Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 22, 23, 24 ... 63, 64, 65  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3498
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 15:53:39 25-07-15    Temat postu:

5. Julian/Ingrid i trochę Javiera

Cicho zamknęła drzwi łazienki opierając się plecami o ciemne drewno. Przymknęła na chwilę powieki biorąc głęboki oddech. Dłoń przycisnęła do rozkołatanego serca jakby jednym ruchem chciała uspokoić szalejące tętno.
— Uspokój się — powiedziała sama do siebie otwierając oczy. Spojrzała w wiszące nad zlewem lustro z trudem rozpoznając samą siebie.
Twarz miała nienaturalnie bladą, co kontrastowało z siną szyją szatynki. Pod ciemnobrązowymi oczami rysowały się ciemne podkowy. Ingrid, bowiem nie sypiała zbyt dobrze, właściwie nie spała w ciągu ostatniego tygodnia zbyt wiele. Za każdym razem jak zamykała oczy widziała jej twarz. Roześmiane błyszczące radością oczy. Śmierć Inez niczego nie zmieniła w jej życiu. Nie przyniosła upragnionej ulgi jedynie otrzeźwienie, iż całe życie podporządkowała Romom. Całą młodość i całkiem spory kawałek dorosłego życia a dawną obietnicę, iż kończy z przestępczym świadkiem mogła wyrzucić do kosza.
Nie mogła jednak odmówić. Jakaś część jej duszy rozpaczliwie potrzebowała właśnie takiej akcji. Skoku na dziuplę Templariuszy. Potrzebowała poczucia się potrzebną, na nowo silną. Trzęsącymi się dłońmi rozpinała guziki koszuli Juliana. Z ramion zsunęła okrycie czując jakby pozbywała się czegoś więcej niż fragmentu garderoby. Noszenie jego koszul dawało jej nikłe poczucie bezpieczeństwa jakby był to bufor bezpieczeństwa dwadzieścia cztery godziny na dobę nawet wtedy a zwłaszcza wtedy, kiedy go nie było w pobliżu.
Z odrazą spojrzała na swoje ciało. Pokryte siniakami o różnym stopniu gojenia. Ingrid od tygodnia starła się robić wszystko, aby na nie patrzeć. Ubierała się szybko zazwyczaj w koszule Juliana, które zasłaniały dość skutecznie każde zadrapania.
Koszulę Vazqueza zamieniła na swoją koszulę w szkocką kratę. Wygodne szorty wymieniła na czarne rurki. Szczotką przeczesała ciemnobrązowe pukle układając je w taki sposób, iż zasłaniały szyję. Z uśmiechem na ustach opuściła łazienkę.
— Musimy mieć plan — powiedziała bez zbędnych wstępów przechodząc do planowania akcji. — Dokładny plan budynku, wyjścia, sąsiedztwo. Nic nie może nas zaskoczyć. — Podniosła wzrok na obu panów, którzy wpatrywali się z nią z takim zdumieniem, że od razu się uśmiechnęła. — Zapomniałam, z kim mam do czynienia — westchnęła głośno sięgając po czyste kartki papieru. Usiadła na podłodze kładąc przed sobą białą kartkę. Z przyniesionego kubeczka wybrała jeden z długopisów. — Wiem doskonale, że wybieglibyście stąd jak stoicie — przekręciła kartkę do pozycji poziomej—, lecz ja nie wypuszczę żadnego z was bez rozpoznania terenu. Jak wygląda dziupla? ― zwróciła się bezpośrednio do Delgado.
— Jak dom w dobrej dzielnicy.
— A ja myślałam, że chowają się w stodole — odparła kąśliwie. — Chodzi mi o rozkład pomieszczeń. I nie waż się mówić, że normalny! — warknęła widząc jak Hugo otwiera usta żeby jej odpowiedzieć. Gdzie rozładowują towar? — uznała, iż będzie mu łatwiej, kiedy usłyszy pytania.
— W salonie, który znajduje się od ulicy. Zasłony są zawsze zaciągnięte. — powiedział chcąc przypomnieć sobie ten szczegół. — Kuchnia jest mała. Są tam też drugie drzwi, które prowadzą na podwórze.
— Czyi dwa wejścia ― mruknęła rysując to na planie.― Łazienka?
— A co będziesz musiała iść za potrzebą? — Odparł nie mogąc się powstrzymać, aby jej nie dogryźć. Otworzył jedno oko. Ingrid przewróciła oczami.
— Nie. Szukam ewentualnych dróg ucieczki.
— To zwykły kibel. Okno jest na tyle małe że przeciśniesz się przez nie jak zamienisz się w mysz. Druga łazienka jest na górze.
— Jest tam jeszcze jakiś pokój? — rzuciła kolejne pytanie.
—Tak. Przechodzi się do niego przez salon, kiedy tam bywałem służył za coś w stylu gabinetu. Biurko na środku. I paskudny obraz na ścianie. — Ingrid pokiwała głową ze zrozumieniem.
— Wejdziemy z dwóch stron — zaczęła postukując długopisem w blat. — Ja wejdę od frontu wy kuchennymi drzwiami.
— Mowy nie ma! Chcesz się tam włamać ― zaczął Julian patrząc na nią wilkiem. ― Nie zamierzał pozwolić jej tak głupio ryzykować.
— Nie. Sami mnie wpuszczą. — Powiedziała uśmiechając się postnie niczym mała dziewczynka szykująca dowcip mamie. — Dostawca pizzy.— Wyjaśniała — Darmowej wyżerki nie odpuszczą. Powiedziała. Dodamy do pizzy środek nasenny i ululamy do snu całe towarzystwo.
— Co? Chcesz ich uśpić? — Hugo aż poderwał się z miejsca
— A czego się spodziewałaś— Ingrid także wstała, — że wpadniesz tam i powystrzelasz ich wszystkich zabierzesz towar i hajs — wzniosła oczy do nieba kiedy pokiwał głową. — Mężczyźni — mruknęła odwracając się i zmierzając do kuchni. Jaka to jest okolica?
— Spokojna
— Zgadza się, więc co zrobią sąsiedzi na dźwięk strzałów? Krzyknęła pytanie z kuchni. Z pod kosza wyciągnęła upieczone przez Javiera jagodzianki. Zapewne gdyby nie blondyn nie ona i Julian żyliby na daniach na wynos. Ułożyła wszystkie na talerzu, z którym wróciła do salonu.
— Wezwą policję — wtrącił się do dyskusji Julian unosząc ku górze kąciki ust. Uwielbiał pracować z Ingrid. Zawsze myślała o rzeczach, które jemu nie przychodzą do głowy. Zmarszczył brwi na widok talerza pełnego bułeczek. Ingrid wbiła w jedną z nich zęby odgryzając spory kawałek.
— Jestem głodna — powiedziała uświadamiając sobie, iż ostatni posiłek jadła wczoraj rano. Na stoliku postawiła talerz ruchem dłoni zachęcając obu panów do poczęstunku. Samochody zostawimy na parkingu przed Nibylandią i na miejsce pojedziemy autobusem. Weźmiemy ze sobą torby na kasę, zwykłe sportowe jakbyśmy wybierali się na siłownię czy coś. Do tego weźmiemy podsłuchy i jaszczurki.
— Jaszczurki?
— To kamery Javiera — wyjaśnił Julian kompletnie zdezorientowanemu chłopakowi. Mają kształt jaszczurek i wyglądają jak naklejka.
— Ten facet to naprawdę geniusz odparł z podziwem
— I całe szczęście jest po naszej stronie. Ilu będzie ludzi?
—Dziś jest poniedziałek, więc będą zwozić utarg z całego tygodnia z miasta i wydawać kolejne porcje towaru do sprzedaży. Przez dom przewija się cała masa ludzi, ale wieczorem będzie tylko czworo. Najbardziej zaufani pracownicy Lala.
— A jego tam nie ma?
— Nie.
— Tym lepiej.
— Facet zlecił morderstwo mojego chrześniaka wolałbym
— Dorwać go i urwać mu jaja? — dokończyła za niego Ingrid.— Po pierwsze kradnąc jego kasę i towar zadasz mu takiego kopniaka w wyżej wspomniane klejnoty, że koleś długo się nie wyprostuje. Odparła zadziornie uśmiechając się od ucha do ucha. To co gotowi na skok na bank?
— Jak nigdy wcześniej odpowiedział jej Hugo. Julian podniósł się z kanapy. Cała trójka ruszyła w stronę wyjścia. czekał ich pracowity wieczór.

***
Operacja Harcerzyka zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Za oknami zapadł już zmierzch. Javier mocnej zacisną palce na dłoni swojej ukochanej spoglądając z czułością w te błękitne oczy. Podejrzewał, iż Vicky doskonale rozumie uczucia Ariany. I nie chodziło bynajmniej o jej wyostrzony zmysł empatii. Widziała przecież jak na jej oczach umiera brat. Harcerzyk nie umrze, poprawił się szybko w myślach Magik. Wyjdzie z tego i będą tańczyć z Ari na ich własnym weselu. Zadowolony ze swojego pomysłu blondyn usłyszał jak ciszę przerywa dzwoniący telefon.
Przepraszam. Nie wyłączyłem powiedział posyłając Arianie przepraszający uśmiech. Zmarszczył brwi na widok numeru Ingrid. Na tak pomyślał po chwili wyciszając dźwięk Gdzie Julian tam i Ingrid. Podniósł się z krzesełka ruszając w stronę męskiej toalety. Zamknął za sobą drzwi odbierając.
— No wreszcie ileż można czekać? — Powiedziała z wyrzutem kładąc telefon na kolanach. Wsunęła na głowę czapkę z daszkiem. We wstecznym lusterku widziała jak Hugo obsypuje zamówioną pizzę środkiem nasennym. Potrzebuje twojej pomocy. Bierzemy odwet za strzelaninę.
— Co? Ale ja chciałem przy tym być. Harcerzyk
— A myślisz, dlaczego do ciebie dzwonię geniuszu?— zapytała go Ingrid tym samym przerywając mu. — Musisz wyłączyć alarm — powiedziała podając Javierowi dokładny adres. Spojrzała na usytuowany po drugiej stronie ulicy budynek. Odwróciła do tyłu głowę widząc jak siedzący z tyłu Hugo zamyka trzecie pudełko i zarazem ostatnie pudełko. Uniósł do góry kciuk.
— Alarm unieszkodliwiony. Co właściwie chcecie zrobić? — Dopytał się wyraźnie zaciekawiony
— Bawimy się w bandę Robin Hooda — wyjaśniała mu. — Bądź pod telefonem.
— Będę czuwał
Rozłączyła się
— Jesteś pewna, że ten proszek zadziała? — Zapytał widząc jak unosi do góry wielko leżącego laptopa. Pokiwała głową. Ożywiła ekran kilkom kliknięciami. Już wiedział, że na tych czarnych polach pojawi się rozkład pomieszczeń. Będą również mogli śledzić Templariuszy za pomocą GPS-u przyczepionego do jednego z samochodów.
— Tak. Śpioszek — powiedziała odwracając się w stronę Hugo.— To substancja, którą wymyśliła Victoria. Nie zmienia smaku potraw ani ich koloru. Rozpuszcza się błyskawicznie i działa błyskawicznie. Będą spali jak dzieci.
— A co jeżeli nie są głodni?
Wzniosła oczy do nieba.
— To faceci a wy zawsze jesteście głodni. — Szarpnęła za klamkę wychodząc na chłodne powietrze. Pierwsze krople deszczu uderzały o szyby auta. Podeszła do szyby biorąc od chłopaka pizzę. Połóż się na siedzeniu mogą chcieć zobaczyć czy naprawdę jestem dostawcą pizzy. Skinął ze zrozumieniem głową. Ingrid odnalazła spojrzeniem Juliana, który uśmiechnął się blado w jej kierunku. Wyglądał jak zwykły facet uprawiający po okolicy jogging niż jak seryjny morderca. Do ucha wsunęła pluskwę, aby zarówno Hugo jak i Julian słyszeli każde wypowiedziane słowo,. Na nosie miała już okulary z kamerą. Ruszyła pewnym krokiem w stronę drzwi.
Serce tłukło się w jej piersi jak szalone, kiedy zbliżała się do Centrali Templariuszy. Stanęła przed drzwiami. Poprawiła czapeczkę i nacisnęła dzwonek do drzwi. Rozejrzała się po okolicy. Szczerze wątpiła, aby ktokolwiek z sąsiadów domyślał się iż uroczy domek to siedziba groźniej mafii. Drzwi otworzył jej łysiejący facet.
— To Ogrodnik— usłyszała w słuchawce głos Hugo.
— Dobry wieczór — przywitała się grzecznie. Zamówiona pizza
— Nikt nie zamawiał pizzy — odburknął mężczyzna przyglądając się jej podejrzliwe.
— Zamówienie złożono telefonicznie przez używając drugiej wolnej ręki wygrzebała karteczkę gdzie zapisała nazwisko jednego z Templariuszy. — Lalo.
— Dobrze już dobrze — rozejrzał za ramieniem Ingrid wpatrując się dłuższą chwilę w dostawczy samochód, w którym krył się Hugo. Dziękuje
— Należy się czterdzieści cztery peso — powiedziała
— Lalo nie zapłacił? Ogrodnik przewrócił oczami.
— Nie dokonano transakcji elektronicznej odparła doskonale zadając sobie sprawę, iż nie wie, o czym ona mówi. Dzwoniący powiedział, iż opłata zostanie dokonana na miejscu zakupu wyrzuciła z siebie Ingrid nie przestając się uśmiechać.
— Dobrze zapłacę zaczął grzebać w kieszeni.— Cholera — zaklął a Ingrid powstrzymała tryumfalny uśmiech. — Nie mam kasy przy sobie. Niech pani wejdzie,. Zrobimy zrzutę.
— Oczywiście z uśmiechem przekroczyła próg domu. Ogrodnik chwycił ją za ramię wąskim korytarzykiem prowadząc do kuchni. Proszę postawić to na stole i tu zaczekać.
— Dobrze. Zaczekała aż zniknie z pola widzenia i podeszła do drzwi. Przekręciła znajdujący się w zamku klucz. — Drzwi otwarte.
Instynktownie rozejrzała się po kuchni. Małe cuchnące pomieszczenia. Z niesmakiem spojrzała na brudne blaty, które pewnie nigdy nie widziały środków czystości. Nerwowo uderzyła butem o podłogę.
— Wyskakuj z kasy! Nie ściemniam — słyszała podniesiony głos Ogrodnika. Dziewczyna czeka w kuchni.
— Ty kretynie wpuściłeś tutaj obcą babę! — usłyszała szybkie kroki na następnie do środka niemal biegiem wszedł mężczyzna. Mały, gruby z irokezem na głowie. ‘
— To Kogut usłyszała głos bruneta.
— Dobry wieczór — przywitała się celowo drżącym głosem. Mężczyzna z irokezem na głowie podszedł do stolika, na którym postawiła pizzę i otworzył pierwsze pudełko. W środku była duża pizza. — Z czym jest?
— Z podwójnym bekonem, cebulą, serem i pieczarkami — wyjaśniła tonem specjalisty. Pokiwał z uznaniem głową wyciągnął z kieszeni sto peso.
— Reszta dla ciebie maleńka — mrugnął do niej. Ingrid zmusiła się do uśmiechu, chociaż miała ochotę mu przywali w tę jego kogucią twarz.
— Dziękuje — wyminęła go. Kiedy poczuła klepiecie w tyłek zmusiła się do wyjścia z śmierdzącej kuchni. Ogrodnik szedł za nią. Otworzyła z szarpnięciem drzwi niemal biegiem pokonując dzielącą ją odległość od samochodu. Obeszła go dokoła zajmując miejsce kierowcy. Ze złością zapaliła silnik. Julian odczekał aż światło na ganku zgaśnie. Podszedł do auta siadając na miejscu pasażera.
— Klepnął cię w tyłek? — zapytał Ingrid w odpowiedzi posłała mu mordercze spojrzenie i ruszyła powoli. Zatrzymali się dopiero na parkingu przed Szkołą podstawową znajdującą się w okolicy.
— Trzy minuty — powiedziała. Ściągnęła kurtkę, czapeczkę dostawcy zamieniając je na skórzaną czarną. Za pasek wsunęła broń wyszli na świeże powietrze z bagażnika Julian wyciągnął niepozorne sportowe torby. — Idziemy.
— Dlaczego powiedziałaś, że zamówienie złożył Lalo? — zapytał Hugo, kiedy wyszyli na świeże powietrze. Szybkim krokiem zaczęli pokonywać drogę.
— Miałam powiedzieć, że to prezent od Hugo? Będą mieli, na kogo zwalić winę. Minie trochę czasu za nim się skapnął, że to nie on a za nim to zrobią to facet może być z wizytą w kostnicy.
Brunet uśmiechnął się półgębkiem. Ingrid obracała w dłoni nożem.
— Wszyscy wchodzimy od kuchni. — Spojrzał na zegarek. — Zadanie Śpioszka wykonane. Mruknął, — kiedy skradali się do domu. Nacisnął lekko klamkę. Drzwi ustąpiły natychmiast. Skinął głową i pierwszy przekroczył próg. Spojrzał na stół gdzie nie było już pizzy. Instynktownie wyciągnął broń z tłumikiem. Ingrid popatrzyła na niego karcąco. Ruszyła za nim powoli wysuwając ostrze. Ciemnym korytarzem przeszli do salonu. Szatynka z trudem powstrzymała wybuch śmiechu. Śpioszek załatwił całą gromadkę.
—Śpioszek zawsze działa — Zsunęła z ramienia torbę otwierając ją. Podała pannom czarne rękawiczki.
— Kiedy się obudzą? Zapytał biorąc od dziewczyny czarne rękawice.
Ingrid rzuciła okiem na dwa puste pudełka po przyniesionym jedzeniu.
— Biorąc pod uwagę dawkę jutro rano — zachichotała pod nosem prostując się. Z otwartej torby wyciągnęła małe pudełeczko.— Chodźcie do mamusi— zaświergotała do małych naklejek w kształcie jaszczurek. Rozejrzała się po pomieszczeniu. Spojrzała na dwóch stojących i wpatrujących się w nią mężczyzn. — Pieniądze same nie wskoczą do toreb. Powiedziała ruchem Glowy wskazując na srebrne walizeczki.— Bierzcie wszystko.
Hugo otworzył walizkę pełną banknotów i zaczął się śmiać.
— Boże. Gwiazdka przyszła wcześniej.
— Widzisz Święty Mikołaj nas lubi— odpowiedział mu Julian pakując w druga torbę pieniądze z drugiej walizki. Ingrid parsknęła śmiechem i zaczęła śpiewać Last Christmas Hugo zawtórował jej
Dziewczyna skupiła się na rozlokowaniu kamer w każdym pomieszczeniu. Nie widziała czy przydadzą się na przyszłość, lecz nie mogła się powstrzymać. Chciała zobaczyć drugą część ich napadu. Niby tacy groźni a tacy głupi pomyślała wychodząc na górę po stopniach. Hugo miał rację. Na górze były trzy pokoje i łazienka. Wszystkie w takim stanie, że dziewczyna krzywiła się na sam widok. Po namyśle uznała, że nie ma sensu zakładać tutaj kamer. Na dole w zupełności wystarczyły. Wróciła z uśmiechem na dół. Opóźnili walizki a sportowe torby wyglądały tak jakby miały pęknąć.
— A co zrobimy z towarem?
—Oddamy w ręce władz — zasugerował Julian
— To ma wyglądać na robotę Lalo — przypominała mu Ingrid. — Odpada nie oddałby towaru.
— Ale dlaczego nie? — Hugo spojrzał na Julina to na Ingrid.— Niedługo święta, zróbmy władzom prezent pod choinkę usta wygiął w podkówkę spoglądając na dziewczynę z błagalnym rozbawieniem. — Po za tym nie chcę, aby to świństwo trafiło na ulicę.
— Dobra. Pakujcie to w jakiś karton i zaklejcie taśmą sięgnęła po przedmiot rzucając w niego w bruneta. — Ja sprawdzę biuro. Pchnęła drzwi do pomieszczenia zapalając światło. Delgada znowu miał racje. Obraz nad biurkiem był paskudny stał jednak na podłodze a Ingrid wpatrywała się w otwarty sejf.
— Kocham świętego Mikołaja.― Podeszła do środka z ciekawością zaglądając. We wnętrzu znajdowały się trzy grube księgi. I jedna biała teczka.― Chłopaki znalazłam teczkę z napisem Import/Eksport/ Sprzedaż. Boże to naprawdę banda idiotów.
― Masz listę? ― Julian zbliżył się do Ingrid zaglądając jej przez ramię.
― A no mam- odwróciła się nie spodziewając się, iż stoi on tak blisko niej. ― Bestia miał racje to idioci. Powiedziała spoglądając mu w oczy. nie wyrzuciłaś kwiatów
― Pomyślałam, że łatwiej będzie wetknąć ci je w tyłek.
Julian pochylił się nad szatynka bezceremonialnie wargami dotykając jej ust. Zaskoczona oddała pocałunek. Za swoimi plecami oboje usłyszeli chrząknięcie.
― Kasa załadowana. Towar też.
― Mamy księgi. Ciekawa lektura do poduchy. Spadamy, przyciskając do piersi grube tomy opuściła gabinet.
― Co to było doktorku? ― zapytał dla pewności przetrząsając szuflady.
― Świąteczna magia chwili mruknął. Ingrid w jednym z aut umieściła GPS. Na policyjnym parkingu zostawili paczkę z narkotykami ze świąteczną kartką w środku. Do miasta wrócili w ciszy każde z nich pogrążone we własnych myślach.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:30:40 25-07-15    Temat postu:

6. COSME/ETHAN/ORSON/DOMINIC

Jaime. Czarny van. Strzały. Krew. Jaime. Nicość. Czerń. Ból. Znowu czerń. To, wszystko, wymieszane razem w jakimś diabelskim tyglu, raz po raz ukazywało się w głowie Lucasa Hernandeza, kiedy leżał w sali pooperacyjnej i na moment odzyskał przytomność. Próbował coś powiedzieć, wydać jakiś dźwięk, ale na próżno. Siły opuściły go całkowicie, nie miał pojęcia, co się stało z chłopcem, którego próbował obronić, nie czuł nic...nawet bólu, bo ten zelżał po podaniu mu przez pielęgniarkę środków przeciwbólowych. Zasnął na powrót, snem, który powinien być jego drogą do wyzdrowienia, metodą na odzyskanie wiary w to, że jeszcze kiedyś stanie na nogi, ale był kolejnym zbiorem majaków i koszmarów. Gdzieś w tyle głowy, w najdalszym zakątku mózgu widział twarz Ariany, wydawało mu się nawet, że słyszał jej głos, ale nie był pewien, czy jest w tym momencie przy nim, czy obraz ten należy do przeszłości – a jeżeli tak, to jak dalekiej – i czy w ogóle taka scena kiedykolwiek się wydarzyła.

Słońce wzeszło już dosyć wysoko – choć wciąż był ranek – kiedy panna Santiago obudziła się gwałtownie, drgnęła i nerwowo rozejrzała wokoło. Przez dłuższą chwilę próbowała sobie przypomnieć, gdzie się znajduje, dlaczego jest jej tak bardzo niewygodnie i czemu wszystkie ściany są tak wściekle białe.

Jęknęła, gdy dotarła do niej prawda – przespała sporą część nocy, siedząc na krześle pod salą, w której operowano policjanta. Wiedziała już, że przeżył zabieg, ale jego stan był wciąż bardzo poważny i Ariana za nic w świecie nie chciała nawet zmrużyć oka. Zmęczony organizm zdecydował jednak inaczej i ukradł jej kilka godzin z rzeczywistości.

- Lucas? – spytała z lękiem, orientując się, że tuż obok niej siedzi Cosme Zuluaga. Czyżby tak samo, jak ona, spędził tutaj całą noc? Sądząc po wyrazie jego twarzy i po tym, jak zmęczoną miał minę, raczej tak.

- Wypoczywa. Otrzymał całą masę środków znieczulających ból i teraz śpi – odpowiedział dziewczynie właściciel El Miedo. – Niebezpieczeństwo powoli mija. On z tego wyjdzie, Ariano.

- Chciałabym mieć taką pewność – westchnęła była dziewczyna rannego, wpatrując się w ciepłe i mądre oczy przyjaciela.

- Zobaczysz, że tak będzie – odparł Zuluaga i spytał z troską: - Nie jesteś może głodna? Ominęła cię kolacja, nie chcę, abyś zrezygnowała również ze śniadania. Musisz być silna, zarówno dla Hernandeza, jak i dla samej siebie. Lucas złoi nam wszystkim tyłki, jak się obudzi i dowie, że pozwoliliśmy ci głodować – zakończył żartobliwie.

- Proszę się o to nie martwić! – Tuż obok nich wyrósł jak spod ziemi nie kto inny, a Javier, zwany przez wszystkich Magikiem. Przezwisko idealnie do niego pasowało, szczególnie w takich momentach, jak ten. – Wpadłem na chwilę do domu i upiekłem małe co nieco. Proszę! – przyklęknął na jedno kolano przed Arianą i wręczył jej torebkę z pachnącymi, świeżutkimi bułeczkami, wypełnionymi w środku samymi smakowitościami.

- Jesteś kochany – rozczuliła się Ariana, uniosła lekko i pocałowała Reverte w policzek, na co on uśmiechnął się szeroko. – Victoria ma szczęście.

- Ty też możesz mieć, moja panno – rzekł porozumiewawczo Javier. – Sama rozumiesz. Lucas mógłby przynieść...

- Skoro o przynoszeniu mowa – wtrącił się Zuluaga, zauważając, że jego była pracownica wyraźnie nie ma ochoty na rozmowę o jej związku z Lucasem – niezależnie, czy tym zakończonym, czy tym, który – według Magika – nadchodził wielkimi krokami. – Może i mnie mógłbyś przynieść coś na ząb? Starzeję się, bolą mnie wszystkie kości, niedługo będę potrzebował laski, trudno mi wstać i...

- Kłamczuch z pana, Cosme! – przerwał ten wywód narzeczony Victorii, klepiąc dosyć mocno mówiącego w ramię, aż tamten się skrzywił. – Nic pana nie boli, chce pan po prostu zatopić zęby w moich cudownych wypiekach. Czemu zresztą wcale się nie dziwię, są wspaniałe. Proszę, oto pańska porcja.

Javier wręczył Zuluadze kolejną, równie dużą torbę z pieczywem, jaką dostała od niego Ariana i zasiadł na krześle po lewej stronie.

- A skoro już o jedzeniu mowa – zaczął, z jednej strony próbując odsunąć myśli przyjaciół od złych rzeczy, z drugiej po prostu chcąc się komuś pochwalić. – Nie wiem, czy wiecie, ale sam Gordon Ramsey będzie kucharzem na moim ślubie.

- Gordon Ramsey?! – parsknął pan na El Miedo, wyrażając tym samym niebotyczne zdumienie, ale i krytykę dla tak oryginalnego pomysłu. – Mało to świetnych kucharzy w miasteczku? Przyznam, że odkąd nie ma Doni Raquel, Valle de Sombras wiele straciło pod tym kątem, ale...

- Bardzo mi przykro, panie Zuluaga – mówiąc to, Javier położył dłoń na piersi i dokończył – ale moja przyszła małżonka zasługuje na wszystko, co najlepsze. Dlatego właśnie mój stary znajomy, Gordon...

- Znasz Ramsey’a osobiście? – oczy Ariany otworzyły się szeroko.

- Oczywiście. Jest mi winien sporą przysługę. Tak naprawdę, to moi przodkowie nauczyli gotować jego dziadków. Gdyby nie ja, jego program w ogóle by nie zaistniał.

- Gdyby nie ty? – Cosme nie mógł się powstrzymać. – Przed chwilą powiedziałeś, że to twoi antenaci...

- Jedno licho – machnął ręką Reverte. – Ważne, że przyjedzie i kropka.

- Kto przyjedzie? – czyjś miękki i strasznie zaspany głos dobiegł ich z prawej strony. – I co, na Boga, tak cudownie pachnie?

- Ramsey. O ile oczywiście masz pojęcie, kto to jest – burknął Cosme, tym samym odpowiadając na zadane przez przybysza pytanie. – To znaczy Gordon przyjedzie, nie pachnie. Pachną bułeczki przyniesie przez Magika.

- Oczywiście, że wiem – obraził się Ethan, on to bowiem zjawił się w korytarzu. Przetarł dłońmi wciąż sklejone snem oczy i rozejrzał się wokoło. – W końcu oglądałem wszystkie odcinki. I niby kto panu gotuje, panie Zuluaga? Ostatnio chwalił pan mojego kurczaka w sosie z...Nie, ja tak nie potrafię! – pożalił się nagle i dziwnie żwawym krokiem - zważywszy na fakt, że wciąż jeszcze się nie do końca obudził – podszedł do Reverte. – Magik, prawda? – spytał dla pewności. – Ten od przyjęcia? Są jeszcze te bułeczki?

- Jedna – mruknął Javier, z żalem rozstając się z ostatnią. Miał nadzieję, że trafi się właśnie jemu, ale nie miał serca odmówić Crespo. Tym bardziej, że niebieskooki z prawdziwą rozkoszą zatopił uzębienie w pieczywie.

- Jak się czuje Hernandez? – spytał syn Orsona pomiędzy jednym kęsem, a drugim. W rzeczywistości były tylko dwa kęsy, bo bułki nie były zbyt duże.

- Zdrowieje – odrzekła Ariana, czując przeogromną wdzięczność do otaczających ją ludzi. Być może nie wszyscy byli ze sobą mocno powiązani, ale stawili się tutaj dla niej, żeby wesprzeć ją w trudnych chwilach; wiedziała, że nigdy im tego nie zapomni. – A Jaime? Leonor pewnie wciąż się zamartwia.

- Śpi jak aniołek. – Ethan przełknął ostatniego gryza i przez moment wyglądał, jakby miał zamiar skonsumować również torebkę po pieczywie, bo ta pachniała bułeczkami. – Wysłałem jego mamę do domu, padała z nóg, a synowi potrzebna jest silna i zdrowa matka. Jeżeli Leonor się rozchoruje, nie pomoże ani Lorenzo, ani Jaimemu.

- Zostawiła synów samych? – zdziwił się Zuluaga. – To do niej niepodobne.

- Nie samych. – Crespo zajął ostatnie wolne miejsce. – Ze mną. Zaproponowałem jej, że posiedzę przy nich do rana. Z początku nie chciała się zgodzić, ale udało mi się ją przekonać. Mały miał w nocy jakiś koszmar, coś mu się śniło, ale szybko udało mi się go uspokoić. Słodki dzieciak.

- Tobie udało się go uspokoić? – Cosme podniósł brew do góry, co ostatnio często mu się zdarzało. – Przecież on cię w ogóle nie zna.

- Mam swoje sposoby – mrugnął blondyn. – Dowiedziałem się też, że lubi słuchać opowieści o statkach, ba, nawet marzy, żeby dostać model jednego z nich. Nie podejrzewa, że faktycznie go dostanie, tyle, że nie klejony, a rzeźbiony w drewnie. Ode mnie. Niedługo biorę się do pracy.

- No proszę...- wymamrotał Zuluaga. – Kto by pomyślał...

***

Tuco się szczerzył. To, co wykwitło na jego twarzy, trudno było nazwać uśmiechem. Niemniej jednak, człowiek Benavídeza był szczęśliwy – na swój dziwaczny sposób. Oto bowiem Orson Crespo, była prawa ręka El Diablo, chodził w kółko po pokoju jak wściekły lew. Chwilę wcześniej mężczyzna próbował zadzwonić, ale Tuco błyskawicznie chwycił za stojący na szafce telefon i zgniótł go w rękach.

- Szef kazał pana pilnować. Żadnych rozmów.

- Nie jestem więźniem! – próbował protestować Orson, ale dobrze wiedział, że prawda była inna. Przecież sam całkiem niedawno zgodził się na spotkanie Ethana z Dominicem za cenę protekcji tego ostatniego. Nie miał wyjścia – członkowie organizacji nie mogli ich ścigać przez wieczność, a wyglądało na to, że Benavídez jest w stanie ich zatrzymać. I faktycznie był, zresztą nie tylko w tym przypadku – brat niebieskookiego nie omieszkał się bowiem pochwalić, kto tak naprawdę stał za morderstwem Mitchella.

- Widzisz? To ja usunąłem wam z drogi największego przeciwnika, największe zagrożenie – zaznaczył brunet. – W zasadzie żyjecie nadal tylko dzięki mnie. Mogę więc w zamian prosić o jedno, krótkie spotkanie z bratem, czyż nie?

- Tyle, że przez to Scylla uweźmie się na nas jeszcze bardziej – powiedział wtedy Crespo. - Następca Zuluagi będzie chciał udowodnić, że jest od niego lepszy i poczyni wszystkie wysiłki, aby nas złapać.

- Nie martw się o to – odparł mu kilkanaście godzin temu Benavídez. – Nowy szef Scylli da wam spokój. Uznaj, że obiecał wam to osobiście – rzucił żartobliwie i wyszedł, zostawiając Orsona w tym właśnie pokoju, który teraz ojciec Ethana przemierzał w te i we wtę.

***

Nie był jedynym, który wydeptywał drogę po ustalonej przez siebie ścieżce. Hugo Delgado, człowiek, który nie dbał o własne bezpieczeństwo, ale zrobiłby dosłownie wszystko, żeby jego rodzina i bliscy byli bezpieczni, nie mógł sobie znaleźć miejsca. Musiał, po prostu musiał dowiedzieć się, czy z Jaime i Leonor wszystko w porządku. Ale nie mógł przecież tak zwyczajnie wejść do szpitala i o nich zapytać.

- Inne wyjście, potrzebuję innego wyjścia, innego sposobu...- mruknął do siebie, na poły zły na zaistniałą sytuację, na poły wystraszony, że ktoś ośmielił się w ogóle podnieść rękę na dzieci jego siostry. I oczywiście w głębi duszy winiąc za wszystko siebie. – Dobra, idę! Wymyślę coś na miejscu.

Narzucił na głowę ciemny kaptur, dzięki czemu – oraz reszcie stroju, w który był ubrany – wyglądał trochę jak postać ze znanego amerykańskiego serialu „Arrow”, tyle, że bez łuku. Wkroczył pewnym krokiem do budynku szpitala, hołdując zasadzie, że powinno się iść tak, by wszyscy mieli wrażenie, że masz prawo tutaj być. I istotnie takie prawo miał. Był w końcu rodziną poszkodowanego. Tyle, że nie mógł się do tego przyznać.

Za moment cofnął się gwałtownie, że świstem wciągając powietrze. Ariana! Otoczona przez wianuszek przyjaciół – w tym Javiera, który kiedyś ochrzcił Delgado „Bestią”, co nie zmieniało faktu, że wciąż mogła go zauważyć. Jeden rzut okiem i będzie spalony. Ubranie trochę go chroniło, ale czy na tyle, żeby przemknąć obok panny Santiago i dowiedzieć się czegoś o stanie chłopca?

- Myśl, Hugo, myśl! – stuknął się kilka razy w głowę, łapiąc w ostatniej chwili kaptur, który po tym ruchu prawie zsunął mu się na plecy.

W międzyczasie Reverte bardzo zainteresował się czymś, co wcześniej powiedział Ethan.

- Rzeźbisz w drewnie? A co konkretnie? Statki, czy coś jeszcze?

- Wszystko, czego zapragniesz – odparł blondyn, dumny z podziwu, jaki zamigotał w oczach Magika. – Głównie stare okręty, ale jeżeli chcesz, żebym wyrzeźbił ci postać Victorii, nie ma problemu. Tyle, że to było zajęło...hm, trochę czasu.

- Postać Vicky? – Javier wyraźnie zapalił się do pomysłu. – Potrafiłbyś? Ale...zaraz chyba nie zamierzasz wyrzeźbić aktu?! – Mężczyzna zdegustował się do tego stopnia, że aż podniósł się z miejsca i zrobił minę, jakby chciał uderzyć Crespo w żebra. Dlaczego akurat w żebra, sam nie wiedział.

- Aktu? – Ethan mrugnął. – Nie rzeźbię nagich kobiet.

- Aha. To dobrze. – Javier usiadł, uspokojony, ale zaraz wstał ponownie. – Czy to znaczy, że rzeźbisz nagich mężczyzn?!

- Mężczyzn też nie! Żadnych nagich ludzi! Nic, a nic z nagości, rozumiesz? – Mina Ethana przypominała w tym momencie morską bitwę pomiędzy śmiechem, a rozpaczą – to ostatnie spowodował fakt, że Magik nie wydawał się do końca przekonany.

- Dobra. Wierzę ci. – Reverte usiadł, tym razem na dłużej. – Skoro Leonor ci ufa i nawet zostawiła przy tobie dzieciaki na całą noc, to ja też spróbuję.

- Zaufać, czy zostawić dzieciaki? – Crespo dobrze wiedział, o co chodziło rozmówcy i że Magik na razie nie ma żadnych potomków, nie odmówił sobie jednak ujrzenia reakcji Javiera na jego wypowiedź.

W kryjącego się za załomem korytarza Hugo jakby piorun strzelił. Jego siostra powierzyła synów pod opiekę obcemu człowiekowi?! Rzeźbiarz, czy nie, ten facet wydawał się podejrzany. Delgado spróbował znaleźć w pamięci cokolwiek, co wiedziałby na jego temat, ale bez powodzenia. Cokolwiek połączyło Leonor i tamtego, było niebezpieczne. A co, jeżeli był szpiegiem Templariuszy, albo nawet gorzej – Barosso? I kiedy, do cholery, się poznali?! Z drugiej strony, widać było, że Cosme go zna, Ariana i Javier również. To świadczyło na korzyść Ethana. Odetchnął nieco spokojniej, kiedy uświadomił sobie, że Jaimemu, ani jego siostrze nic nie grozi. Skoro ci tutaj żartowali miedzy sobą, nic złego się nie stało. Przynajmniej na razie.

