitala, ale ojciec ma władzę i nie pozwoli na to. Ja nie pozwolę. Być może zainteresuję się tym lekarzem nieco bardziej, kto wie...

31 lipca 2011

Aresztowali Leo. Nic na niego nie mają, a samo aresztowanie spowodował ojciec, każąc, by Leo oddał się w ręce policji. Posiedzi trochę i szybko wyjdzie. Dzięki temu odwrócimy ich uwagę od czegoś dużo bardziej poważnego, od naszego prawdziwego celu. To będzie skok stulecia!

26 kwietnia 2012

Jestem zakochana, tym razem naprawdę. Nie mam pojęcia, jak to się stało. Ojciec kazał mi po prostu spotkać tego chłopaka, zdobyć jego serce i dzięki temu zyskać jeszcze większą kontrolę nad Orsonem Crespo. Ten starszawy mechanik zrobiłby wszystko dla swojego syna. Jeżeli wyjdę za Ethana, obaj będą jak lalki w naszych rękach. Orson, będący oficjalnie prawą ręką mojego ojca – muszę mieć w końcu jakąś przykrywkę w oczach świata, więc sporą część „interwencji” zwalamy na jego konto, czynimy go winnym w oczach policji bardziej, niż naprawdę jest – nie wykona żadnego głupiego ruchu mając świadomość, że jedno mrugnięciem okiem ojca i zabiję jego syna. Tyle, że...nie byłabym w stanie skrzywdzić Ethana. On jest taki dobry, taki czuły, taki...Sama nie wiem, nie rozumiem tego, ale jednak kocham młodszego Crespo. Są chwile, gdy chciałabym mu wyznać całą prawdę, powiedzieć mu, dlaczego w ogóle go poznałam i kim jestem naprawdę – a raczej kim byłam, bo on mnie zmienia na lepsze – ale nie potrafię. Tak bardzo się boję, że go stracę...


***
Syn Orsona nie był jedynym, który w tym momencie parzył ciemny napój. Dominic Benavídez wykonywał podobną czynność, gdy zadzwonił jego telefon. Mężczyzna odebrał niecierpliwie, żądny informacji, jakie miał dla niego rozmówca.

- Udało się wam? – rzucił do słuchawki, zanim tamten zdążył się odezwać.

- Oczywiście. Nie było najmniejszych problemów z wypełnieniem pana rozkazu. Czy przesłać wiadomość dalej?

- Nie trzeba – odparł wyraźnie zadowolony Benavídez. – On sam się o tym dowie.

Przerwał połączenie i wrócił do przeglądania najnowszych kursów walut, popijając gotową już kawę. Wiedział, że niedługo nastąpi to, na co tak bardzo czekał i o czym tak bardzo marzył. Valle de Sombras miało przynieść mu nie tylko jeden z najważniejszych – o ile nie najważniejszy – dni w jego życiu, ale i również coś więcej. Poznanie. Dogłębne i całkowite. A potem wybór.

***
Samochód zakręcił delikatnie pod ciężką, otwieraną przed dwóch mężczyzn bramę, minąwszy wcześniej wysokie ogrodzenie zakończone ostrzami celującymi w niebo, dzięki czemu poszczególne jego części przypominały dzidy średniowiecznych wojowników. Kierowca nie odezwał się ani słowem przez całą drogę, tak samo pasażer siedzący po jego prawej stronie oraz ten z tyłu, po lewej, tuż za nim. Równie milczący był ten, który kilkadziesiąt minut wcześniej został zaproszony do środka pojazdu nieznacznym tylko ruchem ręki, on jednakże zastanawiał się głęboko. W przeciwieństwie do pozostałej trójki, czyli prowadzącego pojazd i jego podwójnej obstawy, ten człowiek, jako jedyny, nie miał pojęcia, dokąd zdążają.

- Wysiadaj – mruknął jeden z nich do przewożonego, gdy już opuścił samochód. Orson zrobił to, co mu kazano, rozejrzał się po okolicy i wreszcie odezwał się krótko i domyślnie, jako, że wiele już w życiu przeszedł i mało co mogło go zaskoczyć:

- Zmiana planów?

- Owszem. – Crespo dostał równie lakoniczną odpowiedź, co jego pytanie. – Do środka.

Sześćdziesięciojednolatek nie zawahał się i w miarę raźnym krokiem ruszył do przodu. Nie mógł iść za szybko, bo lufa broni wbitej mu w plecy skutecznie powstrzymywała go przed jakimkolwiek gwałtowniejszym ruchem. Ci, którzy go tu przywieźli, szli po jego bokach, rozłożeni po trzech stronach mężczyzny jak psy stróżujące.

Nie zamierzał uciekać. Pomijając fakt, że nie miałby żadnych szans, nie na tym, nieznanym sobie terenie, w głębi duszy był cholernie ciekaw, co się tutaj właściwie działo. Wiedział, że wtedy, gdy przesiadał się z samochodu, którym przyjechał na krótkie spotkanie z synem, do tego, którym dotarł tutaj – po niedługim pobycie w motelowym pokoju gdzieś na obrzeżach – nie przejęli go kolejni ludzie DEA, czy ktokolwiek związany ze stróżami prawa. Tu chodziło o coś więcej. Znacznie więcej. A skoro zadano sobie tyle trudu, by go tutaj dostarczyć, nie groziła mu – przynajmniej na razie – śmierć. Był widocznie zbyt dla kogoś ważny. On, albo jego syn.

Kiedy już znalazł się w budynku, trzech stróżów opuściło go jak za dotknięciem czarnoksięskiej różdżki. Mrugnięcie okiem i już ich nie było. Został sam w dosyć wysokim i z pewnością rozległym pomieszczeniu, zakończonym pośrodku schodami pnącymi się gdzieś w górę. Gdyby nie fakt, że wszędzie mogły znajdować się kamery śledzące jego zachowanie, skrzywiłby się nieco – takie schody od zawsze kojarzyły mu się z wystawnymi przyjęciami i filmami, w których bardziej liczył się przepych wnętrz, a nie sama fabuła.

Odetchnął może trzy, czy cztery razy, nim usłyszał kroki. Jak się jednak okazało, nie dobiegały one ze stopni przed nim, a gdzieś z boku, zza drzwi, których uprzednio nie zauważył. Orson skarcił się w myślach – taka nieroztropność mogła go kiedyś kosztować życie.

Ale nie tym razem. Wejście po prostu się otworzyło, próg przekroczył młody mężczyzna o czarnych włosach i zbliżył się do ojca Ethana z wyciągniętą ręką i uśmiechem na twarzy:

- Witam, panie Crespo. Proszę przyjąć moje najszczersze przeprosiny za sposób, w jaki pana tutaj zaprosiłem. Rozumie pan jednak, mam nadzieję, że musiałem tak postąpić ze względu na charakter pańskiego...hm, zajęcia w przeszłości. Chciałbym przedstawić panu moją ofertę...i pańskie nowe miejsce zamieszkania.

- Ofertę? Tutaj? – wypowiedź Orsona wydawałaby się dość dziwna dla postronnego obserwatora tej rozmowy, ale gospodarz zrozumiał ją w lot.

- Owszem. Od dzisiaj kończą się pańskie problemy ze Scyllą. Pańskie i pańskiego syna. Żaden z was nigdy więcej nie usłyszy o tej organizacji. Zapewniam. I tak, tutaj, jeden z pokoi został już przygotowany, ale w każdej chwili możemy go zmienić. O szczegółach porozmawiamy później, ma pan z pewnością wiele pytań. I jeszcze jedno – nie przedstawiłem się – rozmówca Crespo uśmiechnął się przepraszająco. – To po prostu ekscytacja spowodowana tym, że wreszcie pana poznałem. Dominic Benavídez, do usług.

***
Pogładził dłonią zieloną ścianę, wciąż nie mogąc uwierzyć, że znajduje się tutaj, w niewielkim mieszkaniu, które dla niego wynajęto. Jeszcze parę dni temu drżał o własne życie, nie mając pojęcia, co kombinuje Alejandro Barosso, a teraz oczekiwał na rozmowę z...właściwie kim? Ojcem Chrzestnym Chile? Nie był pewien, co ma dalej robić, więc pozostało mu tylko czekać...Czekać i zaufać temu dziwnemu młodzieńcowi – jak mu właściwie było na imię? Hugo. Nazwiska nie znał, a nie wierzył, by Srak było jego prawdziwym.

Sambor Medina uśmiechnął się pod nosem. Oczywiście, że nie było. Hugo po prostu nie chciał mu go wyznać. Dla zakochanego w Nadii młodzieńca motocyklista był kimś w rodzaju bohatera – ratował go, chociaż wcale nie musiał. W końcu tylko i wyłącznie Sambora było winą to, w co się wpakował. Kimkolwiek by tamten nie był, Medina do końca życia będzie mu wdzięczny. Ba, zamierzał nawet zaproponować mu przyjaźń, jeżeli Hugo nie będzie miał nic przeciwko temu.

Jedynym problemem była Nadia. Ich niedawna rozmowa zdecydowanie nie przebiegała tak, jak Sambor by sobie tego życzył. Odnalazł ją potem w szpitalu, dziwnie roztrzęsioną, jakby przed momentem zobaczyła ducha i instynktownie objął ramionami w geście pocieszenia. Nie odepchnęła go od razu, co bardzo go ucieszyło, ale już za moment oberwał pięścią w klatkę piersiową i to tak mocno, że aż musiał się cofnąć.

- Ty! Co Ty tutaj jeszcze robisz?! Mówiłam ci już, że...

- Nadia, uspokój się, proszę! – Sambor zamachał rękami, przerażony tym, że zwrócą na siebie czyjąś uwagę, a jemu to było zdecydowanie nie na rękę. Alex może siedział, ale z pewnością miał tu gdzieś swoich ludzi. Poza tym wystraszył się tych ogni w oczach Nadii, które płonęły żywym blaskiem, gdy na niego spoglądała.- To, że wyjeżdżam, nic nie znacz. – Postąpił ostrożnie krok do przodu i ujął ją za ramiona, sam nie będąc pewnym, skąd ma tyle odwagi. – To, co powiedziałaś na lotnisku...Czy ty naprawdę tego nie rozumiesz?! – sam podniósł głos do prawie krzyku, zdesperowany. – Nie widzisz, co do ciebie czuję?! Gdybym mógł zostałbym tutaj na zawsze. Ale coś mi grozi. Nie mogę tutaj zostać. Nie mogę..- pokręcił głową, czując, jak ogarnia go przeraźliwy smutek. – Jeżeli nie polecę, jutro mogę już nie żyć. Alex...nieważne. Proszę cię tylko, żebyś na mnie zaczekała. Nadia...błagam...- spojrzał jej w oczy, marząc, że wyczyta w nich zrozumienie i obietnicę.

Zatonął w jej ustach, w gorących wargach i w pocałunku jak w jedynej drodze ucieczki, chwycił się tego koła ratunkowego, czując się – mimo zagrożenia wiszącego mu wciąż nad głową – tak szczęśliwy, jak nigdy dotąd. Zaczeka. Obiecała, że na niego zaczeka...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5853
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:31:11 22-07-15    Temat postu:

~SEGUNDA TEMPORADA~

1. CONRADO/ARIANA/LUCAS

Sam nie wiedział, czego tak właściwie oczekiwał od Sambora Mediny. Przez tyle lat żył pragnieniem zemsty na Fernandzie Barosso, przez tyle lat obmyślał plan doskonały jak pozbawić go wszystkiego, co ceni w życiu w ten sam sposób, w jaki on pozbawił go chęci do istnienia. Jednak teraz, kiedy wreszcie mógł ten plan urzeczywistnić, zaczął się bać.
Strach był dla Conrada Saverina obcym uczuciem. Od dawna się nie bał. Był twardy, emocje które mogłyby zaburzyć jego osąd spychał w najdalsze odmęty swojej świadomości. Faktem było jednak, że choć przed wielu laty został pozbawiony wszystkiego i wszystkich, których kochał, teraz również miał u swego boku osoby, na których mu zależało. Miały mu one pomóc w zemście na rodzinie Barosso, ale prawdę mówiąc, z czasem się do nich przywiązał. Dlatego nie był do końca pewny, czy warto wplątywać w tę sprawę Sambora Medinę.
- Chciał mnie pan widzieć?
Jego przemyślenia przerwał Medina we własnej osobie, wchodząc nieśmiało do jego gabinetu, prowadzony przez Octavia Alanisa. Conrado rzucił mu szybkie spojrzenie i uśmiechnął się, zapraszając go gestem do środka. Strach minął diametralnie, a jego miejsce zajęło ponownie palące pragnienie zemsty.
- Tak, proszę usiąść. - Wskazał mężczyźnie miejsce naprzeciw swojego biurka. - Kiedy pan tu przyjechał, nie mieliśmy okazji porozmawiać.
- Zgadza się - przyznał Sambor, marszcząc brwi i zastanawiając się, do czego to wszystko zmierza. -Powiedział pan tylko, że oczekuje ode mnie pomocy.
- O ile tylko zgodzi się pan na to - dopowiedział szybko Conrado, uważnie obserwując reakcję Sambora. - Widzi pan, panie Medina, Fernando to potężny człowiek. Mówię to z ręką na sercu. Głupotą byłoby lekceważenie takiego przeciwnika. Zrozumiem jeśli będzie chciał się pan wycofać i nie będę pana winił. Jest jednak kilka rzeczy, które musi pan wiedzieć. Przede wszystkim - Barosso zwykle dąży do celu po trupach. Hugo powiedział mi o pańskim małym układzie z jego synem. Sprawa jest dość skomplikowana i wydaje mi się, że Hugo ma rację - to, że Alex siedzi w więzieniu nie zmienia sytuacji. Wręcz przeciwnie, to znacznie bardziej ją komplikuje. Można mówić wiele rzeczy o Fernandzie, nie wiem jak dokładnie traktuje swoich synów, ale obojętnie co by o nim mówić, najważniejszy jest dla niego honor rodziny, a ten został splamiony z chwilą aresztowania Alejandra. Myślę... Nie, ja jestem pewny, że nie spocznie dopóki nie spróbuje zwalić winy za to, co się stało, na pana.
- Wiem, że Fernando czyha na moje życie - wtrącił się Sambor. Conrado budził respekt, ale biła też od niego jakaś dziwna poświata, która sprawiała, że chciał mu zaufać. - To chyba wystarczający powód, by sprzymierzyć się z panem. Zapewnił mi pan ochronę, pomógł wydostać się z kraju. Jestem za to dozgonnie wdzięczny i będę szczęśliwy mogąc panu pomóc.
- Chyba nie do końca pan rozumie, panie Medina. - Conrado przestał się uśmiechać, zdając sobie sprawę, że może to dać mężczyźnie fałszywe poczucie bezpieczeństwa. - Jeśli zgodzi się pan mi pomóc, to będę od pana wymagał poświęcenia. Nie ukrywam, że może być niebezpiecznie. Proszę nie zapominać, z kim mamy do czynienia.
- Rozumiem, ale... - zaczął Sambor, lekko skonsternowany, ale nie dane mu było dokończyć.
Do pomieszczenia weszła bez pukania kobieta. Była to dość niska blondynka, mająca około dwadzieścia pięć lat. Swój wzrost chciała najwidoczniej zamaskować wysokimi szpilkami, na których poruszała się z taką gracją, że Sambor z podziwem obserwował jak przemierza gabinet, idąc w stronę Saverina. Zaczął się zastanawiać, jak to możliwe, że młoda kobieta ani razu się nie potknęła. Za to blondynka uśmiechnęła się promiennie, a Conrado wstał, by ją przywitać.
- Panie Medina - zwrócił się do Sambora, który spoglądał to na swego wybawiciela, to na jego towarzyszkę - chciałbym panu przedstawić moją narzeczoną, Evę Medinę. Myślę, że macie ze sobą dużo wspólnego...

***

Przez cały dzień Ariana zastanawiała się, co takiego mógł chcieć Guillermo od Huga. Z krótkiej rozmowy, jaka wywiązała się między mężczyznami, wywnioskowała, że Octavio Alanis, z którym nie tak dawno temu spotkali się w Monterrey, był wujem Gui. Wtedy nie zwróciła uwagę na zbieżność nazwisk i dopiero teraz dotarło do niej, dlaczego wydała się starszemu mężczyźnie znajoma. Musiał zapewne widzieć ją na zdjęciach u swojego bratanka.
To wszystko było ze sobą dziwacznie poplątane. Bo kto by pomyślał, że losy jej i Huga - dwóch zupełnie odmiennych ludzi - nagle zostaną ze sobą splecione w osobie Guillerma Alanisa? Wydało jej się, że to za dużo jak na zbieg okoliczności, ale pozostawało jej myśleć, że był to rzeczywiście zwyczajny przypadek.
Z rozmyślań wyrwał ją dzwonek u drzwi i do kawiarni wszedł Lucas. Ostrożnym krokiem, jakby właśnie wkroczył na miejsce zbrodni i nie chciał zatrzeć żadnych śladów, podszedł do lady i uśmiechnął się blado, nie bardzo wiedząc od czego zacząć.
- Co podać? - zapytała dziewczyna, zachowując pełny profesjonalizm. Miała w pamięci słowa Guillerma, który radził jej, by nie wracała do Lucasa. Pamiętała też, co powiedziała w rozmowie z Vicky, a raczej - co jej się wymsknęło. Była za to zła na samą siebie i postanowiła, że nie da byłemu chłopakowi okazji do ponownego zawrócenia jej w głowie.
Policjant wyglądał na lekko zdziwionego, ale zamówił czarną kawę, uważnie obserwując Arianę krzątającą się przy ekspresie.
- Jutro przywiozą Oscara - poinformował ją nagle, a ona spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
- Myślałam, że trochę to potrwa - przyznała, stawiając przed Hernandezem zamówienie i przyjmując od niego pieniądze. - Mówiłeś, że masz trochę papierkowej roboty...
- Miałem, ale udało mi się wszystko załatwić wcześniej. - Lucas obracał w rękach papierowy kubek, zerkając ukradkiem na dziewczynę. Nie prosił o kawę na wynos, ale najwidoczniej nie był tutaj mile widziany, więc Ariana od razu to zaznaczyła podając mu zamówienie właśnie w papierowym kubku zamiast w filiżance. - Zastanawiałem się, czy nie chciałabyś pojechać jutro ze mną do Monterrey i zobaczyć się z nim.
Panna Santiago zasępiła się na chwilę. Od czasu wypadku, od kiedy Oscar zapadł w śpiączkę odwiedziła go tylko raz - kiedy została do tego zmuszona przez Nicolasa. Miała przez to wyrzuty sumienia. Może gdyby częściej u niego bywała, wcześniej wróciłby do siebie. Ale po prostu za bardzo się bała. Nie chciała go oglądać w takim stanie i była śmiertelnie przerażona tym, co będzie gdy ten się obudzi. Miała dziwne przeczucie, że Fuentes będzie miał jej za złe, że to przez nią znalazł się w śpiączce. W końcu gdyby nie ona, nie znalazłby się w tej sytuacji.
- Ari? Dobrze się czujesz? - zapytał zatroskany Lucas, łapiąc dziewczynę za rękę, którą ta nieopatrznie zostawiła na ladzie.
- Tak, wszystko w porządku - ocknęła się z zadumy, cofając rękę jak oparzona. - Jutro nie dam rady. Leonor ma jakieś szkolenie w pracy i zaoferowałam się, że popilnuję Jaime. - Wskazała na chłopca bawiącego się przed kawiarnią.
Lucas spojrzał na niego i pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Jasne. Daj znać, jak będziesz miała czas. Mogę cię do niego zabrać - zaproponował, a ona przysięgła sobie w duchu, że nawet jeśli zdecyduje się zobaczyć Oscara, to zrobi to sama, a nie w towarzystwie kogoś, kto złamał jej serce.
Przez chwilę panowała cisza, a Lucas jakby ociągał się z opuszczeniem kawiarni aż nagle jakiś huk na ulicy sprawił, że oboje podskoczyli przerażeni. Czarny van zahamował z piskiem opon przed kawiarnią. Ariana krzyknęła ze strachu, a Hernandez bez namysłu rzucił się na zewnątrz, by zobaczyć, co się dzieje.
- Ari, wracaj do środka! - zakomenderował policjant, widząc że dziewczyna wybiegła za nim.
W samochodzie znajdowali się dwaj mężczyźni. Obaj mieli broń.
- Ale... Jaime... - Ariana nie mogła sklecić zdania, wpatrując się ze łzami w oczach w bezbronnego dwunastolatka, który jeszcze przed chwilą grał w piłkę przed domem.
- Ja się tym zajmę, idź!
Ale w tym samym momencie wiele rzeczy wydarzyło się jednocześnie. Rozległ się ogłuszający strzał i szyba w oknie kawiarni roztrzaskała się na drobne kawałki, tuż za plecami Ariany; dziewczyna krzyknęła, osłaniając twarz przed ostrymi odłamkami; mężczyzna siedzący za kierownicą vana wymierzył pistolet prosto w serce niewinnego Jaime, który stał jak sparaliżowany na środku ulicy; rozległ się kolejny krzyk i kolejny strzał, a potem warkot silnika.
Mężczyźni z bronią i ich czarny van zniknęli równie szybko, jak się pojawili, pozostawiając po sobie tylko spustoszenie. To wszystko trwało zaledwie sekundy. Ariana otrząsnęła się z szoku i spojrzała w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał Jaime.
- Nie... - powiedziała na głos ruszając w tamtym kierunku, ile sił w nogach. - Pomocy! Niech mi ktoś pomoże!
Ulica była pusta, a ona w myślach zaczęła przeklinać samolubnych mieszkańców Valle de Sombras, którzy zdawali się chować w swoich bezpiecznych domach, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że być może ktoś właśnie umiera pod ich nosem.
Cała się trzęsła, kiedy dobiegła do chłopca, kulącego się w ramionach policjanta. Jaime był pokryty krwią, ale to nie była jego krew.
Lucas w ostatniej chwili osłonił go własnym ciałem i przyjął na siebie kulę, zarezerwowaną specjalnie dla dwunastolatka.
- O Boże... - jęknęła Ariana, widząc jak krew sączy się przez mundur policyjny. - Muszę... zatamować krwawienie - mruczała sama do siebie, ściągając fartuszek i drżącymi rękami przykładając go do rany.
Lucas złapał ją za rękę i przyciągnął bliżej, by mogła zrozumieć, co ma jej do powiedzenia.
- Templariusze - wydusił z siebie, po czym stracił przytomność.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3498
Przeczytał: 4 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:00:32 23-07-15    Temat postu:

2. Felipe/ Julian/ Vctoria/Javier/Ingrid udało mi się upchać wszystkich w jednym odcinku

Felipe Diaz wrócił do swojej willi na obrzeżach miasteczka. Opierając się na lasce o złotej rękojeści w kształcie lwa pokuśtykał do stolika z alkoholem. Nalał sobie solidną porcje wytrawnej szkockiej. Z głośnym westchnieniem opadł na fotel.
Odkąd wrócił do Doliny Cieni napotykał na swojej drodze same problemy. Naiwnie, bowiem sądził, iż jego powrót nie tylko zostanie przyjęty i zaakceptowany, jako coś naturalnego było na odwrót a zorganizowane przyjęcie nie przyniosło oczekiwanego rezultatu. Diaz nie miał już tej samej pozycji, co przed siedemnastu laty. Jego długoletnią nieobecność wykorzystał dawny przyjaciel- Fernando, Barosso.
Zazgrzytał zębami z wściekłości. Przelała się czara goryczy, którą były przyjaciel napełniał przez ostatnie lata. Najpierw uwiódł jego córkę, aby później położyć łapy na synowej. Nie wystarczyło mu to jednak i usiłował przekonać do małżeństwa jego wnuczkę powołując się na umowę zawartą z matką dziewczyny. Felipe każdego dnia dziękował losowi, iż Elena ma więcej rozumu w głowie niż jej pożal się boże matka.
Najgorszy cios przyszedł jednak później, kiedy Barosso położył łapy na JEGO strefie wpływów w mafijnym półświatku mógł zabawiać się z jego córką, zgwałci synową, lecz od jego interesów powinien był trzymać się z daleka. Zajął teren, który od pokoleń zajmowała rodzina Felipe. Mężczyzna nie zamierzał jednak rezygnować z walki o terytorium i nadejdzie jeszcze czas, kiedy pokaże Fernando gdzie jest jego miejsce.
Za nim jednak wcieli w życie swój plan musiał uporać się z innymi trapiącymi go problemami. Najpierw zajmie się wnuczką. Elena zbyt długo pozostawała po za jego kontrolą a przecież jej ojciec miał tylko jedno zadanie- wychować ją na godną następczynię. Początkowo ta rola miała przypaść jej bratu, lecz z oczywistych względów to ona miała być kolejną Czarną Wdową w La Familii. Tak jak jej babka.
Wszyscy wiedzieli, że Diazowie chłopców wychowują na wojowników dziewczynki zaś na przywódczynie. Z Santiago marny wojownik, pomyślał ze złością. Odkąd wziął go pod swój dach wynikały z tego same problemy. I nie zanosiło się, aby sytuacja miała się zmienić.
Białaczka. Tak brzmiała diagnoza tego pediatry, którego na chwilę obecną nazwiska nie pamiętał. Felipe od dnia, w której przywiózł go pod swój dach widział, iż przyniesie mu to więcej szkody niż pożytku. Zobowiązał się jednak wobec starej znajomej. Złożył obietnicę, której zamierzał dotrzymać za wszelką cenę.
Miał zadbać o to, aby dzieciak zniknął. Zapadł się pod ziemię. Gdyby tylko wiedział ile przysporzy mu to problemów dwa razy by się zastanowił czy warto jest inwestować i w tak zepsuty owoc.
Santiago Diaz de la Cruz był chłopcem, które powinno zostać skreślone od dnia swojego poczęcia. Jakby wiedział, że ta mała dziewucha jest z nim w ciąży zarówno ona i dzieciak zakończyliby swój żywot za nim na dobre by się rozpoczęło. Los jednak chciał inaczej. Zakpił z Felipe a on bardzo tego nie lubił zwłaszcza, iż Nadia de la Cruz stanęła na jego drodze i wywołała spore zamieszanie.
Nie potrzebował kolejnych komplikacji, lecz nie zamierzał usuwać przeszkody ze swojej drogi. Jeszcze nie teraz. Warunek był jeden musiała trzymać się z daleka od niego i chłopaka a włos z głowy jej nie spadnie. Myślami wrócił do wydarzeń z ranka.

Spędził noc na niewygodnym krześle. Musiał, bowiem czekać na wyniki badań chłopca a nie zamierzał uchodzić za nieczułego ojca nieinteresującego się losem własnego syna. Siedział, więc cierpliwie przy jego łóżku pijąc paskudną kawę przygotowaną przez pielęgniarkę. Podniósł się powoli z krzesła. Koniecznie musiał zaczerpnąć świeżego powietrza. Odetchnąć ruszył ku wyjściu. Stojąc na zewnątrz zapalił papierosa. Zaciągnął się nikotynowym dymem. Sprawę chłopca trzeba było jak najszybciej rozwiązać. Najpierw jednak lekarz musiał ustalić, co mu naprawdę dolega. Poczuł mocne uderzenie w bark. Czarnowłosa kobieta wybiegła ze szpitala nie zwracając uwagi na otaczający ją świat. Felipe palce mocnej zacisnął na słupie, przy którym stał inaczej przewróciłby się na ziemię jak ona.
― Nic się pani nie stało? ― zapytał podając jej dłoń. Czarnowłosa wpatrywała się w wyciągniętą rękę jak zahipnotyzowana. ― Proszę pani czy mam wezwać lekarza? ― Zadał kolejne pytanie. Przeniosła spojrzenie ciemnych oczu na jego twarz. Nieporadnie podniosła się z ziemi nie odrywając wzroku od jego twarzy.
― Nic mi nie jest ― powiedziała drżącym głosem, który świadczył o czymś zupełnie odwrotnym. Przeniosła spojrzenie na jego pierścień to na twarz. ― Już go kiedyś widziałam mówiła powoli jakby słowa mówienie przychodziło jej z dużym trudem. ― W starej piwnicy kiedy przychodziłeś do mnie w nocy. Głośno przełknęła ślinę i mnie gwałciłeś
Felipe przez chwilę nie rozumiał tego, co mówi. Sparaliżowało go. Szybko jednak opanował szok, który zapewne odmalował się w jego oczach.
― Nie mam pojęcia, o czym pani mówi ― powiedział odwracając się do niej plecami. Nie zamierzał wdawać się w nią w żadne dyskusje. Nie tutaj, nie teraz, nie publicznie. Poczuł jednak mocny uścisk na ramieniu.
― Doskonale wiesz, o czym mówię! ― krzyknęła zwracając na nich uwagę sanitariuszy czekających na kolejne wezwanie. Obaj mężczyźni palili papierosy.― Ty stary zboczeńcu! Zgwałciłeś mnie! Felipe odwrócił się w jej stronę przyklejając do twarzy uprzejmy współczujący uśmiech.
― Bardzo mi przykro, że panią to spotkało zaczął patrząc jej w oczy ― nie jestem jednak odpowiedzialny za krzywdę, która panią spotkała. Pomyliła mnie pani z kimś.
― Nie! ― wrzasnęła wściekle chwytając go za klapy marynarki. ― To byłeś ty! I tylko ty! Zabrałeś moje dziecko! Mojego synka!
― Proszę mnie puścić ― powiedział spoglądając za plecy kobiety na swojego ochroniarza, który już śpieszył z pomocą. Gonzalez chwycił Nadię w pasie odciągając kobietę od swojego pracodawcy. Na pomoc ruszyli również sanitariusze. ― To jakaś wariatka rzucił oburzonym tonem. ― Wariatka― powtórzył otrzepując marynarkę z niewidzialnych pyłków. Ze szpitala wybiegła zaalarmowana pielęgniarka. Nadia przestała wierzgać i kopać. Spojrzała na kobietę ze łzami w oczach.
― On mnie zgwałcił wychrypiała
― Nonsens ― zwrócił się do Dolores.― To absurd nawet nie znam tej kobiety. A teraz przepraszam muszę zająć się ważniejszymi problemami niż chorymi psychicznie chodzącymi po tym mieście. Będę musiał koniecznie porozmawiać na ten temat z burmistrzem. Gonzalez puść ją i jedziemy. ― Ochroniarz Diaza posłusznie puścił Nadię i osłaniając szefa ruszyli do samochodu zaparkowanego na poboczu. Otworzył mu drzwi. Diaz wślizgnął się na tylne siedzenie swojego mercedesa. Pracownik zamknął za nim drzwi i zajął miejsce kierowcy. Felipe spojrzał na Nadię. Ich oczy się spotkały na chwilę. Usta Diaza rozciągnęły się w uśmiechu. Och doskonale pamiętał tę małą lwicę. Auto odbiło się od krawężnika i włączyło się do ruchu.
― Będziemy musieli na nią uważać ― zwrócił się do ochroniarza.
― Oczywiście panie Diaz. Będzie jak pan sobie życzy.


***
Julian wyskoczył z karetki za nim zdążyła się na dobre zatrzymać. Lawirując między szkłem podbiegł do siedzącej na ziemi, Ariany, która przyciskała poplamiony krwią fartuszek do ramienia policjanta. Stłumił przekleństwo sięgając do torby po gazę. Przycisnął ją do rąk dziewczyny.
― Ari ― powiedział łagodnie. Dziewczyna podniosła na niego zamglone spojrzenie. ― Puść.
― Nie on się wykrwawi jak go puszczę.
― Pozwól mi mu pomóc. Jestem lekarzem pomogę mu, ale musisz mi na to pozwolić. Przemówił do niej łagodnie. Była w szoku. Zabrała jednak ręce. Julian przycisnął gazę do krwawiącej obficie rany.
― Doktorku ― zamarł słysząc tak dobrze znany głos. Nie raz słyszał go dobiegającego z sali brata. ― Doktorek go uratuje. Musi
Odwrócił do tyłu głowę spoglądając na chłopca za swoimi plecami. Jamie stał dzielnie przed nim, chociaż po policzku toczyły się łzy.
― Zasłonił mnie ― powiedział drżącym głosem chłopczyk. Uratował mnie.
― Dawać nosze, na co czekacie do cholery. Ty ― warknął na jednego mężczyzn, którzy z nim przyjechali. ― Powiedz dyspozytorce, że potrzebna nam jeszcze jedna karetka. Przyciskając jedną rękę do rany funkcjonariusza drugą sprawdził jego tętno. Było słabo wyczuwalne.
― Musisz mi pomóc ― zwrócił się do szatynki. Kolejne warstwy opatrunku wsunął pod mundur i przycisnął.
― Karetka jedzie. ― usłyszał za swoimi plecami. Po chwili rozległ się dźwięk syreny policyjnej i drugiej karetki. Z radiowozu wyskoczył Diaz. Julian za pomocą drugiego z sanitariuszu ułożył ciało Lukacsa na noszach. Lekarz podniósł wzrok na wstrząśniętego policjanta. ― Zajmij się Arianą i chłopcem ― zwrócił się do niego. Druga karetka już tutaj. Pojedziecie nią.
Diaz skinął sztywno głową.
― Nie ― Jamie zrobił krok do przodu chwytając go za rękach kurtki. ― Nie zostawiaj mnie― Głos chłopca drżał. Po pliczkach toczyły się nieme łzy. Drugi lekarz Carlos wyskoczył z karetki.
― Julian.
― Rana postrzałowa ramienia. Stracił dużo krwi. Powiedział przenosząc spojrzenie z chłopca na lekarza. Był rozdarty. Carlos pojedziesz z Lukacsem ja wezmę Arianę i Jemiego. Zmienił dyspozycje lekarz. Drugi z lekarzy skinął głową. ― Bierzecie go na blok.
― Byłeś bardzo dzielny już po wszystkim. ―Wziął oszołomione dziecko na ręce i przytulił. Czuł jak drobne dziecięce ciałko drży w jego ramionach.
― Chcę do mamy ― wyszeptał. Od nieustannego od kilku minut płaczku dostał ataku czkawki.
― Dobrze mały. Pan policjant zaraz do niej zadzwoni. ― mówił spokojnym kojącym głosem idąc w stronę karetki. Ariana, chociaż niechętnie pozwoliła się objąć Diazowi w pasie i odprowadzić do środka ambulansu. Siłą posadził ją na noszach.
― Zawiadomię jego mamę powiedział bezpośrednio do Juliana, który trzymał w ramionach oszołomione dziecko. Sztywno skinął Pablowi głową, który zamknął drzwi i karetka ruszyła do szpitala. Spojrzenie Ariany skrzyżowały się z oczami Rumple. ― Harcerzykowi nic nie będzie ― powiedział używając pseudonimu który nadał mu Magik io wtedy do niego dotarło iż będzie musiał wykonać kilka telefonów. Jeden do Javiera - ostatnią rzeczą, której chciał to aby dowiedział się z plotek co spotkało jego przyjaciela. Drugi telefon wykona do Hugo. Nie trzeba było być ekspertem, aby domyślić się, iż to nie gliniarz był celem.
***
Javier odnosił nieoparte wrażenie, iż przeciwko jego małżeństwa z Victorią jest cały wszechświat, kosmici i całkiem liczna grupa ziemian. Magik miał to jednak w nosie. Świat może się walić, palić i nawet trąba powietrza przejść nad miasteczkiem a i tak ślub się odbędzie i Bóg będzie temu świadkiem.
Problemy mnożyły się jak grzyby po deszczu. Przyjazd zdecydowanie nadopiekuńczej mamy, wyjazd pani Raquel i sol ani trochę nie był mu na rękę, lecz nie z takimi kłopotami radził sobie Magik. Od czego ma się rodzinę i przyjaciół. Celeste z uśmiechem na ustach przyjęła propozycję organizacji wesela. Zajmie się rzeczami, na których Javier zwyczajnie się nie znał. Uznał, iż ona i Vicky dogadają się w sprawie koloru serwetek on wziął na siebie problem z kuchnią.
Oczywiście Pan Młody pichcący dla trzystu gości nie wchodził w rachubę, ale, od czego ma się starych przyjaciół. Obracał w dłoni telefonem z szerokim uśmiechem na ustach. Gordon Ramsey wraz ze swoją gromadą kucharzy zawita do Valle de Sombras i urządzi im menu w stylu Hell's kitchen. Oczywiście bez wrzeszczącego Gordona, wystraszonych kucharzy i latających talerzy. Co prawda ściągnięcie do miasta najlepszego kucharza Ameryki będzie kosztowało majątek, ale Javier przecież posiadał wyżej wymieniony majątek milion w tą czy w tą?
Niezwykle zadowolony z siebie podniósł się z krzesła. Telefon odłożył na blat. Nieśmiało ruszył w stronę gabinetu Victorii. Uchylił powoli drzwi zaglądając do środka. Celeste i jego ukochana stały przed tablicą wpatrując się w efekt swojej pracy. Rozsadzanie gości okazało się być sztuką, którą obie panie zaczęły opanowywać do perfekcji.
― Javier — zamrugał powiekami spoglądając wprost w oczy swojej ukochanej
― Tak udało mi się z Gordonem ― odparł natychmiast, chociaż ta nawet nie zdążyła zadać mu pytania.
— Chciałam cię prosić abyś zrobił nam kawę powiedziała uśmiechając się lekko. Od kilku dni odnosiła wrażenie, iż Javier całe dnie chodzi spięty i zestresowany.
— Już biegnę po kawusię. Jak wam idzie?
— Skończyłyśmy — oznajmiła z dumą Celeste. — Mnie proszę zrób zielonej herbaty
— Oczywiście — przytaknął i wycofał się z gabinetu narzeczonej.
— Chodzi cały spięty odkąd przyjechałam — powiedziała swobodnym tonem z lekkim uśmiechem spoglądając na drzwi. Przeniosła spojrzenie na tablicę. — Jutro zajmiemy się wysyłką zaproszeń i będziemy czekać na potwierdzenie przybycia. Usadzenie zapewne zmieni się jeszcze trochę.
— Tak menu z Javierem już omówiliśmy, chociaż zapewne ulegnie zmianom. Jutro trzeba będzie pojechać do miasta i zamówić miniaturki wież Eiffla, w które wdepnięte będą wizytówki — na ekranie tabletu wyświetliła listę rzeczy do załatwienia. — Do tego ozdoby na krzesła, wazony, zastawa, pudełeczka na makaroniki. — wyliczała. — Trzeba to wszystko zamówić. Sol dała mi listę numerów telefonów.
— Zajmę się tym. Masz gdzieś pod ręką te numery?
— Wydrukowałam je powiedziała sięgając po kartkę z biurka. Celeste wzięła ją od Victorii.— Zacznę dzwonić.
— Ale
— Nie ma żadnego, „ale” drogie dziecko — odparła natychmiast z uśmiechem. Zorganizowałam wiele przyjęć w swoim życiu, więc wezmę na siebie obowiązek organizacyjny. Musisz kiedyś spać zauważyła. Victoria palcami przeczesała włosy. Rzeczywiście ostatnio spała po cztery godziny na dobę i nie zawsze miało to związek ze ślubem. Uśmiechnęła się blado.
— Dobrze niech będzie. Pomyślałam sobie, że może nie dokończyła, bo do gabinetu wpadł Javier. Magik był blady jak ściana.
— Harcerzyka postrzelili.
— Co ale jak do tego doszło?
— Julian nic mi więcej nie powiedział kazał ruszyć dupę — spojrzał przepraszająco na mamę — znaczy się tyłek i pojawić się w szpitalu. Ariana nas potrzebuje.
— Oczywiście biegnijcie, twój pomysł Victorio może poczekać.
Dziesięć minut później wpadli do szpitala. Skierowani przez dyżurną pielęgniarkę udali się na trzecie pięto gdzie mieścił się blok operacyjny. Victoria, kiedy tylko zobaczyła Arianę pokonała dzielącą ich odległość i bez słowa uściskała przyjaciółkę. Posadziła ją na krześle wsuwając w drżące dłonie chusteczki.
— Jest na bloku — powiedziała. — Operują go. To działo się tak szybko mówiła bez ładu i składu patrząc na Victorię oczyma pełnymi łez. I wtedy z jej ust popłynął potok słów wymieszany z łkaniem. Drżącym z emocji głosem zrelacjonowała im wydarzenia z przed zaledwie dwóch godzin.
— Jesteś pewna, że powiedział templariusze? — zapytał łagodnie Javier a Ariana skinęła głową. — Nic mu nie będzie — uścisnął delikatnie jej dłoń. W tym samym czasie, kiedy czekali z niecierpliwością na wynik operacji Julian zamknął drzwi od pokoju Loriego. Obaj chłopcy spali na jednym łóżku. Mama nie opuszczała maluchów chociażby na krok. Wyciągnął z kieszeni telefon wybierając numer Hugo.
— Co słychać doktorku? Zapytał, kiedy odebrał po trzecim sygnale. Julian zamknął drzwi od swojego gabinetu.
— Nie mam dobrych wieści. Twojego siostrzeńca usiłowano zabić przed kawiarnią twojego ojca powiedział powoli.— Nic mi nie jest — dodał pospiesznie. — Na miejscu był policjant, który go zasłonił własnym ciałem. Jest ranny, ale się wyliże.
— Zabije. Po prostu zabije! — Wykrzyczał do słuchawki.— Niech ja dorwę tego, który to zrobił to będzie żałował, że się w ogóle urodził.
— Dobrze. Zabijesz, ale najpierw spotkaj się ze mną.
— Po jaką cholerę!?
— A już miałem cię za inteligentnego faceta — powiedział uśmiechając się sam do siebie krzywo. — To robota twoich dawnych kumpli. Templariuszy, jeżeli chcesz ich dorwać i sam nie zginąć potrzebujesz planu i wsparcia. Jedź na Don Kichota 22/6 drzwi otworzy ci dziewczyna. Ingrid. Czekaj tam na mnie. I nie rób nic głupiego
— A co pomożesz mi?
— A myślisz, po co każę ci iść po rozum do głowy. Czekaj tam na mnie. Obiecaj, że nie zrobisz nic głupiego — słyszał jak Hugo klnie.
— Masz moje słowo. — Powiedział, kiedy się opanował. — Wreszcie poznam tą twoją Ingrid.
— Ona też się ucieszy. Do zobaczenia. Rozłączył się. Wybrał numer Lopez. Odebrała.
— Będziesz miała gościa powiedział bez ceregieli. — Zajmij się nim ja będę za godzinę.
— Nie będę wykonywać twoich poleceń
— Posłuchaj — zaczął tracić nad sobą cierpliwość. — Facet ryzykował swoje dupsko, aby ocalić twoje teraz chcę zabić kilku Templariuszy za atak na jego rodzinę. Wystudź go trochę do czasu aż nie przyjdę. Będę zobowiązany.
— Julian Vazquez będzie miał u mnie dług wdzięczności? — Zapytała. Zgodna niech będzie, ale mam warunek
— Jaki?
— Idę z wami.
— Mowy nie ma!
— W takim razie nie będę nikogo wystudzać
— Dobra pójdziesz z nami — powiedział zrezygnowany. W tle słyszał dzwonek do drzwi. — Do zobaczenia doktorku —powiedziała i rozłączyła się.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 20:04:06 23-07-15, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 15:40:14 24-07-15    Temat postu:

3. COSME/ETHAN/ORSON/SAMBOR/DOMINIC

Telefon drżał mu w ręce, kiedy słuchał tego, co właśnie przekazywała mu Dolores. Tym razem pielęgniarka nie dzwoniła po to, by zaprosić go na randkę, czy wieczorny spacer. Dziś, tego deszczowego dnia, Lozano poinformowała Cosme Zuluagę, że Lucas Hernandez, były chłopak Ariany, został postrzelony i w tym momencie jest operowany. O ile z policjantem właściciel El Miedo nie znał się zbyt dobrze, to jednak z panną Santiago jak najbardziej, dlatego tuż po skończonej rozmowie rzucił tylko w stronę kreślącego coś zapamiętale w notesie Ethana krótkie „Wychodzę” i już był praktycznie za progiem zamczyska. Ariana, jego przyjaciółka, go potrzebowała, a Zuluaga nie zamierzał jej zawieść. W momencie, gdy opuszczał na wpół spalone mury, nie myślał o niej, jak o byłej pracownicy, a jak o przyjaciółce, kimś bliskim, prawie jak o córce. A rodziny nie opuszcza się w potrzebie.

Cosme wcale się nie zdziwił, kiedy parę sekund później nie kroczył już sam w stronę szpitala. Crespo stał się nie tylko współmieszkańcem, ale i synem, którego pan na El Miedo nigdy nie miał. Kiedy tamten wrócił do miasteczka, zapanowało pomiędzy nimi ciche, bezsłowne porozumienie o przyjaźni i wspieraniu się nawzajem. Obaj wiele przeszli i obaj próbowali dotrzeć do spokojnej przystani i rozpocząć nowe życie. El Gato również zaakceptował nowy układ, szczęśliwy, że nie musi martwić się, iż poświęca jednemu, czy drugiemu zbyt mało czasu i któryś z mężczyzn będzie zazdrosny.

Ramię w ramię wkroczyli na te puste, białe korytarze, którymi Zuluaga tak często maszerował, szczególnie w przeciągu ostatnich kilkunastu miesięcy. W jego przypadku prawdzie odpowiedziałoby bardziej zdanie „leżał w sali i nasłuchiwał odgłosów rozmów i kroków”, ale sens był ten sam, dlatego syn Mitchella od razu wiedział, gdzie ma się udać. Wyprzedził Ethana o parę kroków i zaraz znalazł się przy Arianie, siedzącej na stołku ustawionym jak najbliżej sali, w której operowano Hernandeza. Victorii akurat nie było w polu widzenia, udała się po coś do picia, Javier również gdzieś się ulotnił, toteż Cosme klapnął na drugim krześle i delikatnie wziął dłonie Santiago w swoje.

- Ariano...- szepnął, obawiając się, że głośniejszy dźwięk może wystraszyć i tak już kruchą kobietę.

- Panie Zuluaga...- odszepnęła równie cicho, głos zadrżał na samym końcu. – Boję się...tak bardzo się boję...

- Nie ma czego, moje dziecko – odparł jej Cosme, przytulając przyjaciółkę do siebie. Oparła głowę na jego ramieniu, szukając wsparcia. – Hernandez to silny człowiek, zobaczysz, że wyzdrowieje szybciej, niż myślisz. Stanie na nogi, zanim się obejrzysz, a potem...cóż. Być może nawet wróci do swojego zajęcia. Wątpię, żeby zrezygnował z pracy w policji, sądzę, że to, co się stało, wzmocni go na tyle, że jeszcze skuteczniej...

- Nie! – Ariana podniosła głos i gwałtownie odsunęła się od Zuluagi. – Nie pozwolę mu na to! Nie chcę...- z jej oczu popłynęły łzy. – Nie chcę, żeby zginął. Jeżeli wróci na posterunek, wtedy...

- Ariano, kochanie...- Cosme pogładził ją po ramieniu, zdając sobie sprawę, że kieruje nią szok. – On kocha to, co robi. I to do niego będzie należeć decyzja. Ale na razie skupmy się na tym, by wyzdrowiał. Będziemy nad nim czuwać i na pewno dojdzie do siebie.

- Dziękuję...- siąknęła nosem. – On...uratował życie Jaimemu...- wyznała. – Lucas, mój...to znaczy oficer Hernandez – poprawiła się szybko – jest bohaterem. Zasłonił chłopca własnym ciałem.

- Próbowali zabić tego malca? – Zuluaga mimowolnie zacisnął pięści. – Jakie bydlę krzywdzi dzieci? - W tym samym momencie przyszedł mu na myśl jego własny ojciec i to, co tamten chciał zrobić z Miguelem tylko dlatego, iż podejrzewał, że Macedo to jego wnuk. – Gdzie jest teraz Jaime? Na pewno jest bezpieczny?

- Tak, tak. – Santiago kiwnęła głową kilka razy. – Jest z matką, w tamtej sali – wskazała wciąż drżącą ręką. – Są tam wszyscy, to znaczy Leonor, Jaime i mały Lorenzo.

- Pójdę do nich – stwierdził Cosme i lekko uniósł się z krzesła, po czym zaraz z powrotem na nie opadł. – Tylko, że nie mogę...

- ...zostawić mnie tu samej? – dokończyła Ariana. – Proszę iść, nic mi nie będzie. Javier i Victoria zaraz wrócą, nie będę sama, a Leonor po tym, co przeszła, potrzebuje kogoś, kto ją wesprze. Mogła stracić dziecko...

„Stracić dziecko. Mogła stracić dziecko.”. Te słowa, tak proste, a zarazem niosące tak potworną, ogromną zawartość bólu, odbiły się echem w głowie przysłuchującego się rozmowie Ethana. Kimkolwiek była wspomniana przez byłą pracownicę Zuluagi kobieta, ledwo uniknęła jednego z największych nieszczęść, jakie może przydarzyć się człowiekowi. On sam dobrze przecież wiedział, co to znaczy utracić maleńką istotę – cóż z tego, że jeszcze nienarodzoną? Nie miał nawet okazji poznać malucha, potrzymać go choć przez chwilę w ramionach, a już mu go odebrano.

- Ja do niej pójdę – odezwał się głucho, próbując zapanować nad własnymi emocjami. Wspominanie przeszłości i zagłębianie się we własnym bólu – który tak naprawdę pozostanie w nim na zawsze, musi się jedynie nauczyć z nim żyć – nikomu nie pomoże.

- Ona cię nie zna. – Ariana dopiero teraz zwróciła uwagę na fakt, że Cosme nie przyszedł sam. – Nie jestem pewna, czy to dobry pomysł.

Zuluaga spojrzał wpierw na Ethana, zmarszczył brwi, jakby wyczytał coś w twarzy młodzieńca i zrozumiał, a potem wrócił spojrzeniem do panny Santiago i uspokoił ją:

- A ja sądzę, że tak. Mam wrażenie, że bardzo dobrze sobie poradzi.

Niebieskie spojrzenie Crespo spoczęło przez moment na obliczu właściciela El Miedo, domyślne, głębokie, świadome tego, że Zuluaga być może odkrył właśnie największą i najboleśniejszą tajemnicę Ethana. Trzydziestopięciolatek kiwnął głową na potwierdzenie i szybkim krokiem skręcił w stronę sali chłopców.

W tym szpitalu drzwi nie skrzypiały. Otwierały się cicho jak zapada mgła nad wciąż uśpionym angielskim miasteczkiem. Ethan zamknął je za sobą równie spokojnie i dopiero wtedy zbliżył się do łóżka, przy którym siedziała kobieta. Czarne włosy, zawsze ułożone w piękną fryzurę, tym razem były zwichrzone, jakby biegła do utraty tchu, nim znalazła się przy dzieciach. Kiedy blondyn wszedł, akurat próbowała nieco je poprawić, ale bez lusterka było to trudne. Ruch ten był bardziej próbą uspokojenia samej siebie, przypomnienia sobie, że przynajmniej Jaime jest już całkowicie bezpieczny i nie musi się o niego martwić. O ile nie wystąpią potem stany lękowe i koszmary senne, ale Julian obiecał, że temu zapobiegnie.

- Leonor, prawda? – Crespo odezwał się miękko, nie chcąc jej przestraszyć, ani obudzić chłopców.

Podniosła głowę szybko, gwałtownie, czując, że serce podchodzi jej do gardła ze strachu nie tyle o siebie, co o maluchów. Ręką drgnęła, jakby kobieta chciała chwycić za broń i w ostatniej chwili przypomniała sobie, że nigdy takowej przy sobie nie nosiła. Sądząc po tym, co się działo w jej życiu, być może powinna.

- Kim pan jest? Jeżeli przyszedł pan dokończyć robotę, to...

- Spokojnie. Nie należę do tych, którzy próbowali skrzywdzić pani dziecko. - Nazywam się Ethan Crespo, pan Zuluaga udziela mi gościny w El Miedo. On sam jest na korytarzu, opiekuje się Arianą, nie chciał jej opuszczać, jest bardzo roztrzęsiona, dlatego ja...

- Rozumiem – przerwała mu matka chłopców, odprężając się nieco. – Przyszedł pan zamiast niego, żeby zobaczyć, jak się czujemy – Jaime, Lorenzo i ja, czy tak?

- Owszem. – Ethan potwierdził, uśmiechając się lekko, zauważył bowiem, że Leonor oddycha spokojnie. – To bardzo dobry człowiek, o wszystkich się troszczy. Pomógł nawet mnie, praktycznie kompletnie mnie nie znając. Ale to nie pora na moją historię. Czy jest coś, co moglibyśmy zrobić, Cosme, albo ja? Dla pani, albo dla tych uroczych aniołków?

- Zauważyłam pana spojrzenie – siostra Hugo zaśmiała się delikatnie, będąc już pewną, że nie musi się obawiać niespodziewanego przybysza. – Zastanawia się pan, dlaczego jest ich dwóch. To znaczy...spodziewał się pan tylko mnie i Jaimego – to ten większy. A zastał pan jeszcze kogoś.

- To prawda – przyznał Ethan, siadając w pobliżu i spuścił głowę, udając skruchę. – Nie byłem przygotowany na coś takiego. I co ja teraz biedny pocznę?

- Obawia się pan moich skarbów? – Leonor roześmiała się już otwarcie. – One nie gryzą, zapewniam pana. To najcudowniejsze dzieciaki pod słońcem.

- Domyślam się. – Ethan poczuł, że coś ściska go w piersi. Nabrał oddechu i opanował się na tyle, by mógł dalej prowadzić rozmowę. – Ten drugi rozbójnik...dlaczego...o ile można wiedzieć, oczywiście...- przerwał.

- Lorenzo jest bardzo chory...- głos Leonor załamał się na moment. – On ma...on jest...

I nagle słowa popłynęły same. Jak rwąca, niepowstrzymana rzeka, pełna smutku, ale zarazem nadziei, ukrytej gdzieś głęboko w sercu. Opowiedziała mu wszystko, całą historię od momentu, kiedy dowiedziała się, co jest przyczyną dolegliwości nękających jej syna i trawiących go od środka. Nie próbowała otrzeć łez płynących po policzkach, mówiła, wspominała każdą chwilę zwątpienia i każdą, w której myślała, że to już koniec, że Lori odchodzi od niej na zawsze. A potem czas, gdy wierzyła, że wszystko będzie dobrze, że jednak da się mu pomóc, że może...

Kiedy skończyła, Ethan wstał bez słowa, rozumiejąc jak nikt inny, przez co przechodziła, jak bardzo bała się, czy Lorenzo nabierze kolejny oddech, czy jeszcze otworzy oczy. Co prawda nie przeżył tych chwil zwątpienia, tego strachu, jedynie przenikliwą rozpacz, przebijającą serce i pozostawiającą otwartą ranę, ale jednak wiedział. Podszedł do Leonor i – kierowany sercem, pragnieniem pocieszenia kobiety, która mogła stracić obu swoich synów – objął ją delikatnie, a zarazem pewnie, zmieniając swoje ramiona w mur otaczający siostrę Hugo i dający jej poczucie bezpieczeństwa. Czas płynął, a on milczał, stojąc bez ruchu i odgradzając Leonor od lęków, obaw i zła.

Podobne do nich, tak samo mroczne, ale zarazem inne uczucia owładnęły Orsonem, kiedy nareszcie uścisnął wyciągniętą do niego dłoń Dominica. Starszy Crespo nie bał się mężczyzny, ale coś dziwnego oblepiły pazurami jego serce. Benavídez. Och, jak dobrze znał to nazwisko!

- Jesteś...nim, prawda? – spytał bez cienia strachu.

- Oczywiście, że jestem nim! – zaśmiał się tamten, ale w tym śmiechu nie było drwiny, raczej rozbawienie i radość. - I bardzo się cieszę, że doszło do tego spotkania. Proszę za mną, tędy...

Ojciec Ethana podreptał za gospodarzem, po raz pierwszy od wieków czując się naprawdę staro. Dobrze wiedział, kim był Benavídez, nie miał tylko pojęcia, czego on chce i dlaczego po tylu latach...Co kryło się za udawaną serdecznością – udawaną, bo Orson ani na moment nie uwierzył, że była prawdziwa?

Zasiedli w pokoju przypominającym wielkością komnatę w zamku i równie bogato zdobionym, nie na tyle jednak, by przytłoczyć mieszkańców. Dominic otworzył jedną z szuflad znajdujących się w biurku, przy którym usiadł, wyjął z niej pudełko cygar i podsunął je gościowi.

- Nie palę – odmówił Crespo. – Poza tym wiem, że nie jest to grzecznościowe spotkanie. Czego chcesz?

- Powoli, powoli – Benavídez wciąż się uśmiechał. Schował pudełko z powrotem na miejsce, a zamiast niego położył na blacie wytartą fotografię, po czym dał znak ruchem głowy, by Orson spojrzał na przedmiot.

- Nie. Nie ma mowy – zaprotestował była prawa ręka El Diablo. – Nie sprowadzisz nieszczęścia. Zbyt dużo już...

- Ależ kto mówi o nieszczęściu? – zaprzeczył szybko – i nadal uprzejmie Dominic, zachowując się, jakby podejrzano go o jakieś niestosowne zachowanie, a on starałby się wyjaśnić to niefortunne nieporozumienie. – Wręcz przeciwnie, zamierzam przynieść jedynie szczęście i przypomnieć o pewnych...więzach, jakie...

- Nie ma żadnych więzów, Dominic! – Orson wszedł mu w słowo, gotowy bronić do upadłego nie tylko przyszłości kilku ludzi, ale i samego siebie przed uczuciami, jakie go owładnęły. Przed wspomnieniami.

- Dobrze wiesz, że są – odparł gospodarz bez cienia zdenerwowania, czy irytacji. – Wiele lat temu być może próbowałem im zaprzeczyć, ale zrozumiałem swój błąd i bardzo się z tego cieszę. Mój ojciec popełnił kilka błędów, ale to nie ja za niego odpowiadam.

- Twój ojciec?! – powtórzył Crespo, coraz bardziej wściekły. Zdawał sobie sprawę, że w pobliżu na pewno są ochroniarze, ale nie dbał o to. Ten człowiek nie zniszczy im życia, nie teraz! – To ty sam się nas wyrzekłeś!

- Pan Benavídez – brunet powiedział to tak, jakby gardził swoim własnym rodzicem – istotnie próbował rozdzielić mnie z tobą i Gabriellą, ale...

- Próbował? – zszokował się Orson, a jego oczy błysnęły niebezpiecznie. – On nie próbował, on to zrobił! Tuż po twoim urodzeniu zabrał cię do siebie, zupełnie nie troszcząc się o uczucia własnej żony! Ukradł cię, jak kradnie się rzecz z mieszkania!

- Nie ukradł – sprostował sucho Dominic. – Uznał, że u niego będzie mi lepiej, matka nie miała nic, była biedna, nie byłaby w stanie zapewnić mi godnej przyszłości. W sumie, to żadnej przyszłości...- zadumał się nieco.

- Kochała cię. – Ojciec Ethana praktycznie wypluł te słowa, jedyne, czego pragnąc, to wsadzić swoją pięść w twarz siedzącego przed nim typa. – Płakała dniami i nocami, wiedząc, że straciła cię na zawsze.

- Gdybym z nią został, głodowałbym – odparował młody Benavídez. – Dzięki temu, co zrobił pierwszy mąż Gabrielli, miałem jakiekolwiek szanse na start. Na życie. On dał mi wszystko – pieniądze, wykształcenie...

- Wszystko, poza miłością – wybuchnął Orson. – Czy był przy tobie, kiedy chorowałeś? Czy pan „Szara eminencja” zajmował się tobą, kiedy miałeś pierwsze kłopoty z dziewczynami? Czy opiekował się, gdy...

- Nie – posmutniał Dominic. – I właśnie dlatego chciałem spotkać się z tymi, którzy darzą mnie uczuciem...którzy mogą mnie nim obdarzyć – poprawił się natychmiast. – Wiem, że ani ty, ani Ethan mnie tak naprawdę nie znacie, ale uwierz mi, nie ma dla mnie nic ważniejszego, niż spotkanie mojego brata i...

- Ethan wycierpiał już zbyt wiele. – Prawa ręka zmarłego El Diablo podniósł się i teraz górował nad nieporuszonym tym faktem gospodarzem rezydencji. – Lydia, jej śmierć, to wszystko, co go spotkało...Ledwo zaczął się po tym podnosić. Skoro wiesz o Scylli, to zapewne wiesz, kim była ukochana mojego syna i dlaczego zginęła. Zostaw go w spokoju, bo...

- Siadaj. – Benavídez machnął ręką, po raz pierwszy okazując coś poza stoickim spokojem, jakby lekki...gniew? Wiem o Scylli, to prawda. I o całej reszcie. W końcu nie na darmo jestem synem „Szarej eminencji” w rządzie Meksyku. Mam pewne koneksje, pewne połączenia. Myślisz, że kto załatwił ci zwolnienie nie tylko z więzienia, ale i uratował przed tą idiotyczną umową z policją? Leo – pamiętasz go zapewne – zeznał dokładnie to, co mu kazałem. Przekazał również policji pamiętnik Lydii. W sumie nie musiał kłamać, obaj wiemy, jak było i jaką rolę pełniłeś w organizacji, czego jesteś winien, a czego nie. Obiecałem ci, że więcej nie usłyszycie o bandzie Mitchella i słowa dotrzymam. Uwierzysz, że oni chcieli twojego syna na szefa? Zgadza się – dorzucił Dominic, widząc, jak oczy wciąż stojącego Orsona otwierają się szeroko. – Wybrali właśnie Ethana na następcę El Diablo. Byłem w stanie temu zapobiec, potrafię utrzymać ich w ryzach. I pozostaną w nich, pod jednym warunkiem. Pozwolisz mi poznać mojego brata.

- Po co? – wycedził Crespo. – Kiedy wiele lat temu próbowałem cię namówić do nawiązania kontaktu z matką i Ethanem, odmówiłeś. W taki sposób, że...

- Pamiętam i będę tego żałował do końca życia – odparł cicho Benavídez. – A dlaczego chcę go poznać? Z ciekawości. To przecież moja rodzina. Jedyna, jaka mi pozostała...

Porównanie Evy z Nadią zdecydowanie nie wyszło tej pierwszej na dobre. Owszem, Sambor musiał przyznać, że Medina również jest piękną kobietą, ale w jakiś taki drapieżny sposób, dosyć nachalnie, jakby próbowała rzucić wszystkim w twarz hasło „Patrzcie na mnie i mnie podziwiajcie!”. Córka Cosme zdecydowanie wygrywała to starcie i nie miało to nic wspólnego z uczuciami brata Asdrubala. Zatęsknił nagle za de la Cruz, marząc, by jak najszybciej wziąć ją ponownie w ramiona i ucałować usta, które tak ukochał. Miłość trafiła go nagle, ale skutecznie i cieszył się, że Nadia zaczyna odczuwać to samo. Co prawda jej wyznanie przypominało bardziej pragnienie ostrego seksu z Samborem, ale Medina dobrze wiedział, jak sprawić, żeby się w nim zakochała.

To musiało jednak poczekać. Przed nim stała inna kobieta, Eva i uśmiechała się dziwnie. Dopiero po chwili otrząsnął się na tyle, by ucałować wyciągniętą dłoń i w ogóle się odezwać.

- Jest pani naprawdę piękna – rzucił szybko komplement, próbując zatrzeć złe wrażenie, jakie mógł wywrzeć. To była narzeczona człowieka, który go tu ściągnął i obiecał ochronę, wolał więc zachowywać się najuprzejmiej, jak potrafił.

- Myślę tak samo. – Conrado wstał i objął kobietę ramieniem. – Zauważył pan zapewne zbieżność nazwisk, prawda? Eva to córka członka pańskiej rodziny, jesteście dalekimi kuzynami. Sprawdziłem pana, zanim zainteresowałem się pana...hm, przypadkiem. Zważywszy na to, kim jestem, nie mogę sobie pozwolić na niedbalstwo w tej kwestii.

- Rozumiem – odrzekł Sambor, łapiąc się na fakcie, że tego dnia wypowiada te słowa po raz któryś z kolei. – Tak, znam Evę, to znaczy słyszałem o niej, ale niewiele. Nasi ojcowie nie darzyli się zbytnią sympatią.

- Będzie pan miał okazję ją bliżej poznać – odrzekł miękko Saverin, wciąż przytulając rozpromienioną Evę. Z tego, co Medina o niej wiedział, nie zdziwiłby się wcale, gdyby się okazało, że zdradza swojego narzeczonego. – Współpraca ze mną może wymagać kontaktów z nią, ponieważ ufam Evie całkowicie i jestem gotów powierzyć jej nawet własne życie. Widzi pan, panie Medina...ona wie o wszystkim.

- Rozu...- zaczął brunet z piwnicy El Miedo i urwał. Czy kiedykolwiek jeszcze powie coś innego, niż to przeklęte słowo?! - Jak już mówiłem, jestem gotów zrobić wszystko, by odwdzięczyć się za pomoc i podziękować za uratowanie życia. A jeżeli będzie oznaczać to zmycie głupkowatego uśmieszku z gęby Alejandro Barosso, to tym bardziej.

- Nienawidzi go pan? – spytał lekko zaskoczony tym wybuchem Conrado. – Myślałem, że się pan go boi?

- Bałem, owszem – potwierdził Sambor. – I wciąż się boję. Ale również nienawidzę. To, co chciał zrobić Cosme, fakt, że próbował skrzywdzić Nadię...

- O? – Saverin podniósł brew. – Nadia...Któż to taki? Przyjaciel coś mi o niej wspominał, ale nie podał mi zbyt wielu szczegółów.

Oczywiście doskonale wiedział, kim jest de la Cruz, chciał po prostu zobaczyć, w jaki sposób Medina wyraża się o córce Zuluagi i zorientować się, jak wielkie uczucie ich łączy. I nie zawiódł się – Sambor wyjaśnił mu to z takim żarem, że blask aż bił od brata Asdrubala.

- Zadbamy o nią – rzucił szybko Conrado, chcąc uspokoić przybysza, zauważył bowiem, że brunet bardzo niepokoi się o mieszkankę Valle de Sombras. – Jest bezpieczna, od tej chwili ja się nią zaopiekuję. Proszę się nie martwić, kiedy wykonamy nasze zadanie, spotkacie się ponownie i będziecie mogli rozpocząć wspólne życie – o ile oczywiście pani de la Cruz będzie miała na to ochotę – zakończył ze śmiechem.

- Jest jeden problem – poskarżył się Sambor. – Jej mąż, Dimitrio, Barosso...

- Ach, on. To nie jest problem, panie Medina. Ufam, że zrozumie, że nie powinno się stawać na drodze prawdziwej miłości. A teraz przejdźmy do szczegółów pańskiego zadania...


Ostatnio zmieniony przez BlackFalcon dnia 16:08:39 24-07-15, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5853
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:37:39 24-07-15    Temat postu:

4. LUCAS/ARIANA/HUGO/CONRADO

Nie bardzo wiedział, co się dzieje. Widział tylko zamazane twarze ratowników medycznych, a później lekarzy. Ich śnieżnobiałe kitle zlewały się w jedną wielką plamę. Oślepiające światło jarzeniówki w szpitalu boleśnie kłuło go w oczy, więc zamknął je. Medyczne terminy docierały do niego jakby z daleka i niewiele mu mówiły. Rana postrzałowa, uszkodzona tętnica ramienna, znaczny upływ krwi - tyle zrozumiał, ale niewiele to miało znaczenia. Po raz pierwszy od dawna zapragnął zasnąć i już się nie obudzić i sam nie był pewien czy to efekt gorączki.
- Oficerze Hernandez, proszę odliczać od dziesięciu w dół. - Głos anestezjologa brzmiał dziwnie, jakby mężczyzna przemawiał przez zepsuty megafon.
- Dziesięć... - Powiedział, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że znajduje się na bloku operacyjnym. - Dziewięć...
Miał nadzieję, że dziecku nic się nie stało. Osłonił chłopca, ale nie miał gwarancji czy rzeczywiście nie został ranny. W dodatku na pewno przeżył niemały szok. Osiem...Ariana jest bezpieczna. Słyszał jej głos i widział przerażoną twarz, kiedy uciskała ranę, starając się utrzymać go przy życiu. Siedem... Sześć... Dlaczego u licha Templariusze obrali sobie za cel dwunastoletniego chłopca? Czym im sobie na to zasłużył? Lucas był pewny, że na ramieniu jednego z oprawców dostrzegł charakterystyczny tatuaż, nim ten pociągnął za spust. Ten sam tatuaż, który widniał na ramieniu Huga Delgado... Pięć... Cztery... Prawie nic już nie widział. Trzy... Dwa... Twarz anestezjologa znikła, a jej miejsce zajęła ciemność.

Washington, D.C., 2006 rok

Samuel Richmond obserwował swojego wnuka przez szybę, kiedy ten ćwiczył na strzelnicy. Dzieciak był dobry, nawet bardzo. Celnie strzelał, ale miał jeden problem - nie potrafił zapanować nad emocjami.
- Puls ci przyspieszył - powiedział starszy mężczyzna, wchodząc na salę i spoglądając na wnuka z wyrzutem.
Lucas zdjął gogle, spoglądając na urządzenie mierzące liczbę uderzeń serca na minutę, podobne do zegarka na rękę.
- Skąd wiedziałeś? - zapytał zdziwiony, a Samuel uśmiechnął się enigmatycznie.
- Widzę jak żyła na twojej skroni pulsuje. Chłopcze, nie umiesz ukrywać emocji... To niedobrze.
- A to niby dlaczego? - Lucas poczuł się poirytowany.
Myślał, że te całe treningi mają mu pomóc, żeby stał się lepszy i bardziej wytrwały. Jednak po kilku miesiącach przebywania z dziadkiem był już w stanie stwierdzić, że źle postąpił, kiedy zdecydował, by to właśnie ojciec matki go szkolił. Mógł wybrać każdego innego agenta FBI, ale wolał być bliżej rodziny. No cóż... po raz kolejny się przekonał, że z rodziną wychodzi się dobrze tylko na zdjęciach.
- Bo przypominasz wtedy swojego ojca. A obaj wiemy, że jest on głupcem jakich mało.
Kąciki warg młodego Hernandeza zadrgały lekko po tej uwadze dziadka. Musiał przyznać mu rację. Nigdy nie był blisko ze swoimi rodzicami, a z ojcem zawsze darł koty przy pierwszej lepszej okazji. Samuel również nigdy nie darzył sympatią zięcia i trudno było mu się dziwić. Kiedyś Lucas miał wrażenie, że przez dziadka przemawia rasizm, że nie pochwalał faktu, iż jego jedyna córka wyszła za mąż za Latynosa, ale chyba jednak nie o to chodziło. Podczas tych kilku miesięcy, które spędzili razem w Waszyngtonie, stary Richmond zwierzył się wnukowi, że zawsze uważał Roberta za kawał sukinsyna i to w tym tkwił problem.
- Za dużo myślisz, synu. - Z rozmyślań wyrwał go głos dziadka, który wyjął mu z ręki broń i przyjrzał się jej uważnie. - Jeśli pozwolisz, żeby emocje wzięły nad tobą górę w terenie, może cię to kosztować życie twoje i twoich kolegów. Nie zapominaj o tym.
Emerytowany agent FBI wymierzył broń w manekin znajdujący się po przeciwległej stronie strzelnicy i oddał kilka strzałów.
- Chybiłeś - zauważył Lucas z pewną satysfakcją, przypatrując się śladom po kulach.
- Jesteś pewien? Przypatrz się uważnie.
Samuel nacisnął przycisk i manekin podjechał do nich, ukazując się w pełnej krasie. Lucas celował w wyższe partie ciała, natomiast jego dziadek w kolana.
- Pamiętaj, że twoim celem nie jest zabicie przeciwnika, a jedynie jego spowolnienie. Kolana to słaby punkt. - Samuel odłożył broń i skierował się do wyjścia. - Czasami najlepsze rozwiązania wcale nie są radykalne.
Coś w jego sposobie bycia było jednocześnie irytujące i warte podziwu. Lucas wiedział, że inni policjanci darzą Richmonda szacunkiem, nadal liczą się z jego zdaniem. Dla niego jednak zawsze był tylko ojcem matki, nigdy wcześniej nawet nie postrzegał go jako dziadka. Nigdy nie spędzali razem zbyt wiele czasu, mieszkali w dwóch różnych stanach, a już na pewno Samuel nie był dobrotliwym dziadziusiem z siwą brodą, udającym Świętego Mikołaja w czasie Świąt Bożego Narodzenia. Był raczej facetem, który raz na ruski rok przysyłał czek jedynemu wnukowi na urodziny. Jednak biorąc to wszystko pod uwagę, Lucas miał wrażenie że w ciągu ostatnich kilku miesięcy i tak spędził z Samuelem więcej czasu niż Roberto kiedykolwiek poświęcił synowi.
- Kiedy tu przyjechałeś - zaczął Richmond, zatrzymując się przy wyjściu i ponownie wyrywając wnuka ze wspomnień - powiedziałeś, że chcesz zostać agentem FBI, bo chciał nim zostać twój przyjaciel.
- To prawda - przyznał Lucas, nie bardzo wiedząc, do czego zmierza dziadek.
- Więc spraw, żeby był z ciebie dumny i nie daj się zabić przy pierwszej lepszej okazji.
Po tych słowach opuścił strzelnicę, pozostawiając wnuka z milionem pytań.


***

- Przestań, bo wywiercisz dziurę w podłodze - zauważyła Vicky, wodząc wzrokiem za narzeczonym, który chodził w tę i z powrotem po korytarzu.
- Nic na to nie poradzę, że nie mogę usiedzieć w miejscu, kiedy Harcerzyka kroją na stole operacyjnym - bronił się blady jak ściana Javier, ale chwilę później zakrył usta ręką na widok miny Ariany, która spojrzała na niego szklistymi oczami. - To tylko takie powiedzenie, Ari, na pewno nic mu nie będzie - zapewnił dziewczynę, ale widząc, że ją to nie przekonało, dodał: - Lucas był już w gorszych tarapatach. Zresztą, rana do wesela się zagoi...
Przyszła pani Reverte rzuciła Javierowi spojrzenie pełne dezaprobaty, ale Magik tylko wzruszył ramionami. Nie chcąc jednak denerwować żadnej z kobiet, zajął miejsce obok swojej narzeczonej i złapał ją za rękę - bardziej by uspokoić siebie niż ją.
- Boże, jaka ja jestem głupia! - Ariana uderzyła się otwartą dłonią w czoło i zaczęła grzebać po kieszeniach w poszukiwaniu swojej komórki. - Powinnam chyba powiadomić jego matkę, kogoś z rodziny...
- Harcerzyk nie jest w dobrych stosunkach z matką - zauważył Magik, a widząc uniesione brwi obu pań, wyjaśnił: - Powiedział mi. Przecież się kumplujemy, no nie?
- I tak powinna o tym wiedzieć - zgodziła się z panną Santiago Victoria.
Jednak zanim ktokolwiek zdążył wykonać telefon, na korytarzu pojawił się Julian, krocząc w ich stronę szybkim krokiem.
- Co z nim? - zapytała od razu Ariana, podnosząc się do pionu tak gwałtownie, że omal się nie przewróciła.
- Wciąż go operują. Carlos da sobie radę. Kula musnęła tętnicę ramienną, ale jakoś sobie z tym poradzą. Nic mu nie będzie. - Julian położył ręce na ramionach dziewczyny, żeby dodać jej otuchy.
Chyba ją przekonał, bo pokiwała głową ze zrozumieniem i cicho powiedziała "dziękuję". Sama nie wiedziała, dlaczego tak się czuła, ale świadomość, że mogłaby stracić Lucasa była nie do zniesienia.
- Wychodzisz? - zapytał Javier, widząc że Julian zmierza do wyjścia.
- Umówiłem się z Hugiem - odpowiedział kątem ust, tak by Ariana nie mogła go usłyszeć. - Templariusze muszą dostać za swoje.
- Jasne, ale co Bestia ma z tym wspólnego? - Javier półgębkiem wypowiedział pseudonim Huga, ale Julian nie miał czasu na wyjaśnienia.
- Opowiem później, teraz muszę lecieć.
Magik pokiwał głową ze zrozumieniem i pożegnał przyjaciela, który zniknął za zakrętem z prędkością światła.
- Leonor i dzieci mają się dobrze. Ethan jest z nimi. - Do zebranych podszedł Cosme Zuluaga, wzdychając ciężko. - Właśnie byłem sprawdzić. Kobiecie przyda się towarzystwo. Coś mi mówi, że młody Crespo może mieć na nią zbawienny wpływ.
- Oby miał pan rację, panie Zuluaga. - Viktoria złapała Arianę za rękę i uścisnęła ją lekko, chcąc dodać jej otuchy.

***

San Antonio, Texas, 2014 rok

Roberto Hernandez był poirytowany i czuł, że jego kariera się wali. Lucas mógł wyczuć desperację ojca nawet z odległości kilometra. W tym przypadku wolał trzymać się z daleka i nie wchodzić mu w drogę.
Przyjechał w odwiedziny do rodziców. Ojciec traktował go bardziej ozięble niż zwykle. Nie mógł zrozumieć, dlaczego jego syn - taki inteligentny, z takim potencjałem - mógł zechcieć zostać zwykłym policjantem. Na nic zdały się tłumaczenia, że dołączył do FBI, że ojciec powinien być z niego dumny. Na nic zdały się zapewnienia Samuela Richmonda, który twierdził, że jego wnuk ukończył Akademię z wyróżnieniem. Roberto nigdy tego nie zaakceptował i na szczęście Lucas nie musiał znosić jego złośliwych uwag zbyt często.
Od ośmiu lat mieszkał w Waszyngtonie i wracał do rodzinnego domu tylko od święta. Jego rodzice nie mieli pojęcia, że w San Antonio bywa znacznie częściej, odwiedzając Oscara w miejscowym szpitalu. Kiedy przyjeżdżał do przyjaciela, nie miał ochoty na wizyty u matki i ojca. Chciał ten czas dobrze wykorzystać i nadrobić stracony czas z Fuentesem. Czytał mu książki, opowiadał o swoich przygodach w policji, utrzymywał go na bieżąco z wynikami meczów futbolowych i nawet pokusił się o plotki ze sfery celebrytów. Zdawał sobie sprawę, że może nie na miejscu jest informowanie Oscara o zawrotnej karierze, jaką zrobiła Eva Medina w Hollywood, ale musiał mu o tym powiedzieć. Wiedział, że Fuentes, gdyby nie był w śpiączce, nie przepuściłby okazji, by ponabijać się z Evy i wysnuć hipotezę, że przespała się z samym Tarantino, byleby tylko dostać rolę w jakimś filmie. Lekarze powtarzali Hernandezowi, że to bezcelowe, że równie dobrze Oscar może niczego nie słyszeć, ale Lucas był niezrażony. Rzadko u niego bywał, ale stawał na głowie, by utrzymać chłopaka na bieżąco. Miał wielką nadzieję, że Oscar nie odszedł na zawsze, że jego przyjaciel gdzieś tam jest i słyszy każde słowo.
Teraz, kiedy siedział w kuchni, dźgając widelcem jajecznicę, myślał nad tym, ile czasu upłynęło od wypadku i ile jeszcze minie, kiedy Oscar wreszcie się wybudzi. Powoli zaczynał tracić nadzieję, ale wiedział, że musi być silny. Dla niego.
- Nie obchodzi mnie to! - Z salonu dobiegał głos zdenerwowanego Roberta. - Eduardo musi się o tym dowiedzieć! On nie spocznie dopóki go nie dopadnie... Nie, nie! Powiedzcie mu, że Barosso jest wściekły i że Eduardo może za to beknąć...


- Wiem!
To słowo wyrwało się z gardła Hernandeza niespodziewanie, jakby wypowiedział je ktoś inny. Gdzieś z boku dobiegało pikanie maszyny. Poczuł suchość w gardle, ale nie przejmował się tym, bo wyglądało na to, że właśnie przypomniał sobie, gdzie przedtem słyszał nazwisko Barosso. Nie wiedział tylko, co takiego łączyło jego ojca i ojca Evy z Fernandem?
- Witamy wśród żywych, oficerze Hernandez - odezwał się lekarz, widząc, że policjant odzyskuje świadomość. - Napędził nam pan niezłego strachu.

***

Hugo był wściekły. Czuł, że nie wytrzyma i zaraz eksploduje. Po spotkaniu z Willem Alanisem udał się prosto do rezydencji Fernanda, by wybadać sytuację. Było to polecenie Conrada, które przekazał mu chłopak i szczerze powiedziawszy - nie podeszło Hugowi do gustu. Od dawna starał się unikać wrogiego terenu jakim był dom Barosso. Nie mógł znieść świadomości, że znajduje się w jednym pomieszczeniu z mordercą matki, a co dopiero, że musi udawać przed nim, że nadal jest jego wiernym pieskiem na posyłki.
A teraz jeszcze ta wiadomość od Rumpelsztyka... Delgado zacisnął pięści, marząc by dorwać w swoje ręce Lala i jego ludzi, którzy śmieli targnąć się na życie jego chrześniaka. Był pewny, że to jego dawny znajomy po fachu, który śledził go i Arianę w Monterrey.
Z wściekłości uderzył pięścią w oparcie fotela w gabinecie Fernanda.
- Coś się stało? - zapytał Barosso, przyglądając się uważnie swojemu pracownikowi.
Właśnie informował go o zniknięciu Tomasa Lozano, kiedy zadzwonił telefon Delgado, po który ten stał się jakiś nieswój.
- Nic nie jest w porządku, Nando! - wycedził Hugo przez zaciśnięte zęby i spojrzał na swojego pracodawcę z prawdziwą nienawiścią.
Fernando gdyby mógł pewnie cofnąłby się na kilka kroków, ale nie był w stanie, bo akurat siedział wygodnie w fotelu. Coś w spojrzeniu ciemnowłosego chłopaka sprawiło, że dopiero teraz poczuł jak wielki mrok ogarnia jego duszę. W oczach Delgado dostrzegł nienawiść i pogardę, które niezmiernie go przeraziły.
- To wszystko twoja wina! - warknął Hugo, przechodząc na druga stronę pokoju. - Miałeś ich chronić, pamiętasz?
- Uspokój się, Hugo i powiedz mi, co się stało...
Delgado odetchnął głęboko i wyznał, co właśnie się przytrafiło, pomijając fakt, że ostrzegł go jego nowy przyjaciel, Julian Vazquez. Wolał nie wplątywać doktorka w swoje porachunki z Fernandem. Barosso i tak już miał zbyt wielką władzę nad jego życiem.
- No cóż... sam tego chciałeś, kiedy pokazałeś się w Monterrey. Co ci strzeliło do głowy, Hugo? Myślałem, że El Pantera wyraził się w tej kwestii jasno - żyjesz, bo on ci na to pozwolił. Dopóki nie wchodzisz na rewir Templariuszy, jesteś bezpieczny.
Hugo zacisnął zęby i zmusił się do krzywego uśmiechu. Tyle razy bywał na terenie Monterrey od tego czasu i zawsze udawało mu się pozostać niezauważonym. Teraz miał zwyczajnego pecha.
- Nie zwalaj tego na mnie, synu. Dobrze wiedziałeś, czym to grozi - zauważył Fernando, ale chwilę później pożałował swoich słów, wypowiedzianych z pełną obojętnością.
Delgado wyciągnął zza pasa swojego glocka i wycelował go w twarz szefa, wyobrażając sobie, że jego mózg rozpryskuje się na lakierowanych dębowych meblach. Odczuł dziką satysfakcję na widok mordercy Sonii, zezującego na broń w jego ręku z przerażeniem wymalowanym na obłudnej, starej gębie.
- Co zamierzasz zrobić, Hugo? - zapytał Barosso, nie bardzo wiedząc jak się zachować. Chłopak go zaskoczył.
Hugo sam nie wiedział. To wszystko go przerastało. Gdyby to od niego zależało, posłałby kulkę w łeb diabłu, z którym siedem lat temu zawarł pakt, zaprzedając duszę. Ale był jeszcze Conrado, z którym powoli mieli opracować plan zemsty. Bywały dni, kiedy Delgado chciał posłać w cholerę Saverina i jego plany. Wystarczyły ułamki sekund i wreszcie mógłby się uwolnić od tego człowieka raz na zawsze. Ale co potem?
- Nie prowokuj mnie więcej, Nando, bo przysięgam - nie zawaham się - odezwał się po chwili, starając się zapanować nad drżących od gniewu głosem.
- Myślisz, że udałoby ci się mnie zabić i wyjść stąd niezauważonym? Moi ludzi od razu by cię dopadli i dołączyłbyś do mnie prędzej, niż ci się zdaje. - Fernando odzyskał dawny animusz, sięgając do kieszeni po kubańskie cygaro jak gdyby nigdy nic.
Hugo opuścił broń, czując że nienawidzi Barossa jeszcze bardziej niż przedtem, o ile to w ogóle możliwe. Ta bezsilność, ta niewiedza co przyniesie jutro była najgorsza. A świadomość, że ten człowiek żyje i ma się dobrze, nie mając zielonego pojęcia, że Hugo zna jego mroczny sekret była nie do zniesienia.
- Wychodzę - poinformował Fernanda, chowając broń i przywdziewając ponownie maskę niewyrażającą żadnych emocji. - Muszę zobaczyć, co z Jaime - skłamał, nie chcąc, by Barosso dowiedział się, że razem z Vazquezem planuje zemstę na Templariuszach.
- Pozdrów ode mnie swojego chrześniaka. Jeśli znajdę czas, może i ja odwiedzę twojego ukochanego siostrzeńca.
Fernando posłał swojemu podwładnemu paskudny uśmiech, a Delgado z trudem opanował się, by nie zmyć go z jego twarzy jednym porządnym prawym sierpowym. Wyszedł z pomieszczenia nie zaszczycając go nawet spojrzeniem.
Kiedy doszedł na ulicę Don Kichota poczuł się podobnie jak bohater dzieła Miguela de Cervantesa - jakby walczył z wiatrakami. Ufał jednak Julianowi, więc postanowił nie kwestionować tego, co doktorek zamierza. Miał ochotę przylać kilku Templariuszom i pokazać im, że jeśli jeszcze raz któryś z nich podniesie rękę na jakiegoś członka rodziny Angarano - będzie żałować, że to Hugo, a nie zmarła niedawno Inez Romo się nim zajmie.
Tak jak powiedział mu przez telefon doktor Vazquez, drzwi otworzyła mu ciemnowłosa dziewczyna, która przedstawiła się jako Mulan. Domyślił się, że to Ingrid, ale mimo woli uniósł wysoko brwi ze zdziwienia. Jakoś inaczej sobie ją wyobrażał.
- A co? Spodziewałeś się cycatej Azjatki? - zapytała zaczepnie, łapiąc się pod boki i wyglądając naprawdę groźnie.
- Sam nie wiem. Ale nie zdziwiłoby mnie, gdybyś miała gdzieś tutaj jakąś maczetę, czy coś w tym rodzaju - odpowiedział, wzruszając ramionami i wchodząc do środka, jakby był we własnym domu.
- Nie krępuj się, wejdź - rzuciła ironicznie panna Lopez, zamykając za nim drzwi.
Dopiero teraz Hugo mógł jej się uważnie przyjrzeć. Miała na sobie męską koszulę, zapewne należącą do Juliana, której kilka guzików było rozpiętych. Miała zmarszczone brwi i wyglądała groźnie, ale Hugo był pewien, że pod tą maską sarkastycznej i zadziornej kobiety kryje się zwyczajna dziewczyna, która z jakiegoś powodu stara się zwrócić na siebie uwagę i pragnie akceptacji. A przynajmniej chciał w to wierzyć. W świecie, gdzie dominowali ludzie zakłamani i skorumpowani, przestępcy i mordercy po prostu musiał w to wierzyć, by nie oszaleć. A skoro Julian jej ufał, Hugo również.
- Ty pewnie jesteś Bestia - zauważyła, odgarniając włosy do tyłu, czym nieświadomie zwróciła jego uwagę na swoją szyję.
Widniały na niej ślady po duszeniu i chłopak domyślił się, że to właśnie prezent od Inez Romo. Poza tym, na jej ciele widniało wiele blizn, ale Hugo nie chciał się im zbyt dokładnie przyglądać, by nie wyjść na wścibskiego zboczeńca.
- Tę ksywkę zawdzięczam Magikowi - przyznał, rozglądając się po wnętrzu. - Gdzie Julian? Jeśli chcemy dorwać Templariuszy, musimy ruszać.
- A masz jakiś plan? Rzucanie się na oślep w paszczę lwa chyba nie jest dobrym rozwiązaniem - zauważyła rozsądnie, siadając na kanapie i kładąc długie, smukłe nogi na stolik do kawy.
- Mój plan to wparowanie do Centrali kartelu i wyrżnięcie tylu Templariuszy, ilu się da.
Ingrid roześmiała się w głos i zaczęła bić chłopakowi brawo, co nieco zbiło go z tropu.
- Brawo, Bestio, naprawdę - pozazdrościć inteligencji. Powiedz mi tylko - wolisz hiacynty, gerbery, a może chryzantemy? Bo wiesz, trzeba zamówić jakiś wieniec na twój pogrzeb, a jeśli zrobię to z odpowiednim wyprzedzeniem, może dostanę zniżkę...
- Bawi cię to? - Hugo podszedł do niej i pokręcił głową z dezaprobatą. - Mój siostrzeniec omal nie zginął na środku ulicy w biały dzień! Myślisz, że tak łatwo puszczę to płazem?
Ingrid nie zdążyła nic odpowiedzieć, bo do mieszkania wparował Julian. Rzucił szybkie spojrzenie na Lopez, która rozsiadła się wygodnie i na Huga, który stał nad nią z furią wymalowaną na twarzy.
- Miałaś go wystudzić - zwrócił jej uwagę, z lekką pretensją w głosie.
- Ta twoja bestyjka jest trudniejsza w ujarzmieniu, niż myślisz - odgryzła się, zakładając ręce na piersi.
- Co z tym policjantem, który osłonił Jaime? - zapytał Hugo, zwracając się bezpośrednio do doktora.
- Hernandez się wyliże, właśnie go operują, ale raczej obejdzie się bez komplikacji.
- Hernandez? Cholera, znam go. Dziwny facet, sporo węszył wokół mnie i Barosso...
- Barosso? - Julian uniósł brwi, wyczekując odpowiedzi, która jednak nie nadeszła.
- Mówiłem ci, doktorku, że z wielką chęcią streszczę ci historię mojego życia, ale to chyba nie jest odpowiedni moment. Już i tak mnie zaskoczyłeś, że poskładałeś wszystko w całość i domyśliłeś się, że Templariusze chcieli dorwać moich bliskich.
- Nie trudno było zgadnąć. Jesteś naznaczony tym ich głupim tatuażem. Jesteś jednym z nich? - Vazquez spojrzał na nowego kumpla bez cienia osądu. Ingrid spoglądała to na jednego, to na drugiego.
- Byłem, dawno temu. I to część tej długiej historii. Skapnęli się, że nie do końca byłem częścią drużyny i chcieli mnie kropnąć, ale udało mi się dać dyla. Barosso załatwił z El Panterą, że będę bezpieczny dopóki nie postawię stopy na ich terenie. Ale, jak się pewnie domyślasz, doktorku, nie dotrzymałem słowa, więc sukinsyny musiały mnie śledzić, aż znalazły mnie w Dolinie i odkryły mój słaby punkt.
- Myślałam, że El Pantera siedzi za kratkami - wtrąciła się do tej wymiany zdań Ingrid i obaj na nią spojrzeli.
- Bo siedzi, ale nadal ma swoich wiernych ludzi, którzy nie pałają do mnie sympatią po tym jak sprzątnąłem dwóch ich kumpli i raniłem ich szefa.
Powiedział to spokojnym tonem, jak rasowy morderca, którym przecież nie był. A może był? Zabił tyle osób, że prawie stracił rachubę, ale zawsze towarzyszyły temu wyrzuty sumienia. A teraz poczuł, że to wszystko nie ma znaczenia, jeśli po tylu latach jego rodzina nagle znalazła się w niebezpieczeństwie.
- Musimy to kiedyś obgadać przy czymś mocniejszym - zauważył Julian, po czym jednym sprawnym ruchem zrzucił nogi Ingrid ze stolika i zajął miejsce obok niej na kanapie. - Musimy uzgodnić, co zrobić.
- Doktorku, doceniam pomoc, ale nie chcę cię w to mieszać. - Hugo pokręcił głową, nie chcąc by ktoś więcej ucierpiał w jego prywatnych porachunkach z Templariuszami. - Już i tak dość zrobiłeś...
- Daj spokój, od czego są przyjaciele? - Julian uśmiechnął się, a Hugo zrobiło się raźniej na sercu.
Znał go krótko. Zbyt krótko. A jednak ufał mu i w tym całym jego popapranym życiu, to właśnie doktorek był jedyną osobą, która mogła go uspokoić. Nigdy nie miał prawdziwego przyjaciela. Jego zawód mu na to nie pozwalał, ale od kiedy poznał Vazqueza, zdał sobie sprawę, że zbyt długo trzymał się na uboczu i stronił od ludzi. Tym bardziej, że Julian również miał ciekawą historię życiową, którą Delgado nadal miał nadzieję poznać, jeśli przyjdzie odpowiednia chwila.
- A więc twój przyjaciel - odezwała się Lopez, choć nikt nie pytał ją o zdanie - planuje wparować do siedziby kartelu i wyrżnąć wszystkich, którzy staną mu na drodze. Powiedziałabym, że to bardzo w stylu Inez, ale ona nie jest tak łaskawa, by zabijać swoje ofiary, zanim dostatecznie się nacierpią. Panie świeć nad jej duszą - dodała, wznosząc oczy do nieba, a Julian wywrócił teatralnie oczami.
- To nie jest dobry pomysł, Hugo - przyznał rację Mulan, która wyglądała na mile połechtaną.
- Uwierzcie mi, zabijanie to ostatnia rzecz, jaką chcę robić, ale jeśli Templariusze jeszcze raz podniosą rękę na mojego siostrzeńca...
- Nie podniosą - wpadł mu w słowo Julian. Starał się zapanować nad głosem, ale było to trudne. Nienawidził, kiedy ktoś krzywdził niewinne dzieci. Rodzina Angarano już dość wycierpiała. Wystarczyło, że wyobraził sobie minę Leonor, gdyby straciła starszego syna, podczas gdy młodszy leżał w szpitalu czekając na przeszczep serca, który mógł nigdy nie nastąpić. Od razu odrzucił od siebie tę okropną myśl i zaczął zastanawiać się nad rozwiązaniem.
- Proponuję zrobić im kuku - rzuciła Ingrid niewinnym tonem, a Hugo spojrzał na nią z politowaniem. Ta dziewczyna zmieniała nastrój jak w kalejdoskopie. Ale zaczynał dostrzegać, co takiego widzi w niej Julian - była uparta, dumna, zadziorna i umiała walczyć o swoje, a przy tym biła od niej jakaś delikatność i coś w niej wołało z prośbą, aby ktoś się nią zaopiekował.
- Kuku? - Julian nie bardzo wiedział, co dziewczynie chodzi po głowie.
Westchnęła ciężko, widząc, że mężczyźni sami na to nie wpadli.
- Nasz Superman wie, gdzie ci krzyżowcy mają kryjówkę - wyjaśniła, uśmiechając się, jakby wpadła na jakiś diaboliczny plan. - Proponuję ją wysadzić z całą zawartością. Ludzką i rzeczową rzecz jasna.
- A kto zbuduje bombę? Ty? - prychnął Hugo, a Ingrid poczuła się dogłębnie urażona.
- A żebyś wiedział!
- Bomba nie przejdzie - zauważył Julian, kręcąc głową. - Wysadzilibyśmy połowę dzielnicy, a nie chcemy chyba, by ucierpieli niewinni ludzie, prawda?
- Więc co proponujesz, Rumple? - Ingrid spojrzała na mężczyznę wyczekująco, a Julian poczuł, że złość za to, co stało się z Inez jeszcze jej nie przeszła i czeka tylko na odpowiedni moment, by znów wybuchnąć.
- Wiesz, gdzie mają główną stację dowodzenia, tak? - upewnił się Julian, spoglądając na Delgado. - Trzymają tam towar i forsę?
- Lepiej. Prowadzą całą dokumentację z listą wszystkich transakcji. To tumany. - Hugo uśmiechnął się po raz pierwszy od dawna, czując że wie, do czego doktorek zmierza. - Czyli co? Skok na bank?
- Coś czuję, że oddział dziecięcy już niedługo publicznie podziękuje za hojną anonimową darowiznę. A towar... Coś się wymyśli.
- Podoba mi się twój sposób myślenia, doktorku. - Hugo spojrzał na Vazqueza, starając się przekazać tym jednym spojrzeniem, jak bardzo jest mu wdzięczny, że zaproponował swoją nieocenioną pomoc.
- Przynajmniej komuś - rzuciła kąśliwie Ingrid, ale Julian chyba tego nie dosłyszał. - W takim razie panowie pozwolą, że się przebiorę... - Widząc, że Delgado patrzy na nią ze zdumieniem, dodała: - Rumpelsztyk obiecał mi, że pójdę z wami. I nawet nie próbuj mnie od tego odwieść, bo już widzę, że jesteś taki sam jak on. I to wcale nie był komplement!
Julian ponownie wywrócił oczami i rzucił Hugowi wymowne spojrzenie.
- Więc... Ty i Mulan - zaczął Hugo, kiedy dziewczyna zniknęła za drzwiami łazienki.
- Ja i Mulan co? - Doktor starał się nie patrzeć na chłopaka, udając obojętny ton.
- Jesteście jak kawa i mleko - zauważył, uważnie obserwując reakcję Juliana.
- A co to niby ma znaczyć?
- Niby różni, ale razem tworzycie idealną całość...

***

Conrado milczał przez dłuższą chwilę, jakby sam nie wiedział na czym właściwie ma polegać rola Sambora Mediny w tym całym planie. Mężczyzna pojawił się w jego życiu dość niespodziewanie dzięki Hugowi. Saverin uruchomił swoje kontakty, by sprawdzić, czy warto zaufać Samborowi i ze zdziwieniem stwierdził, że mają ze sobą wiele wspólnego.
Zrządzeniem losu wydawał się fakt, że mężczyzna, którego chciał zlikwidować Fernando, a któremu zdecydował się pomóc Hugo, był kuzynem jego narzeczonej. Conrado poczuł ochotę, by się roześmiać - takie to było dziwne. A jednak... Nie bez powodu tak się stało.
Sambor wydawał się być porządnym człowiekiem, dlatego Saverin z ciężkim sercem wciągał go w to wszystko. Wiedział, że już nie będzie dla niego powrotu. Wpatrywał się w Medinę, jakby chciał wyczytać z jego oczu, co sądzi o tej całej sprawie.
- Na razie nie może pan wrócić do Valle de Sombras, do czasu dopóki sprawa nie ucichnie - powiedział w końcu, a Medina poruszył się na krześle nieznacznie. Conrado, zdając sobie sprawę, o czym jego gość myśli, dodał: - Nadia de la Cruz będzie musiała poczekać.
Nadal zastanawiał się czy dobrym pomysłem było bratanie się z człowiekiem, który świata nie widział poza żoną jednego z Barossów. Mógł zdradzić przy pierwszej lepszej okazji, dlatego lepiej będzie trzymać go z dala od Fernanda, przynajmniej na razie.
- Więc jakie mam zadanie? - zapytał lekko zniecierpliwiony Sambor. Conrado go onieśmielał.
- Jest pewien człowiek, nazywa się Dante Alvarez. Jest w posiadaniu pewnych informacji, które mogą pogrążyć Fernanda Barosso - wyjaśnił Octavio, widząc, że Conrado nie kwapi się, by to zrobić.
- Więc mam od niego wyciągnąć te informacje?
- Dokładnie tak. - Conrado obszedł biurko i usiadł na jego krańcu tak, że teraz znajdował się bliżej Sambora, który przełknął głośno ślinę, czując się, jakby znajdował się w jakimś dziwacznym pokoju przesłuchań razem z trudnym do rozgryzienia milionerem, jego siwym lokajem czy też prawą ręką (Samborowi nie udało się tego jeszcze ustalić) i narzeczoną, która okazała się być dalszą kuzynką Mediny. - Dante przebywa obecnie w Ciudad de Mexico. Pojedzie pan tam z Octaviem. - Conrado wskazał na siwiejącego mężczyznę, stojącego przy drzwiach niczym jakiś ochroniarz. - On wprowadzi pana bardziej w całą sprawę.
- Mogę o coś zapytać? - Sambor spojrzał prosto w ciemne oczy Saverina, które zdawały się zionąć pustką.
- Już pan to zrobił - zauważył ze śmiechem Conrado, ale zachęcił mężczyznę, by kontynuował.
- Dlaczego tak bardzo nienawidzi pan Fernanda Barosso?
Conrado milczał przez chwilę, zupełnie ignorując spojrzenie swojej narzeczonej, która uważnie go obserwowała z boku. Nie lubił o tym mówić i też teraz nie zamierzał się otwierać przed tym człowiekiem.
- To, panie Medina, nie powinno pana interesować.
Sambor poczuł się urażony tym stwierdzeniem. W końcu zdecydował się pomóc temu człowiekowi i wiele ryzykował. Wydawało mu się, że zasłużył na wyjaśnienia. Nie drążył jednak tematu, dochodząc do wniosku, że było to bardzo osobiste pytanie.
- Więc jaki jest plan pańskiej zemsty? - zapytał po chwili, nie będąc pewnym, czy Conrado zaraz nie wyprosi go za drzwi. - Chce pan zabić Fernanda?
Conrado przeczesał przydługie włosy palcami. Nie wydawał się urażony tym pytaniem.
- Zabić Fernanda? Och nie, panie Medina! - Saverin uśmiechnął się, co zupełnie nie pasowało do słów, jakie potem wypowiedział. - Ja zamierzam sprawić, że pożałuje, że żyje.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 21:41:22 24-07-15, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 21, 22, 23 ... 63, 64, 65  Następny
Strona 22 z 65

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin