|
Telenowele Forum Telenowel
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
CamilaDarien Wstawiony
Dołączył: 15 Lut 2011 Posty: 4094 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Cieszyn Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 23:42:44 26-12-15 Temat postu: |
|
|
T 2. – CAPITULO 18. NADIA / DIMITRIO
Nadia wraz z mężem i córeczką wrócili do domu bardzo późno. Dochodziła północ, a Camila była już potwornie senna, więc małżeństwo zgodnie postanowiło nie iść na pasterkę, żeby nie męczyć dziecka. Mała zasnęła już w samochodzie, dlatego kiedy dojechali na miejsce, Dimitrio wziął ją na ręce i wniósł do mieszkania, a następnie do pokoju dziewczynki, gdzie położył ją do łóżka. Pocałował córkę w czółko, zgasił nocną lampkę i po cichutku wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Z korytarza udał się prosto do kuchni i kiedy zobaczył z jaką gracją jego żona przygotowuje jego ulubiony koktajl z owoców leśnych, nie mógł się powstrzymać i podszedł do niej, obejmując ją w talii od tyłu. Ten gest zaskoczył kobietę, ale nie odepchnęła męża, wręcz przeciwnie. Zadrżała na całym ciele, bo uświadomiła sobie, ile uczucia i tęsknoty było w tym jednym na pozór całkowicie zwyczajnym czynie. Na dodatek dotarło też do niej, jak sama cholernie tęskniła za bliskością młodego Barosso. Położyła dłoń na splecionych dłoniach bruneta, które niewinnie oplatały ją w pasie i odchyliła nieco głowę, by intuicyjnie wtulić ją w jego szyję. Kołysali się tak przez chwilę w swoich objęciach, po czym pierwsza odezwała się Nadia, ciągle jednak tkwiąc w wspomnianej wyżej pozycji.
- Dimi...
- Ciiiii... – uciszył ją mężczyzna. – Nie psuj tego, proszę – powiedział i mocniej przyciągnął ją do siebie.
- A ja proszę, byś mnie wysłuchał – oznajmiła mężowi tak poważnym tonem, że zaczął obawiać się najgorszego. – Wcale nie chcę niczego psuć, a jedynie naprawić to, co oboje zniszczyliśmy przez własny chory egoizm – dokończyła po chwili, dopiero teraz odwracając się do bruneta przodem.
- Kochanie... – wyszeptał Dimitrio w odpowiedzi na jej słowa i uśmiechnął się promiennie. – Dziękuję, że dajesz mi drugą szansę.
- Robię to przede wszystkim ze względu na dziecko, które nas łączy, ale też dlatego, że mimo tego jak wiele nas podzieliło, nasza miłość nie wypaliła się tak doszczętnie i wciąż żyje w naszych sercach, gdzieś na samym dnie. Na razie jest uśpiona, ale żyje – wyjaśniła, przesuwając kilkoma palcami po policzku mężczyzny.
Ten dotyk okazał się kojący dla nich obojga. Zanim kobieta zdążyła zabrać rękę, Dimi złapał ją w swoje dłonie i podniósł do ust, całując czule.
- A co z tamtym mężczyzną? Kochasz go? – zapytał zupełnie niespodziewanie.
- Nie powiem ci, że nic dla mnie nie znaczył, bo bym skłamała. I jeśli mam być całkiem szczera, to obiecałam mu, że na niego zaczekam, ale... Znamy się krótko, zbyt krótko… On wyjechał, nie wiem czy wróci, a Ty jesteś moim mężem, mamy razem piękne wspomnienia, jesteś ojcem mojej córki, przysięgałam ci przed Bogiem dozgonną miłość i wierność, i to jedyna przysięga, której powinnam dotrzymać.
Dimitrio uśmiechnął się, ale po chwili powiedział:
- Nadia, ale jeśli masz jakiekolwiek wątpliwości, to proszę, powiedz mi o tym. Ja nie chcę ani nie mogę cię do niczego zmuszać.
- Dimi, ja to sobie dobrze przemyślałam – odpowiedziała od razu. – Miałam dużo czasu na myślenie i już wiem, kto w naszej historii musi zrobić ten pierwszy krok.
- Na pewno nie Ty – przerwał jej, choć czuł, że chciała coś jeszcze dodać. – To ja to wszystko zniszczyłem i ja powinienem to naprawić.
- Nieważne kto zaczął. Ważne kto to skończy – podsumowała dosadnie.
- W porządku, kochanie – wiedział, że już dawno stracił prawo, by zwracać się do niej w ten sposób, ale jej dzisiejsze słowa przywróciły mu wiarę w ich miłość i znowu mógł sobie pozwolić na ten czuły zwrot, którym każdego dnia obdarza się ukochaną osobę. – Chciałbym jednak, żebyś wiedziała, że jeśli któregoś dnia ON wróci… – podkreślił słowo „on” dla lepszego efektu swojej wypowiedzi. – …a Ty zechcesz z nim odejść, ja nie będę cię zatrzymywał.
Nadia uniosła wysoko brwi, nic z tego nie rozumiejąc.
- Nawet nie będziesz walczyć? Nie kochasz mnie już? – zapytała po chwili ciszy.
- Właśnie dlatego, że cię kocham z całej duszy, nie mogę Ci tego zrobić – odparł bez wahania. – Nie mogę zatrzymywać cię na siłę – wyjaśnił.
- Na jaką siłę, Dimitrio?! – oburzyła się i po raz pierwszy podniosła głos, zapominając o śpiącym na górze dziecku. Opamiętała się dopiero, kiedy brunet w odpowiedzi przytknął sobie palec wskazujący do ust, by jakoś ją uciszyć. – Przepraszam – zrehabilitowała się szybko, ściszając nieco ton, po czym kontynuowała. – Przecież dałam Ci szansę, bo tego chcę, a nie dlatego, że mnie do tego zmusiłeś.
- O to mi właśnie chodzi – rzekł tajemniczo. – Teraz dałaś mi szansę, a więc mamy świetną okazję, by się przekonać czy nadal potrafimy ze sobą żyć... czy nadal kochasz mnie tak jak ja Ciebie – mówił, patrząc ukochanej prosto w oczy. – Dlatego potem, kiedy wróci tamten facet, a Ty będziesz chciała z nim być, to nie będę miał już złudzeń na naszą wspólną przyszłość. Próbowaliśmy, a więc jeśli wówczas zechcesz do niego wrócić, to będzie znaczyło tylko jedno. Że nam nie wyszło i już nie wyjdzie, bo o nim nie zapomniałaś.
Milczała. Wiedziała, że jej mąż miał rację, ale nie chciała przyznać tego głośno.
- Jedyny mój cel w życiu to danie Ci szczęścia, na które w pełni sobie zasługujesz – dodał i pogłaskał żonę po policzku, ścierając jednocześnie łzę, która właśnie wydostała się spod jej zaczerwienionej powieki. – Na własne życzenie straciłem rok z naszego małżeństwa. Rok, który okazał się drogą przez męki, bo nie było cię obok mnie w najtrudniejszych chwilach. Winię za to tylko siebie, ale tłumaczę to sobie tym, że nie miałem innego wyjścia, a tak cholernie chciałem cię chronić… Ciebie i naszą córkę…że nie myślałem racjonalnie – mężczyzna sam już był na skraju wytrzymania i czuł, że jeśli będzie kontynuował owe wyznanie, to sam rozpłacze się jak małe dziecko, ale miał to gdzieś. Musiał wreszcie to z siebie wyrzucić. – Tak strasznie cię przepraszam, Nadia – w tym momencie padł przed kobietą na kolana i złożył ręce jak do modlitwy. Pierwsza łezka zakręciła mu się w oku. – Wybacz mi, że nie potrafiłem znaleźć innego wyjścia, które nie zraniłoby cię tak bardzo – z bezsilności wtulił głowę w jej uda, a ona odruchowo położyła dłoń na jego włosach i zaczęła je głaskać. Oboje płakali.
- Moim jedynym błędem było to, że w Ciebie zwątpiłam – zaszlochała i zsunęła się powoli do jego poziomu, by z bliska spojrzeć w jego zapłakane oczy. Kiedy już klęczała naprzeciwko bruneta, ujęła jego twarz w dłonie. – Wiem, że mnie okłamałeś, ale teraz to nie ma już znaczenia. Wybaczam Ci i chcę zbudować z Tobą nową przyszłość... Przyszłość, którą nic nie zniszczy – nie była pewna czy dobrze robi, ale musiała spróbować naprawić to, co niegdyś skradł im podstępny los.
- Kocham cię – wyznał nagle i pocałował Nadię w usta.
Brunetka źle się z tym czuła, bo na razie nie mogła odpowiedzieć mu tego samego. Sama nie była już niczego pewna. Wiedziała tylko, że musi ratować swoje małżeństwo. Odwzajemniła pocałunek z tęsknotą, ale po chwili odsunęła się od męża.
- Jeśli któregoś dnia spojrzysz na mnie z takim chłodem jak wtedy, gdy się rozstawaliśmy, będę wiedział, że wybrałaś jego – wydusił jeszcze, choć wcale nie przyszło mu to łatwo. Chciał jednak doprowadzić ten temat do końca, żeby potem nigdy więcej do tego nie wracać. – Nie będę Ci wtedy robił problemów. Pogodzę się z Twoją decyzją, zgodzę się na rozwód bez orzekania o winie, o dziecko nie będziemy się kłócić. Oboje dobrze wiemy, że Camila potrzebuje nas obojga. Podzielimy się opieką nad nią, rozstaniemy się w zgodzie i nawet możemy zostać przyjaciółmi, jeśli zechcesz. Jedyne na czym mi zależy, to żebyś była szczęśliwa, a jeżeli przy mnie nie będziesz, to wycofam się z tej nierównej walki z godnością – dokończył na jednym tchu.
- Doceniam to i dziękuję za Twoją wyrozumiałość – odpowiedziała szczerze poruszona. – Ze swojej strony dodam tylko tyle, że postaram się ze wszystkich sił, żeby się nam udało – uśmiechnęła się przez łzy i tym razem to ona zainicjowała pocałunek. Pełen czułości i wdzięczności.
***
Następnego dnia.
Szczegółowo zaplanowała każdy krok, jak dostać się do rezydencji Diazów, by nie wzbudzić podejrzeń ochrony ani służby. Miała solidne wsparcie ze strony Pabla, który od jakiegoś czasu był jej sprzymierzeńcem i pomagał jej w odzyskaniu syna, a jednocześnie w zniszczeniu Felipe. Trzeba było przyznać, że jako szef miejscowej policji miał spore wpływy w miasteczku, ale Nadia nie wiedziała czy tak do końca może mu zaufać. Na razie była więc ostrożna w tej kwestii. Przebrana w strój służącej, który udało jej się załatwić właśnie za pośrednictwem Pabla, niepostrzeżenie wślizgnęła się do domu. Wyczuła idealny moment, bo akurat z rezydencji ktoś wychodził, nie znała tej osoby, ale zapewne był to jeden z gości tego obrzydliwego starca. Wewnątrz perfekcyjnie wmieszała się w tłum służby i nikt nawet nie zauważył, że Nadia nie była tam zatrudniona. Wszyscy na pewno myśleli, że była nowa, bo tam ciągle zmieniali się pracownicy. Nic dziwnego, skoro Diaz traktował ich jak niewolników, ale mniejsza z tym. Ważne, że udało jej się dostać do środka, bo teraz mogła przejść do dalszej części swojego planu.
Udając, że sprząta korytarz na piętrze, odszukała w pamięci rozkład pomieszczeń domostwa, do którego niegdyś miał dostęp Dimitrio. Nadia bowiem miała fotograficzną i długą pamięć, dlatego nie było jej trudno odgadnąć, który pokój zajmował Santiago.
Uchyliła cicho drzwi i niepewnie weszła do środka, uprzednio upewniając się, że chłopiec śpi. Nie chciała, żeby wiedział o jej obecności. Mógłby się wystraszyć, bo przecież jej nie znał albo – co gorsza – powiedzieć o tej wizycie swojemu ojcu, Felipe Diazowi. Nadia za wszelką cenę musiała tego uniknąć. Nikt nie mógł się dowiedzieć. Jeszcze nie teraz.
Brunetka spojrzała na bladą twarz syna. Gdyby tylko miała dowody, że Santiago faktycznie nim jest, to nie zastanawiałaby się ani chwili. Bo pewność już miała. Dał jej ją sam Felipe, choć zapewne nieświadomie. Po pierwsze mężczyzna kuleje na prawą nogę przez co porusza się przy pomocy laski, a czasy kiedy Nadia przestrzeliła mu kolano, były wiecznie żywe w jej mrocznych wspomnieniach z dzieciństwa. Po drugie sygnet, który nosił na palcu, a który wyrył w jej pamięci trwałe i nieodwracalne piętno. Po trzecie dyskusja, którą przeprowadzili wtedy w szpitalu, kiedy wpadła na niego, wychodząc z jednej z sal, mówiła sama za siebie. Wyparł się wszystkiego z taką zawziętością i prawie niezauważalnym chytrym uśmieszkiem na ustach, którego za nic w świecie nie chciał ujawnić, że po prostu nie mogło być inaczej. Kobieta dzięki swojej intuicji doskonale wyczuła jego dobry humor i to jak świetnie bawił się jej kosztem. Najwyraźniej sprawiało mu to przyjemność, ale gra dopiero się zaczynała. Felipe Diaz jeszcze popamięta, że zadarł z Nadią de la Cruz, a już niedługą Nadią Zaluaga de Barosso, ponieważ brunetka postanowiła przyjąć nazwisko po ojcu, a także wrócić do tego po mężu. Chyba wreszcie była na to gotowa.
Pewnie zastanawiacie się, po co brunetka wkradła się do rezydencji? Otóż, mimo że może wszystkie fakty wskazywały na to, że chce porwać Santiaga, to jej cel był zupełnie inny. Chciała pobrać od syna próbkę do badań DNA. To był jedyny sposób, by udowodnić, że jest matką dwunastolatka. Może niezbyt legalny z uwagi na to w jaki sposób zdobyła materiał do testów, ale ten kto wypowiedział słowa, że na wojnie i w miłości wszystkie chwyty dozwolone, miał całkowitą rację. A to była wojna! Wojna na śmierć i życie!
Tego dnia szczęście sprzyjało Nadii. Na białej poduszce, na której spokojnie spoczywała głowa chłopca, kobieta dostrzegła ciemny kosmyk jego włosów. Wcześniej zaopatrzyła się oczywiście w woreczki foliowe, a więc teraz wyciągnęła jeden zza koronki czarnych pończoch i włożyła w niego swoją zdobycz, po czym z powrotem wszystko schowała w tym samym miejscu. Teraz już tylko wystarczyło się stąd wydostać i dostarczyć próbkę włosów Santiaga do laboratorium. To również okazało się bułką z masłem, bo już po chwili de la Cruz była w drodze do kliniki w Monterrey. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5853 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 16:03:07 08-02-16 Temat postu: |
|
|
19. ARIANA/HUGO/LUCAS
"Boże, jaka ty jesteś głupia. Trzeba było przywalić jej patelnią. Porządnie, tak żeby tapeta odkleiła jej się z twarzy. A co zrobiłaś zamiast tego? Pozwoliłaś jej zostać na noc. Ale z ciebie kretynka. Jesteś do niczego."
Ariana wzdychała co chwilę, kręcąc głową z niedowierzaniem. Minęło już kilka dni odkąd zobaczyła na progu kamienicy Evę Medinę, ale nadal miała nadzieję, że jej pojawienie się w Valle de Sombras okaże się tylko koszmarnym snem z którego się obudzi. Poprosiła nawet Massimilianę, żeby ją uszczypnęła, ale na nic się to zdało. To nie był sen. Eva Medina naprawdę tu była, a Ariana naprawdę pozwoliła jej zatrzymać się u siebie.
To wszystko miało miejsce w dzień wigilii i panna Santiago samą siebie starała się przekonać, że postąpiła tak jak postąpiła, ponieważ głowę zaprzątali jej w tamtym momencie Fernando Barosso, Dante Alvarez i Hugo Delgado, którego ostrzeżenie nadal brzęczało jej w uszach jak rój rozwścieczonych pszczół: "Fernando to człowiek, który kiedy coś sobie postanowi, zwykle dotrzymuje słowa. Jeśli mu się narazisz... Zapomnij o tym, co usłyszałaś. I dla własnego dobra, przestań interesować się tą sprawą. Nigdzie cię to nie zaprowadzi. Chyba, że do trumny."
Te słowa powinny sprawić, że odstawi śledztwo na bok, że przestanie węszyć, a mimo wszystko jeszcze bardziej ciągnęło ją do rozwikłania tej zagadki. Tyle pytań kłębiło jej się w głowie: Dlaczego Templariusze chcieli dorwać Huga i jego rodzinę? Dlaczego pracuje dla Fernanda? Co knuje Barosso i czego chce od Alvareza? Valle de Sombras nie przestawało jej zadziwiać.
Rozmyślania przerwało jej nagłe pojawienie się Evy Mediny w puszystym szlafroku, który zapewne kosztował więcej od starego volkswagena Ariany. Na twarzy miała swój zwykły uśmieszek, który sprawiał, że panna Santiago miała ochotę zetrzeć jej go siłą z twarzy, najlepiej przy pomocy pięści, a powstrzymywała się tylko dlatego, że to zupełnie do niej nie pasowało. Nie była zwolenniczką przemocy. Oczywiście, zdarzało jej się od czasu do czasu komuś przyłożyć, ale raczej w obronie własnej. Od kiedy zjawiła się w Meksyku, takie sytuacje zdarzały się coraz częściej. Uśmiechnęła się lekko na wspomnienie swojej "walki" z Christianem Suarezem w kuchni El Miedo. Och, gdyby tak miała teraz pod ręką solidną patelnię... Eva przestałaby się tak głupio uśmiechać.
- Jakie plany na dziś? - zapytała blondynka jak gdyby nigdy nic moszcząc się na kanapie i wmasowując balsam w nogi pokryte złocistą opalenizną.
Massi, która właśnie stanęła na progu sypialni wyglądała na równie zniesmaczoną, co Ariana. Przyjaciółki wymieniły zdegustowane spojrzenia i westchnęły ciężko. Żadna z nich nie wiedziała, dlaczego nie kazały Evie po prostu się wynosić. Była nieznośna, wszędzie chciała im towarzyszyć, jakby próbowała się z nimi zaprzyjaźnić. Przyzwyczajona na wygód i luksusu panienka nieraz narzekała na warunki w kamienicy Staruchy Martinez, ale na wzmiankę o tym, by przeniosła się do hotelu w ogóle nie reagowała i szybko zmieniała temat. Kuzynka Oscara poinformowała Arianę, że panna Medina zwyczajnie się nudzi i jest gotowa "się poświęcić", żeby tylko mieć jakieś towarzystwo.
No tak, Eva Medina miała tupet. Panna Santiago dziwiła się, że Massi jest w stanie wytrzymać w jej towarzystwie choćby pięć minut. W końcu blondynka była odpowiedzialna za wypadek, w wyniku którego Oscar zapadł w śpiączkę. I próbowała zwalić winę właśnie na Arianę. Szatynka nie zamierzała jej tego wybaczyć. Wkrótce okazało się, że panna Fuentes także nie ma takiego zamiaru. Znosiła towarzystwo Evy wyłącznie ze względu na swojego pracodawcę, Conrada Saverina, który był jej narzeczonym.
- Conrado Saverin... - powtórzyła pewnego dnia Ariana, kiedy wreszcie udało im się uwolnić od rozkapryszonej dziewczyny i mogły chwilę porozmawiać na osobności.
- Tak, znasz go? - zapytała wtedy Massi, ożywiając się lekko. - To bardzo miły facet.
Ariana zastanawiała się gorączkowo czy gdzieś już słyszała to nazwisko. Stwierdziła, że nie, ale jednocześnie poczuła dziwny dreszcz na plecach. Nie wiedziała, co to oznacza i już więcej nie wracały do tego tematu.
Teraz obserwowała Evę trajkoczącą w najlepsze o jakimś salonie SPA w Monterrey, które zamierzała odwiedzić tego dnia. Ariana prawie jej nie słuchała. Już dawno postanowiły z Massi, że odwiedzą Oscara w szpitalu, a później miały się spotkać z Viktorią Diaz, by ustalić szczegóły (Massi miała w końcu być fotografem na jej ślubie).
Pukanie do drzwi przerwało wywód Evy, która nagle skurczyła się w sobie.
- Mam nadzieję, że to nie paparazzi. Nie mogą mnie znaleźć w tej norze!
Ariana wzniosła oczy do nieba, jakby modliła się o cierpliwość i szarpnęła za klamkę trochę zbyt gwałtownie. Ktoś jęknął za drzwiami jakby sprawiła mu ból.
- Au, gringa, pogrzało cię?
- Co ty tutaj robisz?
- Przyszedłem w odwiedziny, nie wolno?
Panna Santiago rzuciła szybkie spojrzenie za siebie i wyszła na korytarz, żeby ukryć się przed wścibskim spojrzeniem Evy i ciekawością Massi, która już wyciągała szyję, żeby lepiej widzieć przybysza.
- Nagle zachciało ci się mnie odwiedzać? - zadrwiła, kiedy już znalazła się na klatce schodowej i spojrzała z wyrzutem na Huga, który rozcierał obolałe ramię. Wyglądało na to, że w oczekiwaniu aż dziewczyna otworzy mu drzwi, oparł się o nie i omal się nie przewrócił, kiedy otworzyła je gwałtownie. Zamiast tego, uderzył się boleśnie o framugę. Ariana odczuła dziwną satysfakcję. - No, co tu robisz? Nie mam całego dnia.
Ta nagła pewność siebie, trochę wytrąciła go z równowagi i na chwilę pozbawiła animuszu.
- Chciałem się upewnić, że wszystko w porządku... - zaczął, a ona prychnęła.
- Chciałeś raczej powiedzieć: upewnić się, że nie puściłam pary z ust.
- No... Skoro tak to ujęłaś... Owszem.
- Słuchaj, nikomu nie powiem tego, co słyszałam. Nie zamierzam się też wtrącać w sprawy, które mnie nie dotyczą.
Hugo przypatrywał jej się przez chwilę marszcząc brwi. Ta nagła kapitulacja zupełnie go nie przekonała. Był pewien, że będzie próbowała się czegoś dowiedzieć.
- Oczywiście ci wierzę - przyznał sarkastycznie. - Szczególnie po tym jak doszły mnie słuchy, że dziewczyna uderzająco podobna do ciebie szuka informacji w miejscowej bibliotece i ratuszu. Do reszty cię pogięło, gringa? Co miałaś nadzieję tam znaleźć?
Ariana zarumieniła się na te słowa. Rzeczywiście była w tym miejscach w poszukiwaniu jakichś poszlak. W bibliotece znalazła wiele starych numerów gazet, które upewniły ją, że w Valle de Sombras od dawna działy się dziwne rzeczy. W ratuszu poprosiła o spis miejscowych przedsiębiorców i informacje o ich działalności. Były to informacje dostępne dla wszystkich mieszkańców. Nie przyszło jej do głowy, że ktoś może uznać to za podejrzane.
- Naprawdę jesteś taka głupia czy tylko udajesz? Życie ci nie miłe? Są łatwiejsze sposoby, by je zakończyć...
- Zawsze mogę rozpędzić się motocyklem i rozbić gdzieś na obrzeżach miasta, prawda? - Dziewczyna nagle poczuła przypływ adrenaliny. Chłopak uraził jej dumę i zamierzała za wszelką cenę jej bronić. Widząc konsternację na twarzy Huga kontynuowała głośnym szeptem, by nie dopuścić do tego, by jakiś mieszkaniec kamienicy usłyszał ich sprzeczkę. - Tak, Hugo. O tobie też się wiele dowiedziałam w miejscowej klinice.
- Nic o mnie nie wiesz - powiedział przez zaciśnięte zęby, ale w jego głosie nie było przekonania. Czyżby go przestraszyła?
- Ależ wiem i to bardzo dużo. Byłeś hospitalizowany 23 razy przez ostatnie 7 lat. I nie mówię tutaj o grypie czy woreczku żółciowym. Rany postrzałowe, liczne obrażenia ciała, złamania... Wiele z nich do rany doznane w wyniku wypadków motocyklowych, ale niektóre to naprawdę paskudne sprawy. Policja na pewno by się nimi zainteresowała...
- Ach, zapomniałem, że masz znajomków w miejscowej policji - zadrwił Hugo, mając na myśli Lucasa.
- Ty też, o ile dobrze pamiętam - odgryzła się dziewczyna, pijąc do sytuacji kiedy to Hernandez aresztował Huga, a Pablo Diaz wypuścił go jak gdyby nigdy nie złamał prawa.
- Ciekawi mnie jak zdobyłaś te informacje... Moja szpitalna kartoteka nie jest raczej do wglądu mieszkańców. A może coś mi umknęło i tajemnica lekarska przestała już obowiązywać?
- Mam swoje sposoby - odpowiedziała, starając się zabrzmieć groźnie i tajemniczo, co oczywiście całkowicie jej nie wyszło. Prawda była taka, że było jej głupio, ale podstępem wywabiła Dolores z recepcji, żeby włamać się do archiwum i znaleźć potrzebne informacje. Nie żałowała jednak - wiedziała teraz o wiele więcej niż wcześniej. - Przypomnij mi, ile już lat pracujesz dla Barosso? 7 prawda?
- Brawo, łączysz fakty! - Hugo udał, że bije jej brawo, ale po chwili przestał się uśmiechać. - Ostrzegałem cię. Kiedyś skończysz w betonowych bucikach na dnie rzeki a ja wtedy powiem: A nie mówiłem?
- Wszystko w porządku?
Zarówno Ariana jak i Hugo wzdrygnęli się i spojrzeli w kierunku drzwi do mieszkania, w których stała Massi, przyglądając się im z zaciekawieniem.
- Dlaczego stoicie na korytarzu? Może zaprosisz swojego gościa do środka, Ari? - panna Fuentes uniosła wysoko brwi, dając przyjaciółce coś do zrozumienia, ale ta nie zamierzała bawić się w dawanie sygnałów.
- Hugo właśnie idzie, musi coś załatwić. Prawda?
- Taa - mruknął ciemnowłosy chłopak pod nosem i po chwili już go nie było.
- Co jest, Ari? Jakoś nie przypominam sobie, żebyś wspominała mi, że kręci się koło ciebie takie ciacho - zauważyła Massi z wyrzutem a Ariana wywróciła teatralnie oczami.
- Bo to nic takiego. Jedziemy do tego szpitala czy nie?
***
Lucas drzemał w fotelu, przy łóżku Oscara. Od czasu kiedy został postrzelony prawie nie opuszczał przyjaciela. Nadal był na urlopie zdrowotnym, ale rana na szczęście szybko się goiła. Pozbył się temblaka, który strasznie go irytował. Nie pojechał na święta do matki. Nie chciał znów wysłuchiwać, że marnuje sobie życie, że powinien wrócić do Stanów, a nie bawić się w detektywa gdzieś za granicą. Miał zadanie i musiał je wykonać, ale głównym powodem jego decyzji był właśnie Oscar. Mógł obudzić się w każdej chwili i chciał przy nim być. Wiedział, że jego przyjaciel zrobiłby to samo dla niego.
- Lucas - odezwał się ktoś spokojnym głębokim głosem, kładąc mu dłoń na ramieniu.
Ocknął się z lekkiego snu i przetarł twarz rękoma. Zamrugał kilka razy i zerknął na nieprzytomnego Oscara z nadzieją, która jednak szybko wyparowała. Zawsze to samo - oczekiwanie, niepewność, chwilowy przypływ nadziei, rozczarowanie i znów oczekiwanie - tak teraz wyglądało jego życie.
Spojrzał w górę i zobaczył doktora Sotomayora, uśmiechającego się dobrodusznie.
- Przepraszam, przysnąłem - usprawiedliwił się policjant, czując się trochę głupio, jak dziecko przyłapane na brzydkim uczynku.
- Nie masz za co przepraszać. Spędzasz tu więcej czasu niż niejedna osoba z personelu. Może już czas wrócić do domu, przespać się we własnym łóżku, ogarnąć trochę...
Lucas zrozumiał aluzję i mimowolnie przesunął dłonią po nieogolonym policzku. Wrócić do domu... Tylko gdzie to było?
- Nie mam nic przeciwko czuwaniu. Zresztą, nikt nie powinien być sam w święta, prawda?
Obaj zerknęli na Oscara, a doktor pokiwał głową ze zrozumieniem. Podszedł do łóżka pacjenta, by sprawdzić jego stan.
- Bez zmian? - zapytał Hernandez, a doktor westchnął w odpowiedzi.
- To normalne. Ale trzeba wierzyć. Dużo z nim rozmawiasz...
Nie było to pytanie lecz stwierdzenie. Lucas zaczął się zastanawiać, czy doktor nie obserwował go już od dłuższego czasu. Rzeczywiście rozmawiał z Oscarem, a raczej mówił do niego, bo Fuentes nie mógł odpowiedzieć. Czytał mu książki, puszczał jego ulubioną muzykę. Podobno pacjenci, którzy mieli wsparcie bliskich mieli większe szanse na wyjście ze śpiączki. Szkoda tylko, że rodzice Oscara już dawno się poddali. Lucas nie zamierzał tak łatwo odpuścić.
- To dobrze, że ma kogoś przy sobie. Ale ty też musisz zadbać o siebie, jeśli chcesz móc dbać o niego. Nie chcę być nietaktowny, ale porządny prysznic na pewno ci się przyda.
Obaj roześmiali się cicho a Lucas musiał przyznać mu rację. Zapewne wyglądał jak sto nieszczęść, o czym uświadczyło go jego własne odbicie w jednej z kolorowych bombek zawieszonych na małej choince stojącej na nocnym stoliku. Świąteczne dekoracje pozostawiały wiele do czynienia, bo sam wszystkim się zajął, ale wiedział że Oscarowi by się spodobały.
Hernandez wyszedł za doktorem z pokoju i natknął się na dawnego przyjaciela. Will zacisnął szczęki na jego widok i zacisnął palce na gitarze, którą ze sobą przyniósł. Od kiedy Alanis przyjechał do Meksyku często wpadał do szpitala i przygrywał Oscarowi jego ulubione kawałki. Lucas raczej z nim nie rozmawiał, wymieniali tylko sztywne ukłony głów, co wyglądało dość dziwacznie dla osoby postronnej. Guillermo nadal nie wybaczył Lucasowi sytuacji sprzed kilku lat, kiedy to Hernandez złożył fałszywe świadectwo w sądzie, dzięki czemu Eva Medina wywinęła się od odpowiedzialności za swoje czyny. Lucas nie winił go za to. Ostatecznie, Guillermo wiele stracił tamtej felernej nocy, a i Hernandez sam sobie nie wybaczył tego, co zrobił.
- Doktorze. - Will uścisnął rękę fizjoterapeuty i zmierzył Lucasa nienawistnym spojrzeniem. - Można?
- Jasne, Will, nie krępuj się. - Sotomayor przepuścił go w przejściu i już po chwili drzwi do sali Oscara zatrzasnęły się. - Nie sposób zauważył, że za sobą nie przepadacie - zauważył lekarz, zerkając z ciekawością na Lucasa.
- Naprawdę? - Hernandez udał zdziwienie i ponownie się uśmiechnął. - Burzliwa przeszłość.
Lekarz pokiwał głową na znak, że nie będzie zadawał pytań, na które rozmówca nie ma ochoty odpowiadać.
- Lucas!
Ktoś krzyknął imię policjanta i obaj odwrócili się na pięcie, by zobaczyć kto wydziera się na szpitalnym korytarzu. Massi skurczyła się w sobie i zakryła dłonią usta, za późno spostrzegając swój błąd. Była bardzo podobna do Oscara.
Lucas zobaczył, że nie jest sama i przełknął głośną ślinę na widok Ariany, która z niepewną miną stąpała u boku przyjaciółki. Massi przywitała się z policjantem, z politowaniem przyglądając się jego podkrążonym oczom i nieogolonym szczękom.
- Miło cię widzieć - powiedziała panna Fuentes, zerkając na drzwi do sali szpitalnej, w której leżał Oscar. - Co u ciebie?
- Jak on się czuje? - Ariana zupełnie zignorowała Lucasa i zwróciła się od razu do doktora, doganiając go, bo już oddalał się w stronę recepcji. Nie miała zamiaru spędzać czasu w towarzystwie swojego byłego chłopaka i przyjaciółki, która chyba czuła do niego mięte. - Co z Oscarem?
- Bez zmian - poinformował ją Sotomayor, a widząc że dziewczyna posmutniała, położył jej rękę na ramieniu w przyjacielskim geście. - Ale nie należy tracić nadziei. To silny chłopak. Wierzę, że się wybudzi.
- Zna pan takie przypadki?
- Byłem świadkiem jak ludzie wybudzali się ze śpiączki po znacznie dłuższym czasie. Oczywiście, nie są to częste sytuacje, ale jest to dowód na to, że cuda się zdarzają.
- Więc... trzeba liczyć na cud? - Ariana spojrzała na doktora szklistym wzrokiem, a on nie chcąc jej ranić, ani dawać złudnych nadziei, powiedział swoim uspokajającym głosem:
- On jest cudem. Przeżył, choć wypadek mógł go zabić. Lekarze nie dawali mu więcej jak pół roku, a jednak przeżył lat osiem. Organizm jest nadszarpnięty przez liczne obrażenia i operacje, jakim został poddany. A jednak żyje. Jest cudem. Dlaczego miałby się nie zdarzyć kolejny cud, szczególnie teraz, kiedy czas ku temu jest odpowiedni?
Ariana uśmiechnęła się lekko. Nawet jeśli mówił to, by ją uspokoić i naprawdę w to nie wierzył, ona wierzyła jemu. Pokiwała głową na znak i zerknęła za siebie. Lucas i Massi rozmawiali nadal przed drzwiami sali szpitalnej.
- Jesteś głodna, Ariano? - Głos doktora sprowadził ją na ziemię. - Różne rzeczy mówią o szpitalnym jedzeniu, ale nasza stołówka serwuje naprawdę świetne enchiladas.
Jak na zawołanie, dziewczynie zaburczało w brzuchu. Nie zdążyła tego ranka zjeść śniadania - tak szybko chciała uciec od Evy i od rozmyślań na temat Huga i Fernanda.
- Konam z głodu - stwierdziła, a doktor uśmiechnął się szeroko, wskazując jej ręką drogę do szpitalnej stołówki.
***
Lucas wrócił z nimi do Valle de Sombras. Doktor Sotomayor miał rację - musiał odpocząć. Ariana nie wydawała się z tego faktu zadowolona, ale nie oponowała przed podwiezieniem go do miasteczka. Massi trajkotała żywiołowo, co jakiś czas bombardując Lucasa pytaniami o zdrowie, choć jasno i wyraźnie powiedział jej, że nic mu nie jest, a rana po postrzale bardzo szybko się goi. Ariana zdawała sobie sprawę, że rzuca ukradkowe spojrzenia w jej stronę, ale rozmyślnie je ignorowała.
Przez cały dzień powiedziała do niego tylko "Na razie", kiedy podziękował za podwózkę i odjechała z piskiem opon w stronę swojego mieszkania. Lucas westchnął tylko ciężko i ruszył do swojego lokum z zamiaru wzięcia prysznica i przespania się w swoim własnym łóżku. Zerknął na telefon - 3 nieodebrane połączenia od Javiera. Pewnie się wkurzył, że nie pojawił się u niego w święta, pomimo zaproszenia, ale na pewno zrozumie, że chciał być w tym czasie z Oscarem. Poza tym, pewnie znów zacząłby umoralniającą gadkę na temat tego, że nie powinien pakować się w sprawy Templariuszy. Nie chciał tego słuchać. Już dawno podjął decyzję. Jutro do niego oddzwoni. Dzisiaj był zbyt zmęczony, by się tym przejmować.
- Witaj, oficerze Hernandez.
Słodki głosik dochodzący z ciemności sprawił, że włosy zjeżyły mu się na karku. Znał ten głos aż za dobrze. W zamierzeniu jego właścicielki miał być zapewne uwodzicielski, ale dla niego był wręcz odrażający.
- Co ty tu robisz? - warknął, zapalając światło w mieszkaniu. Na chwilę go to oślepiło. - Jak się tu dostałaś?
- Mam swoje sposoby. - Eva Medina rozsiadła się wygodnie na jego łóżku w jednej ze swoich drogich sukienek, odsłaniających trochę zbyt wiele. - Nie cieszysz się na mój widok?
- Nie. - Krótko i zwięźle. - Czego chcesz?
Czuł jak powoli opuszcza go cierpliwość. Massi poinformowała go o przyjeździe Evy, ale miał nadzieję, że uda mu się jej unikać najdłużej jak się da. Chciał odpocząć, a tymczasem jej wizyta zapowiadała tortury psychiczne.
- Przywitać się. Powspominać stare czasy?
- Ach - Lucasowi zebrało się na ironię - czasy, kiedy się upiłaś, spowodowałaś wypadek, zabiłaś dwie osoby, a mojego przyjaciela wpakowałaś w śpiączkę? Nie, dzięki. Nie mam nastroju na wspominki. Wyjdź zanim stracę nad sobą panowanie.
- Słyszałam, co ci się stało. - Eva jakby nie słyszała jego ostrzegawczych słów. Wstała i podeszła do niego, kręcąc tyłkiem, co w ogóle na niego nie działało. Nigdy mu się nie podobała, ale ona chyba tego nie rozumiała. - Mój ty bohaterze... Jak ręka? Nadal unieruchomiona?
- Na szczęście tylko lewa. Prawą mam całkiem sprawną, więc lepiej uważaj, gdzie stajesz. Mam szeroki zasięg.
- Skąd u ciebie ta agresja? Uderzyłbyś kobietę?
- Kobietę - nie. Żądną krwi harpię - owszem. Czego chcesz? - powtórzył już bardziej stanowczym tonem. Eva odsunęła się lekko przestraszona.
- Już ci mówiłam. Pomyślałam, że moglibyśmy miło spędzić czas...
Odrzuciła do tyłu długie blond włosy, ukazując głęboki dekolt w całej okazałości. Lucas zmierzył ją z politowaniem od stóp do głów. Eva czekała aż coś powie, ale on zamiast tego się roześmiał. A kiedy zaczął, nie mógł przestać. Nie wiedział czy to brak porządnego snu tak na niego zadziałał czy po prostu postawa panny Mediny była tak komiczna, ale ryczał ze śmiechu, zupełnie zbijając ją z tropu.
- O co ci chodzi? - zapytała, urażona, zakładając ręce na piersi.
- Myślałaś, że... myślałaś, że ty i ja...? - Lucas nie mógł się powstrzymać zgiął się wpół i złapał zdrową ręką za brzuch, który rozbolał go ze śmiechu.
Eva nie mogła pojąć, co jest grane. Jeszcze nikt nigdy nie uraził tak jej dumy.
- Wyjaśnijmy coś sobie - powiedział Lucas, kiedy już się uspokoił i wyprostował. - To - wskazał na nią, a potem na siebie - nigdy się nie stanie, jasne? Nigdy. Nie tknąłbym cię nawet gdybyś była ostatnią dziewczyną na ziemi. Wolałbym palnąć sobie w łeb. Zrozumiałaś?
I zanim Eva zdążyła cokolwiek na to odpowiedzieć, wypchnął ją za drzwi i zatrzasnął je jej przed nosem. Nagle poczuł się całkowicie rozbudzony. Wyciągnął telefon i wystukał wiadomość do Huga: "Przemyślałeś moją propozycję?".
Nie upłynęły nawet dwie minuty kiedy dostał odpowiedź: "OK. Ale jeśli zginiesz, nie nawiedzaj mnie zza grobu".
Lucas położył się na wznak na łóżku, zupełnie zapominając o prysznicu. Teraz miał motywację, jak nigdy wcześniej.
Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 16:32:50 08-02-16, w całości zmieniany 3 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3498 Przeczytał: 3 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 22:31:44 19-02-16 Temat postu: |
|
|
20. Victoria/Magik/Julian/ Ingrid
Święta minęły bezpowrotnie. Ulubione dni w roku Javiera Reverte przeminęły a blondyn będzie musiał czekać aż rok na kolejne. Wyciągnął z piekarnika kolejną blachę sylwestrowych ciasteczek uznając, iż najwyższa pora skontaktować się z właścicielem zamczyska w sprawie przyjęcia sylwestrowego. Magik, aby wypełnić sobie czas piekł na tę okazje słodkości. Chciał też ukoić swoje nerwy, które przez ostatnie wydarzenia zostały mocno nadszarpnięte. Bynajmniej nie był spięty i zdenerwowany z powodu nadchodzącego ślubu i wesele do białego rana.
Głowę blondyna zaprzątały zupełnie inne myśli. Harcerzyk jego now2y przyjaciel postradał rozum! Bo jak inaczej można nazwać deklarację wstąpienia do gangu Templariuszy? Ci ludzie byli nieprzewidywalni, byli mordercami i od tak mieli uwierzyć, że policjant chcę zasilić ich szeregi? Luckas potrzebował historyjki, która mógł im sprzedać, musiał także udowodnić, że jest dla nich personą użyteczną, bo inaczej przyszłość policjanta a właściwie agenta FBI malowała się w bardzo czarnych barwach.
Javier rozumiał, że do tego go właściwie szkolono, aby przenikać zorganizowane grupy przestępcze i zniszczyć je od środka. Być dla nich niczym nowotwór dla człowieka. Niszczycielem jednak Hernandez, jako groźny rak? Blondyn wsunął kolejną blachę do środka. Miał przeszkolenie, posiadał doświadczenie jednak Magik nie byłby sobą gdyby się nie martwił o przyjaciela. Martwił się o Bestię, który miał mu pomóc przeniknąć do organizacji i martwił się o siebie gdyż on miał być technologicznym mózgiem całej operacji.
Victoria nie będzie zadowolona, pomyślał z kwaśną miną. Znał swoją narzeczoną bardzo dobrze i kiedy się dowie o ile się dowie o jego planach pomocy Harcerzykowi i Bestii wpadnie w złość. I to delikatne określenie awantury, jaką mu zgotuje. Z drugiej strony ledwie wykaraskali się z potyczki z Inez, która ku uldze skończyła wreszcie w kilku metrowym dole i już się z niego nie wygrzebie a Javier na własną odpowiedzialność pchał się w kolejne bagno. Czego nie robi się dla przyjaciół, pomyślał uśmiechając się pod nosem. Po za tym on, jako prezes korporacji potrzebował odrobiny dreszczyku emocji, niebezpieczeństwa. Będzie jak za starych dobrych czasów.
Palcami przeczesał jasne włosy. Nie powiedział Vicky o swoich planach, bo zwyczajnie nie chciał po pierwsze zdradzać Harcerzyka a po drugie dokładać ukochanej zmartwień. Miała, iż aż nadto. Powrót biologicznego ojca wyprowadził ją z równowagi, tak jak pojawienie się nastoletniego wujka. Javier mają dość jej huśtawki nastroju namierzył swojego teścia i wręcz nakazał przyszłej żonie jechać tam i uciszyć swoje wyrzuty sumienia. Ta dwójka musiała na spokojnie porozmawiać, bo z wzajemnego rzucania oskarżeń jak piłeczką do tenisa raz na jedną raz na drugą stronę nie jest niczym dobrym.
Został, więc sam ze swoimi myślami, zmartwieniami i stosem kruchy ciasteczek do upieczenia. Reverte właśnie miał zajrzeć do kolejnej porcji w piekarniku, kiedy w mieszkaniu rozbrzmiał dzwonek do drzwi. Hermes gryzący pod stołek kość poderwał się gwałtownie gnając w stronę drzwi. Blondyn pokręcił z niedowierzaniem głową. Ten pies uwielbiał witać gości. Szybkim krokiem podszedł do drzwi za nim psina wydrapie w nich dziurę. Otworzył je uśmiechając się szeroko na widok Ari.
— Ariana i jej koleżanka — powiedział wpuszczając niespodziewanych gości do środka. — Hermes zachowuj się — zwrócił się do pasa, który kręcił się wokół Ari jak bąk. — Spokojnie nie gryzie. — uśmiechnął się do szatynki, która wyciągnęła dłoń drapiąc psa za uszami.
— Pani pozwoli że się przestawię Javier Reverte — skłonił się nisko biorąc do ręki dłoń pani fotograf — Magik— wargami musnął wierzch jej dłoni. —
— Massie Fuentes Dellago — przedstawiła się kompletnie zaskoczona. Ariana oczywiście wspominała iż pan młody jest nieco ekscentrycznym człowiekiem. — Miło cię poznać.
— I wzajemnie. Wejdzie do środka — gestem zaprosił ich do pomieszczenia. — Czym zawdzięczam tę wizytę? — zapytał jednocześnie uruchamiając ekspres do kawy— Kawa herbata a może kropelka czegoś mocniejszego?
— Kawa — odpowiedziała za obie Ariana— Victoria nie wspominała, że przyjdziemy omówić sprawy związane ze zdjęciami.
— Jesteś fotografem? — Javier pacnął się w czoło. — Mówiła oczywiście, że mówiła, ale jak gotuje to zapominam o bożym świecie. Sylwester, wesele mam tyle na głowie. Zrobię kawę i zaczniemy bez Vicky. — Zaczął Reverte wyciągając z szafek filiżanki na kawę. — Organizuje skromne przyjęcie sylwestrowe w El Miedo.
— Sylwester w El Miedo? — powtórzyła za Javierem z niedowierzaniem, Ari — Pan Cosme się zgodził?
— Zgodził, zgodził pod warunkiem, że ja wezmę na siebie część cateringu no i tak pichcę po trochu, bo zostawienie wszystkiego na ostatnią chwilę to kulinarne samobójstwo. — Odwrócił się do siedzących przez stole kobiet. — Oczywiście obie jesteście zaproszone a teraz ja przygotuje przekąski Julian z Ingrid wyjechali i nie miał, kto grabić jedzenia z lodówki — mówił swobodnym tonem jednocześnie przygotowując przekąski. — Zaproszenia będę rozdawał jutro. Zapraszam do salonu.
***
W płuca wciągnęła zimne powietrze rozkoszując się widokiem spienionych fal oceanu uderzających o piaszczysty brzeg. Kąciki ust uniosły się lekko do góry, kiedy pewnym kokiem zmierzała w stronę wody.
Nie sądziła, że będzie jeszcze czuć spokój. Wszechogarniający ją spokój ducha i nie była pewna czy to kwestia miejsca, wyłączonych telefonów komórkowych czy Juliana, obok którego budziła się każdego ranka. Uwielbiała te poranki. Jego oddech łaskoczący jej kark, ramiona zaciśnięte wokół jej tali niczym imadło.
Lubiła wtedy na niego patrzeć. Po prostu odwrócić głowę i patrzeć. Julian uważał że to nienormalne gapić się na kogoś kto śpi Ingrid natomiast była zdania że to romantyczne. Bo ten facet był bezbronny tylko w tym jednym momencie, kiedy słodko spał.
Zakochałaś się, pomyślała i parsknęła śmiechem. Zakochała się. Jasna cholera i to akurat w nim. W facecie, który tłumił w sobie każdy przejaw uczucia, odizolował się od własnej rodziny, własnych emocji, bo wbił sobie do głowy że wszelkie emocje to słabość a w szczególności miłość. Faceci, pomyślała przeczesując palcami jeszcze krótsze włosy.
Julian ramieniem oparł się o framugę wpatrując się w Ingrid. Jak zwykle zabrała mu sweter. Brunet właściwie przyzwyczaił się do tego, że przynamniej jedna część garderoby na jej ciele należała kiedyś do niego. Zabierała mu koszulki, szkarpetki, a teraz do tego wszystkiego dołączył jego ulubiony sweter. Musiała jednak przyznać, że wyglądała w nich dużo lepiej niż on. Odwróciła się w jego stronę rozciągając usta w uśmiechu. Leniwym krokiem ruszyła w jego kierunku.
— Niech zgadnę — krzyknęła w jego kierunku— musimy wracać? — splotła ręce na piersiach wyginając usta na kształt podkówki.
— Niestety. Mam dyżur w przychodni nie mogę odwołać go po raz kolejny.
— Odwoływałeś go raptem trzy razy — wzruszyła ramionami podchodząc bliżej bruneta. Stanęła na przeciwko niego wargami dotykając jego policzka. — Ostatni raz?
— Nie mogę — chwycił ją za rękę czule kciukiem gładząc jej nadgarstek. — Obiecuje ci, że tutaj wrócimy — przyciągnął ją lekko do siebie. Dłonie oparła mu na nagich ramionach. — Wcześnie wstałaś Lopez.
— Chciałam zobaczyć wschód słońca — przyznała zgodnie z prawdą, — ale zaspałam.
Zaśmiał się krótko przyciągając ją do siebie, czule pogładził ją po policzku. Mógł przyzwyczaić się do takiego życia. Beztroski, spokoju, jej w zasięgu wzroku i rąk. Wiedział jednak, że muszą wracać. Nie mogą wiecznie żyć w tej bańce, bajce szczęścia i dostatku gdyż prędzej czy później skoczą sobie do gardeł. Pocałował ją lekko w czubek nosa.
— Więc wracamy do Doliny cieni — mruknęła niezbyt zadowolona z takiego obrotu spraw.
— Nie rób takiej naburmuszonej miny —powiedział — Wrócimy tutaj. Masz moje słowo.
***
Victoria Diaz od dwudziestu minut siedziała w samochodzie przed swoją kamienicą usiłując przywołać na twarzy uśmiech. Nie chciała, aby ktokolwiek z obecnych w środku zauważył, że cokolwiek jest nie tak. A przecież wszystko było nie tak!
Jej spotkanie z Mario nie odbyło się nie, dlatego że nie mogła go znaleźć wręcz przeciwnie łatwość z ją odnalazła ojca zaskoczyła ją samą i zaczęła poważnie zastanawiać się, dlaczego u diabła tyle lat zajmuje to policji? Wystarczyło jedynie namierzyć listę kontaktów jej wuja i sprawdzić, który z kilkunastu numerów telefonów jednorazowych jest aktywny. Ten aktywny to Mario. Proste? Proste.
Mimo iż miała adres podany na tacy pojechała tam, lecz nie weszła do środka. Stchórzyła. Zła na siebie uderzyła pięścią w kierownicę. Zamknęła oczy biorąc głęboki oddech. Pod wpływem impulsu sięgnęła po telefon wybierając numer biologicznego ojca.
—Słucham — odebrał po trzecim sygnale.
— To ja — powiedziała i uderzyła się otwartą dłonią w czoło. Kto tak się przedstawia w rozmowie? — Victoria — dodała szybko czując jak serce podchodzi jej do gardła.
— Skąd masz ten numer? — był wyraźnie zaskoczony.
— Listy kontaktów Fausto — odpowiedziała zgodnie z prawdą. Odpięła pas, sięgnęła do klamki. Wyszła na świeże powietrze. — Namierzenie cię to pięć minut pracy więc nie wiem dlaczego aż tyle czasu zajmuje to policji z wielkim budżetem.
— Dzwonisz żeby się pochwalić?
— Nie oczywiście, że nie, uważam, że powinniśmy się spotkać — powiedziała w roztargnieniu palcami przeczesując jasne loki. — Porozmawiać.
— W Wigilię dałaś mi jasno do zrozumienia, że nie chcesz mieć ze mną nic wspólnego — zripostował wstając w fotela. Podszedł do barku z alkoholami.
— Zrobiłeś mi niespodziankę — zaczęła — nienawidzę niespodzianek. Może kiedyś je uwielbiałam, ale teraz, kiedy poznałam wszystkie rewelacje na temat mojego życia mam ich serdecznie dość, więc następnym razem po prostu zadzwoń — weszła do kamienicy wspinając się po schodach. Zatrzymała się na chwilę przed drzwiami mieszkania Juliana i Ingrid. Nadal ich nie było. — To spotkamy się? Kiedyś? — wymamrotała nieśmiało idąc na ostatnie piętro.
— Dobrze. Kiedy?
— A kiedy tobie wygodniej? — odpowiedziała pytaniem na pytanie wsuwając klucz do zamka. Przekręciła go dwa razy lekko popychając drzwi do przodu.
— Może jutro po czternastej?
— Pracuje do piętnastej, więc szesnasta?
— Dobrze jesteśmy umówieni — odparł Mario mimowolnie uśmiechając się pod nosem. — W kawiarni u Camilla?
— Tak świetnie może być tam. Do zobaczenia. — rozłączyła się wzdychając. Nie było odwrotu. Już nie. Ściągnęła apaszkę czując jak Hermes trąca jej dłoń mokrym nosem. Podrapała go za uszami.
— Vicky — Javier stanął w przedpokoju z rękoma splecionymi na piersiach przyglądając się z troską ukochanej.
— Wiem spóźniłam się — powiedziała odwracając się w jego kierunku. Podeszła do niego wargami całując go w policzek. — Przepraszam — szepnęła mu do ucha szybkim krokiem zmierzając w stronę salonu gdzie Javier ulokował gości. — Przepraszam, że musiałyście tyle na mnie czekać.
— Nic się nie stało — Ariana odezwała się pierwsza. — Spóźnione wszystkiego najlepszego — powiedziała mocno przytulając Vicky.
— Dziękuje.
— Pozwól, że ci przedstawię Massie To Victoria, Vicky to Massie — dokonała prezentacji Ariana.
— Miło cię poznać osobiście — powiedziała blondynka wymieniając uścisk dłoni z panią fotograf. — Mam nadzieję, że nie kazałam wam długo na siebie czekać.
— Nie — powiedziała Ariana z powrotem zajmując swoje miejsce. — właściwie to nawet jeszcze dobrze nie zaczęli Javier właśnie opowiadał nam o niespodziance, jaką zgotował ci w urodziny.
Victoria odwróciła do tyłu głowę posyłając ukochanemu uśmiech.
— Oczywiście, że opowiedział. — mruknęła. Blondyn usiadł obok niej biorąc ją za rękę. Czule pogładził ją po pierścionku zaręczynowym, który dał jej w dniu urodzin.
— Możemy go zobaczyć? — zapytała Massie zerkając na dłoń panny młodej. Ariana zganiła ją wzrokiem, chociaż sama chciała zobaczyć to cudo, które pod niebiosa wychwalał Magik. Vicky zaśmiała się cicho wyciągając dłoń.
— Jest śliczny — Ari wpatrywała się w diamat jak urzeczona. — Nie miałaś go wcześniej?
— Mieliśmy problem z rozmiarem — dodał szybko Javier — trzeba było go odesłać do Nowego Jorku i zmniejszyć i trochę to trwało, ale w końcu mój Dzwoneczek może się nim przechwalać na prawo i lewo — wargami musnął jej skroń.
—Javier ma świetny gust — zauważyła Massie.
— Wiem — odpowiedział na jej ewidentny komplement Magik. Zmieszał się nieco— Dziękuje — wymamrotał. Victoria parsknęła śmiechem.
— I tym momencie ujawnia się wyjątkowa skromność mojego przyszłego męża. — pogładziła go dłonią po policzku
— Zmieńmy temat, wpadłem na pomysł dosłownie przed chwilą na sesję narzeczeńska — obwieścił zebranym. Victoria spojrzała na niego zaskoczona. — No co chcę uwiecznić ostatnie chwile kiedy jestem kawalerem. A co do sesji to powinniśmy ją zrobić przed ślubem.
— Mowy nie ma! — odpowiedziała Vicky. — Sesję zrobimy w dniu ślubu albo ewentualnie kilka dni nie przed
— Bo widok panny młodej w sukni ślubnej przed ślubem przynosi pecha.
— Tak i nie próbuj mnie przekonać, że jest inaczej i tak zgodziłam się na wiele ustępstw, więc w tej kwestii moje jest na wierzchu czy ci się to podoba czy nie. — popatrzyła na niego. Javier wygiął usta w podkówkę i skinął głową.
— Ale chcę sesję narzeczeńską.
— Dobrze Skoro to mamy omówione to może wybierzemy termin sesji narzeczeńskiej? — zapytała spoglądając na Javiera, który najwyraźniej był średnio zadowolony z ich ustaleń. — I miejsca? Javier, co myślisz o jachcie? Wieczorem tak o zachodzie słońca, myślisz, że można by go wyprowadzić z portu? — zapytała narzeczonego. — Zdjęcia byłby wtedy świetne. — spojrzała na Massie.
— Tak. Zachód słońca, jacht i wy wyszłoby romantycznie a przecież o taki efekt na zdjęciach chciałeś osiągnąć.
Javier spojrzał na obie panie i rozpromienił się.
— Javię będzie można wyprowadzić w morze o ile pogoda na to pozwoli więc będę musiał skontaktować stacją meteorologiczną aby zamówić pogodę długoterminową, właściwie o jakim terminie?
— Po Nowym Roku?
— Świetnie a co do naszego stroju to powinnaś mieć długą suknie i dużo błyskotek.
— Błyskotki nie koniecznie dobrze wychodzą na zdjęciach — odparła Massie — możemy wybrać kilka zestawów i już na jachcie zdecydować się na ten najlepszy.
— Świetnie to wy idźcie coś wybrać ja wykonam kilka telefonów.
***
Powrót do pracy po kilku dniowym urlopie nie był łatwy zwłaszcza dla Juliana, który przywykł do ciszy a szpital do cichych miejsc nie należał. Brunet spacerował po oddziale przeznaczonym dla najmłodszych dzieci zaglądając do małych pacjentów przyjętych pod jego nieobecność.
— Ciężko cię złapać doktorku — Hugo Delgado klepnął go w ramię, kiedy wychodził z jednej z sal. — Patrz na ciebie ależ się opaliłeś — zauważył rozbawiony idąc za Julianem do jego gabinetu. — Urlopik jak widzę udany, wypocząłeś, opaliłeś się nawet te worki pod oczami odeszły w niepamięć.
— Widzę że podczas mojej obserwacji twój zmysł obserwacji znacznie się wyostrzył — odparł doktor. — Co mogę dla ciebie zrobić? Opatrzyć twoje rany, który nabawiłeś się podczas mojej tak krótkiej nieobecności?
— Ani jednego siniaka czy złamanego żebra — obrócił się na palcach niczym primabalerina w Jeziorze Łabędzim — Potrzebuje rady w czysto hipotetycznej sprawie?
— Jak zerwać z chłopakiem w sto dni? — zapytał siadając w fotelu.
— Widzę, że komuś dowcip się wyostrzył — zauważył brunet — nie, co jeżeli czysto hipotetycznie chciałbym wprowadzić kogoś do Templariuszy? — Julian podniósł wzrok na przyjaciela i pokręcił z niedowierzaniem głową.
— Mam odpowiedzieć ci czysto hipotetycznie? — Hugo skinął głową. — Ty i twój znajomy czysto hipotetycznie popełnicie samobójstwo. Fakt jest taki że okradłeś swoich starych ziomków od kielicha
— Nie piłem z nimi kielicha. Chyba
— I teraz chcesz wkręcić czysto hipotetycznie kogoś. Tak mój drogi przywitają cię z otwartymi ramionami.
— To mogłoby się udać.
— Będziesz miał szczęście jak skończysz na moim ostrych dyżurze a nie w czarnym worku w kostnicy — dokończył Julian — Oczywiście czysto hipotetycznie — powiedział uśmiechając się kwaśno.
— Oczywiście czysto hipotetycznie. Dzięki za hipotezę będę miał oczy myśleć — odparł Hugo wycofując się do drzwi.
— Hugo — brunet odwrócił do tyłu głowę — czysto hipotetycznie możesz na mnie liczyć. |
|
Powrót do góry |
|
|
BlackFalcon Arcymistrz
Dołączył: 08 Lip 2007 Posty: 23531 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 3:13:42 08-03-16 Temat postu: |
|
|
T2C21. COSME / ETHAN / ORSON / SAMBOR / DOMINIC
Ręce. Ethan wciąż je widział. Palce Dominica, jego brata, obracające w kółko mały, czarny długopis, bawiące się nim dokładnie tak samo, jak Benavídez bawił się życiem Crespo. Bo jak inaczej można nazwać to, co opowiedział mu brunet i to, co kazał zrobić synowi Orsona? Niczym innym, jak zabawą, jak graniem na sercu, duszy i wrażliwości blondyna. Na uczuciach rodzinnych, wspomnieniach o matce i dzieciństwie.
Ten mały pokoik w domku, który wynajął drugi, starszy syn Esperanzy Gabrielli Crespo, był świadkiem całkowitego zbeszczeszczenia pamięci matki Ethana. A przynajmniej tak odbierał to ten młodszy z braci.
- Zapewne jesteś zaskoczony – stwierdził Dominic, siedząc na łóżku i patrząc na zajmującego pobliskie krzesło blondyna. Orson stał pod ścianą, przysłuchując się rozmowie w milczeniu. - Mam nadzieję, że pozytywnie. Po całej tej historii z Lydią wiesz już, że twoja rodzina skrywa wiele tajemnic, dosyć mrocznych, trzeba przyznać. Mój biedny bracie...tyle jeszcze o nas nie wiesz. Na szczęście jestem tutaj ja i wszystko ci wyjaśnię. Opowiem to, co już dawno powinny usłyszeć twoje uszy.
To wtedy Benavídez wyjął z kieszeni przeklęty przyrząd do pisania i obrócił go po raz pierwszy.
- Ten facet tutaj, twój ojciec. – Dominic urwał na chwilę, spojrzał na starszego z Crespo jakby z urazą i naganą, po czym kontynuował. – Zataił przed tobą pewne bardzo ważne fakty. Na przykład moje istnienie. Spory błąd, prawda? Żyłeś sobie spokojnie pośród swoich rzeźb, a tu nagle brat wyskakuje ci z pudełka. Gdyby ci powiedział, nie czułbyś się może tak samotny po śmierci twojej ukochanej. Ale cóż...- Benavídez westchnął teatralnie. – Nie możemy już cofnąć przeszłości. – Znów obrót długopisem, teraz końcówka celowała w Ethana. – Ale możemy zrobić coś innego. Naprawić, a właściwie rozpocząć nasze relacje, ty i ja.
Brunet wstał, przeszedł się chwilę po pokoju, stanął na moment przed Orsonem, zmierzył go wzrokiem i powrócił do patrzenia na brata.
- Łatwo się domyślić, że to ja wyciągnąłem twojego ojca z więzienia. Ale to nie wszystko, braciszku. – Benavídez klęknął przed milczącym synem Esperanzy i spojrzał mu w twarz. – Jako dowód mojej miłości do ciebie, pozbawiłem również świat pewnej glizdy. Mówi ci coś nazwisko Mitchell Zuluaga?
Ściągnięte oblicze Ethana potwierdziło, że owszem, mówi mu i to wiele. Jednakże jedynie jedno, krótkie drgnienie lewej powieki było dowodem na to, że Crespo nadal cierpi, że gdzieś w głębi duszy wciąż tkwi ból i rozpacz z powodu tego, co się stało się wiele lat temu.
- Widzisz, jak wiele dla ciebie zrobiłem?- Dominic wysunął dłoń i pogłaskał blondyna po policzku, kompletnie ignorując fakt, że tamten gwałtownie się odsunął. – Nie musisz się już niczego obawiać. Ojciec właściciela El Miedo nie żyje, uciąłem głowę Scylli. Orson, twój ukochany tatuś, jest tutaj, cały i zdrowy i tylko czeka, żeby cię porządnie przytulić. Nie przywitałeś się z nim zbyt wylewnie, wiesz? Po prostu wyszedłeś z nami z kościoła na oczach wszystkich. Tak się nie robi! – Benavídez cmoknął lekko. – Gdybym nie znał naszej matki tak dobrze, pomyślałbym, że źle cię wychowała. Zostawmy jednak na razie kwestię grzeczności. Widzisz, mój malutki braciszku, ja mogę wszystko. Zapragnę czegoś i to się staje. Tak samo, jak zamarzyłem sobie poznać ciebie i o, jestem tutaj. – Brunet roześmiał się jakimś dziwnym śmiechem, jakby na wpół zadowolony, na wpół ostrzegawczo. – Dzisiaj marzę o czymś innym...
- O czym? – spytał Ethan przez zaciśnięte gardło. Wcale go to nie interesowało, czuł jednak, że jeżeli nie zada tego pytania, Dominic nie da mu spokoju.
- O małej, drobnej przysłudze. – Benavídez wstał z podłogi, podszedł do okna i wyjrzał przez nie, w zupełności pewien, że nic złego go tutaj nie spotka. Był przecież z rodziną...i ochroniarzem, który czaił się w przeciwnym kącie pokoju, przyglądając się starszemu i młodszemu Crespo spode łba. – Ty. – Z tymi słowami brunet obrócił się nagle i przekręcił długopis tak, by ten mierzył w Ethana. – To właśnie ty zostałeś wybrany. Ja pomogłem tobie i twojemu ojcu, ty pomożesz mojemu przyjacielowi. Jeżeli to zrobisz, opowiem ci wszystko, co chciałbyś wiedzieć o naszej matce, całą prawdę, a my dwaj zostaniemy rodziną nie tylko z nazwy. A uwierz mi, Dominic Benavídez potrafi kochać.
- Nie zamierzam...- zaczął jasnowłosy, ale brat przerwał mu w połowie zdania.
-...zaczekaj. Zanim mi odmówisz, dowiedz się najpierw, czego od ciebie oczekuję. To taka drobna przysługa...- szef Scylli zapatrzył się gdzieś przed siebie, nadal jednak w pełni świadom tego, co się wokoło niego działo. – Przeprowadzisz go przez granicę. Do Stanów. Oczywiście potajemnie, bo biedak nie może natknąć się na służby graniczne. Wyobraź sobie, że od razu by go aresztowali. Tam już sam sobie poradzi. Jeżeli jednak odmówisz...- uprzedził pytanie Ethana, szybkim krokiem podszedł do Orsona i błyskawicznie wyjął z tylniej kieszeni spodni mały, ale bardzo poręczny pistolet. -...ten człowiek...- Pistolet powędrował na wysokość serca starszego Crespo - ...umrze. Ot, tak.
Przyznać trzeba Orsonowi, że podczas całej przemowy syna jego żony nie poruszył się ani o milimetr.
- Zapewne...- Broń zmieniła położenie i celowała teraz w brzuch ojca Ethana - ...chcesz zadać pytanie, dlaczego wybrałem właśnie ciebie. Och, to proste. Bo nikt nie może mnie wiązać z tą operacją. Przydzieliłbym do niej któregoś z moich ludzi, ale oni są dla mnie zbyt ważni. Jeżeli tobie się coś stanie...cóż...żyłem bez ciebie tyle lat, mogę żyć dalej.
- Nie boisz się, że jeśli ja zginę, coś może stać się również i temu twojemu drogocennemu przyjacielowi? – Blondyn za wszelką cenę próbował zachować spokój i znaleźć inne wyjście z sytuacji, niż skoczenie na Dominica i próbę wyrwania mu pistoletu, co z pewnością zakończyłoby się śmiercią zarówno Orsona, jak i samego Ethana. Krew bulgotała w nim jak w kotle samego diabła, ale na razie nie mógł nic więcej zrobić. Tylko czekać i szukać słabych punktów w nowoodnalezionym bracie, którego wcale nie chciał.
- Ani odrobinę. Kochasz przecież swojego ojca, prawda? Na pewno świetnie ci pójdzie.
- Nigdy nie przemycałem ludzi przez granicę.
- Zawsze jest ten pierwszy raz – stwierdził z rozbrajającym uśmiechem Benavídez, czym nieodparcie przypomniał Ethanowi szczura. – A właśnie, bo byłbym zapomniał...zanim wrócę tu za parę godzin, możesz zostać tutaj, przemyśleć pewne sprawy. Nie daj się skusić ochocie przeszukania tego domku, owszem, wynająłem go, będę tu mieszkał, zanim nie kupię sobie czegoś większego, bo jak wiesz, zostaję w Valle de Sombras. Tu na razie i tak nic nie ma. A może wolisz przejść się do tej twojej nowej przyjaciółki...jak ona ma na imię? Leonor, prawda? Chyba nie chcesz, żeby cierpiała po stracie Jaimego? Albo Lorenza?
Skinął na ochroniarza i opuścił pomieszczenie, a potem cały budynek, pozostawiając Ethana w stanie głębokiego szoku.
Teraz, jakiś czas po tej rozmowie, jasnowłosy mężczyzna wciąż siedział na tym samym krześle, na którym pamiętnego dnia posadził go Benavídez. Decyzję już podjął. Przecież w końcu i tak nie miał innego wyjścia.
- Przeklęty bachor! – Zadudniło w głowie Ethana. Słowa ojca, gdy dowiedział się, co zdecydował jego syn. – Dominic oczywiście, nie ty – zmitygował się wtedy Orson. – Próbuje wymusić na tobie „wierność i posłuszeństwo rodzinie”, a ty chcesz iść jak na rzeź. Nie masz pojęcia o przemycie ludzi, zginiesz sekundę po przekroczeniu granicy!
- Może. Ale jeżeli tego nie zrobię i tam nie pójdę, zginiesz ty, Leonor, jej dzieci i może nawet Cosme. Widziałem jego oczy, ojcze. Oczy mojego brata. To szaleniec, być może nawet groźniejszy od Mitchella Zuluagi, którego nie miałem nieszczęścia spotkać. Przynajmniej nie bezpośrednio. Nie zamierzam być odpowiedzialny za więcej śmierci.
Ta rozmowa odbyła się kilka dni temu. Tuż po niej Orson wyszedł, wściekły, zapowiedziawszy, że porozmawia z Cosme, skoro on, jako ojciec, nie potrafi przemówić synowi do rozsądku. Tyle, że nigdy tam nie dotarł. Ethan nie miał pojęcia, gdzie w obecnej chwili znajduje się starszy z rodziny Crespo, a kiedy Zuluaga wypytywał go wcześniej, co właściwie stało się w kościele i tuż potem, niebieskooki zbywał go krótkimi odpowiedziami, że Dominic tak naprawdę wcale nie jest jego bratem i wszystko wyjaśni się później, po czym zamykał się w pokoju i siedział tam aż do dnia dzisiejszego. Do dnia, kiedy miał ponownie spotkać się z Benavídezem i poznać szczegóły tajnej akcji.
***
Sambor od kilku dni nie spał dobrze. Zmiany, jakie nadeszły w jego życiu, wykończyłyby psychicznie większość słabszych od niego osób, ale on był zahartowany, pobyt w piwnicy El Miedo, sama droga do Valle de Sombras, przebyta na piechotę, na krwawiących z wysiłku stopach przygotowała go na największe trudności w życiu. Była tylko jedna rzecz, która mogłaby mu odebrać całą siłę, załamać go całkowicie. Utrata Nadii. Sam nie wiedział, dlaczego tak bardzo przywiązał się do córki Cosme, ale coś ciągnęło go do niej z taką mocą, że momentami sam się tego bał. Co rusz rzucał się na łóżku, budząc co dobre kilka minut, aż w końcu wstał, przetarł dłonią zaspane oczy i udał się do łazienki, celem przemycia sklejonych powiek. Wiedział, że już nie zaśnie. Wciąż i wciąż nawiedzał go ten sam koszmar, scena, w której widział Nadię całującą się z Dimitrio, z jej własnym mężem.
Pochylił się na umywalką, nabrał trochę lodowatej wody na dłonie i rozsmarował ją na oczach. Dziwne uczucie lęku zniknęło, kiedy odzyskał ostrość widzenia i całkowicie oprzytomniał. Nie zakręcił jeszcze kranu, płyn lał się ciągle, odgłos szumiącej wody uspakajał mężczyznę na tyle, by nie zacisnąć dłoni w pięści i nie uderzyć w porcelaną. Coś było nie tak, coś było cholernie nie tak. Owszem, co jakiś czas zdarzało się, że miewał koszmary, złe sny, kiedy przypominali mu się jego rodzice i to, co się z nimi stało, jego brat, ale nigdy nie były one aż tak natarczywe, nie ciągnęły się po każdym zmroku, nie wydawały się tak realne!
Przez kilka dobrych minut starał się powstrzymać palącą potrzebę rzucenia w cholerę całej tej misji, powrotu do domu, wzięcia kobiety w ramiona i ucieczki z nią gdzieś daleko, gdzie nikt by ich nie znalazł. Ale być może uciekłby tylko przed prawdą, przed podejrzeniem, które powoli zaczynało w nim kiełkować – co, jeżeli Nadia wciąż kochała Dimitria? Czy Sambor zniósłby taki ból?
Najlepszą odpowiedzią na to pytanie była pęknięta w pół szczoteczka, którą brat Asdrubala nieświadomie złamał, kiedy zastanawiał się, co właściwie czuje do niego córka Zuluagi. Zanim udał się na strzelnicę, by mimo bardzo wczesnej pory poćwiczyć oddawanie strzałów z broni palnej, wyobraził sobie, jak rozkwasza nieślubnemu potomkowi Fernando Barosso nos. I był to całkiem miły widok.
***
W tym samym czasie, gdy niebieskooki blondyn oczekiwał na swojego brata i chwilowego zleceniodawcę arcyważnego zadania, Zuluaga miał inne problemy. Siedział właśnie w pokoiku pielęgniarek w jedynym szpitalu, jaki znajdował się w Valle de Sombras i wpatrywał się w ścianę. Ta jednak nie mogła odpowiedzieć na dręczące go pytania, więc uczyniła to za nią Dolores.
- Wiem, jakie to dla ciebie trudne – stwierdziła, głaszcząc przyjaciela po dłoni. – Ale sądzę, że powinieneś powiedzieć o tym Nadii.
- A po co? – odparł cicho Zuluaga. – Ona i tak ma już dosyć własnych zmartwień.
- Jesteś w końcu jej ojcem – upierała się podobnie brzmiącym szeptem pielęgniarka. – Ona ma prawo wiedzieć, Cosme. Przynajmniej będzie mogła cię wspierać w najtrudniejszych momentach.
- Nie. Ani ty, ani ja nic jej nie powiemy. Dopóki nie nastąpi najgorsze, zadbam o to, aby o niczym się nie dowiedziała.
- Naprawdę wydaję mi się, że popełniasz błąd, kochanie. Nadia jest twoją najbliższą rodziną, nie licząc wnuczki, bo ona jest jeszcze za mała, żeby cokolwiek zrozumieć. Jeżeli nie ona, to kto będzie przy tobie – poza mną, oczywiście?
- Ty mi w zupełności wystarczysz. Pamiętaj tylko, aby dostarczać mi leki ze szpitala tak, aby nikt się nie zorientował. Jak zobaczą nazwę, od razu zaczną plotkować i prawda wyjdzie na jaw.
- Nie zamierzasz nawet zostać na parę dni na obserwacji, na badaniach? – Dolores aż zachłysnęła się ze zdziwienia.
- A po co? – Zuluaga wstał i ciężkim krokiem udał się do wyjścia. – Przecież i tak już wszystko wiem. Dwa, może trzy miesiące.
Ostatnio zmieniony przez BlackFalcon dnia 3:17:44 08-03-16, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5853 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:14:36 25-03-16 Temat postu: |
|
|
22. LUCAS/ARIANA/HUGO/CONRADO
– Co mamy? – zapytał, przekraczając taśmę, którą oznaczone zostało miejsce zbrodni.
Odłamki szkła z rozbitego lustra w ozdobnej ramie chrzęściły mu pod nogami, kiedy stąpał ostrożnie po mieszkaniu. Nigdy nie był w tej części miasteczka, głównie dlatego, że nigdy wcześniej nie dochodziło tutaj do przestępstw. Była to spokojna okolica, jednak mieszkanie, w którym została popełniona zbrodnia, nosiło na sobie ślady przemocy. Meble były poprzewracane, kabel od telefonu wyrwany z gniazdka, wszędzie walało się rozbite szkło. Lampa z przepaloną żarówką zwisała smętnie z sufitu i Lucas zdołał wywnioskować, że ofiara nie poddała się bez walki.
– Kobieta przed trzydziestką, nietutejsza. Trzy rany postrzałowe. Oprawca prawdopodobnie zostawił ją tutaj, by się wykrwawiła. Będziemy mieć pewność po wykonaniu sekcji, ale na moje oko męczyła się przez całą noc... – odpowiedział wąsaty funkcjonariusz, prowadząc Hernandeza, do miejsca, gdzie fotograf kryminalistyczny robił zdjęcia dowodom.
Lucas zaklął pod nosem i ukucnął przy ofierze, uważając przy tym, by nie zatrzeć żadnych śladów. Delikatnie obrócił jej twarz w swoją stronę i odgarnął kilka zbłąkanych kosmyków z twarzy, a kiedy ją rozpoznał, omal nie krzyknął. Wszystko nagle stanęło w miejscu, a on poczuł, że ziemia osuwa mu się pod stopami. To niemożliwe... To nie mogła być prawda.
– Oficerze Hernandez? Wszystko w porządku? – zapytał zatroskany reakcją Lucasa funkcjonariusz. – Znał ją pan?
Lecz mężczyzna nie odpowiedział. Wstał i wszystko nagle wydało mu się rozmazane, a cała krew odpłynęła mu z mózgu. Czuł, że zaraz zwymiotuje. Nie mógł zmusić się, by spojrzeć po raz kolejny w tak dobrze mu znaną twarz. Czuł, że dłużej tego nie zniesie.
Zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać, wypadł na zewnątrz jak pijany obijając się o ściany. Kiedy był już sam, pewien, że nikt go nie usłyszy, uderzył pięścią w ścianę, ale nie poczuł bólu. Z jego piersi wydostał się żałosny jęk.
Nie był w stanie Jej ochronić.
DWA MIESIĄCE WCZEŚNIEJ
Ludzie zwykle hucznie obchodzili ostatni dzień roku, ale ona nigdy nie przepadała za wielkimi imprezami. Była skromną dziewczyną, niewiele jej było potrzeba do szczęścia. Symboliczna lampka szampana o północy w zupełności jej wystarczyła i nie było jej z tego powodu wstyd. Miała nadzieję, że Nowy Rok przyniesie zmiany na lepsze – liczyła na przełom w swoim prywatnym śledztwie, ale nie zamierzała żegnać starego, bo nie przyniósł on niczego dobrego. No, może poza przeprowadzką do Valle de Sombras, która – choć związana była z wieloma niefortunnymi wydarzeniami – mimo wszystko zmieniła jej życie na lepsze. Nareszcie wzięła się w garść i odnalazła inspirację, poznała nowych ludzi i znalazła kilku przyjaciół. Wolała właśnie tak zapamiętać rok 2014, zamiast roztrząsać pożary, strzelaniny, powroty byłych i tajemnicze zbrodnie.
Tego dnia nie miała jakichś szczególnych planów. Chciała odwiedzić Cosme, jako że ostatnio, kiedy przyniosła mu prezent bożonarodzeniowy, nie mieli okazji porozmawiać, a potem miała zamiar pojechać do Monterrey i posiedzieć z Oscarem. Lucas i tak wziął na siebie za dużo, a miał w końcu obowiązki jako stróż prawa. W dodatku wciąż dochodził do zdrowia po postrzale i cieszyła się, że będzie mogła go trochę odciążyć.
Zuluaga uśmiechnął się, kiedy zobaczył ją na progu El Miedo, ale jednocześnie wydał jej się jakiś dziwnie markotny.
– No, no, no... Któż to wpadł w moje skromne progi? Już myślałem, że o mnie zapomniałaś, Ariano – powiedział udając naburmuszonego i wpuszczając ją do środka, po czym skierował się w stronę kuchni, by wstawić wodę na herbatę.
– Tak łatwo się ode mnie nie uwolnisz, przyjacielu. Przyniosłam ci coś. – Panna Santiago wyszczerzyła zęby w uśmiechu, zdejmując czapkę i szalik, które założyła, z uwagi na niezwykle chłodny poranek. Wręczyła Cosme paczuszkę oznakowaną jakimś logo. – Kolumbijska kawa – poinformowała mężczyznę, zanim ten zdążył odczytać etykietkę. – Właśnie przyszła dostawa do kawiarni. Powiem ci, że na czym jak na czym, ale na kawie Camilo zna się jak mało kto. Spróbuj, a nie będziesz chciał pić nic innego!
– Wierzę na słowo, dziękuję – odparł mężczyzna i otworzył paczuszkę, by razem mogli wypić napój.
Już po chwili siedzieli w saloniku popijając kawę i plotkując o wydarzeniach ostatnich tygodni. Cosme opowiadał z czułością o Nadii i jej córce, ale nie uszło uwadze Ariany, że kiedy wspominał o zięciu, wargi mu lekko drgały, jakby powstrzymywał się przed wypowiedzeniem słów, których mógłby później żałować.
– Nie lubisz go, prawda? – zapytała dziewczyna, wchodząc mu w słowo, a Cosme zamrugał kilka razy, jakby nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć.
– No cóż... Nie znam go zbyt dobrze – odparł i upił łyk kawy, by uwolnić się od konieczności rozwinięcia tego tematu. Na jego nieszczęście Ariana była dosyć wścibska i sama zaczęła dalej drążyć tę kwestię.
– Jest z rodziny Barosso, a oni nie cieszą się dobrą reputacją w miasteczku.
– I kto to mówi? – prychnął Zuluaga, spoglądając z ukosa na dziewczynę, która pochyliła się w fotelu i błyszczącymi oczami wpatrywała się w swojego rozmówce, łaknąc informacji. – Czy to nie ty obcowałaś z pierworodnym synem Fernanda?
– Stare dzieje. I nie bardzo wiem, co insynuujesz mówiąc "obcowałaś". Był dla mnie miły, a ja chciałam zdobyć trochę informacji na temat tej rodziny. Oni coś knują, jestem tego pewna – odpowiedziała, lekko obruszona panna Santiago.
– Stąpasz po cienkim lodzie, Ariano. Z tą rodziną się nie zadziera. Nie nawiązuje się przyjaźni. Igrasz z ogniem. – Cosme spojrzał na swoją byłą pracownicę z troską i ostrzeżeniem w oczach. Wiedział, że Fernando Barosso jest niebezpieczny i wszyscy, którzy z nim zadzierają marnie kończą.
– Dlaczego wszyscy wciąż mi to powtarzają? Dla pisarza najważniejsza jest wiarygodność...
– A ja myślałem, że wyobraźnia. Rozumiem, że chcesz napisać książkę, że chcesz żeby była autentyczna. Ale może lepiej będzie pokusić się o fikcję literacką zamiast czerpać inspiracje z życia człowieka, który trzyma to skorumpowane miasteczko w garści? Może lepiej będzie jeśli to zostawisz i przestaniesz się mieszać w nie swoje sprawy. Dolores mówiła mi, że strasznie węszysz. Podobno wypytywałaś ją w klinice, prosiłaś o udostępnienie tajnych akt. Musisz zdawać sobie sprawę, że gdyby ci pomogła mogłaby stracić pracę. Nie wiem, co się ostatnio z tobą dzieje, Ariano, ale dla własnego i innych dobra, najlepsze co możesz zrobić to odpuścić.
– Dla mnie liczy się prawda, Cosme. – Ariana odstawiła filiżankę z kawą na stolik i spojrzała przyjacielowi w oczy. – Wiem, że nie powinnam w to wciągać Dolores, ale ostatecznie sama sobie poradziłam. Nie musisz się o nic martwić. Potrafię o siebie zadbać. Musisz też zrozumieć, że od czasu tamtej strzelaniny przed kawiarnią, jestem w bojowym nastroju. Wszystkie złe rzeczy, które dzieją się w tym miasteczku wiążą się właśnie z osobą Fernanda Barosso i nie spocznę dopóki tego nie udowodnię. Wszyscy to wiedzą lub podejrzewają, wszyscy zdają sobie sprawę z tego jak dwulicowym jest on człowiekiem, ale nikt z tym nic nie robi. A dlaczego? Ze strachu! Koniec z tym – ze strachem, z niepewnością co przyniesie jutro, co będzie kiedy zabraknie Fernanda, który w końcu kontroluje interesy miasteczka i zapewnia w pewien sposób dobrobyt mieszkańcom. Koniec z korupcją, napadami w biały dzień, zamachami na dzieci i zabójstwami. Nie zamierzam milczeć. Zamierzam dowiedzieć się, co dokładnie w trawie piszczy, a potem wykrzyczę to całemu światu, by sprawiedliwości wreszcie stało się zadość.
– Dziecko, jesteś jeszcze bardzo młoda i nie rozumiesz pewnych rzeczy. – Cosme westchnął ciężko i wpatrzył się w okno zamyślonym wzrokiem. – Proszę cię tylko, byś była ostrożna. Nie rób głupstw. Mam wrażenie, że odkąd pojawił się ten policjant Hernandez stajesz się coraz bardziej lekkomyślna. Czy to on namówił cię do tego śledztwa?
– Słucham? Nie! Skąd ten pomysł? On nie ma z tym nic wspólnego! – zaprzeczyła, trochę zbyt gorliwie Ariana, a Cosme spojrzał na nią spode łba, sądząc że kłamie. – Wiem, że go nie lubisz, ale chyba jednak jesteś trochę zbyt surowy...
– Ja? Surowy? – Zuluaga prychnął i machnął ręką, ale prawda była taka, że uprzedził się do Lucasa już dawno, kiedy ten go aresztował, a kiedy Ariana opowiedziała mu swoją historię i okoliczności w jakich się rozstali, znielubił go jeszcze bardziej, o ile to było w ogóle możliwe. – Nie przeczę, że nie pałam sympatią do tego policjanta, ale...
– Możesz być spokojny. Lucas i ja jesteśmy tylko kolegami. Jedynym co nas łączy jest Oscar. I starzy znajomi, którzy nawet w Meksyku nie dają nam zapomnieć o przeszłości...
– Dlaczego mam wrażenie, że jest coś o czym mi nie mówisz? – Cosme zmarszczył brwi i pochylił się lekko w fotelu. Nie cieszył go smutek dziewczyny, ale musiał przyznać, że dobrze było dla odmiany posłuchać o problemach innych niż zadręczać się własnymi.
– Eva przyjechała do miasta.
– Eva? – Cosme podrapał się po brodzie, usiłując sobie przypomnieć, gdzie już słyszał to imię. – Ta Eva? Ta, która spowodowała wypadek i obarczyła winą ciebie?
– Ta sama. – Ariana opadła na oparcie fotela, wzdychając ciężko. – Czasami myślę, że brak mi asertywności.
Cosme nie zdążył zapytać, co miała na myśli, bo rozległ się głośny dźwięk klaksonu i Ariana podskoczyła na fotelu.
– To pewnie Massi. Miała po mnie przyjechać i zawieść do Oscara.
– Jak to? Nie będziesz na przyjęciu sylwestrowym? Magik wszystko zaplanował...
– Nie mam nastroju do zabawy. Zresztą, mówiłam już Viktorii, żeby go ode mnie przeprosiła. Mam nadzieję, że się nie gniewasz? Po prostu chciałabym pobyć trochę z Oscarem, przemyśleć kilka rzeczy. Obiecuję, że odbijemy to sobie innym razem. Będę cię częściej odwiedzać, ale chciałabym żebyś i ty o mnie nie zapominał. Masz nogi i to zdrowe, o ile mi wiadomo. Możesz czasami wyjść ze swojej samotni i przejść się do kawiarni. Znajdziesz mnie tam codziennie. – Dziewczyna zarzuciła na siebie płaszcz i pocałowała Cosme w policzek. – A to co? – zapytała nagle coś dostrzegając.
– Nic takiego. – Cosme zacisnął palce na fiolce z lekami, które otrzymał od Dolores, skutecznie udaremniając swojej przyjaciółce odczytanie etykiety. Panna Santago oparła ręce na biodrach i spojrzała na Zuluagę wyczekująco. – Może i nogi mam zdrowe, za to jestem już stary i wszystko inne nie funkcjonuje tak jak należy. Witaminy to podstawa, moja droga. Dolores bardzo o mnie dba.
Ta odpowiedź widocznie uspokoiła Arianę, która odetchnęła z ulgą i uśmiechnęła się do swojego dawnego pracodawcy.
– Cieszę się, że układa się wam z Dolores. To naprawdę przemiła kobieta. Myślę, że do siebie pasujecie.
Cosme również się uśmiechnął, ale był to raczej smutny uśmiech. Kiedy machał dziewczynie na pożegnanie, poczuł ukłucie w serce. Musiał okłamywać tych, na którym mu zależy. Nie było innego wyjścia.
***
Dante Alvarez należał do gatunku, który w biologii nie ma żadnej nazwy, ale w prawdziwym życiu tego typu ludzi zwykle nazywa się tchórzami. Nie liczył się dla niego nikt i nic, jeśli nie było to związane bezpośrednio z nim. Dbał o własną skórę i był gotowy zaprzedać duszę diabłu. Jednak kiedy Sambor patrzył jak były pracownik Fernanda Barosso leży na podłodze w kałuży własnej krwi z pustymi oczami szeroko otwartymi, choć już niewidzącymi, poczuł coś na kształt współczucia. Wcale nie musiał zginąć, a przynajmniej w jego mniemaniu. Octavio Alanis miał inne zdanie na ten temat. "Gdybyśmy pozwolili mu odejść, zginąłby z rąk Fernanda, ale wcześniej wydałby nas i Barosso dowiedziałby się o Conradzie".
To było wytłumaczenie prawej ręki Saverina, który zdawał się chłodny i obojętny na fakt, że przed chwilą zabił człowieka. Sambor natomiast poczuł, że wpadł po uszy i nie miał żadnej możliwości ucieczki. Jego sytuacja była dość parszywa – znajdował się między młotem a kowadłem. Jeśli wypowiedziałby posłuszeństwo Conradowi, prędzej czy później dopadłby go Fernando Barosso, żądny zemsty za skazanie jego syna Alejandra.
Saverin ostrzegał go, że będzie musiał pobrudzić sobie ręce, mówił że będzie niebezpiecznie, że powinien się zastanowić na co się piszę. Medina podjął wtedy decyzję, ale chyba nigdy tak naprawdę nie wiedział z czym wiąże się ta współpraca. Dopiero teraz, kiedy widział na własne oczy jak Octavio wpakowuje kulkę prosto między oczy Dante Alvareza, zrozumiał że to nie przelewki.
Conrado nie był ucieszony, kiedy dowiedział się jak zakończyło się przesłuchanie Alvareza, ale podobnie jak Octavio zdawał sobie sprawę, że było to jedyne wyjście z sytuacji.
– Więc nie wiecie, gdzie teraz znajduje się zawartość tej skrytki – Saverin bardziej stwierdził niż zapytał, nie spoglądając na Alanisa i Medinę, którzy wymienili szybkie spojrzenia, zaniepokojeni tonem, z jakim wypowiedział te słowa.
– Jestem przekonany, że Fernando już zniszczył te dowody. W przeciwnym razie, byłby głupcem – odpowiedział Octavio, a Conrado spojrzał na nich po raz pierwszy od kiedy przekroczyli próg jego gabinetu.
– W tej skrytce znajdowały się dokumenty, dzięki którym Barosso może pójść na dno. Wszystkie jego machlojki i przekręty, nielegalne transakcje, dowody na to, że prowadzi swój mały narkotykowy biznes i miał powiązania z ojcem Evy w San Antonio – wszystko. Więc wybacz, Octavio, ale twoje przekonanie nie na wiele się w tej sytuacji zdaje.
Alanis spuścił głowę i przybrał minę stosowną do czuwania nad łożem konającego przyjaciela, natomiast Sambor przypatrywał się Conradowi, jakby widział go po raz pierwszy w życiu.
– Utkneliśmy w martwym punkcie – Alvarez nie powiedział wam niczego, czego sam już bym się nie domyślał – zaczął po chwili ciszy Saverin, wstają i przechadzając się w stronę okna, skąd rozpościerał się widok na stolicę Chile. – O ile to możliwe, teraz znaleźliśmy w jeszcze gorszym położeniu. Fernando nie spocznie dopóki się nie dowie, kto odpowiada za śmierć Alvareza. Będzie przekonany, że Dante wyjawił nam informacje. Po nitce dojdzie do kłębka, czyli do mnie. A na to zdecydowanie za wcześnie.
– Więc co zrobimy? – odezwał się po raz pierwszy Sambor, spoglądając w ciemne oczy Saverina, a głos brzmiał mu pewnie i spokojnie, co jego samego zaskoczyło do tego stopnia, że nawet ośmielił się postąpić kilka kroków do przodu w stronę Conrada. – Twierdzisz, że to wszystko było na marne. Więc słucham: jaki masz teraz plan?
Saverin podrapał się po brodzie, zerkając z ukosa na dalekiego kuzyna swojej narzeczonej. Zmarszczył brwi, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią na to pytanie, ale w rzeczywistości nie musiał. Wydawało się, że od dawna spodziewał się takiego obrotu spraw.
– Ujawnię się.
– Chyba nie mówisz poważnie! – Tym razem Octavio nie wytrzymał i podszedł do przyjaciela sprawiając wrażenie jakby miał go zaraz złapać za koszulę i gwałtownie nim potrząsnąć, by wybił sobie ten pomysł z głowy. – Oszalałeś!
– To jedyne wyjście. Nie będę czekał aż Fernando mnie znajdzie. Mam dość ukrywania się i uciekania przed nim. Pora stawić mu czoła.
– I zmartwychwstał po sześciu latach jak oznajmia pismo! – krzyknął wściekły Alanis, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Podpisujesz wyrok śmierci nie tylko na siebie, ale też na wszystkich którzy kiedykolwiek ci pomogli. Nie zasłużyliśmy na to. Ja, Will, Eva, Sambor, a przede wszystkim – ten dzieciak Hugo.
Dał się słyszeć ogłuszający huk – to Conrado uderzył pięścią w biurko z takim impetem, że pospadały z niego teczki z dokumentami i ramka ze zdjęciem, która roztrzaskała się na drobne kawałki na podłodze.
– Nikt więcej nie zginie. Już nie. Kiedy skończę z Fernandem, pożałuje że kiedykolwiek się urodził, to wam mogę obiecać. Jestem słownym człowiekiem.
– To szaleństwo, Conrado. To nie jest odpowiedni moment... – Octavio złapał się za głową zrezygnowany, nie mogąc uwierzyć w to, co słyszy.
– A czy kiedykolwiek nadarzy się odpowiedni moment, by oznajmić światu moje cudowne zmartwychwstanie? Myślałem, że Alvarez kupi nam trochę czasu, że będziemy mogli powęszyć jeszcze zanim wreszcie stanę oko w oko z Fernandem, ale to niemożliwe. Musimy mieć te dowody. I lepiej dla nas wszystkich byś się mylił. Barosso lubi się ubezpieczać. To dowody obciążające nie tylko jego, ale i jego sojuszników. Jest całkiem prawdopodobne, że nadal je ma – gdyby nie zamierzał ich zatrzymać nie byłaby mu potrzebna ta cała szopka z upozorowaniem napadu na bank.
– Wiesz, że możesz na mnie liczyć, Conrado – odpowiedział po chwili Octavio. Ani na chwilę przez myśl nie przeszło mu zostawienie przyjaciela w potrzebie. – Mam tylko nadzieję, że postępujesz słusznie.
Conrado po raz kolejny odwrócił się plecami do swoich towarzyszy i spojrzał przez okno. On również miał taką nadzieję.
***
Bębnił nerwowo palcami o blat stołu, w skupieniu wpatrując się przed siebie. Conrado od dawna się nie odzywał, nie odbierał jego telefonów i zaczynał się nieco denerwować. Ile czasu minie zanim Fernando dotrze do Alvareza? Czy zapłaci mu za milczenie czy może sam uciszy go na zawsze? A może to Saverin zdobędzie potrzebne informacje? Te pytania dręczyły go od paru dni i nie mógł pozbyć się wrażenia, że stanie się coś złego.
W dodatku Ariana nie dawała spokoju tej sprawie, wciąż węszyła i wtykała nos w nie swoje sprawy, a to mogło sprowadzić nieszczęście nie tylko na nią, ale i na wszystkich bliskich Huga. Barosso wiedział w końcu, że dziewczyna pracuje dla Camila, zdawał sobie też sprawę, że interesuje się jego osobą. Delgado jednak nie miał pomysłu jak zniechęcić pannę Santiago do tego śledztwa; wydawało się, że im bardziej próbował ją odstręczyć, tym bardziej ciągnęła do niebezpieczeństwa. Była jak natrętna mucha, od której nie można się uwolnić.
Do tego wszystkiego zgodził się pomóc Lucasowi Hernandezowi w zinfiltrowaniu kartelu Templariuszy. Nie chodziło tu raczej o koleżeńską przysługę czy spłacenie długu wdzięczności za uratowanie życia siostrzeńca. To była sprawa osobista. Templariusze zadarli z Hugiem już raz przed wieloma laty, a ostatnio wydali wyrok na Jaime. Delgado nie zamierzał pozwolić, by coś podobnego się powtórzyło. Trzeba było położyć temu kres.
Z rozmyślań wyrwał go dźwięk telefonu. Wzdrygnął się i zerknął z niepokojem na wyświetlacz starego urządzenia, które wręczył mu kiedyś Saverin. Już po chwili usłyszał głos największego wroga swojego pracodawcy po drugiej stronie słuchawki.
– Odchodzę od zmysłów. Nie mogłeś odezwać się wcześniej? – warknął, rozglądając się we wszystkie strony w obawie, by nie być podsłuchanym. – Mam nadzieję, że dostałeś moją wiadomość. Fernando właśnie zmierza do Meksyku, by uciąć sobie pogawędkę z Dante. Jeśli dotrze do niego przed tobą, niczego się nie dowiemy...
– Spokojnie, Hugo – odezwał się głęboki głos Saverina, który zdawał się nie denerwować tą sytuacją tak jak młody mężczyzna. – Octavio już się tym zajął. Razem z twoim znajomym Samborem.
– Więc macie go? Wydał Fernanda? Powiedział, co było w skrytce?
– Powiedział, co wiedział. Czyli niewiele.
– To wszystko? – Hugo był w szoku.
– To nie jest takie proste, jak się wydaje, Hugo. Myślałeś, że Alvarez puści parę z ust i poda nam Fernanda na srebrnej tacy, najlepiej z jabłkiem w pysku? To tak nie działa. Fernando jest na razie tylko jedną z pozycji w menu...
– Skończ z tymi bzdurnymi metaforami! Ja tu ryzykuję życiem moim i mojej rodziny!
– Doskonale zdaję sobie z tego sprawę, ale musisz wiedzieć, że człowieka takiego jak Fernando nie można zniszczyć z dnia na dzień. Do tego potrzeba czasu.
– Czasu?! A co niby robiłeś przez ostatnie lata, co? Myślałem, że masz jakiś plan, że wiesz co robisz, że masz pojęcie jak go zniszczyć! A ty tymczasem siedziałeś sobie w Londynie i Bóg jeden raczy wiedzieć gdzie jeszcze, popijając herbatkę z królową! Zaufałem ci, Conrado. Nie mam zbyt wiele czasu. On się dowie. I to niedługo – tego akurat jestem pewny.
– Trzymam rękę na pulsie. Nie zawiodę cię, Hugo. Wiedz, że nikomu innemu nie zależy na zemście na Barosso tak bardzo jak mnie. Nawet tobie. Musisz być cierpliwy.
– Łatwo ci mówić, kiedy to nie życie twojej rodziny wisi na włosku!
W słuchawce zapadła głucha cisza i Delgado przez chwilę przestraszył się, że jego rozmówca się rozłączył, jednak po chwili zdał sobie sprawę, że musiał urazić Conrada swoimi słowami. Słyszał jego lekko przyspieszony oddech, ale nie śmiał się odezwać jeszcze przez dłuższą chwilę. Dopiero Saverin przerwał ciszę, a w jego głosie pobrzmiewała teraz determinacja.
– Dostaniemy go. Informacje Alvareza nie są kompletne, ale przynajmniej mamy już jakiś punkt zaczepiania. Obiecuję ci, Hugo, że pomścisz matkę, a ja...
Hugo wstrzymał oddech, czekając na to, co ma mu do powiedzenia chilijski miliarder, ale ten nie dokończył tej myśli, tylko pożegnał się słowami:
– Niedługo się zobaczymy. Nie wychylaj się.
Jakby nie bardzo wiedząc, co się przed chwilą wydarzyło, Delgado trzymał komórkę w ręku, oddychając ciężko. Musiał zaufać Conradowi. W przeciwnym razie, nic mu nie pozostało.
***
– Niby nie świętujesz sylwestra, ale nieźle się wystroiłaś. I zrobiłaś coś z włosami...
– Czy ta rozmowa do czegoś prowadzi?
– Nie wiem, ty mi powiedz... Bo chyba nie spędziłaś tylu godzin przed lustrem dla Oscara. No wiesz, on tak jakby nie bardzo wie, co się wokół niego dzieje. Chociaż... czy ja wiem... może gdybyś przyszła ubrana w jakieś seksowne ciuszki to by to wyczuł i się obudził? Warto by spróbować.
– Nadal nie wiem do czego zmierzasz, Massi.
Kuzynka Oscara czyniła aluzje przez całą drogę do Monterrey. Miała podrzucić Arianę do szpitala a potem wrócić do miasteczka na sylwestrową imprezę, na którą była zaproszona. Miała dobry humor i stroiła sobie żarty od rana, a panna Santiago nie miała pojęcia, co w nią wstąpiło.
– To chyba oczywiste. – Massimiliana uśmiechnęła się do niej, kiedy dziewczyna wysiadała z samochodu. – Ktoś tutaj ma gorącą randkę z doktorkiem. Dopiero po chwili do Ariany dotarł sens tych słów. Otworzyła usta ze zdziwienia, ale nie wyszedł z nich żaden dźwięk. – Och, daj spokój, Ari! – Massi machnęła ręką, na znak że to nic takiego. – Kiedy ostatnio byłaś z kimś na randce? A doktor Sotomayor jest naprawdę słodki no i totalnie na ciebie leci. Każdy głupi by się zorientował.
– Ale... ja nie...
– Przestań się tłumaczyć i idź się zabawić. I pozdrów mojego kuzyna!
Zanim Santiago zdążyła coś odpowiedzieć, panna Fuentes odjechała z piskiem opon ze szpitalnego parkingu, machając jej na pożegnanie. Ariana jeszcze przez chwilę stała z dziwną konsternacją na twarzy – insynuacje Massi zupełnie zbiły ją z tropu i nie mogła przestać o nich myśleć przez całą drogę na oddział, na którym leżał Oscar. Przecież to nie tak, że stroiła się dla doktora Sotomayora. Nie flirtowała z nim, a przynajmniej nie świadomie. Był dla niej bardzo miły, kilka razy wypili razem kawę i zjedli obiad, ale to nic nie znaczyło – zwykła uprzejmość. Jednak kiedy dłużej się nad tym zastanowiła doszła do wniosku, że to dość niecodzienne, by lekarz spędzał tyle czasu z przyjaciółką pacjenta. Nawet nie żoną czy narzeczoną, ale przyjaciółką. Dziwna myśl przyszła jej do głowy, że może lekarz zwyczajnie ją podrywał a ona tego nie zauważyła, zupełnie zajęta sytuacją Oscara, ciągłą obecnością Lucasa i wszystkimi innymi sprawami, które zaprzątały jej umysł w ostatnim czasie.
– Ariana, miło cię widzieć! – Z rozmyślań wyrwał ją głos Sotomayora, który zapisywał coś w karcie jakiegoś pacjenta, po czym odłożył ją w recepcji i podszedł do niej, chowając długopis do kieszeni kitla. – Nie wiedziałem, że tu dzisiaj będziesz. Nie świętujesz Nowego Roku?
– Nie mam tego w zwyczaju – odpowiedziała, ze złością stwierdzając że na pewno właśnie się zarumieniła. – Chciałam spędzić trochę czasu z Oscarem. Czy Lucas jeszcze u niego jest?
– Właśnie wyszedł, musiałaś się z nim minąć. Prawdę mówiąc, ja też szykowałem się do wyjścia, właśnie skończyłem dyżur.
Ariana słuchała tego w skupieniu, zupełnie inaczej patrząc na młodego doktora po tym, co powiedziała jej Massi. Czy rzeczywiście mu się podobała? Trudno jej było to odgadnąć. Był miły, ale chyba nic poza tym.
– Wszystkiego najlepszego w nowym roku, Ariano. Oby był lepszy niż poprzedni. – Doktor uśmiechnął się i położył jej rękę na ramieniu, a ona podskoczyła jak oparzona. – Wszystko w porządku?
– Tak... Wesołych świąt. To znaczy... Szczęśliwego nowego roku, doktorze – poprawiła się szybko, a on uśmiechnął się do niej, choć trudno było jej stwierdzić czy jest to szczery uśmiech czy może uśmiech politowania. Może myśli, że jest upośledzona umysłowo?
Kiedy odchodził, dziewczyna nagle oprzytomniała i zawołała za nim:
– Doktorze!
– Tak, Ariano?
– Jak ma pan na imię? – W momencie wypowiadania tych słów, poczuła jak głupio musiały one zabrzmieć. Przez chwilę obawiała się, że przekroczyła jakąś niewidzialną granicę, ale Sotomayor uśmiechnął się szeroko.
– Sergio.
– Sergio – powtórzyła i pomachała mu głupio na pożegnanie, co sprawiło, że zechciała zapaść się pod ziemię.
Czym prędzej skierowała się do sali Oscara i opadła na fotel, który zwykle zajmował Lucas. Jeszcze przez jakiś czas dumała nad tym, co się wydarzyło, a potem pogrążyła się w rozmyślaniach na temat mijającego roku. Nim się spostrzegła, już słodko drzemała. Obudził ją dopiero dźwięk fajerwerków gdzieś w oddali i głośne odliczanie pielęgniarek.
Przetarła zaspane oczy i zerknęła na zegarek. Do północy zostało dziesięć sekund. Pochyliła się nad Oscarem, odgarnęła mu z twarzy włosy i pocałowała go w czoło.
Dziesięć, dziewięć, osiem...
Miała nadzieję, że ten rok okaże się przełomowy dla Oscara, który wreszcie będzie miał szansę na normalne życie.
Siedem, sześć, pięć...
Złapała go za rękę. Była zimna i przywodziła na myśl dłoń trupa, co spowodowało, że nieprzyjemny dreszcz przeszedł jej po plecach.
Cztery, trzy...
– Szczęśliwego Nowego Roku, przyjacielu – szepnęła i pojedyncza łza spłynęła jej po policzku.
Fajerwerki za oknem eksplodowały, słyszała jak pielęgniarki składają sobie życzenia za drzwiami sali. Gdzieś pobrzmiewała muzyka. Wszyscy witali rok 2015. A ona myślała tylko o tym, by cofnąć się do 2006. Chciała wszystko naprawić. Gdyby mogła cofnąć czas, nigdy nie wsiadłaby z Evą do samochodu. Nie pozwoliłaby Oscarowi wsiąść za kierownicę drugiego auta. Poprosiłaby Lucasa, by tego wieczora zostali w domu i obejrzeli jakiś film we trójkę. Może nawet zaprosiliby Guillerma i Carlosa. Ale czy to by coś zmieniło? Czy gdyby oszukała w ten sposób przeznaczenie, nie wróciłoby ono by się na niej zemścić jeszcze okrutniej? Nigdy się nie tego nie dowie.
Zaskoczona spojrzała nagle na swoją dłoń. Musiał złapać ją skurcz od tego ściskania dłoni Fuentesa. Kiedy jednak zerknęła w tamtą stronę, zdała sobie sprawę, że to nie to. Palce Oscara zaciskały się na jej dłoni delikatnie, ale wyczuwalnie. Niemal jakby miał w nich władzę. Dziewczyna spojrzała w twarz przyjaciela z bijącym sercem, a łzy same zaczęły skapywać na pościel, nim zdążyła je powstrzymać.
Oscar Fuentes miał otwarte oczy. Patrzył na nią swoimi duży zielonymi oczami.
– Siostro! Siostro! Pomocy! – zawołała na całe gardło, próbując przekrzyczeć muzykę i wybuchy petard za murami szpitala. – Niech mi ktoś pomoże!
Chwilę później do pomieszczenia wparowała dyżurująca pielęgniarka, a kiedy zobaczyła, co się właśnie wydarzyło, przeżegnała się szybko i powiedziała:
– Matko Boska z Guadalupe!
Cuda się zdarzają. Czasami wystarczy tylko uwierzyć. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3498 Przeczytał: 3 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 21:30:43 28-03-16 Temat postu: |
|
|
23. Javier/Vitoria
Kilka tygodni wcześniej.
Wysoki szczupły blondyn oparł się biodrem o szafkę z ustami zaciśniętymi w wąską kreskę zapoznawał się z treścią czytanej wiadomości czując jak krew zaczyna szybciej i szybciej krążyć w żyłach. Cholerny ojciec, pomyślał ze złością dłonią przeczesując jasne włosy. Zaklął pod nosem rzucając na biurko faks.
[link widoczny dla zalogowanych] od kilku miesięcy sprzątał bałagan, który zostawił po sobie Fausto. Zamykał przynoszące więcej szkody niż pożytku biznesy, rozliczał się ze wspólnikami czy zawiadamiał policję o kolejnych nielegalnych domach publicznych rozsianych po całej Europie a wszystko dla tego, że wuj który do tej pory zajmował się tego typu sprawami nagle zapragnął zjednoczyć się ze swoją córką. Trzydziestojednoletni mężczyzna oczywiście słyszał o Victorii/Elenie Diaz, utraconej przez laty córce Mario z którą zapragnął odnowić kontakty lecz dlatego postąpił tak egoistycznie zostawiając go z całym burdelem który przecież nie był jego sprawą.
Brzydził się tym zajęciem. Nigdy nie schodził na dół do dziewcząt. Jego zadaniem było zminimalizowanie szkód bez narażania samego siebie na szwank, dlatego też interesu dopilnowywali odpowiedni do tego ludzie on jedynie miał pilnować, aby każda z prostytutek (czy dobrowolna czy też nie) dostała odpowiednią odprawę i swój paszport. Oczywiście, gdy on będzie bezpiecznie pił drinki w Meksyku pewnie sprawą zainteresuje się policja w końcu zaginione przed laty córki nagle zaczną pojawiać się w domu, więc organy ścigania zostaną zawiadomione, osoby, które są odpowiedzialne za proceder zostaną pociągnięte do odpowiedzialności lub nie on natomiast będzie pił drinki gdzieś na jakimś zadupiu w Meksyku.
Valle de Sombras. Tak brzmiała nazwa miasteczka, która miała być jego bezpieczną przystanią. Miał zaszyć się na jakimś odludziu i nie wychylać. To był środek zapobiegawczy w razie, czego gdyby któryś z ludzi ojca został złapany i zaczął sypać.
Fabricio oczywiście miał przyjechać sam. Ojciec, w której adnotacji, która była skierowana bardziej do pracownika niżeli syna Fausto dał jasno do zrozumienia, iż nie życzy sobie obecności w jego domu synowej. Blondyn oczywiście miał w nosie życzenia ojca i nie zamierzał zostawiać[link widoczny dla zalogowanych] samej w Londynie. To mogłoby skończyć się dla kobiety nie najlepiej zwłaszcza, że jako była pracownica Interpolu była na ocenzurowanym swoich byłych szefów, doskonale zdawał sobie sprawę, że szukają na niego haków.
I wtedy pojawiła się w jego życiu Emily. Pani detektyw, która za wszelką cenę chciała znaleźć na niego jakiegoś haka a może nawet ustawić całą swoją karierę w końcu
Fabricio był znany w kręgach biznesowych i towarzyskich, jako właściciel najlepszego funduszu hedgingowego w Londynie, filantrop a do tego syn mężczyzny poszukiwanego listem gończym przez Interpol. Blondyn był śledzony przez władzę nieustannie, dlatego znalezienie na niego jakichkolwiek brudów wydawało się wręcz niemożliwe. Był ostrożny i inwestował pieniądze ojca, kiedy już naprawdę musiał, pomagał mu, kiedy zmuszała go do tego sytuacja i starał się żyć jak najdalej od rodzinnych brudów.
Policja, aby znaleźć dowody jego przestępczej działalności i ojca przysłali pod przykrywką, Emily, w której się zakochał. Tego oczywiście nie miało żadne z nich w planach. W chwili, w której poznał prawdę o Emily postanowił zabawić się jej kosztem. Zastanawiał się jak daleko może posunąć się pani detektyw.
Na początku go to bawiło taka zabawa w kotkę i w myszkę gdzie nie ma jasno wytyczonych ról. Po jakiś czasie dotarło do niego, że łaknie jej towarzystwa, uwielbia słuchać jej śmiechu, biegać z nią, co rano po parku czy odprowadzać ją na pociąg do domu. To właśnie te małe rzeczy nieistotne uświadomiły mu że zakochał się w Emily. Ich małżeństwo wyglądało jak scenariusz do tandetnej komedii romantycznej. Fausto nigdy jej nie zaufał i pewnie nie zaufa pomyślał z kwaśną miną, lecz on wierzył, że uczucie Emily nie jest przykrywką w końcu nie raz pokazał jej dowody swojej przestępczej działalności. I mogła go wydać, aresztować, lecz zamiast tego wybrała jego, zrezygnowała z pracy w Interpolu i zajęła się byciem jego żoną.
Emily do gabinetu męża weszła bezszelestnie. Blondynka nadal nie mogła się przyzwyczaić do bycia jego żoną, do obrączki noszonej na palcu i budzenia się w jego ramionach każdego ranka i do teścia, który, mimo iż pojawił się na ich ślubie to nigdy nie zaakceptował synowej.
Emily westchnęła cicho. Jako była pracownica Interpolu i osoba, która stała na straży prawa przez kilka lat czasami nie mogła zaakceptować drugiej działalności męża, która ostatnio w dużej mierze opierała się na sprzątaniu bałaganu po ojcu i wuju Likwidował ich nieudane biznesy, inwestował pieniądze i mimo iż Fausto w jego życiu pojawiał się raz na kilka miesięcy a czasem nawet lat to nadal był jego ojcem.
Mogła go przekonać do tego, aby zerwał wszelkie kontakty z Fausto a nawet wydał go policji, lecz chciała wierzyć, że ojciec na swój sposób kocha swoje dziecko.
— Fabricio — powiedziała przerywając wiszącą między nimi ciszę. — Wszystko w porządku? — Blondyn odwrócił się w jej stronę z bladym uśmiechem błąkającym się na ustach. Wyciągnął w jej stronę faks, który dostał od ojca. Emily przebiegła wzrokiem po tekście. — Valle de Sombras? — uniosła ku górze pytająco brew.
— Zadupie w Meksyku — wyjaśnił podchodząc do barku. Wyciągnął ze środka butelkę szkockiej. — Chcę żebym przyleciał za kilka tygodni.
— Sam — dodała za męża z trudem powstrzymując się od zmięcia kartki papieru w małą białą kulkę. — Zamierzasz tam polecieć — to nie było pytanie, lecz stwierdzenie prostego faktu — Fausto nie może od ciebie wymagać abyś przeprowadził się na drugi koniec świata!
— To mój ociec — przypomniał jej. Emily przewróciła oczami.
— A co ze mną? — zapytała go. — Mam rzuć wszystko i wyjechać.
— To twoja decyzja — powiedział. Nie zamierzał jej do niczego zmuszać. — Za kilka tygodni zamknę wszystkie sprawy tutaj i wyjadę do Doliny cieni możesz wyjechać ze mną albo zostać w Londynie. — Emily zrobiła krok do przodu opierając dłonie na blacie biurka
—Kochanie — powiedziała zmęczonym głosem. — To musi się skończyć. Fausto pojawia się raz na kilka miesięcy i wywraca twoje życie do góry nogami, ryzykujesz dla niego wszystko a co dostałeś w zamian? — zapytała patrząc mu w oczy. — Kolejny burdel do zamknięcia.
Odstawił z trzaskiem na blat biurka pustą szklankę po szkockiej wychodząc za biurka. Błyszczącymi oczami spojrzał na żonę. Z trudem utrzymywał nerwy na wodzy.
— Wiedziałaś, za kogo wychodzisz za mąż — odparł niebezpiecznie niskim głosem. — Wiedziałaś, kim jestem i czym się zajmuje, więc nie odgrywaj teraz wielkiej pokrzywdzonej przez los.
— Jedyną pokrzywdzoną osobą jesteś ty —warknęła zadzierając do góry głowę. Aby spojrzeć mu w oczy. — On cię wykorzystuje, manipuluje tobą jak tylko chcę a ty tańczysz jak ci zagra! Sergio możesz stracić wszystko!
— Niby, co? — zapytał ją I natychmiast tego pożałował.
— Mnie — odpowiedziała, — jeżeli to się nie skończy stracisz mnie — cofnęła się o krok widząc jak wyciąga w jej stronę rękę. Wycofała się z gabinetu męża zostawiając go samego ze swoimi myślami.
Obecnie
Javier Reverte od dobrych dwóch godzin urzędował w kuchni pana Cosme jak w swojej własnej. W przenośnych piekarniach piekło się ciasto, na patelni do grillowania skwierczało cicho mięso a całe El, Miedo wypełniło się radosnym oczekiwaniem uśmiechniętego od ucha do ucha Magika.
Uwielbiał świętować z przyjaciółmi. Nigdy nie sądził, że w tak małej mieścinie o tak wymownej nazwie spotka tak wielu życzliwych ludzi. Mieszkała tutaj jego narzeczona, kobieta jego życia, ale o sennym miasteczku nie słyszał zbyt wielu pozytywnych rzeczy, więc miłym zaskoczeniem było dla niego poznanie pana Cosme, Lukacsa i w dużej mierze Pablo też nie był złym człowiekiem w końcu zgodził się pomóc mu z transportem produktów, lecz od przyjęcia się wymigał pracą. No cóż w taki dzień jak ten służby muszą mieć się na baczności.
— To ostatnie pudło — poinformował Javiera stawiając go na wolnej przestrzeni. — Potrzebujesz jeszcze czegoś?
— Nie to chyba wszystko acha Pablo — odwrócił się w stronę przyszłego teścia. — Gdybyś dostał telefon, że ktoś dziś widział Mario Rodrigueza proszę zignoruj to.
— Victoria poszła spotkać się z Mario? — Zapytał jakby źle coś zrozumiał. Javier skinął głowa.
— Zrób to dla Vicky.
— Dobrze.
Pablo opuścił kuchnię blondyn zaś został sam pochylając się nad książką z przepisami, którą ze sobą przyniósł. Nawet on geniusz potrzebował czasem ściągawki, aby wszystko dobrze przygotować w końcu gotował dla całkiem sporej gromady ludzi należało się skupić i wykonywać czynności, które normalnego śmiertelnika przerażały leż Javier kochał gotować dla gromady ludzi, która dzisiejszej nocy będzie witać wspólnie Nowy Rok. Pogwizdując pod nosem zaczął siekać cebulę.
— Mogę ci w czymś pomóc Javier? — Cosme wszedł do kuchni trochę niepewnie do swojej własnej kuchni, w której rozgościł się w najlepsze Magik. Blondyn odwrócił się posyłając mu szeroki uśmiech mimo łez z oczach.
— Oczywiście, możesz pokroić pomidory w plastry i mozzarellę również w plastry.
W tym samym czasie, kiedy Javier i Cosme przygotowywali wspólnie smakołyki na przyjęcie Victoria zaparkowała przed swoim starym domem obok samochodu biologicznego ojca. Spojrzała na dwa kubki dużej czarnej kawy na wynos i westchnęła.
W ostatniej chwili zmieniła miejsce spotkania uznając, że tłoczna kawiarnia jest zbyt niebezpiecznym miejscem, ktoś mógł zobaczyć ich razem i nawet, jeżeli nie wezwałby policji to na pewno rozpoznał Rodrigueza. Wzięła do ręki kawę spoglądając na psa niespokojnie wiercącego się na tylnim siedzeniu. Chciał wyjść i pobiegać.
Victorii udało się jakoś wyjść z samochodu i wypuścić Hermesa, który wystrzelił jak z procy gnając tylko w sobie znanym kierunku. Tutaj beztrosko mógł biegać, kopać w ziemi.
—Przybyłaś z ochroniarzem — powiedział Mario spoglądając na szaro-białego psa, który radośnie szczekał biegając za jakąś bogu ducha wiewiórką.
— Hermes? — spojrzała na psa wyciągając jednocześnie w kierunku Mario kawę. Wziął jeden plastikowy kubeczek z tacki. — Mam cukier i śmietankę — powiedziała wskazując siedzenie pasażera.
— Nie trzeba, pije czarną.
— Bo dodatki zabijają smak kawy — powiedziała mimowolnie uśmiechnęła się kiedy Hermes znudzony straszeniem bezbronnych zwierząt przybiegł do nich ze znalezionym patykiem w pysku i upuścił go przy nogach ojca. Mario ku radości psa podniósł patyk z ziemi i rzucił przed siebie. Hermes rzucił się w tamtym kierunku.
— Przejdziemy się? — zasugerował upijając łyk kawy. Victoria pokiwała głową na znak zgody ruszając przed siebie. — Ta ziemia należy teraz do ciebie? — zapytał chcąc zacząć jakoś rozmowę.
— Mojego narzeczonego — odpowiedziała zgodnie z prawdą. — Chciałam cię przeprosić — powiedziała — za to jak zachowałam się w Wigilię.
— Miałaś rację powinien był odmówić, Felipe ale czasami nadal mam wrażenie jakbyś miała osiem lat. Kochałaś niespodzianki i prezenty. Po za tym chciałem cię zobaczyć.
— Wiem ja wtedy nie byłam na to gotowa, ale teraz zrozumiałam, że chcę mieć z tobą kontakt, jesteś jedyną osobą, która może mi opowiedzieć o Viktorze, o moim dzieciństwie z przed pożaru i tych wszystkich perturbacji. — urwała biorąc oddech. — Zaczniemy od małych kroków — usiadła na zniszczonej czasem ławce zaskoczona, że przetrwała upływ czasu. Mario usiadł obok niej. — Chcę go pamiętać. Jakim był dzieckiem?
— Spokojnym. Byliście przeciwieństwami. Ty byłaś żywiołowa i nie potrafiłaś usiedzieć w miejscu on godzinami mógł rysować na kartce motyle. Kiedy się złościł albo się bał byłaś jedyną osobą, która mogła go uspokoić.
— Dlaczego tylko on był chory? Ja urodziłam się zdrowa
— Żaden pediatra nie potrafił tego wytłumaczyć to prawdopodobnie jeszcze jeden sekret rozwoju bliźniąt.
Victoria oparła mu głowę na ramieniu czując jak ją do siebie przytula. Nie miała pojęcia, do czego zaprowadzi ją ta relacja z ojcem, ale chciała ją kontynuować.
***
Przyjecie w El Miedo zaczęło się równo o godzinie dwudziestej a do zamku tłumnie napływali zaproszeni goście. Javier Reverte jego współgospodarz przyjęcia z uśmiechem na ustach krążył między gośćmi i wdawał się w krótkie pogawędki. Pan Cosme również wydawał się być szczęśliwszy mając u boku nie tylko piękną córkę, ale także kobietę, którą obdarzył uczuciem. Magik z czułością spojrzał na swoją kobietę. Czegóż mógł chcieć więcej? Powędrował wzrokiem do Harcerzyka. Może jeszcze kilku rzeczy. Ruszył w stronę przyjaciela.
— Pijesz wodę? — zapytał spoglądając to na jego twarz to na szklankę w dłoni policjanta. — Nie martw się alkoholu nam wystarczy, ba cały pluton wojska można by nim napoić i tak by zostało.
— Biorę leki przeciwbólowe — wyjaśnił brak alkoholowego trunku w dłoni — Alkohol i leki to kiepskie połączenie.
— Co racja to racja — odparł Magik — mógłbyś przedawkować i wylądować znowu w szpitalu albo przedobrzyć i zrobić striptiz — Lukacs popatrzył na niego lekko zaskoczony — Żadnej z tych rzeczy nie chcę oglądać — dodał pociągając łyk ze swojej szklaneczki. — Właściwie to dobrze że cię widzę — powiedział — chcę tylko powiedzieć że gdybyś potrzebował technologicznego geniusza w swoim planie który nadal uważam z głupi to mój numer posiadasz.
— Magik
—Żadnego Magik. Jesteśmy przyjaciółmi a ja chronię swoich przyjaciół na swój sposób, więc — urwał wiedząc idącą w ich stronę Victorię — po za tym nie pierwszy raz będę łamał prawo tylko tym razem zrobię to z policjantem u boku — dodał ściszonym głosem — a teraz wybacz ale musze porwać Victorię na parkiet — poklepał go po ramieniu szybkim krokiem ruszył do blondynki którą chwycił za rękę i pociągnął w stronę parkietu za nim zdążyła zaprotestować.
Fajerwerki rozświetliły noc swymi barwami. Korki od licznych butelek szampana wystrzeliły w górę zalewając trawnik w ogrodzie spienionym płynem, który spływał po butelkach. Nikt jednak specjalnie nie przejmował się tą nic nieznaczącą niedogodnością płyn był rozlewany do wysokich kieliszków, których stukot w połączeniu ze śmiechem, życzeniami, pocałunkami sprawiał, iż pomysłodawcy całego przedsięwzięcia cieplej robiło się na sercu. Javier Reverte obdarował Victorię soczystym pocałunkiem śmiejąc się radośnie.
W innej części miasteczka mężczyzna leżał na plecach z krwią broczącą z otwartych ran. Gorąca czerwona ciecz. Popatrzył w niebo, które usłane tysiącem rozbłyskujących świateł.
Pomyślał o rodzinie, która zostanie całkiem sama. Bez jego ochrony i poczuł wszechogarniający ból na samą myśl, że zostaną teraz tylko we dwójkę. Trojkę, poprawił się szybko w myślach. Brat zaopiekuje się jego bliskimi, nie zostawi ich na pastwę losu ludzi, którzy odebrali mu życie. Zemści się za śmierć Fausto Guerry to jedna pewna rzecz.
— Szczęśliwego Nowego Roku — wychrypiał i skonał.
Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 10:13:41 29-03-16, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
BlackFalcon Arcymistrz
Dołączył: 08 Lip 2007 Posty: 23531 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 12:33:57 11-04-16 Temat postu: |
|
|
T2 CAPITULO 24
COSME/ETHAN/DOMINIC/OJCIEC JUAN/SAMBOR
Kilka dni po Nowym Roku 2015, gdzieś na uboczu państwa meksykańskiego
Szczur przebiegł tak cicho, że w pierwszej chwili nawet go nie zauważył. Brudne zwierzę przemierzyło drogę od ściany do drzwi i zniknęło gdzieś na zewnątrz, nie dając mu czasu na reakcję. Z drugiej strony nie miało to żadnej różnicy. Był przyzwyczajony do warunków, w jakich przyszło mu spędzić ostatnie - ile to już? - kilka miesięcy? A może nawet więcej. Przestał liczyć dni, godziny zlewały mu się w jedno, nie sprawdzał nawet, czy jest dzień, czy zapadł już zmrok. Po prostu trwał. Istniał. I czekał.
Ta zapadnięta w sobie, maleńka chatka była jego domem. Nie tym prawdziwym, bo tamten dawno stracił, ale schronieniem, miejscem, gdzie mógł przeczekać to wszystko, co groziło tam, poza terenem budynku.
Czy się bał? Oczywiście. Tylko głupcy nie baliby się w jego sytuacji. Wiedział jednak, że nie może się poddać, nie chce. Przynajmniej na razie.
Nie pozostawało nic innego, tylko czekać.
Początek stycznia 2015 roku, Valle de Sombras
Wczesnoporanne słońce nie rozbudziło się jeszcze na dobre, kiedy Ethan wchodził powoli do kawiarni Camila. Spokojny krok i pewny chwyt, jakim trzymał niewielką paczkę, nie zdradzał tego, co działo się w jego duszy. Rozejrzał się nieco, jakby pragnąc na zawsze zarejestrować wnętrze budynku, po czym podszedł do właściciela.
Ten, nie do końca jeszcze świadomy tego, co się wokoło niego dzieje i z wyrazem twarzy jasno oświadczającym, że tej nocy nie spał zbyt dobrze i że męczyły go koszmary, odmruknął tylko ciche "dzień dobry" i wpatrywał się bez słowa w blondyna wyłuszczającego właśnie swoją sprawę.
- To tylko taki...mały podarunek dla synów Leonor - skończył właśnie Crespo. Przed sekundą oświadczył właścicielowi przybytku, że przyniósł dla Jamiego i Lorenza po rzeźbie statku - nie mógł się zdecydować na obdarowanie tylko jednego z nich, bo darzył sympatią całą dwójkę. - A dla niej mam...zresztą sama zobaczy.
- Czy ty przypadkiem nie darzysz mojej córki...ekhm...czymś więcej, niż tylko przyjaźnią? - Angarano przeszedł już nieco zły humor po majakach, które nawiedziły go w nocy i mrugnął do młodzieńca.
- Ja...to znaczy...- zaczerwienił się syn Orsona. - Przyjaźnimy się i poznajemy lepiej każdego dnia - wybrnął dosyć niezręcznie, bo pytanie Camila go zaskoczyło. Tak naprawdę sam nie wiedział, czego oczekuje po tej znajomości - a raczej po samym sobie. Nie był pewien, czy jest gotowy na miłość, na związek, na jakikolwiek poważniejszy krok poza przyjaźnią. Wciąż pamiętał słowa Sol, tej gwiazdy na mrocznym niebie, która kazała mu żyć, wracać do świata i znaleźć szczęście - ale kto tak naprawdę chciałby pomóc mu uleczyć tak straszliwie zranioną duszę? Która kobieta gotowa byłaby rozwiewać mrok, jaki wciąż go czasem nawiedzał? Wątpił, by ktokolwiek się na to zdecydował. Chociaż przyznać musiał, że czas spędzony z Leonor był najjaśniejszym czasem w Valle de Sombras. Zdawał sobie jednakże sprawę, że być może już nigdy więcej jej nie zobaczy. Zadanie, jakie otrzymał od własnego brata - wciąż nie mógł się przyzwyczaić do tej myśli - ciążyło nad nim i ciągnęło w dół jak kamień.
- Niedługo wyjeżdżam - dodał po chwili, widząc, jak twarz Angarano staje się na powrót smutna, jakby to, co właśnie usłyszał, rozczarowało Camila. - To tylko taki wypad, na kilka dni, muszę po prostu coś przemyśleć.
- Rozumiem, rozumiem...- pomruczał właściciel, po czym dodał porozumiewawczo. - Sprawy ojca?
- Yyy...tak. Rodzinne, dokładniej mówiąc. Tata został zwolniony z więzienia, okazało się, że spora część zarzutów nie została mu udowodniona i teraz pojechał zająć się starym miejscem zamieszkania, bo chce się tutaj przeprowadzić.
Nieskładna bajeczka o sprzedaży poprzedniego mieszkania miała ukryć fakt, że Ethan nie miał pojęcia, gdzie znajduje się jego ojciec. Orson zniknął i jedyne, co było pewne, to to, że Benavídez maczał w tym palce.
Nie tylko Camilo nie miał dziś najlepszego nastroju o poranku. Cosme Zuluaga również wstał mamrocząc pod nosem ciche przekleństwa na temat szybko upływającego czasu. Oczywiście w ustach takiego gentlemana, jak on nie mogły znaleźć się wulgarne słowa, dlatego psioczył po swojemu, używając zastępczych określeń. Zresztą pan na El Miedo miał większe prawo marudzić na błyskawicznie mijające sekundy, niż ktokolwiek inny w tym miasteczku...
Gorąca herbata i kilka pełnoziarnistych ciasteczek rozbudziło go nieco, ale nawet El Gato, łaszący się do stóp właściciela nie rozchmurzył ponurego Zuluagi. Nadia gdzieś zniknęła, oczywiście była wciąż w Valle de Sombras, ale załatwiała jakieś swoje sprawy i najprawdopodobniej całkiem pogodziła się już z mężem, co dodatkowo psuło humor Cosme. Nigdy nie lubił i nie polubi członków rodziny Barosso, raz, że ich po prostu nie dało się lubić, dwa, za to, co zrobiła mu Antonietta i Fernando, nienawidził ich wszystkich z całej duszy. Być może nie było to do końca uczciwe w stosunku do reszty tej rodziny, ale patrząc na dokonania Alexa, czy Nicholasa, opinia Zuluagi na ich temat była całkiem słuszna. Jakby tego mało, Sambor gdzieś zaginął i nie mógł na razie uratować Nadii de la Cruz z łapsk Dimiego.
Sam zamek, słynne i wiekowe już El Miedo, starzało się widocznie i coraz bardziej, tak samo, jak i Cosme. Ethan przebąkiwał coś o remoncie i o skontaktowaniu się z firmą remontową, której adres miał jeszcze ze stolicy, ale jak na razie sam zamierzał wyjechać na krótko, więc wszystko stanęło w miejscu. Żeby było jeszcze śmieszniej, pan na El Miedo chciał nieco zmienić swój testament, ale jego adwokat raczył sobie opuścić miasteczko i Zuluaga musiał szukać lepszego – a któż będzie lepszy od tak zwanego Pana Skutecznego, jak zaczęto nazywać tamtego w miasteczku?
- Same problemy – mruknął sam do siebie Cosme, zażył zapisane mu w szpitalu leki – co również go zezłościło, bo nienawidził chorować i zaczął się zastanawiać, czy iść na spacer, czy lepiej pozostać w domu.
Spacer był o tyle dobrym pomysłem, że wtedy ojciec de la Cruz mógłby przywitać się z dosyć dawno nie widzianą Dolores – to znaczy ostatnio spotkali się na przyjęciu sylwestrowym, ale jak dla Zuluagi, to było już wieki temu. Niestety, pielęgniarka akurat dzisiaj była zajęta i miała dyżur gdzieś tam na oddziale, gdzie ciągle ktoś czegoś od niej potrzebował, więc kojąca duszę rozmowa z narzeczoną również nie mogła się na razie odbyć.
- Mam sobie pasjansa postawić, czy co? – wymamrotał do siebie.
Kilkanaście minut później czuł się bardzo dziwnie, przekładając karty z miejsca na miejsce. Jak dawno już tego nie robił, w zasadzie...prawie nigdy. Ale tym razem musiał czymś zająć myśli i nie rozważać, jak bardzo jest chory. Dobrze wiedział, że – mimo próby ukrycia przed rodziną i przyjaciółmi prawdy – za dwa, trzy miesiące wszystko się wyda. Wtedy zobaczy ich wszystkich po raz ostatni. Bał się tej chwili, straszliwie się bał, dlatego za każdym razem, kiedy nadchodziły go czarne myśli, po prostu rozmawiał z kimś, wychodził gdzieś, czy po prostu robił cokolwiek, żeby tylko przestawić mózg na myślenie o czymkolwiek innym. Dziś jednakże to wcale nie było takie proste. Potrzebował towarzystwa.
- Nikt mnie nie kocha! – parsknął na karty, które, jakby na potwierdzenie tej teorii, wysypały mu się z ręki i całkowicie zniszczyły leżący na stole układ, mieszając się z tymi już dopasowanymi.
I wtedy przypomniała mu się osoba, jaką darzył tak szaleńczą miłością, jaką tylko Cosme Zuluaga potrafi kochać. Wtedy nie wiedział jeszcze, w kim ulokował swoje serce, jakiemu potworowi zaprzedał własną duszę. Antonietta Boyer. Kobieta – wiedźma, skrzywdziła go na tak wiele przeróżnych sposobów, a on płakał po jej śmierci.
Za kilka minut szedł szybkim krokiem w stronę cmentarza, ubrany w czarny, powiewający płaszcz. Deszcz pocałował kilka razy jego włosy, ale Cosme nic sobie z tego nie robił. To właśnie tam teraz chciał być, pragnął położyć kupione gdzieś po drodze kwiaty na grobie byłej dziewczyny, a potem pomodlić się cicho i wyznać jej wszystkie problemy, które go dręczyły – nawet ten, jakiego nie odważył się wyznać własnej rodzinie – o chorobie, dręczącej jego organizm od środka.
W tym samym czasie, kiedy Zuluaga powierzał swoje troski nieboszczykowi, Dominic Benavídez robił coś podobnego, z tym, że on rozmawiał z żywym człowiekiem. Brat Ethana bowiem spowiadał się przy konfesjonale. Ojciec Juan ze zdumieniem otwierał szeroko oczy, słuchając tego, co ma do powiedzenia ten nagle odnaleziony członek rodziny blondyna.
- Widzi więc ojciec – szeptał właśnie Benavídez – że nie mogę tego tak zostawić. Niezależnie od tego, ile to będzie mnie kosztowało, ten człowiek musi znaleźć się za granicą Meksyku.
- Rozumiem – ksiądz pochylił powoli siwiejącą już głowę i spytał: - Czy Ethan o tym wie? To znaczy o powodach twojego postępowania?
- Mój brat wie tyle, ile wiedzieć powinien – odparł Dominic. – Nie zamierzam wyjawiać mu więcej, ma tylko przeprowadzić mojego przyjaciela poza teren, a potem wrócić do Valle de Sombras.
-Albo zginąć po drodze. Czy ty wiesz, na co ich narażasz, synu? I to tylko dlatego, że nie chcesz, by wiązano cię z tą akcją.
- Wyjaśniłem już księdzu, że nikt nie może się dowiedzieć, że miałem z tym cokolwiek wspólnego! – Benavídez podniósł głos, ale potem szybko się zreflektował. Nie będzie przecież krzyczał na duchownego. – Jeżeli ktokolwiek by się dowiedział, on i ja będziemy zgubieni!
- „On i ja”. Czyli ty i twój przyjaciel. Ale nie Ethan, prawda? Na twoim miejscu powiedziałbym synowi Orsona prawdę. W końcu przecież i tak zamierzasz opowiedzieć mu o ojcu i jego matce, dlaczego więc nie powiesz mu, że kiedyś...
- Mowy nie ma! – Dominic znów się uniósł, zarówno w przenośni, jak i tym razem dosłownie, by za moment znów opaść na klęczki i kontynuować: - Ojcze, zrozum! To wszystko jest zbyt delikatne, żeby cokolwiek mu mówić. Jeżeli wspomnę mu o moich powodach, zacznie pytać, zacznie osądzać, a wtedy wszystko może się nie powieść. Ja naprawdę nie chcę, żeby De...
- Już dobrze, dobrze. – Juan przerwał mu w pół słowa, po czym udzielił rozgrzeszenia, dodając na końcu: - Idź z Bogiem, synu. Będzie ci on potrzebny.
***
Sambor jednej rzeczy nie rozumiał. Po jakie licho Fernando Barosso miałby trzymać dokumenty, które mogą go obciążyć? W głowie dudniły mu słowa Saverina i Alvareza:
– Jestem przekonany, że Fernando już zniszczył te dowody. W przeciwnym razie, byłby głupcem.
– W tej skrytce znajdowały się dokumenty, dzięki którym Barosso może pójść na dno. Wszystkie jego machlojki i przekręty, nielegalne transakcje, dowody na to, że prowadzi swój mały narkotykowy biznes i miał powiązania z ojcem Evy w San Antonio – wszystko. Więc wybacz, Octavio, ale twoje przekonanie nie na wiele się w tej sytuacji zdaje.
Dla Mediny było oczywiste – jeżeli przestępca miałby dostęp do dokumentów, powinien od razu je zniszczyć, zamiast trzymać je przy tyłku i ryzykować, że zostanie w jakiś sposób zaszantażowany przez tego, kto się na nie natknie. Jeżeli więc Barosso miałby możliwość dorwania tych papierów, to one z pewnością już nie istniały. A jeśli to oni pierwsi, Sambor i Octavio, spotkali się z Dante, było oczywiste – przynajmniej dla Mediny – że Fernando nadal obawia się zawartości skrytki i po prostu jej nie ma. Żeby tak można było zapytać przysłowiowego „wujka Google” i znaleźć wszystkie potrzebne do zniszczenia gangstera dokumenty! I jeszcze ten szalony pomysł Conrado, ujawnienie się zdecydowanie za wcześnie! A co, jeżeli coś nie wypali i zginą oni wszyscy, a przy okazji oberwie się też Nadii, bo szaleniec Barosso zdecyduje się na danie Samborowi do zrozumienia, że nie lubi, kiedy ktoś miesza się w jego interesy? Musiał, po prostu musiał coś zrobić! Ale co?
Komórka wciąż stojącego na cmentarzu Cosme zawibrowała cicho, przerywając mu szeptanie do nagrobka cichego wyznania na temat własnej choroby. To de la Cruz kupiła ojcu przenośny telefon, na wypadek, gdyby potrzebował on nagłej pomocy, zemdlał, czy cokolwiek innego by się stało. Obsługi nowiutkiego Samsunga nauczył się dosyć szybko, zdumiał się jednakże, widząc na wyświetlaczu nieznany mu numer. Odebrał jednak, by po chwili usłyszeć w słuchawce głos Mediny.
- Sambor? Gdzie ty jesteś? – odezwał się, szczerze uradowany, sądząc, że brunet wraca i wreszcie zrobi porządek z Barosso.
Medina faktycznie miał sprawę dotyczącą członka tej rodziny, tyle, że...Fernando.
- Mam go śledzić? – Zuluaga zmrużył oczy, na wpół rozbawiony, na wpół zły. Co jak co, ale chodzić za przestępcą zdecydowanie nie będzie i to jeszcze za tym!
- Po prostu sprawdź, czy nie wykonuje jakichś gwałtownych ruchów, czy nie kompletuje na gwałt pieniędzy, czy coś.
- Kompletuje pieniędzy? O czym ty bredzisz i co to w ogóle za wyrażenie? – zszokował się Cosme.
- Wiesz, o co mi chodziło! – zeźlił się Medina, zły na pana na El Miedo, że wytyka mu błąd i to przy pierwszej próbie skonstruowania zdania brzmiącego podobnie, jak mowa gangsterów. Inna sprawa, że zdanie faktycznie było błędne i po prostu źle zabrzmiało. – Daj mi znać, czy nie czyni jakichś podejrzanych kroków.
- On je zawsze czyni – stwierdził zgodnie z prawdą Zuluaga.
- Takich bardziej podejrzanych! Potem zadzwoń na ten numer i zdaj mi relację.
- Ale czemu cię to w ogóle interesuje? I gdzie ty w ogóle jesteś? Lepiej zamiast robić...Bóg wie, co, wracaj do miasteczka, zanim Dimitrio całkiem sprzątnie ci moją córkę sprzed nosa.
- Dimitrio...co? – wykrztusił Sambor, czując, jak żelazna obręcz ściska mu serce.
Ściskało go już wszędzie, również i w głowie, kiedy dowiedział się o pogodzeniu Nadii z Barosso. Rozłączył się ze łzami w oczach, czując, że stracił miłość swojego życia.
Kilkadziesiąt minut później policja znalazła ciężko pobitego, praktycznie na śmierć, człowieka o nieznanej tożsamości. Dopiero bliższe przyjrzenie się zakrwawionym dokumentom ujawniło, że siedzący ze zwieszoną głową pod murem najpodlejszego pubu w mieście, kompletnie nieprzytomny człowiek, nazywa się Sambor Medina. Jak podały lokalne władze, które szybko rozpoczęły śledztwo, brunet prawdopodobnie wszczął, będąc pod wpływem alkoholu, bójkę w barze, za co został skutecznie „ukarany” przez przebywające tam, niezidentyfikowane na razie, osoby.
***
Hugo Delgado nie wiedział, co jest grane. A szczerze tego nie lubił. Najpierw blondasek spaceruje sobie – już jakiś czas temu – z jego siostrą, potem zaprasza ją do El Miedo, opiekuje się siostrzeńcami motocyklisty od czasu do czasu, a teraz nagle przynosi pakunek dla niej i jej dzieci i wręcza go Camilo. A przy okazji plecie coś o wyjeździe, przemyśleniu, a do tego o poznawaniu się bliżej. Co niby miał na myśli i jaki rodzaj poznawania się?
Powziął decyzję. Skoro nikt nie skojarzył, że zadawanie się Leonor z gościem, który – po części, ale jednak miał – coś wspólnego z Mitchellem Zuluagą, jest złe, zanim się go do końca nie sprawdzi, on, Hugo, dowie się wszystkiego na temat Ethana na własną rękę.
Po podsłuchaniu rozmowy pomiędzy młodym Crespo i właścicielem kawiarni Delgado zorientował się, że niebieskooki zdąża do domu swojego brata, a nie do El Miedo, dlatego szybkim krokiem przebiegł teren dzielący „U Camila” od zamczyska, po czym kocim ruchem wspiął się na mury budowli. Za kilka sekund był już w środku na wpół zrujnowanego domu Cosme. Wejście do pokoi również nie sprawiło mu żadnych problemów, Zuluaga był rano tak rozkojarzony, że zostawił otwarte okno na parterze. Przyciągnęłoby to potencjalnych złodziei, gdyby tylko ktoś zechciał połasić się na skarby ukryte w komnatach El Miedo – tyle, że wszyscy wiedzieli, że żadnych kosztowności tam nie ma.
Cicho i sprawnie przeszukał kilka pokoi, aż trafił na sypialnię Ethana. Błyskawicznymi, ale bardzo dokładnymi ruchami, tak, by nie przeoczyć najmniejszego ważnego szczegółu przeglądał zawartość szafek, natykając się głównie na części garderoby.
~ Po co temu gościowi tyle spodenek? ~ zdziwił się w myślach. ~ Kolekcję sobie z nich robi, czy co?
Obraz, leżący na stoliku przy łóżku i będący kolejną tajemnicą – chociaż już na wpół rozwiązaną – w życiu Crespo, zignorował po krótkim obrzuceniu go spojrzeniem. To nie po malarstwo tutaj przyszedł.
Ostatnia szafka była, na odmianę, pełna skarpetek. Delgado, co nieco rozeźlony tym, że natknął się po prostu na faceta, który chce wyglądać elegancko i został pośrednio zmuszony do przekopywania się przez setki ubrań, był zadowolony. Jego siostra mogła czuć się bezpiecznie – o ile oczywiście Ethan nie ukrył czegoś gdzieś indziej.
- Czegoś gdzieś indziej...- mruknął sam do siebie, rozglądając się po pokoju.- Tu chyba naprawdę niczego nie ma.
I w tej samej chwili jego wzrok padł na materac na łóżku. Coś było nie tak. Jeden z rogów zachowywał się dziwnie nawet, jak na stary, zniszczony fragment. Nie tylko leżał na łóżku – co akurat byłoby normalne – ale i wyglądał, jakby ktoś go często podnosił. Być może zwyczajny człowiek by tego nie dostrzegł, ale wprawne oko Hugo zauważyło tą niezgodność od razu. I zaniepokoiło się porządnie.
- Ciekawe, jakie skarby tam trzymasz – zapytał sam siebie Delgado i pochylił się lekko. Wyjął z kieszeni mały nożyk, który zawsze nosił przy sobie i rozpoczął mozolną, ostrożną dłubaninę tak, by dostać się pod materac, ale nie uszkodzić go na tyle, by ktoś mógł się zorientować, co się właściwie stało i że pokój został przeszukany.
- Ty skubańcu! – powiedział kilka sekund później. – Wiedziałem, cholera jasna, wiedziałem!
W tej samej chwili serce podskoczyło mu do gardła. Wciąż trzymał w ręce dowód na to, że Ethan Crespo jest nikim więcej, a tylko oszustem żerującym na gościnności Cosme Zuluagi i życzliwości całego miasteczka, którego to znalezienie mimo wszystko zszokowało go na tyle, że zapomniał o ostrożności. Z progu odezwał się do niego bowiem kobiecy głos, nie kogo innego, jak samej Nadii de la Cruz.
- Widzę, że znalazłeś nawet więcej ode mnie – stwierdziła, wręczając mu dosyć dużą, białą kopertę pozbawioną wszelakich nadruków, czy też adresów. – Proszę. Miałam to pokazać ojcu, jak wróci, ale widzę, że i ty chciałeś zdemaskować tego dupka. To co, idziemy na policję natychmiast, czy poobserwujemy go jeszcze trochę? |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3498 Przeczytał: 3 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 22:41:16 11-04-16 Temat postu: |
|
|
T2 CAPITULO 25
Felipe/Pablo/Fabricio/Victoria/Javier/Emily
Felipe Diaz obrócił w dłoniach szklaneczką szkockiej wpatrując się w niespodziewanego gościa, któremu niemal królewskim gestem wskazał kanapę naprzeciwko wygodnego skórzanego fotela, w którym siedział. Mężczyzna wahał się krótką chwilę, lecz usiadł, przyjął drinka od pokojówki, która jego zdaniem wyglądała w swoim uniformie niczym gwiazda filmów dla dorosłych. Mimowolnie zerknął na Alfonso Solano — burmistrza miasteczka i przyjaciela Felipe. Blondyn najchętniej wstałby i wyszedł opuszczając to całe towarzystwo. Gdyby wiedział, w jakie bagno znowu pakuje go ojciec zostałby w Londynie, z Emily.
Na samo wspomnienie o żonie poczuł ukucie w sercu. Nie powinien jej zostawiać, nie powinien stawiać Fausto wyżej niż własną żonę, lecz zrobił to i cholernie tego żałował. Próbował do niej zadzwonić jednak za każdym razem odkładał słuchawkę a słowo „przepraszam” jakoś nie mogło przejść mu przez gardło.
— To może Fabricio zostanie naszym kandydatem na burmistrza? — zasugerował gość zerkając na młodego mężczyznę. — Jest przystojny.
— W polityce uroda to nie wszystko — powiedział Felipe wyciągając brązowe kubańskie cygaro z papierośnicy. Poczęstował nim Alfonso, Fabricio grzecznie odmówił. — Po za tym nie chcę startować a ja nie będę go zmuszać — stwierdził stary Diaz. — Przeciwko Barosso potrzebujemy człowieka, którego nie będzie trzeba prowadzić za rączkę — uśmiechnął się kwaśno do syna Guerry — kogoś z wizją, kogoś, kto stawi czoła Fernandowi z dumnie uniesioną głową.
— Kogoś takiego jak ty — powiedział Alfonso wznosząc szklaneczkę w stronę gospodarza. — Powinieneś startować.
— Przyjacielu — rzekł Diaz zaciągając się cygarem. — Potrzebujemy kogoś młodszego, kogoś z werwą. — stwierdził Fabricio uśmiechnął się pod nosem, dawno nie spotkał się z takim wazeliniarstwem.
— Masz kogoś konkretnego na myśli? — zapytał Alfonso. Felipe uśmiechnął się kącikiem ust, co jasno sugerowało, iż ma kandydata na to stanowisko, blondynowi momentalnie zrobiło się go żal. Wiadomo było, że będzie on kolejnym elementem machiny, która została wprawiona w ruch, aby zniszczyć najpotężniejszego człowieka w miasteczku.
Fabricio nie znał Barosso i bynajmniej nie był chętny, aby go poznać. Z opowieści, jakie snuli Felipe, Mario czy nawet jego ojciec nie wydawał się być miłym i sympatycznym dziadkiem piekącym z wnukami ciasteczka na święta. Stary Diaz tylko z sobie znanych powodów postanowił pozbyć się konkurenta.
Blondyn mimowolnie zerknął za złoty zegarek na przegubie. Ojca nie było kilka dni a przecież miał jedynie wypić lampkę szampana z Mario i wrócić do domu, ale jak widać spotkanie z bratem przeciągnęło się do dnia dzisiejszego. Fabricio nie miał ochoty na świętowanie Nowego Roku, dlatego zaszył się w domu czyżby świętowanie Nowego Roku rozciągnęło się na długie cztery dni? Z ojcem i wujem wszystko było możliwe.
Głośny dźwięk dzwonka spoczywającej w kieszeni spodni komórki wyrwał go z zadumy. Felipe urwał w połowie zdania swoją wypowiedź karcąco spoglądając na młodego mężczyznę, który wyciszył dzwoniący telefon.
— Przepraszam powinienem to odebrać — powiedział podnosząc się z fotela. Wolałby odebrać telefon z Londynu niż jak wskazywał ciąg cyfr jakoś lokalny rozmówca. Szybkim krokiem opuścił salon naciskając zieloną słuchawkę. — Guerra — rzucił w kierunku rozmówcy wychodząc na taras.
— Dzień dobry inspektor Pablo Diaz z miejscowej policji czy rozmawiam z panem Guerrą? — zapytał
— Tak przy telefonie, o co chodzi? — Fabricio oparł się plecami o ścianę czując jak zimny pot spływa mu wzdłuż kręgosłupa.
— Jestem zmuszony przekazać panu smutne wieści. Dziś w miejskim parku znaleziono ciało mężczyzny legitymującego się dokumentami na nazwisko Fausto Guerra.
— Chcę pan abym zidentyfikował ciało — powiedział powoli blondyn dłonią przeczesując miękkie włosy. — Oczywiście zrobię to proszę tylko podać mi adres i zaczekać tam na mnie. — Pablo, mimo iż doskonale znał tożsamość ofiary musiał trzymać się procedur, które jasno określały postępowanie w przypadku tego typu spraw. Podał synowi Guerry adres szpitala gdzie nad ranem próbowano ocalić mu życie.Denat obecnie znajdował się w lodówce w przyszpitalnej kostnicy, której usług korzystała czasami miejscowa policja. — Do zobaczenia. — Fabricio palcami przeczesał włosy usiłując zapamiętać podany adres. Rozłączył się wsuwając telefon do kieszeni jasnych spodni. Dłonią przesunął po twarzy. Fausto nie żył. — Cholera jasna — zaklął pod nosem odwracając się w stronę drzwi które otworzył szarpnięciem.
— Coś się stało? — Felipe podniósł wzrok na blondyna, który szybkim krokiem ruszył w kierunku frontowych drzwi. Zatrzymał się w progu salonu w roztargnieniu spoglądając na gospodarza.
— Rozmawiałem z inspektorem Diazem — powiedział lekko drżącym głosem — w miejskim parku znaleziono cało z dokumentami ojca. Mam zidentyfikować ciało.
— Boże — burmistrz przeżegnał się spoglądając na młodego mężczyznę. — Oby to była pomyłka. — Fabricio popatrzył na Felipe, który wypuścił powoli papierosowy dym.
— Tak oby to była pomyłka — poparł swojego rozmówcę Felipe po raz kolejny zaciągając się papierosowym dymem. — David cię zawiezie.
— Nie — powiedział szybko — Przepraszam — bąknął widząc, jak Diaz zaciska usta w wąską kreskę — wolałbym pojechać sam.
— Oczywiście i Alfonso ma rację miejmy nadzieję, że to pomyłka. — powiedział, Fabricio skinął głową i pospiesznie opuścił dom Felipe.
— Wróćmy do naszego kandydata — zasugerował Alfonso odprowadzając młodzieńca wzrokiem. — Znam cię nie od dziś stary przyjacielu, kto chodzi ci po głowie?
— Jest jedna osoba, która z uśmiechem stanęłaby do walki z Fernando , lecz na razie czekam na kontakt — powiedział z tajemniczym uśmieszkiem. — Nie chcę przedstawiać nazwisk póki nie będę miał pewności, że się zgodzi.
— Oczywiście to zrozumiałe a wracając do Fausto naprawdę sądzisz, że dał się zabić? — zapytał gospodarza Alfonso pociągając kolejny łyk ze szklaneczki. Odstawił pustą na stolik wpatrując się w starszego mężczyznę.
— Fausto nigdy nie należał do rozsądnych ludzi mój drogi przyjacielu, chciał zawsze kilka srok za ogon złapać i komuś mogło się to nie spodobać. —powiedział tajemniczo — Od kilku tygodni śledziłem jego poczynania i jeżeli rzeczywiście skończył martwy to sam jest sobie winien. Doniesiono mi , bowiem że usiłował utrzymać władzę na terenie Monterrey, przejąć to co z dwóch róż zostało
— Ależ one się rozpadły — powiedział Alfonso, na co Felipe przytaknął głową.
— Tak a Fausto jak Fausto nigdy nie wie, kiedy się wycofać.
Kilka minut później Fabricio wsunął ręce w kieszenie jasnych spodni usiłując tym samym ukryć drżenie własnych dłoni, które powoli zacisnęły się w pięść, kiedy patrzył na martwe ciało swojego rodzica. Fausto Guerra niewątpliwie był martwym człowiekiem. Nieźle się ten Nowy Rok zaczyna, pomyślał spoglądając na policjanta, który doskonale wiedział, kogo ma przed oczami. W końcu to był brat jego szwagra.
— To on — potwierdził to, co oczywiste. — Mój ojciec Fausto Guerra — dodał uznając, że policjant musi to usłyszeć. Pablo skinął sztywno głową
— Proszę przyjąć moje kondolencje — powiedział chłodnym oficjalnym tonem, na co Fabricio zareagował skinieniem głowy. — Wiem, że to nie jest łatwy czas, ale czy moglibyśmy przejść na komendę? — zapytał grzecznie. — Chciałbym zadać kilka pytań.
— Tak oczywiście — nie mogąc patrzeć dłużej na twarz ojca chwycił kawałek białego prześcieradła przykrywając go. — Pan przodem.
Fabricio i Pablo pokonali drogę do miejscowej komendy w grobowym milczeniu. Policjant zerkając na profil młodego mężczyzny usiłował doszukać się rodzinnego podobieństwa między nim a ojcem. Jasna cera kompletnie niepasująca do tego rejonu świata, blond włosy i jasne niebieskie oczy. I do tego akcent. Mimo iż posługiwał się biegle językiem hiszpańskim jednak w głosie dało się wyczuć obcy akcent. Pablo nie bardzo interesował jego wygląd fizyczny, lecz wiedza na temat rozległych interesów ojca i wuja zwłaszcza, że od kilku dni dobija się do niego Interpol.
Budynek mieścił się po drugiej stronie ulicy (naprzeciwko szpitala) był stosunkowo niewielki gdyż dawnej był to zwykły dom dwupiętrowy dom, do którego dobudowano pomieszczenia obecnie służące za cele aresztowanym. Pablo wspiął się drewnianymi schodami na górę stając przed drzwiami. Przesunął kartą po czytniku.
To wszystkie elektroniczne zabezpieczania były oczywiście pomysłem i projektem jego córki, która uznała, iż jej praca dyplomowa musi mieć jakieś praktyczne zastosowanie. Pablo, jako szef miejscowej policji w porozumieniu z burmistrzem zgodził się takowe zabezpieczania przetestować. Używano ich po dziś dzień a policjant nie miał zamiaru ich zmieniać, mimo iż uważał, iż klucz jest bardziej praktyczny to elektroniczne zamki były bardziej bezpieczne, więc tę batalię przegrał tak jak wybór menu i kucharza na wesele. Łaskawie pozwolili mu wybrać i opłacić zespół na wesele córki, który miał swój oficjalny debiut na przyjęciu sylwestrowym kilka dni temu. Pablo nie widział się z córką i sądził, że nawet jeszcze jest w pracy ale będzie musiał z nią przedyskutować pewne kwestie finansowe.
Victoria wychodzi za mąż, pomyślał. Nadal nie mógł się przyzwyczaić do tej myśli. Szybko jednak otrząsnął się z dumania na temat wesela jedynaczki przepuszczając w drzwiach Fabricio, któremu ruchem dłoni wskazał krzesło. Sam zaś na zagraconym znalazł odpowiedni formularz i dyktafon.
— Nie będzie panu przeszkadzać, jeżeli nagramy rozmowę? — zapytał Fabricio. Blondyn usiadł na krześle mimowolnie spoglądając na psa drzemiącego w rogu. — To Hermes — wyjaśnił Pablo. Kompletnie zapominał o zwierzaku córki, którego pilnował w noc sylwestrową. — Duży, ale łagodny jak baranek. Mogę nagrywać?
— Tak oczywiście.
Pablo upewnił się, że dyktafon działa. Podał swoje imię i nazwisko, stopień, wygłosił odpowiednią formułkę o prawach i obowiązkach Fabricio, jako światka.
— Proszę opowiedzieć mi o ojcu — powiedział spoglądając na młodego mężczyznę łagodnym współczującym spojrzeniem.
— Nie bardzo wiem, co — odparł zgodnie z prawdą blondyn. — Ja i Fausto nie byliśmy ze sobą zżyci. Mieszkaliśmy w dwóch różnych państwach. Ja większość swojego czasu spędzałem w Londynie a on w Paryżu. Prowadził tam interesy.
— Jakiego rodzaju?
— Nie wiem. — skłamał bez mrugnięcia okiem spoglądając policjantowi w oczy. — Nie interesowało mnie, co robi, z kim się spotyka.
— Nigdy o tym nie rozmawialiście? — Pablo ani trochę mu nie uwierzył.
— Nie — skłamał ponownie.
— Dobrze, więc może wie pan, z kim miał się spotkać wczorajszej nocy?
— Nie.
— Nikt nie przychodzi panu do głowy?
— Przykro mi, ale nie
— Czyli wie pan o międzynarodowym nakazie aresztowania Fausto Guerry gdzie jednym z zarzutów było kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą i handel kobietami?
— Tak wiem — odparł spokojnie nadal spoglądając policjantowi w oczy. — Od spraw ojca starałem się zachować odpowiedni dystans.
— Mimo to widywał się pan z ojcem i nie powiadomił pan odpowiednich władz — zauważył Pablo unosząc ku górze kącik ust.
— A dlaczego pan nie aresztuje swojego? — odpowiedział mu pytaniem na pytanie nie mogąc powstrzymać uśmiechu satysfakcji, kiedy dostrzegł w jego oczach kompletne osłupienie. — Ojciec to ojciec panie Diaz niezależnie od tego czy jest przestępcą czy nie ojcem pozostanie na zawsze.
— Słuszna uwaga — odparł Diaz. — A pańska żona?
— Moja żona? — zdziwił się — Skąd pan..
— Zdradziła pana obrączka na palcu — przerwał mu Pablo wyjaśniając skąd uzyskał informacje o jego stanie cywilnym.
— Emily nie ma z tym nic wspólnego — powiedzie dział szybko palcami przeczesując miękkie blond włosy. — Nie ma jej nawet w Meksyku, jeżeli pan sugeruje, że
— Oczywiście, że nic nie sugeruje — przerwał po raz kolejny swojemu rozmówcy — chciałbym wiedzieć, jakie relacje łączyły zmarłego z pańską żoną?
— O to należałby spytać moją żonę — odpowiedział zirytowany. Nie chciał, aby ktokolwiek mieszał czy sugerował, że Emily stała za zabójstwem. To niedorzeczne jego Emily nie skrzywdziłby nawet muchy.
— Pytam pana próbuje tylko uzyskać pełny obraz relacji w pańskiej rodzinie. Proszę odpowiedzieć — powiedział bardziej natarczywie kładąc łokcie na stole.
— Normalne, jak między synową a teściem. Emily poznała mojego ojca dopiero w dniu naszego ślubu. Po ślubie ściślej mówiąc. — powiedział spokojnie starając się nadać swojemu głosowi jak najbardziej naturalny. — Nie znali się zbyt dobrze.
Pablo wyglądał na zbitego z tropu a Fabricio wiedział, że się zapędził w rodzinnych opowieściach, nie zamierzał przecież zwierzać mu się i wywlekać tego wszystkiego na światło dzienne zwłaszcza przed policjantem.
— To był ślub niespodzianka — powiedział szybko, zbyt szybko, dlatego też między brwiami blondyna pojawiła się pojedyncza zmarszczka. — Dla Fausto, postawiliśmy ojczulka przed faktem dokonanym.
— Rozumiem — przytaknął mu, chociaż właściwie nie rozumiał gdyby jego Victoria wywinęła mu taki numer z sekretnym ślubem to by nie ręczył za siebie i czy ów pan młody dożyje następnego dnia. — Domyśla się pan, kto mógłby chcieć zabić pańskiego ojca?
— Miał wielu wrogów proszę znaleźć tego jednego. — uśmiechnął się kącikiem ust. — Czy to wszystko?
— Gdzie pan był między północą a pierwszą w nocy w Sylwestra?
— U Felipe Diaza — odpowiedział — położyłem się wcześnie spać. Proszę zapytać służbę czy samego gospodarza zapewne potwierdzą iż nie opuszczałem jego posiadłości.
— Zapytam. T by było na tyle — powiedział. Spojrzał na zapisany protokół z zeznań Fabricio. — Proszę przeczytać i podpisać — wyciągnął w jego stronę dokument, w który blondyn zagłębił się z niezwykłą uwagą. Pablo wyłączył dyktafon. Do biura rozległo się pukanie do drzwi. — Proszę — rzucił swobodnym tonem widząc ku własnemu zaskoczeniu Lukacsa.
— Przepraszam szefie — Hermes na dźwięk znajomego głosu zerwał się ze swojego posłania podbiegając do blondyna. Oparł przednie łapy o jego tors radośnie ujadając. Pablo wzniósł oczy do nieba. — Cześć piesku — podrapał zdrową ręką za uszami psa Victorii — mogę na słówko?
— Tylko na słówko, jesteś na zwolnieniu — przypomniał mu Diaz zastanawiając się, czego chcę. Przeniósł wzrok na syna Fausto, który wyciągniętym z kieszeni drogiej marynarki piórem złożył podpis pod zeznaniami. Wstał z krzesła. — Będziemy w kontakcie panie Guerra — powiedział Pablo wymieniając uścisk dłoni
— Dobrze. Sam trafię do wyjścia.
— Do widzenia — rzucił w stronę Hernandeza Fabricio i wyszedł.
— Do widzenia — odpowiedział blondyn odprowadzając zbiegającego po schodach mężczyznę wzrokiem. — To syn denata?
— Tak, o co chodzi? Hermes na litość boską siad! — krzyknął w stronę psa, który radośnie biegał wokół nóg młodego funkcjonariusza.
— Pomyślałem, że mogę jakoś pomóc — zasugerował znudzony siedzeniem na zwolnieniu lekarskim. Nigdy nie lubił się obijać.
— Jesteś na zwolnieniu, jeżeli chcesz pomóc to zabierz go do Victorii — wskazał ręką na psa — albo lepiej nie jeszcze cie ten wariat połamie — zaśmiał się pod nosem z własnego dowcipu Pablo. — Lepiej powiedz mi, co myślisz — wyciągnął w stronę Lukasa teczkę gdzie był wstępny raport kornera z oględzin zwłok
— Mam powiedzieć, co myślę? — powtórzył biorąc od Pablo teczkę gdzie znajdował się krótki jak na chwilę obecną raport lekarza sądowego.
— Tak Hernandez kula uszkodziła ci ramię nie mózg, więc twoja opinia. — Blondyn otworzył teczkę zaś starszy stażem nie mógł powstrzymać uśmiechu, kiedy nalewał sobie kawę.
— Trzy strzały z bliskiej odległości każdy z nich potencjalnie osobno mógł być śmiertelny. Na ubraniu mężczyzny były ślady prochu.
— Umiem czytać powiedz coś, czego nie wiem.
— Sprawcy udało się podejść, blisko więc prawdopodobnie się znali i to dość dobrze. Nie ma świadków zdarzenia?
— Nie. Ciało znalazł Hermes podczas porannego spaceru. Było w najmniej atrakcyjnej części parku do którego każdy przy zdrowych zmysłach mieszkaniec się nie zapuszcza. — wyjaśnił policjant spoglądając na psa, który podszedł do niego ze smyczą w pysku. — Zaraz idziemy — powiedział do zwierzaka, który wypuścił smycz tuż u jego stóp. — Coś jeszcze?
— Ślady po kulach są mocno oprószone prochem — powiedział przyglądając się fotografiom — Sprawca go objął.
— Co zrobił?
— Objął — powtórzył Lukacs — wsunął miedzy nimi broń i oddał pierwszy strzał, — kiedy Fausto osunął się na ziemię ten odsunął się od niego i oddał drugi i trzeci. Ten — rzucił teczkę na biurko Pabla postukując palcem w pierwszą ranę — to był pierwszy strzał, później dwa kolejne.
— Użył tłumika?
— Niekoniecznie był Sylwester fajerwerki nawet, jeśli ktoś usłyszał strzał wziął je za odgłos zabawy a nie strzały z broni palnej. Nikt się nie przejął.
— Słuszna uwaga młody — powiedział Diaz wprawiając blondyna w osłupienie — a teraz wracaj do domu. Jesteś na zwolnieniu — przyklęknął przy psie przypinając uradowanemu zwierzakowi smycz do obroży. Zmierzył ku drzwiom.
— Panie Diaz — Lukas wyszedł z Pablo z jego biura — czy pan właśnie powiedział mi komplement?
— To była uwaga — odpowiedział mu schodząc na dół z psem. Hermes wyrywał się do przodu. — I idź już za nim zapomnę, że jesteś i zagonię cię do patrolowania ulic i szukania światków — powiedział i wyszedł na zewnątrz mocnej zaciskając palce na smyczy, którą najwyraźniej Hermes miał ochotę urwać. Teraz czekała go mniej przyjemna rzecz. Powiadomienie córki o śmierci wuja.
Nie spieszył się. Pozwolił Hermesowi wybiegać się w miejscowym parku i obszczekiwać wiewiórki, które w popłochu uciekały na drzewo tak jak wielki rudy bezdomny kot, za którym pognał, lecz wrócił najwyraźniej znudzony i zmęczony. Resztę drogi pokonali noga w nogę albo raczej łapa w nogę. Policjant wspiął się po schodach do mieszkania na ostatnim piętrze czteropiętrowej kamienicy i zadzwonił dzwonkiem. Otworzył mu Javier.
— Szczęśliwego Nowego Roku — zaświergotał radośnie Javier, lecz umilkł widząc poważną minę policjanta. — Ktoś umarł teściu?
— Z ust mi to wyjąłeś — odparł — Vicky jest w domu?
— Jest w kuchni je obiad — powiedział wpuszczając gościa do środka.
— Javier — zwrócił się do mężczyzny — nie mów do mnie teściu — powiedział.
— A jak tato?
— Nie Pablo, mów mi po imieniu.
— Ok teściu — uśmiechnął się odpinając smycz Hermesa od jego obroży. Czworonóg pobiegł przywitać się ze swoją właścicielką. Pablo wszedł do kuchni spoglądając na Vicky, która gładziła po łbie psa. Hermes zamiatał radośnie podłogę puchatym ogonem.
— Jak minął Sylwester? — zapytała zatroskana trapiąc pupila za uszami.
— Dobrze — powiedział zgodnie z prawdą. — Hermes był grzeczny. — zapewnił córkę nie wdając się w szczegóły. — Szczęśliwego Nowego Roku — podszedł do blondynki wargami dotykając jej policzka.
— Dziękuje i wzajemnie. Coś się stało? — zmarszczyła brwi wpatrując się w oczy ojca, który usiadł obok niej na krześle. — Tato.
— Chodzi o twojego wuja — powiedział spokojnie. — Ciało Fausto zostało znalezione dziś rano w parku przez Hermesa, wyszliśmy na spacer a wiesz, jaki z niego narwaniec.
— Jak zginął?
— Trzy strzały w klatkę piersiową — powiedział — szukamy świadków, badamy fakty.
— Powinnam zadzwonić do Mario albo tobie dać numer.
— Policja dzwoniąca do zbiega ukrywającego się przed władzami — powiedział Javier kładąc dłonie na ramionach ukochanej. — To kiepski pomysł ktoś inny może go powiadomić? — zapytał bynajmniej nie mając na myśli swojej przyszłej małżonki.
— Zapewne powiadomi go syn Fausto — powiedział spokojnie Pablo kładąc dłoń na dłoni córki sprawiając, że oczy Javier przybrały kształt okrągłych moment.
— Chcesz mnie przesłuchać?
— Nie ma takiej potrzebny chciałem cię powiadomić za nim usłyszysz plotki. — telefon w kieszeni mężczyzny rozdzwonił się. — Przepraszam — powiedział sięgając po aparat. Spojrzał na numer. — Muszę to odebrać, Magik odprowadzisz mnie? — zapytał mężczyznę.
— Oczywiście, że tak. — Blondyn pochylił się nad narzeczoną wargami dotykając jej policzka. — Za minutkę jestem — zapewnił ją i ruszył z Pablo do drzwi.
— Zaopiekuj się nią — zwrócił się do blondyna, kiedy wyszli z kamienicy. Odrzucił połączenie uznając, że zaraz oddzwoni zapewne chodziło o tego pobitego mężczyznę. — I nie dopuść, aby zadzwoniła do Mario.
— Dlaczego? Wiem, że się nie lubicie.
— Tutaj nie chodzi o nasze sympatie ani antypatie Reverte a o coś dużo poważniejszego i nie chcę, aby Vicky była w niewmieszana wy skupicie się na ślubie ja na szukaniu mordercy.
— Te poważniejsze sprawy to jego aresztowanie? — zapytał wprawiając Pablo w kompletne osłupienie. — Interpol ma naprawdę kiepskie zabezpieczenia zrobisz to?
— Nie ja Interpol to zrobi.
— Ale —zaczął Reverte — Vicky
— Nie mogę powiedzieć Interpolowi, że nie może aresztować Maria, bo złożyłem obietnice córce i ona z czasem to zrozumie. Będzie zła to jasne, ale zrozumie, że nie mogłem inaczej.
— Ty go aresztujesz? — Zapytał Magik zerkając w stronę okien
— Nie ktoś inny, ktoś, komu ufam — powiedział rozważając swoje opcje. Musiał jeszcze przemyśleć, komu powierzy to odpowiedzialne zadanie w końcu współpraca z międzynarodową policją to nie przelewki. Miał już kandydata. — Muszę iść, zaopiekuj się Victorią.
— Nie musisz mi dwa razy przypominać — Javier pierwszy wyciągnął dłoń, którą Pablo uściskał. — To do zobaczenia teściu.
— Reverte. — powiedział ostrzegawczym tonem.
— I tak będę tak do ciebie mówił, więc po co się stawiasz?
— Tak dla zasady — odpowiedział wyginając usta w uśmiechu. — Do zobaczenia — Pablo odszedł wyciągając z kieszeni telefon, który ponownie zawibrował w jego kieszeni. Spojrzał na ciąg nic niemówiących mu cyfr i nacisnął zieloną słuchawkę.
— Diaz — powiedział z trudem tłumiąc ziewnięcie. Ostatnio kiepsko sypiał i miał ku temu powody; po jego mieście panoszył się jego szwagier przestępca, Interpol właził mu na głowę i żądał aresztowania. Dzień jak co dzień pomyślał z przekąsem kiedy osoba po drugiej stronie przedstawił się jako Agent Williams Interpol którego do tej pory znał wymienianych mejli i długich międzynarodowych rozmów.
— Chcę pan aby ktoś po pana przyjechał na lotnisko? — zapytał uprzejmie kierując się do kawiarni Camilla. Potrzebował zastrzyku kofeiny jeżeli miał przetrwać ten dzień.
— Nie ma takiej potrzeby inspektorze — starszy szpakowaty mężczyzna od dłużej chwili wpatrywał się wysoki apartamentowiec — sądzę że pani McCord trafi bez problemu do waszego miasta.
— McCord? — powtórzył nazwisko jakby się przesłyszał — sądziłem że przyjedzie pan osobiście.
— Jestem na to za stary inspektorze Diaz a Emily no cóż ściga Mario Rodrigueza od jakiś sześciu lat więc nie będę odbierał jej przyjemności zakucia go w kajdanki. Tylko proszę pana aby zorganizował pan grupę zaufanych współpracowników którzy będą uczestniczyć w całej operacji.
— Oczywiście.
— Do widzenia — powiedział i za nim Diaz zdążył odpowiedzieć rozłączył się. wszedł do kawiarni i zamówił kawę, czekając na zrealizowanie zamówienia zastanawiał się kogo u diabła wtajemniczyć w całą sprawę. Musiał to przemyśleć ale najpierw kawa.
***
Emily odłożyła słuchawkę czując jak kolana sama uginają się pod ciężarem jej ciała. Usiadła na brzegu czarnej kanapy zamykając na krótką chwilę oczy. Fausto Guerra nie żył. Wiadomość przekazana z Meksyku wybiła ją z rytmu. Kto mógł chcieć zabić jej teścia? Wiele osób, lecz czy ktoś miałby tyle odwagi? Według danych Interpolu Fausto nadal liczył się w półświatku, miał rozległe kontakty, plotkowano nawet o przejściu przez niego schedy po Inez Romo i być może właśnie to go zabiło. Któryś z pasierbów Inez?
— Nie — mruknęła sama do siebie. Giovanni był po za granicami Meksyku a najmłodszy Gabriel ledwie skończył liceum. Teoria mało prawdopodobna, chociaż nie niemożliwe w końcu wiadome było, że to Inez stała za śmiercią Flavio, który przed laty został zdemaskowany przy współpracy z policją. W tamtym okresie policja w Monterrey, prokuratura były bardzo blisko rozbicia mafii, lecz Flavio został brutalnie zabity tak jak wszyscy uczestnicy. Z zadumy wyrwało ją rytmiczne pukanie do drzwi.
— Proszę — rzuciła. W drzwiach sypialni stała pokojówka z mężczyzną za jej plecami, w którym natychmiast poznała swojego przełożonego. — Zostaw nas. Panie Williams — wstała z kanapy podchodząc do szpakowatego starszego pana, który uścisnął jej dłoń. — Czym zawdzięczam tę niespodziewaną wizytę? — zapytała, chociaż mogła się domyślić, o co chodzi. — Napije się pan czegoś?
— Wody — odpowiedział na ostatnie pytanie. Emily podeszła do barku gdzie stały przeróżne alkohole w różnokształtnych butelkach. Wybrała ten z wodą, przelała ją powoli do długiej kryształowej szklanki. Odwróciła się powoli w stronę pana Williamsa podając mu napój.
— O co chodzi?
— Fausto Guerra nie żyje — powiedział spokojnie patrząc jej w oczy. — Sądzę jednak, że mąż zawiadomił cię o jego zgonie.
— Tak, został zamordowany policja w Meksyku szuka mordercy.
— Mam dla ciebie propozycję — powiedział uznając, że nie ma sensu odwlekać meritum sprawy, z którą przyszedł. — Przeprowadź w porozumieniu z meksykańską policją aresztowanie Mario Rodrigueza.
Emily patrzyła na byłego przełożonego przez kilka sekund. Czy niekiedy tego kiedyś chciała? Czy nie o tym marzyła? Znaleźć go i oddać w ręce wymiaru sprawiedliwości? Wszystko się jednak zmieniło a właściwie jedno; nadal chciała, aby Mario zapłacił za swoje przestępstwa, lecz nie chciała robić tego kosztem swojego małżeństwa. Kochała Fabricio i nie chciała go stracić, nie chciała, aby pomyślał, że związała się z nim tylko żeby złapać Mario i jego ojca.
— Ona nadal może żyć Emily — powiedział powoli William. Upił łyk wody odstawiając na stolik szklankę sięgnął do kieszeni po kopertę. — I żyje — wyciągnął ze środka plik zdjęć rozkładając je na stoliku.
Wpatrywała się w plik zdjęć czując jak dłonie zaczynają jej drżeć, kiedy sięgała po pierwszą z fotografii. Usta zacisnęła w wąską kreskę opuszkami palców dotykając jej twarzy. Mimo upływu lat, warunków, w jakich była przetrzymywana nadal była tą samą śliczną dziewczyną którą nosiła w pamięci.
— To zdjęcie zrobione z przed tygodnia w ostatnim burdelu Guerry znajdującego się nieopodal Valle de Sombras. Tam prawdopodobnie znajduje się też Mario Rodriguez chcę abyś dowodziła akcją. Poleciała do Meksyku skontaktowała się z miejscową policją i zrobiła nalot. Szybko i sprawnie bez zbędnych ofiar.
Emily poczuła jak do oczu napływają jej łzy.
— Mój mąż — powiedziała, — jeżeli się dowie znienawidzi mnie.
— Albo podziękuje.
— Jeżeli się zgodzę chcę…
— pełnego immunitetu dla męża. Gwarancji i że nie zostanie pociągnięty do żadnej odpowiedzialności karnej — przerwał jej. — Emily namów go do złożenia pełnych zeznań na temat interesów Mario Rodrigueza, Fausto Guerry a twój mąż dostanie status nawet świadka koronnego.
— Świadek koronny prawdopodobnie w międzynarodowym procesie karanym — prychnęła pod nosem dając mu tym samym odpowiedź, co myśli na ten temat.
— Interpol zrobi to albo z wami albo bez was — powiedział — możecie wybrać stronę, po której będziecie stać. Nie każdemu dajemy wybór Emily — podniósł się z miejsca zmierzając ku wyjścia. — Daj nam znać, jaką decyzję podjęłaś jeszcze przed wyjazdem do Meksyku. Sam trafię do wyjścia.
Podeszła do okna wpatrując się w Londyn. Miała podjąć decyzję za siebie i Fabricio. Wolałby najpierw z nim porozmawiać działanie a później rozmowa, która zapewne przypomniałaby awanturę nie była w ich stylu. Byli partnerami, lecz w tym przypadku liczył się czas. O ile Fabricio likwidując interesy ojca rozsiane po Europie był łagodny i wypuszczał dziewczyny, dawał im nawet pieniądze to jego wuj nie będzie obchodził się z nimi jak z jajkiem. Zabije je albo zastraszy przecież właśnie tak działali bracia siali terror
Spojrzała na fotografie rozrzucone po stoliku. Przedstawionej na fotografiach dziewczyny szukała od przeszło dziesięciu lat, to dla niej wstąpiła do Interpolu świadoma mechanizmów, jakie rządzą się w przemycie ludźmi, to dla niej zakręciła się obok syna Guerry nie zrezygnuje tylko, dlatego że mąż się wścieknie może nawet uda jej się przekonać go do zeznań. Mogliby by zacząć życie od nowa, bez bagażu, gdzieś na drugim końcu świata. Wyciągnęła z kieszeni telefon włączając go. Wpisała odpowiedni kod pin, wybrała tylko jeden znajdujący się w pamięci numer.
— Zgadzam się — powiedziała, gdy tylko odebrał, — ale mam kilka warunków będę w Firmie za godzinę. — powiedziała i rozłączyła się. Zegar zaczął tykać.
Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 18:45:30 17-04-16, w całości zmieniany 2 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5853 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 15:50:53 21-05-16 Temat postu: |
|
|
T2 CAPITULO 26
CONRADO/LUCAS/ HUGO/ARIANA
Conrado nie miał w zwyczaju tracić nad sobą panowania – był człowiekiem spokojnym i umiejącym trzymać nerwy na wodzy, ale teraz, kiedy tak wiele zależało od zachowania dyskrecji i nie zwracania na siebie uwagi, nie mógł okazać obojętności wobec zachowania Sambora Mediny. Nie mógł zrozumieć, co też takiego strzeliło mu do głowy, żeby wszczynać bójkę w barze; mógł się jedynie domyślić, że tylko jedna rzecz jest w stanie doprowadzić kogoś do takiego stanu, a mianowicie miłość.
Całe szczęście, że Octavio Alanis trzymał rękę na pulsie. Szybko dowiedział się o zdarzeniu i poinformował o nim przyjaciela, który postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Z policją nie miał problemu – podobnie jak w Meksyku, i tutaj, w Chile, przedstawiciele władzy byli skorumpowani, więc wręczenie im łapówki w zamian za oddalenie zarzutów od Mediny nie było wcale takie trudne. Gorzej przedstawiał się stan zdrowia Sambora. Na prawdę nieźle oberwał i nawet sam Saverin marszczył brwi, kiedy patrzył na jego poturbowaną twarz.
– Zajmij się nim, Octavio – zakomenderował przyjacielowi, który ze zdegustowaniem i złością zarazem przyglądał się, jak pielęgniarka poprawia nieprzytomnemu Medinie poduszki pod głową w prywatnej klinice w Santiago.
– Zdajesz sobie sprawę, że jest z nim źle, prawda? – Alanisowi nie uśmiechała się rola niańki krnąbrnego Sambora.
– Ma tutaj dobrą opiekę, więc powinien szybko wrócić do zdrowia. Informuj mnie na bieżąco...
– Co to ma znaczyć? Wybierasz się gdzieś? – Na twarzy Octavia odmalował się niepokój. Wyglądało na to, że zachowanie Mediny tylko przyspieszyło decyzję Conrada.
– Do Meksyku. Mam spotkanie z przyjacielem.
– Z jakim przyjacielem? Conrado, co ty kombinujesz? Stąpasz po cienkim lodzie... Ciudad de Mexico do rewir Barosso i dobrze o tym wiesz. Nie minie dzień, a on już będzie wiedział o twoim powrocie.
– Nie przesadzaj, Octavio. – Conrado powrócił do swojego zwykłego uspokajającego tonu głosu. – Z zaufanego źródła wiem, że Fernando jest teraz zajęty innymi sprawami, bliżej domu. Nawet śmierć Alvareza nie obeszła go tak bardzo jak przypuszczałem.
– Mimo wszystko uważam, że nie powinieneś...
– Dosyć – przerwał mu Saverin, unosząc dłoń i ucinając wszelkie dyskusje. – Podjąłem już decyzję, a ty ją uszanujesz, bo jesteś moim przyjacielem i prawą ręką.
– Nie podoba mi się, że nie mówisz mi wszystkiego – wycedził przez zęby Alanis, pokorniejąc jednak lekko w obliczu przeszywającego spojrzenia szefa. – Kim jest ten przyjaciel, z którym zamierzać się spotkać? Znam go?
– Poznaliście się w Londynie, ale nie jestem pewny czy go pamiętasz. Wszystko ci opowiem w swoim czasie, na razie sam jeszcze nie znam szczegółów. – Conrado urwał na chwilę i rzucił ostatnie spojrzenie na Medinę, po czym ponownie zwrócił się do Octavia: – Pilnuj interesów tutaj, a resztę zostaw mnie.
***
Potrzebował chwili dla siebie, z dala od wścibskich spojrzeń i wytykania palcami, a tak się złożyło, że w miasteczku nie było miejsca, w którym ktoś nie wiedziałby już o "tym bohaterskim policjancie", który zasłonił dziecko przez kulą Templariuszy (jak mieszkańcy dowiedzieli się, że to kartel stał za strzelanina, tego Lucas nie miał pojęcia). Prawdą było jednak, że teraz wszyscy go już rozpoznawali, a on był raczej osobą, która wolała wtapiać się w tłum. Do tego ostatnie wydarzenia sprawiły, że musiał wszystko na spokojnie przemyśleć.
Udał się więc do jedynego miejsca, w którym był pewny, że nikt mu nie będzie przeszkadzać w wewnętrznych rozważaniach z jednego prostego względu – od jakiegoś czasu było zamknięte z powodu remontu, a właściciel wyjechał do stolicy.
Kiedy podjechał pod budynek ośrodka Ignacia Sancheza, w oczy rzuciło mi się jak bardzo się zmienił przez ostatnie miesiące. Kiedyś roiło się tutaj od dzieciaków, głównie trudnej młodzieży, dla której ośrodek był czymś w rodzaju bezpiecznej przystani; Nacho niczym dobry wujek pomagał im znaleźć sens w życiu, ale od kiedy wyjechał, nic już się nimi nie zajmował. Szkoda, bo budynek prezentował się całkiem nieźle. Pierwsza faza remontu była już zakończona.
Lucas wyciągnął odznakę, żeby pokazać ją przy wejściu zamiatającemu woźnemu, który sprzątał po robotnikach, ale nie było to konieczne. Podobnie jak reszcie miasteczka, wystarczył mu widok radiowozu przed wejściem. Hernandez ruszył więc do środka i udał się do szatni, gdzie kiedyś po raz pierwszy poznał Magika. Tu i ówdzie walały się puszki z farbą i inne materiały budowlane, ale nie przejmował się tym. Potrzebował tylko wytchnienia.
Przebrał się w sportowe ubranie i delikatnie zdjął temblak, dzięki któremu nadal miał unieruchomione ramię. Wyprostował rękę, po czym zgiął ją w łokciu i tak kilka razy zanim był pewny, że nie odmówi mu posłuszeństwa. Rana po postrzale powoli się zabliźniała; szwy zdjęto już przed świętami, więc mógł wreszcie swobodnie się poruszać, a bardzo mu tego brakowało. Owinął dłonie bandażem bokserskim i udał się do sali treningowej, która co prawda jeszcze nie została wyremontowana, ale wcale mu to nie przeszkadzało.
Otworzył okna na oścież, by wpuścić do wnętrza świeże powietrze i pozbyć się zaduchu jaki panował w nieużywanym od dawna pomieszczeniu. Otrzepał z kurzu worek treningowy i uderzył w niego pięścią. Najpierw delikatnie, a potem coraz mocniej i naprzemian. Cudownie było poczuć wreszcie, że panuje się nad swoim ciałem. Było to wyzwalające uczucie.
Nie wiedział jak długo boksował, czas przestał się dla niego liczyć. Zadawał ciosy, starając pozbyć się wszelkich emocji, które ostatnio nim władały: złość, frustracja, nadzieja, ulga, wściekłość... Pierwszy tydzień nowego roku był prawdziwym emocjonalnym rollercoasterem dla Lucasa Hernandeza. Nic dziwnego, że pomimo zwolnienia lekarskiego, starał się uciekac do pracy, by o wszystkim zapomnieć, by choć na chwilę zająć czymś myśli. Pablo Diaz wyraził się jednak jasno co do tego, że nie chce go widzieć na posterunku do czasu kiedy wydobrzeje. Młody policjant musiał jednak jakoś odreagować, bo inaczej zaraz by eksplodował.
"Oscar się obudził" – to jedno zdanie, które usłyszał od Ariany tuż po północy w Nowy Rok sprawiło, że serce mu stanęło. Po tylu latach taka wiadomość była jak dar z nieba. To cud. Lucas nie był religijny, ale nawet on tak to odbierał. Był tak wniebowzięty, że nie dał byłej dziewczynie powiedzieć nic więcej – od razu pognał do Monterrey, by przekonał się na własne oczy, że Oscar Fuentes wybudził się ze śpiączki. I tam czekała go smutna prawda.
Oscar otworzył oczy, to prawda, ale nie odzyskał pełni świadomości. Lekarze byli dobrej myśli, a doktor Sotomayor cały czas zapewniał ich, że to krok do całkowitego wyzdrowienia ich przyjaciela, jednak Lucas był wściekły. Sam nie wiedział, co jest gorsze – patrzenie na kogoś bliskiego mu, prawie brata, w śpiączce czy może to, że teraz patrzył na niego spojrzeniem pełnym wyrzutu i, choć docierają do niego bodźce, on sam nie może się ruszyć, odezwać, nic. To było nie do zniesienia.
Ariana też nie przyjęła tego dobrze; chwilowy entuzjazm po wybudzeniu Oscara dostał zgaszony przez specjalistów, którzy dokładnie zbadali Oscara. Nie poddawała się jednak i coraz częściej jeździła do Monterrey, by dotrzymać Oscarowi towarzystwa, a przeciwieństwie do samego Lucasa, który jakby zapadł się w sobie. Poczucie winy było nie do zniesienia. Nie mógłby znieść spojrzenia Fuentesa; był tchórzem i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. W tej chwili powinien skupić się na misji wyznaczonej mu przez przełożonego, ale nawet to jakby odeszło na dalszy plan. Znów pozwolił emocjom wziąć górę, a właśnie przed tym ostrzegał go dziadek.
– Łał, jesteś jak Chuck Norris! – odezwał się ktoś od wejścia na widok kopa z półobrotu, którym posłużył się Lucas.
Magik stanął koło niego nonszalancko, z rękoma w kieszeni przyglądając się jak Lucas marszczy brwi. Policjant był nieco skonfundowany obecnością Javiera w ośrodku i nadal był roztrzęsiony po wspomnieniach ostatnich tygodni. Wziął ręcznik z krzesła stojącego nieopodal i przyjrzał się przyjacielowi spod półprzymkniętych powiek.
– Co ty tu robisz? – zapytał, bo na nic więcej nie było go w tej chwili stać.
– Wiedziałem, że cię tu znajdę.
– Dziwne... Ośrodek jest zamknięty.
– No dobra, śledziłem GPS w twoim telefonie – przyznał Reverte z cieniem uśmiechu, po czym zmierzył Lucasa od stóp do głów. – Czy aby na pewno zbytnio się nie forsujesz, Harcerzyku? Twoja ręka...
– Jest w porządku – przerwał mu Hernandez, chwytając za butelkę wody.
– Jesteś pewny? Jeszcze niedawno brałeś leki przeciwbólowe...
– Co ty, moja matka?
Magik uniósł ręce w geście poddania na znak, że nie chce się kłócić.
– Po prostu się martwię, to wszystko. Ostatnio jakby nie jesteś sobą.
– Wszystko w porządku.
– Cały czas to powtarzasz, ale jakoś ci nie wierzę...
– Po co przyszedłeś, Javier? – Lucas westchnął ciężko i spojrzał na blondyna wyczekująco. Zbił tym geniusza nieco z tropu.
– Okay, odnotowałem, że zwróciłeś się do mnie po imieniu, chociaż zwykle tego nie robisz. Naprawdę się o ciebie martwimy. Ja, Vicky... Ariana.
– Nie ma potrzeby. Widzisz? – Policjant pokazał przyjacielowi ramię. – Jak nowa.
– Nie chodzi mi o twój stan psychiczny. Wiesz, tak sobie pomyślałem, że moglibyśmy się wybrać razem do Monterrey, co ty na to? Z chęcią przywitam się z Oscarem, jeszcze nie mieliśmy okazji się poznać. Nie mogę odmówić mu obcowania z taką personą jak ja – dodał, udając pysznego i poprawiając sobie marynarkę, ale nie rozśmieszył tym żartem Hernandeza.
– Nie mogę, mam dużo na głowie.
– Tak, właśnie widzę. Nie możesz łapać zbrodniarzy, więc wyżywasz się na worku.
– O co ci chodzi, co? Czy ty przypadkiem nie masz ślubu na głowie? Nie powinieneś wybierać tortu, garnituru, kwiatów, karety zaprzężonej w białe konie i tym podobnych? Ja potrafię sobie sam poradzić z własnymi problemami. – W głosie Lucasa dało się słyszeć wyrzut.
– Martwię się. Od kiedy Oscar się wybudził, ani razu u niego nie byłeś.
– Oscar się nie wybudził. On tworzył oczy, a to nic nie znaczy.
– Chyba nie mówisz poważnie, Harcerzyku.
– Mówię. A teraz wybacz, muszę lecieć. Pozdrów ode mnie Victorię.
Po tych słowach ruszył do wyjścia nie oglądając się za siebie i zostawiając Magika samego z zatroskaną miną.
***
– Po prostu chcę powiedzieć, żebyś uważała na tego gościa, to wszystko – mówił Hugo siostrze, która spoglądała na niego spode łba, prasują świeżo uprane ubrania.
Hugo odwiedził ją w mieszkaniu, korzystając z okazji, że ma wolne. Nie zamierzał mówić jej szczegółów wszystkiego, czego dowiedział się o Ethanie Crespo. Nie chciał się mieszać do jej życia, już i tak była na niego wściekła za to, że nie utrzymywał kontaktu z rodziną przez wiele lat. Nie obchodziło go, z kim Leonor się zadaje – miała w końcu prawo do szczęścia, ale lepiej, żeby wiedziała, że syn Orsona może być niebezpieczny. W końcu niedaleko pada jabłko od jabłoni. Sam Delgado był nawet zdumiony swoim rozsądkiem. O wiele gorzej na rewelacje o Crespo zareagowała Nadia de la Cruz, chcąc natychmiast informować o tym policję, jednak on nie zamierzał się w to mieszać – w życiu miał już dosyć policji, wolał się nie wychylać, szczególnie teraz kiedy ludzie El Pantery czyhali na niego i jego rodziną, chcąc zemścić się za wydarzenia sprzed paru lat no i oczywiście w obliczu zemsty na Fernandzie Barosso. Nie chciał wchodzić w zmowę z synową znienawidzonego człowieka, którego pragnął zniszczyć. Było lepiej zachować dystans, jednak ostrzeżenie Norrie wziął sobie za punkt honoru.
Nie czekają aż coś mu odpowie, zszedł na dół, by dać jej czas do namysłu. Miał nadzieję, że siostra nie znienawidzi go jeszcze bardziej.
– Kogo widzą moje oczy! – Ariana założyła ręce na piersi i wpatrzyła się świdrującym wzrokiem w schodzącego ze schodów Huga. – Już wyszedłeś z podziemia?
– A co to ma niby znaczyć? – Brunet zmarszczył czoło, kręcąc głową na widok uśmieszku samozadowolenia u dziewczyny.
– A to, że kiedyś prawie cię tu nie widywałam o normalnej godzinie. Już myślałam, że jesteś wampirem, skoro nie wystawiasz się na światło dnia.
– Widzę, że żarty się ciebie trzymają, gringa. Wracaj do pracy, bo przez ciebie mój ojciec splajtuje. Zamiast plotkować i wtykać nos w nie swoje sprawy, zajmij się robotą – odgryzł się Delgado, rzucając pannie Santiago złośliwy uśmiech.
Dzwonek u drzwi obwieścił pojawienie się klienta i Ariana nie miała czasu na wymyślenie jakieś riposty. Ale wcale nie odczuła takiej potrzeby. Na widok doktora Sotomayora, poprawił jej się humor. Od Nowego Roku spędzali ze sobą coraz więcej czasu; był wielką podporą, cały czas dawał jej nadzieję na wyzdrowienie Oscara i bardzo to doceniała. W podzięce zaprosiła go do Valle de Sombras "na najlepszą kawę na świecie", której rzecz jasna, pan doktor nie mógł odmówić.
– Sergio, już jesteś! Miło cię widzieć. Mam nadzieję, że trafiłeś bez problemu?
– Nie było trudno. To chyba jedyna kawiarnia w miasteczku. – Sergio uśmiechnął się na widok panny Santiago, jednak w pewnym momencie uśmiech spełzł mu z twarzy z szybkością błyskawicy, a zastąpiło go zdziwienie, potem niedowierzanie, a następnie niepokój. – Hugo? – wymamrotał, kiedy jego spojrzenie padło na bruneta stojącego na dole schodów, prowadzących do mieszkania Camila na górze.
Delgado wyprostował się jak struna i napiął mięśnie twarzy. Ariana zauważyła, że zacisnął ręce w pięści.
– To wy się znacie? – zapytała, ciekawa nowej sensacji. Świat był naprawdę mały, skoro lekarz z Monterrey znał rzezimieszka z Doliny Cieni.
Nikt jej jednak nie odpowiedział. Hugo z prędkością geparda pokonał odległość dzielącą go od lekarza. Zanim Ariana zdążyła zareagować, wymierzyć Sergiowi potężny prawy sierpowy, zwalając go z nóg, lecz na tym nie poprzestał – rzucił się na niego, nie przestając wymierzać ciosów, zupełnie obojętny na krzyki Ari, która nawoływała, żeby przestał, bezskutecznie próbując go powstrzymać. Delgado był jakby w amoku i nic do niego nie docierało.
Krzyki Ariany wywołały Leonor z góry. Kiedy zobaczyła co się dzieje, podbiegła do bijących się, ale i ona nie była w stanie nic zdziałać.
– Hugo, przestań! Co ty wyprawiasz? Oszalałeś?!
– Zabijesz go!
Ale wrzaski kobiet nie mogły nic zdziałać. Dopiero chwila nieuwagi Huga sprawiła, że doktor Sotomayor przejął kontrolę nad walką i udało mu się odepchnąć bruneta. Ariana podbiegła do lekarza i zasłoniła go, starając się udaremnić Hugowi kolejny atak.
– Jesteś pomylony! – wrzasnęła w kierunku Delgado, który z trudem łapał oddech. – Mogłeś go zabić!
– I żałuję, że tego nie zrobiłem! – Hugo wyglądał na wściekłego.
Leonor natomiast wpatrywała się w lekarza, jakby zobaczyła ducha. Oczy miała szeroko otwarte ze zdziwienia.
– Sergio? – zapytała słabym głosem, nie zważając na Huga, który stał niespokojnie przy jej boku, chcąc ponownie rzucić się na Sotomayora.
– Czy ktoś mi wreszcie powie, co to wszystko ma znaczyć?! – Ariana spoglądała to na Huga, to na Leonor, to na lekarza ze niecierpliwieniem.
– To jest Sergio – odezwała się w końcu Leonor, spoglądając na pannę Santiago – mój były mąż.
Arianę zamurowało. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3498 Przeczytał: 3 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 21:25:32 22-05-16 Temat postu: |
|
|
[b]27. Fabricio. Emily. Julian[/i]
Prywatny samolot Interpolu był jedną z wygód, na które agencja mogła sobie pozwolić. Wygodny ze jasnobrązowymi skórzanymi kanapami i siedzeniami, w środku dawał wytchnienie zmęczonym agentom, którzy przez zawód, który wykonywali zmuszeni byli przemieszczać się z miejsca na miejsce możliwie jak najszybciej. Emily spędziła sporą część swojego zawodowego życia na walizkach przyzwyczaiła się do ciągłej zmiany miejsca zamieszkania, niebezpiecznego terenu, na którym się pojawiała zadając niewygodne pytania, do ciągłej adrenaliny, ciągłego oglądania się przez ramię i przez ostatnie miesiące tęskniła za tym.
Pracy brakowało jej pracy niczym powietrza a w rezydencji męża czuła się czasami jak intruz. Luksusowe wnętrza, którym za wszelką cenę próbowała nadać ciepły domowy charakter spełzły na niczym a dom wyglądał jak z katalogu. Idealny, chłodny, podobający się każdemu.
Odpięła pas bezpieczeństwa zmierzając pewnym krokiem do aneksu kuchennego, minęła śpiących w fotelach kolegów z Biura mimowolnie rozciągając usta w uśmiechu. Ona nie potrafiła spać w samolotach. Nie bała się ataku terrorystycznego, turbulencji czy katastrofy lotniczej po prostu wolała wygodne łóżko stojące twardo na podłodze niż unoszący się w powietrzu samolotu. Przelała z dzbanka kubek gorącego napoju i pociągnęła solidny łyk.
Czekał ją długi i ciężki tydzień. Najpierw prawdopodobnie spotka się z Pablo Diazem szefem policji aby później spotkać się z mężem i o ile przebiegł rozmowy z policjantem mogła przewidzieć co do joty to Fabricio i ich konwersacja bynajmniej nie będzie wymianą oczywistych faktów bardziej awanturą.
Podjęła decyzję za niego. Zapewniła prokuratora generalnego, swojego szefa Williamsa, że Fabricio Guerra za pełny immunitet będzie zeznawał przeciwko wujowi, osobiście dostarczyła dane z ewentualnymi miejscami pobytu dziewczyn z burdeli, które likwidował. Potrzebowali nie tylko niepodważalnych dowodów, ale także świadków, którzy podczas procesu, którzy wskażą palcem na oskarżonego. Bez tego wszystkiego skazanie Mario Rodrigueza będzie trudne, ale nie niemożliwe.
Z kubkiem kawy wróciła na swoje miejsce spoglądając w małe samolotowe okienko i westchnęła cicho. To będzie najtrudniejszy tydzień może dwa w jej życiu, ale da sobie z tym radę. Z resztą jak zawsze. Wolną dłonią sięgnęła po leżącą na pudełku fotografię.
Będąc jeszcze małą dziewczynką, że usłyszała od swojej mamy, że możemy zapomnieć twarze przyjaciół, którzy odeszli, bliskich, lecz zawsze zapamiętamy twarze naszych wrogów, bo zawsze nie zależnie od sytuacji musimy umieć odróżnić, kto jest naszym wrogiem a kto jest naszym przyjacielem.
***
W pomieszczeniu było duszno. Osunęła się powoli na podłogę czując pod pośladkami chłód betonu, mimowolnie przeniosła spojrzenie na stłoczone w pomieszczeniu dziewczyny i poczuła się jeszcze gorzej. Były w różnym wieku, różnej narodowości od tych, które mówiły płynnie po angielsku po te, które nie rozumiały ani słowa. Emily udzieliła się ogólnie panujący niepokój. Niektóre płakały, inne patrzy pustym wzrokiem przed siebie a każda z nich wiedziała, jaki los jej czeka.
Zostaną prostytutkami. Nie było żadnej plantacji truskawek w Hiszpanii a praca po dwanaście godzin dziennie jak było w ogłoszeniu miała zupełnie inny charakter niż na początku myślała. Najgorsze było jednak to, że zabrano Emmę. Nie miała pojęcia gdzie jest jej starsza siostra, próbowała pytać, lecz żaden z pilnujących ich mężczyzn nie rozumiał słowa po angielsku lub nie chciał rozumieć. Emmę zabrano a ona prawdopodobnie jej już nigdy nie zobaczy.
Emily z każdą minutą czuła się coraz gorzej, lecz nie płakała. Nie zamierzała okazywać tej ludzkiej słabości ludziom, którzy ją przetrzymywali. Inni nazwaliby to dumą nieadekwatną do okoliczności, ale dzięki tej dumie Emily mogła zamknąć oczy i zasnąć.
Z pod przymkniętych powiek widziała jak strażnicy wyciągają na zewnątrz przerażone dziewczyn. Piszczały, kopały a i tak siłą wyprowadzono jej z dusznej piwnicy na górę do klientów. Żaden z nich nie ukrywał, po co idą stromymi stopniami.
Emily pozostała jedną z nielicznych dziewczyn, które ani raz nie poszły na górę z jednego prostego powodu; była dziewicą a dla handlarzy oznaczało to dużo większy zysk, iż dziewczyna, która pierwszy raz ma za sobą. Po za tym trzeciego dnia, (kiedy zabrano Emmę) na dół przyszedł mężczyzna. Blondyn w ciemnym garniturze, pod krawatem kompletnie niepasujący do reszty towarzystwa, wskazał palcem na kilka dziewcząt i powiedział płynnie po hiszpańsku „te są na Targ dziewic”
Emma dała jej dwie rady przed swoim zniknięciem. Po pierwsze nie daj po sobie poznać, że rozumiesz, co mówią a po drugie uciekaj, kiedy nadarzy się okazja i wsunęła w jej dłoń kawałek szkła. Kawałek szkła, którym zdążyła sobie pokaleczyć palce, lecz czekała na okazje. Schowała go w kieszeni spodenek.
Z sercem bijącym w piersi niczym skrzydła uwięzionego motyla w dłoniach popatrzyła na mężczyznę schodzącego po stopniach. Elegancik, tak nazwała go w myślach Emily wskazał na kilka dziewcząt dłonią, tym na nią. Na miękkich nogach podniosła się z podłogi i w gęsiego ruszyła za innymi.
Elegancik uśmiechnął się do niej, kiedy go mijała i to był najbardziej upiorny uśmiech, jaki widziała w całym swoim życiu. Odwzajemniła go myśląc, że nie może się doczekać, kiedy go zetrze z jego twarzy.
Uciekła tamtej nocy, kiedy przewozili ją na targ dziewic siedziała dokładnie za kierowcą i wiedziała, że albo teraz albo nigdy. Mogło się nie udać wiele mogło pójść nie tak, ale nie zamierzała się poddawać obiecała to siostrze, mogli ją później sprzedać jakiemuś staremu typowi, ale nie bez walki.
Mały kawałek szkła wbiła w szyję kierowcy, wtedy jeszcze nie wiedziała, że trafiła wprost w tętnicę i wyciągnęła szkło. Pamięta krew wytryskującą z rany niczym z odkręconego kranu, zamieszenie i zderzenie z drzewem. Samochód dachował a ona wyciągała się przez pękniętą szybę i wbiegła w las.
I to ocaliło jej życie a może i innym. Uciekła nie oglądając się za siebie. Biegła ile sił w nogach ciesząc się, że ma na sobie trampki, biegła dzierżąc szkło w dłoni i modląc się do Boga, aby mogła wrócić do domu.
I przysięgała zemstę. Po powrocie do domu w dniu swoich siedemnastych urodzin postanowiła, że odnajdzie siostrę, złapię człowieka, który ją przetrzymuje i postawi przed sądem. Potrzebowała do tego odpowiedniego wykształcenia, więc w naukę wkładała całą swoją energię. Uczyła się języków, prawa, psychologii behawioralnej. Do pracy w Interpolu została oddelegowana i nigdy nie żałowała swojej decyzji. To zaprowadziło ją do miejsca, w którym jest teraz. Decyzje podjęte przed laty sprawiły, że jest cholernie blisko swojej siostry i schwytania jej oprawcy.
Mario Rodriguez w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym roku został aresztowany i oskarżony o zabicie trzech osób — żony Inez i dwójki małoletnich dzieci, Eleny i Victoria. Uciekł z więzienia dziewięć lat po wydaniu wyroku.
Emily w chwili, w której poślubiła Fabricio dowiedziała się później, iż jedyną osobą, która tamtej nocy zginęła był Victor zamordowany przez matkę a Mario wspaniałomyślnie wziął na siebie całe przewinienie. Blondynka naprawdę miała w nosie pobudki, jakie kierowały Rodriguezem w tamtym okresie liczyło się jedynie, aby zapłacił za wyrządzone krzywdy.
Handlował kobietami. Niszczył życie tysiącom młodych dziewcząt i ich rodzinom. Pośrednio zniszczył rodzinę, Emily więc jeżeli sądził, że się wymiga od odpowiedzialności, że ktokolwiek mu odpuści, bo nagle chcę być prawym obywatelem, pogodzić się z córką to się grubo pomylił, bo nie należała do osób, które odpuszczają.
Fabricio sądził, że odpuściła jego ojcu, że urazy odeszły w zapomnienie nic bardziej mylnego. Po dziś dzień pamiętała upiorny uśmiech mężczyzny, po dziś dzień miała koszmary z tamtych dni i to, że zrezygnowała z pracy nie znaczy, że odpuściła. Jedyne, czego żałowała to, że Fausto jest martwy. Wolałaby go widzieć za kratami niżeli w grobie, ale cóż nie można mieć wszystkiego i będzie musiała zadowolić się aresztowaniem tylko jednego brata. Sprawiedliwości stanie się zadość
***
Fabricio powinien skupić całą uwagę na planowaniu pogrzebu ojca, lecz zamiast tego zaangażował się w przekonanie Conrado Saverina do kandydowania na burmistrza Valle de Sombras i zdawał sobie sprawę, iż potrzebuje naprawdę dobrych argumentów, aby jeden z inwestorów wszedł na wojenną ścieżkę z Fernando Barosso. Oczywiście młody Guerra słyszał od Felipe, iż tych dwoje nie pałała do siebie szczególną sympatia, lecz zmierzenie się z Fernando w wyborach na burmistrza to sprawa zupełnie innego kalibru., Dlatego Fabricio ubrał swój najlepszy garnitur, jako prezes jednego z najbardziej dochodowych funduszy inwestycyjnych wiedział, że pierwsze wrażenie liczy się najbardziej, dlatego po zaparkowaniu swojego lexusa przejrzał się we wstecznym lusterku palcami przeczesał miękko opadające jasne włosy. Dopiero, kiedy upewnił się, że wygląda na tyle przyzwoicie, aby wyjść na spotkanie z jednym z najbardziej dochodowych klientów szarpnął za klamkę. Za nim wyszedł z samochodu wziął z przedniego siedzenia małą czarną walizeczkę gdzie trzymał najważniejsze dokumenty, które miały mu ułatwić przeciągniecie Conrado na swoją stronę.
Na spotkanie wybrał jedną z restauracji w stolicy, która była zdecydowanie jego ulubioną. Cicha, na uboczu, nierzucający się w oczy lokal tyko dla wtajemniczonych wydawał się być wręcz idealnym miejscem dla człowieka, który nie chciał rzucać się w oczy, więc kiedy rezerwował stolik pomyślał niemal od razu właśnie o tym miejscu.
Kiedy wszedł do lokalu z lekkim uśmiechem na ustach rozglądał się po pomieszczeniu. Szef sali poinformował go, iż gość, którego oczekuje jeszcze się nie pojawił. Tym lepiej, pomyślał przystojny blondyn zmierzając w stronę części przeznaczonej dla vipów. Koniecznie musiał przemyśleć swoją strategię i porozmawiać z żoną, która od ich ostatniej rozmowy unikała z nim kontaktu. Jakby zapadła się pod ziemię.
Z bladym uśmiechem błąkającym się na ustach zamówił filiżankę kawy. W dłoniach obrócił telefonem zastanawiając się, jakiej treści wiadomość powinien nagrać na jej sekretarce, jakich argumentów użyć, aby przekonać ją, iż jego uczucie nie ma nic wspólnego z grą i chcę żeby do niego wróciła? Cala i zdrowa. Tylko jego.
Miałby powiedzieć, że tęskni wręcz usycha z tęsknoty za ich wspólnymi porankami i nocami, rozmowami prowadzonymi często do świtu, seksem? To wszystko wydawało mu się takie trywialne, lecz czy znaczy najbardziej oczywiste nie są najbardziej szczere i autentyczne?
Upił łyk wody kładąc teczkę na kolanach, wpisał odpowiednią kombinację cyfr i otworzył, W środku znajdowały się dwie teczki, jedna z nich dotyczyła samego Conrado jego inwestycji, druga zaś była jego asem w rękawie. Blondyn sięgnął po drugą teczkę po raz kolejny zapoznając się z jej treścią. Zawierała wszystkie ważne informacje. Znał je na pamięć mimo wszystko wiedział, że jeżeli Conrado ma uwierzyć jego słowom to musi mieć dowód na piśmie. Tylko to przekona go, iż Fabricio ma racje. A wychowany w Wielkiej Brytanii Meksykanin uwielbiał mieć racje. To jedna z nielicznych cech, które odziedziczył w genach po ojcu.
Udało mu się jakoś oswoić z faktem, że go, iż nie ma i jeżeli miałby przyznać się sam przed sobą to specjalnie brak Fausto mu nie doskwiera przecież ojciec zawsze traktował go jak pracownika, kogoś, kto sprząta po nim jego brudy, więc w jakiś pokręcony sposób blondyn wreszcie był wolnym człowiekiem. Nie miał już względem niego obowiązków, chociaż smażący się w piekle Fausto oczekiwał pomszczenia swojej śmierci ze strony swojej rodziny to pewnie się tego nie doczeka gdyż jego jedyny syn postanowił zostawić sprawę policji. Ktokolwiek go zabił w jakiś sposób, wświadczył przysługę światu. Fabricio obecnie zamierzał zająć się trzema sprawami; soją firmą, przekonaniem Conrado, co do kandydatury na burmistrza i swoim małżeństwem.
Odkładając teczkę na bok dostrzegł jak szef sali prowadzi w kierunku jego stolika umówionego gościa, blondyn podniósł się z miejsca wymieniając mocny uścisk dłoni z Conrado, któremu wskazał krzesło naprzeciwko jego krzesła. Cierpliwie zaczekał aż ten złoży zamówienie, sam też zamówił kaczkę z młodymi ziemniakami z sałatką z zielonych warzyw. Conrado wziął łososia.
— Raport kwartalny — Fabricio wyciągnął teczkę opieczętowaną nazwiskiem mężczyzny, który zagłębił się w treść czytanych dokumentów z niewątpliwą ciekawością. W tym samym czasie Guerra przeglądał pocztę.
— Zadzwoniłeś po mnie, aby przeczytał kilka dokumentów, które mogłeś wysłać pocztą? — zapytał świadom intencji tego spotkanie. Ciekawiły go argumenty, jakich użyje mężczyzna. — Jestem zadowolony z twoich usług.
Blondyn skinął mu głową upijając łyk wody.
— Chodzi o coś jeszcze — zaczął inwestor —Nasz wspólny przyjaciel ma dla ciebie propozycje nie do odrzucenia.
— My nie mamy wspólnych przyjaciół Guerra — uciął krótko— Felipe Diaz nie jest moim przyjacielem.
— Nie, nie jest, ale macie wspólnego wroga. Fernando Barosso. — Na dźwięk nazwiska wyprostował się gwałtownie. — a znasz powiedzenia wróg mojego wroga
— jest moim przyjacielem — dokończył za blondyna Severin. — Z moich informacji wynika, że tych dwóch robiło razem interesy.
— To było dawno temu, z moich informacji wynika iż ta dwójka nienawidzi się wzajemnie od dnia kiedy Fernando położył łapy na jego córce czy synowej szczerze zaczynam się trochę gubić. Fernando chciałby abyś kandydował na urząd burmistrza przeciwko Barosso.
— Dlaczego sam tego nie zrobi?
— bo jest za stary — udzielił mu odpowiedzi Fabricio. — tego chciałby ustępujący burmistrz, którego poparcie oczywiście uzyskasz.
— Próbowali cię wcisnąć — bardziej stwierdził niż zapytał. Rozmówca potwierdził to skinieniem głowy.
— Felipe stwierdził, że jestem zbyt przystojny.
— A ja jestem odpowiedni, bo jestem brzydki? — zapytał go rozbawiony.
— Nie. Ty i Fernando z jakiegoś powodu jesteście śmiertelnymi wrogami, dlatego skazał cię na śmierć, lecz jego egzekutor nie wykonał zadania. Masz dość ukrywania się, chcesz zemsty z tylko tobie znanych powodów, lecz wiesz, że gdy tylko się wychylisz Fernando każe wpakować ci kulkę w łeb — urwał czując zaciekawione spojrzenie swojego rozmówcy. — Nie boisz się go, strach nie jest w twoim stylu, lecz potrzebujesz tej kandydatury, która wydłuży twoje życie. Nie odważy się zabić swojego przeciwka.
— Felipe potrzebuje pionka kiepsko trafił — odparł Conrado podnosząc się z miejsca.
— Potrzebny mu równoprawny partner, który nie boi pobrudzić sobie rąk. Możesz zostać jego pionkiem, tańczyć tak jak ci zagra, ale możesz dyktować warunki i to Diaz świadomy czy też nie będzie tańczył do twojej melodii. — rozsiadł się wygodnie na krześle urywając. Kelner położył założone przez nich zamówienie.
— Tylko tyle?
Usta Fabricio drgnęły lekko ku górze sięgnął po leżącą po jego prawej stronie teczkę i podał ją mężczyźnie. Conrado z zaciekawieniem sięgnął po teczkę i zaczął się zapoznawać z jej treścią, kiedy blondyn powoli zajadał swoją kaczkę.
— Skąd masz te informacje?
— Ze swoich źródeł oczywiście — powiedział. — Tak to jest, kiedy nie słuchasz swojego inwestora i bawisz się na giełdzie, której ani trochę nie rozumiesz a dodaj do tego, że w przeciągu ostatnich dwóch kwartałów funt był w stosunku do peso prawdziwą suką.
— Ja jestem na plusie.
— Słuchałeś moich rad Conrado, Fernando sam wybierał akcje, w które chciał zainwestować i co prawda zyskał, ale po przeliczeniu na peso
— Stracił — dokończył za niego rozciągając usta w uśmiechu. Nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż porażki Barosso.
— Fernando Barosso jest na minusie — powiedział spokojnym głosem Fabricio. — Przez testament swojej matki, ciotki czy kogoś takiego stracił rodzinną firmę na rzecz swojego bratanka, jeden syn czeka na proces w więzieniu, drugi zapadł się pod ziemię. Barosso chociaż robi dobrą minę do złej gry, wybory to jego jedyna szansa na odbicie się od dna. Chcesz, aby cierpiał i miał los groszy od śmierci to z nim wygraj wybory na burmistrza. Nie ma piękniejszej zemsty.
— Wiesz, co Guerra — odłożył na bok teczkę — Tą gadka sprzedałbyś własną matkę.
— Ma, więc szczęście, że jest martwa. — upił łyk wody. — Wchodzisz w to?
— Powiedz mi jeszcze, co będę z tego miał? — zapytał go — Ciepłą posadkę burmistrza i Barosso bankruta, bo jestem w stanie stwierdzić, że zainwestuje w tą kampanię wszystkie swoje oszczędności.
— Pod jednym warunkiem będziesz gdzieś blisko.
— Będę pilnował żebyś nie wydał za dużo obaj wiemy, że czasami zbyt często i hojnie otwierasz swój portfel.
— W takim razie mamy umowę.,
— Mamy — obaj uścisnęli sobie ręce. — A teraz jedzmy, bo wszystko wystygnie.
Fabricio załatwił jedną sprawę. Po zawiązaniu sojuszu z Conrado postanowił zająć się jeszcze pilniejszymi sprawami niż znalezienie kandydata na burmistrza jak rozmowa z żoną, która przylatywała dziś do Meksyku. Przylatywała z Londynu i oczywiście tradycyjnie nie raczyła go o tym poinformować. Tak, jak że przylatuje prywatnym samolotem Interpolu i że prawdopodobnie wróciła do pracy a gdzie tam! Po co mówić o tym swojemu mężowi, który de facto jest kryminalistą! Fabricio nie zamierzał jednak kłócić się z nią na lotnisku. Pojechał do jedynego hotelu w Valle de Sombras rozsiadając się wygodnie w lobby. Jeżeli miał zrobić jej awanturę to tylko w miejscu gdzie usłyszy ich minimalna część osób, więc kiedy weszła przez obrotowe drzwi ciągnąc za sobą ciężką walizkę uczucia, które tliły się w nim przez ostatnie dni jeszcze bardziej przybrały na sile.
Z tej odległości doskonale widział, że mimo wczesnej pory ledwie trzyma się na nogach, jakby nie spała przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny i marzyła jedynie o ciepłym łóżku. Zaczekał cierpliwie aż zamelduje się i uda się na górę. Dopiero wtedy pot rzedł do recepcjonisty, przekupił go i dowiedział się, w którym pokoju jest jego żona. Wjechał dokładnie tą samą windą, na to samo piętro i zatrzymał się dokładnie przed tymi samymi drzwiami i kiedy otworzyła mu je zaczął żałować, że nie dał jej czasu chociażby na drzemkę.
Sądziła, że ma jeszcze czas, że najpierw załatwi sprawy służbowe a później zajmie się swoim życiem prywatnym, które miało wiele do życzenia jednak widok męża po miesięcznej rozłące sprawił, że miała ogromną ochotę wciągnąć go do pokoju i wykorzystać.
— Fabricio — wyrzuciła z siebie przesuwając się w bok. Wpuściła go do środka. — Skąd wiedziałaś, że tutaj jestem?
— Wróciłaś do Interpolu — to nie było pytanie, lecz raczej stwierdzenie faktu. Blondynka skinęła powoli głową. — Nie możesz po prostu odpuścić.
— Nie, nie mogę — palcami przeczesała jasne włosy. — To bardziej skomplikowane niż ci się wydaje.
— Słucham. Mamy cały dzień rybko.
Miała ogromną ochotę zwrócić mu uwagę, aby nie zwracał się do niej per „rybko” zamiast tego pozbyła się skórzanej kurtki rzucając ją niedbale na fotel.
— Nie mogę odpuścić, bo twój ojciec sprzedał moją siostrę i próbował sprzedać mnie — powiedziała z trudem panując nad targającymi go uczuciami. — Emma jest w jednym z burdeli w Meksyku.
— Mój ojciec? — Blondyn 0przeczesał palcami włosy i wstał. — Skrzywdził cię?
— Nie — usiadła na łóżku kładąc drżące dłonie po bokach. — Miałam szesnaście lat i chciałam zbierać truskawki w wakacje w Hiszpanii, rzecz jasna żadnych truskawek nie było. — urwała nie mając nawet odwagi żeby na niego spojrzeć. Wróciła wspomnieniami do swojego snu, mówiła powoli nawet nie zauważyła, kiedy wsunął w jej dłoń szklankę z zimnym alkoholem, kiedy upiła łyk czując jak ciecz spływa do jej gardła. — Uciekłam, nie wiem ile czasu biegłam, nie dbałam o to. On ma moją siostrę — powiedziała łamiącym się głosem. — On ma Emmę. — łzy napłynęły jej do oczu. Spojrzała na Fabricio, który wydawał się być kompletnie zaszokowany jej opowieścią, nagle wszystko zaczęło układać mu się w całość. Jej nienawiść do Fausto i Rodrigueza, działania pod przykrywką w jego firmie.
Nie wiedział, co powiedzieć. Jedne, co mógł zrobić to ją objąć przytulić i pozwolić wypłakać w swoje ramię. Oparła mu na nim głowę wierzchem dłoni ścierając łzy.
Kciukiem dotknął jej brody lekko unosząc ku górze. Pocałunek na jej ustach był czuły i delikatny. Przypominał muśnięcia skrzydeł motyla a w jej sercu odezwała się tak dobrze znana tęsknota. Przyłożyła dłoń do jego policzka oddając pocałunek, który z sekundy na sekundę przybierał na silę. Kiedy wsuwała się na jego kolana, wtapiała mu palce we włosy nie liczyło się nic ani śledztwo, ani immunitet, który na niego czekał. Tylko oni. Tylko ta chwila.
Julian Vazquez palcami przeczesał czarne włosy ze zmarszczonym czołem przyglądając się najnowszym wynikiem małego Lorenzo, były lepsze niż mógł się spodziewać, ale nie tak dobre jakby tego chciał. Chłopiec potrzebował nowego zdrowego serca a fakt, iż ma jedną z najrzadszych grup krwi występujących w populacji nie ułatwiała tego i tak nie łatwego zadania w końcu żeby on otrzymał serce ktoś musiał umrzeć. Julian zawsze uważał, że w przypadku transplantologii liczyło się przede wszystkim szczęście. Doktor mógł mieć jedynie nadzieję, że ten dzieciak ma go jeszcze trochę w zapasie.
Kolejnym dzieckiem był Santiago Diaz de la Cruz. Ostra białaczka szpikowa była wyrokiem śmierci. Dziecko za nim podana zostanie mu chemia musiało zostać sztucznie wzmocnione. Napompowane glukozą, odpowiednią dietą i kilkoma tabletkami połykanymi dwa raz dziennie wtedy może dożyje otrzymania szpiku a może nie. To, co jednak go dziwiło to zachowanie ojca, którym mógłby śmiało być jego dziadkiem.
Felipe Diaz nie przejął się specjalnie śmiertelną chorobą syna wręcz Julian odniósł wrażenie, że nawet wolałby widzieć chłopca martwego niżeli żywego. Brunet zastanawiał się nawet nad tym jakby staruszek zareagował gdyby dowiedział się, iż człowiek, który leczy jego dziecko zabił jego córkę. Uśmiechnął się pod nosem wyobrażając sobie szok na jego twarzy.
Wstał i przeciągnął się sięgając po telefon, aby sprawdzić godzinę. Na widok zdjęcia ustawionego, jako tapetę parsknął śmiechem. Zdjęcie zrobili podczas ich wspólnych świąt. Oboje roześmiani, rozluźnieni, ale przede wszystkim szczęśliwi. Robili zdjęcia z naprawdę głupimi minami a Ingrid oczywiście musiała jedno z nich ustawić, jako tapeta siebie przy siedzącą przy choince. Mimo iż od świąt minęło trochę czasu Julian jakoś nie zmienił tej tapety. Podobała mu się, mimo iż ukazywała jak wielkie ego ma Ingrid, (bo kto ustawia na tapetę w telefonie swoje zdjęcie? i to nie swoim) Tylko Ingrid, ale jej mógł to wybaczyć właściwie mógł jej wybaczyć wszystko i to zaczynało go poważnie niepokoić.
Przywiązał się do niej. Przywykł do jej obecności w mieszkaniu, kiedy wraca po pracy, do ich wspólnych posiłków, spania w jednym łóżku, wspólnego oglądania filmów, na których Ingrid zasypia albo całuje go tak, że zapomina o całym bożym świecie albo wspólne poranki, kiedy budzi się przed nią i po prostu się na nią gapi jak jakiś zakochany szczyl. To zaczynało go przerażać. Julian nie przywiązywał się do ludzi, nie okazywał im uczuć, trzymał ich na dystans a do Ingrid zaczął żywić uczucia niebezpiecznie podobne do miłości. Julian się nie zakochiwał. Miłość jej słabością, na którą nie mógł sobie pozwolić. Z zadumy wyrwał go dźwięk telefonu stojącego na biurku. Chwycił za słuchawkę przyciskając ją sobie do ucha.
— Słucham — powiedział chłodno — Dobrze już schodzę. Praca tego potrzebował teraz. Pracy o uczucia względem Ingrid będzie martwił się później nie teraz, kiedy od jego decyzji zależało ludzkie życie.
Informacja, którą przekazała mu Dolores podniosła jego tętno, sprawiła, że zaczął wydawać polecenia poczuł się jak przysłowiowa ryba w wodzie niemal natychmiast sięgając w tym zamieszaniu po telefon.
Wiadomości takie jak te były cudem. Nowe Serce dla małego chłopczyka było cudem, więc nic dziwnego że Julian chciał przy tym być, nie mógł oczywiście uczestniczyć w operacji ale mógł zawiadomić rodzinę patrzeć jak ten maluch dostaje szansę na nowe życia.
—Doktorze Vasquez — usłyszał w słuchawce jej drżący głos, — o co chodzi?
— Mam serce dla twojego syna — powiedział uznając, iż nie ma najmniejszego sensu owijać w bawełnę i usiadła. — Właśnie wyjeżdżamy karetką — powiedział wskakując do kabiny — będziemy za kilka minut, sądzę, że torbę masz już spakowaną.
— Macie dla niego serce.
— Tak, mamy. Tak jak obiecałem. — odparł przypominając sobie obietnicę, którą złożył w grudniu.
Leonor spojrzała na podnoszącego się z podłogi byłego męża, Arianę i brata, który wrócił po latach na łono rodziny. Nie była wstanie pohamować łez, które cisnęły się do oczu, jak przez mgłę słyszała dźwięk odkładanej słuchawki a z zadumy wyrwał ją dopiero sygnał karetki.
— Lori, co się dzieje? — Hugo oszołomiony lekko, po raz pierwszy w życiu nierozumiejący, co się dzieje podszedł do niej kładąc jej dłoń na ramieniu.
— Mają dla niego serce — wykrztusiła i rozpłakała się jak dziecko zarzucając ręce na szyje brata. Nagle fakt, iż były mąż pojawił się jak fatamorgana i miała nadzieję, że zniknie nie miało znaczenia. — Dla mojego synka, będzie miał nowe serce — Poklepał ją po ramieniu i wtedy do kawiarni wszedł Julian. Hugo uniósł w górę kciuk na noc doktorek odpowiedział uśmiechem. Dla małego Lorenzo i jego rodziny zaczynał się nowy etap w życiu i nie ukrywał, iż on dołożył do tego kilka peso.
Kilka godzin później Julian obserwował jak nowe serce zaczyna mocno i głośno nić w drobnej klatce piersiowej kilkuletniego chłopca. Zespół transplantologów zamknął ją powoli. Loriego czekało długie i szczęśliwe życie a Julian po raz pierwszy od dawna musiał przemyć twarz wodą aby pozbyć się z oczy łez które pojawiły się ponownie kiedy przytulił do siebie jego mamę. W chwilach takich jak te, kiedy życie dziecka wygrywało nad śmiercią kochał tę robotę całym sercem.
Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 21:38:41 22-05-16, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
BlackFalcon Arcymistrz
Dołączył: 08 Lip 2007 Posty: 23531 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 13:52:28 23-05-16 Temat postu: |
|
|
T2 CAPITULO 28
COSME/ETHAN/DOMINIC/OJCIEC JUAN
Przebudzenie wyglądało tak samo, jak każde inne. Dni, może miesiące, a nawet lata zlewały mu się w jedno, jak ciągnąca się maź. Wielokrotnie zastanawiał się, czy warto, czy to wszystko ma sens, ale potem przypominał sobie twarz przyjaciela i odsuwał w głębię umysłu czarne myśli. Przecież obiecał. Przysiągł, że zaczeka. Że wytrwa. Jak więc miałby zawieść tego, który ryzykował dla niego tak wiele? Jak miałby zawieźć Dominica Benavídeza?
Wciąż tym samym, powolnym ruchem – nigdzie się przecież nie spieszył – wsadził łyżkę w to, co miało być jego śniadaniem i konsumował w tempie, jakie przyprawiłoby o zawał serca każdego żyjącego w pośpiechu człowieka. Jeden kęs na dobrych dwadzieścia, a może i nawet więcej sekund. Wkładał pokarm do ust, przeżuwał, połykał, potem znowu wkładał...
Ten rytuał, ta powolność pomagała mu przetrwać. Była czymś stałym, tak samo, jak fakt, że w pewne dni tygodnia otrzymywał paczki pod drzwi. Domyślał się, kto za nimi stoi, kto mu je wysyła, otwierał je wpierw z radością – oznaczały przecież prowiant – a potem ze znużeniem. Fasolka i inne konserwy przejadły mu się już dawno temu. Zabroniono mu wyjść poza teren chatki, nie wolno mu było polować, zresztą nie miałby na co – tu, w środku bezkresu pustki, w jakiej się znajdował.
Tyle, że pewnego razu przesyłki przestały nadchodzić. Tak po prostu, bez żadnego ostrzeżenia. Nie miał pojęcia, czy oznaczało to, że dostawca został złapany – i niewątpliwie zginął – czy raczej Dominic postanowił odpuścić. Bardziej prawdopodobna była ta pierwsza możliwość, gdyż [link widoczny dla zalogowanych] zdawał sobie sprawę, że Benavídez nie odpuszcza. Nigdy.
Zwłaszcza, jeżeli chodzi o jednego z jego najbliższych przyjaciół.
Ethan Crespo tak cudownego humoru nie miał od dawna. Co prawda znał już wszystkie szczegóły akcji, o jakiej wykonanie prosił w tak znaczący sposób jego brat, ale dziś czuł, że wszystko się uda, że mimo kompletnego braku umiejętności potrzebnych do przekroczenia granicy razem z tamtym człowiekiem jego misja zakończy się pełnym sukcesem. Dzisiejszego ranka obudził się z jakimś dziwnym światłem w duszy, jakby sam Bóg zdecydował się mu pomóc i wesprzeć swoją mocą. Każdym nerwem czuł, że wydarzy się coś dobrego, co na zawsze odmieni jego życie.
I fakt, że robił zakupy dla Cosme po raz ostatni przed opuszczeniem Valle de Sombras, nie zepsuł jego dobrego nastroju. Wrzucał właśnie ostatniego grzybka do reklamówki i miał zamiar zapłacić, kiedy ktoś złapał go za ramię. Blondyn odruchowo obrócił się gwałtownie, przeklinając samego siebie w duchu zaraz potem. Czego miałby się bać tutaj, w miasteczku, gdzie przyjęto go nad wyraz ciepło i więcej, dano nawet dach nad głową?
- Dobrze, że cię znalazłam! – wydyszała pielęgniarka z jedynego szpitala w Dolinie Cieni, ściskając ramię syna Orsona tak mocno, że praktycznie na sekundę zatrzymała mu w nim dopływ krwi. – Mały Lori, on...- przełknęła ślinę, nie będąc w stanie mówić nic więcej.
- Lori co?! – Serce niebieskookiego stanęło na moment, dopiero po dłuższej chwili podejmując nerwową, nierówną pracę. Ethan zamrugał oczami, próbując zastopować nagle nabiegłe łzy i ledwo łapiąc oddech – ścisk w klatce piersiowej skutecznie odebrał mu powietrze – dokończył wypowiedź. – Co mu się stało?
- Jest w szpitalu, miał operację – odpowiedziała Dolores, zauważając w tym samym momencie, jakie wrażenie wywarła na młodzieńcu ta wiadomość. – Boże, przepraszam, mnie chciałam cię przerazić! Nic mu nie jest, po prostu Julian znalazł dawcę. Przeszczep serca właśnie się skończył, chłopiec czuje się dobrze i...
To wystarczało. Crespo nie czekał, aż dowie się szczegółów od ukochanej Cosme, chciał być tam, na miejscu, przy Lorim, jego bracie, przy Leonor. Przy nich wszystkich, przy tych, którzy z dnia na dzień stawali mu się coraz bardziej bliscy. Wiedział oczywiście, że nigdy nie zapomni Lydii i swojego nienarodzonego potomka, ale nie mógł nic poradzić na to, że przy córce Camila czuje się dobrze, bezpiecznie, że chce spędzać z nią i jej dziećmi jak najwięcej czasu. Że być może gdzieś tam w środku zaczyna marzyć o nowym życiu, o nowej miłości.
Nogi same niosły go do szpitala, nie zauważał niczego i nikogo po drodze, był jak wiatr, który przemyka i którego nie sposób zauważyć, dostrzec. Muska tylko twoją twarz i za kilka sekund znajduje się już zupełnie gdzie indziej, w innym miejscu, a ty zostajesz jedynie ze wspomnieniem jego tchnienia.
Niebieskooki blondyn praktycznie wyrwał drzwi budynku z zawiasów, kiedy wpadł jak burza do środka i gwałtownie rozejrzał się wokoło w poszukiwaniu informacji, gdzie też znajduje się mały pacjent i w ogóle sala pooperacyjna, czy jak to się tam nazywało w przypadku dzieci. Pewności nie miał, bo przecież odebrano mu szansę na wychowanie własnego syna, czy córki.
Kiedy w końcu znalazł drogę, minęło kilka dobrych minut, przepełnionych lękiem i tęsknotą. Tak bardzo pragnął wziąć małego w ramiona, przytulić i powiedzieć, że teraz już wszystko będzie dobrze. Że Lori już nigdy nie będzie miał żadnych dolegliwości, że nareszcie może się bawić tak, jak chce i jak długo zechce i...
Hm...Przez ułamek sekundy Ethan zobaczył w myślach siebie, owszem, tulącego, ale Leonor, a nie Loriego. W geście wsparcia, rzecz jasna. Takiego jakby...relaksu po wszystkim złym, co przeżywała, po stresach i niepokojach związanych z chorobą i operacją jej syna.
Nie zastanawiając się dłużej nad dziwnym obrazem w głowie dopadł korytarza, w którym znajdowała się sala, gdzie leżał Lori i wyhamował tuż przy wejściu, nie chcąc wystraszyć ani chłopca, ani jego matki. Przygładził ręką włosy, w tym bowiem momencie jego fryzura przypominał kogoś na kształt niejakiego Einsteina, wciągnął kilkakrotnie powietrze do płuc i otworzył drzwi.
I zatrzymał się jak wmurowany, widząc, że nad siedzącą przy łóżku syna Leonor pochyla się mężczyzna ubrany w lekarski fartuch, wyraźnie coś jej tłumacząc i pokazując trzymany w dłoni przedmiot. Crespo nie był w stu procentach pewien, gdyż nazwisko lekarza na plakietce mignęło mu tylko przez ułamek sekundy, ale brzmiało podobnie jak Sotomayor. Sergio Sotomayor, żeby być dokładnym.
- Hugo jest idiotą! – nieznajomy podniósł głos, kompletnie nie zauważając stojącego w drzwiach Ethana. Ściszył go zaraz potem, orientując się, że obok śpi przecież Lori. – A ty znowu się w coś pakujesz. Ten blondasek jest przestępcą, widziałaś przecież fotki.
- Ja...nie mogę uwierzyć...To jakaś pomyłka – szepnęła Leonor, wpatrując się w to, co podtykał jej pod oczy były mąż.
- Pomyłka! – parsknął Sergio. – Pomyłka! W takim razie co to jest, do cholery?!
- Nie wiem...nie rozumiem...- pokręciła głową matka dwóch synów.
- Leonor? O co chodzi? – Crespo odzyskał głos, będąc tak samo zdezorientowanym, jak kobieta i podszedł nieco bliżej, ścigany złym spojrzeniem lekarza.
- On...doktor Sotomayor...- przełknęła łzy, nie będąc w stanie nazwać Sergio „mężem”. - ...twierdzi, że...zresztą sam zobacz. Dostałam to dziś rano, po prostu leżało w kawiarni ojca, nie mam pojęcia, kto to przyniósł. Otworzyłam przed chwilą, czekając, aż Lori się obudził, doktor wszedł, zobaczył i....
Ethan delikatnie wyjął z drżącej ręki córki Camila to, co przed momentem dzierżył jej były mąż i spojrzał wnikliwie. Cóż takiego mogło spowodować tak dramatyczną reakcję lekarza? I kim w ogóle był doktor Sotomayor, że miał prawie zwracać się do Leonor po imieniu?
Zdjęcie. Jedno, jedyne zdjęcie. Jego, Ethana Crespo. Stojącego tuż obok innego, rosłego człowieka. Oboje zgodnie, radośnie objęci, pozujący do pamiątki, która zdawała się praktycznie rodzinna. Tuż obok nich, nieco poniżej, siedząca u ich stóp, równie szczęśliwa kobieta. W wyraźnej ciąży.
Mitchell Zuluaga, jego córka Lydia i ten, który od paru miesięcy zamieszkiwał w El Miedo.
- To nieprawda...- wykrztusił zdruzgotany blondyn. – Ja nigdy go nie poznałem...A Lydia...dowiedziałem się już po jej śmierci, że spodziewała się dziecka. Nie miałem pojęcia, ja...Wierzysz mi, Leonor, prawda? Wierzysz mi?!
Spojrzał na nią, czując, jak ogromny ciężar zgniata mu serce. Przecież to wszystko bzdura, kompletny idiotyzm, miasteczko zna prawdę, jego mieszkańcy widzieli, jak płakał, jak szlochał, jak...
- Nie wiem...- ciche słowa matki Jaimego przerwały milczenie i były jak sztylet wbity w serce Ethana. – Nie wiem. Zupełnie nie wiem, co o tym myśleć. Co...o tobie myśleć. W końcu przybyłeś tak nagle...A twoja historia, ona jest...
- Leonor, na Boga! – Crespo czuł, że po policzkach ciekną mu łzy. – Ktoś próbuje nas zniszczyć, a ty...
- Nas? – nareszcie spojrzała mu w oczy. – Nigdy nie było „nas”. Nic ci nie obiecywałam, Ethan. To była tylko przyjaźń i...sądzę, że właśnie umarła.
- Ale...daj mi szansę to wyjaśnić, dowiem się, kto i...
- Niczego się nie dowiesz. A przynajmniej mnie to nie obchodzi. Nie pójdę z tym na policję, bo mam dosyć afer w moim życiu. Hugo i to, gdzie pracuje...Cała ta sprawa...Lori, Jaime...Po prostu...po prostu odejdź z mojego życia, dobrze? – Ostatnie słowa wypowiedziała niemal błagalnie.
Kiedy tu szedł, tak bardzo chciał się przytulić. Być może po raz ostatni, bo przecież – mimo dobrych przeczuć – nie wiedział, czy nie zginie gdzieś daleko stąd, na pustyni. Tak bardzo chciał ją zobaczyć. A teraz dowiedział się, że ma zniknąć, że musi zerwać tą...znajomość, że właśnie stracił to, na czym zaczynało mu coraz bardziej zależeć.
Jedno kłamstwo. Cicha podłość kogoś, kto chciał zadać mu ostateczny cios. Odebrać coś, co dawało mu nadzieję na powrót, prawdziwy powrót do życia. Dominic? Nie, raczej nie. Nie zrobiłby czegoś takiego swojemu bratu, przynajmniej nie teraz, kiedy potrzebował jego pomocy. A więc kto?
Tego Ethan nie wiedział. Rozdarty pomiędzy pragnieniem odszukania potwora, który wysłał fotografię Leonor, a koniecznością wykonania misji zleconej przez Benavídeza i uratowania ojca, opuścił szpital z pękniętym po raz drugi sercem.
Niektórych ran nie da się naprawić.
Cosme Zuluaga otrzymał inną fotkę. Na niej również widniał Ethan, tyle, że nie w towarzystwie swojej niedoszłej żony. Na zdjęciu, które przerażony tym, co właśnie odkrył i całkowicie zdruzgotany Zuluaga miał w rękach, można było dostrzec owszem, blondyna oraz ponownie El Diablo, siedzących przy stole i omawiających szczegóły jakiejś – zapewne – akcji zbrojnej. Wokoło nich znajdowali się ochroniarze Mitchella, uzbrojeni po zęby i nieufnie spoglądający na niebieskookiego. Widać było, iż fotografia została zrobiona bardzo amatorskim sprzętem i na szybko, jakby ktoś dokumentujący ten moment bał się o własne życie, o fakt, że zaraz zostanie odkryta jego obecność w tamtym pomieszczeniu.
I te pieniądze, tak mnóstwo pieniędzy, które również znajdowały się w kopercie przeznaczonej dla właściciela El Miedo...Czy były pieniędzmi pochodzącymi z tejże właśnie akcji, Zuluaga nie wiedział, ale było to bardzo możliwe.
Cosme chwycił się za serce, oddychając coraz ciężej. Wiedział, że nie powinien się ani przemęczać, ani denerwować, bo to może przyspieszyć to, co ma niedługo nadejść, ale nie mógł nic na to poradzić. Zaczął traktować Ethana jak syna, którego nigdy nie miał, a teraz spotkał go tak straszliwy zawód! Crespo od początku był człowiekiem Mitchella, a cała ta historia, jak to El Diablo go skrzywdził, była tylko zręcznie splecioną bajeczką, żeby wkraść się w łaski młodszego Zuluagi. Tylko po co? Żeby odebrać mu zamek? Czy po to, by się ostatecznie zemścić za wsadzenie ojca Cosme do więzienia, wiele lat temu?
Raz, dwa, trzy, cztery. Raz, dwa, trzy, cztery. Kroki księdza po kościele przybliżały się i oddalały od jednego z kątów budowli. Kilka razy znajdował się tak blisko, że ukryty za załomem mężczyzna z pistoletem mógłby wykonać już teraz, od razu, swoje zadanie. Nie nadszedł jednak jeszcze czas, msza niedawno się skończyła, a duchowny poruszał się zbyt szybko, by zabójca mógł trafić tam, gdzie chciał, bez pudła. W międzyczasie, oczekując, aż ksiądz znajdzie się we właściwym miejscu – bo przecież kiedyś musiał, skoro sprzątał po nabożeństwie – sprawdził tłumik na broni. Siedział perfekcyjnie, nie będzie najmniejszego hałasu. Zbrodnia dokona się cicho i bez śladów.
Rękawiczki były dopasowane równie idealnie do jego dłoni. Nie pozostaną żadne odciski palców, kiedy pistolet odnajdzie się tuż przy stygnących zwłokach, na podłodze. Zarechotał cicho, kiedy uświadomił sobie, jak w efekcie będzie wyglądać powierzone mu zlecenie. Ot, ojciec Juan miał dosyć męczącej posługi Bogu i popełnił samobójstwo. Morderca musi pamiętać jedynie, by tuż po wszystkim ułożyć palce duchownego tak, by trzymały broń. I oczywiście nie zapomnieć o właściwym kącie, łatwo jest bowiem ustalić, że strzał padł z innej ręki, niż ta księdza – o ile ma się właściwy sprzęt i trochę rozumu pod czaszką. Na szczęście Valle de Sombras było na tyle zacofane, że mieszkający tu ludzie na pewno pomyślą o odebraniu sobie życia i nikomu nie przyjdzie do głowy badać kątu lotu pocisku.
Wymierzył cicho, gdy Juan stanął dokładnie tam, gdzie stać powinien, gdzie miała zabrać go śmierć. Kościół był pusty, nikt nie będzie świadkiem nagłego zejścia duchownego. Jakikolwiek człowiek zepsułby całą misję, zabójca nie zamierzał zabijać nikogo więcej, to zniweczyłoby całe założenie fikcyjnego samobójstwa. Za kilka sekund padnie strzał.
Padło, owszem, ale co innego. Siarczyste przekleństwo, wydarte z ust niedoszłego mordercy, gdy otworzyły się wrota sanktuarium i do środka wszedł brat Ethana Crespo.
- Ojcze, pobłogosław mnie – rzekł cicho Dominic, zwracając się do księdza.
- To dziś? – odparł Juan, odwracając się w kierunku przybysza.
- Tak – odpowiedział wciąż w tym samym tonie Benavídez. – To się musi powieść. Jeżeli Desmond straci życie, do końca swojego nigdy sobie tego nie wybaczę.
- Będzie dobrze, synu. – Byłby spowiednik El Diablo podszedł bliżej i położył dłoń na ramieniu bruneta. – Uratujesz przyjaciela. A właściwie Ethan to zrobi – westchnął ciężko duchowny. – Gdyby tylko wiedział, jaka jest prawda...
- To co? Patrzyłby na mnie inaczej? Zaufałby mi? Nie, ojcze. – Dominic pokręcił głową. – Żadnego zdradzania tajemnic. Sullivan przedostanie się przez granicę, znajdzie w Stanach i tam będzie bezpieczny.
- Myślisz, że go nie dosięgną? Chłopcze, przecież oni...
- Mają władzę, potęgę, wiem. Ale Ethan da sobie radę. Potem wróci tutaj i znajdzie się pod moją ochroną. A ja opowiem mu o jego matce.
- Zamierzasz powiedzieć mu całą prawdę?
- Tak, ojcze. Całą prawdę.
- Sądzę, że najpierw on powinien ci ją powiedzieć! – rozległ się nagle głos za plecami Benavídeza, który drgnął, zaskoczony. – Nie wiem, co wiesz o matce tego typka, nie mam pojęcia, co chcesz mu powiedzieć, ale wiem jedno – Ethan Crespo nie jest wart złamanego grosza!
- Słucham? – szczerze zdumiał się Dominic, odetchnąwszy w myślach z ulgą. Wyglądało na to, że Cosme słyszał tylko ostatnią część rozmowy, nic o ludziach, z którymi zadarł Desmond Sullivan.
- Sam zobacz! Dostałem to dziś rano, ktoś podrzucił to do mojej skrzynki pocztowej. Uznałem, że powinieneś o tym wiedzieć, skoro to twój brat. O ile oczywiście to wszystko to nie jakaś wielka mistyfikacja, rzecz jasna. Z tym bandytą nigdy nic nie wiadomo.
Zuluaga, wyraźnie wściekły, rzucił zdjęcie i pieniądze na kościelną ławkę. Brunet podniósł fotografię, przyjrzał się jej przez sekundę, wyraźnie zszokowany.
- Co to ma być? Mój brat nigdy nie widział na oczy El Diablo, a już tym bardziej nigdy z nim nie rozmawiał!
- A El Gato jest zielonkawy! Widać ciebie też oszukał, ten pomiot szatana!
- El Gato pomiotem szatana? – skrzywił się Benavídez, dobrze wiedząc, o kogo tak naprawdę chodzi właścicielowi El Miedo. To, co zobaczył i co usłyszał, zirytowało go jednak na tyle mocno, że nie odmówił sobie tej drobnej złośliwości.
- Mówię o Crespo!
- Ależ wiem – odrzekł spokojnie Dominic, chociaż w środku wręcz się gotował. – Słuchaj, Zuluaga. – Podszedł już całkiem blisko i spojrzał Cosme prosto w oczy. – Nie wiem, skąd masz tą idiotyczną fotografię, ale zapewniam cię, że Ethan nigdy nie spotkał twojego ojca. A wszystko, co powiedział ci o swojej historii, jest prawdą. Jeśli jeszcze raz rzucisz jakiekolwiek kalumnie na mojego brata, będziesz miał okazję zapytać Mitchella osobiście, jak było naprawdę. Zrozumiałeś?
- Jesteście tacy sami – dwójka przestępców! – rzucił Cosme, po czym wściekły opuścił kościół.
- Na rany Chrystusa, co tu się dzieje? – westchnął chwilę potem Benavídez. – Co to za zdjęcie? Przecież on nigdy...
- Jesteś pewien? – Juan zmrużył oczy i przyjrzał się twarzy Dominica. – Ty sam masz swoje tajemnice.
- Oczywiście – odpowiedział brunet, nadal nie potrafiąc opanować gniewu. Boże, najchętniej by coś rozwalił! – Zaczynam się zastawiać, czy Ethan powinien tutaj w ogóle wracać.
- Nie martw się braciszku, nie zamierzam – odrzekł cichutko niebieskooki, który właśnie przekroczył bramy kościoła. – Przyszedłem się pomodlić, ale cieszę się, że cię tu zastałem. Będę mógł się pożegnać. Zrobię to, o co mnie prosiłeś, a potem wyjadę.
- Wiesz już, dokąd? – spytał Benavídez, próbując ukryć wrażenie, jakie wywarła na nim mina brata i to, co Ethan miał w oczach.
- Wiem. Do miejsca, w którym nikt nie będzie się mógł ze mną skontaktować. Ja...chcę być sam.
- Rozumiem. Jeżeli potrzebujesz gotówki...
- Nie. Tam, gdzie pojadę...Zresztą nieważne. Możemy już wyruszać, prawda? Ratować twojego przyjaciela? Wiem, że ojciec Juan wie o wszystkim, dlatego mówię tak swobodnie, a nikogo poza nami tutaj nie ma.
Istotnie, nie było, morderca na zlecenie opuścił kościół kilka minut przed aferą z Zuluagą.
- Owszem. Pamiętasz to, co ci powiedziałem?
- Jasne. Chodźmy. Czas na zawsze pożegnać Valle de Sombras. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5853 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 16:57:28 23-05-16 Temat postu: |
|
|
T2 CAPITULO 29
ARIANA/SERGIO/HUGO/CONRADO
Ariana była roztrzęsiona i skołowana; blada jak ściana, nieco zbyt gwałtownymi ruchami przemywała rany doktora Sotomayora, który krzywił się, za każdym razem i sykał z bólu, ale nie uskarżał się – zupełnie jakby wiedział, że na to zasługuje.
Z kawy, na którą go zaprosiła nici. Dziewczyna skarciła się w duchu za słowo "randka", które przyszło jej na myśl. W obecnych okolicznościach było ono bardzo nie na miejscu. Nie potrafiła nawet cieszyć się z dobrych wieści przyniesionych przez Juliana, a mianowicie o nowym sercu dla Lorenza. Była zła – w końcu przez ten czas, kiedy była w Valle de Sombras, zdążyła zaprzyjaźnić się z Leonor, która opowiedziała jej co nieco o swoim byłym mężu. Ponadto sam fakt jak zareagował Hugo na widok byłego szwagra świadczył, że doktor Sergio Sotomayor nie był miłym facetem, oględnie mówiąc.
Panna Santiago była jednak dobrze wychowana, więc zaoferowała, że doprowadzi mężczyznę, kiedy Hugo i jego siostra pojechali do szpitala. Na widok szybko nabrzmiewającego sińca pod okiem Sergia, rozciętego łuku brwiowego odczuła dziwną satysfakcję.
– Jestem lekarzem, sam dałbym radę – zauważył Sergio, chcąc przerwać tę niezręczną ciszę i wiercąc się na krześle przy jednym ze stolików w kawiarni, bo ból był nie do zniesienia.
– Lekarzem, też mi coś! – prychnęła Ariana pod nosem, bez zbędnych ceregieli przemywając ranę wodą utlenioną, przez co Sotomayor syknął z bólu. – Tylko fizjoterapeutą.
– LEKARZEM fizjoterapeutą – poprawił ją brunet, sam nie wiedząc czy zachowanie dziewczyny bardziej go bawi czy smuci. – Rozumiem, że jesteś z nimi blisko. Z Angaranami.
– Jestem. – Lakoniczna odpowiedź musiała mu wystarczyć. Ariana nie miała zamiaru wdawać się w zbędne dyskusje.
– Ja nigdy nie potrafiłem się dogadać z Hugiem. Jakoś za sobą nie przepadaliśmy. Nic dziwnego, że tak zareagował.
– Też bym tak zareagowała, gdybym była na jego miejscu. Po tym, co zrobiłeś jego siostrze...
¬ Sergio uniósł brwi ze zdziwienia, ale za chwilę tego pożałował. Jego twarz nadal boleśnie odczuwała spotkanie z pięściami Huga.
– Nie będę zaprzeczał, że to wszystko źle się potoczyło między nami...
– Jeśli tak chcesz nazwać zostawienie ciężarnej żony i pięcioletniego syna, to wybacz, ale chyba wcale cię nie znam. A wydawało mi się, że jesteś porządnym człowiekiem.
– Bo jestem. – Sergio spojrzał na Arianę wzrokiem zbolałego szczeniaka, a ona szybko odwróciła wzrok. Nie z nią te numery; nie weźmie jej na ładne oczy. – Myślisz, że chciałem, żeby tak to się skończyło? Myślisz, że chciałem, żeby mój syn dorastał beze mnie? Do Leonor nie docierały żadne argumenty, nie chciała, żebym się z nim widywał, nawet kiedy groziłem jej sądem. I tak nie byłbym zdolny wytoczyć przeciwko niej proces. Myśl o mnie co chcesz, ale kochałem ją i nie chciałem, żeby przeze mnie cierpiała. W końcu przestałem się starać i wyjechałem do stolicy, żeby zdobyć porządny zawód. I nie mieliśmy od tamtego czasu kontaktu, ale bynajmniej nie dlatego, że nie próbowałem się z nimi skontaktować. Zmienili adres, przeprowadzili się z Monterrey do innego miasta i słuch po nich zaginął.
Ariana w ciszy dokończyła przemywanie ran Sergia.
– Synowie – odezwała się w końcu, nalepiając mały plasterek na łuk brwiowy lekarza.
– Słucham?
– Powiedziałeś: "mój syn". Zapominasz, że Lori się wtedy jeszcze nie urodził i musiał dorastać bez ojca.
– Nie zapomniałem – odparł Sergio i nagle posmutniał jeszcze bardziej. – Lorenzo nie jest moim synem. – Apteczka, którą Ariana trzymała w rękach upadła z trzaskiem na posadzkę. – Sądząc po twojej reakcji nic na ten temat nie wiedziałaś.
– Ale... Nie rozumiem... Jak to?
– To było krótko po śmierci jej matki. Leonor bardzo to przeżyła, podobnie zresztą jak Camilo i Hugo. Camilo wpadł w alkoholizm, ale Hugo musiał się dzielnie trzymać dla dobra rodziny. Jak pewnie wiesz, zrezygnował ze studiów, żeby pomóc rodzinie. Norrie natomiast zupełnie się zatraciła. Wpadła w naprawdę głęboką depresję. Bywały dni, kiedy w ogóle nie wychodziła z pokoju, głodziła się i nic nie mogło poprawić jej humoru. Udało mi się ją w końcu przekonać, żeby wyszła do ludzi, ale jak się później okazało, to był duży błąd. Zaczęła się obracać w towarzystwie, które nie cieszyło sie zbyt dobrą renomą, trochę eksperymentowała z narkotykami....
– Narkotyki? Leonor? To niemożliwe! – Ariana z trudem mogła uwierzyć w słowa lekarza. Nie widziała jednak powodu, dla którego miałby ją okłamywać. Chęć odzyskania jej zaufania nie wydawała się dostatecznie dobrym wytłumaczeniem.
– Jakiś czas później zaszła w ciążę – kontynuował Sergio i widać było, że daje upust od lat skrywanym emocjom, ale zdawał się też ruszyć dalej. – Oczywiście byłem wściekły, ale dla dobra naszego małżeństwa byłem gotów uznać dziecko za własne. Chciałem tylko, żeby Leonor wyzdrowiała i żeby nasza rodzina mogła znów być razem jak dawniej, ale za bardzo się przywiązała do tamtego faceta. Nie wiem, czy chodziło jej tylko o narkotyki czy może rzeczywiście go kochała. Ja miałem tego dosyć, więc zażądałem rozwodu i odszedłem. Chciałem wziąć Jaime ze sobą, ale się nie zgodziła. W tym czasie wróciła już nieco do siebie; zrozumiała, że nie może kontynuować takiego stylu życia skoro jest w ciąży. Tak więc wzięliśmy rozwód, sąd orzekł na jej korzyść, więc dostała wyłączność opieki nad Jaime. No i nie widzieliśmy się nigdy więcej aż do teraz, kiedy przyjechałem do Valle de Sombras. I tyle. To nasza historia.
Panna Santiago przypatrywała się długo lekarzowi, nie wiedząc co o tym myśleć. Wizja Leonor Angarano z jego opowieści zupełnie nie pokrywała się z tą Norrie, jaką znała, która świata nie widziała poza swoimi synami. Rozmowa o Jaime coś jej przypomniała. Nie wiedziała jednak czy może o tym wspominać w obecności Sergia.
– Powinnam odebrać Jaime ze szkoły. Leonor miała to zrobić, ale...
– Jasne, nie przejmuj się. Ze mną już w porządku. Dziękuję za połatanie mnie. – Miał już zbierać się do wyjścia, kiedy postanowił o coś zapytać. – Czy on...? Czy Jaime...?
– To świetny chłopiec. Naprawdę bystry i wrażliwy. No i świetnie gra w piłkę.
– To dobrze. Cieszę się.
– Wiesz... Jeszcze nie jest za późno na odbudowanie relacji. – Nie wiedziała, co ją podkusiło, by to powiedzieć, ale po prostu uznała, że musi. – Powinieneś porozmawiać z Leonor na spokojnie.
– Tak. Chyba tak zrobię.
Pożegnał się machnięciem ręki i wyszedł z kawiarni, kierując się do miejscowej kliniki. I tak miał zamiar ją odwiedzić, by załatwić kilka spraw. Co prawda, gdy mu to zaproponowano, był nieco sceptyczny, ale teraz wyglądało na to, że ma powód, by zostać w miasteczku i przyjąć posadę na pół etatu.
Pielęgniarka uprzejmie wręczyła mu kitel lekarski z jego imieniem, a on podziękował jej szerokim uśmiechem, choć wydawało mu się to nieco dziwne – zupełnie jakby już wiedzieli, że zdecydował się przyjąć ofertę ordynatora. Wyglądało jednak na to, że będzie tutaj spędzać coraz więcej czasu jako że pojawił się pomysł przeniesienia Oscara Fuentesa do Valle de Sombras, spodziewając się rychłego powrotu do zdrowia.
Miał zamiar sprawdzić stan zdrowia Lorenza i pomówić z Leonor zanim uda się do ordynatora i przypieczętuje wszystkie sprawy. Miała to być uprzejma rozmowa, ale kiedy zobaczył zdjęcie mężczyzny, z którym ostatnio spędzała dużo czasu, a który był powiązany z największym zbrodniarzem ostatnich dekad, nie wytrzymał i musiał jej wygarnąć, co o tym myśli.
– Widzę, że znów wracasz do starych nawyków. A myślałby kto, że jeden oprych ci wystarczy.
– Przestań, nie będziemy teraz o tym rozmawiać.
– A kiedy jak nie teraz? – Sergio starał się mówić cicho, zważywszy na śpiącego Lorenza, ale było to niezmiernie trudne jako że gniew buzował mu w żyłach. – Nie pozwolę, żebyś znów mnie odcięła. Nie obchodzi mnie, z kim się spotykasz, ale nie chcę, żeby mój syn przebywał w towarzystwie zbrodniarza!
– Ethan nie może być żadnym zbrodniarzem. Co prawda, Hugo mnie ostrzegał, bym na niego uważała, ale...
– Hugo jest idiotą! A ty znowu się w coś pakujesz...
Kłótnię przerwało pojawienie się Ethana, który próbował się tłumaczyć, ale Leonor była zbyt roztrzęsiona pojawieniem się byłego męża i zdjęciami, które ktoś zostawił dla niej w kawiarni, by go słuchać. Crespo odszedł załamany, ale zaraz po nim do pomieszczenia wpadł rozsierdzony Hugo.
– Co ty tutaj robisz? Aż taki z ciebie masochista? Zaraz ci wyrównam buźkę z drugiej strony...
– Chciałem tylko porozmawiać – tłumaczył się Sergio, ale Hugo nie miał zamiaru tego słuchać. Ruszył w kierunku Sotomayora i pewnie by go uderzył gdyby nie pojawienie się doktora Vasqueza.
– Hugo! – zagrzmiał Julian, na co wszyscy zebrani spojrzeli na niego z lekkim niepokojem. – Chcę wam wszystkim przypomnieć, że to jest szpital, a nie bar, do i z którego można sobie wchodzić i wychodzić, kiedy tylko się chce. Tutaj leżą chorzy i potrzebują spokoju. A Lori już dzisiaj sporo przeszedł, więc bądźcie tak łaskawi i wynoście się stąd zanim zawołam ochronę.
– Tak jest, doktorku. – Hugo stulił potulnie głowę i wyszedł pierwszy, rzucając jeszcze nienawistne spojrzenie w stronę Sergia, który szybko podszedł do wyjścia, a następnie zniknął na końcu korytarza. Leonor natomiast cały czas stała w miejscu, nie wiedząc czy do niej również odnosiło się to polecenie.
– Ty również, Leonor – poinformował ją Julian, a widząc, że kobieta jest na skraju załamania nerwowego, poklepał ją pokrzepiająco po ramieniu i dodał: – Powinnaś odpocząć. To był długi dzień dla nas wszystkich.
Kiedy drzwi do sali szpitalnej się za nimi zamknęły, Hugo doskoczył do Juliana.
– Wybacz za to zamieszanie, po prostu odczułem dziką ochotę, by zamordować Sergia.
– Tak myślałem, że twarz Sotomayora to twoja robota. – Julian oparł się o ladę w recepcji, uzupełniając kartę pacjenta i ziewając szeroko. Był wyczerpany. – Jeśli chcesz znać moje zdanie, od razu widać, że brak ci techniki.
– Bardzo śmieszne. Nagle ci się na żarty zabrało? To nie jest zabawne!
– Z tego, co zdążyłem się zorientować, ten facet to były mąż Leonor, więc chyba ma prawo tutaj przebywać...
– Stracił to prawo, kiedy odszedł siedem lat temu!
– No cóż... Przyzwyczajaj się, bo szwagierek zagości z Dolinie na dłużej... – Julian podał Dolores kartę z uśmiechem. Mimo wszystko to był dobry dzień.
– Co?! O czym ty mówisz?
– Nie wiedziałeś? Ordynator zaproponował mu posadę na pół etatu. Mamy braki w personelu, każda pomoc się przyda. Ostatnio panuje tutaj ruch jak w Paryżu na wsi. A że nie mamy fizjoterapeuty...
– Ty chyba jaja sobie ze mnie robisz. – Hugo przetarł twarz dłonią, nie wiedząc, co o tym sądzić. Wyglądało na to, że cały wszechświat sprzymierzył się przeciwko niemu.
Martwił się też nie tylko o siebie, ale także o siostrę. Jak ona przeżyje powrót Sergia do ich życia? Miał nadzieję, że nie przysporzy on jej więcej cierpienia. Hugo nie miał jednak pojęcia, że Norrie wcale nie była z nim szczera i być może to wcale nie Sergio był czarnym bohaterem w tej historii.
***
Conrado długo nie mógł zasnąć i nie miało to nic wspólnego z tym, że zwykle miał problemy ze snem w nowym miejscu, a dawno nie był w stolicy Meksyku. Hotelowi, w którym się zatrzymał nie brakowało wygód, a jednak Saverin nie był w stanie zmrużyć oka.
Cały czas myślał o propozycji Fabricia i Fernandzie Barosso, który powoli staczał się na dno. To, co wymyślił Felipe Diaz, miało sens i mogło się udać. Pytanie tylko czy Conrado był gotowy na to, by wyjawić całemu światu, że żyje i ma się dobrze? Narażał w ten sposób Huga i jego rodzinę, a tego nie chciał. Musiał najpierw zorganizować im ochronę, a wtedy już nic go nie powstrzyma przed stanięciem w szranki z największym wrogiem.
Wiedział, że jest w stanie pokonać Fernanda. Jego niewątpliwą zaletą był wiek; Fernando jako niespełna siedemdziesięciolatek nie mógł się równać z silnym, przedsiębiorczym trzydziestosiedmioletnim mężczyzną. Poza tym, w przeciwieństwie do Barosso, Conradowi zależało na innych. Był hojny, współczujący i potrafił udzielić pomocy potrzebującym, co też zresztą często czynił, przeznaczając duże sumy na cele charytatywne, co zapewne miał na myśli Fabricio, mówiąc, że zbyt często otwiera swój portfel. Istniała też kwestia wsparcia – Fernando był sam jak palec; nie było przy nim rodziny, z wyjątkiem Dimitria, którego przeszłość była dość szemrana, i Nadii, która nie kochała swojego męża, czego najlepszym dowodem była jej zażyłość z Samborem Mediną. Barosso pójdzie na dno samotnie. Ale doprowadzenie go do bankructwa nie wystarczyło Conrado. Nie chciał jednak o tym mówić Fabriciowi. Jego osobiste porachunki powinny pozostać między nim a Barosso, nikim więcej.
Conrado uśmiechnął się do własnych myśli na wspomnienie Felipe Diaza; nie darzył tego mężczyzny sympatią, ale musiał przyznać, że ich współpraca na pewno będzie owocna. Felipe nie miał jednak zielonego pojęcia, że Saverin nie zamierza dawać się prowadzić za rączkę. Umiał myśleć samodzielnie i to on będzie miał kontrolę nad wszystkim. Ale najlepiej będzie, jeśli Diaz będzie myślał, że to on jest mózgiem operacji i pociąga za sznurki, przynajmniej na razie. Nie należy robić sobie wrogów w sprzymierzeńcach.
Dźwięk wiadomości wyrwał go z rozmyślań. Octavio przysłał mu to, o co go prosił. Conrado podniósł się do pozycji siedzącej i zerknął na wyświetlacz. Wyglądało na to, że poznał plany Fernanda i nie mógł się powstrzymać, by nie parsknąć śmiechem. Barosso nie przestawał go zadziwiać. Jednym z elementów jego kampanii wyborczej najwidoczniej miało być zlikwidowanie ośrodka dla młodzieży, należącego do Ignacia Sancheza.
– Co za głupie posunięcie! – prychnął sam do siebie Saverin, przeglądając dalej informacje podesłane mu przez Octavia.
Był pewien, że pozbycie się miejsca, do którego wszyscy mieszkańcy miasteczka mieli sentyment i którego właściciela wszyscy szanowali nie zjedna Fernandowi wyborców, a wręcz przeciwnie. Barosso był jednak zaślepiony swoją niechęcią do Sancheza, a Conrado postanowił na tym skorzystać. Znał historię tych dwóch mężczyzn, wiedział wszystko o córce Ignacia, która wychowywała się z dala od biologicznego ojca przez intrygi Barosso, który pozwolił jej wierzyć, że to on jest jej ojcem. Historia rodem z telenoweli, ale to nieważne – Conrado zamierzał wycisnął z tego jak najwięcej.
Jego komórka zawibrowała na nocnym stoliku; spojrzał na wyświetlacz i zobaczył zdjęcie Evy. Odebrał szybko i nadal wpatrując się w materiały od Octavia, zapytał z entuzjazmem w głosie:
– Chciałabyś zostać pierwszą damą Valle de Sombras? |
|
Powrót do góry |
|
|
CamilaDarien Wstawiony
Dołączył: 15 Lut 2011 Posty: 4094 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Cieszyn Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 23:21:56 23-05-16 Temat postu: |
|
|
T2 CAPITULO 30
NADIA/DIMITRIO
Zapięła pasy bezpieczeństwa, odpaliła silnik i wrzuciła wsteczny bieg, by wyjechać z parkingu. Po chwili była już w drodze do Monterrey. Do miasta, w którym dzisiaj miało się wszystko rozstrzygnąć, bowiem po długim czasie oczekiwania kobieta miała wreszcie poznać wyniki badań DNA. W ostatnich tygodniach żyła w ciągłym stresie i na niczym nie mogła się w pełni skupić, gdyż jej myśli wciąż krążyły wokół Santiaga, który obecnie był skazany na przebywanie w towarzystwie bezlitosnego ojca. Nadii bardzo się to nie podobało, ale dopóki nie miała czarno na białym dowodu na to, że jest matką chłopca, z punktu widzenia prawa miała niestety związane ręce.
– Jeśli moje przypuszczenia się potwierdzą i Santi jest moim synem, to nie wiem co zrobię temu skurwielowi, że ukrywał to przede mną przez tyle lat. Nie mówiąc już o samym fakcie, że to on go porwał – odezwała się De la Cruz, zwracając się bezpośrednio do Dimitria, który siedział obok niej na miejscu pasażera. Mężczyzna uparł się, żeby pojechać do kliniki razem z żoną, a Nadia nie zaprotestowała, bo nie chciała być sama w tak ważnym dla niej momencie.
– Spokojnie, kochanie – odparł Dimi, w pokrzepiającym geście głaszcząc udo brunetki odziane w czarne rajstopy. – Sam chciałbym skopać mu dupę za ten numer, więc nie odbieraj mi tej przyjemności, okej?
– Postaram się.
– Dziękuję.
Resztę drogi małżeństwo pokonało już w ciszy. Milczeli nie dlatego, że nie mieli wspólnych tematów, wręcz przeciwnie, było ich tyle, że z całą pewnością gdyby zaczęli rozmawiać na któryś z nich, to spapraliby atmosferę, która dzisiaj i tak była już bardzo napięta, a ostatnie czego sobie życzyła Nadia to kłótnia z mężem.
Dojechali na miejsce po dwóch godzinach i zanim De la Cruz zdążyła wejść do kliniki, Dimitrio zatrzymał ją słowami:
– Wszystko będzie dobrze – mówiąc to, jedną ręką przyciągnął głowę brunetki do swojej piersi, a drugą objął jej talię w pasie.
Przez kilka wlokących się w nieskończoność sekund bawił się włosami ukochanej, czule je głaszcząc. Tę piękną chwilę przerwał im jednak dźwięk dzwoniącego telefonu bruneta, więc para oderwała się od siebie, a mężczyzna sięgnął do tylnej kieszeni spodni, by wyjąć z niej komórkę. Jakież było jego zdziwienie, gdy na wyświetlaczu rozpoznał numer zakładu karnego. Natychmiast odebrał, ponieważ ciekawość okazała się silniejsza niż cokolwiek innego. Po prostu wygrała ze zdrowym rozsądkiem.
– Słucham? – wydukał do głośnika, odprowadzając wzrokiem Nadię do budynku i dając jej znak ruchem dłoni, że zaraz do niej dołączy.
– Hej, pamiętasz mnie jeszcze, braciszku? – zachrypnięty męski głos wydobył się ze słuchawki.
– Czego chcesz, Alex?! – Dimitrio zaatakował brata już na wstępie. Nie zamierzał się z nim cackać, a jeśli sam Alejandro Barosso pofatygował się, żeby do niego zadzwonić, to musiał mieć w tym swój własny chory interes, w którym Dimi nie miał najmniejszej ochoty uczestniczyć.
– Czyli jednak mnie pamiętasz – ni to zapytał, ni stwierdził oczywisty fakt.
– Wierz mi, wolałbym zapomnieć, ale...
– Nie kończ – przerwał mu Alex. – Nie istnieje żaden powód, żebyś mi teraz uwierzył, ale chciałbym cię przeprosić... Za wszystko... – na chwilę zapadła głucha cisza, ale zaraz potem młody Barosso kontynuował. – A przede wszystkim za Nadię.
Dimitrio nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał z ust człowieka, który zniszczył mu życie. Jemu i jego żonie.
– Alex, co chcesz tym ugrać? – zapytał, choć odpowiedź znał aż za dobrze, bo nie minęła nawet jedna sekunda, jak sam sobie na nie odpowiedział. – Nie, nie pomogę ci w ucieczce z paki i nie, nie wstawię się za Tobą u ojca, bo u niego masz przesrane już od dawna, ale to na pewno wiesz. I nie, nie wyciągnę cię z więzienia w ten ani w żaden inny sposób. Święcie sobie na to zasłużyłeś, więc teraz płać za błędy młodości, braciszku – po tych słowach Dimi chciał się rozłączyć, ale jeszcze dodał coś od siebie. – Swoją drogą, musiałeś tam nieźle oberwać, skoro zdobyłeś się na tak desperaci krok jak telefon do najbardziej nielubianego brata i jeszcze wypowiedziałeś to jakże trudne słowo „przepraszam”. Naprawdę gratuluję odwagi. Może jednak będą jeszcze z Ciebie ludzie.
Tym optymistycznym akcentem Dimitrio uciął wszelkie dyskusje z Alexem i nacisnął czerwoną słuchawkę, tym samym kończąc połączenie. Zaśmiał się pod nosem, dziękując w myślach Bogu, że nie obdarzył go takim tupetem jak jego pożal się Boże braciszka spod ciemnej gwiazdy. Chwilę później wszedł przez oszklone drzwi do kliniki i zaczął szukać Nadii. Dostrzegł ją na końcu korytarza siedzącą na podłodzie i skuloną w kłębek. Podszedł szybkim krokiem i przykucnął obok niej, delikatnie wysuwając z jej dłoni kopertę z wynikami. Domyślił się, że obecny stan psychiczny kobiety nie pozwalał jej na samodzielne podjęcie decyzji w kwestii sprawdzenia zawartości.
– Zrób to – odezwała się nagle. – Otwórz tę kopertę i miejmy to już za sobą, bo ja nie mam odwagi tego zrobić.
Barosso bez wahania zrobił to, o co poprosiła go żona i już po pierwszym rzucie okiem na dokument mężczyzna odetchnął z ulgą, a na jego twarzy pojawił się naprawdę szczery uśmiech.
– Santiago jest Twoim synem, kochanie – oznajmił radośnie, na co brunetka zareagowała dość zaskakująco dla niego samego. Pocałowała go.
Oczywiście nie obyło się też bez łez, ale ten pocałunek zaskoczył go najbardziej, bo to oznaczało, że Nadia wreszcie zaczęła zbliżać się do męża, dokładnie tak jak przystało na kochające się małżeństwo. Dimi marzył o tym, odkąd tylko się pogodzili. Owszem, od tamtej pory całowali się już niejednokrotnie, ale nie tak. Nie w taki sposób. Dzisiejszy pocałunek był inny... Taki jak kiedyś... Taki jak przed laty...
***
Nadia wykonała kilkanaście telefonów, żeby tylko załatwić synowi miejsce w renomowanej placówce, w której chciała, by odbył się przeszczep szpiku. Najlepszą kliniką w całym stanie była ta w Chile. Daleko, ale przynajmniej będzie miała pewność, że wszystko pójdzie zgodnie z planem i że Santi będzie miał tam zapewnioną należytą opiekę. Teraz pozostało jedynie znaleźć dawcę, ponieważ ona sama nie mogła nim zostać. Niezgodność tkanek. Nie miało znaczenia nawet bliskie pokrewieństwo z pacjentem, po prostu takie rzeczy czasem się zdarzały i tyle.
Nie rozwodząc się dłużej nad tą sprawą, De la Cruz postanowiła działać. Musiała osobiście pojechać do Chile, żeby zorientować się w całej sytuacji, zanim ktoś ją uprzedzi i jedno wolne miejsce, które wręcz wybłagała u recepcjonisty, przestanie być tym wolnym, zmieniając status na „zajęte”. Kobieta nie mogła do tego dopuścić.
Zanim jednak miała zamiar wyjechać, chciała najpierw pożegnać się z ojcem, co by się o nią „staruszek” nie martwił. Swoje kroki poniosła więc do El Miedo, gdzie od samego progu usłyszała krzyki, co bardzo ją zaniepokoiło. Niemal wbiegła do salonu, gdzie ujrzała Cosme Zuluagę człapiącego nerwowo z kąta w kąt i rzucającego mięsem. Nie takim ze sklepu, tylko przekleństwami. Nie było to normalne słyszeć takie słowa z jego ust, a więc ta sprawa zaniepokoiła ją jeszcze bardziej niż krzyki, które nadal nie ucichły. Okazało się, że to El Gato hałasował w kuchni, pałaszując swoje śniadanie i przy okazji demolując całe pomieszczenie. Dziwne było to, że właściciel zamku nawet nie zwrócił na to uwagi.
– Tato – rzekła brunetka, ostrożnie zbliżając się do ojca. Miała nadzieję, że nie opętał go jakiś szatan czy coś w tym stylu. – Czy wszystko w porządku? – zapytała niepewnie.
– Córeczko, dobrze, że jesteś – ucieszył się Cosme i choć próbował ukryć przed córką swoją wściekłość, nie udało mu się to.
– Co się stało? – spytała. – Tylko nie mów, że nic, bo przecież widzę, w jakim jesteś stanie. Poza tym El Gato właśnie robi imprezę w kuchni i tylko patrzeć jak zaprosi sobie kocich kumpli, a Ty nawet nie zwróciłeś na to uwagę, co w normalnych warunkach byłoby nie do pomyślenia.
– Co? El Gato robi imprezę? – zdziwił się Zuluaga. – Co Ty wygadujesz, dziecko? ... Kocie kumple? ... To El Gato ma jakichś kumpli?
– Nieważne, nie odwracaj mojej uwagi od istotnych spraw. Co się stało, tato? – ponowiła pytanie sprzed kilkunastu sekund.
– Ech... – westchnął przeciągle. – Nic się przed Tobą nie ukryje, prawda?
– Absolutnie nic.
– No dobrze, powiem ci – oznajmił Cosme, zaciskając zęby ze złości na samą myśl o tym chłystku i jego bezkarnych poczynaniach. – Ethan Crespo to oszust – dokończył na jednym tchu.
– A więc o to chodzi – ni to stwierdziła, ni zapytała. – Tak, dowiedziałam się niedawno. Miałam ci dziś o tym powiedzieć, ale skoro już wiesz, to chyba nie ma sensu tego na nowo roztrząsać.
– Ależ jest sens! – zaoponował dość nerwowo. – Chcę wiedzieć wszystko, co wiesz o tym... tym... tym oszuście! Choć to i tak za lekkie określenie.
– Nic istotnego. Znalazłam po prostu kopertę w pokoju Ethana i zajrzałam do środka, tyle – wyjaśniła zgodnie z prawdą. – Ale widzę, że dotarła ona również do Ciebie, więc chyba wiesz, co jest w środku – dodała, rzucając okiem na kopertę, leżącą na stole.
– Owszem i szczerze mówiąc jeszcze nie wiem, co z tym zrobię – Cosme nagle złapał się za serce i musiał aż przytrzymać się mebli, żeby nie upaść. Nadia natychmiast doskoczyła do niego jak oparzona i pomogła ojcu usiąść w fotelu.
– Źle się poczułeś? – przestraszyła się córka Zuluagi. – Wezwę lekarza, poczekaj tutaj.
Cosme chciał zaprotestować, ale nie zdążył. Brunetki nie było już w pokoju, a kiedy wróciła, właściciel nie miał już nic do gadania, gdyż karetka była już w drodze do zamku.
– Właściwie przyszłam się z Tobą pożegnać, ale teraz nie mam serca zostawiać cię tutaj samego – powiedziała zmartwiona Nadia. – A ta sprawa też jest dla mnie bardzo ważna, bo muszę załatwić synowi miejsce w klinice w Chile. Odebrałam dzisiaj wyniki badań DNA i Santiago jest moim synem. Biologicznym.
– Nawet nie masz pojęcia jak się cieszę, córeczko – na twarz Cosme wpłynął słaby uśmiech. Biedak wciąż nie mógł się bowiem otrząsnąć po dzisiejszych wydarzeniach. – O mnie się nie martw, dam sobie radę. Ty musisz się teraz zająć swoim dzieckiem i niepotrzebny ci do tego stary ojciec, który tylko dokłada ci problemów. Jedź i niczym się nie przejmuj.
- Nawet nie waż się tak mówić, tato! – ochrzaniła go córka. – Jesteś mi potrzebny, jesteś moim ojcem i bardzo cię kocham – po tych słowach ucałowała ojca w czółko. – Poproszę Dolores, żeby się Tobą zaopiekowała, a ja postaram się wrócić jak najszybciej.
***
Z ciężkim sercem opuściła Valle de Sombras, choć bardzo martwiła się o stan zdrowia Cosme. Uspokajał ją tylko fakt, że Dolores jest teraz razem z nim. Niestety, Nadia nie zdążyła usłyszeć diagnozy lekarza, bo w przeciwnym razie, gdyby została nieco dłużej, uciekłby jej samolot do Chile, ale obiecała zadzwonić, kiedy już wyląduje. Wtedy wszystkiego się dowie.
Dojechała na lotnisko w Monterrey i udała się do odprawy. O Camilę i Dimitria była spokojna. Wiedziała, że poradzą sobie tych kilka dni bez niej.
Kilkanaście godzin później De la Cruz była już na miejscu. Podróż bardzo ją zmęczyła, ale nie dbała o to. Myślała tylko o tym, żeby jak najszybciej znaleźć się w klinice. Tak też się stało, lecz nie poprzez czary. Zwyczajnie zawiozła ją tam taksówka.
W środku omówiła wszystkie szczegóły z dyrektorem placówki i razem uzgodnili, że Santiago może przyjechać już w przyszłym tygodniu. Dyrektor szpitala specjalnie dla niego obiecał załatwić helikopter medyczny, co bardzo ucieszyło Nadię. Widać było, że klinika dba o swój wizerunek, jak również o swoich pacjentów. De la Cruz nie sądziła, że tak szybko i łatwo pójdzie, ale skoro już uporała się z tą sprawą, to mogła wracać do domu. Po krótkim namyśle kobieta zdecydowała się jednak wynająć pokój w hotelu na jedną dobę, by nie wracać po nocy.
Idąc korytarzem do wyjścia jej coś przykuło jej uwagę. A raczej ktoś. Sambor Medina. Leżał nieprzytomny na łóżku w jednej z sal, której drzwi były otwarte na oścież. Trudno więc było nie zwrócić na niego uwagi. Nadia niepewnym krokiem weszła do pokoju i spojrzała na poobijanego mężczyznę. Wyglądał jak siedem nieszczęść. De la Cruz nie mogła się oprzeć pokusie i delikatnie ucałowała usta Sambora, co sprawiło, że brunet otworzył oczy. Obudził się!
– Nadia... – wyszeptał. – Powiedz mi, że nie śnię i naprawdę tu jesteś – z jego głosu wyczytała rozpaczliwą tęsknotę. Mimo to nie powstrzymała się przed tym, żeby wyznać mu prawdę. Nie chciała go oszukiwać. Nie zasłużył sobie na to.
– Wróciłam do męża, Sambor.
Ostatnio zmieniony przez CamilaDarien dnia 23:37:12 23-05-16, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
BlackFalcon Arcymistrz
Dołączył: 08 Lip 2007 Posty: 23531 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 14:18:34 24-05-16 Temat postu: |
|
|
T2 CAPITULO 31
COSME/ETHAN/DOMINIC/DESMOND/SAMBOR
Valle de Sombras
Każdy krok potęgował jedynie ból w sercu Ethana. Młody Crespo wiedział, że opuszcza Dolinę Cieni na zawsze. Sam tego chciał, sam wybrał taką drogę, ale jednak jakaś cząstka niego pozostanie w Valle de Sombras po wieczność. Malutki ułamek serca, strzegący dwójkę chłopców i ich matkę. Mimo tego, jak potraktowała go Leonor, nie czuł do niej żalu, nie winił za niesprawiedliwy osąd, jedyne, co odczuwał, to głęboki smutek i tęsknotę za jej ramionami. Obejmował ją raz, jedyny raz, kiedy była zdenerwowana i roztrzęsiona, a dziś to on marzył, by przytuliła go i zapewniła, że zrozumiała swoją pomyłkę. Wiedział jednak, że to marzenie nigdy się nie ziści. Rozstali się na zawsze, zakończyli przyjaźń – a przynajmniej ona to zrobiła, bo syn Orsona nigdy nie przestanie być jej przyjacielem.
Zignorował deszcz, który rozpadał się jeszcze bardziej, niż przed kilkoma minutami i powoli zdążał w stronę miejsca, gdzie za trzydzieści minut miał na niego czekać człowiek Dominica. Sam brat również będzie znajdował się w oczekującym pojeździe, na fotelu pasażera. Razem, we trójkę, pojadą do Ciudad Juarez, a stamtąd Ethan już w pojedynkę dotrze do punktu zamieszkania Desmonda Sullivana. Reszta była już w rękach blondyna.
Przystanął na moment, wziął głęboki oddech, by powstrzymać cisnące się do oczu po raz kolejny tego dnia zdradliwe łzy i obejrzał się ostatni raz w kierunku miasteczka.
- Żegnaj, Leonor – szepnął po części do niej, chociaż nie mogła go usłyszeć, a po części do siebie samego.
W tym samym momencie, kiedy wargi młodszego z braci wypowiadały imię córki Camila, Dominic Benavídez w jego kawiarni eksplodował wewnętrznie.
- Że co przepraszam dostała pocztą?! Proszę mi jak najszybciej pokazać te zdjęcia!
- Nie mam ich przy sobie! – odburknął Camilo, wściekły za najście. Jakim prawem zupełnie obcy człowiek wtargnął tutaj, do jego miejsca pracy i robi awanturę na całe miasteczko? Może sobie być, kim chce, nawet samym Panem Bogiem, ale kawiarnia należy do Angarano i nikt nie powinien tak wchodzić i wrzeszczeć! – A poza tym skąd pan wie, co się w ogóle wydarzyło? Śledzi nas pan?
- Owszem – przyznał się bez mrugnięcia okiem brat Ethana. – Interesują mnie wszyscy w tym miasteczku, ale w szczególności ludzie związani z synem Orsona. Najpierw dowiedziałem się o fotografiach podrzuconych Zuluadze, teraz okazuje się, że nie był on jedyny. – Benavídez oparł dłonie na ladzie przed właścicielem przybytku i spojrzał mu groźnie w oczy. Camilo nawet nie mrugnął. – Słuchaj, Angarano. Ty troszczysz się o córkę, ja o brata. Gdzie jest Leonor?
- Przy synu, a gdzie ma być? – warknął ojciec Norrie. – Skoro jest pan tak dobrze poinformowany, powinien to wiedzieć.
- Moi ludzie są zbyt zajęci, żeby łazić za wami krok w krok, przez całą dobę! – Spojrzenie Dominica ciskało gromy. Zorientował się, że właśnie zdradził dość ważną informację, mianowicie fakt, że nie wszystko wie i nie wszystko widzi, co dzieje się w miasteczku, ale nie dbał o to. – A poza tym mam wrażenie, że kłamiesz. Pytam jeszcze raz i uwierz mi, że ostatni – gdzie jest Leonor Angarano?
Czwórka ochroniarzy stojąca za Benavídezem poruszyła się nieco, jakby dając do zrozumienia, że kawiarnia stoi nadal tylko dlatego, że brunet tego sobie życzy.
- Tu jestem – rozległ się nagle spokojny głos od strony wewnętrznych drzwi znajdujących się w środku przybytku. – Radzę panu przestać krzyczeć i grozić mojemu ojcu. Może pan nie wie, ale policja w Valle de Sombras działa całkiem sprawnie. Zdaję sobie sprawę, że jest pan tu nowy i może nie do końca orientować się w naszych zwyczajach i powiązaniach, jednakże ostrzegam, że podniesienie ręki na Camilo Angarano poskutkuje miejskim linczem.
- Linczem! – parsknął Dominic, przyznając jednak w myślach, że postawa Norrie wywarła na nim wrażenie. – Jeden mój ruch i cała Dolina Cieni obróci się w Dolinę Popiołów.
- Przypominam, że jest tutaj pański brat. Tu, w miasteczku. Czy jego też pan zamierza spalić? – zadrwiła Leonor, zbliżając się odważnie do brata Ethana. – Sądząc po pańskich metodach, zapewne tak.
- Po tym, co wydarzyło się w szpitalu, nie jest pani uprawniona do wspominania jego imienia! – wycedził Benavídez, próbując się pohamować. W końcu nie przyszedł tutaj, żeby obrażać córkę właściciela kawiarni, ale żeby z nią porozmawiać. Jego temperament jednak i to, jak go tutaj potraktowano, sprawił, że raz po raz zaciskał pięści. – Proszę posłuchać! – zaczął, kiedy kilka głębokich oddechów uspokoiło go nieco.
– Kilka osób w miasteczku, w tym Cosme Zuluaga, otrzymało dzisiaj dziwne przesyłki. W każdej z nich znajdowało się coś, co miało zdyskredytować mojego brata, fotografie, duże sumy pieniędzy, jakieś informacje na jego temat. Wszystko niezgodne z prawdą. Nie mam pojęcia, kto to wysłał, ale przysięgam na Boga, że się dowiem! A wtedy...
Nie musiał kończyć. Jego palce, wciąż zaciśnięte tak, aż pobielały mu kłykcie, powiedziały całą resztę.
- Nie było pana w klinice. Jak więc dowiedział się pan o mojej rozmowie z Crespo? – spytała zimno Norrie, specjalnie używając nazwiska syna Orsona, a nie jego imienia.
- Częściowo od niego samego. Z początku nie chciał nic powiedzieć, ale wyciągnąłem z niego, co trzeba. Byłem zdziwiony, że tak szybko chce opuścić Valle de Sombras. Co prawda i tak go o to prosiłem – sprawy rodzinne – ale on wręcz mnie błagał o jak najszybszy wyjazd.
- Ethan wyjeżdża? – szepnęła cicho, czując, jak coś zimnego rozlało się w jej sercu.
- Zgadza się. Ja również, musimy odwiedzić pewne miejsce. Z tym, że ja zamierzam tutaj wrócić, w przeciwieństwie do mojego brata. Po tym, co go tutaj spotkało, wcale mu się nie dziwię.
- Nigdy go już nie zobaczę... – powiedziała cicho, praktycznie do siebie, jakby na moment zapominając o obecności Benavídeza, ochroniarzy, a nawet samego Camilo.
- Idź do niego, Leonor – poradził jej Dominic miękko. – Zapewniam cię, że wszystko, co o sobie mówił, jest prawdą. Ktokolwiek wysłał wam przedmioty oskarżające Ethana, miał na celu jedynie zniszczenie mu życia. I jak widać, po części mu się to udało. Słyszałem, że właściciel El Miedo postanowił pozbawić go dachu nad głową. Jestem w stanie udowodnić, że fotografie to nic innego, jak fotomontaże. Jeżeli nie wierzysz mnie, wyślij je do jakiegoś laboratorium, cokolwiek. Albo zapytaj policji.
- Nie chcę ich w to mieszać... – odpowiedziała nadal tak samo ledwo słyszalnie Leonor.
- Ależ możesz. I wiesz, dlaczego? – Brunet delikatnie podniósł jej podbródek i dokończył. – Bo mój brat jest niewinny. Oni powiedzą ci to samo. Więcej, może nawet pomogą mi znaleźć tego drania od wysyłania przesyłek. Sama mówiłaś, że znają się na rzeczy – mrugnął do niej.
Niebieskooki blondyn był na miejscu spotkania dużo wcześniej, niż to było ustalone. Bo i co miał robić w miasteczku? Chodzić po uliczkach, patrzeć na domy skupione przy drodze i cierpieć? Nie. Im szybciej znajdzie się poza jego terenem, tym lepiej. Tutaj, na obrzeżach, praktycznie nie było widać zabudowań, otaczały go jedynie drzewa pochylające się na ziemią jakby całując podłoże, gdzieś z boku płynął wciąż oficjalnie nienazwany strumyk, który mieszkańcy Valle de Sombras lubili określać po prostu jako Zielona Woda, Verde Agua, gdyż liście do niego wpadające barwiły kolor płynu na zielono. Iście idylliczny zakątek...
I tak pełen bólu. Crespo, w przypływie nagłej wściekłości na własny los uderzył pięścią w pień jednego z drzew, po czym jeszcze bardziej zirytowany zorientował się, że pokrwawił sobie palce. Na szczęście ranki były malutkie i szybko przestały boleć i krwawić.
Ale nie jego serce. Całe zdarzenie przypomniało mu inne, sprzed kilku miesięcy, kiedy to oberwał w głowę gałęzią, a potem spotkał Sol. Dziewczyna zaopiekowała się nim tak troskliwie, opatrzyła mu głowę i zawiozła do szpitala...A potem zniknęła z jego życia. Jak wszyscy i wszystko, na czym mu kiedykolwiek zależało. Być może byli tylko przyjaciółmi, chociaż ich przyjaźń dopiero się rodziła, cierpiał jednak po jej wyjeździe, brakowało mu jej uśmiechu, jej pocieszających słów. Nie wiedział też, dlaczego pewna dnia była taka smutna.
A teraz stracił również Norrie, która zaczynała stawać się dla blondyna dużo ważniejsza, niż tamta kobieta. Zbyt wcześnie było mówić o miłości, ale niebieskooki przyznawał się przed sobą, że na widok córki Camila zaczyna drżeć mu serce.
Zamrugał oczami, wiedział, że nie powinien płakać. Nie tym razem. Chociaż smutek ściskał mu duszę, musiał skupić się na misji, na Desmondzie Sullivanie – kimkolwiek on, do cholery był. Przyjaciel Dominica, tyle wiedział. Benavídez nie zamierzał wyjaśniać mu nic więcej. I szczerze mówiąc, syna Orsona mało to obchodziło. Zamknął powieki i westchnął głęboko, widząc w wyobraźni scenę, kiedy spacerował po Dolinie Cieni i usłyszał czyjś głos, szepczący jego imię. Wspomnienia zalały go morzem przeszłości, przeniósł się w umyśle do dnia, gdy wydawało mu się przez moment, że Lydia wciąż żyje i wzywa go do siebie.
„Ethan”. Chwila milczenia, ciszy, a potem znowu to samo. „Ethan”. Powtórzone kilka razy, jakby własny umysł próbował zwrócić uwagę blondyna. Wiedział, że to wszystko tylko wyobraźnia, że w rzeczywistości jest tutaj sam i po prostu rozmyśla o tamtej burzy.
- Słyszysz mnie? – Te słowa nie należały już minionego czasu, były tak samo teraźniejsze, jak gwałtowne uderzenie serca niebieskookiego, gdy zrozumiał, kto je wypowiedział. I tak samo prawdziwe, realne, jak delikatna dłoń położona na jego ramieniu i prosząca, by się obrócił, by na nią spojrzał. Na Leonor.
- Norrie... - To jedyne, co mógł z siebie wydobyć. To i stłumione lękiem pytanie. – Co tutaj robisz? Przyszłaś zadać mi kolejny cios?
Nie chciał tego powiedzieć, Boże, nie chciał! Ale zraniła go mocniej, niż przypuszczał, zanim przyszła.
- Czy coś stało się Loriemu? Albo Jaimemu? – dopytywał się, przerażony jej milczeniem. – Albo twojemu ojcu?
- Lori czuje się dobrze – odezwała się nareszcie, a blondyn odetchnął z wyraźną ulgą. – Tata i Jaime też. Ja...przyszłam do ciebie. My...musimy porozmawiać.
- Chyba nie mamy o czym – odsunął się dwa kroki, nie chcąc, by dotknęła go nawet przez przypadek. – Tam, w szpitalu, wyraźnie dałaś mi do zrozumienia, czego chcesz. Widzisz, wypełniam twoje życzenie – znikam z Valle de Sombras i z twojego życia na zawsze.
- A jeśli...jeżeli poproszę cię, żebyś został? – spytała, wyciągając do niego dłoń, ale Crespo nawet na nią nie spojrzał.
- Po co? Dolina Cieni zaoferowała mi jedynie ból i zawiedzione nadzieje. Poza tym nie jestem tam mile widziany.
Wciąż stał daleko, tak boleśnie daleko!
- Dla dzieci? – chwyciła się tego pomysłu jak deski ratunku. – Dla moich synów? Oni...będą za tobą tęsknić.
- Nie martw się, Leonor. Wkrótce zapomną, nie poznali mnie aż tak dobrze, żeby im mnie brakowało. Poza tym lepiej będzie, jeżeli nie będą się zadawać z przestępcą, prawda? - rzucił gorzko.
- Te zdjęcia...Ethan, błagam, wysłuchaj mnie! – coś w jej oczach powiedziało mu, jak bardzo jest zdesperowana, ale nie dał po sobie poznać, jak go to poruszyło.
- Cały czas to robię – odparł zamiast tego, próbując okazać coś, czego wcale nie czuł – chłód i dystans. W jego duszy szalała istna burza, zupełnie nie rozumiał, dlaczego Norrie prosi go o pozostanie w miasteczku, ale jedyne, o czym marzył, to porzucić zadanie od Benavídeza i się zgodzić. Nie mógł jednak. Poza tym nie podejmie żadnej decyzji, nim córka Camilo do końca nie wyjaśni powodów swojej niespodziewanej wizyty. – Mam tylko wrażenie, że wiem, co chcesz mi powiedzieć. Jest ci przykro, że tak na mnie naskoczyłaś, nawet może mnie lubisz, ale nie możesz pozwolić, żeby taki oprych, jak ja...i tak dalej i tak dalej.
- Nie jesteś oprychem – wyszeptała. – Dominic, on...był u mnie. Wyjaśnił mi, że zdjęcia to fotomontaż. Był taki pewny siebie, zaoferował nawet pójście na policję, żeby mi udowodnić, że ma rację.
- Och? I uwierzyłaś mu?
- Tak, ja...- podeszła parę kroków bliżej, ale Ethan cofnął się tak, że znów stali w dosyć sporej odległości do siebie. – Być może zareagowałam zbyt gwałtownie, wtedy, w szpitalu. Po prostu martwię się o Loriego, Hugo wrócił do mojego życia i nieźle w nim miesza, do tego Sergio...
- Doktor Sotomayor, jasne. Twój przyjaciel. Może i ktoś więcej. W ogóle, to czemu nie jesteś teraz z nim? Wydawał się bardzo zainteresowany twoim losem.
- Bo jest. – Leonor zignorowała próbę obrażenia jej, zresztą domyślała się, że były przyjaciel chce ją zrazić do siebie i wcale nie myśli tego, co powiedział. – To mój były mąż i ojciec moich dzieci – wyznała po prostu.
- Pięknie. Słyszałem co nieco o nim. Zamierzałaś mi kiedykolwiek powiedzieć, że to właśnie on? Czy spotykać się z nim po kryjomu, podczas, gdy ze mną...- urwał nagle. O czym on w ogóle mówi? Przecież nie może mieć pretensji, że Leonor ma chłopaka!
- Z tobą co? – spytała, zdziwiona reakcją młodzieńca.
- Nic – odmruknął i obrócił się do niej tyłem, po czym oparł czoło o drzewo, to samo, w które wcześniej uderzył pięścią. – Jestem idiotą, to wszystko.
Dłoń na jego ramieniu pojawiła się ponownie, tym razem jednak nie zmienił pozycji.
- Z tobą co? – spytała ponownie, będąc tak blisko, że prawie czuł jej oddech na policzku. Ethan?
- Ze mną nic – odparł cicho. – Idź już sobie, dobrze?
- Nigdzie nie pójdę, póki nie dokończysz zdania.
- I tak mi nie uwierzysz. Ufasz wszystkim, nawet mojemu bratu, którego w ogóle nie znasz, czy kopertom, jakie wysyła kompletny nieznajomy, ale nie mnie.
- Przepraszam. Wybacz mi, proszę. Wiem, że cię skrzywdziłam, ale te zdjęcia...czułam się, jakbym tonęła. Moje nadzieje, moje marzenia, legły w gruzach z powodu jednej fotografii. Odebrano mi nie tylko najlepszego przyjaciela, odebrano mi powietrze.
- O czym ty mówisz? – spojrzał na nią, nadal wsparty głową o pień. Zauważyła, że płakał.
Dotknęła jego policzka i odpowiedziała, decydując się wyznać mu całą prawdę. Musiała, jeżeli chciała go zatrzymać, nie pozwolić na być może największą utratę w jej życiu.
- Z czasem stałeś się dla mnie kimś więcej, niż tylko znajomym. Zaprzyjaźniliśmy się, a ja często o tobie myślałam. W ostatnich dniach praktycznie bez przerwy...Tęskniłam za tobą, kiedy cię nie widziałam, pragnęłam usłyszeć twój głos, po prostu porozmawiać o czymkolwiek, żebyś tylko był blisko...Nie wiem, czym jest uczucie, które do ciebie czuję, nie wiem, czy można to nazwać miłością, ale wiem jedno – bez ciebie jest tak pusto...Proszę cię, Ethan, nie opuszczaj miasteczka. Nie opuszczaj moich dzieci. Nie opuszczaj...mnie.
Deszcz zmieszał mu się ze łzami, ale Crespo nawet tego nie zauważył. Wpatrywał się w lekko rozchylone usta Leonor, jakby nie mogąc uwierzyć w jej słowa, w to, co właśnie powiedziała. Czuł dokładnie to samo, tą samą niekompletność, kiedy córki Camila nie było w pobliżu.
- Norrie...- wyszeptał, próbując zatrzymać pociąg, jakim stało się nagle jego serce. Bał się, że zaraz wyskoczy mu z piersi, a on umrze, zanim cud się dopełni. – Norrie...- powtórzył, nie będąc w stanie powiedzieć nic więcej. W tamtej chwili nie istniało nic poza jej imieniem i drżącymi wargami, poza spojrzeniem czekającym trwożliwie na jego reakcję, na słowa, poza piersiami oddychającymi w przyspieszonym tempie, jej lękiem, że Ethan ją odrzuci, że zakpi z tego, czego się dowiedział, że stanie się coś, co przekreśli ten magiczny moment, a wraz z nim ich przyszłość.
- Moja Norrie...- odwrócił się nareszcie w jej kierunku i delikatnie dotknął palcem ust Leonor, jakby pytając o pozwolenie. Zauważył, że drgnęła pod jego dotykiem, jakby prosząc o więcej, błagając o pieszczotę. Nie potrafił się powstrzymać, nie mógł i nie chciał. Wsunął lewą dłoń w jej włosy i przysunął delikatnie do siebie, wpatrzony w kuszącą czerwień. Skóra mu płonęła, pragnąc kontaktu, każdy por na jego skórze oddychał jednym rytmem, oddychał Leonor.
Niepewnie, wciąż gdzieś w głębi przerażony, że córka Camila odsunie się od niego, że odejdzie, zetknął swoje wargi z jej ustami, całując je tak delikatnie, tak ostrożnie, jak tylko był w stanie. Kiedy mu odpowiedziała, stał się bardziej zachłanny, jak spragniony człowiek, który czekał wiele dni na możliwość ugaszenia tęsknoty. Wiedział, że nie pożąda bliskości z Norrie, nie pragnie jej tylko dlatego, że była kobietą, ona była kimś więcej, kimś tak ważnym, że być może sam nie zdawał sobie z tego sprawy.
El Miedo
Cosme Zuluaga czuł się już dobrze. Co prawda ucierpiał trochę, ale bardziej z powodu widocznego w oczach Dolores zmartwienia, niż problemów zdrowotnych. Jego serce kilka chwil po podaniu leków wróciło do normy i biło już spokojnie i bez bólu.
- Miałeś się nie denerwować i dbać o siebie! – ofuknęła go życzliwie pielęgniarka, trzymając za rękę. Zuluaga siedział w swoim ulubionym fotelu i uśmiechał się lekko do ukochanej.
- To nie takie proste przy tym wszystkim, co się dzieje – stwierdził, zadowolony z troski, jaką go otaczano. Ten chłystek ośmielił się...
- Wiem, wiem...- przerwała mu pielęgniarka. – Wykorzystał twoją gościnność i zaufanie. Na szczęście nie zdołał wyrządzić żadnych szkód.
- Nie jestem pewien – mruknął Zuluaga. – Coś dziwnie przypatrywał się temu, jak zbudowane jest El Miedo. Rzekomo chciał robić remont, ale kto go tam wie. Może szukał miejsca, gdzie najlepiej podłożyć bombę.
- Bardzo możliwe – zgodziła się Dolores. – Cieszę się, że zdecydowałeś się go stąd wyrzucić. Zresztą z tego, co wiem, opuszcza Dolinę Cieni na zawsze.
- O? – zdziwił się pan na zamku. – To bardzo dobrze, zresztą i tak nikt by go nie przyjął pod swój dach. To przestępca i tyle.
- Co zrobisz z pieniędzmi?
- A bo ja wiem? – wzruszył ramionami Zuluaga. – Jeżeli są prawdziwe, to oddam na cele dobroczynne. Ośrodkowi Nacho się przydadzą, na przykład. Skoro już o tym mowa...wspominałem ci o Santiago, prawda? – Cosme wyraźnie się rozjaśnił.
- O tak! Odzyskałeś córkę, wnuczkę, a teraz wnuka.
- I zyskałem cudowną kobietę – zaznaczył mężczyzna. – To był naprawdę dobry rok.
- Zgadzam się. Do tego na zawsze zapomniano o tej starej sprawie z Antoniettą. I poznałeś smak najcudowniejszego sernika na świecie, jak mówi Javier.
- Dokładnie. Przynieś mi, proszę, kawałek z kuchni. Sobie też, rzecz jasna. I zadzwoń proszę, do Nadii, pewnie się niepokoi. Ty lepiej jej wyjaśnisz, co mi podano. Ale ani słowa o...wiesz, czym.
- O twojej chorobie? – Pielęgniarka zatrzymała się w połowie drogi i spojrzała na narzeczonego. – Nadal chcesz to przed nią ukrywać?
- Owszem. Ani mru mru. Dowie się w swoim czasie.
- Jak już będzie za późno? Cosme... – zmarszczyła brwi kobieta.
- Już dawno jest. Kochanie, proszę...gdzie mój sernik? – zmienił temat. Decyzję o zatajeniu prawdy o swoim stanie zdrowia podjął już wieki temu.
Chile
Sambor również nie był zadowolony, gorzej, on był wściekły, zrozpaczony i zawiedziony jednocześnie. Najpierw zobaczył przed sobą twarz Nadii, tej, o której marzył dniami i nocami – założyłby się, że widział ją w wyobraźni nawet wtedy, gdy był nieprzytomny – a chwilę potem, tuż po przebudzeniu, zanim zdążył się w ogóle zorientować, gdzie się znajduje, ona mówi mu, że wróciła do męża!
- Wyjdź – odparł cicho, ale stanowczo – na tyle, na ile pozwolił mu ból rozsadzający czaszkę.
- Ale... - wydukała kobieta. – Sambor, proszę. Porozmawiajmy. Ja ci wyjaśnię i...
- Nie ma takiej potrzeby – odrzekł i skrzywił się tak mocno, że de la Cruz zrobiło się go żal. Przez krótką chwilę chciała cofnąć swoje słowa, zostać tutaj, zaopiekować się rannym i wtulić się w jego ramiona, ale trwało to jedynie mgnienie oka. Tam, w Valle de Sombras, czekał Dimi i ich córka. A także Santiago. Sambor Medina był dla niej przeszłością, zauroczeniem, czymś jak jętka jednodniówka w świetle dogasającego wieczoru.
A przynajmniej tak chciała myśleć.
- Wyjdź, Nadio – powtórzył, tym razem brzmiało to jak rozkaz. – Spędź resztę swoich dni z idiotą, który cię oszukał i zakpił z twojej miłości. Którego nie było przy tobie, kiedy go najbardziej potrzebowałaś. Idź do niego. Tylko pamiętaj. Jak już zrozumiesz, że w jego żyłach płynie krew Fernando Barosso i Dimitrio jest taki sam, jak jego bracia, nie przychodź do mnie. Nie wracaj. Nie chcę cię więcej widzieć.
- On nie jest taki! – zaprotestowała gwałtownie, czując się w obowiązku bronić tego, którego wybrała. – Pewne wybory...musiał zachować się tak, a nie inaczej, Dimi...
- Nie wymawiaj przy mnie jego imienia! I nie waż się nigdy ze mną kontaktować. Oszukałaś mnie wtedy, na lotnisku. Potem, po moim wyjeździe, po raz drugi. Cieszę się, że Bóg dał mi szansę zobaczyć, jaka jesteś, zanim całkiem się w tobie zakochałem.
- Zakochałeś...? Sambor, czy ty... - chwyciła jego bezwładną dłoń w swoją, pieszcząc delikatnie skórę palców.
- Zostaw mnie! – wyszarpnął rękę, co sprawiło, że zasyczał z bólu. – I wynoś w końcu! Powinnaś jak najszybciej wziąć ślub, pasujesz do Barosso jak nikt inny. Tyle samo jesteś warta. Nawet nie zapytałaś, co mi się stało – zorientował się nagle. – Wyobraź sobie, że się upiłem. Z rozpaczy, bo doszły mnie słuchy, że znowu z nim jesteś. Teraz przyszłaś tu i...
Więcej powiedzieć nie zdążył. Złapał go tak potworny atak kaszlu, że aż zwinął się w pół na łóżku i zanim Nadia zdążyła się odezwać, do sali wpadła pielęgniarka, odsunęła ją od chorego i zaczęła aplikować właściwe medykamenty.
Gdzieś na obrzeżach Meksyku
Jedno szczeknięcie. Drugie. I kolejne. Całe mnóstwo. Pojedynczy pies, czy stado? Raczej to drugie, chociaż nie był pewien. Były zbyt podobne do siebie, a on zbyt przerażony, żeby je rozróżnić. Zbliżały się. Były jak demony otaczające chatkę, jak śmierć wyciągająca po niego swoje długie, chude białe palce. Coraz głośniejsze, coraz bliższe.
Znaleźli go. Nie było innego wytłumaczenia. Członkowie Sinaloa Cartel szli po niego. Po Desmonda Sullivana. Za kilka sekund będzie martwy. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3498 Przeczytał: 3 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 22:17:05 25-05-16 Temat postu: |
|
|
T2C 32 Javier/Mario/Victoria/Pablo i inni
— Wyjedź ze mną do Paryża
Słowa Mario Rodrigueza w uszach Victorii nie brzmiały jak prośba raczej nakaz, a zaciskające się na nadgarstku palce sprawiły jej ból. Wtedy naprawdę się wystraszyła. Serce zaczęło tłuc się w piersiach i dopiero głośne warczenie Hermesa sprawiło, że puścił jej dłoń, wtedy uciekła. Wymyślała pierwszą lepszą wymówkę i wróciła do mieszkania, w którym czuła się względnie bezpieczna.
W mieszkaniu nie było jednak Javiera, który zostawił chaotyczną wiadomość na lodówce o tym, iż pojechał na zakupy przedślubne. Brak narzeczonego bynajmniej nie sprawiał, że poczucie jej bezpieczeństwa gwałtownie wzrastało wręcz przeciwnie spadło do minimum a blondynka nie była wstanie usiedzieć na kanapie czy krześle. Spacerowała w tę i z powrotem, co chwila spoglądając w stronę drzwi. Nawet Hermes łaził za nią krok w krok. Zirytowana wybrała numer narzeczonego, lecz gdy odezwała się poczta głosowa niemal jęknęła z rozpaczy. Nie histeryzuj, powiedziała sobie w myślach. Nic się nie stało Zaraz wróci.
To, dlaczego miała to przeczucie?, że stanie się coś złego i nieodwracalnego. Palcami przesunęła po jasnych włosach uznając, że musi zająć czymś umysł inaczej oszaleje. Pewnym krokiem poszła w stronę swojego gabinetu i włączyła stojący na biurku komputer. Usiadła na krześle czekając na uruchomienie się sprzętu. Złote włosy związała w wysoki kucyk a kiedy tylko ekran ożył położyła dłonie na klawiaturze i w otworzonych czarnych oknach zaczęła pisać skomplikowana sekwencje zdań.
Hakowanie bazy danych Interpolu ukoiło jej nerwy. Pewnie pokonywała kolejne zapory uznając, iż ktoś wreszcie powinien zresetować cały system, udoskonalić zabezpieczenia, bo początkujący haker złamałby jej godzinę zaś Victoria robiła to w pięć minut.
Nie miała pojęcia, co sprawiło, że zaczęła przeglądać umieszczone tam pliki, nigdy tego nie robiła zawsze uważała Mario za niewinnego człowieka. Nie pasował jej na przestępcę. Był łagodnym człowiekiem, lecz kiedy zaproponował jej wyjazd do Paryża w głowie blondynki zapaliła się czerwona lampka. Przeczucie, które mówiło jej, że w sprawie Rodrigueza jest jeszcze więcej niewiadomych niż na początku sądziła.
Do Victorii dotarło, że tak naprawdę nic o nim nie wie. Przez cały czas rozmawiają o przeszłości, o Victorze, o niej. Mario chciał wiedzieć o niej wszystko a w zamian nie dawał jej nic. Informacje o nim czerpała z własnych zamglonych wspomnień, dlatego zaczęła szukać ich na własną rękę a im bardziej zagłębiała się w akta rodzica tym bardziej była przerażona i zdezorientowana.
Oskarżenia Interpolu nazwał kiedyś „polowaniem na czarownice”, szukaniem kozła ofiarnego”, ale liczba osób wskazującego Mario winnym była przytłaczająca. Młode kobiety w swoich zeznaniach, z różnych stron świata wskazywały właśnie na niego. Kiedy była tutaj ostatni raz Interpol nie miał prawie niczego teraz miał wszystkie dostępne środki, aby aresztować i skazać Mario, w co najmniej trzech krajach a lista wydłużała się.
— Sprawa w toku — przeczytała komunikat — Agent prowadzący Emily McCord. To, dlatego tak ci się spieszy — powiedziała sama do siebie sięgając po telefon. Wybrała numer Pabla. Ściągnęła i zapisała wszystkie pliki oznaczone imieniem ojca i wuja na swój twardy dysk.
— Słucham — spokojny ton głosu ojca sprawił, że serce przestało się tłuc w piersi
— On wie — powiedziała po prostu wstając. — On wie, że mieście jest Interpol.
— Skąd ty? — zaskoczony Pablo spojrzał to na Tonnego to na agentkę McCord, niechętnie sięgnął po przyniesiony bloczek kartek i napisał to, co przekazała mu córka. Emily zaklęła szpetnie po angielsku.
— Zaproponował mi wyjazd z nim do Paryża — mówiła dalej
— Mówił kiedy chcę wyjeżdżać?
— Nie, zasugerował żebym z nim pojechała nie podał konkretnej daty, ale mi się wydało to nagle, więc weszłam na stronę główną Interpolu — zaczerpnęła głośno powietrze, — Dlaczego mi nie powiedziałeś, że masz na głowie agentkę McCord? — zapytała go — usłyszała w słuchawce jak Pablo głośno wzdycha.
— To moje sprawy służbowe Vicky a ty proszę przestać włamywać się do baz Interpolu, bo w końcu cię złapią — nie wiedział czy jest bardziej zły, że ciągle miesza się w policyjne sprawy czy że dumny, że potrafi robić takie rzeczy. Usłyszał głośne prychnięcie, co niewątpliwie oznaczało „najpierw musiałbym dać się złapać. — Gdzie jesteś?
— U siebie w mieszkaniu, Javiera nie ma załatwia jakieś sprawy związane ze ślubem a gdzie ty jesteś?
— W pracy — odpowiedział sięgając po dzbanek z kawą. Przelał gorący napój do kubka. — Javier zapewne nie długo wróci.
— Mogę jechać do ciebie? Wezmę Hermesa i pojadę do ciebie.
— Nie musisz pytać mnie o zgodę — powiedział — To także twój dom, kluczyk jest tam gdzie zwykle.
— Dziękuje kocham cię tato — powiedziała po prostu jedną dłonią wypisując kilka komend na komputerze. Drukarka zaczęła wypluwać z siebie kolejne partie dokumentów. Popatrzyła na zdjęcie Mario, jeżeli nie chciał powiedzieć jej prawdy ona sama ją odkryje.
— Ja Ciebie też — odpowiedział obracając w dłoniach kubkiem. Drugą dłonią przeczesał włosy. Odłożył na bok telefon. — Kto mu powiedział?
— Bill — powiedziała bardziej do siebie niż do znajdujących się w pomieszczeniu mężczyzn. Sięgnęła po telefon wybierając dobrze znany numer, przycisnęła słuchawkę do ucha modląc się w duchu, aby tym razem jej kobieca intuicja się myliła.
— Emily a już się bałem, że nie zadzwonisz — jego głos zamroził jej krew w żyłach. — Jeżeli włączysz rozmowę video pokażę ci niespodziankę. — Posłuchała go. Odsunęła telefon od ucha wpatrując się w jego twarz. — A ja sądziłem, że jesteś martwa — rzucił wyginając usta na kształt podkówki a po chwili roześmiał się serdecznie.
— Przykro, że cię zawiodłam gdzie jest Bill?
— Bill jest właśnie tutaj — słyszała w te dźwięk kroków po chwili na ekranie pojawiła się twarz mężczyzn. Z trudem powstrzymała swój krzyk. Nos Billa niewątpliwie był złamany. Jęknął głośno, kiedy jego głowa została odchylona mocno do tyłu, niewątpliwie po to, aby sprawić ból i aby po to żeby Emily mogła mu się bliżej przyjrzeć. — Trochę niedysponowany przyznam — powiedział odrzucając jego głowę, ale tutaj mamy gwóźdź programu — przekręcił telefon tak, że widziała go w całej okazałości. Przywiązany do tarczy, dokładnie tej samej, do której kiedy przywiązał ją
— Fabricio — kolana się pod nią ugięły, — jeżeli mu coś zrobisz
— To, co zabijesz mnie, sądziłem po tylu latach biegania za mną będziesz bardziej oryginalna ja jestem oryginalny. Zdemaskowałem kreta, porwałem twojego męża i znowu sprzedałem twoją siostrę, więc sądzę, że grasz według moich zasad.
— Czego chcesz?
— Tego, co wszyscy pokoju na świecie — roześmiał się głośno, — ale najpierw zadowolę się tym, że tutaj przyjedziesz. Do mnie i sama wybierzesz, który z nich pierwszy dostanie kulkę — rozłączył się.
— Nie możesz tam iść — powiedział Pablo widząc jak sięga po broń. — On cię zabije.
— Nie on chcę przedstawienia i ma cholerny kompleks Boga — warknęła wściekle przeładowując broń. — Chcę żebym go zabiła, więc proszę bardzo a ty Diaz zamiast wchodzić mi w drogę załatw zespół antyterrorystów, bo jeżeli Rodriguez sądzi, że tej nocy umrze to się grubo myli.
Pablo skinął głową. Liczyły się minuty, nie mieli czasu na opracowanie planu, rozważanie opcji. Mario Rodriguez miał zakładników, przetrzymywał ich w swoim ostatnim czynnym lokalu, więc jedyne, co mógł zrobić to posłuchać, Emily.
***
Spacerowała w tę i z powrotem po salonie ojca z dokumentami wykradzionymi z bazy Interpolu czując coraz większy smutek. Jej ojciec nie był dobrym człowiekiem. Był potworem, zadawał ból ludziom, niszczył rodziny bez konkretnego powodu. Chciał być jej ojcem a miał na rękach krew niewinnych. Opadła na fotel ukrywając twarz w dłoniach. Ależ była naiwna! Zachowała się jak typowa blondynka z kawałów, uwierzyła jego słowom zamiast własnej intuicji, która podpowiadała jej, że coś z nim jest nie tak
— Oczywiście, że jest — rzuciła sama do siebie — To psychopata.
Dźwięk dzwonka do drzwi sprawił, że podskoczyła. Hermes leżący na kanapie zeskoczył z mebla natychmiast zbliżając się do swojej właścicielki. Podrapała go za uszami i wstała zmierzając w kierunku frontu, kiedy przez szybę dostrzegła tak znajomą sylwetkę poczuła ulgę. Otworzyła drzwi jednym szarpnięciem w progu zarzucając mu ręce na szyję i mocno się przytulając.
— Jesteś — wychrypiała wtulając się w niego tak mocno, że zabolały go żebra.
— Tak jestem — objął ją odwzajemniając uścisk. — Wejdźmy do środka.
Javier Reverte posadził Vicky na kanapie w salonie sam zaś udał się do kuchni z zamiarem przyrządzenia jakiś przekąsek. Gotowanie koiło jego nerwy tak jak Victorię hakowanie, więc siedziała przy stole w kuchni palcami tańcząc po klawiaturze.
Magik się martwił, cholernie się martwił o narzeczoną, której po raz kolejny życie lekko zachwiało się w fasadach. Czy ta babka zwana Przeznaczeniem nie może sobie odpuścić?, zapytał zirytowany w myślach zagniatając ciasto na szarlotkę. Jedna już była w piekarniku.
Samochód Pablo Diaza zaparkował na podjeździe. Victoria podniosła wzrok spoglądając jak wysiada z samochodu przelotnie spoglądając w okna. Wstała niemal biegiem pokonując drogę do drzwi, otworzyła je z łoskotem spoglądając na Pabla, który uśmiechnął się do niej blado.
— Tatusiu — powiedziała drżącym głosem zarzucając mu ręce na szyję. Przytuliła się do niego w płuca wciągając zapach jego perfum. — On nie żyje prawda? — zapytała go cicho i poczuła lekko kiwa głową gładząc ją po plecach. Otworzyła oczy.
— Nie mieliśmy wyboru.
— Wiem, wiem.
Dwie godziny wcześniej
Emily spoglądała na wejście do budynku czując jak krew szybciej krąży jej w żyłach. Po raz kolejny sprawdziła broń umieszczając ją w kaburze przy biodrze, nóż w bucie. Odwróciła do tyłu głowę spoglądając na Pablo Diaza. Nie pochwalał jej decyzji, ale wiedziała, że gdyby chodziło o kogoś, kogo on kocha podjął taką samą decyzję. Wspólnie jadąc tutaj ustalili, że on z nim porozmawia a oddział antyterrorystyczny wejdzie od tyłu. Nie miała zamiaru mu dać umrzeć (o ile to przeżyje).
Skinęła ledwie dostrzegalnie głową zmierzając do środka. Wyprostowała się instynktownie, kiedy stanęła przed drzwiami. Wiedziała, że obserwuje ją przez kamerę po prostu nacisnęła klamkę.
Lokal był urządzony tak jak się spodziewała. Kiczowato. Wnętrze przypominało królewskie apartamenty. Dominowały odcienie czerni, czerni, złota. Na widok Billa ścisnęło jej się serce. Przywiązany do krzesła z nisko opuszczoną głową, nie musiała przykładać palców do szyi, aby wiedzieć, że nie żyje. Przełknęła łzy. Przyjdzie jeszcze na nie czas, nie ocaliła byłego partnera, ale nie miała zamiaru dać umrzeć mężowi.
— Podjąłem decyzję za ciebie — usłyszała za swoimi plecami męski głos. Mario podszedł do niej ledwie słyszalnie sięgając po broń w kaburze. Nie broniła się, pozwoliła mu zabrać służbowy pistolet. — Sądziłem, że tamtej nocy cię wykończyłem, ale ty widać jesteś jak kot masz wiele żyć szkoda, że tego nie mogę powiedzieć o nim — machnął ręką wskazując na zwłoki.
— Gdzie jest, Fabricio?
— Jeszcze żyje, jeśli o to pytasz — odparł przyciskając broń do jej kręgosłupa. — Idziemy prosto. — Skierował ją do sali dla vipów. Fabricio był przywiązany do koła podobnego do tego, którego używają cyrkowcy, aby rzucać nożami w swoje asystentki.
— Cześć kochanie — wychrypiał uśmiechając się blado. — Wybacz ten nie wyjściowy strój, ale wujek nigdy nie należał do nazbyt uprzejmych ludzi
— Nic nie szkodzi — odpowiedziała odwzajemniając blady uśmiech — znasz powiedzenie, że ładnemu we wszystkim ładnie? — zapytała go, na co ten jedynie skinął głową. — Wszystko będzie dobrze — powiedziała czując jak Rodriguez kładzie jej rękę na ramieniu zmuszając, aby usiadła na krześle, który wyglądem przypomina tron.
— Po co te kłamstwa? — powiedział powoli Rodriguez. — Ani ty ani on nie wyjdziecie z tego żywi — odparł uśmiechając się — Wstań z tego krzesła a twój luby skończy martwy jak Bill, więc zacznijmy przedstawienie.
Nerwowo zerknęła w stronę stolika gdzie położył jej pistolet. Sięgnął po nóż.
— Zostaw go weź mnie — powiedziała widząc jak się do niego zbliża. — To ja jestem w twoim typie nie Fabricio.
— Moim typie? — zapytał ją odwracając do tyłu głowę
— Tak, blondynki o brązowych oczach, sprawne fizyczne tak, aby wytrzymały godziny tortur — głośno przełknęła ślinę. — To jest twój typ, nie zabijasz mężczyzn tylko kobiety, bo to kobieta cię skrzywdziła. — Emily poruszyła się na krześle.
— Dziś, dla niego mogę zrobić wyjątek — powiedział uśmiechając się półgębkiem. Zbliżył się do Fabricio — Pierwszy cios był w żebra prawda? — Głośno przełknęła ślinę spojrzenie miała utkwione w oczach męża. — Tak w żebra — powiedział powoli zagłębiając nóż w jego ciele.
Mario był tak zaabsorbowany własnymi działaniami, że kompletnie nie zwracał uwagi na to, co dzieje się ani za jego plecami ani przed nim. Strzał padł z tyłu, krew z śladu po kuli trysnęła na twarz młodego, Guerry. Odwróciła do tyłu głowę spoglądając na Pabla który opuścił powoli broń.
— Potrzebna karetka — powiedział do krótkofalówki. Podał adres klubu. Emily poderwała się z krzesła podbiegając do męża. Powieki blondyna uniosły się do góry.
— A ja chciałem zabrać cię na chińszczyznę widać będziemy musieli zadowolić się ludzkim mózgiem zlizywanym z mojej twarzy, — Mimo iż sytuacja nie była zabawna parsknęła śmiechem pozwalając łzom płynąć po policzkach. Wargami dotknęła jego warg. — Mam na twarzy krew nie swoją to trochę niehigieniczne — dodał.
Więzy, które krępowały jego ręce i nogi zostały przecięte. Blondyn powoli osunął się w ramiona swojej żony.
— Kocham cię — usłyszała jego szept tuż przy swoim uchu. Położyła jego głowę na swoich kolanach. Pablo Diaz kawałkiem czerwonego obrusa ucisnął jego ranę.
— Ja ciebie też — odpowiedziała opuszkami palców muskając jego twarz — i wiesz zabierzesz mnie na tę chińszczyznę i na włoską kuchnie, może coś z francuskiej w końcu jesteś wielkim fanem sufletów.
— Ocaliłaś mnie — wychrypiał — uratowałaś, jesteś moim światełkiem, moim aniołem.
— Przestań, nie żegnaj się. Nie waż się ze mną żegnać nic ci nie będzie — wzięła go za rękę. — Wszystko będzie dobrze tylko proszę zostać ze mną. Proszę nie odchodź.
***
Izba przyjęć zarówno w Valle de Sombras jak i w szpitalu klinicznym w Monterrey przeżywała oblężenie. Każde łóżko było zajęte, każdy lekarz niezależnie od profesji został ściągnięty do szpitala, aby zająć się ofiarami przemocy, handlu kobietami i dzieci. Julian z trudem hamował swoją wściekłość.
To nie były tylko kobiety latami przetrzymywane w niewoli, zmuszane do prostytucji, wśród nich były także trzynasto czternastoletnie dziewczynki. Niektóre z nich zostały zgwałcone inne miały to szczęście, iż ocalono je w odpowiedniej chwili. Wszystkie trzydzieści pięć osób znaleziono stłoczone w piwnicy bez wody, jedzenia czy toalety. Były odwodnione, zmęczone i głodne a ich oprawca nie żył. Julian nie musiał pytać policji, aby wiedzieć, kto stoi za tym okrucieństwem i wtedy zobaczył Javiera i niemal zaklął, kiedy zauważył jak trzyma brytfankę z ciastem.
— To Izba przyjęć — warknął w stronę blondyna — nie kawiarnia.
— Upiekłem za dużo babeczek — powiedział wpatrując się w niego dużymi jak spodki oczami.
— Javier ciastkami tutaj nie pomożesz.
— ale — jęknął bezradnie spoglądając na lekarza. Chciał się na coś przydać.
— Dobra zanieś te babeczki do bufetu na pierwszym piętrze mogą się później przydać i policji i przynieś mi duży kubek kawy i gdzie jest Victoria?
— Pablo dał jej coś na uspokojenie i teraz jest z nią moja mama. Śpi już wykonuje polecenie doktorku — za nim Julian zdążył się odburknąć odpowiedź już go nie było. Brunet westchnął głośno pewnym krokiem zmierzając w stronę jednego z parawanów, za którym umieszczono kobietę.
Blondynka na jego widok poderwała do góry głowę.
— Dobry wieczór — przywitał się — Masz na imię Emma? — skinęła sztywno głową. — Ja nazywam się Julian Vasquez. Jestem lekarzem czy mogę zadać ci kilka pytań?
— Tak — wychrypiała — może pan.
**
Lucas Hernandez czuł się przytłoczony. Wzbudzenie się ze śpiączki Oskara, kłótnia z Magikiem teraz to. Rozbicie szajki handlującej ludźmi. Aresztowano kilka osób zamkniętych w biurze jednak szef Mario Rodriguez skończył z kulką w głowie po tym jak próbował zamordować swojego bratanka. Co za popaprana rodzinka, pomyślał spoglądając na blondynkę siedzącą na podłodze przed blokiem operacyjnym Diaz kazał przynieść jej kawę! Cholerna nie był jakimś cholernym kelnerem, mimo to usiadł obok niej na podłodze z papierowym kubkiem kawy w dłoniach.
— Proszę — wyciągnął w jej stronę kubek. Spojrzała na niego zaskoczona, ale skinęła głową w podziękowaniu. — Diaz prosił mnie, aby przyniósł pani kawę.
— Dziękuje — odezwała się po raz pierwszy od opuszczenia klubu. — To miło z jego strony — upiła łyk marnej kawy z automatu. —i z pana, że się zgodził być chłopcem przynoszącym kawę.
— Cała przyjemność po mojej stronie — mruknął spoglądając na profil kobiety. Na policzku miała zaschniętą krew. Emily usłyszała w jego głosie ironię, lecz nie skomentowała jej, nie był zadowolony z pełnionej funkcji wcale mu się nie dziwiła.
— Jestem Emily — wyciągnęła w jego stronę rękę.
— Lukacs — odwzajemnił uścisk przyglądając jej się przez chwilę.
Była mu wdzięczna, że nie próbuje pytać, wciągać ją na siłę w rozmowę, że po prostu przy niej siedzi. Dopiła kawę wstając. Nie mogła tak po prostu siedzieć na tym cholernej podłodze, po za tym wyczuła, iż młody policjant też nie jest specjalnie chętny do rozmowy.
— Zaraz wrócę — rzuciła w jego stronę idąc szybkim krokiem w kierunku toalet. Podeszła do
rzędu umywalek i spojrzała w lustro. Była blada jak płótno a czerwona zaschnięta smuga krwi wyraźnie odznaczała się na skórze. Odkręciła kurek z zimną wodą i przemyła twarz.
Wszystko będzie dobrze, pomyślała. Musi. Nie wyobraża sobie bez tego faceta życia. Straciła przecież tak wiele; siostrę, rodziców, którzy nawet po latach nie byli wstanie na nią patrzeć, obwiniali ją o wszystko, co spotkało Emmę. Nie mogła też stracić męża. Fabricio przywrócił jej wiarę w miłość. Kochała go. Wróciła na korytarz, Lukacs nadal tam siedział.
Po ciągnącej się w nieskończoność godzinie przez drzwi sali operacyjnej przeszedł lekarz. Serce Emily podeszło do gardła. Starszy mężczyzna uśmiechnął się pokrzepiająco.
— Nóż nie uszkodził żadnych organów wewnętrznych. Nic mu nie będzie.
— Dziękuje mogę go zobaczyć?
— Pielęgniarka panią zaprowadzić.
Emily odetchnęła z ulgą dopiero wtedy, kiedy go zobaczyła. Był blady, podłączony pod te wszystkie rurki, ale żył i tylko to się teraz liczyło. Żył i przeżyje. Pocałowała go lekko w spierzchnięte usta szepcząc cicho „kocham cię” jakby w obawie że go obudzi. |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|