Przemknął cicho do sali, gdzie – jak się zorientował po dalszym ciągu rozmowy prowadzonej pomiędzy czwórką przyjaciół, leżeli jego siostrzeńcy. Uchylił delikatnie drzwi, na wypadek, gdyby któryś z nich się obudził i pozwolił sobie na jedno, krótkie rzucenie okiem. Więcej czasu nie miał, Leonor mogła wrócić w każdej chwili.

- Obronię was. Choćbym sam miał zginąć – szepnął i opuścił szpital przez nikogo nie zauważony, notując w pamięci, że musi zebrać więcej informacji na temat niebieskookiego rzeźbiarza.


Ostatnio zmieniony przez BlackFalcon dnia 17:24:42 27-07-15, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5853
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:49:31 28-07-15    Temat postu:

7. ARIANA/CONRADO/HUGO/LUCAS

Kiedy lekarz, który operował Lucasa, oznajmił zebranym w poczekalni, że pacjent się obudził i może przyjąć gości, wszystkim nagle ulżyło. Magik wykonał nawet jakiś dziwaczny gest zwycięstwa, co wszyscy skwitowali głośnym śmiechem. Wreszcie mogli się rozluźnić.
- Najpierw rodzina - oznajmił doktor widząc, że Javier pakuje się do sali pooperacyjnej, by zobaczyć swojego przyjaciela.
- To jego narzeczona. - Magik popchnął Arianę do przodu a ta omal nie wpadła na doktora Carlosa, który zmierzył Reverte chłodnym spojrzeniem. - To prawie jak rodzina.
- Javi, przestań - mruknęła Vicky, nieco zażenowana zachowaniem swojego przyszłego męża.
Cosme również nie wyglądał na zadowolonego, ale nie chodziło mu raczej o maniery pana Reverte a o sam pomysł, że Ariana mogłaby wrócić do policjanta, który przecież tak ją skrzywdził przed laty.
- Nie - wyjąkała dziewczyna, cofając się lekko. - Wy idźcie, ja muszę wracać do kawiarni. Camilo mnie potrzebuje.
I zanim ktokolwiek zdążył ją powstrzymać, ruszyła pędem w kierunku wyjścia ze szpitala. Magik potarł się nerwowo po głowie i uśmiechnął się z zakłopotaniem, a panna Diaz wywróciła oczami. Weszli do sali za lekarzem, by przywitać się z Lucasem, który odczuł lekki zawód widząc, że nie z nimi jego byłej dziewczyny, ale nie skomentował jej nieobecności.
Natomiast panna Santiago zatrzymała się dopiero za rogiem ulicy, dysząc ciężko. Świadomość, że Hernandez przeżył i ma się dobrze była wystarczająca. Na razie nie mogła się zdobyć, by spojrzeć mu w oczy, bo miała wrażenie, że kiedy tylko zobaczy go w szpitalnym łóżku, z ręką na temblaku, totalnie się rozklei, a pod żadnym pozorem nie chciała, by Lucas się dowiedział, że nadal jej na nim zależy.

***

Conrado wpatrywał się w zieloną murawę, siedząc na trybunach i rozmyślając. Kiedyś często tu przychodził, by oczyścić umysł, ale od wielu lat nie miał ku temu okazji, ukrywając się w Europie. Usłyszał za sobą kroki i wiedział, że to Sambor Medina się zbliża. Nie musiał na niego patrzeć, by wiedzieć, że mężczyzna czuje się nieswojo w jego towarzystwie. Rzeczywiście, Saverin był dziwnym człowiekiem. W jednej chwili uśmiechnięty i serdeczny, w kolejnej zamyślony, ponury i tajemniczy. Samborowi na pewno trudno było go rozgryźć, ale taką już niestety Conrado miał naturę.
- Estadio Nacional de Chile - odezwał się w końcu Saverin, spoglądając spod lekko przymkniętych powiek na Sambora, który rozglądał się po stadionie, nie wiedząc, po co Conrado go tu zaprosił. - Największy stadion w kraju. Wiedział pan, panie Medina, że podczas puczu w 1973 został przemianowany na obóz koncentracyjny?
- Nie wiedziałem - przyznał Medina, siadając obok Saverina i przysłuchując się temu, co miał mu do powiedzenia w nadziei, że wreszcie dowie się czegoś więcej o tym tajemniczym mężczyźnie.
- Kiedy Pinochet dokonał zamachu stanu, utworzono wiele takich obozów - ciągnął Conrado. Mówił z dziwną lekkością, jakby opowiadał dziecku bajkę. - Te korytarze, którymi pan tutaj przyszedł - mordowano na nich ludzi, poddawano torturom. Mężczyźni, kobiety... Zginęło tutaj wiele osób. Inne zaginęły w tajemniczych okolicznościach. Wśród ofiar krwawego reżimu byli mój ojciec i dziadek. Dziadek zginął, natomiast ojciec opuścił obóz w 1974 roku.
Sambor spojrzał na Conrada zdziwiony. Nie rozumiał, dlaczego mężczyzna mu to mówi. Zmarszczył czoło, zastanawiając się jaki ma w tym cel .
- Przykro mi - powiedział, bo najwyraźniej tego od niego oczekiwano.
- Niepotrzebnie. - Conrado uśmiechnął się dobrodusznie, co w ogóle nie pasowało do historii, którą właśnie opowiadał. - Nie znałem dziadka. Urodziłem się dopiero w 1978 roku.
- Więc po co mi pan to mówi? - Sambor powoli tracił cierpliwość. Zaufał Saverinowi, ale teraz miał wrażenie, że facet robi go w balona. Zaczynało go już to trochę drażnić. - Po co mnie pan tu przyprowadził?
- Myślałem, że chce mnie pan lepiej poznać. - Conrado spojrzał na Medinę zdziwiony, jakby nie spodziewał się po nim takiej reakcji. - Zapytał mnie pan, dlaczego chcę się zemścić na Fernandzie.
- Bo to prawda. Po prostu nie rozumiem, co ma piernik do wiatraka...
Saverin roześmiał się szczerze.
- Chcę panu pokazać, jak działa Barosso. A wspomniałem o puczu, bo jest to przykład niewyobrażalnego złamania praw człowieka. Widzi pan, na tym stadionie mój ojciec był poddawany torturom. Widział, jak mordują jego własnego ojca, poznał istnienie tej części swojej osobowości, o której wcześniej nie miał pojęcia - tej odpowiedzialnej za przetrwanie. Ale wyszedł z obozu i żył dalej. Kiedy przyszedłem na świat, żyliśmy w skrajnej biedzie, a moi rodzice ledwo wiązali koniec z końcem i stawali na głowie, żeby wyżywić mnie i moje rodzeństwo. Ale przez te wszystkie lata ani razu nie widziałem, by mój ojciec okazał słabość. Pomimo tego, co przeżył - pozostał sobą. Nigdy się nie uskarżał, za to ciężko pracował, by zapewnić nam dobrą przyszłość. Tak było dopóki nie poznał Fernanda Barosso.
Conrado przerwał i spojrzał na Sambora, ciekawy jak zareaguje na to, co mu powiedział. Nie chciał budzić w nim litości. Pragnął jedynie, by zrozumiał, że Barosso nie jest przeciwnikiem, którego można lekceważyć.
- Fernando Barosso zniszczył moją rodzinę - ciągnął, ale już się nie uśmiechał. Wspomnienie znienawidzonego człowieka tak na niego wpłynęło.
- Wymordował ich? - Medina wyglądał na wstrząśniętego tą opowieścią. Nie mógł zrozumieć jak to możliwe, że na świecie istnieje tyle zła.
- Nie musiał - przyznał z goryczą Conrado, przymykając na chwilę oczy jakby myślami wracał do bolesnych wspomnień. - Wystarczyło, że potrafił zrobić to, czego nie udało się Augustowi Pinochetowi i jego wojskowemu reżimowi. Złamał nas.
Chwilę ciszy, która zapadła po tych słowach przerwało pojawienie się na boisku jakiejś piłkarskiej drużyny, której zawodnicy właśnie rozpoczynali trening.
- Jak to: złamał was?
- Widziałem jak mój ojciec zmienia się nie do poznania, jak moi bracia robią rzeczy, o których nigdy wcześniej bym ich nie podejrzewał. Powiedziałbym, że Fernando Barosso to diabeł, ale to by była obraza dla samego Szatana.
- Dlaczego mam wrażenie, że to nie jest cała historia?
- Bo nie jest - przyznał Conrado, znów się uśmiechając, jakby ocknął się z jakiegoś dziwacznego transu. - Ale i tak już powiedziałem panu za wiele. Chcę tylko, żeby pan wiedział, że z tą rodziną trzeba uważać. Barossowie są potężni. Niech pan o tym pamięta. W końcu wybranka pańskiego serca jest jedną z nich.
- Nadia? Nie... Nadia nigdy... - Na wspomnienie kobiety, do której od dawna wzdychał, Medina poczuł ukłucie w sercu.
- Nigdy nie mów nigdy, Samborze. - Conrado po raz pierwszy zwrócił się do mężczyzny po imieniu, wstając z miejsca na trybunach i zapinając guzik swojej idealnie skrojonej marynarki. - Nie twierdzę, że jest złą osobą. Nawet jej nie znam. Po prostu chcę, żebyś był ostrożny. Nieważne czy urodziła się jako Barosso czy stała się częścią tej rodziny poprzez małżeństwo. Im nie wolno ufać. Jeśli wpuścisz ich do swego życia - zamienią je w piekło. Pamiętaj o tym. A teraz... czy ty przypadkiem nie miałeś zająć się niejakim Dante Alvarezem?
Po tych słowach z ponurym uśmiechem ruszył do wyjścia ze stadionu, a Sambor z mieszanymi uczuciami, powlókł się za nim.

***

Fernando uparł się, by zamieszkał z nim w rezydencji. Twierdził, że ostatnio jest tam dziwnie pusto pod nieobecność Alejandra, Nicolasa i Margarity, ale Hugo nie bardzo wierzył w ten argument. Dobrze znał swojego szefa i wiedział, dlaczego chciał on go mieć przy sobie, a mianowicie po to, by móc go kontrolować. Chciał wiedzieć, z kim się spotyka, dlaczego od niedawna dziwnie się zachowuje i dlaczego lekceważy jego polecenia. Nie wydawał się być zbytnio przejęty, kiedy Delgado powiadomił go o "ucieczce" Sambora Mediny za granicę. Wydawało się, że nie bardzo go to nawet obeszło, ale Hugo miał przeczucie, że to tylko gra. Fernando domyślał się, że jego najwierniejszy dotąd pracownik coś ukrywa. Dlatego nie widział innego wyjścia.
Zgodził się zatrzymać u niego w rezydencji na jakiś czas. Gwarantowało mu to ochronę przed Templariuszami, a Fernando zobowiązał się, że jego ludzie będą również mieli oko na Leonor i dzieci. Hugo musiał zacisnąć zęby i przełknąć dumę. Gra jeszcze się nie skończyła, a on musiał zachować pokerową twarz, jeśli nie chciał, by ktokolwiek więcej ucierpiał w starciu z Fernandem. Musiał robić dobrą minę do złej gry, ponieważ Conrado nadal na nim polegał.
- Co to ma być? - zapytał na widok prezentu powitalnego, którym uraczył go Barosso.
- Nie podoba ci się? To najnowszy model. Lepszy niż ten, który zniszczyłeś szarżując po drogach wokół Doliny - stwierdził bez ogródek Fernando, wręczając Delgado kluczyki do nowiutkiej maszyny.
Hugo obszedł motor, uważnie mu się przyglądając. Rzeczywiście był dobry, nawet bardzo i w normalnych okolicznościach pewnie piałby z zachwytu, ale świadomość, że ten pojazd był prezentem, a właściwie łapówką, od znienawidzonego człowieka, skutecznie osłabiła jego entuzjazm. Nie chcąc jednak, by Fernando nabrał jakichś podejrzeń, uśmiechnął się, poklepując motor i pokiwał głową z uznaniem.
- Dzięki, Nando - powiedział, starając się zabrzmieć szczerze, choć przemawiała przez niego pogarda. - To naprawdę... wspaniały prezent.
- Cieszę się, że ci się podoba - oświadczył Fernando, po czym gestem przywołał do siebie Huga i uścisnął go jak syna. - Wiem, że ostatnio poróżniły nas różne sprawy, ale mam nadzieję, że teraz, kiedy ponownie tu zamieszkałeś, wszystko wróci do normy. Jak za dawnych czasów, prawda?
"Jak wtedy kiedy uratowałem ci życie, podstępna kreaturo, a ty odwdzięczyłeś się, rujnując moje?" - pomyślał Hugo, ale uśmiechnął się i poklepał szefa po ramieniu. Nim się obejrzał, już wsiadał na motor, zdejmując uprzednio kretyńską wstążkę, którą był obwiązany i oświadczał, że wybiera się na jazdę próbną.
Znów poczuł się tak jak dawniej, jakby wszystkie problemy z niego ulatywały, kiedy słyszał świst powietrza i podmuch chłodnego wiatru na skórze. I ponownie odczuł głęboko ochotę, by rozbić się gdzieś, najlepiej tam, gdzie nikt go nie znajdzie.
Sam nie wiedział jak do tego doszło, ale motor zdawał się sam zaprowadzić go do szpitala. Rano upewnił się tylko, że Jaime nic nie jest i że ktoś się nim opiekuje, ale teraz poczuł, że może rzeczywiście powinien jeszcze raz odwiedzić klinikę. Po to, by podziękować Hernandezowi za uratowanie życia jego siostrzeńcowi.
- Hugo! - Dolores przywitała go z uśmiechem na twarzy, ale zaraz mina jej zrzedła. - Chwileczkę, chyba niczego znów nie połamałeś?
- Nie, nie Dolores - upewnił ją Delgado, wyszczerzając do niej zęby w uśmiechu. - Taka tylko... wizyta kontrolna.
Pielęgniarka spojrzała na niego podejrzliwe, ale wskazała mu gabinet, w którym mógłby znaleźć doktora Vazqueza. Podziękował jej, całując ją w policzek, po czym popędził we wskazane przez nią miejsce.
- Słyszałeś dobrą nowinę? - zapytał Julian na jego widok. - Szpital otrzymał anonimową darowiznę. Jednak są jeszcze na tym świecie dobrzy ludzie.
Hugo pokiwał głową ze śmiechem, przypominając sobie ich eskapadę do Monterrey i to, w jaki sposób załatwili Templariuszy.
- Lalo się odzywał? - Julian włożył lekarski kitel i przewiesił sobie przez szyję stetoskop.
- Na razie, ale to tylko kwestia czasu. Domyśli się, że maczałem w tym palce. Ale Barosso zagwarantował ochronę mojej rodzinie, więc na razie powinni być bezpieczni.
- Wiesz, nadal czekam na tę fascynującą opowieść.
- A ja wolałbym się dowiedzieć, jak poszło z Ingrid?
- Co masz na myśli? - Julian udał, że szuka czegoś w kieszeniach kitla, ale Hugo nie dał się zwieść.
- Proszę cię - prychnął, spoglądając na doktora z politowaniem. - Przecież to jest tak oczywiste...
- Dziwnie się czuję, dyskutując z tobą o moim życiu uczuciowym, więc może lepiej przejdźmy do momentu, w którym prosisz mnie o przysługę. - Widząc, że Hugo uniósł wysoko brwi ze zdumienia, dodał: - Myślałeś, że dam się nabrać, że przyszedłeś na kontrolę? Twoje żebra dobrze się goją, a ałka na nodze na pewno nie będę całował.
- Za dużo czasu spędzasz z dziećmi - stwierdził Delgado, uważnie przyglądając się Julianowi. - Ale nie będę się z tobą kłócił, bo akurat masz rację, doktorku.
- Ja zawsze mam rację - oznajmił pewny siebie Vazquez, uśmiechając się i otwierając drzwi przed Hugiem. - Panie przodem. - W odpowiedzi na pytający wzrok swojego pacjenta, dodał: - Lori jest na oddziale dziecięcym, a Jaime cały czas przy nim siedzi.
- Znam cię krótko, ale mam wrażenie jakbyś czytał mi w myślach. - Hugo pokręcił głową, zdziwiony, że Julian tak dobrze go rozumie, po czym wyszedł na korytarz.
- Nie tylko Magik ma super moce. - Julian zaprowadził go do sali, w której leżał Lorenzo. - Tylko nie zapuszczaj tu korzeni, Bestio, bo jak Leonor cię tutaj zobaczy...
- Wiem, dzięki.
Po tych słowach otworzył przed Hugiem drzwi do pomieszczenia i ich oczom ukazała się maleńka postać chłopca w okularach, leżąca na łóżku i przysypiająca przy akompaniamencie bajki, którą czytał mu starszy chłopiec o poczochranych ciemnych włosach, podobnych do Huga, siedzący na krześle obok łóżka. Kiedy drzwi zamknęły się za przybyszem, Jaime spojrzał na niego i już po chwili rzucił mu się na szyję. Było tak jak wtedy, w kawiarni, kiedy mały nakrył wujka i dziadka na nocnej pogawędce.
Hugo odsunął od siebie chrześniaka na długość wyciągniętych ramion i przyjrzał mu się uważnie.
- Nic ci nie jest? Wszystko w porządku?
- Tak, nic się nie stało. Oficer Hernandez ocalił mi życie. Wujku... - Uśmiech, który pojawił się na twarzy dziecka, kiedy tylko zobaczył Huga, nagle zniknął, a jego miejsce zajął wyraz przerażenia. - On wyzdrowieje, prawda? Chciałem go odwiedzić, ale nie pozwalają mi się z nim zobaczyć. Chciałbym mu podziękować.
- I zrobisz to, mały, a Hernandez się wyliże, bo to twardy facet.
Kiedy upewnił się, że z siostrzeńcem wszystko w porządku, podszedł do łóżka, na którym spał Lori. Delikatnie zdjął mu z nosa okulary i złożył na szafce nocnej. Z tak bliska widział go tylko, kiedy był niemowlęciem. Miał jego zdjęcia - Camilo dawał mu je od czasu do czasu, ale to nie było to samo. Leonor nie byłaby zachwycona wiedząc, że Hugo złożył wizytę jej dzieciom. Ale w tej chwili o to nie dbał.
Trzymał się z daleka nie tylko, by zapewnić swojej rodzinie bezpieczeństwo, ale też z powodu ultimatum, jakie postawiła mu siostra 7 lat temu. Powiedziała, że jeśli przyjmie propozycję pracy u Fernanda, przestanie być jej bratem. Nie mogła się pogodzić z myślą, że jej młodszy braciszek miałby pracować dla takiego człowieka jak Barosso, o którym słyszała wiele złego. Hugo musiał wybierać i wybrał Fernanda, a jeśli miał być szczery przed samym sobą - zrobiłby to ponownie. Dzięki niemu miał pieniądze, które przekazywał na leczenie Lorenza, o czym Leonor oczywiście nie miała pojęcia. Gdyby wiedziała, pewnie by ich nie przyjęła. Ale co by to dało? Chłopiec mógłby już wtedy dawno nie być wśród żywych.
Hugo nawet nie usłyszał, kiedy Jaime do niego podszedł i złapał go za rękę. Siedzieli tak w ciszy przez jakiś czas, obserwując śpiącego Lorenza i ciesząc się swoim towarzystwem, nawet jeśli w milczeniu.
Nagle drzwi się otworzyły i do sali weszła Leonor, którą doktor Vazquez próbował powstrzymać. Nie mogła zrozumieć dlaczego, dopóki nie zobaczyła swojego brata nad łóżkiem jej młodszego dziecka.
- Norrie... - zaczął Hugo, rzucając szybkie spojrzenie na Juliana, który gestem pokazał mu, że nic nie mógł zrobić, żeby zatrzymać kobietę. - Ja...
Dało się słyszeć głośne plaśnięcie, kiedy Leonor wymierzyła Hugowi siarczysty policzek. Trzęsła się cała i chyba sama nie wiedziała, czy to z powodu gniewu czy może dlatego, że widziała brata po raz pierwszy od siedmiu lat.
- Chyba zasłużyłem - przyznał chłopak, masując bolące miejsce i spoglądając na starszą siostrę z wyrazem skruchy. - Przepraszam.
- Za co? - warknęła Leonor, kiedy w końcu odzyskała głos. - Za to, że przez siedem lat nie dawałeś znaku życia czy za to, że nagle się pojawiłeś?
- Sama kazałaś mi się trzymać z daleka - zauważył Hugo.
Nie miała siły się z nim sprzeczać. Tak było w istocie, ale Hugo nigdy nie był dobry w rozszyfrowywaniu kobiet. Powinien wiedzieć, że nie zawsze mówią to, co myślą.
- Mamo - Jaime próbował wtrącić się do rozmowy - mówiłaś, że wujek wyjechał do Kolumbii...
Kobieta zignorowała starszego syna, nie chcąc wyładowywać na nim swojej złości. Zamiast tego, zwróciła się do Huga:
- Wyjdź.
- Ale...
- Wyjdź - powtórzyła bardziej stanowczym tonem, próbując zapanować nad trzęsącym się głosem.
- Mamo! - W oczach Jaime zalśniły łzy. Ponownie złapał wujka za rękę i nie chciał puścić.
- Puść, kolego. Twoja mama ma rację, muszę iść. - Delgado delikatnie wyszarpnął swoją dłoń z dłoni dwunastolatka i ruszył do wyjścia, spoglądając zbolałym spojrzeniem na siostrę.
Kiedy chłopiec rzucił się w stronę wujka, złapał go Julian i skutecznie udaremnił ucieczkę.
- Mamo? - To Lorenzo przebudził się, słysząc te krzyki. - Co się dzieje? Kto to jest?
Spoglądał na Huga, któremu serce się krajało, kiedy słyszał jaki słaby jest malec.
- Nic się nie dzieje, kochanie. - Leonor podeszła do chłopca i ucałowała go w czoło. - Ten pan już sobie idzie.
Hugo nie miał siły dłużej tu przebywać. Wyszedł bez słowa szybkim krokiem, starając się nie słyszeć krzyków Jaime, który wyrywał się rozpaczliwie w ramionach Juliana.

***

Lucas wmuszał w siebie szpitalne jedzenie, krzywiąc się co chwila.
- Boże, co oni tutaj serwują? - Przełknął podejrzanie wyglądającą papkę, którą przyniosła mu na talerzu pielęgniarka.
- Jesteś pewny, że nie potrzebujesz pomocy? - zapytał Magik, spoglądając z troską na przyjaciela, który był podłączony do kroplówki, a lewą rękę miał na temblaku.
- To tylko draśnięcie - powiedział policjant z lekką nonszalancją w głosie. - Nie jestem kaleką. A co? Chcesz mnie nakarmić?
- Na pewno nie tym świństwem. Upiekę ci coś lepszego - zaproponował ochoczo Javier, który rozsiadł się wygodnie na małej sofie pod oknem.
- Nie jestem pewny czy będę w stanie przełknąć coś innego.
- To przestań się krzywić i wcinaj!
- Chyba straciłem apetyt. - Lucas odsunął od siebie tacę zdrową ręką i opadł na poduszki. - Coś się wydarzyło, kiedy byłem nieprzytomny?
- To ty myślisz, że w śpiączkę zapadłeś czy jak? - odpowiedział Magik, a widząc minę Lucasa, zreflektował się i dodał: - Przepraszam, zły żart.
- Nic się nie stało. Właściwie, to o czymś mi przypomniałeś. Oscar miał być dziś przewieziony ze szpitala w San Antonio do Monterrey. Mógłbyś tam pojechać i dopilnować, żeby wszystko poszło sprawnie? Zrobiłbym to sam, ale ten lekarz nie chce mnie wypisać. Mówi, że muszę tu zostać jeszcze trochę.
- Jasne, niczym się nie martw. Napisz mi tylko upoważnienie. Jeśli dasz radę...
- Jestem praworęczny, Javierze - przypomniał mu Hernandez, wywracając teatralnie oczami. - Dam radę. Daj mi tylko jakąś kartkę albo coś.
- Człowieku, w którym ty wieku żyjesz? Takie rzeczy to elektronicznie się załatwia! Złożysz tylko podpis i sajonara. - Magik uśmiechnął się, wyciągając swój nieodłączny tablet i czegoś w nim szukając. - A tak nawiasem mówiąc, to Diaz był tu, kiedy spałeś.
- O, to coś nowego. - Lucas najwyraźniej się ożywił. - Zawiedziony, że nie zginąłem? Pewnie przyniósł wieniec pogrzebowy ze wstążką: "znienawidzonemu policjantowi - El Jefe". To bardzo w jego stylu.
- A tu się zdziwisz, mój drogi Harcerzyku, bo wyglądał na przejętego. Chyba od dawna nikt w miejscowej policji nie dostał kulki, a ty w dodatku osłoniłeś dzieciaka. Nie zdziwiłbym się, gdybyś dostał za to medal.
Lucas roześmiał się w głos, spoglądając na Magika z rozbawieniem. Jak nikt inny potrafił mu poprawić humor.
- Nie zrobiłem nic wielkiego.
- Nie przesadzaj z tą skromnością, Hernandez - odezwał się jakiś głos od strony drzwi.
Do pomieszczenia niezauważony wszedł Hugo Delgado i przysłuchiwał się tej wymianie zdań przez dłuższą chwilę aż w końcu uznał, że warto się odezwać. W odpowiedzi na zdumione spojrzenia Javiera i Lucasa, powiedział:
- To było bardzo bohaterskie z twojej strony. Dziękuję.
- Dlaczego mi dziękujesz?
- Bo uratowałeś mojego siostrzeńca. - Widząc uniesione wysoko brwi policjanta, musiał się przyznać. Wiedział, że tak należy postąpić. Podziękowania jak najbardziej należały się Hernandezowi za ten bohaterski wyczyn.
- Jaime to twój siostrzeniec? - zdziwił się Magik, a Hugo pokiwał głową. - Nie wiedziałem, Bestio.
- I wolałbym, żeby tak pozostało. Nie cieszę się zbytnią popularnością wśród Templariuszy, a jak widać zrobią wszystko, by się na mnie zemścić. Rozgłaszanie wszem i wobec o moich koligacjach rodzinnych nie jest zbyt bezpieczne.
- Pójdę wydrukować formularz - oznajmił Javier, chcąc dać mężczyznom trochę prywatności.
Kiedy wyszedł, Hugo spojrzał na Lucasa, nie bardzo wiedząc jak się zachować. Chciał jednak mu pokazać, że jest mu dozgonnie wdzięczny, więc oświadczył:
- Masz we mnie dłużnika.
- To dobrze, że o tym wspominasz. - Lucas nagle wpadł na pewien pomysł. Ryzykowny i zdecydowanie bardzo głupi, ale to jedyny jaki miał. - Bo potrzebuję czegoś od ciebie.
- Jasne, cokolwiek zechcesz.
- Musisz mi pomóc wstąpić do Templariuszy.
Huga zamurowało.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3498
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:52:16 30-07-15    Temat postu:

8. Javier/Julian/Ingrid / Victoria
Javier Reverte miał nadzieję, że się przesłyszał. Wrócił niezauważony do sali Harcerzyka, aby usłyszeć ten stek niedorzecznych bzdur wypływających z jego ust. Spojrzał na twarz młodego mężczyzny i zobaczył w jego oczach taką zawziętość i upór, o jaką bym go w życiu nie posądził.
― Javier ― wydusił z siebie Lucas, kiedy tylko zobaczył wpatrującego się w niego z uporem Magika. Hugo również zerknął na blondyna, który uśmiechnął się do niech od ucha do ucha. Nie był to jednak przyjazny uśmiech wręcz przeciwnie chłodny i z rezerwą.
― I w tym momencie obaj zastanawiacie się ile słyszały me uszy ― powiedział spokojnym głosem jedną nogę przyciskając do drzwi. Demonstracyjnie splótł ręce na piersiach usta wyginając w dziubek. ― Wystarczająco dużo, aby stwierdzić, iż lekarze zamiast ramienia zoperowali ci głowę!― krzyknął zbulwersowany. ― Tylko człowiek po lobotomii może chcieć wstąpić do Templariuszy. Nie jesteś cholernym Grandem Wordem.
― Kim?
―Co wy Agentów Tarczy nie oglądacie?― Zaskoczony wzniósł oczy do nieba.― Dobra nieważne. Bestio poprzyj mnie. Odnalazł spojrzenie Bestii, który pokiwał głową.
― Masz moje poparcie Javier, chociaż z drugiej strony..
― Nie ma żadnej drugiej strony Delgado! ― przerwał mu raptownie Javier. ― On chce chcę popełnić samobójstwo!
― Javier chyba trochę przesadzasz
― Nie. Templariusze to nie jest klub książki ― powiedział nieco spokojniejszym głosem i zaczął nerwowo spacerować po sali Hernandeza. ― Uwierz wiem, co mówię w końcu matką mojej narzeczonej była czarna wdowa a jej dziadek jest gangsterem― umilkł w połowie zdania łypiąc na Harcerzyka, który wyglądał na nieco oszołomionego tą informacją.― Nieważne.
― Ojciec Diaza jest gangsterem?
― Nie odwracaj kota ogonem ― powiedział szybko siadając na brzegu jego łóżka. ― To niebezpieczne niby jak chcesz to zrobić?
― Mogę zmienić tożsamość ― Zasugerował.
Javier roześmiał się głośno
― Wybaczcie, ale nie mogłem się powstrzymać. To nie przejdzie
― Niby dlaczego nie
― Bo ty nie James Bonnd
― Przed chwilą mówiłeś
― Grand Word, Jack Strong, Severus Snape ― wyliczał wszystkie znane mu postacie podwójnych agentów, jakie przyszły mu do głowy.― A teraz wyjaśnię ci dlaczego powiedział ― Bo osłoniłeś ciało Jemiego mając na sobie policyjny mundur― rozpoczął swoją wyliczankę Javier, ― po drugie twoje nazwisko widnieje na stronie absolwentów szkoły policyjnej , a po trzecie jeżeli chcesz popełnić samobójstwo musisz zrobić to jako ty. I jesteś żółtodziobem. Nie wiesz nic o graniu podwójnego agenta, dlatego uważam, że zdemaskują cię przy najbliższej okazji
― Będę przekonywujący.
― Tu nie chodzi o bycie przekonywającym tylko o umiejętności, których z całym szacunkiem Lukas, ale nie posiadasz. ― Javier podniósł się z łóżka. ― A teraz wybacz mam pilną sprawę do załatwienia i nie martw się szepnę twojemu przyjacielowi o tym, że chcesz się zabić! Może wtedy szybciej się obudzi
Javier zasiadając za kierownicą swojego ulubionego samochodu miał lekkie wyrzuty sumienia, ale ktoś musiał potrząsnąć tym chłopakiem. Delgado jakoś się nie kwapił a Javier dałbym sobie tablet odebrać, że siedzą tam i obmyślał szczegóły tego absurdalnego pomysłu.
Wstąpienie do Templariuszy było najgłupszym pomysłem, na jaki Harcerzyk mógł wpaść. Udawanie jednego z tych złych i bycie tym dobrym jednocześnie wychodzi jedynie dobrze w „Agentach tarczy” a nie w prawdziwym życiu.
W prawdziwym życiu można umrzeć szybciej za nim się zdąży kichnąć a Harcerzyk ma ochotę na misję samobójczą. Blondyn westchnął. Nie mógł go odwieźć od głupoty którą chcę popełnić więc może mu pomóc co oczywiście nie spodoba się Vicky ale czy musi wiedzieć?
Z zamiarem zaoferowania mu magicznych usług zatrzymał się przed szpitalem w Monterrey. Na razie musiał dopilnować, aby przyjaciel Harcerzyka trafił pod jak najlepszą opiekę a później dołączy do wojnę, która go nie dotyczy.
***
Bezradność, jaką czuł od jakiegoś czasu skumulowała się, kiedy otrzymał wyniki biopsji Santiago Diaz de la Cruza. To, co podejrzewał stało się smutną rzeczywistością. Chłopiec miał białaczkę. Julian od kilku minut próbował skontaktować się z ojcem chłopca, lecz ten nie odbierał telefonów. Burnet podniósł się powoli z fotela ciskając uprzednio słuchawkę na widełki. A czegóż mógł się spodziewać po człowieku, który wychował Inez? Czuwania przy łóżku syna i trzymania go za rękę?
Felipe Diaz nie był przecież zdolny do takich uczuć, co świadczyło o tym, iż to niania chłopca była mu bliższa niż człowiek, który go spłodził. W roztargnieniu przeczesał ciemne włosy spoglądając na Lenor. Stała w drzwiach spoglądając na niego z dezaprobatą, jaką matka patrzy na syna kiedy coś spsoci.
― Mogę to wyjaśnić ― zaczął kiedy weszła do środka zamykając za sobą drzwi. ― Chciałem dobrze.
― Och w to nie ― wątpię rzuciła lodowatym tonem Lorrie. ― Nie przyszłam rozmawiać o moim bracie, lecz Lorenzo.
― Tak oczywiście― Julian zajął swoje miejsce za biurkiem, które utworzyło między nimi dystans lekarz- rodzic pacjenta. Z pod sterty dokumentów odnalazł ostatnie wyniki badań małego pacjenta i rzucił na nie okiem. ― Sądzę, że jeżeli w przeciągu tej doby stan pani synka nie ulegnie pogorszeniu będzie mógł zostać wypisany na święta do domu. ― Spojrzał na Leonor, w której oczach lśniły łzy. Odwróciła szybko wzrok natomiast Julian otworzył szufladę biurka wyciągając ze środka opakowanie z chusteczkami higienicznymi. Położył je na blacie
― Dziękuje ― wydusiła sięgając po jedną z nich. Wytarła oczy. ― Pójdę do dzieci ― podniosła się powoli z krzesła.
― Lenor odezwał się, kiedy stała już przy drzwiach. Przepraszam.
― Rychło w czas ― odarła lodowato cicho zamykając za sobą drzwi. Julian przysiągł sobie, że osobiście podziękuje swojemu zmysłowi empatii, kiedy przestanie się wściekać. I Bestii, przez którego oberwało mu się i to całkiem słusznie.
Westchnął głośno sięgając po długopis. Musiał w końcu zabrać się za uzupełnianie dokumentacji medycznej bo jeśli tego nie zrobi Dolores znowu popatrzy na niego karcąco jak dzisiejszego ranka kiedy spostrzegła iż karty są niemal że puste.
Po dwudziestu minutach miał dość. Rzucił na biurko długopis ukrywając twarz w dłoniach. Julian Vasquez dostał za swoje. Oczywiście mama małego pacjenta nie dała mu w twarz jak robiła to Ingrid, kiedy nabroił, lecz kilka ostrych słów wystarczyło, aby poczuł się jak małe skarcone przez mamę dziecko. Dla własnego bezpieczeństwa zaszył się w swoim gabinecie usiłując skupić rozbiegane myśli nad papierkową robotą. Nijak mu to wychodziło i kiedy pomylił karty pacjentów z ich wynikami rzucił długopis na stół odchylając się do tyłu na krześle.
Nie mógł ostatnio znaleźć sobie miejsca. Praca, która niegdyś była świetną ucieczką od problemów teraz mu nie pomagała a on odnosił wrażenie, że jego problemy nawarstwiły się w jednej osobie. Ingrid.
Odkąd porwała ją Inez szatynka przypominała zegarową tykającą bombę, która nie wiadomo, kiedy raczy wybuchnąć. Miała zmienne nastroje i raz wrzeszczała na niego, raz łasiła się do niego, a raz chciała, aby ją przytulił. Miał dość jej huśtawki nastrojów a z drugiej strony wiedział, że jest jej przyczyną, więc i tak źle i tak nie dobrze.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie wiedział jak to naprawić. Wiedział jak wyleczyć kogoś z poważniej choroby a nie miał pojęcia jak uleczyć jej rany, których był przyczyną. To wszystko było jego winą. Uratował żonę przyjaciela, lecz stracił Ingrid.
Dłonią przesunął po twarzy spoglądając na zegarek. Dyżur skończył mu się dwadzieścia minut temu, lecz on miał ochoty się stąd ruszać. Po krótkim namyśle jednak zrzucił z siebie biały kitel podnosząc się z krzesła. Nie mógł odkładać rozmowy z Ingrid na później, bo jeżeli dalej będzie jej unikał niczym ognia to skończy się, iż oboje wybuchnął w najmniej spodziewanym momencie. Julian obawiał się, iż może to nastąpić na ślubie przyjaciół a on wolał, aby nie doszło tego dnia do jakiś zamieszek albo nawet morderstwa w końcu z nimi nigdy nic nie wiadomo.
Wrócił. W mieszkaniu było już od progu słychać muzykę. Jeden z tych nostalgicznych kawałków, których słuchała Ingrid. Zamknął za sobą drzwi wchodząc bardziej do środka. Z ramion zsunął kurtkę wieszając ją w przedpokoju. Siedziała odwrócona do niego plecami grając na gitarze. Smutna melodia roznosiła się echem po pomieszczeniu zaś naprzeciwko niej w fotelu spał zwinięty w kłębek Hermes. Julian przez chwilę zastanawiał się jak tak duże psisko zmieściło się na tak małej przestrzeni.
Przeniósł spojrzenie na Ingrid. Moja kruszynka, pomyślał i mimowolnie się uśmiechnął. Nie miał pojęcia, w którym momencie zaczął ją nazywać swoją kruszynką. Była jego i na samą myśl, że ktoś inny mógł położyć na jego Ingrid łapy dłonie same rwały się do broni.
― Gapisz się na mnie ― powiedziała wpatrując się w niego ciemnymi oczyma. Muzyka ucichła. Położyła gitarę obok siebie. Wyciągnęła przed siebie nogami plecami opierając się o kanapę.
― Nie wiedziałem, że grasz ― zauważył. Z trudem powstrzymał się od zajęcia miejsca obok.
― Niespodzianka― mruknęła odchylając do tyłu głowę. Zamknęła oczy.
― Porozmawiaj ze mną ― powiedział niemal błagalnie robiąc krok do przodu. Po chwili wahania usiadł w fotelu naprzeciwko dziewczyny.
― Przecież rozmawiam
― Nie ― odpowiedział natychmiast.― To nie jest rozmowa.
― Ja nie rozmowa to, co?― zapytała zaczepnie.― Milczenie owiec?
― Chodzi mi to to, że traktujesz mnie jak wroga
Ingrid leniwie otworzyła oczy.
― A jak mam cię traktować? Jak przyjaciela.? Po tym wszystkim, co zrobiłeś ― podniosła się z miejsca. Podeszła do niego pochylając się nad nim. ― Zdradziłeś mnie, okłamałeś, wykorzystałeś a wiesz, co naprawdę boli? ― zapytała― to, że kłamałeś od samego początku. Pojawiłeś się tu tylko po to, aby mnie wykorzystać a ja głupia uwierzyłam, że ci na mnie zależy
― Zależy Ingrid ― delikatnie chwycił ją za nadgarstek.
― Nie. Ludziom, których na sobie zależy nią wycinają sobie takich numerów ― powiedziała wyrywając swój nadgarstek z jego dłoni. Niespokojnym krokiem przespacerowała się po pokoju.
― Przepraszam
― Myślisz, że twoje przepraszam cokolwiek zmieni! Nie ― odpowiedziała za niego. Zatrzymała się czując jak oczy wypełniają się łzami. ― Nie naprawią tego ani przeprosiny ani kwiaty, tego, co się stało nie da się naprawić. ― Pokręciła głową czując jak samotne krople zaczynają toczyć się po jej twarzy. Zirytowana otarła je rękawem koszuli.
― Nie, ale zrobię wszystko, aby odzyskać twoje zaufanie, bo cię ― urwał w połowie zdania, kiedy do jego świadomości dotarło, co chcę jej powiedzieć. Wyznać uczucie, który dusi w sobie od dłuższego czasu.
Zatrzymała się w miejscu. Julian natomiast podniósł się z fotela robiąc krok do przodu. Odwróciła się w jego stronę. Spoglądając na niego z szeroko otwartymi oczyma.
― Wiesz, co do ciebie czuje Ingrid ― powiedział opuszkami palców muskając jej policzek. Kciukiem stał łzę z jej policzka.
Popatrzyła na niego bezradnie. Nie mówiąc słowa wyminęła go kierując się do łazienki. Weszła do środka. Zamknęła odpływ odkręcając kurek z ciepłą wodą. Do wody nalała płynu do kąpieli. Patrząc w dół wiedziała jak na powierzchni tworzy się biała słodko pachnąca piana.
― Ingrid
― Zamknij drzwi chcę się wykąpać― powiedziała nie odwracając do tyłu głowy. Drżącymi dłońmi zaczęła rozplatać warkocz. Wzięła kilka głębokich oddechów. Nie musiała odwracać do tyłu głowy, aby wiedzieć, że stoi za jej plecami wpatrując się w nią oczyma zranionego szczeniaka. Z ramion zsunęła koszulę pozwalając opaść jej na podłogę. Rozpięła guzik do dżinsów. Po krótkiej chwili wahania ściągnęła je z siebie włącznie z bielizną. Naga weszła do wanny zanurzając się w wodzie po szyję. Stopą wyłączyła kran. Spojrzała na Juliana.
― Chcesz się przyłączyć? ― zapytała zgryźliwie.
― Wolę popatrzeć ― zrobił krok do przodu siadając przy wannie. Oparł się o nią plecami. Ingrid natomiast wywróciła oczami.
― Jak tam chcesz― mruknęła spoglądając na czubek jego głowy. Wyciągnęła dłoń opuszkami jego włosy. Zatopiła w nie palce. Zaskoczony drgnął. ― A może ja chciałbym to usłyszeć? ―powiedziała szeptem.― Jak to mówisz
― A co do zmieni?
― Wszystko ― odparła patrząc mu w oczy ― a może nic. Nie wiem ― pokręciła głową.
― Masz grzywkę ― zauważył muskając ciemne kosmyki
― Chwilowa inspiracja ― potrząsnęła głową usiłując pozbyć się jego dłoni, która zsunęła się na jej policzek. Speszona usiadła, co jedynie sprawiło, iż zderzyli się czołami. ― Cholera Vasquez ― zaklęła głośno.
― Podoba mi się
― Co?
― Twoja chwilowa inspiracja ― mruknął wargami muskając jej czoło. Ustami przesunął na jej nos delikatnie całując jego czubek. Wargami otarł się o jej usta. Spojrzał jej w oczy.
― Masz u mnie dług wdzięczności Julian ― przypominała mu w nadziei, iż to odwiedzie go od dalszego jej całowania. Nie mogła skupić myśli, kiedy zachowywał się tak jak w tym momencie.
― Pamiętam co chcesz żebym zrobił?
― Zabierz mnie na randkę.
―Co?
Wywróciła oczami z trudem powstrzymując chichot
― No wiesz kolacja w restauracji, za którą ty płacisz.
― Tego właśnie chcesz?
― Tak ― policzkiem otarła się o jego policzek. ― Jeżeli czujesz to, co do mnie czujesz ― szepnęła mu do ucha ― to walcz o mnie. Chcę żebyś o mnie walczył. ― Nie znalazła w sobie tyle siły, aby spojrzeć mu w oczy. ― Wyjdź już.
Julian podniósł się z zimnych kafelek, chociaż nogi trzęsły mu się niemiłosiernie. Wyszedł zamykając za sobą drzwi. Oparł się o nie a następnie osunął na podłogę. Twarz ukrył w dłoniach.
―Zapal cholerne światło!
Parsknął śmiechem podnosząc się z podłogi. Zapalił światło w łazience. On i Ingrid idący na randkę? To mogło się udać albo skończyć bardzo źle.
***
Huśtawka zakołysała się łagodnie od jednego jej ruchu. Spojrzała na drzwi kuchenne, które otworzyły się cicho. Pablo posłał córce uśmiech wręczając jej kubek gorącej herbaty.
― Dziękuje ― powiedziała biorąc od niego kubek z napojem. ― Harcerzyk się z tego wyliże upiła pierwszy łyk herbaty.
― Co cię gryzie? ― zapytał przyglądając się profilowi Victorii. Wyciągnął dłoń w kierunku jej policzka.
― To aż tak widać? ― odpowiedziała mu pytaniem na pytanie. Przytaknął jej skinieniem głowy. ― Chodzi o to, że coś sobie dziś uświadomiłam ― zaczęła nieśmiało. ― Ta strzelanina przypomniała mi, że Mario tej samej nocy stracił dwójkę dzieci.
― Chcesz się z nim spotkać?
― Jestem mu winna. Chociaż to mogę dla niego zrobić ― powiedziała wzdychając.
― Vicky nie musisz pytać mnie o zgodę dodał Pablo czując, do czego ta rozmowa zmierza. Otoczył ją ramieniem.
― Wiem, ale czuje, że powinna. Jesteś moim ojcem nie chcę cię zranić, ale wiem, że jak nie spotkam się z Mario to zranię jego a jak się spotkam z nim to zranię ciebie. ― powiedziała patrząc na niego bezradnie. Przyciągnął ją jeszcze bliżej siebie.
― Nie zranisz mnie ― wargami musnął jej włosy.
Wtuliła się w jego bok. Znowu poczuła się jak mała dziewczynka, która siadała ojcu na kolanach. Siadali wtedy na werandzie. Słuchali wtedy cykania świerszczy. Obserwowali świetliki unoszące się w powietrzu a Pablo opowiadał jej bajki. Boże jak ona tęskniła za tą beztroską!
Victoria wiedziała jedno nieważne, co mówi Pablo jej spotkanie z Mario go zrani. Powiedział tylko to, co chciała usłyszeć, aby poczuć się lepiej i nie mieć wyrzutów sumienia, które i tak już ją gryzło. Była to jednak winna Rodriguezowi i samej sobie. Raz na zawsze zamierzała zamknąć ten rozdział.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 15:01:35 03-08-15    Temat postu:

9. COSME/ETHAN/DOMINIC/OJCIEC JUAN/SAMBOR

Cosme od dawna nie czuł się tak dobrze. Błędem byłoby powiedzieć, że nieszczęścia innych osób przynosiły mu radość, ale zajmując się bliskimi – a konkretniej Arianą – całkowicie zapomniał o swoich problemach z sercem i dał się pochłonąć opiece nad nią – w każdy możliwy sposób. Stał obecnie ze skrzyżowanymi na klatce piersiowej rękami i wpatrywał się w bladą twarz leżącego na szpitalnym łóżku Lucasa.

- Stałeś się bohaterem miasteczka – rzekł po dłuższej chwili milczenia Zuluaga, w jego głowie zabrzmiał owszem, podziw, ale ani cienia sympatii.

- Nie to było moim celem, kiedy ratowałem malca – stwierdził Hernandez, krzywiąc się z bólu. Rana wciąż dawała mu się we znaki, ale dużo mniej, niż w chwili samego postrzału.

- Wiem. Zrobiłeś to, bo chciałeś go ocalić, uratować mu życie. I ja tego nie kwestionuję. Mam jednak nadzieję, że okażesz się lepszym człowiekiem, niż ten, za którego cię biorę i nie wykorzystasz zaistniałego faktu do ocalenia czegoś jeszcze...- Właściciel El Miedo zawiesił znacząco głos, spodziewając się, że policjant zrozumie, co miał na myśli.

Mylił się jednak. Były narzeczony Ariany nie załapał, o co chodzi i spojrzał na Cosme zdziwiony.

- To znaczy? Co niby mógłbym osiągnąć, leżąc tutaj jak para niepotrzebnych kapci?

- Bardzo wiele – głos Zuluagi stwardniał, przez ułamek sekundy Cosme przypominał własnego ojca, kiedy Mitchell oświadczał, iż coś mu się zdecydowanie nie podoba. Na szczęście dotyczyło to tylko i wyłącznie jego oblicza, a nie charakteru. – Mówię o twojej przeszłości. O związku z panną Santiago. Jeśli w jakikolwiek sposób sprawisz, że wróci do ciebie tylko dlatego, że zostałeś postrzelony...jeżeli wykorzystasz sytuację by ją odzyskać, osobiście użyję mojej starej strzelby.

- Rozumiem, że całe Valle de Sombras wie o wypadku? – rzucił kwaśno Lucas. – Co więcej, pan na zamku na wzgórzu uważa mnie za potwora. Już nie wiem, co gorsze – zadrwił policjant. – Nigdy nie uczyniłbym czegoś takiego. Moje uczucia do Ariany są zbyt poważne, zbyt szczerze, żebym...

- Mam nadzieję. – Zuluaga wszedł mu w słowo, nadal stojąc w tej samej pozycji. – Doskonale wiem, jak ją skrzywdziłeś i być może któregoś dnia ci wybaczy. Wtedy i ja to zrobię. Ale zaufać ci? O nie, panie Hernandez, na to proszę nie liczyć. Ponad dziesięć lat, które spędziłem samotnie, w El Miedo, należy już do przeszłości, moje zdanie zaczyna na powrót coś znaczyć w tej zapomnianej przez Boga mieścinie – a póki tak jest, proszę wybić sobie z głowy jakąkolwiek bliższą relację z moja przybraną córką.

- Pańską córką? – spytał Hernandez, z trudnością powstrzymując się od wstania z posłania i przywalenia Cosme w twarz. – O ile mi wiadomo, to Nadia...

- Dobrze wiesz, co miałem na myśli – po raz kolejny mundurowemu nie dane było skończyć. – Traktuję Arianę jak moje własne dziecko i jeśli uczynisz choć jeden, malutki kroczek w jej kierunku, nie tylko twoja kariera będzie skończona.

Ojciec de la Cruz nie czekał na reakcję rannego, opuścił salę powiewając połami płaszcza, pewny siebie, stanowczy, zdecydowany na wszystko by bronić szczęścia tej, która zapoczątkowała jego wyjście z mroku.

Innego rodzaju ciemność otaczała Ethana. Powoli, stąpając cicho, niesłyszalnie po starej podłodze, przemierzał pachnące zatęchłym kurzem pomieszczenie, próbując się nie rozkaszleć – wiedział, że ten odruch spowodowałby wzbicie w powietrze kolejnej porcji szarawych drobinek i jeszcze bardziej utrudniłby mu orientację. Gdzieś daleko, na samym końcu strychu jarzyło się maleńkie światełko, to słońce przenikało przez upstrzoną muszymi odchodami szybę szpary służącej za okno. Latarka w ręce Crespo pomagała nieco w rozeznaniu się w położeniu, ale i jej blask ginął, pożarty przez czerń ogromnego miejsca.

Jedna z desek skrzypnęła przeraźliwie pod stopą niebieskookiego, wyjąc jak potępiony demon. Najszybciej, jak potrafił, przeniósł ciężar ciała na kolejną, w obawie, iż podłoże załamie się pod nim, a on sam wpadnie do jednego z mnóstwa pokoi mieszczących się gdzieś poniżej. Na szczęście drewno wytrzymało, tak samo kolejne i kolejne, aż dotarł do prawego kąta poddasza, tego najbardziej oddalonego od wejścia.

To właśnie tam znajdowała się zamknięta na cztery spusty skrzynia, do której usiłował się dostać.

- Cosme mówił, że tutaj znajdę najobszerniejszą książkę na temat historii zamku – powiedział Ethan w próżnię, głównie po to, by nie czuć się tak bardzo samotnym w tym ponurym otoczeniu. Nie bał się, jego zawód wymagał odwiedzania dużo bardziej posępnych miejsc, ale strych El Miedo przyprawiał go o dziwne ciarki na plecach, jakby czaiło się tu coś, co zdecydowanie nie chciało zostać obudzone. – Zapomniał mi tylko powiedzieć, skąd wezmę klucz...

Tak naprawdę nie szukał książki, a map. Podczas swojego pobytu w zamczysku zdążył przyjrzeć się wnętrzom budowli, fachowym okiem ocenić wartość każdego z pokoi, czy też komnat – niektóre pomieszczenia były tak wielkie, że bez problemu można by je określić tym mianem. Dobrze wiedział, które z figur podtrzymujących strop w tak zwanej sali rycerskiej są cenne, a które po prostu spełniają swoją funkcję i nic poza tym. Tak samo kilka zbroi stojących w przejściach, parę sztuk mieczy opartych tu i ówdzie o ścianę oraz przyłbica leżąca na stoliku przy drzwiach do pokoju zajmowanego dawniej przez Orsona. Znał nawet cenę osobistej strzelby Zuluagi. Broń Boże nie zamierzał niczego sprzedawać, chciał tylko zebrać dane na temat El Miedo, jak najbardziej szczegółowe, liczył się każdy, nawet najmniejszy detal. Cosme zasłużył na podziękowanie – a cóż będzie lepsze, niż odnowienie jego domu i to przez dyplomowanego konserwatora zabytków?

Nie tylko wewnętrzna strona zamku wymagała renowacji. Zewnątrz stan El Miedo był co najmniej tragiczny. Południowa strona została całkowicie spalona w pamiętnym pożarze, a północna, ta zamieszkana przez właściciela i Ethana, powoli, krok po kroku, sypała się tu i ówdzie. Jeżeli nic się z tym nie zrobi, za kilka lat El Miedo obróci się w ruinę.

Klucz znalazł się kilka minut później, leżał na podłodze za skrzynią, przykryty czymś, co na pierwszy rzut oka przypominało zgniłe siano – Crespo nawet nie próbował zgadywać, czym tak naprawdę było. Kucnął przy zdobionym pudle, odłożył latarkę na zabrudzoną podłogę i wsadził przedmiot w przeznaczony do tego otwór, po czym spróbował go przekręcić.

Dziesięć minut później pot oblewał mu czoło, ręce mdlały, a klucz nie poruszył się ani o milimetr.

- A niech to słodkie bułeczki Javiera! – mruknął pod nosem i mocniej ścisnął upartą rzecz, czując, jak zdobienia wpijają mu się boleśnie w palce. Klucz, zapewne skuszony wspomnieniem delicji wypiekanych przez Reverte, zgrzytnął przeraźliwie, przebijając tym nawet pamiętną deskę i w końcu otworzył skrzynię.

- Ha! Mam cię! – ucieszył się Ethan, otrzepując spodnie – kurz zaatakował go bezlitośnie, siadając mu dosłownie wszędzie, w tym na włosach. Crespo nie przejął się niewielkim pajączkiem, który – zszokowany tym, że komuś udało się wedrzeć do jego mieszkanka – skoczył ze środka pudła prosto na ramię niebieskookiego i spacerował teraz po nim, nie za bardzo wiedząc, dokąd ma się udać.

Blondyn – chociaż w tym momencie przypominał raczej skrzyżowanie kurczaka z myszą – sądząc po kolorze fryzury i twarzy – zajrzał do wewnątrz i skrzywił się niemiłosiernie.

- Wszystko zamokło...Ale jakim cudem, skoro...

Za moment zrozumiał. Fragment dachu, ten tuż nad skrzynią, był dziurawy i powoli, acz skutecznie sączyła się przez niego woda. Do tego sama skrzynia pękła z tyłu, umożliwiając płynowi wdarcie się i całkowite przejęcie władzy nad zawartością. Deszcze w Valle de Sombras były nadzwyczaj często spotykanym elementem pogody, dlatego też dokumenty znajdujące się w środku dosłownie pływały w brunatnym płynie.

- Nici z niespodzianki – mruknął do siebie rozeźlony. Potrzebował tych map, niemożliwym było jednak odtworzenie chociażby kawałka, ba, nawet wzięcie czegokolwiek do ręki, papier był tak zgniły, że nie było nawet pewne, czy są to resztki książek, czy naprawdę plany zamczyska. Nie miał nawet pojęcia, czy takowe istnieją, po prostu przyszło mu do głowy, że sprawdzi poddasze i będzie liczył na łut szczęścia. Wstał z klęczek i schylił się po latarkę, gdy nagle jego wzrok przyciągnął dziwny, zwinięty w rulon przedmiot, leżący z lewej strony zdobionego pudła. Sięgnął po niego ręką, strasząc przez przypadek buszującą w pobliżu mysz, pochylił się ku podłodze i zbliżył tubę do źródła świata. Drugą dłonią starł kurz pokrywający tajemniczą rzecz i z należytą ostrożnością ją rozwinął.

Na zniszczonym przez czas i pożółkłym skrawku dokumentu dało się zobaczyć wszystkie pomieszczenia starego zamku. Zarówno piwnice – również tą, w której ukrywał się kiedyś Sambor Medina, o czym zresztą Ethan wiedział od Cosme – jak i parter, czy też piętra. Mapa ta była dokładnie tym, czego Crespo potrzebował, prawdziwym skarbem.

Powiódł delikatnie palcem po drodze od wejścia do swojego pokoju, w myślach sprawdzając, czy plan odpowiada rzeczywistości. Był perfekcyjny, oznaczono na nim wszystkie drzwi, korytarze, nawet okna.

- Tu jest kuchnia...- stwierdził, wciąż w tej dziwnej pozycji, z wrażenia zapomniał, że może po prostu usiąść na podłodze, a latarka nadal będzie oświetlać mu mapę. – Tutaj był pokój z fortepianem, teraz spalony, ale jeżeli...zaraz, zaraz...co u licha?

Wyprostował się nagle, zaskoczony. Papier pogrążył się w ciemności, ale Crespo dobrze pamiętał, co na nim ujrzał. Pod El Miedo, wszerz i wzdłuż, rozciągały się piwnice, bodajże tylko jedna z nich była używana, Zuluaga przechowywał tam czerwone, słodkie wino, które uwielbiał. Każda z nich była zaznaczona i nie były one tym, co tak bardzo zaskoczyło Ethana. Ale od jednej z nich, tej najdalszej, prowadził – przynajmniej według dokumentu – wąski i krótki korytarzyk, niknący gdzieś we wzgórzu. Na jego końcu oznaczono drzwi, a tuż za nimi malutki pokoik, praktycznie skrytkę. Tego miejsca zdecydowanie nie było, ono nie istniało! Nie prowadziła do niego żadna droga, syn Orsona był tego pewien, przemierzał przecież samo wzgórze setki razy, w górę i w dół, zorientowałby się, gdyby coś kryło się pod trawą. Chyba, że było zakopane tak głęboko, że stało się niewidoczne dla postronnych, nie posiadających planu, osób. W końcu to podziemia. Albo jakieś dziwaczne ich przedłużenie. Ale dlaczego rozszerzono teren zamku w ten sposób, a nie po prostu dobudowano kolejną część piwnicy?

Było coś więcej. Ethan pamiętał, jak któregoś dnia zszedł na dół, bo przyjaciel prosił go o przyniesie butelki wina do obiadu. Crespo z chęcią to zrobił, ale na moment zagubił się w piwnicach, bo nie znał jeszcze wtedy zbyt dobrze El Miedo. Dotarł właśnie tam, do miejsca, gdzie rzekomo zaczynał się korytarz i – Bóg mu świadkiem! – żadnego tam nie widział!

Obrócił się gwałtownie w stronę wyjścia ze strychu, w przelocie chwytając latarkę i mocno dzierżąc mapę. Miał silne postanowienie wypytania o wszystko właściciela budowli, może on rzuci nieco światła na tą sprawę. Po drodze jego wzrok prześlizgnął się po starym gramofonie, tym samym, którego Cosme kiedyś używał do słuchania muzyki i po wiekowej kamerze, rzuconej w kąt pomieszczenia, dawniej służącej jako odtwarzacz dla filmów nakręconych przez Zuluagę, a upamiętniających tak nieliczne radosne chwile z Antoniettą Boyer, te sprzed laty. To właśnie wydobywający się z nich dźwięk straszył co jakiś czas przechodzących w pobliżu El Miedo ludzi, niezdających sobie sprawy, że tak naprawdę słyszą tylko dźwięki nagrań – wiatr zmieniał je w odgłosy potępionej duszy i dodawał kolejny element do legendy El Loco.

W przeciwieństwie tego, który z gościa stał się mieszkańcem zamku, syn Mitchella nie buszował wśród kurzu. Siedział wygodnie rozparty w swoim ulubionym fotelu i uśmiechał się szeroko do córki. Natknął się na Nadię po drodze do domu i nie omieszkał zaprosić jej do siebie.

- Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że przyszłaś – powiedział właśnie. – To niedopuszczalne, że widzimy się raz na rok – przynajmniej tak to odczuwam. Tym bardziej, że zbliżają się Święta i chciałbym, byś spędziła je tutaj, w domu.

- Ja też bym tego chciała, tatku. – Nadia z właściwym jej wdziękiem ugryzła jedno z ciastek, jakimi poczęstował ją ojciec. – Nasze pierwsze Boże Narodzenie razem, teraz, gdy wiemy już na pewno, że jesteśmy rodziną...

- Musimy zorganizować coś naprawdę specjalnego. – Zuluaga owinął się nieco ciaśniej szalikiem, od rana lekko dokuczał mu ból gardła, ale w ogóle się tym nie przejmował – miał swoje sposoby, żeby się szybko wyleczyć. Przedmiot ten podarowała mu sama Nadia, dobrze wiedząc, jak Cosme kochał poprzedni, utracony w pożarze El Miedo, szalik. Ten był również niebieski, zupełnie, jak jego poprzednik. – Może poproszę Javiera, żeby upiekł sernik, chociaż nie wiem, czy nie wolałbym czegoś bardziej kameralnego. A jeżeli wspomnę temu facetowi w jednym zdaniu o zamku i o święcie, Reverte oszaleje i wyskoczy z propozycją zaproszenia wszystkich mieszkańców Valle de Sombras.

- Czy to naprawdę byłoby takie złe? – spytała Nadia z uśmiechem. – Tyle lat spędziłeś samotnie...

- Może masz rację. – Zuluaga zadumał się na moment, wspominając przeszłość. – Może właśnie to jest to, co powinienem zrobić. Przyjęcie świąteczne w El Miedo i – niech tam, niech będzie! – również sylwestrowe. Pod jednym warunkiem! – Cosme podniósł do góry palec wskazujący prawej ręki, zauważając reakcję Nadii na jego pomysł. Widać było, że kobieta niezmiernie się cieszy. – Przyprowadzisz ze sobą córkę!

- Oczywiście! – radość de la Cruz zwiększyła się o sto procent. – Ale...co z moim mężem?

- Jeśli musisz...- wymruczał Zuluaga, dając tym wyraźnie do zrozumienia, co sądzi o Dimitrio.

Miał zamiar powiedzieć coś więcej, zatrzeć złe wrażenie, jakie mogły wywołać jego słowa, ale przerwał mu nagły hałas dochodzący z wnętrza El Miedo, jakby ktoś przeskakiwał po kilka stopni naraz, pragnąc jak najszybciej znaleźć się na dole.

- Co to? – wyrwało się przerażonej Nadii. – El Gato zamienił się w lwa?

- Nie przejmuj się – machnął ręką Cosme. – To tylko szalony konserwator zabytków. Pewnie znalazł na strychu książkę, której szukał. Zaraz tu dotrze – o ile wcześniej niczego sobie nie złamie.

Ethan dobiegł jednak szczęśliwie na dół i pędem wpadł do pokoju, po czym zahamował na jego środku na widok Nadii.

- Oo. Nie wiedziałem, że mamy gości. Ethan Crespo – przedstawił się i wyglądał, jakby oczekiwał, że Nadia poda mu rękę do uściśnięcia, albo dłoń do pocałowania. Nic z tego jednak się nie wydarzyło, de la Cruz zmarszczyła tylko nos.

- Ojciec powiedział mi, że konserwuje pan zabytki – odezwała się zamiast tego. – Muszą być...erm...głęboko ukryte. Zapewne używał pan łopaty? – wymsknęło się jej nagle.

- Na strychu? – nie zrozumiał blondyn. – Ach, tak. Mój wygląd. Ten kurz i w ogóle...Przepraszam. Przez przypadek trafiłem na coś i chciałem spytać pani ojca...bo mam przyjemność z panią de la Cruz, prawda?

- Owszem. I proszę mi wybaczyć moje zachowanie, po prostu...zaskoczył mnie pan. Opowie nam pan o tym skarbie?

- Właśnie, panie Zaklinaczu Kotów. Co znalazłeś tak interesującego, że mało się nie zabiłeś na schodach? – spytał Cosme, z ledwością powstrzymując się od śmiechu na widok Crespo, który sam wyglądał jak niedawno odkopany zabytek archeologiczny oraz miny córki.

- Jak tylko doprowadzę się do porządku – obiecał niebieskooki i zwiał do łazienki, kompletnie zawstydzony.

Zanim wszedł do wanny, musiał na chwilę opuścić pomieszczenie i zaraz wrócić do niego ponownie – ekscytacja odkryciem sprawiła, że zapomniał odłożyć latarkę i mapę. Mało brakowało, a wykąpałby się razem z nimi.

Miał jednak pecha. Tuż po powrocie do głównej części El Miedo zauważył leżącą na stoliku kartkę. To Zuluaga informował go, że udaje się z córką na spacer i wszelakie rozmowy będą musiały poczekać. Do notki dołączył krótką listę zakupów zawierającą składniki potrzebne do przygotowania kolacji. Tajemnica korytarzyka pozostawała na razie nie rozwiązana.

***

W samym sercu stolicy Meksyku, mieście o tej samej nazwie, dwóch mężczyzn rozmawiało przyciszonymi głosami, jakby obawiając się, że ktoś może ich podsłuchać, mimo że w sąsiednich mieszkaniach nikogo nie było od wieków.

- Mam się wszystkiego dowiedzieć na temat Barosso? – upewnił się po raz któryś z rzędu Medina, czując, że serce przyspiesza jeszcze bardziej. – A co, jeżeli nie będzie chciał mi nic powiedzieć?

- Ufam, że znajdzie pan sposób. – Octavio nie siedział, stał tuż przy Samborze i spoglądał na niego z powagą, jakby oceniając, do czego ten chłopak się właściwie nadaje.

- Więcej szczegółów. Muszę znać jego zwyczaje, miejsca, do których chodzi, wszystko. – Sambor nagle przypomniał sobie, „jak to się robiło na filmach”.

- I to pomoże panu zmusić go do mówienia? – zdziwił się Alanis.

- Na pewno nie utrudni zadania – odparł brunet, całym sobą pragnąć znaleźć się gdzie indziej – najlepiej przy Nadii. Nigdy nie przypuszczał, że życie każe mu zostać tajnym agentem, uciekać przed przestępcami, albo wiązać się z takimi ludźmi, jak Saverin, czy właśnie Octavio.

- W porządku. Oto wszystkie dane, jakie posiadamy na temat tego człowieka – westchnął siwiejący mężczyzna i nabrał tchu, by rozpocząć szerszą wypowiedź, Medina powstrzymał go jednak.

- Momencik, niech znajdę długopis! Ma pan może jakąś kartkę?

- Kartkę? – przyjaciel Conrado nie zaskoczył w pierwszej chwili.

- Kartkę. Takie prostokątne białe coś, na czymś się pisze – wyjaśnił mu Sambor, dodatkowo ilustrując rękami, o co mu chodzi. – Przecież nie będę w stanie tego zapamiętać!

- Kartkę...- powiedział powoli Alanis, sztywniejąc. – Chce pan notować moje słowa...Na Boga...

- Co w tym złego? – brat Asdrubala zobaczył minę towarzysza i wolał odsunąć się na tyle, na ile się dało, próbując nie przesunąć przy tym krzesła – kto wie, jak Octavio zareagowałby na dźwięk, skoro zszokowała go zwykła kartka?

- To...- wujek Willa pochylił się nad Mediną i wycedził -...że ani jedno słowo, jakie pomiędzy nami padło, czy też padnie, nie może zostać zapisane! Szczególnie, jeżeli dotyczy ono czyichś danych, czy przyzwyczajeń. To nie jest zabawa, Samborze.

W ustach Alanisa imię bruneta zabrzmiało jak miano kogoś, kto trwoni cenny czas nauczyciela, miast odrobić zadane mu lekcje.

- Dobrze, już dobrze! – młodzieniec cofnął się jeszcze dalej, tym razem praktycznie przewracając krzesło, a przy tym samego siebie. – Zrozumiałem! – podniósł do góry obie ręce i dodał: - To mój pierwszy raz, proszę o wyrozumiałość! Jeszcze nigdy nie...

- Nauczę cię – szepnął Octavio. – Conrado ci ufa, ale ja nie. Jednakże wierzę w jego osąd, dlaczego dowiesz się tego, co wiedzieć musisz. Rób dokładnie to, co ci powiemy, a być może przetrwasz.

Głośne przełknięcie śliny było jedyną odpowiedzią.

***

Dominic Benavídez siedział samotnie w jednym z niezliczonych pokoi swojej rezydencji. W ręce trzymał dwie fotografie, matki i brata.

- Nigdy tego nie zrozumiałaś, prawda? Twój mąż otworzył przede mną nowy świat. Dbał o mnie. Gdyby nie on, nie byłbym tym, kim jestem teraz. Byłbym nikim. Zobacz, co stało się z twoim drugim dzieckiem. Stracił ukochaną, błąka się gdzieś po jakiejś zapadłej dziurze, praktycznie bezdomny, licząc na łaskę mężczyzny określanego jako El Loco. Musiałem ratować ich obu, Ethana i Orsona, przed Scyllą, zostać szefem organizacji, przewodzić tą bandą chłystków tylko po to, żeby się od nich odczepili. Nie...- powiódł palcem po twarzy Gabrielli, uśmiechając się smutno. – Nie tylko po to. Scylla pomnoży mój majątek. Z moimi możliwościami z łatwością ukryję zdobyte dzięki niej pieniądze, nie mówiąc już o wpływach, jakie przez to zyskam. Nikt nie będzie w stanie sprzeciwić się mojej woli. Nawet ty...- spojrzał na zdjęcie młodszego z braci. – Nawet ty...Jeżeli zechcę, wszystko, co posiadasz, będzie moje. Chyba, że...- odłożył fotografię matki na stolik stojący obok fotela i znów wrócił wzrokiem do drugiego zdjęcia -...chyba, że zachowasz się dokładnie tak, jak tego od ciebie oczekuję. Wtedy będziemy braćmi, Ethan, prawdziwymi braćmi, na dobre i na złe...

***

Ojciec Juan ze spokojem godnym księdza, którym zresztą był, wysłuchiwał spowiedzi Pablo Diaza, szefa miejscowej policji. Czuł prawdziwy żal tego człowieka, ze słów funkcjonariusza aż bił smutek i przeszłość, mnogość straconych szans.

- Pragnąłem odebrać ten zamek...- szeptał ojciec Victorii. Zabrać mu go za wszelką cenę. A przecież to Cosme jest prawowitym właścicielem El Miedo...Ja tylko...- Diaz zawahał się na moment, otarł rękawem płynące mu z oczu łzy i dokończył...- ja tylko chciałem go kupić, kiedy wyniknęła ta cała sprawa ze starym Zuluagą i po prostu nie zdążyłem...Brakło mi kilku godzin na zebranie całej sumy...Od tamtej pory nienawidziłem jego syna tylko dlatego, że mnie uprzedził...Moje życie zostało przytłumione przez alkohol, źle oceniałem ludzi, raniłem tych, którzy na to nie zasłużyli...- rozszlochał się Pablo. – A potem byłem zbyt dumny, żeby go przeprosić...

- Bóg widzi twój żal i wybacza – odezwał się cicho duchowny, po czym udzielił Diazowi rozgrzeszenia za ten i parę innych grzechów. – Idź w pokoju i pamiętaj, że zawsze jest czas, by naprawić wyrządzone krzywdy – w ten, czy w inny sposób.

Pablo kiwnął głową, wstał z klęczek i opuścił kościół, pokrzepiony na duszy. Obiecał sobie, że od tego momentu stanie się podporą nie tylko dla córki i jej narzeczonego, ale i wszystkich mieszkańców Valle de Sombras, którzy będą w potrzebie. Zacznie zachowywać się jak na prawdziwego policjanta przystało, a nie jak – jakby to zapewne ująłby Javier Reverte – wrzód na d***e.

***

Biegła przed siebie do utraty tchu. Nawet, gdyby chciała, nie mogłaby się zatrzymać, zastopować, nawet po to, by się czegoś napić. W gardle jej zaschło, a zimny, późno grudniowy wiatr groził przeziębieniem. Musiała jednak odreagować w jakiś sposób. Najpierw choroba jednego z synów, potem ta cała sprawa ze strzelaniną, a na dodatek jeszcze jej brat. Jak on śmiał?! Zjawia się po siedmiu latach milczenia i na dodatek przychodzi sobie do szpitala jak gdyby nigdy nic! I to jeszcze po tym wszystkim, co się między nimi wydarzyło! Przeklęty Hugo, wybrał idealny moment na swój powrót, dokładnie wtedy, gdy Leonor jest roztrzęsiona i wciąż próbuje dojść do siebie po zajściu pod kawiarnią. Dlaczego właśnie teraz?!

Policzki zaczerwieniły jej się od biegu i od powstrzymywanego płaczu, ale nie potrafiła przestać. Pragnęła tylko pędzić tam, gdzie nogi poniosą, byle dalej od koszmaru.

Przeznaczenie jednak zdecydowało zupełnie inaczej. Kiedy gwałtownie skręciła w lewo, omijając jedno z rosnących w pobliżu drzew, z impetem wpadła na coś miękkiego, co lekko drgnęło, ale nie ustąpiło z drogi.

- Leonor? – usłyszała czyjś zdumiony głos, równocześnie czując, że dłonie obcego powstrzymują ją przed dalszym biegiem. – Co się stało? – zaniepokojenie było nie tylko słyszalne, ono wręcz dało się odczuć, wibrujące w powietrzu. – Lorenzo poczuł się gorzej? Albo Jaime?

- Nie, nie...- wyszeptała, łapiąc głęboko i szybko powietrze, raz za razem, jak tonący, który właśnie wypłynął na powierzchnię wody. – Oni...w porządku...To ja...to znaczy...

- Ciii...- pewne znane jej już ramiona otoczyły kobietę po raz drugi w ciągu krótkiego odstępu czasu. – Spróbuj się uspokoić i powiedz mi, o co chodzi. Skoro chłopcy są bezpieczni, co cię tak wzburzyło?

- Hugo...- odpowiedziała cicho, na tyle, że Ethan nie zrozumiał.

- Powtórz, proszę. Mój Boże, cała się trzęsiesz.

- To nic takiego...- wyszlochała, a jej oddech powoli zaczął wracać do normy. Daleko mu jednak jeszcze było do spokojnych wdechów i wydechów. – Ktoś, kogo dawno nie widziałam, kto nie powinien tutaj być, zjawił się znowu w moim życiu i...

Crespo już dawno poprzysiągł sobie, że nigdy nie pozostawi kobiety samej, gdy ta będzie płakać. Wciąż obwiniał się za to, że wtedy, wiele dni temu, nie spytał Sol, co przywiodło smutek do jej pięknych oczu. Popełnił ten błąd z Marią, nie powtórzy go z córką Camilo. Dlatego delikatnie chwycił podbródek Leonor, skłaniając kobietę, by spojrzała na niego, po czym delikatnie otarł łzy z jej policzków.

- Posłuchaj. Nie mam pojęcia, kim jest człowiek, o którym mówisz, ale jednego jestem pewien – nic ci nie grozi. Nie pozwolę, żeby cię skrzywdził, rozumiesz? Ani ciebie, ani twoje dzieci. Zdaję sobie sprawę, że widzisz mnie po raz drugi w życiu, ale bądź pewna, że możesz mi zaufać. Poza tym wiem, że rozmawiałaś o mnie z Cosme, a pan na El Miedo chyba mnie lubi - mrugnął wesoło do matki chłopców.

- To nie tak – odpowiedziała mu już prawie normalnym tonem. – On nie jest niebezpieczny, po prostu nie chcę go widzieć, nigdy więcej...Jakiś czas temu wybrał inną drogę, nie tą, którą powinien, porzucił coś, co powinno być dla niego najistotniejsze i odszedł, a teraz znów tu jest i uzurpuje sobie prawa do czegoś, co stracił na własne życzenie.

Zmarszczył brwi, zastanawiając się, o kogo może chodzić. Czyżby były mąż Leonor, ojciec Jaime i Lorenzo? Na to wskazywały strzępki informacji, jakich mu udzieliła. Ale równie dobrze może to być postać z dalszej przeszłości, jakiś chłopak, wielbiciel, ktokolwiek. Nie śmiał jednak pytać, zbyt mało się znali, by wolno mu było wypytywać o prywatne sprawy kobiety. Było jednak coś innego, co mógł zrobić. Mógł – i chciał.

- Wiesz co? Mam straszną ochotę na hamburgera. Przez pewien czas mieszkałem w Stanach i tam codziennie pożerałem po kilka tych cudownych bułek, a jeśli dodasz do nich jeszcze właściwy sos...Niezapomniana sprawa. W Valle de Sombras nie ma niestety miejsca, gdzie mógłbym je kupić, więc przygotowuję je osobiście, w kuchni El Miedo. Cosme patrzy na mnie jak na dziwaka, preferując zdecydowanie innego rodzaju posiłki, ale raz przyłapałem go na wykradaniu tych specjałów z mojego talerza. A to znaczy, że chyba nie są takie złe. Zapraszam cię do zamku na hamburgerową ucztę, co ty na to?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Stokrotka*
Mistrz
Mistrz


Dołączył: 26 Gru 2009
Posty: 17542
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:20:20 13-08-15    Temat postu:

10. Pia

    Ludzie kłamią. To coś równie instynktownego jak oddychanie. Kłamiemy, ponieważ nic nie jesteśmy w stanie na to poradzić.


Kłamstwa. Wypełniały jej życie od dnia narodzin i pewnie wypełniać je będą aż do jej śmierci. Gdy była jeszcze słodko naiwna, miała nadzieje, że „rodzice” oszukiwali ją dla jej dobra. Bo nie chcieli, żeby się dowiedziała, że jest adoptowana. Że nie jest ich biologicznym dzieckiem, choć traktują ją jak swoje. Płonne nadzieje. Nie mówili, bo najzwyczajniej świecie nie mogli, poza tym mogło by się to dla nich źle skończyć. Zresztą – nigdy też nie traktowali jej jako prawdziwego dziecka. O które trzeba się troszczyć, które trzeba wychować, pocałować na dobranoc, powiedzieć „kocham Cię” bądź „uważaj na siebie”. Obydwoje byli na to zbyt pyszni i wyniośli.
Kiedy miała 16 lata chciała po prostu znaleźć kogoś kto by ją pokochał. Bezgranicznie. A może nawet i wbrew rozsądkowi. Ślepo i ufnie. Bo najgorsze są te momenty, kiedy jesteś samotny i pomimo wielkiej liczby osób uczestniczących w Twoim życiu, pustka wypełnia całego Ciebie. Kiedy słowa cisną Ci się na usta – może zbyt ostre i gorzkie, ale prawdziwe – wiesz jednak, że nikomu nie potrafisz zaufać. Musisz więc dalej dusić wszystko w sobie i czekać. Czekać aż w końcu ta jedyna osoba Cię odnajdzie. A wtedy będziesz mógł wyrzucić wszystko z siebie.
Dla niej taką osobą był Rodrigo. Wiadomość o tym, że została adaptowana była jak kropla przepełniająca czarę goryczy. Już nie mogąca jej skrzywdzić czy zranić, bo za dużo ich wcześniej było, żeby ta jedna była wstanie spowodować spustoszenie godne huraganu. Była jednak istotna. To co tak długo kiełkowało w jej głowie, z początku nieśmiało, jakby za samą myśl o ucieczce z domu, mogła zostać ukarana czy przyłapana, z biegiem czasu coraz śmielej i odważniej. Aż w końcu stało się. I pomimo tych długich rozmyślań wcale nie byłą przygotowana. Większość czasu zastanawiała się jak mogłoby to wyglądać. Jak sama czułaby się bez nadzoru rodziców, wreszcie mogąc robić to co ona będzie chciała, a nie co wypadało. Gdy jednak wylądowała na ulicy, z plecakiem na ramionach, a w nim jedynie garstką swoich rzeczy i małą ilością pieniędzy, jej wyobrażenia zostały brutalnie stłamszone przez rzeczywistość.
Gdy nie masz gdzie spać albo czego zjeść bardzo szybko dowiadujesz się jak wiele jesteś wstanie zrobić byle to tylko mieć. Płakała wtedy na ławce w parku, gdy go poznała. I skłamałaby, gdyby powiedziała, że wyglądał okropnie. Wprost przeciwnie. Był arogancki i pewny siebie. A do tego wszystkiego cholernie męski. Podszedł do niej i powiedział, że nie warto płakać z powodu faceta i zanim się zorientowała, tłumione przez te wszystkie lata uczucia, wypełzły jeden za drugim na światło dzienne. Może to był jej pierwszy błąd. Powiedzenie mu wszystkiego. Była jednak załamana. Nie miała grosza przy duszy, dachu nad głową, zaczynała nawet myśleć o powrocie do domu. Chowając swoją dumę do kieszeni, przełykając gorycz klęski i rozczarowania. I właśnie wtedy – w jednym z najgorszych momentów jej życia – pojawił się on. Niczym rycerz w lśniącej zbroi i na białym rumaku, ratując ją.
Dopiero później dotarło do niej, że nic nie ma za darmo. Wypełnił pustkę w jej życiu. Znalazła kogoś kogo mogła kochać całym sercem, kogoś komu mogła ufać. Była w raju. Obdarowywał ją prezentami, był słodki i czuły. Później jednak z dnia na dzień, jego zachowanie zaczęło ulegać zmianie. Był coraz częściej zły, poirytowany. I przyszło jej zapłacić za wszystko.

    Każda ludzka istota spędza większość życia na poszukiwaniu pretekstów pozwalających mu osłabić własne wyrzuty sumienia. Wymazać ustępstwa i kompromisy. Potrzebuje podłości innych, żeby samemu czuć się mniej podłym. To wyjaśnia żal, zakłopotanie, a nawet urazę jakie budzą Ci, którzy nie ulegli słabości.


Oderwała się od smutnych wspomnień, chowając poniszczone zdjęcie do małej, drewnianej szkatułki i chowając na górnej półce szafy. Dolina Cieni – cóż za oryginalna nazwa dla miasteczka – była momentami naprawdę przygnębiająca. Większość ludzi była taka szara, nijaka. Tłum ginący w tłumie. Przyjechała do siostry, ale ta jak widać nie bardzo chciała ją znać. Ignorując swoją rekonwalescencję oraz policję szukającą tego kto ją postrzelił, wyjechała sobie w najlepsze Bóg raczy wiedzieć gdzie. Zostawiając ją samą z tym całym galimatiasem.
Nie żeby miała jej to specjalnie za złe. Miały chyba zbyt podobne charaktery, by móc się dogadać, nie wspominając o nawiązaniu prawdziwej, siostrzanej więzi. Była to jednak krew z jej krwi i z czystej ciekawości chciała lepiej Grete poznać. Nie ma sensu nad tym jednak debatować. Co się stało to się nie odstanie. Zresztą – jak widać jej przeszłość wcale nie zamierzała odpuścić. I kto by pomyślał, że to właśnie tu go spotka.
- Wyglądasz jakbyś zastanawiała się jak przygotować idealne morderstwo. Kto jest tym szczęśliwcem? - mruknął kpiąco Erick, wchodząc do jej pokoju bez pukania i rozkładając się na jej łóżku
- Ty – odparła w tym samym tonie, zrzucając jego brudne buty z jej pachnącej lawendą pościeli – Nudzi Ci się?
- No wiesz, Twoja kochana siostrzyczka wyjechała, zostawiając mnie samego.
- To poszukaj sobie gdzieś przyjaciółki
- Ależ ty dzisiaj cięta jesteś. Coś Cię ugryzło?! - spytał obrażonym tonem, bawiąc się końcówkami jej włosów
- Po prostu rozdrażniona – mruknęła cicho, kładąc się obok niego i wtulając głowę z zagłębienie jego szyi
- Zostawiła Ci to wszystko? - spytał po chwili cicho, spokojnym ruchem gładząc jej lśniące włosy
- Tak – odparła krótko, milknąc szybko, jakby chcąc na chwilę zapomnieć gdzie się znalazła.

- Och no co?! Nie patrz się tak na mnie – ofuknął ją wesoło, wtaszczając do salonu pachnące drzewko bożonarodzeniowe – A zamiast się bezmyślnie gapić lepiej poszukaj jakiś świecidełek. Może coś tu jednak znajdziesz – mruknął cicho już bardziej do siebie, bo Pia z wesołym uśmiechem na ustach, opuściła salon, kierując się na strych.
Przesunęła mocno zakurzoną skrzynię, kierując się bardziej do środka, przypominając sobie o swojej idiotycznej alergii na kurz. Nie miała zamiaru zostawać tutaj dłużej niż by było trzeba, od razu więc przeszła do przeszukiwania pudeł, skrzyń, a nawet regałów, mając nadzieję, że albo szybko znajdzie te durne ozdoby choinkowe i będzie mogła się wyjść albo szybko ogarnie, że tu ich nie ma. Tak czy siak wolałaby się stąd ulotnić.
Z dziwnym z jej strony zaciekawianiem otworzyła jedną ze skrzyń, krzywiąc się i kichając z powodu wznieconego kurzu. Papiery. Mnóstwo papierów, kartek, notatek – starych, zakurzonych i podniszczonych. Wzięła do ręki pierwszą z brzegu, wczytując się w małe, krzywe pismo.

Zniszczył mnie. A przynajmniej tak myśli. I kiedy uśmiecha się tym swoim cwanym, triumfującym uśmiechem, wiem, że zrobię wszystko by go zetrzeć z jego przystojnej twarzy. Z tego prostego powodu, że jest on kierowany do mnie. Mam ochotę krzyczeć. Drzeć się wniebogłosy. Zrobić z siebie wariatkę, ale nie pozwolić mu na takie łatwe zwycięstwo. Ale choć uważa, że jestem głupsza, doskonale wiem, że nie mogę sobie na to pozwolić. Muszę przyjąć gorycz porażki bez zbędnych spektakli. Zresztą jest coś czego nawet Fernando Barosso o mnie nie wie. Potrafię czekać. I poczekam ile trzeba.

Kartka urwała się w połowie, jednak ciekawość Pii nie została zaspokojona. Usiadła na brudnej podłodze, całkowicie zapominając o swojej alergii, wyciągając kolejny stos papierów. Były to jednak zdjęcia. Przeglądała jedne za drugim, nie bardzo wiedząc kto na nim jest, twarze były jednak lekko znajome. Już miała z powrotem wrzucać je do skrzyni, gdy jej uwagę przyciągnęła fotografia kobiety. Łudząco podobnej do niej samej. W dość idiotycznym impulsie, pogładziła włosy jakby przez zdjęcie chciała zbadać ich fakturę i miękkość. Radośnie uśmiechała się do aparatu, a wesołe ogniki tańczyły jej w oczach. Z jej twarzy wyzierała ufność. Była piękna. Łzy cisnęły się jej do oczu, powstrzymała je jednak przygryzając dolną wargę.
- Co jest, nie możesz znaleźć? - spytał Erick, bezceremonialnie wchodząc do środka i zastając ją w pozycji siedzącej, umorusaną kurzem z potarganymi włosami i lekko zaczerwienionymi oczami.
Wigilia Świąt Bożego Narodzenia wcale nie kojarzyła się jej szczęśliwie. Nie można się cieszyć na nadejście czegoś co tak naprawdę nic dla Ciebie nie znaczyło. Pchnęła ciężkie drzwi El Paraiso, wchodząc śmiało do środka. O dziwo – lokal wcale nie świecił pustkami. Jak widać nie wszyscy mają to szczęście by być w domu z rodziną.
- Zapijasz smutki? - spytała swobodnie, podchodząc do kontuaru.
- Ciekawe, że akurat teraz się pojawiasz – mruknął z lekka kpiąco, biorąc kolejny duży łyk whiskey, ewidentnie chcąc zapomnieć
- Cóż ... to że akurat na Ciebie musiałam trafić w tej zapadłej dziurze nie znaczy, że mam Ci się rzucać w ramiona, mój wybawicielu – rzuciła wesoło, zasiadając koło niego i prosząc barmana o dokładnie to samo
- Nie mam dzisiaj ochoty rozprawiać o przeszłości.
- Wolisz utopić smutki w alkoholu?
- Skoro to mi pozostaję – uciął krótko, nie mając ochoty zagłębiać się w to czemu w ogóle się tu znalazł. Nie wspominając o tym dlaczego nadal tu jest z kolejną już szklanką whiskey.
Spojrzała na niego z ukosa, zdając sobie sprawę, że choć nigdy by tego nie przyznał, to jednak są do siebie podobni. Ta sama zaciętość, skrytość. Uśmiechnęła się do siebie na wspomnienie kiedy to on ją wypytywał o wszystko i starał się jej pomóc, choć uparcie tego odmawiała. Dziś jak widać role się odwróciły.
- To nie koniec świata – powiedziała po chwili ciszy, zdając sobie sprawę jak to banalnie brzmi w jej ustach – Pytałeś kiedyś czemu nigdy nie chciałam powiedzieć Ci skąd miałam te narkotyki. Ponieważ za bardzo go kochałam, by zranić go w ten małostkowy sposób. Ponieważ stał się najbliższą mi osobą w momencie, w którym nie miałam nikogo. Ponieważ zawdzięczałam mu zbyt dużo. Do zobaczenia panie mecenasie. Mamy jeszcze dużo spraw do wyjaśnienia – dodała na końcu, klepiąc go lekko w ramię.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5853
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 16:32:10 16-08-15    Temat postu:

11. CAMILO/LUCAS/ARIANA/HUGO

Camilo siedział w kawiarni w szlafroku nałożonym na piżamę, bębniąc palcami o blat i czekając na swoją córkę. Nie czuł się tak od kiedy wyszła na swoją pierwszą randkę w wieku piętnastu lat. Teraz miała lat trzydzieści trzy, dwójkę dzieci na wychowaniu i ciężko pracowała na ich utrzymanie. Jeszcze nigdy nie zdarzyło jej się wrócić o tak późnej porze i właściciel kawiarni zaczął się już niepokoić. Kiedy właśnie postanowił, że ubierze się i pójdzie poszukać Leonor, dał się słyszeć szczęk klucza w zamku i drzwi otworzyły się.
W wąskim paśmie światła z ulicznej latarni, Camilo dostrzegł swoją córkę, która na palcach skradała się przez kawiarnię, zmierzając na górę, do mieszkania.
- Dokąd to, młoda damo?
Leonor zastygła na schodach niczym nastolatka przyłapana na gorącym uczynku.
- Myślałam, że już śpisz - powiedziała, a Camilo zerknął na nią spode łba.
- I to ma być usprawiedliwienie?
- Nie wiedziałam, że muszę się usprawiedliwiać.
- Bo nie musisz - przyznał mężczyzna, przeczesując palcami siwe włosy. - Ale mogłaś chociaż zadzwonić i uprzedzić, że przyjdziesz później. Wiedz, że Jaime o ciebie pytał. Jest na górze, przywiozłem go dziś ze szpitala. A doktor Vazquez mówi, że wypisze Lorenza na święta. Nie ma potrzeby, by spędził tam Boże Narodzenie. Gdzie byłaś?
- Czy to przesłuchanie?
- Po prostu pytam. - Camilo uniósł ręce w geście poddania. Nie chciał wyjść na wścibskiego, nadopiekuńczego ojca, ale prawda była taka, że martwił się o Norrie, szczególnie po tym jak dowiedział się, że miała nieprzyjemne starcie z Hugiem w szpitalu. - Słyszałem, co się dzisiaj stało.
- No tak... Wieści szybko się rozchodzą w tej mieścinie. - Leonor prychnęła z lekkim oburzeniem. Piwo, które wypiła podczas hamburgerowej uczty z Ethanem Crespo, uderzyło jej do głowy. Nigdy nie piła, ale ten jeden raz zrobiła wyjątek. - Twój kochany synek pewnie przyszedł się poskarżyć.
Nie chciała tego powiedzieć, a przynajmniej nie na głos. Od lat miała żal do Huga za to, że przyjął posadę u Fernanda Barosso i o to, że odszedł z domu. I choć sama mu powiedziała, żeby wynosił się z ich życia, zawsze miała nadzieję, że jednak tego nie zrobi. Potem przez siedem lat żyła w nadziei, że jej młodszy braciszek wróci, ale tak się nie stało. A teraz pojawiał się znikąd i śmiał zbliżyć się do jej dzieci. Nie mogła mu tego wybaczyć. Nie pomagał też fakt, że Hugo zawsze był ulubieńcem rodziców. A przynajmniej ich matki. Był niezwykle podobny do Sonii, ona wdała się raczej w ojca, ale od kilku lat jakby się od siebie oddalili. Leonor miała wrażenie, że Camilo ma jej za złe to, że kazała Hugowi usunąć się z ich życia.
- Miałeś z nim kontakt przez ten cały czas, prawda? - zapytała po chwili, a kiedy Camilo milczał, upewniła się, że ma rację. - Nie mogę uwierzyć, że mi nie powiedziałeś!
- A co miałem ci powiedzieć? - zapytał mężczyzna czując, że traci cierpliwość. - Nigdy nie zadawałaś pytań, a byliście bezpieczniejsi nie wiedząc, że Hugo jest w pobliżu.
- Więc to prawda? - Leonor poczerwieniała ze złości. - Wpakował się w jakieś bagno i to przez niego Jaime omal nie zginął? Boże, zabiję go!
- Przestań, Norrie! To nie jego wina!
- A czyja? Trzymał się z daleka i wszystko było w porządku, a nagle wraca i jakieś zbiry próbują zamordować mi dziecko!
- Nigdy nie trzymał się z daleka - wyjaśnił Camilo, uspokajając głos i spoglądając na córkę ze skruchą, jakby to była jego wina. - Zawsze był w pobliżu. Czuwał nad tobą i chłopcami. Myślałaś, że jestem w stanie zarobić tyle, by starczyło na opiekę nad Lorenzem? To Hugo finansował jego leczenie.
Leonor wyglądała jak rażona piorunem. Nigdy nie zdawała sobie z tego sprawy, ale teraz kiedy o tym pomyślała, wydało jej się dziwne, że Camilo byłby w stanie zarobić tyle pieniędzy, kiedy kawiarnia wiecznie świeciła pustkami. Przez ten cały czas Hugo był w mieście i to on podsuwał pieniądze ojcu. Że też wcześniej na to nie wpadła! Dreszcz przebiegł jej po plecach, kiedy pomyślała, że Hugo zarobił je zapewne w niezbyt uczciwy sposób. Nie mogła jednak mieć o to pretensji. Gdyby nie one, Lori'ego mogłoby już nie być wśród żywych.
- Idę się położyć - oznajmiła, nie patrząc na ojca, żeby się nie rozpłakać. - Jestem zmęczona.
Camilo siedział jeszcze przez chwilę, po czym wstał i zerknął na dopiero co wstawioną szybę w oknie, którą niedawno zbili Templariusze. Nie ulegało wątpliwości, że Hugo rzeczywiście się w coś wpakował i że ci ludzie dosięgli go aż tu.

***

- Wariat z ciebie, wiesz? Po kiego grzyba wypisywałeś się na własne życzenie?
Lucas wzruszyłby ramionami, ale zranione lewe ramię mu na to nie pozwalało. Nie miał zamiaru spędzić Świąt Bożego Narodzenia w szpitalu, gdzie jedyną rozrywką było oglądanie telewizji. Wolałby poczytać jakąś książkę, ale nie był w stanie nawet przewracać stron, więc nie miało to najmniejszego sensu. Zresztą, miał wrażenie, że tam wszyscy traktują go jak bohatera. Kilka dni po strzelaninie przed kawiarnią miejscowa policja przysłała mu bukiet kwiatów. Lucas uśmiechnął się do własnych myśli, kiedy dotarło do niego, że Diaz pewnie nie miał z tym nic wspólnego.
Magik odebrał go z kliniki i zabrał do mieszkania, choć nie wyglądał na zadowolonego. Był zły na przyjaciela od czasu, kiedy się dowiedział, że chce wstąpić do Templariuszy. Nie poruszał jednak tego tematu w nadziei, że Hernandez sam zacznie rozmowę. Lucas natomiast nie miał pojęcia od czego miałby zacząć. W tym stanie mógł pomarzyć, żeby wrócić w najbliższym czasie do pracy, a co dopiero pchać się do paszczy lwa.
Nie widział się z Hugiem od momentu, kiedy poprosił go o pomoc i wydawało mu się, że powinien dać Delgado czas do namysłu. Lucas czuł się dość głupio, wykorzystując go w ten sposób. Ostatecznie, uratował Jaime, bo to należało zrobić, a nie dlatego, że dzięki temu mógł liczyć na dług wdzięczności albo, jak twierdził Cosme Zuluaga, pogodzenie się z Arianą i odzyskanie jej względów. Wiedział, że sprawy z panną Santiago nie były takie proste i choć wiele by dał, by mu wybaczyła, zdawał sobie sprawę, że to skomplikowane. Irytowało go zachowanie właściciela El Miedo, który wtrącał nos w nie swoje sprawy. Może i był przyjacielem Ariany, ale według Hernandeza zbyt przesadnie jej matkował. Powiedział nawet, że traktuje ją jak córkę. Problem w tym, że Ariana miała rodziców i to zwyczajnych, kochających ją rodziców. Nie potrzebowała kolejnego ojca tylko osoby, która będzie się o nią troszczyć podczas jej pobytu w Valle de Sombras. Jeśli Cosme był właśnie tą osobą, to w porządku, ale Lucas wolałby, że Zuluaga nie rzucał bezpodstawnych oskarżeń i nie starał się rozdzielić go z Arianą. Jeśli dziewczyna zdecyduje się nie wybaczać Hernandezowi, to powinna to być wyłącznie jej decyzja, nikogo innego.
- Halo, ziemia do Harcerzyka! Jesteś tam jeszcze? - Javier pomachał mu przed oczami ręką, sprowadzając go na ziemię. - Ułożyłem ci poduszki, powinno być ci wygodnie. Chociaż nie rozumiem, dlaczego się uparłeś, by wrócić do swojego mieszkania. U nas byłoby ci wygodniej niż w tej norze...
Magik rozejrzał się z niesmakiem po wnętrzu małego mieszkanka, gdzie tynk odchodził od ścian. Lucas roześmiał się szczerze na ten widok i rzucił się na łóżko, na którym jego przyjaciel dopiero co ułożył wyżej poduszki.
- Taa, jeszcze mnie tam brakowało - powiedział ze śmiechem, spoglądając na blondyna. - Miałbym zwalić się na głowę przyszłemu małżeństwu i twojej matce? Raczej spasuję. Wolę trzymać się z daleka od dramatów.
- No tak - zaczął złośliwie Reverte, siadając na brzegu łóżka i spoglądając na Harcerzyka spode łba - bo ty wolisz kryminały.
- Jeśli masz na myśli...
- Tak, dokładnie mam to na myśli! Nie poruszyłeś tego tematu od kilku dni!
- Nie mam pojęcia, co chcesz ode mnie usłyszeć.
- Nie wiem. - Magik podrapał się po głowie udając, że się nad czymś zastanawia. - Może to, że leki przeciwbólowe zaćmiły ci umysł albo że w czasie operacji uaktywniło się twoje "drugie ja", to odpowiedzialne za głupie, lekkomyślne i niebezpieczne decyzje i że teraz, kiedy już doszedłeś do siebie, zmieniłeś zdanie co do swojego idiotycznego planu wstąpienia do Templariuszy!
- Nie mogę cię zapewnić, że zrezygnowałem z tego planu. Nadal o nim myślę.
- To dowodzi, że jesteś totalnym durniem, Harcerzyku. - Javier pokręcił głową z dezaprobatą, nie wiedząc, co może więcej powiedzieć, by przekonać przyjaciela do zmiany decyzji.
- Chodzi o to, że... - Lucas zawahał się. Nie powinien mu tego mówić, ale w końcu Magik był jego przyjacielem. Mógł mu zaufać. - Jest coś, czego o mnie nie wiesz.
- Zamieniam się w słuch.
- Jestem agentem FBI.
- Okay... - Javier założył ręce na piersi, nie wiedząc, do czego zmierza ta rozmowa. - Czekam aż mi powiesz to, czego nie wiem.
- Wiedziałeś o tym? - Lucas był w szoku.
- Proszę cię, Harcerzyku. - W głosie blondyna dało się słyszeć butną nutę, kiedy prychnął lekko na te słowa. - Zapomniałeś, że jestem Magikiem? Sprawdziłem cię.
- No tak, jasne. - Lucas opadł z powrotem na poduszki. - Więc pewnie znasz też powód, dla którego przyjechałem do miasteczka.
- Oficjalny to kontrolowanie poczynań Pabla Diaza. Nieoficjalny - pogoń za miłością twojego życia. Nic nowego.
- Niezupełnie. - Hernandez zawahał się widząc, że zaintrygował Magika tymi słowami. - Jestem tutaj na przeszpiegach.
- No tak, chcesz się dowiedzieć, co kombinuje Diaz - dodał Javier, kiwając głową na znak, że rozumie. - Z kim się spotyka, z kim robi interesy, jakie machlojki ma na swoim koncie...
- Powiem tak - przerwał mu policjant, podnosząc zdrową prawą rękę, by go uciszyć. - Diaz to tylko przykrywka. Prawdziwy powód, dla którego tu jestem to właśnie Templariusze.
Javier przez chwilę otwierał i zamykał usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie wychodził z nich żaden dźwięk. Myślał, że nic nie da się ukryć przed jego bystrymi oczami i umiejętnościami hakerskimi, a jednak.
- Co masz na myśli? - zapytał, zupełnie zapominając o swojej złości na rannego policjanta.
- Templariusze od dawna starają się poszerzyć rynek zbytu. Docierali już wcześniej do Stanów, ale nie na taką skalę jak ostatnimi czasy. Sprzymierzyli się z Juarez Cartel i teraz produkują coraz to groźniejsze mieszanki. A ludzie w Stanach są na tyle głupi, że to kupują.
- Niech zgadnę: więcej w tym świństwa niż prawdziwych narkotyków? - Magik zmrużył oczy, kręcąc głową. Świat stawał na głowie.
- Bingo. Może i nie nazwałbym tego dopalaczami, ale to naprawdę niebezpieczne gów*o.
- A co to ma wspólnego z tobą?
- Dostałem propozycję wyjazdu, żeby dowiedzieć się czegoś z samego źródła. Tu, w Meksyku, jest o wiele łatwiej o informacje. W Texasie ludzie nabierają wody w usta. Problem polega na tym, że nadal nie wiemy co szmugluje kartel, jaki dokładnie jest skład tego badziewia. Wiemy jedynie, że już jest kilka ofiar śmiertelnych. Podejrzewamy też, że cokolwiek to jest, Los Cabaileros Templarios w porozumieniu z Juarez Cartel prowadzą coś w rodzaju eksperymentu. Chcą chyba stworzyć "mieszankę doskonałą". - Lucas zakreślił w powietrzu cudzysłów zdrową ręką i zasępił się. - Nie chciałem się podejmować tego zadania. Mój dziadek mnie polecił, ale mi nie uśmiechało się na własne życzenie pchać w to bagno. Co prawda miałem tylko zrobić wywiad środowiskowy, zdobyć trochę informacji, a że mam podwójne obywatelstwo, nie było z tym problemu. Kiedy jednak dowiedziałem się, że Ariana przeprowadziła się do tego miasteczka, uznałem to za znak i bez wahania zadzwoniłem do mojego przełożonego Jasona i dostałem tę pracę.
- A teraz chcesz zinfiltrować Templariuszy? - Magik wydawał się być w lekkim szoku, ale nie zmienił swojego stanowiska w tej sprawie. - Chcesz zdobyć informacje od środka? Cholera, Luke, przecież nie musisz do nich wstępować. Mogę popytać, mam różne kontakty...
- Nie rozumiesz. Muszę to zrobić. Nawet twoje kontakty w tym przypadku się nie sprawdzą. A po tym, co ostatnio odwalili Templariusze... Chcieli skrzywdzić niewinne dziecko. Wyobraź sobie, ilu ludzi mogą jeszcze skrzywdzić. Trzeba położyć temu kres.
- Masz rację - przyznał Magik, ale nadal nie wyglądał na przekonanego. - Ale zapominasz o jednym: nie jesteś niezniszczalny.
- Poradzę sobie. Z pomocą Delgado i twoją, jeśli się zgodzisz.
- Mam ci pomóc w zabiciu się? Równie dobrze mogą ci podasz sznur i podstawić krzesło.
- Proszę cię tylko, żebyś się zastanowił - powiedział łagodnie Hernandez i Magik skinął głową na znak, że tak zrobi. - Byłbym zapomniał! Dzięki, że zająłeś się Oscarem. To dużo dla mnie znaczy.
- Daj spokój. - Javier, machnął ręką, wstając z miejsca. - Wpadnij do nas na Boże Narodzenie. Nikt nie powinien być sam w święta.
Lucas pokiwał głową i uśmiechnął się blado do przyjaciela. Kiedy drzwi zamknęły się za Magikiem, pogrążył się w smętnych rozmyślaniach. Wiedział, że to, co chce zrobić jest niebezpieczne, ale musiał spróbować.

***

Ariana czuła się niekomfortowo w towarzystwie Guillerma Alanisa. Nie widzieli się prawie dziesięć lat, od czasu wypadku. Wcześniej też nigdy nie byli ze sobą zbyt blisko. On był przyjacielem Lucasa i często się widywali, ale nigdy jakoś nie potrafili znaleźć wspólnego języka. Will zawsze imprezował, był towarzyski, dowcipkował i gadał jak najęty. Teraz jednak zmienił się nie do poznania - był cichy i zamknięty w sobie i to głównie dziewczyna musiała ciągnąć go za język. Czuła się z tym strasznie głupio tym bardziej, że musiała z nich jechać do Monterrey.
Lucas poprosił ją, by załatwiła kilka spraw w związku z przewiezieniem Oscara. On sam nie był w stanie, więc zgodziła się mu pomóc. Guillermo zapytał czy może jej towarzyszyć - wyglądał na dziwnie spiętego i może właśnie dlatego był taki małomówny.
- Nie widziałem go od czasu wypadku - wyznał po dłuższej chwili ciszy, kiedy stali na korytarzu, przyglądając się przez szybę jak pielęgniarka poprawia Oscarowi poduszki. - Nie miałem odwagi.
Ariana spojrzała na chłopaka ze współczuciem. Tamtej nocy wiele stracił i na pewno sporo go kosztowało oglądanie przyjaciela w takim stanie. Ją również. Oscar Fuentes był jej jedynym prawdziwym przyjacielem, a teraz leżał na szpitalnym łóżku bezwładny, bez życia. Poczuła, że łzy napłynęły jej do oczu i natychmiast szybko zamrugała, żeby Will tego nie zobaczył. Jeszcze tego brakowało, żeby się przy nim rozkleiła! Na szczęście w porę pojawił się lekarz, dzięki czemu szybko wzięła się w garść.
[link widoczny dla zalogowanych], na oko trzydziestoletni, ciemnowłosy mężczyzna o zmęczonym, ale bystrym spojrzeniu, podszedł do nich i wyciągnął rękę, żeby się przywitać.
- Doktor Sotomayor - przedstawił się, uśmiechając się lekko do Ariany i Guillerma. Nie był to przesadny uśmiech - lekarz zdawał sobie sprawę z sytuacji i wiedział, że byłby on nie na miejscu. - Fizjoterapeuta.
- Fizjoterapeuta? Nie rozumiem. - Dziewczyna zerknęła na Gui, a zaraz potem na Oscara, który leżał w sąsiedniej sali, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że za szklaną ścianą omawiane są ważne dla niego sprawy.
- Oscar był bardzo długo nieprzytomny - ciągnął doktor Sotomayor cierpliwie wiedząc, że przyjaciołom chłopaka w śpiączce może być trudno. - Kiedy się obudzi będzie mu ciężko odzyskać całkowitą sprawność w mięśniach. Być może nigdy to nie nastąpi. Dlatego ważne jest, żeby nad tym pracować.
Arianę uderzył sposób, w jaki mówił o Fuentesie. Nie użył sformułowania: "jeśli się obudzi". Powiedział: "kiedy", a to znaczyło, że wierzył, iż jest to możliwe. Dziewczyna poczuła nagle potężną falę ulgi i nadziei, a także sympatii wobec ciemnowłosego lekarza, który właśnie dyskutował dalej z Gui. Szybko oprzytomniała i wsłuchała się w to, co ma jeszcze do powiedzenia mężczyzna w kitlu.
- Będę do niego zaglądał i monitorował jego kondycję. Wiem, że jego opiekun, pan Hernandez, mieszka w Valle de Sombras i ma napięty grafik, ale ważne jest też, żeby jego przyjaciele i rodzina odwiedzali go jak najczęściej. Zostało udowodnione naukowo, że pacjenci, którzy mają wsparcie bliskich, wracają do siebie o wiele szybciej niż inni. Odwiedzajcie go więc, mówcie do niego...
- Myśli pan, że on nas usłyszy? - Guillermo zerknął na Oscara, którego falowane włosy spoczywały na śnieżnobiałej poduszce, upodabniając go do Śpiącej Królewny.
- Nie wiem - przyznał doktor szczerze. Nie owijał w bawełnę i nie obiecywał im gruszek na wierzbie. - Ale warto spróbować, prawda? Pacjenci wybudzali się już po dłuższych okresach śpiączki, więc i w tym przypadku nic nie jest stracone.
- Dziękujemy, doktorze - powiedziała Ariana, czując wdzięczność do Sotomayora.
Zerknęła jeszcze raz na Oscara. Jeśli była szansa na to, że się obudzi i jeszcze kiedyś wybuchnie swoim zaraźliwym śmiechem, warto było spróbować wszystkiego.

***

Kiedy Fernando mu to powiedział, z początku uznał, że to żart. Roześmiał mu się w twarz i nie mógł przestać. Dopiero po kilku minutach doszedł do siebie i zdał sobie sprawę, że Barosso nie żartuje. Naprawdę organizował bożonarodzeniowy obiad. Hugo pomyślał, że to koniec świata, a już szczególnie wtedy, kiedy Fernando poprosił go, żeby zaprosił na święta swoją rodzinę i... Arianę Santiago. O ile zaproszenie Camila, Leonor i dzieci Hugo mógł jakoś zrozumieć, za cholerę nie wiedział, po co Fernando chciał widzieć w Boże Narodzenie tę wstrętną dziewuchę przy swoim stole. - Ta dziewczyna coś kręci - wyjaśnił Barosso w odpowiedzi, kiedy przechadzali się po ogrodzie na tyłach rezydencji. - Twierdzi, że pisze książkę o Valle de Sombras, ale wydaje mi się, że to dziennikarka i po prostu chce znaleźć na mnie jakieś brudy. Muszę jej pokazać, że nie jestem ciekawym materiałem. Chcę wiedzieć, co kombinuje...
- Od kiedy to boisz się, co sobie o tobie pomyśli jakaś dziewczyna? - zapytał Delgado ze śmiechem, odczuwając jednak lekki niepokój. - Nie możesz po prostu wynająć detektywa i po krzyku?
- Och, nie muszę tego robić - Nicolas już mnie uprzedził parę tygodni temu. Nie dowiedział się jednak niczego ważnego, parę incydentów z przeszłości - zupełnie bez związku.
- Nie rozumiem więc, w czym rzecz.
- Wypytywała o mnie. Wiem, że była w El Paraiso i próbowała się czegoś dowiedzieć. Poza tym, zakręciła się przy Nicolasie i pewnie próbowała go uwieść, żeby zdradził jej moje tajemnice.
Hugo parsknął śmiechem, nie mogąc uwierzyć w obawy Barossa. Żaden facet o zdrowych zmysłach nie dałby się uwieść Arianie Santiago. Po pierwsze dlatego, że nie była dziewczyną, która miałaby w sobie taki urok, a po drugie - była po prostu zbyt irytująca. Poza tym, Nicolas nie był głupi i na pewno nie rozpowiadałby rodzinnych tajemnic jakimś przypadkowym dziewczynom, z którymi spędzał noc.
- No i osaczyła ciebie. - Fernando przerwał rozmyślania Huga, który zdziwił się, słysząc te słowa.
- Mnie? Oszalałeś, Nando?!
- Pracuje w kawiarni twojego ojca. Za dużo o tobie wie. Zaproś ją i swoją rodzinę. Nie chcę być sam w święta.
- Aaa... - Hugo popukał się po głowie, jakby dopiero do niego dotarło, o co chodzi jego szefowi. - Więc o to ci chodzi! Starzejesz się, rodzina cię opuściła, nie masz nikogo poza służbą i... mną. Co? Może teraz chcesz mnie adoptować? Albo jeszcze lepiej - adoptować Arianę Santiago? Możecie napisać wspólną biografię rodu...
- Przestań się zgrywać, Hugo. - Fernando był wyraźnie zniecierpliwiony. - Zrób co mówię i nie zadawaj pytań.
Zostawił Delgado samego w ogrodzie i ruszył w stronę wejścia do rezydencji. "Świetnie!" - pomyślał Hugo ze złością. - "Nie dość, że spędzę święta z mordercą matki i siostrą, która mnie nienawidzi, to jeszcze będę musiał znosić tę wariatkę Santiago! Zapowiadało się ciekawe Boże Narodzenie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:06:43 17-08-15    Temat postu:

12. NADIA / DIMITRIO

Minęło wiele dni, odkąd na szpitalnym korytarzu wpadła na Felipe Diaza. Mężczyzna zdawał się wtedy udawać, że jej nie pamięta i za wszelką cenę próbował zrobić z niej wariatkę, ale ona wiedziała, że to był ON. Po prostu to wiedziała. Człowiek, który ją porwał, przetrzymywał przez 5 lat w jakimś obskurnym magazynie i każdego dnia bezlitośnie gwałcił. A – na Boga! – przecież była wtedy dzieckiem! Bezbronnym dzieckiem! Jak można być aż takim potworem?! Pytała, ale odpowiedź znikąd nie nadchodziła. Rozpoznała go po sygnecie, który nosił na palcu wskazującym lewej dłoni oraz po tym, że trochę kulał na prawą nogę. Ba, musiał kuleć! Nawet gdyby zoperował go najlepszy lekarz na całej kuli ziemskiej, to i tak do końca nie pozbyłby się tego drobnego defektu. Ślad po kuli można zamaskować, ale całkowicie nie zniknie on nigdy. W ten czy inny sposób blizna pozostanie już zawsze. Fizyczna czy psychiczna, to najmniej ważne. Felipe mylił się też co do tego, że nikt jej nie uwierzy. Była jedna osoba, która miała nadzieję, stanie po jej stronie. Choćby ze względu na stare sentymenty. Pablo Diaz był w prawdzie synem tego zwyrodnialca, ale kobieta miała przeczucie, że nie pozostanie on obojętny na jej krzywdy sprzed lat. A dziś przecież Wigilia – czas wiary i nadziei. Fakt, że nie poszła na policję od razu, nic nie znaczył. Musiała zwyczajnie ochłonąć po tym jakże spektakularnym spotkaniu twarzą w twarz, a więc teraz była już gotowa na wszystko. Oczywiście, nie zamierzała na niego donieść, bo to byłoby zbyt proste. Po prostu Pablo musiał się dowiedzieć, jakim tak naprawdę człowiekiem jest jego ojciec, poza tym miał też młodszego, przyrodniego brata, o którym również miał prawo wiedzieć.
Jak tylko dotarła na komisariat, wpadła jak burza do gabinetu Diaza, szarpiąc się po drodze z jakimś podrzędnym posterunkowym, który na marne starał się wytłumaczyć Nadii, że szef obecnie jest bardzo zajęty i osobiście nie przyjmuje żadnych zgłoszeń.
- Puszczaj, to sprawa prywatna i nie wyjdę stąd, dopóki z nim nie porozmawiam! – krzyknęła już niemal od progu, na co Pablo uniósł wzrok znad sterty papierów i utkwił zdziwione spojrzenie w jej naburmuszonej twarzy.
- No proszę, proszę… – zaczął, wyglądając na cudownie ożywionego dzięki tej nagłej, niespodziewanej wizycie. – Kogóż to moje piękne oczy widzą? – zadrwił, uśmiechając się szeroko, po czym sam sobie odpowiedział na owe pytanie. – Nadia de la Cruz we własnej osobie.
- Pablo, błagam… Nie przyszłam tutaj dla zabawy ani też wcale nie po to, żeby cię zobaczyć – wyjaśniła dosadnie, choć w wyrazie twarzy komisarza wyraźnie wyczytała, że on doskonale o tym wiedział, tylko chciał się z nią lekko podroczyć. – Jestem tu, bo…
- Zaczekaj – blondyn przerwał jej gwałtownie, orientując się nagle, że ich rozmowie cały czas przysłuchuje się Fabian, czyli posterunkowy, którego wcześniejsze prośby i groźby Nadia kompletnie zignorowała. Diaz kazał mu odejść, po czym na powrót zwrócił się do swojego gościa. – Kontynuuj – zmienił pozycie w fotelu na wygodniejszą, a dłonie splótł w koszyczek, opierając je o kant biurka.
Był tak cholernie spokojny, że Nadia zaczynała powoli myśleć, że Pablo robi sobie z niej jaja. Ostatnimi czasy zbytnio nie pałał do niej sympatią, ale z drugiej strony pomógł przecież Dimitriowi, kiedy ten potrzebował wsparcia, by chronić ją przed Barosso. Może teraz powinna więc zaufać instynktowi?
- Jestem tu, bo… – zaczęła od tych samych słów. – …sądzę, że pewne fakty z życia Twojego kochanego tatusia mogą cię bardzo zainteresować.
- To znaczy? – Pablo aż wyprostował się w fotelu.
- To znaczy, że masz młodszego brata, Pablo.
W tym momencie zapadła cisza i Nadia wiedziała już, że nie myliła się ani o jotę. Syn starego Diaza nie miał pojęcia, co wyczyniał jego ojciec w wolnych chwilach. Może wreszcie nadeszła więc chwila prawdy?
- Dlaczego milczysz? – zapytała w końcu.
- Zaintrygowałaś mnie – skłamał. Tak naprawdę to mocno go zszokowała ową rewelacją. – Powiesz coś więcej?
- Powiem, ale pod warunkiem, że potem Ty odpowiesz mi na parę pytań – zaznaczyła, podnosząc nieco głos przy ostatnich dwóch słowach. – Zgoda? – spytała dla pewności.
- Niech będzie – zgodził się bez żadnego zająknięcia.
Brunetka odpowiedziała mu całą swoją bolesną historię z dzieciństwa, ufając, że policjant nie okaże się takim bydlakiem jak jego ojciec i nie wykorzysta tego przeciwko niej. Pablo szybko zorientował się, że to ona jest matką owego dziecka, o którym była mowa na samym początku. Rzecz jasna, ta wiedza była mu bardzo przydatna, ale wbrew pozorom wcale nie po to, by pogrążyć De la Cruz. Cel miał zupełnie inny, ale obecnie nie mógł nikomu wyjawić swoich powodów.
- Jesteś pewna, że porwał cię mój ojciec? – zapytał, by się upewnić.
- Oczywiście! – niemal krzyknęła. – Co prawda nie widziałam jego twarzy, bo za każdym razem miał na sobie kominiarkę, ale cholera, wiem, że to był ON! – o ile jeszcze przed sekundą miała w sobie jakieś pokłady cierpliwości, teraz straciła ją bezpowrotnie. – Minęło tyle lat, a ja ciągle pamiętam jego zapach, sposób poruszania się, zachrypły głos, choć nie odzywał się zbyt często, pewnie z obawy, że go rozpoznam… Pamiętam również, że miał sygnet na palcu wskazującym lewej dłoni, a na prawym kolanie wciąż powinna być widoczna blizna po postrzale. Pamiętam to wszystko tak dokładnie jakby wydarzyło się wczoraj! To trauma na całe życie, Pablo! Dlatego błagam cię na wszystko co ci najdroższe, pomóż mi… – po ostatnich słowach głos się jej załamał.
- Uspokój się, Nadia – szepnął tak cicho, że prawdopodobnie w tym momencie zrobiło mu się jej żal. – Obiecuję, że… – nie dokończył, bo brunetka niespodziewanie przerwała mu.
- Wiem, że nie mam najmniejszego prawa o nic cię prosić, a już tym bardziej o to, byś szperał w życiu prywatnym swojego własnego ojca, ale uwierz mi, Pablo, że ja naprawdę nie mam się z tym do kogo zwrócić – Nadia odruchowo wytarła nos w rękaw. – Jesteś szefem miejscowej policji i choćby z uwagi na to, by wreszcie wymierzyć w tym miasteczku sprawiedliwość, proszę cię o pomoc. Poza tym chyba jesteś mi coś winny, nie sądzisz? – dodała nagle, patrząc Diazowi prosto w oczy.
- Zobaczę, co da się zrobić – odparł wymijająco. – A o co chciałaś zapytać? – sprawnie zmienił temat.
- O ten śmieszny pakt, który zawarłeś z moim mężem – wypaliła od razu, nie zamierzając owijać w bawełnę.
- Nadia – westchnął przeciągle blondyn. – Po co do tego wracasz?
- Nie odpowiada się pytaniem na pytanie.
- Czy ty jesteś dzieckiem? – komisarz z bezradności potarł z tyłu kark. – Lepiej dla Ciebie będzie, jeśli zostawisz ten temat i nie wrócisz do niego nigdy więcej. To dla Twojego bezpieczeństwa.
- No dobra, poddaję się – chyba po raz pierwszy dzisiejszego dnia uśmiech zagościł na jej twarzy. – Ale chcę zapytać o coś jeszcze i zanim znowu wymigasz się od odpowiedzi jakimś tanim tekstem, powiem tylko, że muszę to wiedzieć, żeby raz na zawsze zamknąć ten rozdział w swoim życiu – podsumowała dosadnie tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Po prostu muszę pozamykać wszystko to, co już nieistotne, rozumiesz?
- Zamieniam się w słuch – powiedział, dając jej tym samym znak, że może pytać.
- Czy Ty cokolwiek jeszcze do mnie czujesz?
Pablo zaśmiał się gorzko, na co Nadia uniosła jedną brew w geście niezrozumienia.
- Myślę, że wtedy pomyliłem miłość z wdzięcznością – wyjaśnił szybko swoją reakcję, ściągając na siebie tym samym pełny ulgi wzrok De la Cruz. – Pomogłaś mi zrozumieć, kim jestem i jakim człowiekiem chciałbym się stać, by moja córka była ze mnie dumna. Żyłem, uparcie wierząc tylko w jedną rzecz. W nienawiść do Ciebie za to, że mnie odrzuciłaś, przez co popełniłem wiele głupstw, których teraz strasznie żałuję… Popadłem w nałóg alkoholowy… Zwyczajnie pogubiłem się w zgliszczu ciągle narastających problemów, ale tak naprawdę zawsze bardzo cię lubiłem i będę czuł się zaszczycony, jeśli wybaczysz mi wszystkie przykrości, które niechcąco ci sprawiłem i zgodzisz się na przyjaźń. Tyle jestem w stanie zaoferować ci jako zadośćuczynienie za moje zachowanie w stosunku do Ciebie. Teraz już wiem, że nigdy nie kochałem cię tak jak mężczyzna kocha kobietę, a jedynie niebywale ceniłem za Twoją waleczność, odwagę i determinację w dążeniu do celu. Szkoda tylko, że tak dużo czasu musiało upłynąć, bym doszedł do takich właśnie wniosków – podkreślił na koniec, sam się sobie dziwiąc, że zdobył się aż na taką szczerość.
- Lepiej późno niż wcale – podsumowała, trzeba przyznać, całkiem trafnie. – No i nie masz pojęcia, jak bardzo mi teraz ulżyło – dokończyła, uśmiechając się promiennie do Pabla.

***

Dimitrio czekał na Nadię już od kilku godzin. Oboje musieli w końcu ustalić jakieś zasady, a co najważniejsze zdecydować, co dalej z ich małżeństwem. Nie było mu łatwo tak po prostu przekreślić dziesięciu lat znajomości, w czym siedem byli po ślubie. Wiedział natomiast, że nie może jej do niczego zmusić i prędzej czy później będzie musiał pogodzić się z rzeczywistością. Najgorsze jednak było to, że doskonale zdawał sobie sprawę z tego, iż winę za to wszystko ponosił tylko i wyłącznie on sam, czego za żadne skarby świata nie mógł sobie darować. Kochał Nadię tak samo mocno jak przedtem i gotów był o nią walczyć do ostatniej kropli krwi, ale nie za wszelką cenę. Pod tym względem Dimi w żadnym stopniu nie przypominał swojego egoistycznego ojca ani braci. Wątpił nawet, czy cokolwiek odziedziczył w genach po tej plugawej rodzince i wcale nie było mu przykro z tego powodu. Wolał być sobą, niż rzucać fałszywymi uśmiechami na prawo i lewo. Co prawda miał wrażenie, że Nicolas również nie dał się do końca zmanipulować Fernandowi, ale mimo to między nim a Dimitriem istniała głęboka przepaść emocjonalna, którą każdy z nich mógł przeskoczyć tylko będąc świetnie wyszkolonym kaskaderem, a i tak byłby to nie lada wyczyn.
Nagle brunet usłyszał szmer klucza w zamku i zaniechał kolejnych prób poszukiwania w umyśle wszelkich podobieństw i różnic do familii Barosso. Oprócz nazwiska nic go z nimi nie łączyło.
- Nadia, to Ty? – zawołał, zmierzając w kierunku przedpokoju.
- Tak, ja – odpowiedziała jakby od niechcenia, unikając jednocześnie kontaktu wzrokowego ze swoim mężem.
Brunet odkąd, po ponad półrocznej nieobecności w Valle de Sombras, ponownie spotkał się z żoną, z każdą kolejną upływającą sekundą przebywania w jej towarzystwie, widział, że kobieta jest smutna i nieobecna. Rozumiał, że to trudna sytuacja również dla niej, ale rozmowa na temat ich małżeństwa oraz dzieci nie mogła dłużej czekać. Jeśli Nadia zdecyduje się od niego odejść, w porządku. Nie będzie jej zatrzymywał. Najbardziej na świecie pragnął jej szczęścia i bezpieczeństwa, a jeżeli bez niego mogła to wszystko osiągnąć, to on jak na prawdziwego mężczyznę przystało, powinien jak najszybciej wycofać się z godnością z tej nierównej walki. W jego mniemaniu na tym właśnie polegała miłość.
- Co się dzieje? – zapytał z troską w głosie, dwoma palcami unosząc podbródek Nadii w pokrzepiającym geście.
- Nie mówiłam Ci tego wcześniej, bo uznałam, że nie ma takiej potrzeby i że Ciebie to nie dotyczy – zaczęła niepewnie, uciekając spojrzeniem na sufit. – Ale teraz wiem, że sama sobie z tym nie poradzę i potrzebuję pomocy.
- Wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć – powiedział, chcąc w ten sposób ponaglić to, co chciała mu wyznać.
- Odnalazłam syna – odparła krótko i nie potrafiąc dłużej powstrzymać łez, wybuchła płaczem.
Młody Barosso instynktownie objął córkę Zuluagi, a ona mimowolnie wtuliła głowę w jego klatkę piersiową.
- Nazywa się Santiago Diaz de la Cruz – dodała, kiedy nieco się już uspokoiła.
- Diaz? – spytał zaskoczony brunet.
- Twój były wspólnik, Felipe Diaz, jest jego biologicznym ojcem – wyznała na jednym tchu.
Dimitrio zamarł w bezruchu.
- Felipe? – oprzytomniał po kilku wlokących się w nieskończoność sekundach ciszy. – Dlaczego po prostu nie powiesz mi, co tak naprawdę wtedy się wydarzyło? – zapytał, mając na myśli tamten feralny czas, kiedy to Nadia przeżywała istne piekło na ziemi. – W dokumentach, które na moją specjalną prośbę sporządził prywatny detektyw, a które miały podsumować mi w skrócie postępy w śledztwie, nie było najmniejszej wzmianki na temat tego, w jaki sposób został poczęty Twój syn ani tym bardziej na temat samego Felipe. Trop tam gdzie się zaczynał, tam też się kończył, a mianowicie zaraz po Twoim porodzie ktoś porwał dziecko nie wiadomo gdzie i po co, i właściwie to wszystko co wiem… A potem był ten fałszywy trop, który doprowadził mnie do Miguela de Macedo… A to oznacza, że komuś ewidentnie zależało na tym, żeby zatrzeć wszystkie ślady, które mogłyby świadczyć o czymkolwiek z tamtego okresu. Powiesz mi w końcu co jest grane i o co w tym wszystkim chodzi?! – mężczyzna niemal krzyknął, bo ta ciągła niewiedza doprowadzała go już do szewskiej pasji.
- Po pierwsze, nie krzycz na mnie – poprosiła słabym głosem. – Wszystko ci powiem, obiecuję.
- Ale? – przerwał jej nagle.
- Nie ma żadnego „ale” – odparła hardo. – Po prostu zamknij się i słuchaj – rozkazała. – Będę się streszczać, bo nie ukrywam, że każdy mój powrót do przeszłości przywołuje niemiłe wspomnienia, dlatego skup się, bo drugi raz tego nie powtórzę – zapowiedziała na wstępie, a kiedy odpowiedział jej skinieniem głowy, kontynuowała. – W wieku ośmiu lat zostałam porwana z obozu, przez pięć długich lat byłam przetrzymywana w jakimś starym magazynie na obrzeżach Valle de Sombras. Felipe gwałcił mnie i bił każdego dnia, ja nie wiedziałam kim on jest, odzywał się mało, a na twarzy miał czarną kominiarkę. Wiele razy próbowałam stamtąd uciec, ale udało mi się to dopiero po pięciu latach, kiedy przez niedopatrzenie zostawił otwarte drzwi. Zauważył moją nieobecność, ale wtedy jakimś cudem udało mi się przechwycić broń i postrzeliłam go w prawe kolano. Sama co prawda też zarobiłam przy tym kulkę w ramię, ale było warto – wyznała zupełnie bez emocji. – Przez niego całe moje dzieciństwo stało się moim przekleństwem. Kiedy uciekłam, spotkałam na ulicy Nacho Sancheza. Pomógł mi opatrzyć ranę, a potem okazało się, że jestem w ciąży, w trzecim miesiącu. Zaopiekował się mną aż do porodu, bo nie miałam gdzie mieszkać, a do Domu Dziecka wrócić nie chciałam. No i co jeszcze? Resztę już chyba znasz…
Dimitrio zagryzł zęby z wściekłości. Jak ten obleśny staruch mógł zrobić coś takiego jego ukochanej Nadii?! W głowie mu się to nie mieściło.
- To znaczy, że wtedy w ośrodku, kiedy Alex zaczął się popisywać i próbował ci dogryźć, a my dzięki temu się poznaliśmy, Ty akurat cierpiałaś o stracie dziecka? – niby wiedział, ale chciał mieć pewność.
- Dokładnie – odparła krótko i beznamiętnie.
- Skurwiel – zaklął cicho pod nosem. – Jak tylko dorwę tego kutasa, to mu nogi z d**y powyrywam! – rzecz jasna, miał na myśli Felipe Diaza.
- Nie po to Ci o tym powiedziałam – przypomniała mu brunetka. – Nie mieszaj się do tego, z nim sama chcę się policzyć. Ciebie proszę jedynie o pomoc w odzyskaniu mojego syna.
- W porządku – zgodził się, choć ani przez chwilę nie zamierzał tak tego zostawić. – Gdzie Camila? – zmienił nagle temat.
- Jeszcze w szkole, ale zaraz się po nią wybieram. Masz ochotę pójść ze mną? – zaproponowała niespodziewanie, na myśl o córce niemal natychmiast odzyskując wigor.
- Jasne – odpowiedział zadowolony. – Ale chyba musimy najpierw porozmawiać, nie sądzisz? – dodał, robiąc jednocześnie poważniejszą minę.
- O czym znowu?! – Nadia opadła zrezygnowana na fotel. Czuła się już taka zmęczona…
- Tym razem o naszym małżeństwie.
- Daj mi trochę czasu, dobrze?
- Nie proś mnie o czas, tylko powiedz prosto z mostu czy kochasz tamtego gościa, który wiózł nas na lotnisko, żebyśmy mogli polecieć po Camilę do Puerto Rico? – zapytał, nie owijając w bawełnę.
- Odpowiedziałabym Ci na to pytanie „tak”, gdybym była tego pewna na sto procent, a nie jestem, dlatego potrzebuję czasu – powiedziała szczerze, patrząc mu prosto w oczy. Sambor był dla niej kimś ważnym, ale nie wiedziała jak ma nazwać ich relację. Miłością zdecydowanie nie, ponieważ zbyt krótko się znali. Mężczyzna jednak bardzo jej imponował i nie potrafiła temu zaprzeczyć. – Po drodze do szkoły, chciałabym jeszcze wstąpić do szpitala. Wciąż nie wiem, co dolega mojemu synowi i wiem, że nie udzielą mi żadnych informacji o jego stanie zdrowia, ale muszę go przynajmniej zobaczyć – dodała, lekko się uśmiechając.
- Pójdę z Tobą – Dimi odwzajemnił uśmiech żony i objął ją w pasie.
Nie zaprotestowała. Mało tego, sama również się do niego przytuliła i w takiej pozycji razem wyszli z domu. Pogubiła się już we własnych uczuciach, bo nagle zupełnie nieoczekiwanie pomyślała, że fajnie byłoby odbudować to małżeństwo. Tę szaleńczą miłość, która nie miała szansy w pełni zatriumfować. Bo przecież się rozstali, bo byli w separacji, bo… Bo się już nie kochali? Czy to w ogóle możliwe?
- Dimi, pamiętasz, że jesteśmy dzisiaj zaproszeni na Wigilię do mojego ojca, prawda? – zapytała, rozglądając się na boki w poszukiwaniu jakichkolwiek oznak zimy.
- Pamiętam, ale sądzę, że nie jestem tam mile widzianym gościem. Równie dobrze mógłbym tam w ogóle nie iść i nikt by nie zauważył mojej nieobecności – odparł zgodnie z prawdą. W końcu Cosme Zuluaga niejednokrotnie dał mu odczuć swoją niechęć co do jego osoby.
- Nieprawda – zaprzeczyła szybko brunetka. – Ja bym zauważyła i Camila na pewno też. Jesteś jej ojcem i uwielbia cię, a mój tato… Ma jakiś osobisty uraz do Twojej rodziny i nie dziw mu się, proszę.
- Nie dziwię mu się. Nie rozumiem jedynie, dlaczego mierzy mnie tą samą miarą, a wcale nie stara się poznać.
- Też tego nie rozumiem, ale nazwisko Barosso działa na niego jak płachta na byka. Uważa, że każdy w tej szemranej rodzince jest tak samo zepsuty jak Fernando.
- Nie jestem aniołem, ale przynajmniej nie mam nikogo na sumieniu – podsumował Dimitrio i zorientował się, że stoją tuż przed budynkiem kliniki. – Chyba jesteśmy na miejscu – uśmiechnął się, wypuszczając żonę ze swoich ramion.
- Dziękuję, że zechciałeś mi towarzyszyć.
- Cała przyjemność po mojej stronie.
W środku na szpitalnym korytarzu Nadia spotkała Dolores, którą zapytała o numer pokoju Santiaga. Jej odpowiedź kompletnie ją załamała.
- Chłopiec dziś rano został wypisany do domu na przepustkę świąteczną… na specjalną prośbę jego ojca.


Ostatnio zmieniony przez CamilaDarien dnia 1:12:09 12-11-18, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3498
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:14:21 22-08-15    Temat postu:

13. Javier/Pablo/Victoria
Pablo Diaz uważał, że się za człowieka, który ma stalowe nerwy i że nic absolutnie nic nie jest wstanie zaskoczyć go czy wyprowadzić z równowagi. Okazało się, że się mylił i to bardzo! Rozmowa z Nadią de la Cruz pokazała mu, iż jego ojciec jest większym potworem niż początkowo sądził a myślał naiwnie, że wie o nim wszystko.
Diaz miał brata. Dwunastoletniego chłopca, który jest pod całkowitą kontrolą i wpływem ojca. To oczywiście nie rokowało zbyt dobrze na przyszłość. Policjant pamiętał, bowiem jak skończyły się jego ostatnie próby bycia ojcem.
Inez Diaz z uroczej nastolatki stała przez bezwzględną Inez Romo, która nie spocznie dopóki nie zniszczy wszystkich swoich wrogów włączając w to swoją córkę. I pomyśleć, że Pablo jeszcze pamiętał te dni, kiedy młodsza siostra była słodką i uroczą dziewczyną z wielkimi planami na przyszłość.
Felipe Diaz zniszczył w niej tamto dziecko. Zniszczył jej słodycz i niewinność. Pozwolił, aby wdała się w romans ze starszym od siebie mężczyzną, zmusił ją do małżeństwa z człowiekiem, którego ledwie znała. A Pablo naiwnie sądził, że macierzyństwo ją naprawi. Jakby była zepsutą zabawką.
Palcami przeczesał mokre jasne włosy uważnie przypatrując się swojemu odbyciu we szkle. Nie pił ją trzydzieści pięć dni i ku zaskoczeniu mężczyzny nie ciągnęło go do kieliszka w ogóle. Bał się najbardziej, że nie będzie mógł funkcjonować bez codziennej dawki alkoholu, lecz był w będzie. Bez niego jego życie było dużo lepsze. Przede wszystkim zaczął zachowywać się jak na stróża prawa przystało. Patrząc wstecz na jego poczynania było mu wstyd, że zachowywał się tak a nie inaczej. Postanowił to zmienić. Raz na zawsze pozbyć się zła z jego miasteczka. Z zadumy wyrwał go dźwięk parkowanego przed domem samochodu. Niemal wzniósł oczy do nieba, kiedy zobaczył furgonetkę ze stojącą i przywiązaną do paki zieloną choinką. Z szoferki wyszedł nie, kto inny jak Javier Reverte we własnej osobie. Oczy Diaza zrobiły się wielkie niczym pięciocentowe monety, kiedy zobaczył, w co jego przyszły zięć jest ubrany.
Zieloną marynarkę, czerwone spodnie i czapkę świętego Mikołaja na głowie. Pablo po raz kolejny zadał sobie pytanie, co widzi w nim Vicky? Był dziwnym człowiekiem, chociaż jego wprawne oko zdążyło zauważyć, iż nie widzi on świata po za Victorią. Blondyn pokręcił z niedowierzaniem głową wzdychając głośno. Ubrał się w pośpiechu szybkim krokiem opuszczając łaziankę. Otworzył drzwi za nim Javier zdążył nacisnąć dzwonek.
― Wesołych świąt ― przywitał go Reverte z szerokim uśmiechem trzymając w dłoniach dwie ciężkie siatki. ― Victoria uprzedziła, że przyjadę? ― zapytał wymijając go. Na kuchennym stole postawił ciężkie siatki.
― Tak dzwoniła ― odpowiedział patrząc jak Reverte wyciąga przyniesione produkty. ― powiedziała też że pójdziemy po zakupy kiedy przyjedziesz.
― Serio? ― zapytał przyglądając się Pablo w zadumie. ― Musiałem zapomnieć ― odparł po chwili namysłu z niewinnym uśmieszkiem. ― To gdzie ustawiony choinkę? ― zapytał wymijając przyszłego teścia i wchodząc do salonu. Zlustrował wzrokiem całe pomieszczenie przyglądając się mu z rozmysłem. Jak zdążył zauważyć pokój łączył się z jadalnią. ― Tam w rogu ― wskazał dłonią. ― pora wnieść drzewko.
Choinka została ustawiona w rogu salonu. Pablo w zadumie przyglądał się zielonemu drzewku. Boże Narodzenie było zdecydowanie jego ulubionym świętem. To tego dnia odnosiło się wrażenie, iż wszystkie niesnaski i spory odchodziły w zapomnienie. W te dni panował spokój i harmonia.
― Musisz zaprosić Felipe ― Javier wszedł do salonu zwracając na siebie uwagę Pablo. Ten skinął na znak zrozumienia głową.
― Masz ochotę usiąść z nim przy jednym stole? ― zapytał go Diaz
― Nie oczywiście że nie ― odpowiedział natychmiast Magik ― ale to dziadek Victorii i twój ojciec niestosowane jest aby spędzał święta samotnie.
― W rzeczy samej ― przyznał mu niechętnie racje policjant. ― Zaproszę go. ― odparł po krótkiej chwili namysłu.
― Fantastycznie ― Javier zatarł ręce z uciechy niczym małym chłopiec cieszący się z bożonarodzeniowego podarunku. ― Victoria i mama będą tutaj za ― spojrzał na zegarek ― jakieś dwadzieścia minut i rozpoczną przygotowania do przyjęcia ja muszę pilnie odwiedzić El Miedo.
Pablo spojrzał na niego zaskoczony.
― Mam z nim ważną sprawę do przedyskutowania, więc będę zmykał ― powiedział wycofując się do kuchni. Z jednego z przyniesionych pojemników. Wyciągnął z niego sporej wielkości kawałek sernika i przełożył go do wiklinowego koszyczka. ― Do zobaczenia za kilka godzin. ― wziął koszyczek do rąk. Poklepał Diaza po ramieniu i wyszedł.
Javier Reverte był w wyśmienitym nastroju. Święta Bożego Narodzenia to były zdecydowanie jego ulubione święta w całym kalendarzu świątecznym. Kochał Boże Narodzenie nie, dlatego ze Victoria miała wtedy urodziny to był jedynie kolejny powód do hucznego świętowania. Kochał je za atmosferę, za to, że urazy i waśnie znikają w ten magiczny wigilijny wieczór jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i za prezenty, bo wreszcie może wydawać miliony i nikt nie zarzuci mu rozrzutności. Zatrzymał się przed drzwiami El Miedo z uśmiechem naciskając dzwonek do drzwi. Musiał koniecznie przedyskutować pewną sprawę z panem Cosme, który tutaj mieszkał. Drzwi otworzył mu właściciel rezydencji. Na widok Javiera zmarszczył brwi w zadumie.
― Wesołych Świąt przyjacielu ― Przywitał go Magik z szerokim uśmiechem. ― Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? ― zapytał.
― Ależ skąd wejdź ― właściciel El Miedo przesunął się lekko w bok robiąc niespodziewanemu gościowi przejście. ― Zapraszam do salonu ― ruchem dłoni wskazał kierunek. Javier z szeroko otwartymi oczyma rozglądał się po pomieszczeniu, do którego wszedł. Westchnął z zachwytem. El Miedo, mimo że spora jego część została strawiona przez pożar nadal był pięknym i tajemniczym miejscem.
― Przyniosłem skromy podarunek ― powiedział odwracając się w stronę Cosme. Wręczył mu koszyczek. ― To nic wielkiego jedynie sernik który sam upiekłem.
― Nauczyłeś się piec sernik? ― zapytał z lekkim niedowierzaniem Cosme zaglądając do środka.
― Złożyłem ci przecież obietnicę a ja zawsze spełniam swe obietnice ― odrzekł z powagą Javier.
― Zaparzę herbatę.
Wrócił po kilku minutach niosąc w dłoniach tacę z herbatą. Rozlał ją do delikatnych filiżanek. Ciasto położył na talerzu i pokroił w idealne kwadraty.
― Co cię do mnie sprawdza Javier? ― zapytał go Cosme kładąc na stoliku talerzyk do ciasta i widelczyk.
― Pomyślałam sobie, że wręczę ci go osobiście ―z kieszeni marynarki wyciągnął fioletową kopertę. Cosme wziął od niego przedmiot spoglądając na ręcznie napisane swoje imię i nazwisko. ― To zaproszenie na mój ślub z Victorią ― powiedział spokojnie. Upił łyk herbaty.
― Dziękuje ― powiedział zaskoczony Cosme ― oczywiście postaram się pojawić, lecz odnoszę wrażenie, że chcesz mi jeszcze coś powiedzieć ― odparł widząc że Reverte nie jest wstanie skupić swojego wzroku. Błądził oczyma po całym pomieszczeniu.
― Bystrzak z pana ― powiedział Reverte― jest jeszcze jedna rzecz, którą pragnę z panem omówić. Chodzi o przyjęcie sylwestrowe. Zorganizowane tutaj w El Miedo ― urwał widząc kompletne zdezorientowanie na twarzy Cosme. ― Za twoją zgodą oczywiście.
― Dobrze niech będzie.
― Naprawdę? ― dopytał się zachwycony Javier w obawie, że się przesłyszał. Cosme skinął głową na znak, iż Magik żadnych problemów ze słuchem nie ma. ― Fantastycznie ― zaklaskał w dłonie z uciechy. Telefon Reverte rozdzwonił się. ― Przepraszam na chwilę ― wyciągnął uporczywie dzwoniące urządzenie z kieszeni marynarki. Nacisnął zieloną słuchawkę. ― Dzwoneczku ― powiedział i słuchał przez kilka minut ― Co takiego? Twój dziadek, która przy zdrowych zmysłach kobieta chciałby się z nim związać? ― Zapytał niemal wznosząc oczy do nieba. ― Będę za kilka minut. ― rozłączył się. ― Wybacz przyjacielu, ale muszę się zbierać ― powiedział Reverte z przepraszającym uśmiechem ― okazało się bowiem że dziadek Victorii Felipe ma nastoletnie dziecko. Nasze sylwestrowe plany omówimy po świętach.
W tym samym czasie, kiedy Javier żegnał się z Cosme Victoria spoglądała na Santiago Diaz de la Cruza z mieszanymi uczuciami. Była kompletnie zaskoczona wiadomością, iż jej dziadek. Może i nie byłby to taki szok gdyby nie fakt, iż chłopiec ma zaledwie dwanaście lat a Felipe przecież nie jest pierwszej młodości a tak młodego syna. Blondynka westchnęła głośno spoglądając na pokrowiec. Uśmiechnęła się pod nosem. Zdecydowanie wolała tutaj zostawić swoją suknię ślubną niż w domu. Javier zapewne wywróciłby mieszkanie do góry nogami, aby ją odnaleźć. Tutaj uszyta i gotowa suknia będzie czekała na ten jeden dzień. Schowała go do szafy. Vicky otwierając drzwi od pokoju usłyszała śmiech chłopca. Miała zdecydowanie dość niespodzianek jak na jedno życie a miała wrażenie, że jej rodzina kryje w sobie jeszcze nie jeden sekret.
Wymusiła uśmiech. Chciała tylko spędzić spokojne święta w gronie najbliższych okazało się to jednak niemożliwe widać spokój w rodzinie Diazów stał się towarem deficytowym. Zeszła na dół kierując się do kuchni, w której to Javier, który ledwie się pojawił a już przejął stery. Podeszła do niego obejmując go w pasie. Brodę oparła na jego ramieniu.
― Niezła niespodzianka co? ― zapytała. Javier przelotnie pocałował ją w usta spoglądając na dwunastolatka. Pokiwał głową.
―Życie bez niespodzianek od czasu do czasu jest nudne ― powiedział odwracając się w stronę Vicky. Pocałował ją w czubek nosa.
― Ja mam dość ich na całe swe życie ― mruknęła wzdychając głośno.
Javier spojrzał na mężczyznę stojącego w drzwiach i niemal zakrztusił się własną śliną.
― Zniesiesz jeszcze jedną niespodziankę? ― zapytał. Victoria zmarszczyła brwi przyglądając mu się z uwagą. Odwróciła do tyłu głowę. W drzwiach stał Mario Rodriguez z nieśmiałym uśmiechem na ustach.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 1:42:45 27-09-15    Temat postu:

14. COSME/ETHAN/ORSON/SAMBOR/OJCIEC JUAN/DOMINIC

Śnieg. Tego chyba Cosme brakowało najbardziej. Tych cudownych, białych płatków, cicho spadających z nieba. Pamiętał je z dzieciństwa, kiedy któregoś dnia Mitchell – jeszcze jako dobry ojciec – zabrał całą rodzinę na wakacje do Europy. Młodszy Zuluaga na zawsze zapamiętał moment, kiedy wystawił małą, dziecinną rączkę na dwór, a zimne gwiazdki ochłodziły mu przyjemnie palce. Miał ochotę je polizać, zupełnie, jak mały psiak, który właśnie przebiegł wtedy drogą i spojrzał na chłopca, machając krótkim ogonkiem.

Zuluaga otworzył oczy, przypomniał sobie, że znajduje się w swoim ulubionym fotelu, sam ma ponad pięćdziesiąt lat, a tamtych dni już nie ma i nigdy nie wrócą. Nie tęsknił za ojcem, to się nigdy nie zdarzało, zwłaszcza po tym, jak dowiedział się o nim całej prawdy. W sercu Cosme istniała tylko jedna tęsknota, jedno marzenie – porozmawiać jeszcze raz z matką. Wiedział jednak, że to niemożliwe, dlatego zadowalał się jedynie jednostronnymi rozmowami, szeptami w myślach do kobiety, która już dawno odeszła.

- Maria del Carmen...- powiedział cicho, sam do siebie, w powietrze. Coś w głębi jego serca próbowało się z nim skontaktować, coś mu powiedzieć, ale nie był w stanie zrozumieć, co ma mu do przekazania zmarła matka. Być może były to życzenia świąteczne... a być może nazwisko jej zabójcy...

Drzwi otworzyły się lekko, Cosme drgnął nieznacznie, przez moment przekonany, że Maria odpowiedziała na jego wołanie i zaraz stawi się przed nim, dając mu szansę na wypowiedzenie wszystkiego tego, co tak bardzo chciał jej powiedzieć.

W progu jednak stał ktoś zupełnie inny, a Zuluaga, nie dając po sobie poznać, że właśnie przeżył spore rozczarowanie, dał znać, że mężczyzna może wejść.

- Wybacz, pamiętam, że chciałeś o czymś ze mną porozmawiać, ale świąteczny okres wprawia mnie w dosyć melancholijny nastrój i...

- Nic się nie stało – odparł Ethan z uśmiechem, starając się opanować rosnące w nim podekscytowanie. Czuł się jak podczas jednej z wypraw archeologicznych, w których miał okazję dawno temu brać udział. – Zobacz, co odkryłem podczas mojej wyprawy na strych.

Crespo zamaszyście rozwinął mapę na blacie stołu znajdującego się na środku pokoju i gestem zaprosił Zuluagę do rzucenia okiem. Cosme odkaszlnął parę razy - papier był tak zakurzony, że drobinki uniosły się aż pod sufit – i wstał, po czym podszedł do przyjaciela i spojrzał na dokument.

- Plan El Miedo – stwierdził syn Mitchella, przytrzymując dłonią mapę, by nie spadła ze stołu. Nie było to potrzebne, Ethan sam to wcześniej zrobił, za bardzo zainteresowała go cała sprawa, by teraz pozwolić planowi zsunąć się na podłogę i zniszczyć.

- Zgadza się. – Blondyn kiwnął głową w potwierdzeniu. – Ale proszę zobaczyć tutaj – wskazał wolną, lewą ręką. – Tu, dokładnie w tym miejscu, jest zaznaczony korytarzyk. Byłem tam kiedyś, widziałem tamto miejsce. Owszem, jest piwnica, tutaj też zajrzałem...ale tego korytarzyka nie było. Jestem stuprocentowo przekonany, że jest tam po prostu goła ściana. Swoją drogą, bardzo brudna i zaniedbana.

Nie chciał powiedzieć tego na głos, samo mu się wymsknęło, widocznie serce konserwatora zabytków na moment przejęło władzę nad ustami, ale na szczęście Zuluaga nic nie zauważył, wpatrywał się tylko w mapę.

- Czekaj, czekaj...- Tajemnicze przejście zaintrygowało również Cosme. – W lewo...tak...też pamiętam. Potem tutaj...- palec wodził po planie. – Środkowe przejście i...masz rację. Pod wzgórzem nic nie ma. A przynajmniej nie powinno być. Czyżbym coś przegapił?

- Niemożliwe. – Ethan zaprzeczył gwałtownie. – Drzwi nie da się przeoczyć. To znaczy da się – poprawił się natychmiast. – Ale nie ja. W Afryce, podczas wykopalisk, nikt inny nie dostrzegł wejścia do...

- Rozumiem, rozumiem – przerwał mu właściciel zamku, w tym momencie bardziej skupiony na przejściu, niż na wspomnieniach Crespo. – Gdzie to dokładnie jest? Pod spaloną częścią. Ethan, tam może być niebezpiecznie!

Zuluaga od razu wyczuł, co chodzi po głowie przyjacielowi. Z jednej strony miał ogromną ochotę udać się do piwnic, a z drugiej wyczuwał, że to mogłoby się źle skończyć. Miał dziwne przeczucie, że nie powinni tam iść i to nie tylko z powodu fatalnego stanu zamczyska po pożarze.

- I bardzo dobrze! – rozjaśnił się niebieskooki. – To znaczy nie dlatego, że chcę zginąć, czy coś! Niech pan nawet tak nie myśli! Tylko...brakuje mi tej adrenaliny, tych przeżyć, kiedy udajesz się w nieznane miejsce i odkrywasz jego przeszłość. Ja to kochałem, Cosme...- skończył cicho.

Zuluaga zdecydował się w sekundzie. Ten dziwny, krótki korytarzyk intrygował również jego. Cokolwiek tam się nie znajduje, to jego teren, jego El Miedo, jego dom i powinien wiedzieć o nim wszystko!

- Ubierz kurtkę. Pod ziemią może być chłodno.

Wiedział, że podjął właściwą decyzję w tej samej chwili, kiedy zobaczył, jaka radość błysnęła w oczach Ethana. Chłopak w sekundzie wypadł z pokoju, by za moment do niego wrócić, niosąc odpowiednie odzienie na rękach, do tego latarkę i małą łopatkę.

- Po co ci łopata? – Brew Cosme podjechała do góry, jak to tylko on potrafił. – Nie sądzisz chyba, że znajdziemy tam jakieś zwłoki?

- Nie. – Crespo zarzucił sobie na plecy linę, którą wziął nie wiadomo, skąd. – Ale może będzie trzeba coś wykopać. Albo dokądś się dokopać. Ewentualnie wspiąć się gdzieś. Nigdy nie wiadomo, na co tam natrafimy.

- I właśnie tym tak się martwię...

W międzyczasie Dominic Benavídez przetasował karty i rozłożył je na stole przed Orsonem, każdemu z nich przydzielając po równej kupce malutkich kartoników, rysunkami w dół.

- Zagrajmy w pokera – zaproponował. – Tuco za moment przyjdzie, będzie trzecim graczem.

- Nie zamierzam z tobą grać – odburknął starszy Crespo. – Siedzę tutaj i porastam pyłem, zamiast wrócić do Valle de Sombras i...

- I co? – przerwał mu właściciel domu. – Spotkać się z synkiem? Nie martw się, do tego już blisko. Ja sam mam ochotę z nim porozmawiać. O wielu sprawach. Szczególnie o tym...- urwał na moment, tylko po to, by gestem zaprosić wchodzącego właśnie Tuco do zajęcia miejsca. -...jak zapatruje się na pewną sprawę.

- Jeżeli zamierzasz wciągnąć go w swoje interesy, to...- w oczach Orsona błysnęło coś groźnego.

- Och, nie. – Dominic zaprzeczył żywo, przyklejając na wargi swój firmowy uśmiech świadczący o jego całkowitej niewinności i dobrych zamiarach.

– Mój braciszek nie powinien przecież mieć nic wspólnego z ludźmi, którzy zabili Lydię, prawda? Nie może i zapewne by tego nie chciał. Pytanie tylko, czy oni również nie będą chcieli z nim pogadać, jeżeli mi odmówi...

- Grozisz mu?! – Starszy mężczyzna zerwał się z krzesła i już, już miał rzucić na Benavídeza, gdy w ostatniej chwili Tuco, z całą mocą swoich potężnych ramion, po prostu przycisnął go z powrotem do siedziska. Bez słowa, jak robot, spełniający każde żądanie szefa, zanim ten zdąży je nawet wypowiedzieć.

- Nie grożę. Jakże bym mógł! – Podczas całej tej sceny gospodarz zachował całkowity spokój, jakby doskonale kontrolował sytuację, zresztą dokładnie tak było. – Jest przecież moim bratem. Ale...- spojrzał w swoje karty i zastanowił chwilę nad posunięciem - ...wcale nie jest takie pewne, czy nim pozostanie. Jedynie od niego zależy, czy chce być ze mną związany więzami krwi, czy raczej...hm...być przywiązanym czymś innym i do czegoś innego. Co mogłoby być dla niego dosyć bolesne – zakończył z lekką obawą w głowie, jakby istotnie martwił się, że mógłby sprawić bratu jakikolwiek ból.

Sambor Medina uczył się strzelać. A przynajmniej próbował. Trzymanie w niepewnych rękach jakiejkolwiek broni było dla niego podobnym przeżyciem, jak całowanie Nadii – bał się może nawet bardziej. Zarówno jedno, jak i drugie mogłoby go odrzucić – de la Cruz ze swojego życia, pistolet gdzieś na ścianę, albo w kąt pokoju. Wiedział, że jego obawy są irracjonalne, bo Nadia już wyznała mu, że go pragnie, a przedmiot nie był na tyle duży, żeby mieć mocny odrzut, ale jednak gdzieś w duszy bruneta drgał lęk. Zbyt dobrze pamiętał to, co stało się pamiętnego dnia, gdy próbował zemścić się na Antoniettcie Boyer. Co prawda to nie on ją zabił i nie on strzelał, ale od tamtej pory Sambor...obawiał się wszystkiego, co wypluwało z siebie naboje. Nie dał nic po sobie poznać, stojący obok niego Octavio nie mógł się o niczym dowiedzieć. Obawa jednak rosła w nim z każdym oddanym strzałem.

- Wyżej – odezwał się cicho jego nauczyciel. – Trzymaj broń wyżej. Nie chcesz chyba strzelić przeciwnikowi w brzuch, tylko w serce.

- Nie chcę nikomu w nic strzelać – odparł cicho Sambor. – Czy naprawdę muszę to umieć?

- Owszem. Umiejętność, jakiej właśnie próbuję cię nauczyć, może uratować ci życie. Zresztą nie tylko twoje, ale i twoich najbliższych. Ta dziewczyna...- Alanis urwał na chwilę, bacznie obserwując reakcję Mediny. – Nadia, prawda? Ufasz jej?

- Oczywiście! – odpowiedź bruneta była natychmiastowa. Pytanie, jakie zadał mu przyjaciel Conrado, zdenerwowało go na tyle, że z hukiem odłożył broń na pobliski stolik i praktycznie rzucił w twarz Alanisowi ciąg dalszy swojej wypowiedzi: - Dlaczego zarówno ty, jak i Saverin staracie się dać mi do zrozumienia, wpoić mi, że powinienem być ostrożny i uważać na nią? Ja ją kocham, czy wy tego nie rozumiecie?

W oczach Sambora zapaliły się groźne ogniki, wyglądał, jakby ostatkiem sił powstrzymywał się przed rzuceniem na Octavio i wbiciem mu pięścią do głowy, kim tak naprawdę jest de la Cruz i ile jest warta.

- Spokojnie. – Alanis praktycznie nie poruszył się o milimetr, tylko kąciki jego warg nieznacznie drgnęły i zdecydowanie nie był to zalążek uśmiechu. – Zdajemy sobie sprawę, co do niej czujesz. W naszej pracy jednak nie ma miejsca na pomyłki. Ta kobieta ma związek z Barosso, a dobrze wiesz, że to śmiertelny wróg mojego przyjaciela. Jeżeli więc...- mężczyzna chwycił w dłoń porzucony uprzednio przez Medinę pistolet i przez moment zważył go w ręce. -...jeśli stanie po niewłaściwej stronie...

- To co wtedy? – z ust brata Asdrubala wyleciały drobinki śliny, opryskując nienagannie czysty i schludny garnitur Octavia. – Zabijecie ją? Tylko dlatego, że jej mąż...

- Nie my. Ale być może przyjdzie czas, że to ona będzie chciała zabić ciebie. Czy będziesz wtedy potrafił się obronić, Samborze? Czy będziesz tym, który wystrzeli ostatnią kulę?

- Nie...- Medina pokręcił głową, zszokowany, jak nigdy w życiu. – Ona by nigdy...

- Nie jesteśmy złymi ludźmi – kontynuował Alanis, jakby w ogóle nie zauważył wzburzenia mężczyzny z piwnicy w El Miedo. – Ale dobrymi również nie. Naszą zasadą jest „nie zabijaj dzieci”. To jedyne, czego byśmy nigdy nie zrobili. Tylko, że to nasza zasada. A nie starego Barosso. Co, jeżeli Fernando zorientuje się w naszych planach...albo po prostu w tym, że jesteś w cokolwiek zamieszany...i żeby cię do siebie zwabić, porwie córkę de la Cruz? Będziesz chciał zwrócić dziecko matce, prawda? A jeśli on przekona ją, że to wszystko twoja wina? Że na przykład zainteresowałeś się nią tylko po to, żeby ją skrzywdzić, a tak naprawdę...powiedzmy...cały czas dla niego pracowałeś?

- Nie uwierzy w to...Nie moja Nadia...- brat Asdrubala usiadł ciężko na krześle. Nauka strzelania kompletnie wyleciała mu z głowy.

- Nie jest twoja, Samborze. Jeszcze nie. I być może nigdy nie będzie. Wiesz...Czasem jesteśmy zmuszeni do rezygnacji z naszych marzeń. Dla dobra naszych bliskich, albo...nas samych.

W przeciwieństwie do bruneta z zamczyska, Ethan Crespo nie musiał rezygnować z marzeń, więcej, on właśnie je spełniał. Jednym z nich było dowiedzenie się, czy tajemniczy korytarzyk naprawdę istnieje i jeżeli tak, to dokąd prowadzi. Stąpał delikatnie po schodach prowadzących do piwnicy, ostrożnie, jakby przeczuwając, że za moment mogą runąć w dół. Cosme szedł za nim, równie wolno, rozglądając się na boki.

- Dawno tu nie byłem – przyznał, gdy już znaleźli się na samym dole. Zewsząd otaczały ich kamienne mury, wiekowe cegły pamiętające jeszcze stare czasy, gdzieś nad nimi widniało sklepienie zbudowane z tego samego budulca. Gdyby nie nikłe światło latarek trzymanych przez obu mężczyzn, znajdowaliby się w nieprzeniknionej ciemności. Kwadratowy otwór na szczycie schodów, który pozostawili otwarty, jaśniał gdzieś nad ich głowami, ale schodów było zbyt wiele, by był dobrze widoczny z podłoża. – Którędy teraz? – spytał cicho, próbując nie wdychać zapachu wilgoci i zatęchłych murów, jaki cisnął mu się do nosa. Źle mu się kojarzył, jakby z...cmentarzem?

- Według mapy, prosto. – Niebieskooki spojrzał na plan, po czym rozejrzał się, podekscytowany. – Czuję się jak na wyprawie w głąb zamku templariuszy. Albo innego tajemniczego zakonu rycerskiego. Masz szczęście, chłopie. Mieszkasz w El Miedo.

- Ty też – zwrócił mu uwagę Zuluaga. – Prowadź. Nie wiem, dlaczego, ale nie podoba mi się tutaj.

- To twoja własna piwnica. – Blondyn spojrzał podejrzliwie na syna Mitchella. – Czy ty próbujesz mi coś powiedzieć? Ukryłeś tu coś...kogoś?

- To nie jest śmieszne – obruszył się Zuluaga, przypominając sobie nagle, o co go oskarżono ponad dziesięć lat temu.

- Przepraszam – mruknął Ethan, zdając sobie sprawę z tego, co właśnie powiedział. – Tylko, że ja mam podobne odczucie. Owszem, byłem tutaj nie raz, po twoje wino. Nigdy wcześniej...chwileczkę. Tam, w rogu. Poświeć.

Cosme uczynnie skierował światło swojej latarki we wskazanym kierunku, czując, jak ciarki strachu pełzną mu po plecach. Bacznie obserwował Ethana, który ostrożnie zbliżył się do ruchomej i bardzo brązowej kupki w kącie przedsionka, w jakim się znajdowali.

Crespo pochylił się i pomógł sobie własnym oświetleniem. Przez moment panowała cisza, dopiero po kilku sekundach podniósł się i spojrzał na właściciela zamku z dziwnym wyrazem twarzy.

- To szczury. Są właśnie w trakcie konsumpcji czegoś, co przywlokły z dalszych części piwnicy. Nie jestem pewien, co to właściwie jest. Wygląda, jak...sam nie wiem. Kawałki jedzenia, owszem. Dosyć starego. Może to Sambor je karmił.

- Wątpię – odparł Cosme. – Nie spędził tu tyle czasu, poza tym nie sądzę, by karmił takie zwierzęta. Raczej by ich unikał. Nie wiedziałem, że tu są szczury.

- Są – potwierdził niebieskooki. – I to ogromne. Lepiej chodźmy głębiej. Wolałbym uniknąć zwrócenia na siebie ich uwagi. Masz wolną drugą rękę, przygotuj nóż. Nie spodziewam się co prawda, że nas zaatakują, ale...

Zuluaga w odpowiedzi tylko mocniej chwycił ostrze, które ściskał już od dobrej chwili.

Nie było im potrzebne przez następne dziesięć minut. Szli wolno, bacznie patrząc pod nogi i przed siebie, ale nie napotkali już żadnego stworzenia, czy to żywego, czy martwego, jakby wszystkie zgromadziły się na samym początku piwnicy. Ethan nie wiedział, co je tam przyciągnęło i szczerze mówiąc wolał nie wiedzieć. Właściciel El Miedo nie podszedł bliżej i nie przyjrzał się potencjalnej zgniłej żywności, jaką jadły szczury, wyminął tylko niebieskookiego i zanurzył w czeluściach podziemi, za co Crespo był mu bardzo wdzięczny. Syn Orsona miał bowiem pewne podejrzenia co do tego, czym było pożywienie dla ogoniastych istot – i wcale mu się to nie podobało. A fakt, że Zuluaga nie miał pojęcia o obecności szczurów w piwnicy zamku, czynił sytuację jeszcze poważniejszą.

Podłoże stawało się coraz bardziej strome i nieprzyjazne, część podziemi najzwyczajniej w świecie się zapadła. Teren znajdujący się pod spalonym zamkiem podtrzymywał mury tylko na tak zwane słowo honoru, co rusz pod nogami Ethana, albo Cosme obsypywał się piasek, albo czarne kamienie różnej wielkości. Zdarzały się również dziury zastępujące przejście, które musieli albo omijać bokiem, albo po prostu przeskakiwać. Podczas jednego z takich skoków Zuluaga mało nie złamał nogi, nie doskakując do końca otworu i wykonując swoisty, przypadkowy taniec, żeby utrzymać równowagę. Na szczęście niedoszły szef Scylli chwycił przyjaciela mocno za rękę i pomógł mu się nie przewrócić.

- Moje El Miedo...mój zamek...dom...- wyszeptał Cosme, kiedy serce wróciło już do normalnego rytmu, a ubranie do względnej czystości. - To wszystko się sypie...

- Odnowimy je, nie przejmuj się - odparł Crespo poważnie, nie dając po sobie poznać, że sam jest wstrząśnięty stanem budowli. Zdawał sobie sprawę z tego, że wciąż zdatna do użytku połowa zamku jest w złym stanie, ale to, co zobaczył tutaj, przyprawiło go o ciarki i zaczynał żałować całej wyprawy. To, co miało być interesującą wycieczką po skarby, może okazać się wyprawą po śmierć.

W pewnym momencie korytarz zwęził się zarówno nad ich głowami, jak i przed nimi, tworząc coś w rodzaju małej, wąskiej wanienki dla dziecka. Nadal mogli posuwać się do przodu, ale tylko wtedy, jeżeli pójdą osobno, jeden za drugim, a nie obok siebie, jak dotychczas. Ethan spojrzał podejrzliwie na mapę, jakby oskarżając ją o złośliwe nieoznaczenie przejścia, po czym ostrożnie dotknął dłonią ściany.

- Wygląda bezpiecznie - zauważył. - Sufit tak samo, chociaż jest czarniejszy od mojego największego koszmaru, jakie śniłem w dzieciństwie. Czyli chyba możemy iść dalej. Z tym, że nie mam pojęcia, dokąd ta droga prowadzi, bo tego też nie ma na planie. O ile dobrze szacuję, to dotrzemy w pobliże korytarzyka i znacznie skrócimy podróż. Jeśli, rzecz jasna, z drugiej strony też jest otwór, ale czuję delikatny powiew wiatru, więc powinien być. Możemy też skręcić w lewo, zamiast włazić w tą czerń Mordoru i iść spokojnie do naszego celu, co zajmie jakieś...dwanaście minut. Tędy - jakieś pięć.

- Ja wchodzę! - zdecydował się Zuluaga, wyraźnie rozzłoszczony, że nie zna własnego domu oraz przy okazji jego stanem zachowania. - Co, jeżeli ukrywa się tam kolejny Medina?

Ethan parsknął cicho, wiedząc, że Cosme nie miał nic złego na myśli, po czy stwierdził:

- W porządku, ale ja pójdę przodem. Jeżeli coś mi się stanie, wiesz, którędy wracać. - Z tymi słowami wcisnął mapę w rękę oszołomionego właściciela zamku i zbliżył do początku korytarza.

- Chwileczkę - zastopował go Zuluaga. - Jak to "jeżeli coś mi się stanie"? Mówiłeś, że tutaj jest bezpiecznie?

- Powinno - odpowiedział z powagą drugi mężczyzna. - Ale, jak mówiłem, nie mam pojęcia, co jest tam dalej. Dlatego...

- O nie, nie ma mowy! - syn Mitchella zamachał latarką, przez moment oślepiając zaskoczonego Ethana. - Dzisiaj jest Wigilia! Nikt nie zginie w Święta! Co ty w ogóle pleciesz? Co to za gadanie o śmierci? Pomyślałeś może o Sol? O Leonor? O własnym ojcu? I w ogóle o mnie? Najlepiej będzie, jak wrócimy na górę.

Zuluaga obrócił się w stronę drogi prowadzącej tam, skąd przyszli, przy okazji zabierając ze sobą jedno ze źródeł światła - wciąż miał przecież przy sobie latarkę.

Crespo mrugnął kilka razy, wyraźnie wzruszony, po czym podbiegł do szybko oddalającego się przyjaciela i położył mu dłoń na ramieniu, zatrzymując w miejscu. Cosme stanął i spojrzał mu w twarz niechętnie.

- Zaufaj mi, proszę - odezwał się niebieskooki. - Wchodziłem już w wiele takich korytarzy. Nic mi nie będzie, jedyne, co może mi się przytrafić, to złamanie nogi. A to już przeżyłem ze dwa razy. Afryka mnie nie lubiła. - Ethan zachichotał cicho. Nawet nie wiesz, jak bardzo jestem ciekaw, co tam jest. A poza tym znacznie skrócimy sobie drogę. Chodź.

Zuluaga pomruczał coś, nieprzekonany, ale poczłapał za proszącym.

Pochylili się obaj, jakby oddając hołd starym murom, po czym powoli, najpierw Ethan, a potem ojciec Nadii, ruszyli w tajemnicze zagłębienie - bo trudno to nawet było nazwać porządnym korytarzem.

- Z pewnością czeka nas ostre mycie głowy - wypowiedział w pewnym momencie Cosme, by rozładować sytuacje. - Pajęczyny są wszędzie, weszły mi we włosy i buszują tam radośnie.

- W moich również - mruknął Crespo, bardziej skupiony na czymś, co przed chwilą usłyszał, niż na swojej fryzurze. - Poczekaj chwilę. Mam dziwne wrażenie, że ktoś jest przed nami.

- Ktoś? - Zuluaga zatrzymał się gwałtownie, Ethan zresztą również. Latarki przygasły lekko, równocześnie, jakby również wystraszyły się postaci, która jakoby miała znajdować się w pobliżu.

- Owszem, ktoś - potwierdził blondyn. - Może to złudzenie i tam dalej jest po prostu otwór wyjściowy. Wątpię, by ktoś spędzał wieki w piwnicy...poza Samborem, oczywiście. Zmarłby z głodu.

- Ewentualnie właśnie wszedł i szuka drogi wyjścia - wymamrotał Cosme, czując, jak serce bije mu coraz szybciej. Nagle El Miedo przestało być bezpiecznym domem, jakim zawsze dla niego było.

- To by znaczyło, że zaraz jest jakieś wejście. A obaj wiemy, że go nie ma.

- Licho wie - odszepnął starszy mężczyzna. - Korytarza i tego przesmyku też nie ma na planie.

- Zgadza się, ale zauważyłbym otwór we wzgórzu. Spaceruję często po okolicy.

W tym samym momencie przypomniał mu się sławny już dzień, kiedy podczas jednego z takich spacerów dostał gałęzią w głowę, ale postanowił szybko o tym zapomnieć. Wziął głęboki oddech i powiedział: - W porządku. Idę tam. Musimy się dowiedzieć, co jest grane. Jeżeli nawet ktoś się tam ukrywa, to potrzebujemy to sprawdzić. Nikt nie przejmie naszego zamku - zażartował na koniec, głównie po to, żeby odciągnąć uwagę Cosme od wymyślania najgorszych scenariuszy najbliższej przyszłości.

Odważnie i na tyle szybko, by nie przewrócić się na nierównym podłożu i ściskając w kieszeni przedmiot, o którym nie powiedział Zuluadze, ruszył do przodu. Przedmiotem tym był składany nóż, broń, jaką od czasu porwania i uwięzienia w pewnej piwnicy wciąż nosił przy sobie. Życie Ethana Crespo w Valle de Sombras było spokojne i nie obfitowało w przykre niespodzianki, ale po tym, co wydarzyło się w przeszłości, zdecydowanie wolał mieć coś, czym mógłby się bronić.

Przesmyk kończył się dosyć zaskakująco, średniej wielkości otworem, który przy odrobinie życzliwości można by nazwać dodatkową piwnicą. Na drugim jego końcu, w przeciwległej ścianie, widniała kolejna dziura, prowadząca dokładnie do tego korytarzyka, do którego chcieli dotrzeć Ethan i Cosme. [link widoczny dla zalogowanych]Inaczej mówiąc, doszli dokładnie tam, gdzie zamierzali, tyle, że przez przypadek z drugiej strony.

Dodatkowa piwnica była pusta. Pozostawało pytanie, czy coś - a jeżeli tak, to co - kryje się w samym korytarzyku. Trzy, cztery dosyć długie kroki i Ethan był już u wejścia do przesmyku. Wziął kolejny bardzo głęboki oddech i poczynił następny krok, tłumacząc sobie w myślach, że przecież Zuluaga idzie tuż za nim i znajduję się zaledwie parę metrów od niego. Dziwne przeczucie bycia obserwowanym nie opuściło go nawet na chwilę.

Korytarzyk był również pusty. Crespo już miał poinformować Cosme, że nic tu nie ma i prawdopodobnie ktoś po prostu zapomniał dorysować część piwnicy na planie, albo mapa była jeszcze starsza od tego rejonu, kiedy zauważył coś leżące na ziemi, w samym środku przesmyku. Schylił się i podniósł średniej wielkości rulon. Delikatnie, by nie uszkodzić zawartości, rozwinął go i przypatrzył się temu, co właśnie trzymał w ręce.

Chciał krzyczeć, głośno, najbardziej, jak potrafił, ale nie mógł. Głos uwiązł w gardle, jakby ktoś zacisnął mu pętlę na szyi. Wpatrywał się jedynie w znaleziony właśnie obraz, nie mogąc oderwać od niego oczu. Dłonie trzęsły mu się na tyle, że z ledwością utrzymał zarówno rulon, jak i latarkę. Wiedział, że to, co widzi, nie ma kompletnie sensu, ale jednak było prawdziwe.

Tak samo, jak świeca, która właśnie spadła z ołtarza znajdującego się w kościele i z hukiem rozbiła na kilka części. Tak samo, jak ojciec Juan, który błyskawicznie zdusił ogień i posprzątał podłogę świątyni. I tak samo, jak Cosme Zuluaga, stojący tuż za Ethanem i coraz szerzej otwierający oczy ze zdumienia.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5853
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 12:58:35 29-09-15    Temat postu:

15. EVA/MASSI/LEONOR/ARIANA

Eva obserwowała Conrada, który przeglądał jakieś papiery. Była zirytowana, ale on zdawał sobie nic z tego nie robić. Byli zaręczeni od jakichś kilku miesięcy, ale Saverin nie robił kolejnego kroku, co zaczynało ją niecierpliwić. Rzuciła wszystko, by mu pomóc, postanawiając zrobić sobie przerwę w Hollywood i zająć się promocją nowego filmu w Meksyku, ale on nie dawał jej nic w zamian. Dbał, by niczego jej nie brakowało, to prawda, ale żadne świecidełka, kosztowne wycieczki czy Bóg wie co jeszcze, nie mogły jej zastąpić tego, czego potrzebowała naprawdę - atencji.
Podziwiała Conrada, jego niezależność, zaradność, przedsiębiorczość, mądrość życiową. Nie znała drugiego takiego człowieka. Ponadto, był niezwykle atrakcyjnym mężczyzną. Pociągał ją zarówno jego wygląd zewnętrzny jak i umysł, a była skłonna sądzić, że to drugie nawet bardziej. I darzyła go czymś na kształt miłości, ale Evie trudno było to sklasyfikować, bo nigdy wcześniej zakochana nie była.
Wiedziała, jaka łączy ich relacja. Zdawała sobie sprawę, że jest to głównie biznes, nic więcej. Połączyła ich zemsta i ambicja, ale w rzeczywistości różnili się od siebie diametralnie. Miała jednak wrażenie, że mimo wszystko jest dla Conrada kimś więcej niż tylko partnerką w zbrodni, wspólniczką. Nie mogła sobie pozwolić na skandale, bo jako aktorka była osobą publiczną. Jedno niepowodzenie mogło jej zrujnować karierę. Czasami miała wrażenie, że zemsta zaślepiła Conrada do tego stopnia, że nie jest w stanie nic więcej odczuwać. Bywał zimny i pusty - odległy jak Mount Everest. Innym razem był słodki i opiekuńczy, a to wszystko komplikowało. Jaki naprawdę był Conrado Saverin? Tego chyba nie wiedział nikt, poza nim samym.
- Nudzę się - wyznała po kilkunastu minutach obserwacji.
Mężczyzna nawet nie podniósł na nią wzroku znad dokumentów. Cały on - wiecznie zapracowany.
- W portfelu jest moja karta kredytowa - mruknął, a ona prychnęła zirytowana.
- Zakupy nie pomogą. Może moglibyśmy gdzieś wyjść? Razem? - zaproponowała z nadzieją.
Conrado spojrzał na nią z taką miną, jakby zaskoczył go jej widok na fotelu naprzeciwko.
- Przykro mi - powiedział, zdając sobie sprawę ze swojego nietaktu. - Nie mogę. Mówiłem ci, że będę zajęty. Wszystko musi grać jak w zegarku, a ja mam mało czasu, by przejrzeć te plany...
- Skąd miałam wiedzieć, że otwarcie hotelu to taka cholernie nudna i przedłużająca się sprawa? - warknęła wzburzona Eva, wstając z miejsca i przechadzając się po gabinecie.
- Mówiłem ci, że to nie będzie piknik ani wakacje w luksusowym kurorcie. Tym bardziej, że muszę się pilnować, by Fernando nie dowiedział się o moim cudownym zmartwychwstaniu.
- Wiem, ale wolałabym, żeby było tu coś dla mnie do roboty.
Rozległo się pukanie do drzwi i do pomieszczenia weszła Massi z portfolio pełnym zdjęć.
- To są zdjęcia, o które prosiłeś - powiedziała, kładąc segregator na biurku Conrada. - Udało mi się znaleźć kilka naprawdę świetnych miejsc. Jednym będziesz wprost zachwycony - idealna lokacja, a widok... dech zapiera.
- Świetnie - pochwalił ją Saverin, uśmiechając się dobrodusznie. - Doskonale się spisałaś. Nastąpiła jednak mała zmiana planów.
- Jak to? - Massimiliana spojrzał na Evę, a potem na Conrada, skonsternowana.
- Ostatnio doszedłem do wniosku, że Santiago to nie jest odpowiednie miejsce. Nie chcę psuć klimatu stolicy. Poza tym - za dużo wspomnień wiąże się z tym miastem.
- Nie rozumiem...
- Od początku było to tylko tymczasowe rozwiązanie. Po dogłębnym zastanowieniu stwierdziłem, że trzeba mierzyć wyżej.
- Czyli? - To Eva założyła ręce na piersi, przypatrując się narzeczonemu spod półprzymkniętych powiek. - Co ty kombinujesz, Conrado?
- Chciałbym, żebyś pojechała do Monterrey - zwrócił się do Massi, która, choć zdziwiona, zdawała się być ucieszona takim obrotem spraw. To by znaczyło, że będzie bliżej Oscara, Ariany, Lucasa i Guillerma, który polecił ją Conradowi, a to jej bardzo odpowiadało po kilku tygodniach spędzonych z Evą Mediną, której miała już po dziurki w nosie, a która odpowiadała za wypadek jej kuzyna. - Jest kilka lokacji, które chcę, żebyś sprawdziła, ale oczywiście docenię też twoją inwencję twórczą. Liczę, że uchwycisz piękno tamtejszych okolic. Byle nie od strony przemysłowej.
Conrado mrugnął do niej zachęcająco, a ona uśmiechnęła się, szczęśliwa, że może się sprawdzić i w dodatku będzie miała okazję pracować blisko przyjaciół.
- Chcę pojechać z nią! - odezwała się nagle Eva, co Conrado skwitował wysokim uniesieniem brwi, a Massi prychnięciem, które jednak zakamuflowała, symulując kaszel. - Nudzę cię tutaj, a poza tym i tak muszę wypromować mój film. A im szybciej się z tym uwinę, tym lepiej.
Saverin przypatrywał się jej przez chwilę, a potem kiwnął głową na znak, że się zgadza.
- Ale dla twojego dobra lepiej, żeby Will cię nie widział - przypomniał swojej narzeczonej, która machnęła ręką.
- Zabawny jesteś, Conrado. Bardziej martwisz się, że to do ciebie straci zaufanie, kiedy się dowie, że go okłamałeś.
- Nie okłamałem go, tylko nie powiedziałem mu wszystkiego. A to różnica - zauważył ze spokojem Conrado, jednak coś w jego głosie pozwoliło Evie sądzić, że jednak nie jest tak opanowany jakiego udaje.
- Dam sobie radę z Gui. Jeśli będzie trzeba wezmę winę na siebie - zaproponowała panna Medina, po czym obeszła biurko i cmoknęła przyszłego męża w policzek. - Wesołych świąt, skarbie! - dodała na do widzenia, choć dobrze wiedziała, że Saverin nie obchodzi Bożego Narodzenia.
Kiedy obie, Massi i Eva, znalazły się za drzwiami gabinetu, kuzynka Oscara spojrzała na blondynkę jak na zgniłego karalucha.
- Bawi cię to? - zapytała zgorszona, kręcąc głową z niedowierzaniem. - Zabiłaś mu siostrę i dziewczynę, a mój kuzyn przez ciebie może się nigdy nie obudzić. Trzeba być naprawdę pozbawioną serca suką, żeby nie mieć żadnych wyrzutów sumienia.
- Nic o mnie nie wiesz - powiedziała Eva, uśmiechając się, ale był to śmiech, który nie obejmował jej oczu - sztuczny i wymuszony. - A to, co stało się tamtego wieczoru... to był przykry wypadek.
- Jeśli powtarzanie tego pozwala ci spać w nocy... - Massi zaśmiała się kpiąco, patrząc z góry na blondynkę. - Uciekaj od prawdy, póki starczy ci sił w tych krótkich nóżkach. Ale wiedz, że w końcu się potkniesz o kłamstwa, którymi karmisz samą siebie.
Po tych słowach zostawiła Evę samą, żywiąc nadzieję, że ta wreszcie pojmie swoje błędy i weźmie za nie odpowiedzialność.

***
Tak dawno nie była w El Miedo. Miała nadzieję, że Cosme nie chowa urazy - ostatecznie ostatnio tyle się działo, że nie miała na to czasu. Odwlekała też jak mogła spotkanie z przyjacielem, bo bała się rozmowy, która z pewnością by się wywiązała. Nie chciała poruszać tematu Lucasa. Nie miała na to ani siły, ani ochoty. Widziała spojrzenie Zuluagi wtedy, w szpitalu i choć wiedziała, że nie życzy on źle policjantowi, doskonale zdawała sobie sprawę, że nie jest on jego największym fanem, delikatnie mówiąc. To, że uratował życie niewinnemu chłopcu nie zmieniło opinii Cosme o Hernandezie i nie mogła go za to winić. Nie chciała jednak słuchać umoralniających kazań, by trzymała się z daleka od byłego chłopaka. Zbyt dobrze wiedziała, że nie można wchodzić dwa razy do tej samej rzeki, nikt nie musiał jej o tym przypominać.
Była wigilia i Ariana postanowiła złożyć właścicielowi domu na wzgórzu wizytę i życzyć mu wesołych świąt. Sama miała spędzić ten wieczór w domu Fernanda Barosso i sama nie wiedziała, co ją podkusiło, by przyjąć zaproszenie Huga. Uznała jednak to za dobry znak - wreszcie będzie miała okazję, by powęszyć i być może dowiedzieć się czegoś na temat miejscowej szychy i jego tajemniczego pracownika.
Ze starannie zapakowaną paczuszką szła owijając się szczelniej szalem, bo dzień był wyjątkowo chłodny. Nie wiedziała, co i czy w ogóle powinna coś kupić panu Zuluadze. Ostatecznie nie znała meksykańskich zwyczajów świątecznych. Kiedy mieszkała w Hiszpanii, prezenty wręczano dzieciom w Święto Trzech Króli. Stwierdziła jednak, że najlepiej będzie przynieść Cosme drobny upominek w wigilię. Będzie mógł go otworzyć kiedy zechce. Był to skromny prezent, ale miała nadzieję, że Zuluadze się spodoba. Jedwabny szal w jego ulubionym granatowym kolorze z wyhaftowanymi ozdobnymi literkami C i Z. Za haft odpowiadała osobiście i była z siebie dumna - matka nauczyła ją kiedyś tej zapomnianej w dzisiejszych czasach umiejętności i cieszyła się, że wreszcie się na coś przydała. Chciała, żeby prezent coś znaczył i głęboko wierzyła, że Cosme go doceni.
Kiedy jednak doszła do zamku, zmuszona była stwierdzić, że właściciela nie ma w domu. Stała przez dłuższą chwilę przy bramie, ale nikt zdawał się nie słyszeć dzwonka. To dziwne, bo wiedziała, że Cosme mieszka z Ethanem Crespo. Któryś powinien otworzyć jej drzwi. Najwidoczniej wybyli gdzieś na przyjęcie świąteczne i Ariana zmuszona była pozostawić prezent dla byłego szefa w skrzynce na listy. Dołączony był do niego liścik z życzeniami i wyrażający głębokie nadzieje na rychłe spotkanie.
Spojrzała na miasteczko położone w dolinie, które mieniło się różnymi kolorami - rozpoczął się świąteczny festyn. Ludzie wylęgli na główny plac, by razem uczcić narodziny Jezusa Chrystusa. Kolorowe lampiony było widać nawet z tej odległości. Ariana Santiago westchnęła ciężko i ruszyła w stronę rezydencji Barosso.
- Ariana! Jak dobrze, że jesteś!
Leonor przywitała ją w holu domu Fernanda, dopadła do niej i chwyciła pod rękę. W jednej dłoni trzymała opróżniony do połowy kieliszek z winem. Wyglądała jakby nie bardzo się cieszyła z towarzystwa, w którym przyszło jej spędzić święta, a Ariana zaczęła się zastanawiać, dlaczego w ogóle przystała na ten plan, skoro najwyraźniej nie chciała tu być. Widocznie namówił ją do tego Camilo. Kobieta poprowadziła ją do jadalni, gdzie przy stole siedział już jej ojciec z synami. Lori nadal wyglądał słabo, ale skoro doktor Julian mówił, że nie ma przeciwwskazań, by wyszedł ze szpitala na Boże Narodzenie, nie należało się martwić.
Kiedy pokojówka wzięła od Ariany płaszcz i wskazała jej miejsce przy stole, Jaime uśmiechnął się do niej pokrzepiająco, jakby chciał jej dodać otuchy. On sam zdawał się być w siódmym niebie. Kto by pomyślał, że mało brakowało, a nie byłoby mu dane dożyć tych świąt?
- Nie siedźmy tu zbyt długo, dobrze? - rzuciła Norrie konspiracyjnym tonem, nachylając się do dziewczyny.
Ariana uśmiechnęła się tylko lekko w odpowiedzi, choć wcale nie miała zamiaru szybko się stąd zmywać. Liczyła na małą wycieczkę po domu, podczas której uda jej się być może odkryć, kim tak naprawdę jest Fernando Barosso i dlaczego budzi we wszystkich taki respekt. Miała przeczucie, że tego wieczoru znajdzie materiał nie tylko na książkę, ale i na całą ich serię.
- Wesołych świąt!
Do pomieszczenia wszedł gospodarz, w towarzystwie swojego wiernego pracownika, uśmiechając się szeroko niby jakaś parodia świętego Mikołaja. Panna Santiago, wyrwana z rozmyślań, całą siłą woli zmusiła się, by odwzajemnić uśmiech. Fernando zajął miejsce u szczytu stołu i rozejrzał się po swoich gościach z uwagą. Przypominał pająka, który napawa się widokiem swoich ofiar w sieci. Ariana mimowolnie się wzdrygnęła i napotkała spojrzenie Huga, który zdawał sie to zauważyć. Przez chwilę wytrąciło ją z równowagi to badawcze spojrzenie i nie uczestniczyła w rozmowie, którą zaczął Fernando. Mówił coś o specjalnie przygotowanych potrawach dla Lori'ego, niezawierających alergenów, ale niewiele z tego rozumiała. Kątem oka widziała palce Leonor, które bezwiednie zaciskały się na kieliszku.
Dopiero dźwięk jej własnego imienia z ust starego Barosso kazał jej powrócić myślami do wieczerzy.
- ...Nicolas nie mógł niestety przyjechać, ale przesyła najszczersze pozdrowienia. Wkrótce się odezwie, o ile znajdzie czas. Ma teraz mnóstwo na głowie - mówił Fernando, starając się sprawiać wrażenie dobrego gospodarza. - Musiał przejąć inicjatywę po tym, jak Alejandro... - zawahał się i nie chciał skończyć zdania, obawiając się, że popełni jakiś nietakt. Na jego nieszczęście Hugo miał gdzieś, co o jego szefie myśli jego rodzina, więc bez ceregieli, dokończył za niego:
- ...trafił za kratki za zabójstwo Antonietty Boyer.
Ariana zakrztusiła się winem, które nieopatrznie wzięła do ust i doszła do siebie dopiero po porządnym uderzeniu w plecy, które zaaplikowała jej Leonor. Dziewczyna odłożyła kieliszek, postanawiając nie pić tego wieczoru - w końcu planowała zebrać materiał na książkę, a to wymagało trzeźwego umysłu.
Siostra Huga miała odmienne zdanie na ten temat - musiała pić, by móc przetrwać wigilijną kolację u znienawidzonego człowieka, w towarzystwie brata, który złamał jej serce, wybierając pracę ponad rodzinę siedem lat temu, a który wbrew temu, co o nim myślała, jak dowiedziała się niedawno od ojca, czuwał nad nimi i dbał, by niczego im nie brakowało. Leonor było wstyd, że tak potraktowała Huga w szpitalu, ale usprawiedliwiała się w duchu, że przecież nie zdawała sobie z niczego sprawy. Była wdzięczna młodszemu bratu za to, że łożył na opiekę medyczną Lori'ego, ale wolałaby, by nie musiał zaprzedawać duszy Szatanowi, by móc im pomóc. Tego wieczora nie mogła patrzeć mu w oczy, bo nie wiedziała, co mogłaby mu powiedzieć, a obecność Fernanda Barosso tylko wszystko komplikowała.
- Alex zawsze był... - kontynuował lekko zawstydzony Fernando, ale ponownie się zawahał i również tym razem jego myśl dokończył Delgado:
- ...czarną owcą rodziny.
Hugo zerknął z ukosa na pannę Santiago, która wpatrywała się w niego zaintrygowana. Ta cała kolacja zdawała się jej być jedną wielką farsą. Coś tutaj nie pasowało. Niby dlaczego Fernando Barosso organizował święta, które spędzał w gronie praktycznie obcych ludzi? Chciał zrobić coś miłego dla Huga, pragnąc odwdzięczyć się za ciężką robotę, którą dla niego odwalał? Nie bardzo chciało jej się w to wierzyć. To wszystko wyglądało jak demonstracja siły. Barosso zgrywał skromnego, pokornego i dobrze ułożonego człowieka, co w ogóle nie pokrywało się z tym, co o nim Ariana słyszała. Miała wrażenie, że szef Huga chce się przypodobać Camilowi i jego rodzinie. Nie wiedziała tylko, dlaczego. Instynkt podpowiadał jej jednak, że nie wróży to niczego dobrego.
Wzmianka o Nicolasie również jej nie zwiodła. Barosso chciał sprawiać wrażenie, że jest blisko z synem, usprawiedliwiając jego nieobecność przez obowiązki zawodowe. Zaznaczył również, że wstydzi się czynu Alejandra, ale nadal uważa go za członka rodziny, który po prostu zbłądził, co wydało jej się już totalną bzdurą. Nie wiedziała, w co gra Fernando Barosso, ale była to niebezpieczna rozgrywka, a oni - Ariana, Camilo, Leonor i jej synowie, a nawet Hugo - byli jego pionkami.
Panna Santiago nie wiedziała, kogo mężczyzna chce zwieść, starając się ukazać swoje bliskie stosunki z rodziną. Nicolas jakoś nigdy specjalnie ciepło o ojcu się nie wypowiadał. Coś tutaj było nie w porządku i chyba nie ona jedna to zauważyła.
Camilo niechętnie dyskutował z Fernandem na drugim końcu stołu o spotkaniach grupy wsparcia.
- Ile to już lat, Camilo? - zapytał Fernando, jakby dyskutował z kumplem przy piwie, a w rzeczywistości dzieliła go z panem Angarano granica nie do pokonania. - Siedem? Gratuluje silnej wolni. Siedem lat w trzeźwości to nie byle co.
Ariana nadstawiła uszu, bo ta informacja była dla niej nowa. Nie wiedziała, że Camilo był alkoholikiem. Był takim dobrym człowiekiem, kochającym ojcem i dziadkiem, pracowitym i uczciwym. Był, obok pana Zuluagi, jedyną osobą, która okazała jej życzliwość w tym miasteczku, kiedy po raz pierwszy się tu pojawiła.
Zerknęła na Huga, chcąc sprawdzić, jaką reakcję wywrą na nim słowa Fernanda, ale był mistrzem w ukrywaniu emocji. Zdawał się w ogóle nie słuchać rozmowy, która toczyła się obok niego, ale Ariana dobrze wiedziała, że tylko udaje zajętego żartami z siostrzeńcami, a w rzeczywistości słucha uważnie. I chyba nie podobało mu się to, co słyszał.
- Don Barosso. - Do zebranych podeszła pokojówka z pokorną miną. - Telefon do pana w gabinecie.
- Rosa, są święta. - Fernando przetarł zmęczone oczy, jakby chciał podkreślić, że należy mu się odrobina spokoju. - Niech zostawi wiadomość. Oddzwonię jutro.
- Kiedy to pilne, proszę pana. - Pokojówka była nieustępliwa. - Pan Alvarez nalega i nie chce słyszeć o odmowie...
Reakcja na słowa Rosy była natychmiastowa. Na dźwięk nazwiska Fernando poderwał się z krzesła jak oparzony, z zapałem zupełnie nie pasującym do jego wieku. Rzucił jakieś przepraszające słowa do gości i ruszył, by odebrać telefon. W tym samym czasie Hugo poruszył się niespokojnie i spojrzał na szefa z... czy to możliwe? nienawiścią w oczach. Ariana zamrugała szybko powiekami, sądząc, że jej się przywidziało.
- Przepraszam, muszę iść do łazienki - powiedziała, rzucając na stół serwetkę i ruszając w kierunku łazienki, którą kiedyś widziała, kiedy była w tym domu po raz pierwszy.
Za rogiem skręciła jednak w korytarz, który jak dobrze wiedziała, wiódł do gabinetu pana domu. Była tam kiedyś i miała doskonałą okazję, by się rozejrzeć, a tak się składa, że w korytarzu znajdowała się wnęka - idealna do obserwowania i podsłuchiwania, co się dzieje w pomieszczeniu obok. Schowała się w niej, przywierając całym ciałem do ściany i wytężając słuch. Fernando nie byłby w stanie jej tu zobaczyć. Z tej kryjówki mogła usłyszeć każe słowo spływające z jego ust. Nie zamknął drzwi do pokoju, co tylko ułatwiało jej zadanie.
Sama nie wiedziała, dlaczego to takie ważne, by się dowiedzieć, o co chodzi, ale wydało jej się podejrzane, że Fernando wystrzelił jak fajerwerk w Nowy Rok, żeby porozmawiać z tym całym Alvarezem, kimkolwiek on był. No i najwidoczniej nie chciał, by ktokolwiek go z tym człowiekiem powiązał, nawet Hugo, który nie był zadowolony, kiedy usłyszał nazwisko dzwoniącego.
- Czego chcesz? - warknął Fernando w słuchawkę, a Ariana wstrzymała oddech. - Prosisz się o kulkę, Dante i dobrze o tym wiesz...
Zmiana tonu jego głosu sprawiła, że włos zjeżył się dziewczynie na karku. Nie był to już ten sam, fałszywie dobroduszny gospodarz, który zachęcał wszystkich do częstowania się pysznymi potrawami i życzył im wesołych świąt. To był ten prawdziwy Fernando Barosso - bez skrupułów, dążący do celu po trupach. Dosłownie.
- Żyjesz tylko dlatego, że mój człowiek nie miał jaj, by cię załatwić - ciągnął Barosso, a panna Santiago słuchała z bijącym sercem. Czuła się jak bohaterka jakiegoś filmu akcji. I przeczuwała, że ta sprawa nie skończy się dla niej dobrze. Nie mogła jednak odejść. Nie teraz. - ...znajdę cię, Dante, możesz być pewny!
Nastąpiła chwila ciszy, podczas której Fernando słuchał w milczeniu. Ariana nie widziała go, ale mogła sobie wyobrazić, że na jego twarzy maluje się prawdziwa furia.
- Chcesz mnie wydać? Nie sądzę... To nie ty rozdajesz tutaj karty, Alvarez, tylko ja! Ale dobrze, jeśli tak chcesz się bawić... Słucham?!
Znów nasłuchiwał, a Ariana zaczęła żałować, że nie słyszała, co mówi jego rozmówca.
- Dobrze. Masz moje słowo. Podaj numer konta, jeszcze dziś przeleję pieniądze. Ale jeśli blefujesz i mimo wszystko mnie wydasz... Miej się na baczności, Dante. To jeszcze nie koniec. I dowiedz się, kto to. Muszę to wiedzieć. Inaczej mogę zmienić zdanie.
Dał się słyszeć odgłos odkładanej słuchawki i Fernando odetchnął głośno. Jeszcze przez chwilę stał w gabinecie, a potem Ariana usłyszała kroki. Odczekała dwie minuty i wyszła ze swojej kryjówki, wracając do jadalni. Starała się nie wyglądać na roztrzęsioną. Z ulgą zobaczyła, że Camilo i jego rodzina zbierają się do wyjścia. To pozwoliło uniknąć jej spojrzenia Fernanda, który przypatrywał jej się nieufnie. Miała nadzieję, że nie domyśla się, iż słyszała jego rozmowę, z której jasno wynikało, że zlecił zabójstwo niejakiego Dante Alvareza, które jednak nie doszło do skutku. Teraz ten mężczyzna chciał pieniędzy w zamian za milczenie. Inaczej zdradzi sekrety Barossa ludziom, którzy depczą mu po piętach i najwyraźniej chcą z niego wyciągnąć informacje. A Fernando bardzo chciał wiedzieć, kto tych informacji pragnie.
- Wszystko w porządku? - zapytał Camilo, spoglądając na roztrzęsioną dziewczynę, która drżącymi rękami zakładała płaszcz, podany jej przez Rosę.
- W jak najlepszym - odrzekła, świadoma, że Hugo i Fernando przypatrują jej się. - Możemy iść.
Po tych słowach wyszła na zewnątrz i zachłysnęła się świeżym powietrzem. Cieszyła się, że znalazła się wreszcie poza zasięgiem Barosso. Ku jej zdumieniu Hugo oświadczył, że ma zamiar towarzyszyć im w drodze do miasteczka, gdzie na placu zebrali się mieszkańcy, śpiewając kolędy i świętując wspólnie Boże Narodzenie.
Leonor nie była zachwycona towarzystwem brata i Ariana ponownie zastanowiła się, co jest przyczyną ich złych relacji. Nie mogła jej jednak o to zapytać, bo po pierwsze - uważała, że byłoby to nie na miejscu, a nie chciała wyjść na wścibską, a po drugie - kobieta ruszyła przodem z dziećmi, które zaśmiewały się do rozpuku, ciesząc się, że dane im jest spędzić te święta z wujkiem, czym wyraźnie nie podzielały zdania matki. Natomiast Ariana szła za nimi z Camilem i Hugiem, którzy jednak nie śmieli wymieniać się żadnymi spostrzeżeniami na temat kolacji w jej obecności. Ponadto Delgado był jakiś nieswój i dziewczyna pomyślała, że wie, co jest tego przyczyną, ale nie śmiała się odezwać.
Kiedy doszli do głównego placu, dzieci od razu pobiegły w stronę wielkiej piñaty zwisającej z drzewa. Jakiś mężczyzna, którego Ariana widywała często w miasteczku, wręczył Jaime kij podobny do baseballowego i założył mu czarną opaskę na oczy. Dwunastolatek zaczął okładać gigantyczną siedmioramienną gwiazdę skacząc i waląc na oślep, a mieszkańcy miasteczka dopingowali go głośno i bili brawo.
Camilo wziął Lori'ego na barana, a Leonor przypatrywała się wszystkiego z boku z dziwnie smutnym uśmiechem na twarzy. Ariana zmrużyła brwi obserwując tę dziwną, ale i zabawną tradycję. Hugo musiał zrozumieć, że jako obca nie bardzo wie, skąd wziął się ten zwyczaj. Podszedł do niej po cichu, a ona drgnęła kiedy przemówił, nieświadoma, że stoi tak blisko.
- Siedem ramion gwiazdy symbolizuje siedem grzechów głównych - powiedział, wskazując na piñatę, którą nadal okładał Jaime. - Rozbicie jej to metaforyczna walka ze złem. A to - wskazał na słodycze, które zaczęły wypadać z kolorowej gwiazdy, rozbitej właśnie przez jego siostrzeńca i po które dzieci rzuciły się na ziemię - dary od Boga. Jego łaska, wynagrodzenie za wyzbycie się grzechu. - Ariana zerknęła na Huga zaintrygowana, a on uśmiechnął się w swoim stylu, po raz pierwszy tego wieczora. - Nie jesteś zbyt religijna, co gringa?
- Nie jestem fanatyczką - sprostowała, nie wiedząc, do czego zmierza ta rozmowa. - Ale jestem wierząca.
Delgado pokiwał głową i przyjrzał jej się uważnie, aż się zarumieniła.
- Co? - zapytała, a on tylko wzruszył ramionami i odwrócił wzrok, uśmiechając się. - A ty? Wierzysz w Boga? Bo na takiego nie wyglądasz...
- Wierzę w dobro i zło - odpowiedział, ale nie do końca na taką reakcję liczyła.
Taki już był Hugo Delgado - kiedy już jej się zdawało, że uszczknęła rąbka tajemnicy, jaką ten chłopak niewątpliwie był, nagle wyślizgiwał się jej z rąk i ponownie stawał się zagadką. Nie było jej dane dłużej nad tym rozmyślać, bo podszedł do nich Camilo, mówiąc, że zbierają się na pasterkę. Hugo nie wyraził jednak ochoty, by towarzyszyć ojcu i siostrze, więc i Ariana grzecznie odmówiła twierdząc, że jest zmęczona.
Hugo w nagłym przypływie rycerskości zobowiązał się, że odprowadzi Arianę do domu, ale dziewczyna miała wrażenie, że kryje się za tym coś jeszcze i nie chodzi tylko o zapewnienie jej bezpieczeństwa. I miała rację, bo kiedy Camilo, Leonor i dzieciaki znikli im z oczu, pociągnął ją za sobą z dala od ulicznego gwaru i tłumu ludzi zmierzających do kościoła. W świetle ulicznej latarni zobaczyła, że jest zaniepokojony.
- Muszę się zapytać, co usłyszałaś z rozmowy Fernanda - powiedział bez ogródek spoglądając jej głęboko w oczy.
- Słucham? - Ariana zarumieniła się i miała nadzieję, że jest zbyt ciemno, by chłopak to zobaczył.
- Nie udawaj. Wymknęłaś się z jadalni i rzekomo poszłaś do łazienki, ale wiem, że byłaś podsłuchiwać.
- Skąd ty...?
- Nie obrażaj mojej inteligencji, Ariano. - Dziewczyna nie pamiętała, by kiedykolwiek użył jej imienia i to w tak grzeczny sposób. Trochę ją to zaskoczyło, ale szybko się otrząsnęła. To jasne - zgrywał miłego, bo chciał wyciągnąć od niej informacje.
- Dlaczego sam nie zapytasz o to szefa? - Postanowiła się z nim podroczyć. - Macie przed sobą tajemnice?
- Przestań, to nie jest śmieszne! - Coś w jego głosie sprawiło, że poczuła, iż sprawa jest poważna. - Proszę cię...
- Rozmawiał z jakimś człowiekiem - powiedziała, uważnie obserwując reakcję Delgado. - Z Dante Alvarezem.
- Jesteś pewna?
- Tak, wyraźnie słyszałam. Kim on jest? Ten Dante?
- To nieistotne.
- Bardzo istotne. Chcę wiedzieć.
- To nie jest twoja sprawa.
- Teraz już jest moja.
- Nie powinnaś się w to wplątywać. Nie powinnaś była podsłuchiwać. Fernando już podejrzewa, że wokół niego węszysz. Myślisz, że dlaczego zaprosił cię tego wieczora? Bynajmniej nie z dobroci serca. Chciał uśpić twoją czujność.
Zaskoczyły ją te słowa, ale starała się nie okazać strachu. Było już za późno, by się wycofać.
- Ale już się wplątałam. Chcesz wiedzieć, o czym rozmawiali czy nie? - Założyła ręce na piersi, chcąc dodać sobie powagi, a chłopak zaklął bezgłośnie i pokręcił głową z dezaprobatą. Po chwili kiwnął, dając jej znać, że jest ciekaw przebiegu rozmowy telefonicznej Barosso. - Coś za coś.
- Znów czegoś ode mnie chcesz? - Hugo nie wierzył własnym uszom. - Naprawdę, dziewczyno, stąpasz po cienkim lodzie, pogrywając sobie tak ze mną.
- Należy mi się coś za informację. Proponuję wymianę.
- Wymianę? - powtórzył zbity z tropu, a ona pokiwała głową na znak, że dobrze zrozumiał. - Czego chcesz?
- Ja opowiem ci, o czym rozmawiał twój szef z tym całym Dante, a ty opowiesz mi, dlaczego Templariusze chcieli cię dopaść.
- CO?! - Hugo rozejrzał się szybko po placyku, aby się upewnić, czy nikt ich nie słyszał. Zakrył dziewczynie usta i pociągnął ją w stronę ulicy. Bezpieczniej będzie rozmawiać w ruchu. - Skąd ci to przyszło do głowy?
- Nie chcesz mi chyba wmówić, że polowali na dwunastoletniego chłopca. Nie obrażaj mojej inteligencji, Hugo - powtórzyła jego słowa, unosząc jedną brew, a on musiał przyznać jej rację.
- Skąd wiesz, że to byli Templariusze?
- Od Lucasa. No wiesz tego...
- Tego gliny-bohatera, tak jasne - przerwał jej Delgado i westchnął ciężko. - Powiedzmy, że nieźle się im naraziłem.
- Czym?
- Jezu, gringa! Czy ty zawsze musisz tak wszystko komplikować?! Nie wiem, co kombinujesz, czy naprawdę chcesz napisać książkę o Valle de Sombras czy może rzeczywiście jesteś jakąś zakamuflowaną dziennikarką z dziwną obsesją na moim punkcie, ale daj sobie spokój! To nie jest bezpieczne, rozumiesz? Templariusze to jeden z najniebezpieczniejszych karteli i nie można z nimi zadzierać. A ty im mniej wiesz, tym dla ciebie lepiej. Chyba że chcesz skończyć jak twój chłoptaś policjant. Albo jeszcze gorzej - z kulką w głowie.
Ariana oddychała szybko przyglądając się kroczącemu koło niej chłopakowi. Był zły i przestraszony, a to połączenie nigdy nie wróżyło nic dobrego.
- Dante chciał pieniędzy od Fernanda - wyznała w końcu czując, że rzeczywiście mogła posunąć się za daleko. To, co działo się w miasteczku ją przerastało. Nie należała do tchórzy, ale żeby dobrowolnie podpisywać na siebie wyrok śmierci... Głupia też nie była. - Chyba zagroził, że ujawni jego tajemnicę, jeśli ten nie przystanie na jego warunki. A Fernando powiedział, że przeleje pieniądze. I jeszcze, że ten facet, Dante, ma się dowiedzieć kto chce tych informacji.
Delgado zatrzymał się gwałtownie i wpatrzył w Arianę, ale jakby jej nie widział. Dziewczyna bardzo by chciała wejść do jego głowy i wyczytać z jego myśli, co to wszystko znaczy. Czuła znajomą sensację w żołądku. Motylki - tak chyba na to mówią. Czuła, że jest na tropie czegoś wielkiego - przerażającego i ekscytującego jednocześnie.
- Nikomu nie mów o tym, co słyszałaś - powiedział po chwili mężczyzna, a ona zamrugała zdumiona.
- Ale...
- Żadnego "ale". Posłuchaj mnie: Fernando to człowiek, który kiedy coś sobie postanowi, zwykle dotrzymuje słowa. Jeśli mu się narazisz... - Zawahał się, po czym pociągnął dziewczynę do bramy kamienicy, w której mieszkała, jakby bał się, że na ulicy ktoś ich podsłucha. - Zapomnij o tym, co usłyszałaś. I dla własnego dobra, przestań interesować się tą sprawą. Nigdzie cię to nie zaprowadzi. Chyba, że do trumny.
Ariana oddychała szybko, wpatrując się w chłopaka. W jego ciemnych oczach odbijały się gwiazdy. Stali koło siebie tak blisko, że mogła policzyć pieprzyki na jego lewym policzku w świetle księżyca. Gdzieś z daleka dał się słyszeć śpiew kolęd z kościoła. Zupełnie zapomniała, że jest wigilia. Jakby przeniosła się do innego świata, brutalnego, pełnego przemocy, niesprawiedliwości i nienawiści.
- Ari!
Dźwięk jej imienia zabrzmiał nienaturalnie głośno w jej głowie jakby ktoś wykrzyczał je przez megafon. Ktoś stał na klatce schodowej i teraz zbiegał do niej po schodach, odrzucając brązowe włosy z twarzy. Młoda, dobrze jej znana dziewczyna. Ariana musiała jednak zamrugać, by pozbyć się obrazu gwiazd w oczach Huga sprzed własnych oczu. W końcu widok dziewczyny się wyostrzył i rozpoznała Massi, kuzynkę Oscara.
Zerknęła w bok, spodziewając się ujrzeć Delgado, ale chłopaka już nie było - zapadł się pod ziemię. Ariana pokręciła głową zdezorientowana.
- Massi, cześć... Co ty tutaj...? Myślałam, że jesteś w Chile... - wyjąkała.
Jakiś cień poruszył się za Massimilianą i Ariana podskoczyła w miejscu, bojąc się, że to Templariusz albo Fernando Barosso we własnej osobie. Była pewna, że tej nocy nie będzie mogła zasnąć.
- Wróciłam wcześniej. Postanowiłam spotkać się z Viktorią Diaz i ustalić szczegóły wesela. Pewnie ci mówiła, że zatrudniła mnie jako fotografa?
- Tak, chyba coś wspomniała... - Ariana nadal była w lekkim szoku po pojawieniu się kuzynki przyjaciela. - Kto to? - zapytała, wskazując na cień za dziewczyną.
- Och - wyrwało się Massi. Nie wiedzieć czemu zawstydziła się nagle. - Przepraszam, Ari. To jest...
Nie zdążyła jednak dokończyć. Z ciemności na klatce schodowej wyłoniła się niska blondynka, uśmiechając się szeroko tak dobrze jej znanym uśmiechem.
- Miło cię widzieć, Ariano - przemówiła Eva Medina, a szatynka poczuła, że gorzej już być nie może.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3498
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:48:16 17-10-15    Temat postu:

15. Victoria/ Julian/Ingrid
Mario Rodriguez cały wieczór starał się porozmawiać z córką w cztery oczy jednak Victoria uparcie unikała z nim chociażby kontaktu wzrokowego. Jakbym był Bazyliszkiem, pomyślał z przekąsem zaciągając się papierosem. Z zamyśloną miną wpatrywał się w zaniedbany ogród. Drzwi prowadzące na taras otworzyły się. W progu stanęła Victoria.
 Przegapisz deser  powiedziała niemalże szeptem niepewnie robią krok do przodu. Ręce wsunęła w kieszenie fioletowego płaszczyka. Jasne oczy utkwiła w jodle znajdującej się jak najdalej od niej.
 Nigdy nie przepadałem za słodyczami  powiedział powoli spoglądając na profil swojego jedynego dziecka. Uśmiechnął się lekko. Tyle lat marzył, aby znowu ją zobaczyć, być obok niej wreszcie się ziściło. Mógł z nią porozmawiać, przytulić ją do siebie i zapewnić, że nikt już nigdy jej nie skrzywdzi. Zadba o to osobiście.  Mamy sobie sporo do opowiedzenia  zauważył z trudem powstrzymując się od dotknięcia jej policzka.
 W rzeczy samej mamy  przyznała mu racje informatyczka palce zaciskając mocnej na znajdującej się w kieszeni kartce. Wyciągnęła ją powoli podając biologicznemu ojcu. Mario wziął od niej dokument powoli go rozkładając
 Skąd to masz?  zapytał wyraźnie zaniepokojony przesuwając wzrokiem po treści pisma trzymanego w dłoniach. Jego ręka zadrżała niepewnie.
 To nie ma znaczenia - powiedziała oschło po raz pierwszy odkąd się pojawił spojrzała mu w oczy.- Chcę wiedzieć czy to prawda. Widziałeś o wyroku śmierci wydanej na twoje dzieci i nie zrobiłeś nic żeby to zatrzymać?  zapytała czując gulę w gardle. Głośno przełknęła ślinę.
 Przed wyjazdem miałam jeszcze kilka spraw do załatwienia - odpowiedział powoli zginając kartkę w dłoni. - Nie sądziłem, że to zajmie aż tyle czasu.  Drugą dłonią przeczesał włosy.  musiałem przygotować pewne sprawy w Paryżu.
 Nielegalne  dodała za niego. Widząc jego zaskoczone spojrzenie uśmiechnęła się sztucznie.- Człowiek nie bez powodu jest poszukiwany przez Interpol.
 Eleno..
 Postawiłeś swoją rodzinę niżej niż przestępczą działalność
 To nie tak. Obiecałem twojemu dziadkowi, że się tym zajmę. Nie miałem pojęcia, że zajmie to tak wiele czasu.
 Ani tego, że Inez zabije mojego brata - powiedziała chłodno świadoma, że w pewien sposób zadaje mu cios poniżej pasa. Chciała to jednak z siebie wyrzucić. Potrzebowała tego. - Planowałeś go umieścić w wariatkowie dla dzieci. On miał FAS nie był przewlekle śmiertelnie chory. - mówiła ochrypłym głosem nie odrywając wzroku od jego twarzy - Mógł z tym żyć.
 Chciałem zapewnić mu specjalistyczną opiekę
 Chciałeś się go pozbyć! Inez ułatwiła ci zadanie prawda - urwała zaczerpując głośno powietrza. - Poszukuje cię Interpol za handel bronią, narkotykami, kobietami powiedz dzieci też sprzedawałeś starcom?
 Przestań nigdy bym tego nie zrobił. Popełniłem kilka błędów
 Jeden z nich kosztował cię życie syna
 Myślisz, że o tym nie wiem!? Sądzisz, że nie zdaje sobie sprawy, że przez wybory, których dokonałem Victor stracił życie? Mam świadomość, że gdybym podjął inne decyzje twój brat byłby żył!
 Nie podnoś głosu na moją córkę- Pablo pojawił się zupełnie nie wiadomo kiedy na tarasie.
 To nie jest twoja córka- Pablo ze stoickim spokojem zrobił krok do przodu. Stając dokładnie na przeciwko swojego szwagra. Panowie mierzyli się wzrokiem. Victoria wyraźnie zaniepokojona mocno zaciśniętymi pięściami policjanta stanęła między mężczyznami. Poważnie obawiała się i jeszcze chwila a skoczą sobie do gardeł. - Porzuciłeś ją.
 Przyganiał kocioł garnkowi co Diaz.
Przez kilka sekund przenosiła wzrok to na jednego to na drugiego ojca czując jak pulsujący ból głowy u podstawy czaszki jedynie się wzmacnia. Nie miała pojęcia, o czym mówi Mario i nie była do końca pewna czy chcę wiedzieć, co dokładnie ma na myśli Rodriguez. Westchnęła głośno.
 Obaj się w tej chwili uspokójcie- powiedziała drżącym głosem rozkładając ręce - To nie jest miejsce ani tym bardziej czas abyście zachowywali się jak dwa koguty. Walczące o kurę. Nie jestem kurą! Tato- zwróciła się do Pablo- proszę wejdź do środka- delikatnie ujęła jego dłoń.- Proszę.
Sztywno skinął głową wycofując się do środka. Victoria opuściła powoli ręce jakby w obawie, że Pablo wróci. Westchnęła głośno.
 Nadal mówisz do niego “tato”- zauważył oczywistą oczywistość Rodriguez.
 On jest moim ojcem- odparła niemalże natychmiast. Bez cienia zawahania w głosie. - Wychował mnie, był przy mnie, kiedy go potrzebowałam moje uczucia względem niego nie zmienią się z dnia na dzień. Nigdy.
 Jego kochasz a mnie darzysz jedynie sentymentem- powiedział sam nie dowierzając w to, co od niej usłyszał. Spodziewał się, że córka będzie miała masę pytań, ale nie spodziewał się chłodnej obojętności. Wyrzutów. - Wiem teraz przynajmniej, na czym stoję.
Nie była wstanie odpowiedzieć ani się ruszyć. Patrzyła w jego wypełnione smutkiem i bólem oczy i pomyślała, że Mario nie mógł znaleźć odpowiedniejszych słów. On, Victor, Elena byli częścią jej samej, ale należeli do przeszłości dziewczyny i nic tego nie zmieni. Żadne prośby, modlitwy nie przywrócą do życia Eleny Rodriguez. Ona nie żyła. Tak jak jej brat. Tamtej nocy, kiedy odszedł brat bliźniak odeszła i ona. Dorosła. I nic tego nie zmieni, nie cofnie czasu. Nie wskrzesi Eleny.
Mogłaby, ale nie chcę.
***
Javier z niepokojem spoglądał na swoją narzeczoną, która stała na środku tarasu jakby jej nogi wrosły drewniany parkiet. Zbliżył się do niej powolutku, aby jej nie spłoszyć. Położył dłoń na jej ramieniu delikatnie ściskając. Znał Vicky od lat i wiedział, że czasami ważniejsze jest jego silne ramiona przyciskające ją do siebie niż umoralniająca gadka.
Blondyn doskonale zdawał sobie sprawę, w jakiej psychicznej kondycji jest jego ukochana. Rozbita rewelacjami swojego życie. Zamknął ją w swoich ramionach czując jak cała drży. Drobna i krucha wydawała się być w jego ramionach. Bezbronna.
 Masz ochotę na sernik na kruchym spodzie? - zapytał wiedząc, iż nawet cała blaszka nie poprawi jej świątecznego nastroju. Parsknęła śmiechem w jego marynarkę.
 Dobrze- powiedziała odrywając twarz od jego ramienia- Zjedzmy sernik a później obejrzymy “Kevina samego w domu” Pozwolę ci nawet gadać razem z telewizorem.
Javier uśmiechnął się. Wspólnie weszli do środka. Santiago siedział obok swojej niani która Victorii wydawała się być dziwnie znajoma. Nie chciała jednak dziś zaprzątać sobie tym głowy. Były święta. Pomyśli o tym w Nowym Roku. Blondyn po podaniu wszystkim ogromnych kawałków sernika zajął miejsce obok blondynki otaczając ją ramieniem. Wtuliła się w jego bok zamykając oczy.
***
Julian Vasquez idzie na randkę z Ingrid Lopez. Niemal można uznać to za rozejm w trwającym od wielu lat sporze, w którym żadne z nich do końca nie wie, kto go zaczął i jak się zaczął, ale trwa, bo obie strony przyzwyczaiły się do ciągłych sprzeczek i kłótni. Palcami przeczesał włosy wzdychając. Nie miał pojęcia, czego ma po spotkaniu z Ingrid się spodziewać. Będą rozmawiać jak cywilizowani ludzie czy może pokłócą się a ona da mu w twarz? Nie pierwszy raz z resztą. Wiedział jedno, że chciał odzyskać jej zaufanie i jeżeli wspólne wypady od czasu do czasu na kolację czy do kina mają naprawić ich relacje to on jest wstanie wytrzymać kilka godzin słuchać jej zaczepek. Nie może też dać się sprowokować dziewczynie, bo to jedynie woda na młyn.
Plecami oparł się o ścianę wpatrując się w sypialnię Ingrid. Nie pamiętał dnia, kiedy ostatni raz wychodził na randkę. Przez ostatnie lata jego życie kręciło się najpierw wokół wojska, później studnia medyczne, praca. To oczywiście nie znaczyło, że żył z dala od kobiet i w celibacie. Nie po prostu nie aranżował się w związki. Z Ingrid wszystko było inaczej.
Był zaangażowany od samego początku ich znajomości po dziś dzień. Z Lopez nie dało się inaczej. Ta drobniutka szatynka uzależniła go w pewnym stopniu do siebie i od jakiego czasu łapał się na tym, że czekał na wyjście z pracy aż wróci do domu. Wiedział, bowiem że ona czeka na niego. Zerknął w stronę swojej sypialni i zaklął paskudnie. Prawie zapomniał! W kilku krokach pokonał dzielącą go od ściany do swojej sypialni odległość i pchnął drzwi. Kwiaty były tak gdzie jej postawił. W wazonie na parapecie.
Frezje. Uznał, że róże są zbyt oczywiste i zawiązujące a kwiaty, które wybrał podobały mu się. Były delikatne. Zupełnie jak Ingrid od czasu do czasu, pomyślał słysząc dźwięk otwieranych od jej sypialni drzwi. Wyszedł na korytarz przez kilka dobrych sekund po prostu na nią patrzył.
Miała na sobie sukienkę. Przyzwyczajony do oglądania jej w spodniach i koszulach (głównie jego) niemal zapomniał, że Ingrid musi od czasu do czasu zakładać sukienki. I to różowe.
— Julian — odezwała się pierwsza. Oderwała wzrok od kwiatów trzymanych przez niego w dłoniach. Uśmiechnęła się. Nie spodziewała się, że kupi jej kwiaty.
— Ingrid — zrobił krok w jej kierunku. Wyciągnął kwiaty, które ostrożnie wzięła od niego wtulając nos w słodko pachnące łebki przymknęła oczy.
— Są piękne. Dziękuje. — podniosła na niego wzrok uśmiechając się lekko.
— Cała przyjemność po mojej stronie. Cieszę się, że ci się podobają.
— Wstawię je do wody.
Kwiaty umieściła w wazonie. Dłonie oparła na kuchennym blacie. Nie musiała się odwracać, aby wiedzieć, że stoi za jej plecami. Oparła się o niego czując jak jego dłoń wędruje na jej talię przyciągając ją lekko do siebie.
— Co my wyprawiamy? — zapytała go odwracając do tyłu głowę. Popatrzyła mu w oczy.
— Idziemy na kolacje — odpowiedział jej zgodnie z prawdą Julian. Dłonią pogładził ją po policzku. — Możesz się jeszcze wycofać — zasugerował
— Nie, ale zastanawiam się, w którym momencie skoczymy sobie do gardeł a ty wylądujesz z widelcem w tętnicy na ostrym dyżurze.
— Nic takiego nie będzie miało miejsca. Zjemy kolacje i będziemy się dobrze bawić.
Miał racje. Bawili się nie tylko dobrze, co bardzo dobrze. Ingrid wyjadła jego wszystkie przegrzebki z talerza a on poczęstował się małymi pierożkami ze szpinakiem. Słuchał jej trajkotu, śmiechu, który przypomniał poruszające się na wietrze dzwoneczki a to była ich pierwsza randka. Na drugą zabrał ją do kina na komedię romantyczną o świętach. Zasnęła mu na ramieniu a on nie pamiętał nawet, o czym był film. Wolał patrzeć na nią niż na wielki ekran. Trzecia i ostatnia randka kasyno Giovaniego. Dziś w Wigilię Bożego Narodzenia zastanawiał się, co powinien do cholery zrobić? Zawładnęła jego życiem. Jego koszulami, skarpetkami, które wkładała, kiedy były jej zimno w stopy, niemalże, co on wślizgiwała się do jego łóżka i spali przytuleni do siebie na łyżeczkę.
— Wyglądasz jakbyś miał poważny problem do rozwiązanie?— Z zamyślenia wyrwał go męski głos. Odwrócił do tyłu głowę spoglądając na Hugo Delgado, który uśmiechnął się do niego przyjaźnie. Usiadł obok niego. — Dla mnie to samo, co dla doktorka skarbie— zwrócił się do barmanki. — Szatynka metr siedemdziesiąt brązowe przenikliwe oczy z wybitnym prawym sierpowym.,
Delgado, bo zaraz ja użyje swojego prawego sierpowego i twój śnieżnobiały uśmieszek będzie jedynie historią.
— Jak ty i Ingrid się poznaliście? — Zapytał go kompletnie ignorując jego uwagę o wybiciu mu przednich zębów. — Uchyl rąbka tajemnicy.
— Znałem jej ojca. Był, moim dowódcą w wojsku. Ingrid poznałam będąc na przepustce w klatce.
— W jakiej znowu klatce?
— Nielegalne walki bokserskie. — Wyjaśnił. — Romowie organizowali je od czasu do czasu a Ingrid — urwał szukając odpowiednich słów — zawsze była narwana.
— Więc już na początku waszej znajomości cię pobiła?
— Nie. — usta drgnęły mu w uśmiechu, kiedy przypomniał sobie narwaną, pyskatą trzynastolatkę. — Walczyła z facetem większym od siebie. Złamał jej trzy żebra doprowadził do zapadnięcia się płuca. Nasze pierwsze spotkanie. — spoważniał nagle ciągle pamiętając tamtą noc. – Wbiłem jej kilku centymetrową rurkę w bok żeby mogła oddychać.
— Uratowałeś jej życie.
Skinął głową.
— Po tym wszystkim rzuciłem wojsko i poszedłem na medycynę
Hugo zagwizdał cicho. Ruchem dłoni przywołał barmankę i polecił jej podanie najdroższej szkockiej, jaką mają.
—Ingrid pewnie nie wie, że dzięki niej jesteś w tym miejscu a nie w innym — stwierdził rozlewając alkohol do dwóch szklaneczek. Spojrzał na Juliana, który skinął głową biorąc trunek. — Znam Ingrid krótko, ale pewnie gdyby wiedziała byłaby zachwycona. Jak skończyła się tak historia?
— Kiedy trafiła do szpitala potrzebna była transfuzja krwi od członka rodziny. Miała grupę krwi ojca. I tak właśnie Peter dowiedział się, że w ogóle ma córkę. Pół roku później trafiła do poprawczaka za napad z bronią w ręku i morderstwo.
— Zabiła kogoś mając czternaście lat? — Hugo spodziewał się że Mulan ma wiele na sumieniu ale morderstwo i to w tak młodym wieku.
— Była niewinna. Wolała poprawczak niż śmierć.— wyjaśnił lekarz. Palcami przeczesał włosy. — Spotkałem ją ponownie kilka lat później była już zupełnie kimś innym. — westchnął cicho. — Poprawczak ją zmienił — zauważył brunet— zahartował. Nauczy ją opiekować się samą sobą.
 Dziwisz się jej? Ona była sama.
 ale już nie jest  wtrącił się natychmiast brunet przerywając Hugo.
 Powiedz jej o tym widząc niezrozumiałą minę lekarza wywrócił oczami  powiedz jej, że nie jest sama. Dziewczyny lubią takie gadki.
 Ingrid nie jest typową dziewczyną.
 Wierz mi lub nie jest. Nieważne jak twarda jest to chcę to usłyszeć.
 Od kiedy jesteś ekspertem w sprawach damsko- męskich?  zapytał go Julian.
 Od zawsze  Hugo wyszczerzył zęby w uśmiechu  więc lepiej posłuchaj mistrza i biegnij do swojej lubej.
Pokręcił głową z rozbawieniem.
 Ona nie jest moją lubą  powiedział.
 Oczywiście, że jest  poklepał go po ramieniu wstając z krzesła.  Oczekuje, iż nie zapomnisz o podziękowaniach w weselnym przemówieniu dla mnie. Musisz pamiętać, komu to zawdzięczasz swój wielki dzień.
 A i muszę pamiętać żeby nigdy nie pić z tobą szkockiej bo po zaledwie jednym kieliszku pieprzysz od rzeczy.
Hugo roześmiał się głośno.
 Powiedz jej to a gwarantuje ci, że spać w nocy nie będziesz  poklepał go po ramieniu i za nim Julian zdążył się odezwać Hugo pożegnał się i wyszedł.
 Muszę pamiętać żeby dać ci w zęby przy następnym spotkaniu  powiedział dopijając drinka. Rzucił pieniądze na blat.
Dziesięć minut później pchnął drzwi od swojej sypialni i ani trochę nie był zaskoczony, że Ingrid śpi w jego łóżku, w jego koszuli. Zabrała mu nawet skarpetki. Zsunął z ramion kurtkę podchodząc do łóżka. Przyklęknął przy nim opuszkami palców odgarniając z policzków Ingrid zbłąkane kosmyki włosów.
 Cuchniesz wódką  wymruczała przeciągając się leniwie. Otworzyła zaspane oczy.  Hej.
 Hej  odpowiedział  Znowu zabrałaś mi koszulę.
 I skarpetki.
 Jak mogłem zapomnieć o skarpetkach  rozbawiony pogładził kciukiem jej usta.  Nie chciałem cię obudzić.  Ingrid usiadła na łóżku.
 Nie obudziłeś  powiedziała.  Czekałam na ciebie. Usiądź  poklepała wolne miejsce obok siebie. Lekko zaskoczony usiadł we wskazanym miejscem. Przysunęła się do niego.
 Chcę ci coś powiedzieć  zaczął czując jak Ingrid siada mu na kolanach. Palcami przeczesała jego miękkie włosy.  Chcę żebyś wiedziała, że jestem tutaj dla ciebie. Wiem, że przez ostatnie lata byłaś sama i dbałaś o siebie, ale chcę abyś pozwoliła mi się tobą zaopiekować. Chcę abyś mi znowu ufała nie, dlatego że kiedyś komuś coś obiecałem, ale dlatego że mi na tobie zależy. Cholernie mocno.
 Julian weź głęboki oddech  kiedy zaczerpnął powietrza zachichotała.  Dlaczego mówisz mi to wszystko?
 Chcę żebyś wiedziała.
Uśmiechnęła się lekko mocnej obejmując go nogami. Pocałowała go
 Ingrid..
 Powiedziałam ci, że sama wybieram czas miejsce i porę, kiedy pójdę z tobą do łóżka  pocałowała go. Ręce wsunęła pod koszulkę.  Mam na sobie tylko twoją koszulę i skarpetki  wyszeptała w jego usta.  Wyrównajmy proporcje  uniósł do góry ręce ułatwiając jemu pozbycie się zbędnej części garderoby.  Acha i jeszcze jedno. Uwielbiam być rozpieszczana.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 13:00:25 06-12-15    Temat postu:

T 2 – CAPITULO 16. COSME/ETHAN/ORSON/SAMBOR/OJCIEC JUAN/DOMINIC

- Mama? – szepnął Ethan, w jednej chwili przenosząc się w odległą przeszłość, w zupełnie inny czas i miejsce.

Wpatrywał się w widniejącą na obrazie twarz Esperanzy, jak prosząc ją o odpowiedź na pytania, które cisnęły mu się na usta. Kobieta ubrana była w długą, spadającą aż do jej stóp czerwoną suknię przypominającą nieco te balowe z dawnych lat. Siedziała na czymś w rodzaju podwyższenia, wpatrzona gdzieś przed siebie, jakby szukając natchnienia w tym, co widziała tylko ona, oczami wyobraźni. Usta były nieco rozchylone, po wyrazie twarzy i postawie reszty ciała można się było domyślić, że artysta uchwycił moment, gdy Esperanza śpiewała. Tuż obok niej kucał mały, kilkuletni chłopczyk o ciemnych włosach, bacznie obserwujący matkę. W spojrzeniu miał to samo zaskoczenie i uwielbienie, które dało się dostrzec w oczach mężczyzny siedzącego przy umiejscowionym blisko Esperanzy pianinie. Człowiek ten, całkowicie skupiony na matce Ethana, akompaniował jej swoją grą, ani na chwilę nie zerkając na instrument muzyczny, czy na klawisze pod jego palcami.

- Ten chłopczyk...- odezwał się cicho Zuluaga, jakby bojąc się przerwać intymny moment. – To ty?

- Nie...- odparł młody Crespo, wciąż szepcząc. – On ma czarne włosy...ja jestem blondynem...Kompletnie tego nie pamiętam...pianina...mężczyzny...nawet tego pokoju...Kim oni są? Cosme, kim są ci ludzie?! – Ethan obrócił gwałtownie w stronę przyjaciela, w oczach miał łzy. – Dlaczego moja matka...Skąd masz ten obraz? – spytał nagle, próbując zrozumieć, pojąć, zdusić w sobie rosnące przekonanie, że natknął się na kolejną mroczną tajemnicę ze swojej przeszłości. A tych miał już naprawdę dosyć.

- Wiele lat temu sprzedał mi go jakiś człowiek handlujący dziełami sztuki. Miał sklep w stolicy. Nie wiem, skąd on go wziął. Być może twoja matka mu go sprzedała. Jesteś pewien, że to ona?

- Oczywiście. Zawsze bym ją rozpoznał. – Niebieskooki zwiesił głowę, przytłoczony nieprzyjemną niespodzianką. Chodźmy stąd...Proszę. Tu i tak.. – przełknął ślinę i dokończył – ...nic poza tym nie ma.

Cosme skinął głową na znak zgody i zaraz potem opuścili mroczną piwnicę. Szli powoli, nie tylko dlatego, że w podziemiu było ciemno, a ich latarki powoli dogasały, ale również z powodu coraz mroczniejszych nastrojów. Właściciel El Miedo martwił się o stan swojego zamku i przyjaciela, syn Orsona, trzymając mocno w ręce zwinięty rulon z obrazem wciąż starał się uchwycić jakąś nić, która pojawiła mu się w głowie na widok twarzy matki, uciekając zaraz potem w głąb niepamięci.

W międzyczasie na zewnątrz powoli dogasał dzień. Zbliżała się pora nocnej modlitwy wigilijnej, na którą spieszyli praktycznie wszyscy mieszkańcy miasteczka. Kościół, pięknie przyozdobiony przez ojca Juana, jaśniał jakimś wewnętrznym blaskiem, wołając do siebie i obiecując obcowanie z nowonarodzonym Bogiem. Całe Valle do Sombras interesowało, jak nowy ksiądz poradzi sobie z odprawieniem nabożeństwa – było ono przecież tak różne, tak odmienne od tych, które czynił w każdą niedzielę, tak ważne, było największą próbą. Zaakceptowali go już dawno jako członka wspólnoty i ich duszpasterza, potrzebowali jednak swoistego umocnienia w tej wierze, w tym przekonaniu, że to właśnie Juan nadaje się na ich przewodnika – i tym momentem miała być nocna msza wigilijna.

Zanim jednak rozdzwonią się dzwony, miało upłynąć jeszcze trochę czasu. Dlatego właśnie ciemny długi i elegancki samochód nie spieszył się zbytnio, zakręcając przy wjeździe do miasteczka. Jego pasażer wiedział, że to, co ma się wydarzyć, stanie się we właściwym, perfekcyjnym czasie – dokładnie w tym, w jakim on sobie życzył. Było tak przecież od zawsze. Nie ponaglił kierowcy, uśmiechnął się tylko na widok malutkich domków, skupionych na początku Miasteczka Cieni, po czym obrócił w kierunku siedzącego tuż obok drugiego pasażera.

- Wigilia...cóż za cudowny dzień, dobry na rodzinne spotkania, na pojednania, prawda? Mówiłem ci, Orsonie, że niedługo spotkasz się z synem, prawda? I dzisiaj ten dzień nastąpił. Przekroczymy bramy tego kościoła razem, a on tam będzie na ciebie czekał. Sam się cieszę na ten moment, w końcu to mój ukochany braciszek – zakończył z uśmiechem Dominic.

- Ukochany braciszek – powtórzył za nim Crespo, zaciskając zęby. – Nasz rodzina nie interesowała cię przez wieki, a teraz nagle zjawiasz się i chcesz...właściwie czego ty chcesz od mojego syna?

- Dowiesz się niedługo. W zasadzie obaj się dowiecie – odparł Benavídez, patrząc przed siebie, przez boczną szybę, na spieszących tu i tam ludzi. Jego słowa, zabarwione odrobiną smutku i goryczy zawisły w powietrzu, ale ojciec Ethana nie pytał o nic więcej. Wiedział, że brat jego syna nie powie mu nic więcej. Nie teraz.

Twarz Sambora przypominała maskę. Słowa, jakie Alanis niedawno do niego wypowiedział, trafiły go w samo serce. Kazano mu nie tylko być ostrożnym, nie tylko przygotowanym na wszystko, ale również liczyć się z tym, że Nadia de La Cruz, kobieta, na punkcie której postradał zmysły, być może nigdy nie będzie jego. I co gorsza, Octavio miał rację. Przecież tak naprawdę nigdy nic sobie nie obiecywali, oprócz tego płomiennego wyznania na lotnisku. Nigdy nie porozmawiali na poważnie, nie ustalili ich wspólnej przyszłości, niczego. Czy to wystarczało, by mógł mieć nadzieję? Owszem, słowa córki Zuluagi były piękne i wlewały mu pożar miłości w serce, ale...co dalej? Czy ich historia, mężczyzny z piwnicy El Miedo i potomkini Cosme, miała jakąkolwiek przyszłość? I co zrobi jej mąż, kiedy odkryje prawdę, kiedy zorientuje się, dla kogo bije serce Nadii?

- Wycofać się? Miałbym się wycofać? – mruknął do siebie Medina, nawet nie orientując się, że trafia raz po raz w cel, jaki kazał mu podziurawić kulami przyjaciel Saverina. – Zrezygnować z miłości mojego życia tylko dlatego, że ktoś mi tak powiedział? Strzelanie miałoby uratować życie moich najbliższych? Niby których? – Sambor zaśmiał się sam do siebie, jakoś mrocznie, jakby w jego duszy coś się właśnie zmieniło. Nie przerwał posyłania naboi w butelki przed siebie ani na moment. – Nie mam nikogo. Tylko ją, tylko Nadię.

Odgarnął dłonią włosy z czoła, czarne, spadające mu na oczy – wciąż zapominał, żeby je skrócić.

- Nauczę się zabijać. Nauczę się strzelać. Trafiać w serce, ale nie po to, żeby bronić siebie. Tylko po to, żeby bronić jej. Przed cholernym Barosso, przed wszystkimi, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Nawet przed samym sobą...- dokończył i zestrzelił ostatnią z butelek. Rozpadła się z hukiem na malutkie odłamki, zupełnie, jak pewna część w sercu młodzieńca.

Inny młody człowiek, Ethan Crespo, nie zadał sobie nawet tyle trudu, by zmienić ubranie, czy zmyć z siebie brud piwnic zamczyska. Kiedy razem z Zuluagą wrócili na górę, zasiadł w ulubionym fotelu Cosme i wpatrywał się w obraz z nieprzeniknioną miną. El Gato zjawił się nagle, w ciszy i ocierał się teraz powoli o stopy milczącego blondyna.

- Odłóż to już – odezwał się wreszcie Zuluaga, starając się nie dodać „i złaź z mojego miejsca, inaczej zaraz nie będzie się do niczego nadawać!”. – I tak niczego sobie nie przypomnisz, skoro najwidoczniej cię tam nie było. Musisz porozmawiać o tym ze swoim ojcem. Może wiedzieć, kim jest ten chłopczyk na obrazie i wyjaśnić, dlaczego kuca akurat przy twojej mamie. Malec równie dobrze może wcale nie być jej synem.

- W takim razie kim? – odparł głucho Ethan. – Spójrz na jego oczy. I na oczy pianisty. Obaj ją znają, obaj ją kochają, to po nich widać. To nie są przygodni fani, czy też artysta, który zdecydował się pomóc w występie. To ktoś jej bliski. On i ten chłopczyk. Mam dosyć tych wszystkich tajemnic, otaczających moje życie. Najchętniej bym stąd wyjechał. Valle de Sombras jest godne swojej nazwy – ktokolwiek ma związek z tym miejscem, dotyka mroku, czerni, jakby coś wisiało nad miasteczkiem i powoli wżerało się w duszy mieszkańców.

- I zostawił Leonor? – Cosme zmrużył oczy, nieprzyjemnie zaskoczony i nieco zły. – Teraz, kiedy się zaprzyjaźniliście, kiedy ona cię najbardziej potrzebuje? Gdy jej synowie...

- Wiem. Nie bój się, nie zostawię ani jej, ani tych maluchów. – Crespo nareszcie wstał, uprzednio kładąc płótno na pobliskim stoliku, czym wywołał kolejne zniesmaczenie Zuluagi – właściciela El Miedo czeka naprawdę sporo czyszczenia! Nie miał jednak serca kazać przyjacielowi zostawiać obrazu jego matki na podłodze, czy w równie niegodnym miejscu. – Właśnie sobie uświadomiłem, że nie złożyłem im jeszcze życzeń – kontynuował w międzyczasie młodszy Crespo. - Ale to później. Na razie wykąpię się i przebiorę, zanim przyjdzie Nadia. Nie chciałbym, żeby twoja córka pomyślała, że wyglądam tak na co dzień – uśmiechnął się lekko, ale jakoś inaczej, niż zwykle, po czym opuścił pomieszczenie.

Niecałą godzinę później pięć par oczu wpatrywało się w siebie nawzajem. Nadia, siedząca po prawej stronie Dimitria, wpatrywała się w poważne oblicze ojca, mając przy drugim boku córkę. Cosme spoglądał również na de la Cruz, ale co rusz rzucał niechętnym okiem na zięcia. Jak on go nie lubił! I nie pomógł wcale fakt, że mężczyzna różnił się i to znacznie od swojej rodziny. Wciąż nosił to znienawidzone przez Zuluagę nazwisko i nic nie mogło wzbudzić sympatii Cosme do syna Fernando. Właściciel El Miedo szczerze modlił się w duchu, żeby Nadia znalazła sobie kogoś innego, gdzieś, kiedyś, w przyszłości, godnego siebie zięcia, a nie tego...chłystka. Nie mógł jednak nic powiedzieć na głos, bo wiedział, jak bardzo zraniłby tym córkę. Zacisnął więc zęby i przeżuwał w milczeniu.

Camila, niezbyt zainteresowana niemym konfliktem pomiędzy dziadkiem, a ojcem, obdarzyła swoją uwagę Ethana, który za wszelką cenę starał się zrobić dobre wrażenie, nie mając kompletnie pojęcia, jak zacząć rozmowę z kimkolwiek z zebranych. O ile Nadię już poznał – a trzeba przypomnieć, że ni było to najszczęśliwsze spotkanie – to ani Dimitria, ani jego córki nie widział wcześniej na oczy. Kiedy cała trójka, rodzina de la Cruz – a raczej Barosso – weszła do zamku, a potem do pokoju z choinką i suto zastawionym stołem, przywitał się, owszem, nawet podał rękę małej Camili – to było pierwsze, co przyszło mu do głowy. Od tamtej pory nie zamienił z nimi ani słowa, nie licząc dosyć mizernej próby wypytania Dimitria, czymże to gość zajmuje się zawodowo.

- Dobrze...- odchrząknął w końcu Cosme i rozpoczął. – Zjedliśmy już posiłek, złożyliśmy sobie życzenia, to może pójdziemy na mszę?

- Życzenia...- mruknął Dimitrio, ale tak nieszczęśliwie, że wszyscy go usłyszeli. Zarobił za to dosyć mocnego kopniaka od Nadii, skulił się więc na krześle i udawał, że nic nie poczuł.

Faktycznie, moment składania sobie świątecznych życzeń nie należał do zbytnio podniosłych. O ile Zuluaga mocno przytulił Nadię i długo szeptał jej do ucha słowa miłości i rzeczy, którymi nie chciał się dzielić z nikim innym – tak samo zresztą postąpiła sama kobieta – to cała reszta wypadła dosyć żałośnie. Dimitrio i syn Mitchella wymruczeli tylko „Wesołych Świąt” i praktycznie nie powiedzieli nic więcej, Ethan – kiedy stanął przed Barosso – był na tyle przytomny, że wypowiedział standardową formułkę, jakiej zwykle używa się podczas kolacji wigilijnej spędzanej z na przykład kolegami z pracy. Tym samym uraczył Nadię, dorzucając jednak jeszcze kilka życzeń od siebie, dzięki czemu wyszedł w jej oczach na miłego, acz bardzo zdystansowanego człowieka. Camila na każde życzenia odpowiadała owszem, grzecznie, tyle, że...śpiewając. Przyznać jednak trzeba, że głos dziewczynka miała całkiem niezły, co zresztą uprzejmie zauważył i podkreślił Crespo, wywołując uśmiech na twarzy jej matki – i marszczenie brwi u Cosme, który przez moment wyobraził sobie niebieskookiego jako swojego zięcia i nie był pewien, czy mu się ten obraz podoba, czy raczej nie.

- Doskonały pomysł – spróbował ratować sytuację blondyn, w pośpiechu przełykając ostatni kęs wieczerzy. – To moje pierwsze – i mam nadzieję, że nie ostatnie - Boże Narodzenie w Valle de Sombras, chętnie wysłucham mszy przeprowadzonej przez ojca Juana.

- A dlaczego niby miałoby być ostatnie? – spytał Dimitrio, po części po to, by uprzejmie podtrzymać rozmowę, po części zaciekawiony. – Wyjeżdżasz gdzieś?

- Na razie nie mam tego w planach – odparł Ethan, wstając od stołu, to samo zresztą zrobił Cosme i reszta zebranych przy wigilijnym stole. – Jest jednak pewna sprawa, która nie daje mi spokoju i być może będę musiał opuścić miasteczko na pewien czas.

- O? – zdziwiła się Nadia, od samego początku z ciekawością przypatrująca się przyjacielowi jej ojca. – Mam nadzieję, że to nic poważnego i szybko pan do nas wróci.

Sama nie wiedziała, co było powodem, ale nie mogła się przełamać, by mówić do syna Orsona na „ty”. O ile jej mąż nie miał z tym najmniejszych problemów, to Nadia wciąż używała oficjalnej formy. Nie kierowała nią antypatia do blondyna, bo tej nie czuła, preferowała jednak trzymać go na dystans. Coś było nie tak. Po krótkiej chwili zastanowienia doszła do wniosku, że po prostu mu nie ufa, wyczuwała jakąś nieszczerość, jakby Ethan nie powiedział Zuluadze wszystkiego na temat swojej przeszłości. Z pozoru wydawał się miły, poza tym najwidoczniej pogodził się z wydarzeniami sprzed kilku lat i choć nadal czuł w sercu ból, nie obwiniał się już o nie. De la Cruz jednakże miała dziwne wrażenie, że w Ethanie, w jego życiu i w zamiarach, dla których tutaj przybył, kryje się coś jeszcze – i wcale się jej te podejrzenia nie podobały. Ta cała próba ostrzeżenia właściciela El Miedo przed Mitchellem może i miała rację bytu, ale gdyby tak się głębiej i dokładniej nad tym zastanowić, czy naprawdę tak często zdarzają się gangsterzy pokroju Orsona, którzy nagle zdradzają swoich szefów – a już szczególnie takich, jakim był El Diablo – i ryzykują życiem, by pomóc kompletnemu nieznajomemu? Albo ta sytuacja z gałęzią – niby to był wypadek, ale ile razy ktoś, kto miał rodzica w Scylli, obrywa konarem idealnie w tym samym czasie, kiedy ten rodzic zjawia się w Valle de Sombras? Coś tu zdecydowanie nie grało i miała zamiar dowiedzieć się, co to takiego. Musiała przecież chronić ojca i jego zmęczone chorobą serce. Oczywiście nie zamierzała robić tego otwarcie, po prostu przyjrzy się Ethanowi tak, by nikt się nie zorientował.

I faktycznie się przyglądała, tyle, że na razie w inny sposób. Stała mianowicie obok niego podczas wieczornej mszy i nie mogła oderwać od niego oczu. Nie dlatego, że poczuła cokolwiek choćby odrobinę podobnego do tego, co wywołał w jej duszy Sambor, ale dlatego, że nie opuszczało jej dziwne przeczucie, iż coś zdecydowanie było nie w porządku. Odruchowo, jakby broniąc się przed niewyjaśnionym, budzącym się w jej duszy lękiem, chwyciła dłoń stojącego po drugiej stronie męża i uścisnęła ją mocno. Dimitrio odpowiedział tym samym, więcej, spojrzał na żonę i zamierzał się do niej uśmiechnąć, ale zorientował się, gdzie patrzy kobieta i na jego twarz wypełzł dziwny grymas – pół niepokoju, pół złości, z domieszką ostrzeżenia skierowanego w powietrze...na razie. Przecież nic się nie działo, prawda? De la Cruz była tylko ciekawa nowego znajomego...czyż nie?

Camila, stojąca z prawej strony ojca, była bardziej skupiona na swoim dziadku, niż na mszy, intrygował ją bowiem więcej, niż chciała się do tego przyznać. Człowiek mieszkający w wielkim, na wpół zrujnowanym zamku, z historią, której fragmenty słyszała podczas wycieczek po miasteczku. Wydawał się miły, chociaż nieco zdystansowany. Plusem było to, że podczas obdarowywania się prezentami to właśnie od niego otrzymała tej największy, najbardziej wymarzony, zupełnie, jakby czytał w jej myślach. A to już dużo. Poza tym rodzice go lubili, dziewczynka zdecydowała się więc dać dziadkowi szansę.

Taką samą szansę dali mieszkańcy Valle de Sombras ojcu Juanowi. A ten poradził sobie świetnie. Odprawiał mszę z takim skupieniem i z taką pasją, że wielu z nich miało łzy w oczach. Śpiewali razem z nim, cieszyli się, gdy powiedział coś dodającego ducha i smucili, gdy wspomniał cokolwiek wywołującego cierpienie serca. Kilku z nich, tych stojących najbliżej, dostrzegło, że i sam ksiądz miał przez moment bolesne spojrzenie, jakby przypomniał sobie coś, co stracił, albo coś, co zraniło go na tyle, by ścigać jego duszę również w cudowną noc wigilijną. Trwało to jednak tylko parę sekund i za chwilę wszyscy o tym zapomnieli.

Nabożeństwo powoli się kończyło, duchowny zaczął wygłaszać końcową modlitwę, gdy cicho, całkowicie niezauważenie przez nikogo, otworzyły się drzwi do kościoła. Dwóch mężczyzn przekroczyło próg, obaj klęknęli na moment, przeżegnali się i wstali, a potem spokojnym krokiem zmierzali w kierunku jednej z ławek. Każde ich stąpnięcie możnaby przyrównać do bicia serca, jednostajnego, powolnego, ale nieuchronnego, tłoczącego krew do żył, dającego życie – tyle, że czemu? Czemuś pięknemu, jak ta noc, czy raczej tak mrocznemu, jak nadciągające z zachodu chmury, pochłaniające coraz szybciej blask gwiazd przy jednej z wież kościoła?

Wrota zamknęły się niepostrzeżenie, w tym samym momencie, gdy obaj nieznajomi zatrzymali się przy jednym z uczestników chrześcijańskiego spotkania. Ten niższy uśmiechnął się lekko, wiedząc, że przyciąga spojrzenia zebranych, że wreszcie go zauważyli – ale jeszcze nie ten najważniejszy, nie człowiek, dla którego tu przybył. Wciąż z tym samym wyrazem na obliczu delikatnie położył dłoń na ramieniu mężczyzny, zdając sobie sprawę, że ten jeden, skromny gest wszystko zmieni. Towarzysz przybysza otworzył usta, próbował coś powiedzieć, ale zamilkł na wyraźny gest tego, z którym wszedł do kościoła.

Ethan obrócił się, zaskoczony. Jego niebieskie oczy zlustrowały stojącego przy nim obcego, ciało zesztywniało pod dotykiem dłoni, jakby wyczuwając nieszczerość. Serce zabiło szybciej, a potem zatrzymało na moment, rozpoznając niesamowite podobieństwo do chłopca z obrazu. Gardło poczuło suchość, jakby nie tylko krew, ale i wszystkie inne płyny zamieniły się w coś stałego, w kamień. Kątem oka zarejestrował, że obok stoi również ojciec, wiedział, że powinien coś powiedzieć, przywitać się z oboma mężczyznami, szczególnie z Orsonem, za którym przecież tak bardzo tęsknił, zapytać, jakim cudem starszy Crespo stoi tutaj, zamiast być gdzieś daleko.

To jednak ten drugi odezwał się pierwszy, mówiąc cicho, spokojnie i jakby z domieszką radości.

- Witaj, braciszku. Miło mi cię wreszcie poznać. Benavídez, Dominic Benavídez. Syn twojej matki, Esperanzy Gabrielli Crespo. Sam wybierz, które imię ci się bardziej podoba. Zapewne to, którego używała przy tobie, prawda?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3498
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:14:45 13-12-15    Temat postu:

dubel

Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 19:17:32 13-12-15, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3498
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:14:46 13-12-15    Temat postu:

T2. C.16- Victoria/Javier/Pablo

Cmentarze przygnębiają ludzi. Niezależnie od uczuć, jakie targają duszą odwiedzenie miejsca ostatniego spoczynku wywołuje nostalgię. Zwłaszcza w dni takie jak ten. Wigilia Bożego Narodzenia rozpoczynająca jedne z najpiękniejszych świąt w kościele katolickim powinna obfitować w radosne świętowanie w gronie najbliższych. I mimo że absolutnie nic nie stało na przeszkodzie, aby ten dzień był tym najwspanialszym to pewna osóbka czuła smutek pomieszany z radością.
Victoria krótko przed świętami zmieniła nagrobek. W marmurowej płycie wyryto imię i nazwisko jej braciszka, umieszczono maleńką okrągłą fotografię, którą sama wybrała. Victor po siedemnastu latach wreszcie odzyskał swoją tożsamość a Vicky spokój.
Nie wspomniała o swoim przedsięwzięciu słowem ani Javierowi ani Pablo, którzy zapewne znaleźliby argumenty pod tytułem „nie powinnaś tego robić”, ale ona musiała. Podszeptywał jej to wewnętrzny głosik. Victor zasłużył na spoczywanie w grobie z własnym nazwiskiem. To był prezent od siostry dla brata.
Oparła głowę na ramieniu Javiera ciesząc się z jego obecności tutaj. Uparł się, że za nią przyjdzie. Nie musiał. Po za tym narzeczony od jakiegoś czasu zachowywał się naprawdę dziwnie (dziwniej niż zwykle) Vicky odnosiła wrażenie, że „coś” go gryzie. Prawdopodobnie nawet kilka razy chciał jej powiedzieć, co to jest, ale za każdym razem rezygnował jakby w obawie, że Victoria go skrytykuje. Blondynka natomiast martwiła się, iż ów szalony pomysł jest również i niebezpieczny.
A może jej się tylko wydawało? Od dawna boje żyli w świecie, w którym rządził strach o jutro. Inez, która zagrażała córce nie żyła, Fernando Barosso całkowicie stracił nią zainteresowanie jej osobą a ona wreszcie mogła odetchnąć z ulgą. Był oczywiście jeszcze jej dziadek, ale z Felipe była wstanie dać sobie radę. Szukasz dziury w całym, pomyślała z lekkim uśmiechem. Tak długo obawiała się o życie swoje i najbliższych, że zaczęła szukać zagrożenia tam gdzie ono nie występuje.
- Wszystko w porząsiu?- zapytał ukochaną widząc lekki uśmiech błąkający się na jej ustach. Nie był zadowolony, że nie powiedziała mu o nagrobku. Pomogły jej jakiś wybrać.- Dobrze się czujesz?
- Tak. Czuje spokój- odpowiedziała kładąc dłonie na jego dłoniach.- Od dawna nie czułam się tak jak teraz. Bezpiecznie.- Javier musnął ustami jej policzek. Usta Vicky drgnęły w uśmiechu. – A u ciebie wszystko w porząsiu?
- W jak najlepszym. Mam ciebie- powiedział mocniej przyciskając ją do siebie- mój teściu wreszcie odnalazł zgubiony rozum no i ty dogadujesz się z mamusią no i udało mi się zorganizować Sylwestra w zamku.
- Sylwestra w zamku?- Zapytała odwracając się w jego ramionach. – Lecimy do Irlandii?
- Irlandii? A po jakie licho?- zapytał- A zamek- machnął ręką.- Kochanie zamek to my mamy na wzgórzu. El Miedo. Przekonałem pana Cosme żeby zorganizował z moją skromną pomocą bal sylwestrowy u siebie.
- Ale jak to zrobiłeś?
- Och to magia moja z niewielką pomocą sernik.
Victoria zagwizdała cicho.
- Jestem z Ciebie dumna Javier- powiedziała całując go w policzek. Blondyn rozpromienił się niezwykle z siebie zadowolony. – Wracajmy do domu.
***
Pablo Diaz w kilkukrotnie wymienił spojrzenia z siedzącą w bocznej nawie blondynką. Dla osób, które mogły zauważyć wydawało się to być nieco dziwne, lecz dla szefa miejscowej policji całkiem normalne. Nie widział się z Livią od kilku dni zdążył się za nią stęsknić. W kościele dostrzegł także inną osobę, z którą koniecznie musiał porozmawiać. Cosme Zuluaga niesłusznie oskarżany przez Diaza zasługiwał na rekompensatę i słowo „przepraszam” od człowieka, który w mieście stał na straży prawa. Po skończonej modlitwie wyszedł z kościoła czekając aż mężczyzna pojawi się w wyjściu.
- Panie Zuluaga- zaczepił starszego mężczyznę wychodzącego z kościoła.- Możemy porozmawiać?
- Nie jestem pewien czy mamy, o czym.
- Pięć minut tylko o to proszę.
Cosme przyjrzał mu się podejrzliwie i skinął lekko głową.
- O co chodzi Diaz? –zapytał, kiedy odeszli zostawiając grupę ludzi za sobą.
- Przepraszam.
- Słucham ?- zapytał zaskoczony. Chyba nigdy przez myśl mu nie przeszło, że Pablo Diaz go przeprosi!
- Przez moje czyny skrzywdzono pana i całą p rodzinę, dlatego chcę żeby pan wiedział, że jest mi przykro i doskonale zdanie sobie sprawę z własnych błędów. Chcę także powiedzieć, że gdyby pan kiedyś potrzebował pomocy w jakiejkolwiek sprawie jestem do dyspozycji.
- Pan Zuluaga- Javier i Victoria pojawili się znikąd- Wesołych Świąt!- popatrzył to na jednego to na drugiego.- Przerwaliśmy wam małe gadu-gadu?
- Nie- odpowiedział szybko Pablo, na co Javier zmarszczył brwi powątpiewając czy aby mówi prawdę czy też kłamie w żywe oczy.
- Masz bardzo interesującą czapkę Javier- zauważył Cosme. Blondyn uśmiechnął się szeroko iż ktoś zauważył jego czapkę świętego Mikołaj.
- Jest jeszcze bardziej interesująca- odparł wciskając mały ukryty pod białym puchem guziczek. Mieszczone gwiazdki zaczęły świecić na czerwono a z ukrytego mikrofonu zaczęła wydobywać się radosna świąteczna muzyka.
- Javier- zganiła go Victoria nie mogąc powstrzymać uśmiechu. – Miałeś nie włączać tego publicznie. Nie masz pięciu lat.
- Dzięki temu mama nas szybciej znajdzie.
Zirytowana blondyna jednym ruchem ściągnęła mu z głowy czapkę i ją włączyła.
- Spoważniej Javier. Żenisz się
- Wiem nawet, z kim- powiedział uśmiechając się. Vicky w odpowiedzi przewróciła oczami. Javier w odwecie pocałował ją szybko w usta. Pokręciła głową z uśmiechem.- Cosme przyjacielu mam nadzieje, że nasze plany są nadal aktualne?- zapytał obawiając, iż ten się wycofał.
- Oczywiście, że są. Wpadnij do mnie po świętach, aby obgadać szczegóły.
Javier pokiwał głową na znak zgody.
- Tutaj jesteś tato- Nadia de la Cruz podeszła do nich ujmując ojca pod ramię. – Dobry wieczór wszystkim.
- Wesołych świąt- odpowiedział jej Javier z szerokim uśmiechem.
- I wzajemnie. Pięknie razem wyglądacie- zauważyła Nadia przyglądając się Javierowi i Victorii.
- Wiemy- odparł Magik, na co Victoria zafundowała kuksańca w żebra- No, co przecież stwierdza oczywisty fakt. a skromność nigdy nie była moją mocną stroną. – Vicky westchnęła cicho. Reverte nigdy się nie zmieni.
- Nie chcę przerywać rozmowy, ale jest już późno.
- Tak oczywiście- zgodził się z nią Cosme- Miło było was spotkać- wymienił uścisk dłoni z Reverte. – Spotkamy się po świętach. Wszystkiego dobrego.
- I wzajemnie.
Victoria patrzyła za odchodzącą córką i ojcem i zmarszczyła brwi.
- De la Cruz- powiedziała głośno.
- To jej nazwisko. Całkiem ładne. – odparł Javier namierzając wzrokiem matkę pomachał jej przywołując ruchem dłoni.- O co chodzi?
- Powiem ci w mieszkaniu. Tato jedziesz z nami?- zapytała Pablo odwracając do tyłu głowę.
- Nie mam dziś nocy dyżur na komendzie. Spotkamy się niedługo- pocałował Vicky w policzek i oddalił się.
Dwadzieścia minut później byli ją w domu. Blondynka ściągnęła szpilki rzucając je na szafkę. Rozpięła guziki płaszcza czując jak ręce Javiera oplatają jej talię. Celeste uśmiechnęła się do nich znikając w swojej sypialni. Zsunął płaszcz z jej ramion wieszając go do szafki. Boso przeszła do kuchni.
- Masz ochotę na gorącą czekoladę?- zapytała świadoma, iż Magik stoi za jej plecami.
- Chętnie o ile powiesz mi, co znaczyło to wypowiedzenie nazwiska Nadii pod kościołem. I daj ja to zrobię- podszedł do niej i lekko pocałował ją w usta.
- Santiago Diaz de la Cruz- powiedziała powoli jakby chciała oswoić się z tą myślą.
- O- powiedział Reverte-, ale chyba nie sądzisz, że Nadia i twój dziadek?- Usta blondyna zacisnęły się w wąską kreskę.- Fuj, fuj, fuj. Ona ma tyle samo lat, co ty- zauważył- Nie ma możliwości, aby była jego matką- powiedział wlewając mleko do rondelka.
- To możliwe- odparła natychmiast siadając na krześle. Palcami przeczesała włosy- Alejandro powiedział, że urodziła dziecko jego ojcu, co jeżeli urodziła je mojemu dziadkowi.
- Wtedy to oznacza, że ty i Cosme jesteście rodziną- odpowiedział jej Reverte wsypując do mleka kolejne składniki. Zaczekał aż całość zagotuje się a następnie przelał do dwóch kubków.
- To nie jest ani trochę zabawne- mruknęła biorąc od niego kubek. – Co jeśli to prawa? Nadia była wtedy dzieckiem a to oznacza
- Ze twój dziadek to nie tylko gangster, ale i zboczeniec – upił łyk napoju i westchnął- Jestem w tym coraz lepszy. – stwierdził, na co Victoria parsknęła śmiechem wstając. Usiadła Javierowi na kolanach. Palcami przeczesała jego włosy. – Nie chcę żeby to była prawda.
- Wiem, ale nie masz na to wpływu- pocałował ją. Wyciągnął kubek z jej rąk stawiając go na stole. – Musimy wybrać piosenkę na pierwszy taniec. Zrobiłem listę.
- Jutro. Zajmiemy się tym jutro. Wesołych świąt mój Elfie- powiedziała całując go w czubek nosa.
- Wesołych świąt moja Śnieżynko- odparł gładząc ją kciukiem po policzku.- Wszystkiego najlepszego moja solenizantko.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 19:16:46 13-12-15, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 22, 23, 24 ... 63, 64, 65  Następny
Strona 23 z 65

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin