Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 24, 25, 26 ... 63, 64, 65  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5853
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:44:57 26-05-16    Temat postu:

T2 CAPITULO 33

ARIANA/WILL/EVA/LEONOR/HUGO/CONRADO/LUCAS

Ariana wpatrywała się tępym wzrokiem w okno, nie wiedząc, co myśleć o ostatnich wydarzeniach. Wciąż nie mogła zapomnieć o bombie, którą zrzucił na nią Sergio, a jej parszywe samopoczucie potęgował fakt, że nie mogła o tym nikomu powiedzieć. To była prywatna sprawa Leonor, której dziewczyna nie chciała martwić, jako że była zajęta synkiem i pojawieniem się byłego męża, które totalnie wytrąciło ją z równowagi.
Panna Santiago postanowiła przemilczeć rewelację dotyczącą ojcostwa Sotomayora, ale było to niezmiernie trudne, jako że tego dnia dzieliła zmianę w kawiarni razem z Camilem, przed którym ciężko było cokolwiek ukryć. Na szczęście był on w tak wyśmienitym humorze z powodu udanej operacji Lori'ego, że nie zauważył, iż jego pracownica była jakby nieobecna. Jego entuzjazm sprawił, że atmosfera w kawiarni nieco się ożywiła – po raz pierwszy od kiedy zaczęła tu pracować, przy stolikach roiło się od klientów, popijającym pyszną importowaną kawę, którą wszyscy zachwalali. Wyglądało na to, że interes kwitnie, ale dziewczyna jakoś nie umiała się z tego cieszyć.
Była tak zamyślona, że dopiero po kilku sekundach dotarło do niej, że ktoś macha jej ręką przed oczami, próbując zwrócić na siebie uwagę.
– Ziemia do Ariany. Halo! – Guillermo wpatrywał się w nią z lekkim niepokojem, zastanawiając się, co też może być powodem jej zachowania.
– Cześć – przywitała się, mrugając zawzięcie, jakby dopiero obudziła się z jakiegoś niespokojnego snu, i zmuszając się do uśmiechu. – Przepraszam. Co podać?
– Podwójne espresso. – Gui przypatrywał się z uwagą jak koleżanka przygotowuje zamówienie, nie wiedząc, czy może poruszyć ten temat. – Tak się zastanawiam...
– Hmmm? – Ariana postawiła przed nim kawę i przekrzywiła lekko głowę ciekawa, co też takiego mam jej do powiedzenia Will Alanis.
– Spędzasz dużo czasu z Hugiem Delgado, prawda?
– Skąd ci to przyszło do głowy? – Tym pytaniem zbił ją z pantałyku. Co prawda, już jakiś czas temu domyśliła się, że tych dwóch ma ze sobą coś wspólnego, ale nie sądziła, że Hugo mówił mu coś o relacjach, jakie go z nią łączą.
– Jestem dobrym obserwatorem – odpowiedział lakonicznie Alanis, po czym wpatrzył się w swój kubek, jakby unikał jej spojrzenia. – Wiesz, dla kogo on pracuje.
– Pytasz czy stwierdzasz? – Ari zmrużyła oczy podejrzliwie, zastanawiając się, do czego zmierza ta rozmowa. – Wiem – odpowiedziała jednak, widząc, że Will nie kwapi się, by coś powiedzieć. – Dlaczego cię to martwi?
– Chodzi mi o to, żebyś uważała, to wszystko. To miasteczko jest... dziwne. Różne rzeczy się tu dzieją. Słyszałaś, że Mario Rodriguez nie żyje? Ten facet, który handlował kobietami. Ostatnio kręcą się tutaj różne typy. Valle de Sombras jest jak magnes na kłopoty – wszystko zdaje się mieć tutaj swój tragiczny finał.
– Nadal nie rozumiem, co z tym ma wspólnego Hugo.
– Nic, po prostu... Uważaj. – Gui upił łyk kawy, zerkając na dziewczynę z ukosa, jakby w obawie, że zaraz mu zwymyśla, że wtrąca się w nie swoje sprawy.
– Znów to robisz, tak? Najpierw mnie ostrzegałeś, żebym uważała na Lucasa i nie wracała do niego, mając w pamięci to, jak zachował się w przeszłości. Teraz każesz mi trzymać się z daleka od Huga. Zaczynasz się zachowywać jak nadopiekuńczy starszy brat i szczerze mówiąc, nie podoba mi się to.
– Nie chcę się mieszać...
– Więc tego nie rób. – Ucięła dyskusję dziewczyna i zabrała się za wycieranie lady, która lśniła czystością, chyba tylko po to, by zając czymś ręce.
– Przepraszam.
Jeszcze chwilę siedzieli w ciszy, ona trochę zła, on zażenowany. Nie chciał wyjść na nadopiekuńczego braciszka, po prostu się martwił. Hugo był zaangażowany w plan zemsty Conrada i ta Bogu ducha winna dziewczyna mogła na tym ucierpieć. Starał się ją tylko ostrzec w imię ich dawnej przyjaźni.
– Swoją drogą, to nigdy mi nie powiedziałeś, skąd TY znasz Huga – zagadnęła Ariana, węsząc okazję, by dowiedzieć się czegoś nowego.
– Ach. - Guillermo podrapał się po głowie, nie wiedząc, ile może zdradzić. – Szczerze mówiąc, to nie znamy się zbyt dobrze. Przedstawił nas sobie mój wuj, Octavio. – Troszkę nagiął fakty, ale dziewczyna nie musiała przecież o tym wiedzieć.
– Octavio... Octavio Alanis! – Ariana uderzyła się otwartą dłonią w czoło, jakby nagle coś zrozumiała. – To był twój wujek! No jasne... Poznałam go. Byłam z Hugiem w Monterrey i on miał tam się spotkać właśnie z Octaviem. W ogóle nie zwróciłam uwagi na zbieżność nazwisk – nawet nie przyszło mi do głowy, że to twój krewny, no bo niby jakie jest prawdopodobieństwo, że tak daleko od domu spotkam członka rodziny znajomego z liceum? Ale on mnie rozpoznał... To znaczy, wydałam mu się znajoma. Pewnie musiał mnie widzieć na zdjęciu szkolnym...
– Może widział cię na pogrzebie Sary – zasugerował Will, ale po chwili tego pożałował, bo wszystkie wspomnienia o siostrze wróciły. Szybko dopił kawę, by nie musieć nic więcej mówić, ale na szczęście Ari to rozumiała.
Chwilę później jednak zbladła gwałtownie i wyglądała jakby zaraz miała zemdleć.
– Coś się stało? – zaniepokoił się Will i podszedł do niej za ladę, chcąc pomóc, ale ona szybko pokręciła głową, starając się, by chłopak nie zobaczył, kto właśnie przekroczył próg kawiarni.
– Wszystko dobrze. Zapomniałam tylko o czymś z magazynu. Mógłbyś mi przynieść...?
Zanim jednak zdążyła dokończyć, do lady podeszła niska blondynka z szerokim uśmiechem na twarzy. Wzrok wielu mężczyzn w kawiarni odwracał się za nią, kiedy kroczyła w stronę kasy, stukając wysokimi obcasami i kołysząc biodrami jak modelka.
Było już za późno. Gui odwrócił się w jej stronę i w tym samym momencie cała krew odpłynęła mu z twarzy. Po chwili jednak znów nabrała kolorów – był wściekły, a zaciśnięte pięści tylko upewniły Arianę w przekonaniu, że chce udusić Evę Medinę, kobietę odpowiedzialną za śmierć jego siostry.
– Nie tutaj, błagam cię, nie rób scen – szepnęła mu Ariana, chwytając go za ramię, by udaremnić jakieś gwałtowne ruchy.
Eva również oblała się rumieńcem, tylko że w jej przypadku było to spowodowane wstydem i poczuciem winy. Nie sądziła, że spotka tutaj Willa. Przed Massi udawała pewną siebie, ale kiedy stanęła oko w oko z dawnym znajomym, który jej nienawidził, straciła cały animusz. Nagle zapragnęła zapaść się pod ziemię.
– To ja... przyjdę później – wymamrotała, sprawiając wrażenie osoby nic nie znaczącej, co zupełnie do niej nie pasowało. To Ariana uchodziła zawsze za szarą myszkę, nie ona. Wycofała sie chyłkiem w stronę wyjścia, a kiedy drzwi się za nią zatrzasnęły, zobaczyli jak oddala się szybki krokiem, chwiejąc się na szpilkach jak na szczudłach. Zwiewała, gdzie pieprz rośnie.
– W porządku? – zapytała Santiago, kiedy już się upewniła, że Eva jest poza zasięgiem ich wzroku. I pięści.
Guillermo nic nie odpowiedział. Wyrwał rękę z uścisku Ariany i spojrzał na nią z wyrzutem.
– Jak długo jest w miasteczku?
– Nie wiem, od wigilii, tak myślę. – Dziewczyna szybko przypomniała sobie dzień przyjazdu Evy do Doliny.
– I zamierzałaś mi o tym w ogóle powiedzieć?
– Nie – przyznała zgodnie z prawdą Ariana. – Wiedziałam, że wasze spotkanie nie wyjdzie na dobre nikomu. Massi też się ze mną zgodziła.
– Massimiliana też o tym wiedziała? Nie wierzę... – Ruszył do wyjścia i ze złością szarpnął za drzwi, a Ariana ruszyła za nim.
– Nie ma sensu roztrząsać przeszłości, Guillermo. To nie wróci życia ani Sarze, ani Katrinie. I nie pomoże też Oscarowi, a akurat w tej chwili on jest najważniejszy, nie zapominaj o tym.
– A co ze sprawiedliwością? Ona też się nie liczy? – Will przeczesał włosy ręką, czując że za chwilę zwariuje.
– Oczywiście, że się liczy! Po prostu nic nie możemy zrobić. Co się stało, to się nie odstanie...
– Co ona tu w ogóle robi, co? – Will zmienił temat, bo poczuł, że na wspomnienie siostry i dziewczyny łzy zapiekły go w oczach. – Aktorka ze spalonego teatru. Po kiego diabła przyjechała do tej dziury zabitej dechami?
– Nie wiem wiele... Przyjechała z Massi.
– Z Massi?
– Tak, podobno jej narzeczony, a szef Massi, robi interesy w Monterrey i potrzebował jej tutaj, żeby wszystkiego dopilnowała.
– CO?! Coś ty powiedziała?!
– Ma pilnować jego...
– Nie o to mi chodzi! – Rozsierdzony Will podszedł do Ari i złapał ją za ramiona, lekko potrząsając. – Szef Massi jest narzeczonym Evy?!
– Tak, nazywa się jakoś... Saverin. Conrado Saverin. – Widząc minę chłopaka, od razu poznała, że to, co jej niewiele mówiło, dla niego miało ogromne znaczenie. – Co to znaczy? Kim jest ten Saverin?
– To przyjaciel Octavia. Jest dla mnie jak rodzina.
– I nie powiedział ci, że żeni się z kimś, kto odpowiada za wypadek twojej siostry?
– Widocznie uznał, że to nic nie znaczący szczegół. – Guillermo poczuł przemożną ochotę, by się roześmiać. Nie mógł uwierzyć, że Conrado zrobiłby mu coś takiego. – Muszę lecieć. Trzymaj się.
– Jasne, ale... – Will już jej nie słyszał, ale na wszelki wypadek dodała sama do siebie: – Nie rób nic głupiego.

***

Leonor miętosiła w rękach torebkę, zastanawiając się, dlaczego Ethan chciał się z nią spotkać właśnie tutaj. Ten zakątek Valle de Sombras był niewątpliwie urokliwy i wiele par często wybierało to miejsce na randkę, ale ona przeczuwała, że nie chodziło o żaden romantyczny gest. Przez telefon brzmiał jakoś dziwnie, mogła wyczuć smutek w jego głosie i to ją niepokoiło. Czyżby to, co między nimi się stało nic dla niego nie znaczyło? Może uznał to za błąd i chciał to wszystko zakończyć? Nie, nie powinna tak myśleć. Powinna mu zaufać. Już raz udowodniła, że oceniła go pochopnie. Poza tym, nie minęło przecież nawet kilka godzin od ich ostatniej rozmowy. Nie mógł zmienić zdania tak szybko.
Kiedy zobaczyła jak kroczy w jej stronę parkową alejką z szerokim uśmiechem na ustach, serce zabiło jej szybciej, ale gdy jej wzrok padł na torbę podróżną w jego dłoni, nagle jakby stanęło.
– Więc jednak wyjeżdżasz. – Nie było to pytanie, tylko stwierdzenie.
– Wyjazd trochę się opóźnił, ale tak, wyjeżdżam. Ale nie na zawsze – upewnił ją Ethan, delikatnie dotykają jej policzka i uśmiechając się pokrzepiająco, by dodać jej otuchy. – Muszę coś załatwić. To... sprawa rodzinna. Właśnie rozmawiałem z bratem, nie mogę już dłużej zwlekać. Jednak nim się obejrzysz, wrócę. Obiecuję.
– Na pewno? Czy mówisz tak tylko, żeby mnie uspokoić?
– Czy my przypadkiem nie umówiliśmy się, że będziemy sobie ufać? Obojętnie co się wydarzy, co będą mówić inni – nie będziemy wyciągać pochopnych wniosków, tylko ufać sobie bezgranicznie.
– Ale...
– Żadnego "ale", Norrie. – Ethan odłożył torbę na ziemi i wziął kobietę w ramiona. Chciał, by ta chwila trwała w nieskończoność. – Musisz mi zaufać, inaczej to nie ma żadnego sensu. Oboje jesteśmy ludźmi po przejściach, mamy przeszłość, o której wolelibyśmy zapomnieć. Ale nie zmieniłbym nic, bo właśnie wszystko to, przez co musiałem w życiu przejść, doprowadziło mnie do miejsca, w którym jestem teraz. A jest ono przy tobie. Nie mógłbym być bardziej wdzięczny.
Oczy Leonor zaszkliły się łzami, kiedy usłyszała, co mówi Ethan. Nie namyślając się długo, zdjęła z szyi medalik i zawiesiła łańcuszek na szyi Crespo, nie zważając na jego zdziwioną minę. Zerknął na wizerunek Matki Boskiej, po czym przeniósł spojrzenie na kobietę, która uśmiechała się przez łzy.
– Żeby cię chroniła – wyjaśniła, pociągając nosem. – Hugo by się wściekł, gdyby wiedział, że ci to daję. Ten medalik należał do mamy...
– W takim razie nie powinnaś mi go dawać. – Ethan był gotowy ściągnąć łańcuszek, ale Norrie go powstrzymała. Chwyciła jego dłonie w swoje i spojrzała mu głęboko w oczy.
– Chcę, żebyś go miał. Możemy się umówić, że zwrócisz mi go, kiedy znów się zobaczymy. To moja inwestycja w przyszłość. Chcę mieć pewność, że do mnie wrócisz. Poza tym, mama by cię polubiła. Jesteś w jej typie.
Ethan zachichotał lekko i dotknął medalika z czułością.
– Będę go strzegł jak oka w głowie - przysiągł, kładąc rękę na sercu.
– Mam nadzieję, bo jak go zgubisz, to cię zamorduję.
Oboje się roześmiali, ale po chwili znów posmutnieli. Nadszedł czas pożegnania, ale żadne z nich nie chciało wypuścić drugiej osoby z objęć. To było cholernie trudne, ale niestety konieczne. Czas płynął nieubłaganie, a dzwony w kościele zdawały się bić, jakby odmierzały ich ostatnie wspólne sekundy razem. Wiedzieli jednak, że dotrzymają obietnicy – ona będzie wyczekiwać jego powrotu, a on wróci cały i zdrowy. I wtedy będą żyć długo i szczęśliwie.
Jednak w życiu nie zawsze wszystko jest jak w bajce.

***

Fernando miał powody do zadowolenia; był na dobrej drodze do wybicia się od dna, powoli wszystko zaczynało układać się po jego myśli. Kandydatura na burmistrza Valle de Sombras miała mu w tym pomóc i lada dzień miał ogłosić swoją decyzję publicznie. Jednak zanim miało to nastąpić, musiał odbyć poważną rozmowę z Hugiem, który od pewnego czasu go unikał. Teraz, kiedy nie miał nikogo przy swoim boku, musiał szukać sprzymierzeńców, a Hugo mógł mu bardzo pomóc.
– Chciałeś mnie widzieć? – Delgado wszedł do gabinetu z obojętną miną. Był tutaj, bo musiał i nie miał nic lepszego do roboty. Mina Leonor dobitnie świadczyła, że nie jest zadowolona z jego obecności w szpitalu, a i on nie bardzo czuł się w nastroju, by tam przebywać, ze względu na obecność Sergia, więc nawet z lekką ulgą przyjął zaproszenie Barosso.
– Tak, siadaj. – Siwy mężczyzna wskazał mu fotel naprzeciwko siebie, po czym odkorkował butelkę czterdziestoletniej whisky i wlał trochę bursztynowego napoju do szklaneczek, które postawił wcześniej na biurku.
– Mogę zapytać, co to za okazja? Urodziny mam dopiero w kwietniu... – Hugo zmrużył podejrzliwie oczy, ale Fernando tylko uśmiechnął się na te słowa.
– Nie świętujemy dziś urodzin, tylko nowy początek.
– A możesz trochę jaśniej? Bo nie nadążam...
– Chciałem, żebyś dowiedział się jako pierwszy, zanim ogłoszę to opinii publicznej. – Fernando celowo zrobił pauzę jakby chciał rozbudzić w brunecie ciekawość. I udało mu się to. Nie wiedział jednak, że serce Huga gwałtownie przyspieszyło – spodziewał się bowiem najgorszego. – Otóż, chciałbym cię poinformować, że zdecydowałem się kandydować na stanowisko burmistrza Valle de Sombras.
Nastąpiła chwila ciszy. Hugo wpatrywał się w szeroki uśmiech Fernanda, który przywodził mu na myśl kota z Cheshire. Nieprzyjemny dreszcz przebiegł mu po plecach. Po chwili jednak wstał i zaczął rozglądać się po gabinecie.
– Co robisz? – zdziwił się Fernando, przypatrując się, jak jego pracownik wodzi wzrokiem po każdym zakamarku pomieszczenia.
– Szukam ukrytych kamer – odparł jak gdyby nigdy nic Hugo. – Musisz mnie wkręcać. Innego wytłumaczenia dla tego irracjonalnego pomysłu nie widzę.
– Nie żartuję, Hugo. Zamierzam się ubiegać o fotel burmistrza. I chciałbym cię prosić, być został szefem mojej kampanii.
Tego już było za wiele. Hugo wytrzeszczył oczy ze zdziwienia i wskazał palcem na siebie, jakby chciał się upewnić, czy aby na pewno dobrze zrozumiał szefa. Kiedy ten pokiwał głową, Hugo wybuchnął śmiechem.
– Nie mówisz poważnie. To chyba demencja starcza. Ja? Szefem kampanii wyborczej Fernanda Barosso? Skąd ci to przyszło do głowy? – Delgado nie mógł przestać się śmiać. Sytuacja była niewątpliwie komiczna, a on nie miał zamiaru uczestniczyć w tej maskaradzie.
– Czy wyglądam jakbym stroił sobie z ciebie żarty?
– Dobra, przecież wiem, że nie masz za grosz poczucia humoru. Ale... wybory? Serio? Nando, oni cię zjedzą żywcem. Dziennikarze. Nie zostawią na tobie suchej nitki – dowiedzą się wszystkiego. Wszystkie twoje najciemniejsze sekrety wyjdą na światło dzienne. A mieszkańcy... Myślisz, że ktokolwiek w tej dziurze na ciebie zagłosuje?
– Oczywiście, że tak. – Barosso wstał z fotela, podszedł do okna i odpalił cygaro. – To ja zapewniam im miejsca pracy. Gdyby nie moje interesy, połowa z nich nie miałaby, co włożyć do garnka.
– Zapominasz chyba, że twoja firma podupada. A o ile się nie mylę, klub należy do Nicolasa, nawet jeśli on sam się już nim nie interesuje. Nie masz nic, co możesz tym ludziom zaoferować, a większość z nich cię nienawidzi. Do tego Mauricio znacznie nadwątlił twoją reputację, wszyscy już wiedzą, że masz kłopoty finansowe.
– O to się nie martw. – Na twarzy Fernanda pojawił się cwany uśmieszek, który nie wróżył niczego dobrego. – Moi prawnicy znaleźli lukę w testamencie. Poza tym, nie mogę stracić tego, na co przez całe życie pracowałem. Może i kapitał początkowy nie należał do mnie w świetle prawa, ale za to wszystko, co osiągnąłem ciężką pracą...
– Wyzyskiem i oszustwami – poprawił go Hugo, ale Fernando kontynuował, jakby zupełnie go nie usłyszał.
– ...należy do mnie. A do tego zalicza się firma. Poza tym, mój mały biznes również nabiera rozpędu i jestem dobrej myśli.
– Co to znaczy? – Hugowi nie spodobał się ton, z jakim Barosso wypowiedział te słowa. Jeśli mówił z taką pewnością siebie o swoim biznesie narkotykowym, należało się mieć na baczności.
– Zastanawiam się nad fuzją z innym kartelem. Pomożemy sobie nawzajem. Ja mam wtyki w Ameryce, oni doświadczenie i towar, który najwyraźniej jest teraz ostatnim krzykiem mody. Pomogę im go przerzucać do Stanów. Ostatnio policja za bardzo wokół nich węszyła, bo nie robili tego jak należy. Dzięki mnie, poszerzą rynek zbytu, a ja wyjdę z trudnej sytuacji finansowej. To przyniesie korzyści obu stronom.
– O jakim kartelu mowa? – Hugo niemal złapał się za głowę, słysząc o planach Fernanda. Jeśli on się z czegoś cieszył, było o co się martwić.
– Los Caballeros Templarios.
– Słucham?! Nie wierzę... Już zapomniałeś, że El Pantera wyznaczył nagrodę za moją głowę? Chcesz z nim wejść w układ i jeszcze podać im mnie i moją rodzinę na srebrnej tacy poprzez mianowanie mnie szefem twojego sztabu wyborczego! Jesteś oszołomem, Nando. Wiesz o tym? Kompletnie cię pogięło.
– Uspokój się, Hugo. Pamiętaj z kim rozmawiasz. – Barosso zmienił nieco ton na bardziej surowy, spojrzał spode łba na Delgado, który dyszał ciężko, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. – Nie masz najmniejszego powodu, by bać się Templariuszy. Wszystkim się już zająłem. Nie będą cię ścigać i dadzą spokój twojej rodzinie. To był mój warunek, chociaż sądzę, że to i tak nie było konieczne w obecnej sytuacji...
– Co masz na myśli? – Brunet nieco się uspokoił, ale nadal był poirytowany. – Odpuszczą tak po prostu?
– Widzisz, Templariusze uznali, że skoro El Pantera siedzi za kratkami i nie ma najmniejszej szansy na to, że wyjdzie na wolność w najbliższym czasie, to czas, by zmienić kierownictwo. Pieczę nad okręgiem Monterrey przejął ktoś inny.
– Kto taki?
– Joaquin Villanueva.
– Jesteś pewny? Na pewno chodzi o Joaquina Villanuevę?
– Tak, znasz go?
– Kiedyś znałem. – Lakoniczna odpowiedź Huga musiała Fernandowi wystarczyć. – Czy on coś o mnie wspominał?
– Nie, nic nie mówił. Widzę jednak, że coś jest na rzeczy, więc może oszczędzisz mi trudu i od razu powiesz, co to takiego.
– Nic, naprawdę. Stare dzieje. Byliśmy kumplami, ale potem nasze drogi rozeszły się w dość nieprzyjemnej atmosferze. Nie chcę do tego wracać.
– Mam nadzieję, że twoja przeszłość z tym człowiekiem nie wpłynie na moją współpracę z nim? – Barosso przyjrzał się podejrzliwie Hugowi, a ten szybko pokręcił głową. – To dobrze, ale wiedz, że jedno twoje słowo, a zerwę wszelkie umowy z Villanuevą.
– Doceniam to, ale nie będzie takiej potrzeby. W porządku, Nando, naprawdę.
– No dobrze, skoro to już ustaliliśmy... Jak będzie z tymi wyborami? Będziesz moją prawą ręką czy mam zacząć rozglądać się za specjalistą?
– Nando, dobrze wiesz, że się do tego nie nadaję. Nie jestem wykształcony, nic nie wiem o polityce, poza tym, że wszyscy politycy kłamią i kradną. Jeśli chcesz mnie przy swoim boku, będę cię wspierał, ale nie oczekuj, że będę robić za psa na posyłki i obklejał miasteczko twoimi plakatami albo roznosił plakietki z napisem: "Głosuj na Barosso". Na to nie licz, bo nie będę z siebie robił błazna.
– Dobrze, niech będzie. – Fernando uśmiechnął się lekko, po czym podszedł do Huga i poklepał go po plecach. – Mam jeszcze jedną dobrą wiadomość. Moi ludzie znaleźli Dante Alvareza... – Serce poskoczyło Delgado do gardła. Był pewny, że Barosso wyczuł, że nagle zesztywniały mu wszystkie mięśnie. – W kostnicy. Podobno został napadnięty przez jakichś bandziorów w Meksyku. Zabrali mu portfel i rodzinny sygnet, ale chyba się stawiał, więc go zabili.
– A tobie jest to niezwykle na rękę, prawda? – Hugo odetchnął z ulgą. Wyglądało na to, że Octavio zadziałał rozsądnie, pozorując napad.
– Oczywiście, że tak. Teraz mam pewność, że moi wrogowie nie próbowali wyciągnąć z niego informacji i nie zabili go, kiedy już im się to udało. Padł ofiarą zwykłych złodziei. Dzień jak co dzień.
– Widzisz? Los się do ciebie uśmiecha. – Hugo zerknął na Barosso, który cały czas przypatrywał mu się uważnie.
– Oczywiście. A do tego mam ciebie u swego boku. Jesteś najbardziej lojalnym pracownikiem, jakiego miałem, prawda Hugo? Nigdy nie zawiodłeś mojego zaufania i nigdy tego nie zrobisz, mam rację?
– Jasna sprawa, Nando. Skończ z tymi sentymentami, bo zaraz się rozpłaczę.
Fernando uśmiechnął się lekko i odszedł w stronę swojego fotela. Nie było powodu do niepokoju – Hugo miał zbyt wiele do stracenia, by próbować jakichkolwiek sztuczek.

***

Conrado sączył mrożoną kawę w ustronnej kawiarence na obrzeżach Ciudad de Mexico, czytając gazetę i rozkoszując się pięknym dniem. Właśnie natrafił na wzmiankę o śmierci Maria Rodrigueza, co go zaintrygowało, jako że padła nazwa miasteczka, którego burmistrzem zamierzał zostać. Jakżeby inaczej – całe zło świata sprzymierzyło się przeciwko Valle de Sombras. Saverin pokręcił głową z dezaprobatą, postanawiając w duchu, że bezpieczeństwo miasteczka będzie jego priorytetem w programie wyborczym. Mieszkańcy mają już zapewne dość tych wszystkich ekscesów.
Stolik, przy którym siedział, zatrząsł się lekko, co kazało mu oderwać na chwilę wzrok od gazety. Ku swojemu zdziwieniu zobaczył, że naprzeciwko niego usadowił się mężczyzna, uśmiechający się szeroko, jak gdyby byli starymi znajomymi.
– W czym mogę pomóc? – zapytał uprzejmie Conrado, zupełnie ignorując brak taktu faceta, który szczerzył się jak głupi do sera.
– Niewiarygodne – odpowiedział ciemnowłosy mężczyzna, nie przestając się uśmiechać. – Conrado Saverin. Jezus Chrystus ma poważnego konkurenta – do tej pory wydawało mi się, że tylko jemu udało się zmartwychwstać.
Facet w wieku mniej więcej podobnym do Conrada, zdjął okulary przeciwsłoneczne, ukazując się miliarderowi w pełnej krasie.
– Czy my się znamy? – Zachowanie obcego zaczynało Saverina trochę irytować; nie sądził, że zostanie rozpoznany w tym rejonie. Cały plan mógł spalić na panewce.
– Nieosobiście, ale wiele o tobie słyszałem. Można powiedzieć, że jesteś moim idolem.
Conrado zdziwił sposób w jaki ten mężczyzna się do niego odzywał; był bardzo bezpośredni i zwracał się do niego na ty, co niebywale go intrygowało.
– Nadal nie mam pojęcia, z kim mam przyjemność rozmawiać – zwrócił mu uwagę Saverin, uśmiechając się lekko, jak to miał w zwyczaju. Należał do ludzi spokojnych i ułożonych. Pomimo swojego pochodzenia był dobrze wychowany i miał nienaganne maniery.
– Mój błąd, przepraszam. – Mężczyzna położył rękę na piersi i zrobił skruszoną minę. – Po prostu nie mogłem uwierzyć własnym oczom, musiałem podejść i zagadać. [link widoczny dla zalogowanych], do usług. – Wyciągnął dłoń w stronę Conrada, a ten uścisnął ją krótko z niepewną miną. – Nie dziwię się, że moje nazwisko nic ci nie mówi. Ja jednak wiem o tobie wiele. Templariusze często cię wspominają. Byłeś jednym z nich...
– Nie jestem już ich członkiem. Nie mam nic wspólnego z ich działalnością.
– Ależ masz, i to bardzo dużo. Dzięki tobie i twoim kontaktom, udało im się wybić na szczyt, ale teraz znów zaczynają mieć problemy, dlatego im pomagam. Poza tym, ty też nieźle na tym skorzystałeś. Jak to się mówi – gdzieś trzeba zarobić pierwszy milion.
– Proszę wybaczyć, ale obawiam się, że nie mogę dłużej prowadzić tej konwersacji.
– No tak, trzeba dbać o reputację, prawda? – Joaquin odchylił się na krześle i uśmiechnął się szeroko, mrużąc oczy w słońcu.
– Myślę jednak, że z chęcią poznasz mnie lepiej. W końcu mamy wspólnych znajomych.
– Już mówiłem, że nie utrzymuję kontaktu z Templariuszami.
– Nie miałem na myśli członków kartelu. – Joaquin machnął ręką, jakby Saverin powiedział coś bardzo śmiesznego. – Mówię o Fernandzie Barosso. I o Hugu Delgado, rzecz jasna.
Conrado zesztywniał na krześle, czując, że robi mu się gorąco. Musiał wpaść akurat na taką osobę, która zna jego najgorszego wroga – los był nieubłagany.
– Czego chcesz w zamian za milczenie?
– Co masz na myśli? – Villanueva wyglądał na nieco zbitego z tropu.
– Daruj sobie te gierki. Wiem, że wszystko wyśpiewasz Barosso. Dlatego cię wyręczam i sam proponuję – ile będzie mnie kosztowało twoje milczenie na temat mojego "zmartwychwstania"? – Saverin zakreślił w powietrzu cudzysłów.
– Proszę cię, nie zamierzam nic nikomu mówić. Nie lubię wtykać nosa w nie swoje sprawy. Cokolwiek się między wami wydarzyło, musiało być poważne, skoro Barosso wysłał Huga, by cię zabił. Nie chcę się w to mieszać. Ty i Barosso jesteście najpotężniejszymi ludźmi, o jakich słyszałem. Wolę się trzymać z daleka. Ciekawi mnie jednak rola, jaką w tym wszystkim odgrywa Delgado. Jest jakimś pionkiem pomiędzy wami? Musi być, skoro udało ci się go przekonać, by darował ci życie. Tym chłopakiem łatwo manipulować. Dziwne, kiedyś taki nie był... Chyba muszę sobie z nim uciąć pogawędkę i powspominać stare czasy.
Conrado złożył gazetę, odłożył ją na bok i pochylił się lekko do przodu nad stolikiem, a następnie dokładnie ważąc słowa, powiedział:
– Tknij Huga choć jednym palcem, a będziesz zbierał zęby z podłogi połamanymi palcami.
– Spokojnie! – Joaquin uśmiechnął się lekko, nieco zdumiony tym, że Saverin stanął w obronie Huga. – Włos mu z głowy nie spadnie. Nie chcę krzywdy Huga. To stary znajomy. Co prawda rozstaliśmy się w dość nieprzyjaznych stosunkach, ale nigdy nie zrobiłbym niczego, żeby mu zaszkodzić.
– W takim razie, czego ode mnie chcesz, Joaquin? Jeśli nie pieniędzy to czego?
– Właściwie niczego. Sama świadomość, że mam tak potężnego przyjaciela, byłaby miła.
– Nie jestem twoim przyjacielem – powiedział Conrado, a Villanueva się roześmiał.
– Ale nie jesteś też przyjacielem Fernanda, a to mi bardzo odpowiada.
– Niby jesteś bezpośredni, ale mówisz zagadkami.
Joaquin wzruszył ramionami, jakby chciał podkreślić swoją tajemniczość, po czym wstał i włożył na nos okulary przeciwsłoneczne.
– Spokojna głowa, Conrado. Twój sekret jest u mnie bezpieczny. Trzymaj się. Coś czuję, że niedługo zobaczymy się ponownie.
Po tych słowach odszedł, zostawiając Saverina z osłupiałą miną. Nie wiedział, co właściwie się wydarzyło i musiał przyznać, że przez moment serce podeszło mu do gardła. Jego wzrok padł na stolik, na którym Joaquin pozostawił swoją wizytówkę. Schował ją za pazuchę i podrapał się po głowie. Nigdy nie wiadomo, kiedy będzie potrzebował sprzymierzeńca.

***

Ariana wróciła do domu w smętnym humorze. Po raz pierwszy nie z powodu ostatnich wydarzeń, a zwyczajnie w wyniku przepracowania. Jeszcze nigdy od kiedy zaczęła pracę w kawiarni, nie miała tam tyle roboty. Musiała zostać na drugą zmianę, by pomóc Camilowi – taki był tam duży ruch. Jeszcze zanim wyszła z pracy natknęła się na Leonor, która wydawała jej się smutna, ale nie miała siły z nią rozmawiać. Wolała nie mieszać się w sprawy jej i Sergia.
Zdjęła buty i powlokła się do salonu z zamiarem rzucenia się na kanapę, by odpocząć, ale ku jej zdumieniu zastała tam Evę, siedzącą na fotelu z podkulonymi kolanami. Miała na sobie stary, rozciągnięty sweter Ariany i oglądała jakiś film.
– Myślałam, że już śpisz – odezwała się panna Santiago, powodując, że Medina podskoczyła w miejscu przestraszona. – Zaraz... – podeszła do niej bliżej i w świetle z telewizora była w stanie zobaczyć jej twarz. – Ty płaczesz?
– Coś mi wpadło do oka – wytłumaczyła się dziewczyna, ale nie zwiodła tym Ariany. Może i była dobrą aktorką, ale nie aż tak. – To przez ten film. Wzruszyłam się, zadowolona?
Ariana zerknęła na telewizor, a potem na Evę. Czuła, że stan w jakim panna Medina się znajdowała nie miał nic wspólnego ze wzruszeniem. Po prostu przeżyła spotkanie z Guillermem. Być może odezwały się w niej wreszcie wyrzuty sumienia. Nie miało to jednak znaczenia – jej skrucha i tak nie cofnie czasu.
– Masz. Wytrzyj twarz, wyglądasz okropnie. – Podała jej pudełko z chusteczkami, a Eva wyciągnęła jedną i wydmuchała w nią hałaśliwie nos. Drugą otarła łzy. Na chusteczce pozostała smuga od makijażu. – Po co to robisz?
– Przecież mi kazałaś! – Eva nie miała pojęcia, o co Ariana ją pyta.
– Po to tak mocno się malujesz? Bez makijażu wyglądasz o wiele ładniej. No i bez tych wszystkich błyskotek i seksownych ciuszków, które robią z ciebie lalkę Barbie. Pozorujesz się na głupią dziewczynkę z Hollywood, ale wiem, że wcale nie jesteś głupia.
– W liceum tak nie uważałaś...
– W liceum latałaś za moim chłopakiem i robiłaś wszystko, żeby nas rozdzielić. – Eva musiała zgodzić się z tymi słowami. – Poza tym, widzę, że się zmieniłaś. Widziałam ostatnio, że rozwiązałaś krzyżówkę, której ja nie mogłam skończyć od dwóch miesięcy.
– Skąd wiesz, że to nie Massi? – Eva zapadła się jeszcze bardziej w fotelu, naciągając rękawy starego swetra i ocierając nimi oczy.
– Bo ona bazgrze jak kura pazurem.
– No cóż, nudziło mi się. W tej dziurze nic się nie dzieje.
– Więc dlaczego nadal tu jesteś? Co cię tu sprowadza? Interesy twojego narzeczonego? A może Lucas? Bo nie wmówisz mi chyba, że Valle de Sombras to miejsce godne kogoś rodem z Hollywood?
– Sama nie wiem – westchnęła Eva.
– To lepiej się dowiedz, bo nie możesz u mnie mieszkać w nieskończoność.
– Przecież dokładam się do rachunków...
– Nie chodzi o pieniądze, Eva! Nie możesz tutaj być. Nie widziałaś co się stało tego ranka w kawiarni? Wychodzę na tę najgorszą, bo wszyscy myślą, że ci wybaczyłam, skoro pozwalam ci tutaj zostać.
– Jeszcze tylko kilka dni. Do czasu przyjazdu Conrada. Proszę...
Eva Medina prosząca o coś – Ariana nie sądziła, że kiedykolwiek doczeka tej chwili. Było to dla niej takim zaskoczeniem, że zgodziła się, nie zastanowiwszy się nad tym uprzednio. Pukanie do drzwi wybawiło ją jednak od dłużej rozmowy z blondynką, więc poszła otworzyć. Ku swojemu zdziwieniu, na progu zobaczyła Lucasa.
– Cześć – przywitała się, a on jakby dopiero po chwili ją dostrzegł. Wydawał się trochę nieobecny.
– Przepraszam, że tak późno i bez zapowiedzi. Dopiero skończyłem zmianę – usprawiedliwił się, a ona odsunęła się w przejściu, żeby wpuścić go do środka.
– Nie przejmuj się, też dopiero wróciłam z pracy. Napijesz się czegoś?
– Nie, dzięki. Wpadłem tylko na chwilę. Chciałem pogadać o...
– Lucas. – To Eva wyszła z salonu, by zobaczyć, kto zawitał o tak późnej porze i poprawiała sobie włosy, żeby wyglądać przyzwoicie.
Hernandez nie zaszczycił jej jednak spojrzeniem. Skupił swoją uwagę na Arianie i powodzie, dla którego tu przyszedł.
– Chciałem cię prosić... Czy byłaby możliwość, żebyś przypilnowała Oscara przez parę dni?
– Jasne, nie ma sprawy. Dlaczego?
– Mam urwanie głowy w pracy, muszę się czymś zająć. Nie będę miał czasu wpadać do szpitala.
– Jesteś pewien, że na pewno o to chodzi? – Dziewczyna założyła ręce na piersi i spojrzała na Lucasa z góry, choć była dużo niższa. – Ostatnio w ogóle cię u niego nie widywałam. Od Nowego Roku, żeby być dokładnym.
– Nie miałem czasu.
– Yhmm... Jakoś ci nie wierzę.
– Zrobisz to, tak? – Hernandez zignorował jej uwagę. – Porozmawiam z lekarzami, żeby nie było problemów.
– Jasne, ale...
– Muszę lecieć. Dobranoc.
Zniknął, zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć.
– A jemu co? – zdziwiła się Ariana, wpatrując się w drzwi, za którymi zniknął dopiero co policjant.
– Poczucie winy, to chyba oczywiste – odpowiedziała jej Eva, choć nie była pewna, czy pytanie było skierowane do niej.
– Niby dlaczego miałby się czuć winnym? Oscar otworzył oczy, lekarze są dobrej myśli, w każdej chwili może odzyskać sprawność...
– Nie rozumiesz go, Ariano. – Eva westchnęła ciężko, a Santiago spojrzała na nią ze zdziwieniem. – On nadal się obwinia o ten wypadek. Myśli, że gdyby wtedy nie zasnął, wszystko inaczej by się potoczyło. Obwinia się za to, że uległ perswazji ojca. Że nie walczył o ciebie...
– Skąd ty to niby możesz wiedzieć?
– Bo go znam trochę dłużej niż ty. Poza tym – swój zawsze pozna swego.
Ariana nie zdążyła zapytać Evę, co ma na myśli. Blondynka zniknęła za drzwiami swojej sypialni. Santiago również położyła się do łóżka, jednak długo nie mogła zasnąć. Sądząc po cichym chlipaniu za ścianą, nie ona jedna.

***

Lucas skierował się do mieszkania wolnym krokiem. Świeże powietrze działało na niego kojąco jak balsam i nie spieszyło mu się do ciasnej kawalerki, która stała się jego więzieniem w Valle de Sombras. Odebrał telefon, który od dobrych kilku sekund uparcie wibrował mu w kieszeni.
– Hernandez – powiedział i zamknął powieki, spodziewając się ochrzanu od szefa. Jason Miranda rzeczywiście był nie w sosie.
– Co z tobą, młody? Od dwóch godzin próbuję się dodzwonić!
– Brak zasięgu. Te małe miasteczka...
– Skończ z tymi bzdurami, Lucas. Sprawa jest poważna. Kolejne dwie osoby padły ofiarą nowego narkotyku, który Templariusze wypuszczają na rynek. To gów*o jest śmiertelne w stu procentach przypadków. Ludzie nie wiedzą, w co się pakują. Musisz mi powiedzieć, co się dzieje. Wszedłeś już do kartelu?
– Pracuję nad tym.
– Co to znaczy? Już dawno powinieneś zgłębiać recepturę tego świństwa. Przypominam ci, że nie jesteś w tej dziurze na wakacjach!
– Nie mogę tak po prostu zrezygnować z pracy w miejscowej policji i bez reszty poświęcić się przykrywce.
– Masz do nich dotrzeć, rozumiesz? Przed końcem miesiąca chcę mieć pierwszy raport. Twój dziadek mówił, że jesteś najlepszą osobą do tego zadania. Mam nadzieję, że powiedział tak, nie tylko dlatego, że jesteście rodziną. Jak znam Samuela Richmonda, to naprawdę miał to na myśli – on nigdy nie chwali nikogo, jeśli nie uważa, że ta osoba na to zasługuje. Wiem, że masz prywatne problemy, ale proszę, weź się w garść, Hernandez. Od ciebie wszystko zależy. Mnie też gonią terminy. Jeśli ktoś się dowie, że FBI rozpracowuje kartel w Meksyku... To będzie problem. I to duży. Nie muszę ci chyba o tym mówić, prawda?
– Nie, nie musisz, Jason. Wiem o tym doskonale. Mam wszystko pod kontrolą. Będziesz miał swój raport i cholerną recepturę. A jeśli będzie trzeba to podam ci na tacy i samego El Panterę. A teraz na razie, muszę się wyspać.
Nim Jason zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Luke rozłączył się i schował telefon do kieszeni. Nie można było dłużej odkładać tego, co nieuniknione.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 11:35:16 31-05-16    Temat postu:

T2 CAPITULO 34

NADIA


Nadia spędziła tę noc w hotelu. Miała okropne wyrzuty sumienia, że zachowała się tak cholernie nietaktownie w stosunku do Sambora.

„Nie zapytałaś nawet, co mi się stało.”

Jego słowa dudniły jej w głowie raz po raz. Miał rację. Miał całkowitą rację. Jak ona mogła tak podle go potraktować?! Jeśli on jej tego nigdy nie wybaczy, to kobieta będzie to sobie wyrzucać do końca życia. To wcale nie było tak, że Nadię nie interesował jego los. Ona po prostu pogubiła się już w tym wszystkim i chciała jak najszybciej zakończyć chociaż ten jeden wątek miłosny, zanim Sambor powiedziałby o kilka słów za dużo i De la Cruz poczułaby się jeszcze bardziej przytłoczona swoim nadzwyczaj skomplikowanym życiem uczuciowym. Nie wiedziała już bowiem co ma myśleć ani tym bardziej co ma czuć.

„Wyobraź sobie, że się upiłem. Z rozpaczy, bo doszły mnie słuchy, że znowu z nim jesteś.”

Boże… Czy to wszystko… Czy jego obecny stan… Czy to wszystko naprawdę było przez nią? Przez to, że wróciła do swojego męża? Cholera… Przecież musiała… Musiała to zrobić dla swoich dzieci. Najbardziej na świecie pragnęła, żeby wreszcie miały normalny dom i pełną, kochającą się rodzinę, a okazało się, że swoją decyzją skrzywdziła człowieka, który wcale nie był jej tak do końca obojętny. Nie rozumiała tego, ale wiedziała, że musi go przeprosić. Wyjaśnić swoje powody. Motywy swojego postępowania. Nie mogła pozwolić, żeby z jej winy mężczyzna wpadł w alkoholizm. Swoją drogą… Paskudny nałóg!

„Nie waż się nigdy ze mną kontaktować. Oszukałaś mnie wtedy, na lotnisku. Potem, po moim wyjeździe, po raz drugi. Cieszę się, że Bóg dał mi szansę zobaczyć, jaka jesteś, zanim całkiem się w tobie zakochałem.”

Czy to prawda? – zastanawiała się brunetka. Czy on naprawdę się w niej zakochał? Teraz było już za późno, żeby się tego dowiedzieć. Ale może i dobrze… Jeśli Medina będzie myślał, że De la Cruz jest złą kobietą, szybciej o niej zapomni. Może nawet ją znienawidzi. Tak będzie lepiej… Lepiej dla wszystkich.

„Spędź resztę swoich dni z idiotą, który cię oszukał i zakpił z twojej miłości. Którego nie było przy tobie, kiedy go najbardziej potrzebowałaś. Idź do niego. Tylko pamiętaj. Jak już zrozumiesz, że w jego żyłach płynie krew Fernando Barosso i Dimitrio jest taki sam, jak jego bracia, nie przychodź do mnie. Nie wracaj. Nie chcę cię więcej widzieć.”

Nie miał racji. W tym jednym Sambor bardzo się mylił. Dimitrio był dobrym i uczciwym człowiekiem. Bowiem jej mąż wszystko co w życiu osiągnął, zdobył ciężką i legalną pracą. W przeciwieństwie do swojego ojca, który nie miał pojęcia, co te słowa znaczą. Dimi był podobny tylko i wyłącznie do swojej matki, a do ojca nie chciał ani nie miał zamiaru się przyznawać. Wystarczyło, że nosił jego nazwisko.
A co do Sambora i Nadii… Być może to był już koniec ich historii, która na dobrą sprawę nawet nie zdążyła się rozpocząć, ale wspomnień nikt im nie zabierze. Ona wróciła do męża, a on wkrótce z całą pewnością także ułoży sobie życie z kobietą, która będzie zasługiwać na niego bardziej niż córka Zuluagi. Albo z mężczyzną…
W tym momencie Nadia stuknęła się w głowie, uświadamiając sobie, że właśnie mianowała Sambora gejem. Czy aż tak bardzo poprzewracało jej się w głowie, że przeszło jej przez myśl, iż Medina odważyłby się leczyć swe złamane serce w taki sposób?! W prawdzie przeżył traumę, ale brunetka szczerze wątpiła, by przez jedno rozczarowanie mężczyzna chciał od razu zmieniać swoją orientacje seksualną. Bez przesady! Przecież nie rzuciłby się w dziki, namiętny – a przy tym całkowicie męski – romans w ramionach Bóg jeden wie kogo! To niedorzeczne! Chociaż Dimitrio tak zrobił… Nie, stop! Dimi tylko udawał! Tak, to była jedna wielka farsa! Sambor nawet by na to nie wpadł. A przynajmniej Nadia chciała w to wierzyć…
Nie rozmyślając dłużej, kobieta wzięła poranny prysznic, po czym ubrała się i pojechała do szpitala. Samolot do Meksyku miała dopiero za kilka godzin, a więc mogła jeszcze na spokojnie pożegnać się z Mediną – o ile w ogóle on będzie miał ochotę z nią rozmawiać. A nawet jeśli nie, to trudno. Przynajmniej będzie miała okazję sprawdzić czy wszystko z nim w porządku. Wczoraj zanim wyszła, tak strasznie źle się poczuł, że bardzo martwiła się o jego zdrowie.
Weszła do odpowiedniej sali i zobaczyła, że Sambor śpi. Nie chciała go budzić. Rozmowa dzisiaj – po wczorajszej kłótni – mogłaby ich oboje kosztować zbyt wiele stresu i nerwów. Nadia właśnie to sobie uświadomiła. Wyjęła z torebki notes i długopis, a następnie wyrwała jedną kartkę i nakreśliła na niej kilka słów. Był to swego rodzaju list pożegnalny. Nie potrafiła tak po prostu odejść. Należały mu się wyjaśnienia. Przynajmniej tyle.

Samborze.

Przepraszam za wszystko. Wiem, że to nie tak miało wyglądać i wiem, że dałam ci słowo, że będę czekać na Twój powrót, ale… Sytuacja się zmieniła… Ja się zmieniłam. Muszę myśleć o swoich dzieciach, bo one zasługują na normalny dom i rodzinę. Nie mogę też zabierać mojej córce ojca. Zrozum to. I teraz to ja proszę, byś się ze mną nie kontaktował, a skoro nie chcesz mnie nigdy więcej widzieć, to liczę, że uszanujesz moją prośbę. Układam sobie życie od nowa i błagam, nie mąć mi w głowie. Za dużo już w życiu przeszłam, żeby pozwolić sobie na jakieś ciche romanse. Nie mogę fundować moim dzieciom kolejnej traumy, a jeśli by się nam nie udało, to co niby miałabym im powiedzieć? Że wujek się wyprowadził, bo znalazł sobie młodszą i ładniejszą? Nie, Sambor. Wybacz, ale moje dzieci nie mogą co tydzień czy co miesiąc poznawać nowych wujków. Camila i Santiago mają już ojca i jest nim Dimitrio. Nic ani nikt tego nie zmieni. Boję się własnych uczuć, a co dopiero Twoich. Już sama nie wiem, co czuję i który z Was jest miłością mojego życia, ale wiesz co? Nie chcę tego wiedzieć. Nie chcę znowu przez to wszystko przechodzić. Nic o mnie nie wiesz. Nie masz pojęcia jak wyglądało moje życie, zanim cię poznałam, więc nie waż się mnie oceniać. Jeszcze raz przepraszam.

Nadia.


Zostawiła list na stoliku nocnym i wyszła, zamykając za sobą drzwi.

***

Samolot wylądował w Meksyku późnym wieczorem. Nadia włączyła swój telefon komórkowy, który podczas lotu musiała mieć niestety wyłączony. Na wyświetlaczu zobaczyła trzydzieści nieodebranych połączeń od Dolores, co bardzo ją zaniepokoiło. Od razu wybrała więc numer pielęgniarki, by się z nią połączyć.
- Halo? – usłyszała w słuchawce.
- Dolores, coś z ojcem? – zapytała natychmiast. – Zostawiłaś mi milion wiadomości na sekretarce.
- To nie na telefon – odparła kobieta. Była wyraźnie zmartwiona. – Przyjedź do kliniki, mam dzisiaj dyżur.
- W porządku – zgodziła się De la Cruz. – Wezmę taksówkę i za godzinę będę w Valle de Sombras.
- Czekam.
Po tej krótkiej wymianie zdań Nadia rozłączyła się i zadzwoniła po taryfę. Taksówka miała lekkie opóźnienie z powodu korków, więc brunetka dojechała do kliniki dopiero po półtorej godziny. Niemal od razu wbiegła do budynku, przelotem płacąc taksówkarzowi za kurs. Następnie udała się do pokoju pielęgniarek, gdzie odnalazła Dolores Lozano, siedzącą na krześle i popijającą herbatę.
- Jesteś wreszcie – rzekła kobieta na widok Nadii.
- Co się stało? – bez zbędnych powitań, córka Zuluagi od razu przeszła do zadawania pytań. – Przepraszam, że tak późno, ale w Meksyku były korki – wyjaśniła swoje spóźnienie.
- Cosme mnie zabije, ale uważam, że masz prawo wiedzieć – Dolores głośno przełknęła ślinę. – On nie chciał, żebyś wiedziała, ale ja nie potrafię tego dłużej ukrywać – dodała po chwili milczenia.
- Czego nie możesz ukrywać? – De la Cruz przestraszyła się nie na żarty. – No, wyduś to wreszcie! – straciła cierpliwość, kiedy w przeciągu minuty nie doczekała się żadnej odpowiedzi.
- Cosme jest chory – padła wreszcie druzgocząca odpowiedź z ust Lozano, której Nadia tak bardzo się bała. – Bardzo poważnie chory – dopowiedziała nagle. – Nadio, on cię teraz potrzebuje jak jeszcze nigdy w życiu – z oczu pielęgniarki popłynęły łzy. – Tylko błagam, nie mów mu, że wiesz to ode mnie. Cosme mnie znienawidzi, jeśli się dowie, że nie dotrzymałam tajemnicy.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:02:56 31-05-16    Temat postu:

T2 CAPITULO 35
COSME/ETHAN/DOMINIC/DESMOND/OJCIEC JUAN/SAMBOR


Kilkanaście dni temu, gdzieś na pustyni

Krwawił chyba z każdego możliwego miejsca ciała. Czuł, że słabnie z każdą chwilą, a jego siły życiowe uciekają tak samo, jak jego oddech, niknący w tym, co nieuniknione. Pełznął jeszcze przez chwilę, a potem opadł na ziemię marząc tylko o krańcu cierpienia i tego wszechogarniającego bólu.

Jakim cudem wciąż żył? Członkowie Sinaola Cartel nie odpuszczają tak łatwo. Powinien już dawno być martwy. O co więc tutaj chodziło? Czy dostali zadanie pobawienia się nim trochę, zamęczenia na śmierć na rozgrzanym piasku pustyni?

Desmond nie wiedział i szczerze mówiąc, w ogóle go to nie obchodziło. Przecież i tak umrze. Jego grzech był tak duży, to, co przewinił, było tak niewybaczalne, że zdawał sobie sprawę, że dla niego nie ma już ratunku. Dominic się spóźnił, nie zdoła uratować swojego najlepszego przyjaciela.

Parę nocy wcześniej

Zacharczał, pochylił się gwałtownie do przodu, wyjąc przy okazji z bólu i zwisając z łóżka wypluł strumień krwi z samego wnętrza siebie. Zauważył, że na brudnej podłodze wokoło mebla widniały już podobne plamy, musiał więc już wcześniej pluć jaskrawą rzeką. Kiedy to się działo – nie miał pojęcia. Prawdopodobnie znajdował się wtedy na granicy świadomości, gdyby bowiem był całkowicie nieprzytomny, zadławiłby się własnymi wymiocinami i czerwoną strugą.

Tym razem jednak nie odpłynął w niebyt, owszem, opadł na poduszki z zamkniętymi oczami, ale wciąż po tej stronie przytomności.

- Spokojnie – posłyszał męski głos, po czym zrozumiał, kierując się słuchem, że obcy usiadł przy jego posłaniu. – To potrwa jakiś czas. Skatowali cię praktycznie na śmierć, minie sporo czasu, zanim wydobrzejesz. Niektóre kości będą zrastać się wolniej, niż inne.

- Kto...- charknął, bo na tyle starczyło mu sił.

- To nie ma znaczenia. – Głos odezwał się ponownie. – Niech ci wystarcza, że przysłał mnie Dominic. Zapewne go znasz.

Drgnął na dźwięk imienia Benavídeza. A więc jednak!

- Jak mnie... - kolejny charkot.

- Zostałem wysłany, żeby ci pomóc. Nie mam pojęcia, kim jesteś, poza tym, że mam umożliwić ci przedostanie się przez granicę. Do Stanów. I szczerze mówiąc, nie dbam o twoją tożsamość. Chcę tylko jak najszybciej zakończyć tą niedorzeczną misję i wrócić do domu. Otrzymałem wskazówki, gdzie i jak mogę cię znaleźć. Koło kryjówki znalazłem jeziora krwi. Poszedłem za nimi. Jakiś czas później natknąłem się na twoje ciało. Myślałem, że jesteś trupem, ale na twoje – i pewnie moje, znając Dominica – szczęście, pomyliłem się.

- Sinaloa...

Obcy głos zamilkł na chwilę, jakby rozważając, co ma odpowiedzieć na nie do końca zadane pytanie, po czym odezwał się ponownie.

- Jest gorzej, niż myślałem – westchnął rozmówca Sullivana. – Zadarłeś z najniebezpieczniejszym kartelem w Meksyku. Miło wiedzieć, że Benavídez ma i z tym coś wspólnego...Podejrzewałem go o wiele, ale nie o to. Opowiem ci później, teraz odpocznij, płoniesz z gorączki.

- On nie...- Desmond za wszelką cenę starał się wypowiedzieć to jak bardzo ważne dla niego zdanie. – Dominic nie...Ja...Amador...

Nie dane mu było skończyć. Znów odpłynął w nieświadomość.

Ethan spojrzał czujnym okiem na leżącego Sullivana i westchnął ciężko. W co wplątał się jego brat, ten mężczyzna tutaj i on sam, młody Crespo? Zapewne chodziło o kradzież narkotyków, albo coś podobnego i dlatego członkowie kartelu poszukiwali i próbowali zamordować przyjaciela Benavídeza. Jakkolwiek było, cała ta sprawa ani trochę nie podobała się synowi Orsona i o ile wcześniej odsuwał od siebie myśl, że wyprawa może skończyć się źle, to w tym momencie uderzyło go, jak bardzo takie zakończenie jest prawdopodobne. Być może nigdy nie dotrzyma obietnicy danej Leonor i to nie z własnego wyboru.

Tuż po wzięciu głębszego oddechu przypomniał sobie, dlaczego nie wolno mu było tego robić. Rwący, przenikliwy ból w boku z prawej strony dał o sobie znać ponownie. Niebieskooki spojrzał na miejsce, gdzie został dźgnięty i zorientował się, że mimo w miarę sprawnie założonego opatrunku rana znowu zaczynała krwawić.

W chacie, w której się znaleźli, a raczej w lepiance jeszcze gorszej od tej, gdzie mieszkał dawniej Desmond – a która spłonęła pod czujnym okiem członków Sinaloa – nie było zbyt wielu możliwości opatrzenia tak głębokiej rany, dlatego Ethan miał do dyspozycji jedynie jakieś stare koszule i oczywiście własną. To z niej urwał fragment, którym się przewiązał, co zresztą nie było zbyt trudne, bo strój miał tak podziurawiony, że blondyn sam się dziwił, jakim cudem trzyma mu się jeszcze na ciele.

Jeżeli prowizoryczny bandaż nie zatrzyma upływu krwi, młodzieniec będzie musiał użyć któregoś z porzuconych tutaj materiałów, a to z pewnością przyprawi go o tężec, albo inną, równie groźną chorobę. Tylko czy miał inne wyjście? Wybór pomiędzy poważnym powikłaniem po brudnym opatrunku, które jeszcze może da się jakoś wyleczyć, o ile oczywiście ktoś ich tutaj znajdzie – czy raczej pewna śmierć od rany zadanej nożem?

Wstał, odwinął niepotrzebny już kawałek ubrania z ciała i odrzucił go na jedno z połamanych ze starości krzeseł. Zerknął na ranę i pokręcił głową, widząc, jak wygląda i ile krwi wciąż zbiera się na skórze, by potem spłynąć po nogawkach.

Kiedy już skończył pracę i nowy opatrunek był założony, Crespo zasiadł w czymś, co kiedyś było fotelem i sprawdził, czy Sullivan w międzyczasie nie oddał ducha Bogu. Wszystko było w porządku – na tyle, na ile oczywiście mogło w tej sytuacji, więc Ethan zamknął oczy i zanurzył się we wspomnieniach, przywołując w wyobraźni to, co przeżył zaledwie kilkanaście wieczorów temu. Nie powiedział Desmondowi całej prawdy nie tylko dlatego, że w obecnym stanie po prostu nie miał siły, ale i nie miał pojęcia, czy mężczyzna powinien wiedzieć, co wydarzyło się nie tak dawno na spalonych słońcem piaskach pustyni.

Pierwotnym założeniem było, że do celu Ethan dotrze sam. Jednak w Ciudad Juarez został poinformowany, że plan nieco się zmienił i spróbują odnaleźć Desmonda w dwójkę – Crespo i ktoś jeszcze, człowiek Benavídeza, któremu można było w pełni ufać. Dopiero wtedy niebieskooki dowiedział się, dlaczego tak naprawdę opóźnił się jego wyjazd z Valle de Sombras – otóż brat tuż przed wyjazdem otrzymał nowe dane na temat tego, co dzieje się przy granicy meksykańsko – amerykańskiej i postanowił skontaktować się z dodatkową osobą, przydzielić blondynowi pomocnika. To właśnie na znak, że ten ktoś znajduje się już blisko Ciudad Juarez, czekał Benavídez. Kiedy go dostał, mogli wyruszyć z Doliny Cieni.

Z początku wszystko układało się pomyślnie. Do spotkania doszło, Dominic wraz z kierowcą odjechali w stronę, z której przybyli, a Ethan podał rękę komuś, kto kazał nazywać się La Iguana. Dosyć niski, ale nie przesadnie, o rozbieganych, wiecznie czujnych brązowych oczach i krótkich włosach w podobnym kolorze mężczyzna oddał szybko uścisk dłoni i zaprosił Crespo do swojego samochodu. Za jakiś czas, po kluczeniu po różnych drogach i ścieżkach, wyjechali z miasta, aż w końcu znaleźli się daleko poza jego terenem. Tam syn Orsona pogubił się na tyle zarówno w czasie podróży, jak i w orientacji, gdzie się znajdują, że po prostu siedział w pojeździe i czekał, gdzie też go dowiozą. La Iguana nie mówił w zasadzie nic, jakby przyjął za pewnik, że Ethan ma przynajmniej blade pojęcie o tym, co się działo. I faktycznie, blade to miał.

Mężczyzna zatrzymał samochód po długiej i nużącej podróży na czymś, co przypominało Crespo początek pustyni. I po części miał rację.

- Idziemy! – rozkazał stanowczo La Iguana i to było w zasadzie jedyne słowo, jakie wydostało się z jego ust.

Przyjaciel Leonor też wiele nie mówił, skupiając się bardziej na analizie otoczenia i tym, co go czeka, niż na rozmowach. Co jakiś czas popijał wodę z butelki, jaką ze sobą zabrał, pilnując, by nie stracić wszystkiego naraz – dzień był iście upalny.

Około pół godziny później niski człowiek przystanął i pochylił się nad czymś leżącym na ziemi. Ethan spojrzał na przedmiot i zamarł, słysząc słowa La Iguana.

- Sullivan! – mruknął tamten.

- To jego but? – spytał Crespo, chociaż patrząc na wyraz twarzy towarzysza, żadne wyjaśnienia nie były potrzebne.

- Jasna cholera! – dorzucił La Iguana wstając. Dopiero teraz syn Orsona zauważył, co dodatkowo – poza samym znalezieniem obuwia – wstrząsnęło mężczyzną. But był po prostu unurzany we krwi i zniszczony tak, jakby jego właściciel uległ bardzo poważnemu wypadkowi.

Zaufany Benavídeza, nauczony doświadczeniem, zajrzał do środka, zanim włożył rękę do buta – mogły wszak znajdować się w nim węże, lub innego rodzaju niebezpieczne stworzenia. I faktycznie, wewnątrz coś było, tyle, że od pewnego czasu martwe.

La Iguana wyjął znaleziony przedmiot i przyjrzał mu się bez słowa, jakby na dłuższą chwilę zapominając, że tuż obok stoi Ethan, któremu właśnie zrobiło się niedobrze.

Palec. Ludzki, mały palec od prawej stopy, odcięty czymś tępym i to zdecydowanie całkiem niedawno. Było dosyć oczywistym, że należał do właściciela obuwia.

Człowiek Dominica przeklął szpetnie pod nosem, po czym odrzucił nienadającego się już do niczego buta i dał Crespo znak dłonią, by ruszyli w dalszą wędrówkę.

Kryjówkę Desmonda – a raczej to, co z niej zostało – znaleźli niedługo potem. La Iguana wiedział, gdzie iść, otrzymał wskazówki od Benavídeza i jakimś cudem nie pogubił się w tej pustce. Niski mężczyzna szybkimi ruchami przeczesał ruiny, po czym stwierdził, że owszem, ktoś tutaj został poważnie ranny i wywleczono go na zewnątrz, ale nie zabito – przynajmniej nie tutaj.

- Uciekał – mruknął w swoim stylu La Iguana. – Tam dalej go dopadli – wskazał palcem na teren w pobliżu. Tutaj...– mówiąc to podszedł bliżej do miejsca, które miał na myśli -...odcięli palec. Orientując się po tym, gdzie znaleźliśmy but, musieli zabrać obuwie ze sobą, a potem porzucić.

- Skąd tyle wiesz? – zdumiał się Crespo, zaskoczony tą długą wypowiedzią.

- Ślady – odparł tamten, jakby to wszystko wyjaśniało. – Tam zaś łamali mu ręce, jedną po drugiej. Wyrwał się im i pełznął przez jakiś czas, używając połamanych ramion. Oczywiście daleko nie uciekł. Rany głowy...- mamrotał do siebie La Iguana. – Cios w żołądek. W nogi. Kolejna próba ucieczki. Dostał czymś bardzo ciężkim w plecy, padł na ziemię, a potem...zaraz, a co to?

- O co chodzi? – spytał Ethan, jedyne, co widząc, to złamanego krzaczka.

- Spryciarz – rzekł z uznaniem i jakby dumą La Iguana. – Pamiętaj, że wewnętrznie wył z bólu. – Mężczyzna chyba po raz pierwszy, odkąd odnaleźli ślady, zwrócił się bezpośrednio do niebieskookiego. – Wstał, pozbawił broni jednego z oprawców i pobiegł w tamtą stronę.

- Jak...? – wykrztusił zszokowany blondyn. – Bez palca, z połamanymi rękami, takimi ranami, jak opisałeś?

- Owszem. Desmond Sullivan to nie byle kto. Benavídez nie czyni swoimi bliskimi przyjaciółmi ludzi, którzy nie są twardzi, którzy nie zasługują na jego zaufanie i podziw. O tak, szef go podziwia i jak widzisz, ma za co. Kiedyś, pewnego dnia ten upór i trzymanie się życia Sullivana uratowało tyłek Dominicowi. Twój brat byłby już martwy, gdyby nie Desmond.

Dalszą drogę przebyli w milczeniu. Po pewnym czasie, idąc za wskazówkami La Iguany, udało im się znaleźć poszukiwanego. A wraz z nim członka Sinaola Cartel, który właśnie radośnie zamierzał się do poderżnięcia gardła kompletnie nieprzytomnemu Desmondowi.

Wysłannik Benavídeza nie wahał się ani chwili i kocim ruchem skoczył na wroga, przy okazji przewracając go na ziemię. Owszem, sporo ryzykował, ale gdyby nie to, Sullivan zginąłby w mgnieniu oka.

Nie wszystko jednak było takie proste. Do kartelu nie przyjmuje się przecież byle kogo. Obcy, mimo, iż ranny od ciosów La Iguany, zdołał wyrwać się z jego śmiertelnych objęć i dźgnąć nożem Ethana, który próbował odciągnąć bezwładne ciało Sullivana. Na całe szczęście, zanim doszło do najgorszego, niski człowiek obezwładnił członka Sinaola.

Przypłacając to własnym życiem. Obaj, zarówno nieprzyjaciel, jak La Iguana, leżeli teraz gdzieś na pustyni, z oczami wpatrzonymi w niebo i krążące nad nimi ptaki.

Crespo nie pozostawiono wyboru, musiał opatrzyć własną ranę i znaleźć schronienie zarówno dla siebie, jak i do wciąż nie mającego kontaktu ze światem Desmonda. Udało mu się to po kilku dniach, a teraz siedział koło łóżka ciężko rannego przyjaciela Dominica, spragniony, zmęczony i zastanawiający się, jak wytłumaczy Leonor, dlaczego nie dotrzymał danej jej obietnicy.


Dotknął medalika i pogładził go lekko.

- Przepraszam...- szepnął i zapadł w wymuszony sen. Spać nie chciał, musiał przecież czuwać i pilnować, czy nikt ich tutaj nie znajdzie, ale zmęczenie wzięło górę.

Valle de Sombras, parę dni wcześniej

Dominicowi coś się cholernie nie zgadzało. Po powrocie do Doliny Cieni pożyczył od Leonor zdjęcia – wraz z kopertą – które otrzymała kilkanaście dni temu i przeglądał je z niesmakiem. Jego brat i Mitchell Zuluaga! To wszystko było fotomontażem i kto, jak kto, ale Benavídez doskonale o tym wiedział. Tyle, że...ta koperta.

Nie było na niej odcisków palców, co było dosyć oczywiste – zapewne nadawca nie chciałby, żeby zidentyfikowane jego tożsamość. Ale nie było czegoś jeszcze. Adresu. Co znaczyłoby, że zdjęcia zostały nie zostały wysłane, a po prostu podrzucone do kawiarni – i tak samo stało się z fotografiami udostępnionymi Cosme Zuluadze. A skoro tak, to tym, kto chciał zaszkodzić Ethanowi, musi być mieszkaniec miasteczka.

- Nie – powiedział do siebie brunet. – To bez sensu. Nikt tutaj nie umie robić fotomontaży, nie takiej jakości. Chyba, że policja, ale po co? Hugo Delgado, żeby odstraszyć Leonor? Również nie. Nie wrzucałby tych fotek do skrzynki w El Miedo. To osoba, która chciała zniszczyć mojego brata i to totalnie.

- Brata...- obrócił to słowa kilkakrotnie w ustach. – Brata...

Nagle coś mu przyszło do głowy. A jeżeli to wcale nie chodziło o Ethana?

- O mnie. Chodziło im o mnie! – wykrzyknął Benavídez. – Wiedzieli, że zleciłem pewną misję synowi Crespo i chcieli go zdyskredytować w oczach całego Valle de Sombras, a w szczególności jego najbliższych po to, by poczuł się niepewnie i by zawalił ratowanie Desmonda! Pragną, żeby Sullivan zginął, dobrze wiedząc, co by to dla mnie oznaczało! To ktoś z moich ludzi!

Chile, obecnie

Octavio Alanis ze złością pomieszaną z pogardą patrzył na wciąż obolałego Sambora.

- Jesteś idiotą! – rzucił krótko.

- Wiem – odparł Medina. – Wierzyłem jej bezgranicznie.

- Nie mówię o de la Cruz! – wściekł się jeszcze bardziej wujek Guillermo. – Mówię o sprawie, w którą się wmieszałeś. Zarzuty oddalono, ale ściągnąłeś na nas niepotrzebną uwagę. Jeżeli zaszkodzi to w jakikolwiek sposób Saverinowi, to przysięgam, że...

- Guzik mnie obchodzi Conrado! – wycedził rozeźlony Sambor. – Przez was straciłem Nadię.

- Oh, przez nas? – zadrwił Octavio. – A kto potrzebował pomocy po tej całej sprawie z Antoniettą Boyer, król Maciuś Pierwszy? Jak dla mnie, możesz wracać do Meksyku i uganiać się za tą babą, nie ma problemu. Ale jeżeli piśniesz chociaż słowo na temat mojego przyjaciela...

- Mówiłem, że on nic mnie nie obchodzi! – warknął brat Asdrubala. – A za Nadią uganiać się nie będę, ona już wybrała i nie chcę jej już więcej widzieć. Oszukała mnie i tyle. Znajdę sobie kogoś innego, albo w ogóle zrezygnuję z miłości.

- Patrząc na twoje reakcje, lepsze będzie to drugie wyjście – zakpił Alanis. – Skup się na zadaniach, jakie zleci ci Conrado, dobrze na tym wyjdziesz.

- Niech będzie – ponuro zgodził się Medina. – Mam prośbę. Naucz mnie strzelać, dobrze? Ale tak porządnie, żebym trafiał w cel za każdym razem. Jestem rozżalony i wściekły, muszę się gdzieś wyładować. Jeżeli Saverin potrzebuje mordercy, który wykona każde jego zlecenie, tak zwanego człowieka od brudnej roboty – może na mnie liczyć.

Kartkę, którą zostawiła mu de la Cruz, dawno wyrzucił do stojącego przy łóżku kosza na śmieci.

Valle de Sombras, czas obecny

Niedoszły morderca ojca Juana z wściekłością patrzył na księdza odprawiającego mszę. Wejście Dominica Benavídeza uniemożliwiło zabójstwo, a od tamtej pory nie miał okazji na ponowną próbę. Jedyną pociechą było to, że brat Ethana był wyraźnie zdenerwowany, odkąd zorientował się, że Crespo powinien wrócić lada dzień. Tak, jakby przeczuwał, że jego bratu coś się stało. Zabójca miał nadzieję, że brunet się nie myli i faktycznie przy granicy wydarzyło się jakieś nieszczęście. W końcu o to przecież chodziło – sprawić, by Benavídez nie miał przy sobie nikogo, komu mógłby zaufać. O to, by zarówno miasteczko wydało opinię o Ethanie tak samo, jak kiedyś o Cosme Zuluadze, skazując go na potępienie, jak i sam Dominic. By przestał mu ufać, orientując się, że blondyn miał coś wspólnego z El Diablo. A jeżeli przy okazji niebieskooki zepsułby ratowanie Sullivana, rozpaczając po utracie przyjaciółki, Leonor Angarano, to tym lepiej. To na zawsze poróżniłoby braci.

Do tego ojciec Juan, ten, który wiedział tak wiele o Mitchellu. Jego śmierć rzuciłaby cień na osobę Benavídeza. Jedynie ludzie brata syna Orsona nadal staliby murem przy Dominicu...ale i to nie wszyscy. Zamieszanie w szeregach Scylli, rozpacz jej szefa po śmierci Desmonda, czy też Ethana – o ile udałoby się do niej doprowadzić – to wszystko było mordercy na rękę. Z łatwością wtedy przekonałby członków organizacji, że to on nadaje się na stanowisko zajmowane obecnie przez Benavídeza właśnie.

Włamanie się do El Miedo i podrzucenie kopert do tapczanu Ethana było mistrzowskim posunięciem. Przez moment, kiedy tam był, zastanawiał się też, czy czasem nie opłaca mu się zamordować Cosme we śnie i oczywiście zrzucić winy na młodego Crespo poprzez pozostawienie fotografii na wierzchu, ale doszedł do wniosku, że nikt nie podejrzewałby blondyna o taką nieostrożność. Jeżeli nawet Ethan zabiłby Zuluagę, to z pewnością nie porzucałby – nawet przez przypadek – zdjęć, które obarczałyby go winą, lub nawet tylko rzucały na niego cień podejrzenia. Dlatego zabójca odrzucił ten pomysł. Ale tak upojnie przyjemne było stanie dłuższą chwilę nad śpiącym właścicielem zamku i rozważanie, czy zgon Cosme przydałby się do przejęcia władzy w Scylli, czy też nie!

Duchowny skończył się modlić, zebrał wszystko to, co służyło mu do nabożeństwa i zniknął w zakrystii. Dopiero wtedy usiadł ciężko na krześle i wyjął z kieszeni to, co od kilkunastu dni chciał oddać panu na El Miedo, ale nie miał na to czasu. Mała kartka, która wypadła Zuluadze, gdy ten przybył do kościoła, wrzeszcząc oskarżenia pod kątem Ethana Crespo. Wyniki badań, doskonale informujące o wszystkich szczegółach choroby ojca Nadii.

- Mój Boże...- pokręcił głową Juan. – I pewnie nikt o tym nie wie, bo już dawno byłoby głośno w miasteczku. Kto by pomyślał...Niedługo twoje oczy zgasną na zawsze...

Ksiądz mylił się jednakże. Poza nim o chorobie Cosme dowiedział się ktoś jeszcze. Jego córka, Nadia. Siedziała teraz naprzeciwko ojca w jego ulubionym pokoju w zamku i z troską patrzyła na rodzica.

- Naprawdę nie podoba mi się to, jak potraktowałeś Dolores – powiedziała nagle, czujnie obserwując twarz Zuluagi. – Zdecydowanie nie zasłużyła sobie na takie potraktowanie, przeciwnie, jestem jej bardzo wdzięczna, że wyznała prawdę.

- I co dobrego z tego przyszło? – mruknął właściciel El Miedo – Jedynie to, że się martwisz i litujesz nade mną.

- W żadnym wypadku nie lituję! – Nadia aż drgnęła, zaskoczona takim podejrzeniem. – Po prostu uważam, że powinieneś przeprosić pielęgniarkę, wrócić do niej i przy okazji rozpocząć leczenie.

- Nie ma mowy – uniósł się Zuluaga. – Zdradziła mnie i mój sekret. Jeżeli zrobiła to teraz, skąd wiadomo, że nie zrobi tego i przy innej okazji? Nie życzyłem sobie, żeby miasteczko się nade mną litowało, ukrywałem wszystko przed nimi i przed tobą i na co mi przyszło?

- Martwię się o ciebie i uważam, że miałam prawo wiedzieć! – przysunęła się bliżej ojca i chwyciła go czule za dłoń. – Tato...Przecież wiesz, że mam tylko ciebie. I dzieci, oczywiście.

- A Dimitrio? Ten potomek szczura?

- Tato! – powtórzyła de la Cruz, tym razem znacznie ostrzejszym tonem. – Proszę, nie nazywaj go tak!

- A co, może Fernando Barosso nie jest szczurem? Posłuchaj, córeczko, ja wiem, że kochasz tego człowieka, ale zdecydowanie wolałbym Sambora Medinę jako zięcia. A właśnie...mówiłaś, że go pobili, bo upił się w jakimś barze, czy coś. Nigdy bym nie przypuszczał, że jest zdolny do czegoś takiego. I pomyśleć, że to ten sam chłopak, któremu kiedyś dałem klucz od piwnicy El Miedo...

Piwnica...Coś mrocznego przebiegło przez głowę Cosme, jakieś wspomnienie z dnia, kiedy razem z Ethanem Crespo udali się obejrzeć pewien korytarz w podziemiach zamku, ale szybko o tym zapomniał.

- Sambor ma...pewne problemy, o których nie chce nic mówić – skłamała szybko Nadia. – To między innymi dlatego zdecydowałam się wybrać Dimitrio. Nie mogłabym być z kimś, kto pije alkohol i wszczyna bójki, czyż nie?

- Prawda, prawda...- wymamrotał Zuluaga, nie chcąc się przyznać, że przez moment zatęsknił za niebieskookim blondynem. Owszem, miał przy sobie córkę, ale Nadia nie mieszkała z nim, a Ethan tak. Cosme czuł się nieco samotny, kiedy w słoneczne dni nikt nie bawił się z El Gato przed murami zamku, a w te deszczowe nie zabawiał Zuluagi rozmową, czy graniem w jakieś gry, które nie wiadomo skąd znał młody Crespo. Istniały jednakże co najmniej dwa powody, dla których nigdy już więcej nie zobaczy ani jednej, ani drugiej sytuacji. Jednym z nim był fakt, że pan na El Miedo nie życzył sobie więcej kontaktów z „tym bandytą”, jak go określał w myślach, a drugi...cóż.

Cosme Zuluaga powoli, acz nieuchronnie tracił wzrok. I za nic nie chciał poddać się operacji.

Wyspa Cozumel, miasto San Miguel de Cozumel

- Moja droga. – [link widoczny dla zalogowanych] złożył gazetę na pół i zwrócił się do swojej żony. – Czy mogłabyś przynieść mi kieliszek wina? Wiem, że to ja powinien przynosić ci nie tylko wino, ale cokolwiek sobie wymarzysz, jednakże ten fotel...

- Oczywiście, kochanie – odpowiedziała mu poproszona i wstała z drugiego, identycznego mebla, rozstawionego przed wejściem do białego, dużego domu w stylu tych, które spotkać można w amerykańskim Hollywood. – Czy przy okazji zawołać naszego syna na kolację?

- Na kolację? – zdziwił się zapytany. – Boże, to która jest godzina? Dobrze, możesz go zawołać, ale nie mam pojęcia, czy raczy się zjawić. Ostatnio jest trochę...jakby to powiedzieć, uparty.

- Ma to po tobie, Gregorio Manolo Del Monte – roześmiała się kobieta i ucałowała partnera w policzek.

- Oraz po tobie, [link widoczny dla zalogowanych] – odparł w tym samym żartobliwym tonie pan domu i z radością obserwował swoją żonę, która właśnie minęła próg domu i zniknęła w środku budynku.

Jego przyjemny wyraz twarzy zniknął sekundę później. Syn. Jak coś takiego można było w ogóle nazywać synem? Oczywiście, był ich potomkiem, z krwi i kości, ale to, czego się dopuścił...Gregorio wzdrygnął się, nie próbując sobie nawet wyobrazić, co tak naprawdę działo się, zanim tego nie powstrzymał. Miał tylko nadzieję, że jego zaufani ludzie doniosą mu szybko o śmierci tego...jak mu tam? Desmonda Sullivana i problem przestanie istnieć na zawsze.

***

Tak niewiele było im dane. Dosłownie krótki okres, może kilka miesięcy. I tak niewiele pozostało. Kilka wspomnień, snów. I ten szept, budzący go w nocy, wołający, naglący...i tak nierzeczywisty. bo przecież jego tu nie było. I już nigdy nie będzie. „Gabriel...Gabriel Amador...”.


Ostatnio zmieniony przez BlackFalcon dnia 18:15:52 31-05-16, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3498
Przeczytał: 4 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 15:22:36 03-06-16    Temat postu:

T2 CAPITULO 35
Emma/ Emily/ Fabricio/ Ingrid/ Julian \

Lukas Hernandez po powrocie do pracy ze zwolnienia lekarskiego został rzucony w wir obowiązków, które zaczynały się i kończyły na wielogodzinnych przesłuchaniach ofiar handlu ludźmi w różnym wieku. Od bardzo młodych do nieco starszych, żadna z tych kobiet nie przekroczyła trzydziestego piątego roku życia. I kiedy stał przed drzwiami hotelowego pokoju wiedział dokładnie, co usłyszy. Zapukał. Drzwi otworzyła mu ładna blondynka, która przez kilka sekund wpatrywała się w jego mundur.
— Dzień dobry — przywitał się grzecznie — Pani Emma McCord? — zapytał, na co ta skinęła głową — Oficer Lukas Hernandez czy możemy porozmawiać?
— Tak — odpowiedziała — proszę niech pan wejdzie — przesunęła się lekko w bok wpuszczając go do pokoju hotelowego. —— zasugerowała. Nie chciała przebywać w nim w zamkniętej przestrzeni czterech ścian a balkon wychodził wprost na hotelowy basen. — O co chodzi? — zapytała go i po chwili roześmiała się perliście. — Przepraszam to głupie pytanie — palcami przeczesała złote włosy podchodząc do stolika gdzie leżała paczka papierosów. Wyciągnęła jednego i wsunęła do ust następnie podpaliła. — Proszę pytać — odwróciła się w jego kierunku.
Lukas przez kilka sekund kompletnie zgłupiał. Była tak różna od innych kobiet, z którymi rozmawiał, bardziej bezpośrednia, mniej wystraszona, więc albo było jej już wszystko jedno albo skrzętnie ukrywała.
— Chodzi o to — zaplątał się
— że byłam seksualną niewolnica — dokończyła za niego uśmiechając się lekko. Wypuściła ustami kłęby dymu. — Może to pan powiedzieć. Seksualna niewolnica brzmi dużo lepiej niż dzi**a — stwierdziła.
— Porwano mnie dziesięć lat temu. Miałam razem z siostrą zbierać truskawki w Hiszpanii. Rozdzielono nas już pierwszego dnia i od tamtej pory nie widziałam Emily. Najpierw była Francja, później przerzucili mnie do chyba do Niemiec a może to jednak był Amsterdam. Po latach wszystko mi się miesza. W Meksyku jestem od jakiegoś roku może dwóch lat — zaciągnęła się ponownie — Mam opisać wszystko ze szczegółami? — zapytała go. — Każdego klienta, każdy hotelowy pokój czy usatysfakcjonują pana ogólniki? — Droczyła się z nim i to go zaskoczyło ta obojętność na granicy z rozbawieniem.
— Nie musi pani wiem, że to nie jest łatwe.
— Nie nie wiem pan jak to jest — powiedziała chłodno — po latach móc robić, co się chce, przestać wykonywać czyjeś polecenia i mieć łatkę nie dziwki, lecz ofiary. Dla was jestem kolejnym nazwiskiem do odhaczenia, kolejną smutną historią do spisania, więc proszę darować sobie współczucie oficerze Hernandez. Nie potrzebuje go.
— Przepraszam — powiedział — nie chciałem pani urazić.
— Nie uraził mnie pan — wrzuciła niedopałek do przepełnionej popielniczki — po prostu chcę żeby sobie pan poszedł i zostawił mnie w spokoju. Nie rozumiem, po co to przesłuchanie facet za to odpowiedzialny nie żyje, procesu nie będzie a sprawiedliwości nie stanie się zadość, więc znajdzie pan drogę do drzwi.
— Oczywiście panno, McCord dziękuje za poświecony czas.
Po wyjściu z pokoju Emmy McCord był zły. Wargi zacisnął w wąską kreskę zmierzając na posterunek. Cholerne protokoły, jakby nie mogli dać im wszystkim spokoju czy naprawdę nie przeżyły wystarczająco dużo? Zły na Diaza na tę cała McCord skierował się na posterunek w celu napisania raportu później. Nie miał pojęcia, co będzie robił później
***

Siedem testów ciążowych, wyniki badań krwi, które celowo zrobiła w szpitalu w Monterrey i wynik badań USG, który lekarz- ginekolog przeprowadził dzisiejszego ranka nie pozostawiał żadnych złudzeń i jej organizm wariuje hormonalnie. W jej organizmie rzeczywiście trwa prawdziwa burza hormonalna Powód ten ma siedem tygodni i cztery dni, mierzy całe siódme milimetrów. Za kilka miesięcy będzie trzymać je w ramionach.
Dziecko. Na samą myśl o tym, że spodziewa się dziecka dostaje gęsiej skórki. Ona matką? To było tak nieprawdopodobnie, że gdyby nie zobaczyła tego „czegoś” w kształcie krewetki nigdy nie uwierzyłby, że jest w ciąży. Nie w takiej wyimaginowanej jak u małych dziewczynek bawiących się w dom, lecz prawdziwej z porannymi mdłościami, (które poranne mają jedynie w nazwie), powiększonymi piersiami czy posmakiem w ustach jakby zjadła tuńczyka razem z puszą.
Jej ciąża nie była wynikiem jej wyobraźni, Ducha świętego zstępującego w jej ciało czy kosmitów jak w tandetnym amerykańskim filmie, lecz chwili zapomnienia. Wolała w ten właśnie o to sposób myśleć o nocy, kiedy poczęli to dziecko. Nie jak o wpadce, owocu wielkiej miłości, lecz chwili zapomnienia. Kto by pomyślał, że ta pierwsza noc, którą spędzili razem będzie miała takie brzemienne skutki. Dosłownie brzemienne.
Ingrid parsknęła śmiechem opadając na huśtawkę w paku w Valle de Sombras. I jak do diabła miała mu powiedzieć, że zrobił jej dziecko? Facet, który uciekał od zobowiązań niemal całe swoje życie, udawał cyborga bez uczuć zrobił coś albo raczej kogoś, kto będzie jego zobowiązaniem do końca jego dni. Julian przecież od lat wmawiał sobie, że nie zasługuje na coś takiego jak szczęście, miłość, własna rodzina. Poświęcał się pracy, aby odkupić wszystkie swoje grzechy, których miał na swoim koncie sporo, ale przecież nawet jak kogoś zabił to ten ktoś nie należał do świętych. Nie zabijał niewinnych tylko tych, którzy na to zasłużyli.
Pediatra, który kochał dzieci był jednocześnie mordercą z zimną krwią, który zostanie ojcem. Bóg na pewno wie, co to ironia, pomyślał palcami przeczesując włosy, drugą dłoń instynktownie położyła na brzuchu.
Nie wiedziała, co ma czuć. Nie wiedziała nawet do końca czuje. Była po prostu skołowana. Ingrid Lopez matką? Kiedy była małą dziewczynką zawsze marzyła o tym żeby mieć rodzinę, marzyła też żeby być żoną Czarującego księcia (dupek wolał Kopciuszka), dziecko o kochania, później wszystko wywróciło się do góry nogami. Skończyła z wyrokiem za morderstwo trafiła do poprawczaka a krótko po jego wyjściu zabiła kilka osób jednym słowem idealna przyszła matka.
A jednak go chciała. Chciała, aby miało normalną kochającą się rodzinę, życie, którego ona nigdy nie miała tylko problem był jeden – przyszły tatuś. Jak miała powiedzieć? Nie chciała uciec od niego jak Lola uciekła od Petera, chciała dać Julianowi szansę, którą odebrano jej ojcu, chciała dać mu szansę, bo go kochała i w głębi duszy miała nadzieję, że i on darzy ją równie mocnym uczuciem. I wie że nie będzie skakał z radości to jednak chcę dać mu szansę. Chcę dać szansę im. Ich maleńkiej rodzinie.
Podniosła się powoli z huśtawki z dłońmi wsuniętymi w kieszenie ruszyła w stronę ich wspólnego mieszkania. Nie zamierzała odkładać tego, co nieuniknione, za parę tygodni jej własne ciało ją zdradzi, po za tym Julian jest lekarzem i może przez ostatnie tygodnie pracował na przyspieszonych obrotach, lecz w końcu zauważy, że Ingrid nie pije, przestała trzymać na kolanach laptop, nie używa soli a poranna kawa przyprawia ją o mdłości. Je za to krakersy całe paczki cholernych krakersów. Ma jej wszędzie. Julian jest lekarzem skojarzy fakty i wtedy będzie jeszcze gorzej. Lepiej będzie jak powie mu sama.
Z takim to zamiarem wspinała się po schodach, ale z każdym krokiem jej nogi zadawały się robić coraz cięższe, jakby były z betonu, kiedy stanęła przed drzwiami poczuła zapach smażonego szpinaku. Makaron z tym, że warzywem był jedną z nielicznych rzeczy, które Julian potrafił ugotować. Położyła dłoń na klamce i nacisnęła ją. Drzwi otworzyły, Julian jak zwykle nie zamknął ich za sobą. Wiedziona zapachem weszła do kuchni gdzie stał odwrócony do niej plecami. Rękawy czarnej koszuli podwinął do łokcia, mieszał szpinak na patelni. Na kuchennej wyspie stało otworzone wino i napełniony alkoholem kieliszek.
— Świętujemy coś? — zapytała ramieniem opierając się o framugę. Brunet odwrócił do tyłu głowę posyłając jej uśmiech. Sięgnął do szafki znajdującej się po jego lewej stronie wyciągając drugi kieliszek — Dostałeś awans?
— Nie — odpowiedział podchodząc do wyspy, przelał zawartość butelki do szkła stawiając go powoli na stole, — wolny dzień, więc pomyślałem, że coś ugotuje.
— W twoim wykonaniu „coś” znaczy makaron ze szpinakiem — odparła uśmiechając się lekko. Był taki odprężony, tak rzadko widywała go z tym uśmiechem błąkającym się na wargach. I dopiero teraz dotarło do niej jak on rzadko się uśmiecha. Tak szczerze bez przymusu. — Muszę ci o czymś powiedzieć —zaczęła w roztargnieniu przeczesując włosy. Julian zmarszczył brwi spoglądając na nią przenikliwie ciemnymi oczami — będę miała dziecko — powiedziała na jednym wdechu. Ze świstem wypuściła powietrze.
— Gratuluje, kim jest szczęśliwy tatuś? — zapytał i dopiero w tym momencie dotarł do niego sens jej słów i absurd tego pytania. Patrzył na nią z niedowierzaniem.
— Ty — gardło miała tak ściśnięte, że ten jeden wyraz ledwie przeszedł jej przez gardło. Poczuła jak jej oczy robią się mokre od łez. — My będziemy mieć dziecko.
— Nie
— Tak, byłam dziś u lekarza — sięgnęła do kieszeni bluzy dżinsowej wyciągając z niej wydruk USG ma siedem tygodni i trzy dni — podeszła do niego powoli kładąc na wyspie kuchennej wydruk badania. Julian spojrzał na nie przelotnie, aby następnie utkwić swe spojrzenie w Ingrid. — Wiem, że nie chcesz tego dziecka — powiedziała powoli czując jak oczy wypełniają się łzami
— Masz racje nie chcę — powiedział lodowatym tonem patrząc jej w oczy. Ingrid głośno przełknęła ślinę.
— Chciałam żebyś wiedział — przełknęła łzy — decyzja czy chcesz być ojcem tego dziecka czy nie należy do ciebie. Ja je urodzę — oznajmiła. Ingrid zrobiła krok do tyłu i wyszła z kuchni kierując swoje kroki do pokoju. Cicho zamknęła za sobą drzwi plecami opierając się o chłodne drewno. Z kuchni dało się usłyszeć dźwięk tłuczonego szkła i zapach spalonego szpinaku. Pod szatynką ugięły się kolana a po policzkach potoczyły się kolejne łzy.
Wiedziała, że będzie niezadowolony, zły, ale spojrzenie Juliana mówiło coś innego. On był wściekły. Autentycznie wściekły na nią i na tą nienarodzoną kruszynkę. Podciągnęła kolana pod brodę i oparła na nich głowę.
Ingrid nie miała pojęcia ile siedziała na podłodze pozwalając emocjom wypłynąć w postaci łez i dopiero dźwięk zamykanych drzwi wyrwał ją z letargu. Pociągnęła nosem wycierając policzki rękawem bluzy. Podniosła się powoli z podłogi podchodząc do łóżka z, pod którego wyciągnęła torbę podróżną.
Nie mogła tutaj zostać. Jej widok jedynie drażniłby Juliana a to ostatnia rzecz, której chciała. Ingrid nie mogła cofnąć czasu mogła zejść mu z oczu.
***
Zamkniecie sprawy bez procesu i wyroku skazującego okazało się być biurokratyczną machiną. Emily wypełniła kilkanaście druczków, podpisała kilkanaście protokołów, rządowym samolotem odesłała akta sprawy. Cholerne czternaście dni zajęło jej ostateczne zamkniecie sprawy i nie czuła satysfakcji. Jej siostra i inne kobiety odzyskały wolność, lecz nie w tej sprawie zwycięzca był tylko jeden i nie był to wymiar sprawiedliwości, nie była to Emily, lecz był to Rodriguez. To on wygrał i będzie musiała przełknąć tę niewątpliwie gorzką pigułkę.
Fabricio zatrzymał samochód przed domem, który w porównaniu z innymi które mijali prezentował się dość ubogo. Emily popatrzyła na profil męża, który uśmiechał się pod nosem.
— To raczej nie jest rezydencja starego Diaza? — zapytała go dla pewności. Tak jak się spodziewała skinął w odpowiedzi głową nadal się uśmiechając. — Kupiłeś ten dom?
— Tak — wyciągnął z kieszeni kluczyki — właściwie to ty go kupiłaś. Akt własności jest na twoje nazwisko.
—Kupiłeś mi dom — powtórzyła powoli z niedowierzaniem spoglądając na męża. — ale dlaczego?
— Bo nie lubisz domu w Londynie, bo nie możemy mieszkać w hotelu którego jakość usług no cóż ma wiele do życzenia a po trzecie wiem że moja śliczna żona nigdy nie zamieszkała by w domu należącym niegdyś do mojego ojca ani z Felipe Diazem więc.,
— kupiłeś dom — dokończyła za niego.
— Zgadza się dość gadania chce żebyś zobaczyła go w środku
Emily odpinając pas bezpieczeństwa nie mogła nie zauważyć jak bardzo zadowolony z siebie jest, Guerra. Uśmiechał się od ucha do ucha a przecież jeszcze dwa tygodnie temu jego życie wisiało na włosku teraz wydawało się być wszystko ok jakby ostatnie wydarzenia kompletnie nie odcisnęły na nim piętna. A wiedziała, że było wręcz odwrotnie, lecz Fabricio nie chciał rozmawiać z nią na ten temat a ona zdecydowała się go nie naciskać. Wyszła gdyby tylko otworzył jej drzwi. Wziął ją za rękę prowadząc w kierunku schodów.
— Ten dom musiał kosztować majątek — stwierdziła wpatrując się w drzwi, które były coraz bliżej.
— Co? nie kosztował gorsze — Fabricio machnął ręką. Emily pokręciła głową. Tylko jej mąż mógł uważać, iż dom może kosztować grosze. — Czyń honory — powiedział ujmując jej drugą dłoń i kładąc na niej pęk kluczy. Ostrożnie wsunęła klucz do zamka czując jak dłonie męża otaczają ją w pasie — Mam nadzieję, że ci się spodoba. — szepnął jej do ucha. Drzwi ustąpiły z cichym skrzypnięciem otwierając się powoli. Emily wpatrywała się w ciemny hol. — Zbudowano go w hiszpańskim stylu — powiedział, kiedy trzymając się za ręce weszli do środka. Kroki roznosiły się echem po otwartych pustych pomieszczeniach. Wprowadził ją do dużego słonecznego pomieszczenia.
— Chcę żebyś go urządziła według własnego widzimisie i z moją kartą kredytową.
— Nie znam się na tym
— To nic trudnego — stwierdził unosząc do góry jej dłoń i całując. Zrobił krok w jej stronę niwelując ich odległość do milimetrów — wybierzesz kolor ścian, meble nawet płytki w łazience wszystko to co będziesz chciała bez finansowych ograniczeń oczywiście — pochylił się i pocałował ją w czubek nosa. — Uwijesz nasze gniazdko a teraz — powiedział zsuwając z jej ramion kurtkę — zamierzam cię do tego przekonać.

**
Hugo Delgado zmarszczył brwi. Julian siedział przy jednym ze stolików z do połowy pełną butelką szkockiej i nie zanosiło się na to, aby poprzestał na tej jednej. Jako syn niepijącego alkoholika był wstanie to rozpoznać. Podszedł do baru prosząc o czystą szklankę a następnie usiadł bok Juliana.
— Hugo śmiało częstuj się ja stawiam — powiedział dopijając zawartość szklaneczki.
— Dzięki za zgodę —rzucił wesołym tonem przelewając alkohol do szklanki. — Czyży kłopoty w raju.
— Guzik cię to obchodzi — warknął sięgając po butelkę.
— Masz racje guzik mnie to obchodzi, ale nie ma jeszcze czternastej a ty pijesz sam wódkę, więc to zazwyczaj oznacza kłopoty w raju, co Mulan zmalowała?
— Jest w ciąży — wykrztusił z siebie jednym duszkiem wypijając to, co wcześniej nalazł. Hugo potrzebował dobrej minuty, aby przetrawić to co powiedział mu Vasquez.
— Będziesz tatusiem? — zapytał go kompletnie zaskoczony tą informacją.
— Nie, to ona będzie miała dziecko — sprostował
— więc nie twoje —upewnił się
— Moje ale ja go nie chcę — powiedział dobitnie Julian
— Ingrid nie zrobiła więc jednej rzeczy — stwierdził nagle Hugo
— Niby jakiej?
— Zapomniała dać ci w pysk może ją wyręczę? — zastanawiał się przez chwilę, — dlaczego go nie chcesz?
— Wiesz, dlaczego.
— Nie, nie wiem Wiem jedynie, że zachowujesz się jak palant i aż pięść mnie świerzbi żeby poprzestawiać ci zęby. Jesteś lekarzem to wstawisz sobie nowiutkie licówki.
— Jestem mordercą — wypalił nagle — Przez lata nabawiłem się więcej wrogów niż ty masz przyjaciół, więc wybacz, jeśli zakładanie własnej rodziny nie jest na mojej liście rzeczy do zrobienia.
— Ja nie mam zbyt wielu przyjaciół — stwierdził Delgado.
— A ja mam wielu wrogów a to dziecko
— To się go pozbyć — wyrzucił z siebie Hugo.
— Co?! — krzyknął zwracając uwagę gości w barze
— No, co się dziwisz? — zapytał go — ty go nie chcesz a jesteś lekarzem na pewno znasz sposoby na pozbycie się twojego problemu a Ingrid pomyślałaby, że to poronienie i po sprawie.
— Nie
—Dlaczego nie?
— bo nie?
— ale go nie chcesz — drążył dalej temat
— Tak — urwał wpatrując się w Hugo. Brunet uznał, że wygląda żałośnie. — Nie wiem — przesunął dłonią po twarzy. Wiedział, że picie to kiepski pomysł.
— To nie chcesz dzidziusia czy nie wiesz czy go chcesz, bo się pogubiłem.
— Nie zabije go — powiedział — nigdy bym sobie tego nie wybaczył
— więc będziesz zmieniał pieluchy
— Co?
Hugo zaśmiał się pod nosem spojrzał na pustą butelkę po szkockiej.
— Chodź przyjacielu mój nieliczny odwiozę cię do domu żeby Ingrid nie martwiła się o to czy dożyjesz porodu. — zapłacił rachunek sam sobie wyciągając z kieszeni kurtki Juliana portfel.
Odeskortowanie go do domu nie było rzeczą łatwą, ale w końcu znaleźli się pod drzwiami jego mieszkania. Hugo otworzył drzwi kluczem lekarza prowadząc go w stronę salonu. Położył go na kanapie.
— Musze porozmawiać z Ingrid — powiedział usiłując podnieść się z kanapy.
— Wytrzeźwiej później pogadacie. Na spokojnie coś wymyślicie — pchnął go lekko z powrotem na mebel. — Julian
— Co?
— Gratuluje
— Dzięki — wymamrotał i zasnął.
Obudził się parę godzin później, kiedy za oknami było już całkiem ciemno. Wstał z kanapy chwiejnym krokiem zmierzając do kuchni w poszukiwaniu czegoś do picia. W lodówce znalazł wodę i opróżnił pół butelki duszkiem. Zamykając lodówkę dostrzegł przyczepione do niej dwie kartki. Pierwsza z nich była od Hugo.

[Masz strasznie słabą głowę doktorku ktoś w młodości nie trenował  Jak się obudzisz i to przeczytasz to zaniknij sobie mieszkanie, bo cię jeszcze ktoś ukradnie. Ps. Pamiętaj, że to moja chrześnica!!!!

Druga wiadomość napisana została ręką Ingrid. Wszędzie poznałby jej charakter pisma.

Julianie
Oboje potrzebujemy czasu, aby oswoić się z tą sytuacją. Zamieszkam u mojego wujka proszę nie przyjeżdżaj tam chcę być sama. Ingrid.

— Pięknie Vasquez — wymamrotał — coś ty najlepszego narobił?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5853
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:22:35 05-06-16    Temat postu:

T2 CAPITULO 36

CONRADO/HUGO/ARIANA

Santago, Chile, rok 1993

Ośmioletni paniczyk o gładko zaczesanych włosach i twarzy wyrażającej pogardę tupał nóżką jak obrażona dziewczynka, z niechęcią towarzysząc ojcu w tej obskurnej dzielnicy miasta, gdzie ludzie z zazdrością spoglądali na jego drogie ubranie i lśniący samochód, o który się opierał, a który wyglądał jakby jeździł nim sam prezydent.
Conrado obserwował go z dystansu z lekkim rozbawieniem – od razu można było rozpoznać, że ten chłopiec tutaj nie pasuje. Sprawiał wrażenie pewnego siebie, ale co chwila rzucał wylęknione spojrzenia w stronę drzwi do jednego z tutejszych domów, jakby się obawiał, że zanim wróci jego ojciec, ktoś zrobi mu krzywdę.
I rzeczywiście, nie minęło kilka minut, a już stał się obiektem żartów i zaczepek tutejszych mieszkańców, którzy uznali, że dziecku przyda się porządna lekcja.
– Zgubiłeś się, mały? – zapytał jeden ze starszych chłopców, mierząc paniczyka od stóp do głów z wyraźną pogardą dla jego wysokiego pochodzenia. Ośmiolatek ostentacyjnie odwrócił głowę, starając się wyglądać dumnie i dostojnie, ale nikogo to nie zwiodło, bo trząsł się przy tym jak osika na wietrze. – O, patrzcie go, jaki hardy! Co, zbyt dumny jesteś, żeby się zniżyć do naszego poziomu i odpowiedzieć na proste pytanie?
– Nie rozmawiam z obcymi – wymamrotał chłopiec, nie spoglądając na Chilijczyka, jakby w obawie, że mógłby on go zabić samym wzrokiem.
– Chojrak się znalazł! – zakpił nastolatek, a kilku jego rówieśników zawtórowało mu śmiechem.
Conrado poczuł, że nie ma sensu dłużej się temu przyglądać. Podszedł do zebranych i stanął pomiędzy paniczykiem a żartownisiem, spoglądając na tego drugiego z góry, choć był o dobre kilka lat młodszy od niego.
– Chyba już wystarczy, Gustavo – powiedział Saverin stanowczym tonem, a w jego oczach zapłonął jakiś dziwny błysk.
– No tak, zapomniałem. – Młodzieniec nazwany Gustavem prychnął i spojrzał na Conrada z pogardą. – Masz się za kogoś lepszego odkąd twój stary robi interesy z tą szychą z Meksyku, ojcem tego lalusia...
– Nie mam się za lepszego. Po prostu uważam, że trochę przesadzasz. To jeszcze dzieciak. – W głosie piętnastoletniego Saverina dało się słyszeć wyrzut. Nie tolerował niesprawiedliwości i uciskania słabszych, a chłopiec, choć zmanierowany i rozpieszczony, miał dopiero osiem lat i znajdował się w zupełnie obcym miejscu.
– Nie wiedziałem, Conrado, że teraz robisz za niańkę – zauważył z przekąsem jakiś inny chłopak, a kilku jego kolegów roześmiało się złośliwie. Nie cierpieli, kiedy sytuacja życiowa, któregoś z ich grona zmieniała się na lepsze, a na to się właśnie zanosiło w rodzinie Saverinów, od kiedy pewien bogacz z Meksyku zaproponował im współpracę w swoich niezbyt legalnych interesach.
– Dorośnij, Gustavo – rzucił piętnastolatek, po czym położył ośmiolatkowi rękę na ramieniu i poprowadził w stronę domu.
Słyszał jeszcze śmiechy i drwiny zebranych na ulicy młodzieńców, ale niewiele sobie z tego robił. Nie rozumiał tylko, dlaczego mu zazdrościli. Według niego współpraca jego ojca z Fernandem Barosso wcale nie była czymś dobrym. Wręcz przeciwnie – od dnia kiedy ten człowiek pojawił się w ich życiu, wykupując ich z długów i proponując wspólny biznes, Conrado czuł, że nie można mu ufać. Jako najmłodszy w rodzinie nie miał jednak nic do gadania. Trudna sytuacja finansowa zmusiła Alberta Saverina do sięgnięcia po drastyczne środki, a jego starsi synowie od razu poparli go w tej decyzji.
Conrado pchnął drzwi i wprowadził młodego Alejandra do środka; chłopiec nadal drżał lekko ze strachu i Saverin pomyślał, że to dość nieczułe, by zabierać dziecko do obcego kraju, pogrążonego w chaosie po reżimie Pinocheta, i zostawiać go na pastwę ludzi skrzywdzonych przez nierówność społeczną.
– Ach, Conrado. – Na dźwięk swojego własnego imienia w ustach starszego mężczyzny, nieprzyjemny dreszcz przebiegł mu po plecach. – Dziękuję, że zaopiekowałeś się Alejandrem.
Fernando Barosso kroczył ku niemu z grymasem, który zapewne miał być uśmiechem. Za jego plecami Alberto wyprostował się jak struna, a dwaj starsi bracia Conrada wpatrywali się jak urzeczeni w swojego wybawcę, czego piętnastolatek nie mógł zrozumieć.
– Tato, ja chcę już wracać do domu – odezwał się cicho Alex, a w jego głosie dało się słyszeć nutę rozkazu, zupełnie jakby młody paniczyk przywykł do ich wydawania, co było dość zrozumiałe, biorąc pod uwagę jego pochodzenie i wychowanie.
– Jeszcze dziś odeślę cię do Meksyku – zapowiedział Barosso bez cienia troski czy choćby zainteresowania. Nie obchodziło go, co czuje Alejandro. Ważne było, by mu towarzyszył w delegacji i pomógł podtrzymać na arenie międzynarodowej wizerunek jego jako kochającego ojca i głowy rodziny.
Alejandro spojrzał z wyrzutem na ojca i z obrażoną miną wycofał się do korytarza, gdzie zamierzał na niego zaczekać. Nie zdecydował się jednak na ponowne wyjście na ulicę, by zademonstrować swoją złość; wolał nie wystawiać się znów na pośmiewisko.
– Wybaczcie mojemu synowi. Brak mu ogłady. Był bardzo mały, gdy zmarła jego matka, a ja nie umiem do niego dotrzeć.
Conrado założył ręce na piersi i wpatrzył się w Fernanda, zastanawiając się, w co ten sobie pogrywa. Przed nimi nie musiał udawać – pracowali dla niego. Nie musiał zaskarbiać sobie ich szacunku, a jednak cały czas to robił. Nawet na chwilę nie mógł porzucić roli aktora, zupełnie jakby mu zależało, by dobrze o nim myśleli. A przecież tak naprawdę wcale się to nie liczyło. Ten układ świetnie funkcjonował dopóki oni wykonywali jego rozkazy, a on sowicie ich za to wynagradzał.
Nagle do pomieszczenia weszła dziewczyna, około siedemnastoletnia, i podała Fernandowi płaszcz. Barosso zmierzył ją pożądliwym wzrokiem, co sprawiło, że Conrado zacisnął dłonie w pięści, a szczęka drgnęła mu ze złości. Chciał zasłonić siostrę, by nie pozwolić starszemu mężczyźnie na nią patrzeć, a co dopiero jej dotknąć, ale na szczęście Fernando przyjął tylko od niej płaszcz z cichym "dziękuję" i pożegnawszy się ze wszystkimi, opuścił dom Saverinów z obietnicą rychłego powrotu.
– Nie podoba mi się to, tato. – Conrado podszedł do ojca i spojrzał na niego wzrokiem nie piętnastolatka, a człowieka o wiele bardziej dojrzałego. – Ten człowiek oznacza kłopoty. Widziałeś, jaki jest obłudny. Zgrywa przed nami miłosiernego Samarytanina, ale w rzeczywistości jest wilkiem w owczej skórze. Tato, proszę cię...
– Już o tym rozmawialiśmy, Conrado. – Alberto uciął dyskusję, choć widać było, że on również nie jest zadowolony z tego, jak sprawy się potoczyły. – Nie zmienię decyzji. Zresztą, i tak już za późno...
– Przesadzasz, bracie. – Diego, najstarszy z braci, uśmiechnął się, sięgając po jabłko z kosza z owocami przyniesionego w prezencie przez Fernanda. – Pomyśl, ile z tego będzie forsy! Taka kasa piechotą nie chodzi. A dziś trudno o dobrą robotę.
– Więc wolisz dla pieniędzy zaprzedać własną duszę? Odrzucić wszelkie cnoty moralne? – Conrado nie mógł uwierzyć w to, co słyszy.
– Daj spokój, Condziu. – Vicente, średni z braci, położył najmłodszemu rękę na ramieniu, by dodać mu otuchy. – Rozprowadzimy dla niego trochę towaru, on nam zapłaci i będzie po krzyku.
– Wiesz, że na tym się nie skończy. On dopiero rozkręca ten swój narkotykowy biznes.
– Nie martw się, młody. – Vicente puścił do niego oczko i ruszył w stronę wyjścia. Za jego pasem Conrado dostrzegł lśniący pistolet, zapewne kolejny podarek od Fernanda Barosso. – Wszystko będzie dobrze. To się skończy, nim się obejrzysz.
Ale wcale nie skończyło się tak szybko. Ich współpraca trwała do roku 1996 roku, kiedy to wszystko się posypało...


Wibrujący telefon wyrwał Conrada z rozmyślań na temat przeszłości. Zerknął na wyświetlacz i westchnął głęboko, po czym po raz kolejny odrzucił połączenie. Guillermo nie dawał za wygraną. Musiał dowiedzieć się o jego związku z Evą i mając żal do Saverina, wydzwaniał od jakiegoś czasu, uparcie oczekując wyjaśnień. Jednak Chilijczyk nie miał ochoty się tłumaczyć. Zdawał sobie sprawę, że postępuje jak tchórz, nie stawiając czoła Willowi Alanisowi, ale nie dbał o to. Dzisiaj nie liczyło się dla niego nic. Dzisiaj chciał tylko wspominać i zatracić się w nienawiści jaką czuł do Fernanda Barosso. W ten jeden jedyny dzień w roku pozwalał sobie na rozmyślanie i powracanie do wydarzeń, które sprawiły, że on i Fernando byli najgorszymi wrogami.
Wyłączył telefon i wpatrzył się smętnie w okno, przeklinając dzień, w którym ten człowiek pojawił się w życiu jego rodziny.

Santiago, Chile, rok 1996

Kiedy przekroczył próg domu, od razu wiedział, że coś jest nie tak. W powietrzu unosił się zapach drogiej wody kolońskiej, a to oznaczało tylko jedno – Fernando Barosso odwiedził dom Saverinów pod ich nieobecność.
Alberto, Diego i Vicente byli w rozjeździe – każdy rozprowadzał towar w swoim rejonie, a Conrado nie miał zbyt wiele na głowie, jako że zwykle zajmował się tylko robotą papierkową, więc wrócił wcześniej do domu. I dobrze, że tak się stało.
Czym prędzej pognał po schodach na górę, skąd dochodziły krzyki i jęki, czując jak krew buzuje mu w żyłach i zastanawiając się, co będzie musiał zrobić, kiedy już stanie oko w oko z Fernandem. Gwałtownie pchnął drzwi do głównej sypialni i zobaczył to, czego się obawiał – jego siostra, Celeste, w postrzępionym ubraniu i zapłakana leżała na łóżku, bezskutecznie wzywając pomocy i próbując odtrącić starszego mężczyznę, który wreszcie miał okazję położyć na niej swe brudne łapska, korzystając z okazji, że jej braci nie było w pobliżu.
Najmłodszy Saverin nie musiał się zastanawiać – chwycił Fernanda za koszulę i odciągnął go od Celeste, która natychmiast skuliła się, płacząc z bólu i upokorzenia. Następnie pchnął go na ścianę i zaczął wymierzać mu ciosy na oślep. Nie dbał o to, gdzie trafiają jego pięści – liczyło się tylko zadanie mu bólu. Jednak chwila nieuwagi wystarczyła i Barosso znalazł się w lepszej sytuacji. Odepchnął osiemnastolatka, który przewrócił się na toaletkę, rozbijając lustro i boleśnie raniąc się o rozbite szkło. Conrado poczuł jak strużka krwi ścieka mu po policzku w miejscu, gdzie wbiły się odłamki, ale otarł ją wierzchem dłoni z zamiarem ponownego natarcia na Barosso, ale było już za późno – bogacz z Valle de Sombras znalazł się już przy dziewczynie. Podniósł ją za włosy z podłogi, na którą się zsunęła, drżąc ze strachu i zasłonił się nią jak tarczą.
– Ty... – warknął Conrado, ale na twarzy Fernanda wykwitł tylko przebrzydły uśmiech. Wiedział, że nie zdoła pokonać młodego chłopaka w walce wręcz, więc zdecydował się posłużyć jego starszą siostrą jak kartą przetargową.
– Twój ociec nie będzie zadowolony, kiedy się dowie, że podniosłeś na mnie rękę – powiedział Barosso, a Saverin nie mógł uwierzyć w jego tupet. Jak on śmiał mówić do niego w taki sposób?
– Bardziej się wścieknie, kiedy się dowie, że TY położyłeś łapy na jego córce!
Nie zastanawiając się długo, sięgnął do szuflady toaletki swojej matki, która, choć pani Saverin zmarła kilka lat wcześniej, nadal stała w sypialni, a gdzie, jak wiedział, Alberto trzymał broń. Chwycił ją tak szybko, że Barosso nie zdążył nawet mrugnąć i wycelował w gwałciciela siostry, mierząc go nienawistnym spojrzeniem.
– Puść ją! – warknął stanowczym głosem, choć było to trudne, ponieważ nadal trząsł się z wściekłości.
– Chcesz mnie zabić, Conrado? – Fernando się roześmiał i jeszcze mocniej pociągnął dziewczynę za włosy, a ona krzyknęła z bólu i omal nie upadła, nadal szlochając i trzęsąc się po tym, co jej zrobił.
– Celeste! – krzyknął Saverin, a broń w jego dłoni drgnęła. Nie miał doświadczenia w strzelaniu. Jeszcze nigdy nie trzymał pistoletu w rękach. To jego ojciec i bracia musieli się nauczyć, jak się nim posługiwać. – Powiedziałem ci: zostaw ją, śmieciu!
Nie wahał się – widok siostry, która była tak otępiała, że nawet nie próbowała uwolnić się z uścisku Fernanda, podziałał na niego jak płachta na byka. Wstrzymał oddech i wycelował w prawe kolano starszego mężczyzny, po czym pociągnął za spust. Dał się słyszeć wystrzał i głośne przekleństwo Barosso, który upadł na podłogę, jęcząc z bólu. Celeste odskoczyła od niego i pobiegła do brata, rzucając się mu na szyję i szlochając w kołnierzyk jego zakrwawionej koszuli.
– Już dobrze, nic ci nie będzie – powiedział, pocieszającym tonem, jedną ręką delikatnie gładząc ją po plecach, a drugą nadal celując w Fernanda i nie spuszczając z niego wzroku. Wiedział, że to tylko puste słowa, ale nie miał pojęcia, co może więcej powiedzieć.

Wydawałoby się, że fakt, iż Fernando Barosso zgwałcił jego córkę, zmusi Alberta Saverina do zaprzestania z nim współpracy. Udało im się jednak dojść do porozumienia i obaj zachowywali się tak, jakby nic się nie stało, co dla Conrada było absurdem. Nie mógł zrozumieć, jak ojciec mógł pozwolić, by temu człowiekowi uszło na sucho to, co zrobił Celeste. Fernando po starciu z Conradem musiał pogodzić się z lekkim kalectwem – od tamtej pory utykał na jedną nogę i wspierał się o lasce, co według niego samego dodawało mu jeszcze większej powagi i dostojności. Twierdził, że wybaczył Conradowi "to nieporozumienie", jak zwykł to nazywać, ale od tamtego czasu nigdy nie patrzył już na najmłodszego Saverina tak, jak wcześniej.
Conrado spodziewał się, że Barosso będzie chciał się na nim zemścić za to, że go postrzelił. Na to się jednak nie zanosiło – Fernando za bardzo potrzebował rodziny Saverinów, którzy byli świetni w swoim fachu i do tego lojalni, o czym świadczył fakt, że sprawa ich siostry przeszła bez echa.
– Matka przewraca się w grobie – stwierdził pewnego dnia osiemnastoletni Conrado, spoglądając na ojca z niedowierzaniem.
Pakowali właśnie towar i byli gotowi do drogi, a najmłodszy z braci przypatrywał się rodzinie z pogardą, nie poznając ich. Tak bardzo się zmienili od kiedy Fernando pojawił się w ich życiu.
– Jak mogłeś do tego dopuścić? Jak możesz zachowywać spokój i dalej dla niego pracować? – Spojrzał na ojca, oczekując wyjaśnień, które jednak nie nadchodziły, więc ciągnął dalej: – Czy to wszystko jest ci obojętne?
– Robię, co do mnie należy, Conrado – odezwał się w końcu Alberto, nie zdając sobie sprawy, że jego dwaj starsi synowie wymienili porozumiewawcze spojrzenia za jego plecami. – Ty też powinieneś.
– Właśnie w tym problem! – Uniósł się najmłodszy z braci, podchodząc do ojca z wypiekami na twarzy. – Mam wrażenie, że tylko ja w tej rodzinie chcę zrobić to, co słuszne!
– Nie tym tonem, młody człowieku!
– Dlaczego nigdy mnie nie słuchasz? Musisz skończyć to raz na zawsze!
– Kiedy nie mogę! – Alberto uderzył pięścią w stół, przy którym siedział, pakując towar Fernanda. W jego oczach pojawiły się groźne iskry. Na chwilę wszyscy obecni w pomieszczeniu wstrzymali oddech. Rzadko widywali ojca tracącego nad sobą panowanie. – Nie ma odwrotu, Conrado, nie rozumiesz tego? Kiedy raz wejdzie się do rzeki, trzeba płynąć z nurtem. Nie ma powrotu.
– Zawsze jest jakiś sposób...
– Nie ma – przerwał mu Alberto, uspokajając się nieco i powracając do przerwanej czynności. – Jeśli odejdę, on mnie zabije. Sprzeciwię mu się – zabije mnie. Wydam go – zabije mnie. Zabije nas wszystkich. Myślisz, że o tym nie myślałem? Naprawdę sądzisz, że nie chciałem zrezygnować z tego chorego biznesu? Już za późno, Conrado. Nic nie da się zrobić.
Wziął torbę z towarem i ruszył do wyjścia, pozostawiając synów samych. Przez chwilę panowało milczenie, a potem Diego odezwał się jako pierwszy:
– Powinieneś być wdzięczny Fernandowi, Conrado. Za to, że dał nam szansę, za którą inni gotowi by byli zabić.
– Chyba nie mówisz poważnie? – Najmłodszy z braci prychnął i spojrzał na Diega, jakby widział go po raz pierwszy życiu. – Ilu ludzi już dla niego zlikwidowałeś? Ilu ludzi przez ciebie ucierpiało? Przez tę twoją durną "szansę", co?
– Po prostu przestań pakować nas w kłopoty! Już i tak dosyć zrobiłeś, strzelając do niego. Powinieneś się cieszyć, że nie kazał cię sprzątnąć...
– Starczy, Diego. – Vicente, który nie zgadzał się ze starszym bratem, zganił go za te słowa. Idź załadować to do wozu. Nie ma sensu się teraz kłócić.
Najstarszy Saverin rzucił braciom spojrzenie pełne wyrzutu i skierował się do wyjścia. Vicente, upewniwszy się, że Diego opuścił pomieszczenie i nie może go usłyszeć, zwrócił się do Conrada konspiracyjnym tonem.
– Nie prowokuj ojca. Może mieć przez ciebie kłopoty.
– Ty też jesteś przeciwko mnie? – Saverin nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. Chciał powiedzieć coś więcej, ale brat nakazał mu ręką, by milczał.
– Oczywiście, że nie! Myślisz, że chciałem, żeby ten dziad zrobił to Celeste? – Vicente rzucił szybkie spojrzenie na drzwi, mając nadzieję, że nikt ich nie podsłucha, po czym postanowił przejść do rzeczy. – Jadę do San Miguel. To będzie duża wymiana. Fernandowi bardzo zależy, żeby wszystko poszło sprawnie. On też tam będzie – chce dopilnować, żeby wszystko było dopięte na ostatni guzik. A ty... musisz nas wsypać.
– Co?!
– Słyszałeś: daj cynk policji.
– Ale przyskrzynią was wszystkich, w tym i ciebie! To nie ma sensu...
– A co, wolisz, żeby Barosso zrobił coś gorszego? Przy odrobinie szczęścia uda mi się nawiać i oberwie się tylko tamtym i samemu Fernandowi.
– Nie, Vicente, nie zrobię tego... – Conrado pokręcił głową, ale wiedział, że nie ma innego wyjścia. To mogła być jedyna okazja, by pozbyć się Fernanda raz na zawsze.
– O mnie się nie martw, braciszku, dam sobie radę. Ktoś wreszcie musi coś z tym zrobić. Ja... – Urwał na chwilę, nie mogąc znaleźć słów, a Conrado wiedział, że walczy ze sobą – wspomnienia tego, co musiał robić na polecenie Fernanda nie dawały mu spokoju. – Ja już dłużej tego nie zniosę. Obiecaj mi.
– Vicente...
– Obiecaj! – W oczach starszego brata zalśniły łzy, które tylko bardziej wytrąciły osiemnastolatka z równowagi. Szybko wziął się jednak w garść, odetchnął głęboko i pokiwał głową.
– Uważaj na siebie. Nie daj się złapać – dodał, zanim Vicente opuścił pomieszczenie.


Conrado ocknął się z rozmyślań i sięgnął po telefon. Nie zamierzał odbierać połączeń od Guillerma, ale musiał gdzieś zadzwonić. Wybrał numer Huga i już po chwili usłyszał jego głos po drugiej stronie słuchawki. Nie trzeba było być geniuszem, by się domyślić, że Delgado jest na niego zły.
– Nie dzwonisz, nie piszesz... Zupełnie jak po pierwszej randce. Zaczynam mieć tego po dziurki w nosie, Conrado! – Saverin z łatwością mógł sobie wyobrazić wzburzonego bruneta, syczącego wściekle do telefonu. Przez jego twarz przez ułamek sekundy przemknął uśmiech, kiedy sobie to wyobraził.
– Przepraszam. Mam mnóstwo na głowie.
– Ach, jesteś zajęty! – W głosie Huga pobrzmiewała kpina. Od jakiegoś czasu odchodził od zmysłów. – Pewnie przygotowaniami do kampanii wyborczej! Myślałeś, że się nie dowiem o twoim fantastycznym planie startowania w wyborach na burmistrza Valle de Sombras?!
– Octavio ci powiedział. – Nie było to pytanie, ale stwierdzenie. Mógł się domyślić, że najlepszy przyjaciel wygada wszystko temu chłopakowi, mając nadzieję, że ten powstrzyma go przed popełnieniem szaleństwa.
– Oczywiście, że mi powiedział i zrobił ci przysługę! – warknął Delgado. – Chcesz się ujawnić w takim momencie? Teraz?! Fernando wpakuje mi kulkę w łeb!
– Nie zrobi tego.
– Och, jak miło, że mam twoje zapewnienie. Wybacz, ale nie na wiele się ono zda.
– Nie zrobi tego, bo zdołamy go przekonać, że nadal jesteś po jego stronie. W ten sposób kupimy ci trochę czasu i będziesz mógł nadal być podwójnym agentem, kiedy ja ogłoszę światu swój powrót.
– Skąd pewność, że Nando kupi tę jakąś tam twoją bajeczkę?
– Znam go lepiej niż ktokolwiek inny na świecie. Uwierz mi, zdołasz go przekonać. A tymczasem dzwonię w innym celu. Musisz coś dla mnie zrobić...
– Bo codzienne narażenie życia już ci nie wystarcza, rozumiem. – Sarkazm w głosie Huga był tak jawny, że Saverin poczuł przemożną ochotę by się roześmiać. – Co mam zrobić? – dodał po chwili Delgado, wzdychając ciężko i zdając sobie sprawę, że tak naprawdę nie ma innego wyjścia.
– Musisz wykraść akta Fernanda od psychologa, Pedra Gutiereza. Prowadzi prywatny gabinet w Monterrey.
Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza. Huga zdziwiło to polecenie.
– To, że Fernando ma problemy psychiczne, nie jest dla mnie żadnym zaskoczeniem, ale to, że się do nich przyznaje, to sensacja na skalę światową – skwitował Delgado, zastanawiając się, jak Barosso udało się przed nim ukryć to, że miewał sesje terapeutyczne z psychologiem.
– Byłem tak samo zdumiony jak ty, kiedy się o tym dowiedziałem – przyznał Conrado z lekkim rozbawieniem.
– A można wiedzieć, czego konkretnie mam szukać? Co chcesz znaleźć w tych aktach? Nie sądzę, by zwierzał się terapeucie ze swoich grzeszków...
– Wszystkiego, co wyda ci się podejrzane. Szukamy słabości Fernanda, ale na razie kiepsko nam idzie. Jego rodzina raczej się do nich nie zalicza – byłby gotów ich sprzedać, byle tylko ratować własną skórę.
– Dobra, niech będzie. Zobaczę, co da się zrobić. Ale...– Brunet urwał, nie wiedząc, jak ubrać w słowa to, co chciał powiedzieć. – Jesteś mi winny wyjaśnienia, Conrado. Chcę wiedzieć, dlaczego nienawidzisz Fernanda. Wszystko, bez owijania w bawełnę.
– To nie jest opowieść na telefon. Dowiesz się wszystkiego, kiedy już się spotkamy, czyli przy dobrych wiatrach – niedługo.
– Trzymam cię za słowo.
Chłopak rozłączył się, a Conrado odchylił się w fotelu, wzdychając ciężko. Zamierzał mu o wszystkim powiedzieć, nie chciał mieć przed nim tajemnic. Jedynymi osobą, które znały całą prawdę o tym, co stało się pomiędzy nim a Fernandem, byli Octavio i pewna stara kobieta, która była mu opoką w najgorszych chwilach. Delgado również zasłużył na ten przywilej.


Z początku nie rozumiał krzyków ludzi, które zlewały się w jedno. Był w stanie wyodrębnić tylko kilka słów: pożar, tragedia, dom Saverinów... Jak w amoku pognał w stronę, z której unosił się dym, przysłaniając wszystko wokół. Nie zważając na ostrzeżenia sąsiadów i błagania, by tego nie robił, wbiegł do środka, zasłaniając usta rękawem koszuli. Oczy zaszły my łzami i zaniósł się kaszlem, ale nie dbał o to. Chciał znaleźć ojca i rodzeństwo, upewnić się, że nic im nie jest, że w porę zdołali się wydostać, ale w głębi serca czuł, że tak się nie stało.
Usłyszał cichy jęk, dochodzący z salonu, więc ruszył w tamtym kierunku, modląc się, by nie było za późno. Poczuł smród palonego ciała i włosów, co sprawiło, że z trudem powstrzymał odruch wymiotny. Nie mógł rozpoznać już, które ciało należy do jego ojca, a które do brata – ogień strawił je tak, że potrzebny byłby specjalista, by je odróżnić. Rozejrzał się po pomieszczeniu i jego wzrok padł na trzecie ciało, którego ogień nie zdążył jeszcze dosięgnąć.
Vicente leżał na podłodze, trzymając się za brzuch. Conrado upadł koło brata i pomógł uciskać mu ranę, ale Vicente pokręcił głową na znak, że nic nie da się już zrobić.
– Uciekaj – wycharczał słabym głosem, plując krwią i ledwo mogąc skupić wzrok na młodszym bracie. – Jak najdalej... stąd... nie pozwól... by cię znalazł...
– Nic nie mów, zabiorę cię stąd! – Conrado rozejrzał się gorączkowo po pomieszczeniu – płomienie coraz szybciej się rozprzestrzeniały. Lada chwila nie będą mogli uciec i podzielą los Alberta i Diega. – Zabiorę cię do szpitala i...
Nie dokończył, bo Vicente resztkami sił w drżących rękach przyciągnął go do siebie za kołnierz i wykrztusił:
– Uciekaj, bracie.
To były jego ostatnie słowa. Conrado przestał już cokolwiek widzieć przez łzy; czy były one wynikiem dymu czy rozpaczy – sam już nie wiedział.
– To moja wina... To wszystko moja wina... – powtarzał jak w amoku, czując, że to on powinien być na miejscu brata.
Tak, jak uzgodnili, dał anonimowy cynk policji, że w San Miguel będzie miała miejsce wymiana towaru. Jednak Fernando i jego ludzie wyszli cało z potyczki z chilijską policją. Udało im się zbiec. Barosso od razu domyślił się, że ktoś z jego ludzi go zdradził, a że Vicente nie pojawił się na miejscu, od razu połączył fakty i wysłał ludzi, by rozprawili się z rodziną Saverinów. Conrada na szczęście nie było wtedy w domu.
Ruszył jak otępiały, obijając się o ściany i zanosząc się od kaszlu. Siostrę znalazł na schodach – ratowała się ucieczką na górę, jednak była zbyt wolna. Człowiek Fernanda lub nawet on sam osobiście, zakończył jej żywot, zanim jej się to udało. Śmiertelny pocisk przebił jej czaszkę – leżała teraz jak szmaciana lalka, z szeroko rozwartymi ramionami i otwartymi oczami, a jej usta otwarte były w niemym okrzyku. Conrado poczuł, że zaraz zwymiotuje.
Nie pamiętał, jak udało mu się wydostać z domu – czy zrobił to o własnych siłach, czy może pomogli mu strażacy, którzy przyjechali parę minut później. Nic już się dla niego nie liczyło. Zabił swoją rodzinę. Teraz musiał z tym żyć.


*

Monterrey, Meksyk, rok 1996

Trzymał jedenastoletniego Alejandra Barosso na muszce. Myślał, że sprawi tym ból Fernandowi. Myślał, że kiedy w końcu stanie z nim oko w oko, uda mu się zemścić za śmierć ojca i rodzeństwa. A jednak tak się nie stało. Barosso wydawał się nieprzejęty płaczem młodszego syna i tym, że jego życie jest w niebezpieczeństwie. Nic sobie z tego nie robił, co tylko upewniło Conrada w przekonaniu, że jest on psychopatą, wypranym z uczuć mordercą, który nie liczy się z niczym i z nikim, oprócz niego samego.
– Nie zrobisz tego, Conrado – powiedział ze spokojem, a nawet z lekką nutą prowokacji, przypatrując się Saverinowi spod półprzymkniętych powiek. – Nie jesteś takim człowiekiem.
– Skąd wiesz jaki jestem? Skąd wiesz, do czego jestem zdolny?!
W głosie osiemnastoletniego Saverina pobrzmiewała desperacja. W głębi duszy wiedział, że nie był skłonny do zabicia niewinnego dziecka; wiedział, że tego nie zrobi. Liczył na to, że strach Fernanda da mu ukojenie, że będzie mógł się nim nasycić, zanim skieruje broń na niego. A jednak wcale się tak nie stało.
Nie mógł tego zrobić. Nie mógł pociągnąć za spust. I gardził sobą za to, że nie może wymierzyć sprawiedliwości mordercy swojej rodziny.
Barosso wyciągnął broń i skierował ją na Conrada, podczas gdy ten był zbyt zajęty wpatrywaniem się w zapłakanego dzieciaka, którego udało mu się uprowadzić, korzystając z nieuwagi jego opiekunki, a następnie zwabić jego ojca do miejsca, gdzie go przetrzymywał.
– Uznajmy, że jesteśmy kwita – zaczął Fernando, a Saverin po raz pierwszy na niego spojrzał. Trząsł się cały i nie mógł uwierzyć, że Barosso potrafi zachować spokój w takiej sytuacji. – Ty puścisz wolno mnie i mojego syna, a ja daruję życie tobie. Co ty na to?
– Jesteś obłąkany, jeśli myślisz, że w to uwierzę.
– Szanuję cię, Conrado. – Głos Fernanda był spokojny i stanowczy, zupełnie jakby takie rozmowy były u niego na porządku dziennym. Zupełnie jakby codziennie jego synowi groziło śmiertelne niebezpieczeństwo. Może rzeczywiście jego spokój rzeczywiście był spowodowany tym, że ani przez moment nie uwierzył w to, by Saverin był skłonny zabić dziecko z zimną krwią. – Jesteś słownym człowiekiem, podobnie jak ja. Dlatego możemy iść na kompromis. Obaj darujemy sobie dawne urazy i zapomnimy o wszystkim, a każdy pójdzie w swoją stronę.
Conrado szybko przeliczył swoje szanse. Nie było sensu dłużej tego przeciągać – Barosso w każdej chwili mógł pociągnąć za spust, bo już wiedział, że Alejandrowi nie grozi niebezpieczeństwo. Najwyższy czas się wycofać, by ratować własne życie. Zemsta będzie musiała poczekać.
Nie dał się jednak zwieść słowom Fernanda, który, wbrew temu, co mówił, był pamiętliwy i zawsze dostawał to, czego chciał. A chciał, by Conrado cierpiał. Zamierzał wpędzić go w fałszywe poczucie bezpieczeństwa, by potem uderzyć w najmniej spodziewanym momencie.


***

Sam nie wierzył, że to robi, ale nie miał innego pomysłu na to, jak wykonać polecenie Conrada. Wiedział, że dziewczyna nie da mu potem żyć i nigdy się od niej nie uwolni, ale był w stanie zaryzykować.
Zapukał do drzwi, wystukując dziwaczną melodyjkę, która przyszła mu do głowy i oparł się o ścianę klatki schodowej, czekając aż mu otworzy. Zdziwił się jednak, kiedy zamiast Ariany zobaczył niską blondynkę w seksownej satynowej koszuli nocnej, która rozpromieniła się na widok przystojnego faceta i przygładziła włosy, rzucając mu kokieteryjne spojrzenie.
– Cześć – przywitał się, próbując powstrzymać się od śmiechu na widok zabiegów Evy Mediny, by mu się przypodobać. – Jest Ariana?
Jakby w odpowiedzi na jego pytanie, panna Santiago pojawiła się w korytarzu, przecierając zaspane oczy. Była zupełnym przeciwieństwem swojej nowej współlokatorki: powyciągana pidżama w paski wisiała na niej śmiesznie, jedną nogawkę miała podwiniętą do kolana, włosy sterczały jej we wszystkie strony, a skarpetki nie do pary tylko dopełniały tego dziwacznego wyglądu. Zerknęła na zegarek, po czym pokręciła głową z niedowierzaniem.
– Ty wiesz, która jest godzina? – warknęła zachrypniętym głosem, a Hugo zakrył usta, by się nie roześmiać. Nie chciał w końcu denerwować jej od samego rana. Miała mu pomóc, więc musiał być miły.
– Musisz mi pomóc – powiedział, postanawiając od razu przejść do rzeczy.
Eva spoglądała to na Huga, to na Arianę, nie wiedząc, co o tym myśleć. Była zazdrosna, że tylu fajnych facetów kręciło się wokół szarej myszki, za którą zawsze uważała pannę Santiago. Nie rozumiała, co ona w sobie ma takiego, czego jej było brak.
– Muszę? – Ariana wydawała się nie dostrzegać spojrzenia Evy. Prychnęła tylko i założyła ręce na piersi. – A może tak pokusisz się najpierw o magiczne słowo?
Hugo wywrócił teatralnie oczami.
– Czy mogłabyś mi pomóc? – wydusił przez zaciśnięte zęby, a widząc, że nie przyniosło to żadnego rezultatu, dodał nieco grzeczniejszym tonem: – Proszę?
– To rozumiem. – Ariana uśmiechnęła się z wyższością, po czym podeszła bliżej drzwi. – W czym?
– Później ci powiem. Najpierw się ogarnij. – Ostentacyjnie zmierzył ją od stóp do głów, dając jej do zrozumienia, by doprowadziła się do porządku.
Dziewczyna zarumieniła się lekko i pognała do łazienki.
– Powiedz jej, że czekam na dole – zwrócił się do Evy i już miał zamiar odejść, kiedy ta go powstrzymała.
– Wiem, kim jesteś! – powiedziała, dopiero teraz kojarząc fakty. – Jesteś Hugo Delgado, prawda?
– Znamy się? – zapytał z grzeczności, choć w rzeczywistości wiedział, że nigdy wcześniej nie miał styczności z tą dziewczyną. Trochę go jednak zaintrygowała tym, iż znała jego nazwisko.
– Nieosobiście. Eva Medina – przedstawiła się, podając mu rękę, a on uścisnął ją krótko, nadal wyczekując wyjaśnień. Jasne było, że nie kojarzy jej jako aktorki. Nie miał czasu oglądać hollywoodzkich produkcji, w których blondynka występowała w ostatnich latach. Westchnęła ciężko, po czym dodała: – Jestem narzeczoną Conrada.
– Naprawdę? – Hugo nieco się zdziwił. Jakoś nie wyglądała na kogoś, kim osoba pokroju Saverina mogła się zainteresować, ale ostatecznie musiał przyznać, że nie za dobrze znał Conrada i nie wiedział nic o jego preferencjach dotyczących kobiet. Poza tym nie za bardzo go to interesowało. – Muszę iść. Przekaż Arianie, by się pospieszyła.
Po tych słowach zostawił blondynkę samą w progu z niedowierzaniem na twarzy. Nigdy jej się nie zdarzało, by mężczyźni okazywali jej obojętność.
Zszedł na dół i podszedł do motoru, który postawił w cieniu kamienicy. Nie chciał, by ktoś go zobaczył w pobliżu miejsca zamieszkania Ariany Santiago. Już i tak dużo ryzykował, przychodząc tutaj i wciągając ją w to wszystko, ale nie miał innego wyjścia. Na szczęście było jeszcze bardzo wcześnie i tylko nieliczni mieszkańcy miasteczka przechodzili tędy, spiesząc do pracy czy do sklepu.
Korzystając z okazji, że ma wolną chwilę, wyciągnął z kieszeni komórkę i wybił numer Ingrid Lopez. Tak jak się spodziewał, odezwała się automatyczna sekretarka, których nie cierpiał. Postanowił jednak nagrać wiadomość:
– Cześć, tu Hugo – powiedział i zrobił pauzę, nie bardzo wiedząc, jak kontynuować. – Mam nadzieję, że dobrze się czujesz. Oddzwoń, kiedy będziesz miała czas. Chciałem porozmawiać o doktorku. Czekam.
W tym samym momencie Ariana wyszła z kamienicy w pełnym rynsztunku. Podeszła do niego i mrużąc oczy w promieniach słońca, zapytała:
– Dziewczyna?
Hugo schował komórkę do kieszeni i uniósł brwi ze zdziwienia.
– Być może. A czemu cię to interesuje?
– Nie interesuje – odparła, ale zbyt szybko i stanowczo.
– Gdyby cię nie interesowało, nie pytałabyś.
– Próbowałam być towarzyska, to wszystko.
– Ach tak? – Hugo założył ręce na piersi i spojrzał na pannę Santago z rozbawieniem.
– Lepiej mi powiedz, w czym mam ci pomóc. Nie mam całego dnia...
– Masz dzisiaj wolne – wtrącił Hugo, a ona posłała mu zdumione spojrzenie. – Sprawdziłem twój grafik.
– No tak, oczywiście. – Dziewczyna pokręciła głową. Mogła się spodziewać tego, że Delgado wie o niej więcej niż ona o nim. – Więc o co chodzi?
– Jedziemy do Monterrey.
– Po co?
– Na terapię małżeńską.
– Słucham?!
– Nie drzyj się tak, gringa, bo cię całe miasteczko usłyszy! – zganił ją brunet, krzywiąc się lekko na ten brak ostrożności.
– Może z łaski swojej wytłumaczysz mi, o co chodzi?
– Muszę wykraść akta Fernanda od znanego psychologa – poinformował ją jak gdyby nigdy nic.
– Fernanda Barosso?!
– A znasz innego Fernanda?
– Po co miałbyś kraść jego akta? Przecież dla niego pracujesz!
– Powtarzam ci po raz kolejny – ucisz się, kobieto! – Hugo podszedł bliżej, by udaremnić dziewczynie wrzaski. – Mam swoje powody. To jak? Pomożesz mi?
– Wiesz, że nienawidzę, kiedy się coś przede mną ukrywa. Będziesz musiał być ze mną szczery i tym razem na serio. Inaczej nie ma mowy, bym się w to wpakowała...
Ariana zrobiła zdeterminowaną minę, a chłopak wywrócił teatralnie oczami – mógł się w końcu tego spodziewać. Pokiwał jednak głową na znak, że będzie z nią szczery i wszystko jej wyjaśni, a ona niemal klasnęła w dłonie z podekscytowania i spojrzała na niego błyszczącymi oczami.
– Więc jaki jest plan?
– Będziemy udawać małżeństwo, które przechodzi kryzys. Ty odwrócisz uwagę doktora, a ja wykradnę akta.
– To wszystko pięknie brzmi, geniuszu, ale w praktyce nie będzie takie łatwe. – Ariana sprowadziła go brutalnie na ziemię. – Poza tym, chciałabym ci przypomnieć, że nie jesteśmy małżeństwem.
– To da się łatwo załatwić. – Hugo uśmiechnął się półgębkiem i nie zważając na zdumioną minę panny Santiago, ukląkł przed nią na jedno kolano i wyciągnął z kieszeni złotą obrączkę, którą uniósł na wysokość oczu i udając emocjonalne przejęcie, zapytał ckliwym tonem: – Ariano Santiago, czy zgodzisz się być moją żoną?
– Co ty wyprawiasz?! Wstawaj, zanim cię ktoś zobaczy! – Chwyciła go za ramię i pociągnęła do góry, wyrywając mu z rąk obrączkę i wymierzając porządnego kuksańca, bo chłopak nie mógł przestać się śmiać. Założyła obrączkę i przyjrzała się, jak leży na jej palcu. – Lepiej jedźmy, zanim się rozmyślę.
Hugo wręczył jej kask, a ona spojrzała na niego, jakby sądziła, że ten znów stroi sobie żarty.
– Panie przodem – powiedział, gestem zapraszając ją, by wsiadła na motor, który jakiś czas temu dostał od Fernanda, a na którym jeszcze nie miał okazji jeździć. Był zbyt nowy i czysty, jak na jego gust. Wolał stare, wysłużone maszyny, które nosiły na sobie ślady użytkowania.
– Mam z tobą wsiąść na motor? Chyba jesteś niepoważny! Jesteś piratem drogowym! Pojedziemy moim autem.
– Motorem będzie szybciej. – Hugo wyrwał jej kask i założył jej go na głowę. Próbowała się opierać, ale w końcu postawił na swoim, po czym wsiadł na motor i wpatrzył się w nią wyczekująco. – A ty już kiedyś jechałaś ze mną na motorze, pamiętasz?
Przypomniała sobie swój pierwszy dzień w Valle de Sombras, kiedy to zepsuł się jej stary volkswagen, a Hugo akurat przejeżdżał obok i dał jej podwózkę. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że jest niebezpieczny. Widząc jej niepewną miną, Delgado westchnął głęboko i dodał:
– Naprawdę sądzisz, że będę z tobą szarżował po tych drogach? Nie jestem idiotą. Co innego jeździć samemu jak szaleniec, a co innego ryzykować życie innych.
– No dobra – powiedziała i wsiadła na motor tuż za Hugiem, obejmując go w pasie. – Ale jeśli coś się stanie, będziesz mnie miał na sumieniu.
Hugo pokręcił głową z rozbawieniem i odpalił silnik. Miał nadzieję, że dziewczyna nie przysporzy mu problemów.

***

Ciudad de Mexico, rok 1998

[link widoczny dla zalogowanych] była jego pierwszą prawdziwą miłością. Przy niej po raz pierwszy od dawna czuł, że ma po co żyć, a kiedy oświadczyła mu, że spodziewa się jego dziecka, nie posiadał się z radości. Lada dzień na świat miał przyjść jego potomek – synek lub córeczka, sami nie wiedzieli, bo Andrea uparła się, by to była niespodzianka. Z każdym dniem kochał ją coraz bardziej i powtarzał jej to do znudzenia, a ona śmiała się zawsze i mówiła, że to niemożliwe, a przynajmniej teraz, kiedy robiła się coraz grubsza i bardziej marudna. Wiedziała jednak, że mówił prawdę, bo taki właśnie był Conrado Saverin – czuły, kochający i świata nie widzący poza nią i ich maleństwem, które niedługo miało przyjść na świat.
Kiedy otrzymał telefon od ich sąsiadki z wiadomością, że Andrei odeszły wody, omal nie odszedł od zmysłów. Był poza miastem i zanosiło się na burzę, a to oznaczało, że może nie dotrzeć na czas do Meksyku, by być przy ukochanej. Był zdenerwowany, bo pogoda uniemożliwiła przetransportowanie Andrei do szpitala i miała ona rodzić w domu. Sąsiadka, która miała doświadczenie w odbieraniu porodów, zapewniła go, że to dla niej nie pierwszyzna i nie ma czym się martwić, jednak on czuł, że coś jest nie tak.
Kiedy w końcu po wielu godzinach dotarł do ich mieszkania, uczucie, że stało się coś złego, wciąż mu towarzyszyło. W domu panowała nienaturalna cisza, choć spodziewać się można było płaczu dziecka.
– Andrea? – zapytał, ruszając w kierunku sypialni. Nie było odzewu. – Prudencia? – Sąsiadka również nie odpowiadała.
Pchnął drzwi do pokoju i przez chwilę wydawało mu się, że nikogo tam nie ma, bo był on pogrążony w mroku. Jednak kiedy zapalił lampę, z jego gardła wydobył się krzyk pełen boleści. Krzyk, który wydawał się należeć nie do mężczyzny, a skrzywdzonego zwierzęcia, bo ból, który wypełnił jego serce był nieludzki i zdawał się być obcy, jakby zupełnie do niego nie należał. Bo takiego rodzaju rozpaczy Conrado nigdy nie zaznał, nawet w swoich najgorszych dniach.
Andrea leżała wśród zakrwawionych prześcieradeł. Oczy miała szeroko otwarte, ale nic już nie widziała. Saverin padł na kolana przy łóżku i bezskutecznie starał się ją wzywać z powrotem, błagać, by do niego wróciła – już było za późno. Stamtąd nie było powrotu.
Nie wiedział jak długo szlochał, z twarzą ukrytą w kruczoczarnych włosach Andrei. Mogło to być kilka sekund, kilka godzin, może nawet dni – czas przestał się już liczyć, podobnie jak wszystko inne.
Nagle usłyszał jakiś szelest, dobiegający z szafy. Otrząsnął się i wstał, po czym skierował się do źródła owego dźwięku. Otworzył drzwi i jego oczom ukazała się sąsiadka, Prudencia, skulona na podłodze wśród ubrań, drżąca ze strachu i z bólu – twarz miała zakrwawioną. Ktokolwiek zabił Andreę, okaleczył także i ją. Okrutnik wyłupał jej oczy, ale z jakiegoś powodu pozostawił ją przy życiu.
– Prudencia... – wymamrotał Conrado, próbując zachować trzeźwość umysłu. Nagle przypomniał sobie, że jest jeszcze coś, co się liczy. – Prudencio, co z dzieckiem? Gdzie jest moje dziecko?
Przy ostatnim pytaniu załamał mu się głos i był pewien, że łzy wezmą zaraz nad nim górę. Prudencia kołysała się do przodu i do tyłu, ale kiedy usłyszała znajomy głos, wymacała dłońmi Conrada i złapała go za koszulę zaciskając na niej zakrwawione palce.
– Zabrali je, Conrado! Powiedzieli, że już go więcej nie zobaczysz!
– Kto taki, Prudencio? Kto zabrał moje dziecko? – zmusił się całą siłą woli, by nie stracić świadomości. W tej chwili nie mógł pozwolić sobie na smutek.
– Fernando. Fernando Barosso.


Dokładnie siedemnaście lat temu, Fernando zniszczył życie, które Conrado przez dwa długie lata starał się odbudować. Zabrał mu wszystko. Tak, jak Saverin przeczuwał, Barosso czekał na odpowiedni moment, by uderzyć, a taki właśnie się nadarzył 15 stycznia 1998 roku.
Od tego czasu Conrado poprzysiągł Fernandowi zemstę i nie obchodziło go, ilu niewinnych ludzi zginie w trakcie, gdy on będzie ją realizował.
Pragnął jedynie, by Barosso na własnej skórze odczuł gniew i cierpienie Saverina. I pragnął odnaleźć dziecko, które w brutalny sposób zostało pozbawione rodziców.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3498
Przeczytał: 4 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:19:47 08-06-16    Temat postu:

T2 CAPITULO 37
Julian/ Ingrid/ Emily/Victoria/Javier

Lukas Hernandez ziewnął szeroko zasłaniając usta dłonią. Była czwarta trzydzieści rano a młody policjant miał ogromną ochotę zamordować swojego przełożonego, udusić gołymi rękami. Po pierwsza pora była nieludzka, bo kto wstaje jeszcze za nim zacznie świtać? A po drugie nadal był chłopcem na posyłki Diaza, co zaczynało go poważnie irytować ileż można traktować go jak wroga. Gdyby tylko Diaz wiedział, co zamierza zrobić i po co tutaj przyjechał to inaczej by go traktował.
Uwagę blondyna pochłaniała jednak treść teczki trzymanej w dłoniach. Z każdym kolejnym zdaniem, fotografią z miejsca zbrodni ciarki prześlizgiwały się po jego plecach. Wprost nie mógł uwierzyć, że drugi człowiek może zrobić coś takiego drugiemu człowiekowi.
— Oficerze Hernandez — Emily zatrzymała się w progu nie mogąc powstrzymać lekkiego uśmiechu na widok jego zawstydzonej miny.
— Przepraszam, nie chciałem...
— Nie ma pan, za co przepraszać, sama pewnie zajrzałaby do tych pudeł gdybym nie znała ich treści — powiedziała podchodząc do niego. Spojrzała wprost w puste oczy jednej z ofiar. Ostrożnie wyjęła teczkę z rąk Lukasa.
— Nie sądziłem, że zajmuje się pani morderstwami
— To było moje prywatne śledztwo wspólnie z kilkoma agnatami FBI — wyjaśniła odkładając teczkę z powrotem do pudełka. — Dwanaście kobiet w wieku od dwudziestu pięciu do dwudziestu ośmiu lat, zmarłe od ran kutych. Dwa w klatkę piersiową, jedno wprost w śledzionę, ostatni prosto w serce — powiedziała spokojnie zamykając pudełko. — Wszystkie udławiły się własną krwią a on po prostu na to patrzył.
— Wariat — stwierdził Hernandez.
— Właściwie fachowo nazywa się go seryjnym mordercą ukierunkowanym na dominacje, którego podnieca kontrola i strach ofiary. — Dłonie płasko położyła na pudle. — i fachowo nazywa się go psychopatą.
— Przepraszam
— Nie przepraszaj, nie masz absolutnie, za co ja po prostu lubię naukowe terminy, jeżeli chcesz możemy porozmawiać o tym w drodze do El Paso. Zapoznasz się z aktami, powiesz, co myślisz.
— Chcę pani usłyszeć, co myślę?
— Tak, Diaz może traktuje cię jak chłopca na posyłki ja nie zamierzam. Sprawa zostanie dziś oficjalnie zamknięta i chcę żebyś w tym uczestniczył. — Był zaskoczony, kto by nie był. Emily w pamięci miała jeszcze własne początki, nieufność przełożonych, to uczucie bezsilności, bo zamiast poważnymi zadaniami zajmowała się papierkową robotą.
— Dobrze to zaniosę to na dół — powiedział biorąc pudło.
— Lukas Diaz rzadko o to prosi, co? — widząc pytanie w oczach chłopaka dodała — o wyrażenie swojego zdania.
— Tak, musi być naprawdę pod ścianą.
Emily wybrała kilka teczek, które wręczyła siedzącemu na miejscu pasażera policjantowi, sama była ciekawa, co jego młody umysł powie na sprawy, którym poświęciła ostatnie dwa lata swojego życia. Spędziła dwa lata na studiowanie przypadków, patrzenia na fotografie z miejsca zbrodni, na zdjęcia ofiar przed i po śmierci a świeże spojrzenie może jej się przydać do tego, co zamierzała zrobić w El Paso. Zamknąć sprawę.
— Wszystkie ofiary są do siebie podobne — zaczął, kiedy Emily po zamknięciu drzwi od strony pasażera usiadła na miejscu kierowcy, — jak bliźniaczki. Wszystkie były blondynkami, miały brązowe oczy, między sto sześćdziesiąt trzy a sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu. Sprawca miał swój typ — spojrzał na, Emily która wpatrywała się w ciemną wstęgę drogi. — To robota Rodrigueza? — zapytał ją.
— Tak.
Lukas zmarszczył brwi spoglądając na zdjęcie przypięte do teczki to na profil Emily McCord.
— Pani jest blondynką o brązowych oczach i ma jakiś metr siedemdziesiąt czy on— urwał uciekając gdzieś wzrokiem.
— Tak, dwa i pół roku temu, jedyna próba morderstwa w Europie. Nieudana — powiedziała spokojnie — jednak sądzę, że morderstw było więcej. Rodriguez miał nieograniczony dostęp do kobiet jednak rzadko zabijał prostytutki. Wszystkie jego ofiary były niskiego stopnia ryzyka, pochodziły z klasy średniej. Śledzone, wyselekcjonowane, zabite.
— Dlaczego? Co człowieka musi spotkać żeby zaczął zabijać? Co go do tego pchnęło? — Emily w duchu pogratulowała mu zadawania odpowiednich pytań. —Jak pani po tym wszystkim wróciła? —zapytał spoglądając na Emily. — Przepraszam nie powinien.
— Mamusia — rzuciła chłodno — Rodriguez miał problemy z mamusią. Elena Rodriguez była czarną wdową w El Paso i jego pierwszą suterenką.
— Sprzedawała swoje dziecko — wykrztusił Lukas
— Nie mógł zabić jej, więc zabijał kobiety, które fizycznie przypominały mu matkę. Za każdym razem zabijał ją.
— To chore pani sądzi, że ofiar jest więcej.
— Tak, w okolicach El Paso, w stanach graniczących z Teksasem ginęły kobiety podobne do tych, które Rodriguez zabijał. Wszystko działo się za nim się przeprowadził, po dziewięćdziesiątym siódmym morderstwa ustały a później po dziewięciu latach wrócił na teren starych łowów. Wracał tam kilka razy do roku zabijał dwie lub trzy kobiety i znikał.
— Dlaczego El Paso?
— Jego strefa komfortu, miejsce blisko związane z matką. — odpowiedziała mu. — Dziś w siedzibie FBI zamierzam porozmawiać z Eleną Rodriguez — uprzedziła go. — FBI uważa, że jestem jedyną osobą, która może z niej to wyciągnąć
— Ona wiedziała?
— Tak, kiedy domyśliła się, co robi jej młodszy syn i kogo widzi w tych kobietach musiała zniknąć. Oddała się w ręce policji, skazano ją na dożywocie. W więzieniu była bezpieczna. Sama mi o tym powiedziała. — Resztę drogi pokonali w milczeniu każde pogrążone we własnych myślach
***
Julian bezskutecznie usiłował skontaktować się z Ingrid. Dzwonił, zostawił tuzin wiadomości przepraszając i prosząc o rozmowę. Nadaremnie szatynka postanowiła całkowicie zignorować jego próby kontaktu i nawet nie miał o to żalu. Zachował się jak skończony palant i nic absolutnie nic go nie usprawiedliwiało.
Mimo wszystko chciał jej to wyjaśnić, swoje zachowanie. Chciał jej powiedzieć „przepraszam” To tylko słowa i nie naprawią niczego, ale chciał żeby wiedziała, że jest mu przykro. W fotografie USG wpatrywał się może od godziny.
Siedział i myślał. Julian nigdy nie planował posiadania dziecka, rodziny i nie, dlatego że nie chciał jakaś część jego osobowości pragnęła zapuścić korzenie, lecz ta druga, ta odpowiedzialna za wszystkie okropności i przypominała mu, że poczęcie dziecka wiążę się z czymś więcej niż bycie twórcą połowy jego DNA. To była odpowiedzialność najpierw za nienarodzone życie a później, kiedy już pojawi się na świecie. Julian nie chciał oglądać się przez ramię, szukać zagrożenia w tłumie mijanych nieznajomych na ulicy. Przez życie, które kiedyś prowadził i o którym starał się zapomnieć wiązało się ryzyko ze kiedyś zostanie odnaleziony i nie zabity, lecz zraniony w taki sposób, że pragnienie śmierci będzie jedyną myślą.
Co się stało to się nie odstanie, pomyślał wpatrując się w to maleńkie ziarenko, które za parę miesięcy stanie się maleńkim dzieckiem. I Hugo w jednym miał racje mógł znaleźć sposób na pozbycie się problemu, ale nie mógł tego zrobić. To nie jego wina, że jego ojciec to kompletny palant po za tym Ingrid tylko z pozoru była silna tak naprawdę ostatnimi czasy łatwo było ją zranić a utrata dziecka by ją zniszczyła zwłaszcza gdyby to on był tego przyczyną. Dlatego postanowił spróbować być jego ojcem, otoczyć Ingrid opieką i uczuciem tylko po raz kolejny w tak krótkim czasie ją zawiódł i zwykłe „przepraszam” nie wystarczy.
Wstał. Nie zamierzał spędzić kolejnej godziny nad użalaniem się nad sobą. Musi się z nią spotkać, porozmawiać nawet jeśli ona tego nie chcę. Sięgnął po telefon wybierając numer Magika.
— W czym mogę ci pomóc przyjacielu? — zapytał Javier wpatrując się w wazon wypełniony kwiatami. — Mają zwisać, więcej tych wiszących — Julian zrozumiał że raczej nie mówi do niego.
— Gdzie jesteś?
— W kwiaciarni, wybieramy ułożenie bukietów nasz wielki dzień już za miesiąc. — powiedział uśmiechając się do narzeczonej.
— Namierzysz mi telefon Ingrid. To ważne. — powiedział z naciskiem.
— A co znowu obiła ci buźkę.
— Nie, ale pewnie to zrobi dasz radę to zrobić?
— To jakbyś pytał czy ksiądz da radę odprawić mszę. Daj mi minutkę — Julian podtrzymując telefon między ramieniem a uchem sięgnął po kurtkę i kluczyki. — Jest w Ogrodzie Botanicznym w Monterrey — usłyszał — gdybyś ją zgubił wrzuciłem ci aplikacje na telefon z jej dokładną lokalizacją i nie, nie musisz mi dziękować od tego są geniusza — powiedział i rozłączył się.
Javier Reverte przechylił na bok głowę wpatrując się w wysoki wazon wypełniony kwiatami i pokiwał z aprobatą głową. Magik korzystając z rady Harcerzyka i jego wziął sobie do serca radę, aby wreszcie zajął się na poważnie własnym ślubem i weselem. Przez ostatnie tygodnie zwalał wszystko na mamę ona to uwielbiała to fakt, ale nie mógł przecież wiecznie obarczać jej problemami wyboru talerzy czy serwetek. Dlatego on i Vicky zakasali rękawy i wzięli sprawy w swoje ręce.
Kwiaciarnia była ich pierwszym przystaniem, później mieli pójść do kościoła, aby ostatecznie uzupełnić dokumentacje, która była potrzebna do zawarcia związku małżeńskiego zgodnie z obowiązującym prawem, następie Javier miał wykonać kilka telefonów i dogadać się z Gordonem Ramseyem dokładną datę jego przylotu i liczbę osób, które ze sobą weźmie a wieczorem czeka ich sesja zdjęciowa, którą zbyt długo przekładali. A na deser zostawił sobie swój wieczór kawalarski. Według tradycji planowaniem ostatniego dnia wolności powinien zająć się drużba, lecz znając rozrywkowy charakter Juliana skończyliby na ławce w parku grając w szachy, więc sam się tym zajmie. Las Vegas już na niego czekało. I nie ma w tym żadnej przesady. Wynajmie całe piętro żeby mogli w spokoju poszaleć.

W tym samym czasie, kiedy Victoria i Javier skierowali swe kroki do kościoła, w której miał odbyć się ślub Julian usiadł na ławce w Ogrodzie Botanicznym obok Ingrid która obdarzyła go chłodnym nawet lodowatym spojrzeniem. Nie upłynęła nawet minuta jak wstała
—Wysłuchaj mnie
— Nie — odwróciła się w jego stronę. — Prosiłam żebyś zostawił mnie w spokoju
— A ja proszę żebyś mnie wysłuchała — podniósł się z miejsca. — Wiem, że to, co powiedziałem było nie na miejscu — szatynka prychnęła z pogardą, — ale chcę żebyś wiedziała, że możesz na mnie liczyć.
— Bez łaski, świetnie sobie poradzę sama
— Przepraszam — wypalił. Ingrid obdarzyła go pełnym politowania spojrzeniem — wiedź, że zawsze możesz do mnie zadzwonić nawet wtedy, kiedy nie możesz zasnąć.
— To wszystko?
— Tak.
Ingrid odwróciła się na pięcie i po prostu odeszła z trudem przełykając ślinę. Dupek, palant, idiota a ona nadal go kocha. Mimo wszystko ze tak ją zranił ona nadal darzyła go uczuciem. Powinna go znienawidzić tylko jak ma znienawidzić ojca swojego dziecka. Telefon głośno zawibrował w kieszeni jej kurtki. Wyciągnęła telefon wpatrując się w migającą ikonę informującą o jednej wiadomości głosowej. Odsłuchała i niemal zazgrzytała z wściekłości zębami. Postanowiła oddzwonić. Zgłosiła się poczta głosowa.
—Hugo — zaczęła — chcesz się spotkać i porozmawiać o doktorku, dobrze porozmawiajmy. Dziś o 18 w Zamkowych tarasach. Na ostatnim piętrze jest restauracja przyjdź — i rozłączyła się. Obrońca wyrodnych ojców, pomyślała idąc na przystanek autobusowy.


— To prawie tak jakbyśmy już się pobrali — stwierdził Javier, kiedy opuszczali kościół odprowadzani wzrokiem przez ojca Juana. Vicky uśmiechnęła się lekko. Ich wielki dzień zbliżał się wielkimi krokami i nie mogła się go doczekać. — Powinnam zorganizować pogrzeb Mario.
Javier z trudem powstrzymał jęk irytacji, który sam chciał wyrwać się z jego gardła na wolność, sądził, że ten rozdział mają już za sobą.
— Wiem, że jesteś zły
— Nie jestem po prostu myślałem, że mamy to za sobą.
— Wiem ja potrzebuje tego, dlatego poprosiłam o skremowanie jego ciała.
— a prochy postawimy sobie ba gzymsie kominka. Przepraszam nie mogłem się oprzeć. — dodał skruszony, kiedy spojrzała na niego karcąco.
— Mam je dziś odebrać — powiedziała powoli — i chciałby rozsypać je nad wodą. Lubił wodę to jedyna rzecz, której jestem o nim pewna. Nie chcę mieć grobu, który mogłabym odwiedzać, bo nigdy bym tam nie poszła, ale rozsypanie prochów to, co innego — odwróciła się w stronę Javiera. — To ostateczne zamknięcie sprawy, pójdę sama.
— Nie ma mowy — zaprotestował — może jeszcze nie jestem twoim mężem, ale cię nie zostawię — objął ją ramieniem i pocałował lekko w policzek.
— Dziękuje.
— Cała przyjemność po mojej stronie — ukłonił się lekko. — To, w której lodówce jest ten popiół? — Zapytał ją. Ku jego zaskoczeniu roześmiała się.
— Kiepski dobór słów raczej powinieneś zapytać, w którym jest piekarniku.
Zaśmiał się lekko.
— Nawet geniuszowi zdarzają się pomyłki — powiedział zmierzając z Vicky do jedynego zakładu pogrzebowego w mieście. Skro Victoria chciała zakończyć rozdział pod tytułem Mario to on zamierza stać u jej boku.

***
Elena Rodriguez uśmiechała się do nich lekko, kiedy obserwowali ją za weneckiej szyby. Matka Mario i Fausto była kluczem do zamknięcia jej przeszłości na cztery spusty, zostawienia za sobą sprawy dwóch braci i patrzenia tylko i wyłącznie w przyszłość. Spotkały się tylko raz w zakładzie karnym gdzie była osadzona. Rozmawiały długo i nieoficjalnie. Elena porzuciła rodzinny interes dla wygodnej celi. Nie wydała syna, chociaż mogła oszczędzić tak wiele kobiet, które mały przed sobą przyszłość, całe życie.
— Wie, że masz się z nią spotkać — powiedział agent — Sądzi, że chcemy jej dorzucić kilka zarzutów.
— Nie. Wie, że tutaj chodzi o coś więcej, gdybyś chciał dorzucić jej kilka zarzutów zrobiłbyś to w więzieniu a nie w biurze terenowym. Po prostu ją zapytam.
— I sądzisz, że ci powie?
— Ten, którego kryła nie życie a ona sama nie ma nic do stracenia, więc sądzę, że dam mi wskazówkę. Lukas idziesz ze mną. Masz na imię Ryan. I grasz dobrego glinę. Powiedziała i nacisnęła klamkę. Weszła pierwsza za nią Hernandez.
— Witaj Eleno to agent specjalny Ryan Hernandez.
— Emily McCord znowu ty. Uparta z ciebie bestia, ale tym razem przyprowadziłaś przystojniaczka. Ładniutki jesteś.
— Dziękuje proszę pani
— Twoi synowie nie żyją — powiedziała lodowatym tonem Emily nie siląc się na żadne uprzejmości.
— Wiem, pisali o tym w gazetach, taki szmat drogi przyjechałaś żeby mi o tym powiedzieć? Złożyć mi kondolencje?
— Pani Rodriguez bardzo przykro nam z powodu pani straty — wtrącił się do rozmowy Lukas/Ryan, Hernandez.
— Dziękuje chłopcze przynamniej ciebie matka dobrze wychowała. — powiedziała spoglądając na niego z uśmiechem, — więc, po co przyjechaliście? — zapytała go kompletnie ignorując Emily.
— Mamy nadzieję — zaczął, — że może nam pani pomóc w wyjaśnieniu pewnych niezakończonych spraw dotyczących serii zaginięć w stanie Texas i stanach sąsiadujących, sądzimy, że są związane z przestępczą działalnością pani syna.
— Twój syn był mordercą Eleno — łagodny ton głosu Harcerzyka kontrastował z jej lodowatym tonem — Zabił dwanaście kobiet i obie dobre wiemy, że lista jest o wiele dłuższa.
— Nawet, jeśli wiem gdzie są ich kości to, co będę miała w zamian, jeśli wam powiem?
— Spokój sumienia rozumiem nie wchodzi w grę? — odpowiedziała ironicznie Emily kładąc łokcie na stole. — Mogę szepnąć słówko tu i tak załatwić ci blok o mniejszym rygorze, lepsze żarcie a nawet częstszy dostęp do więziennej biblioteki.
— Pani Rodriguez — Lukas wtrącił się ponownie — tutaj nie chodzi już tylko o zwiększenie pani komfortu w więzieniu, ale o te wszystkie rodziny, które dzięki lokalizacji masowej mogiły będą mogły zaznać spokoju, pożegnać się we właściwy sposób.
— Problem polega na tym śliczny chłopcze, że ja nie wiem gdzie mógł je trzymać i zabijać.
— To miejsce ma znaczenie dla waszej dwójki i tylko dla was. Mogliście jeździć tam na wakacje, chodzić na długie spacery, mogłaś go tam wozić do kolejnego klienta. Myśl.
— Nasz pierwszy dom tutaj w El Paso nadal jest własnością mojego syna. Był
— Adres.
— El Paso 234. To jednorodzinny domek. Tam go zabierałam żeby załatwić interesy.
— Sprawdzimy to. Hernandez idziemy.
— Szukacie białych róż to moje ulubione kwiaty
Dwadzieścia minut później Emily wpatrywała się w ogród, w którym znajdowało się kilkanaście krzewów róż. Uschły, lecz była pewna, iż były białe. Dziesięć minut później znaleziono pierwsze ciało. Po czterech godzinach rozkopaniu całego ogrodu ciał było osiem. Dwadzieścia przerwanych żyć, rozbitych rodzin, osiem rodzin za kilka tygodni po sprawdzeniu kart dentystycznych, badań DNA zyska zamknięcie sprawy, będzie mogło ruszyć dalej, pożegnać.
— Pytałeś mnie jak mogłam o tym wszystkim wrócić — zwróciła się do wstrząśniętego blondyna. — Dla chwil takich jak te, kiedy sprawa jest ostatecznie zamykana. Rodriguez nie zapłaci za swoje zbrodnie, ale jeżeli Bóg istnieje to smaży się w piekle. Wracajmy do domu nic tutaj po nas. FBI zajmie się resztą.

Ten sam dzień późną nocą.
Nie mogła zasnąć. Przekręcała się z boku na bok aż w końcu usiadła zapalając lampkę stojącą na komodzie. Sięgnęła po telefon zirytowana, zła na siebie wybrała numer Juliana. Po rozmowie z Hugo postanowiła poważnie przemyśleć swoje zachowanie względem doktorka.
— Słucham — odebrał po trzecim sygnale.
— To ja — powiedziała opadając z powrotem na poduszki.
— Ingrid coś się stało? — zapytał zaniepokojony zaś szatynka uśmiechnęła się z satysfakcją, jednak się o nią martwi. — Jest trzecia rano.
— Nie mogę zasnąć, więc pomyślałam, że zadzwonię — wyjaśniła gasząc światło. — Nadal jestem na ciebie zła.
— Wiem cieszę się, że dzwonisz. Jak się czujesz?
— Grubo, dziś rano nie mogłam dopiąć ulubionych dżinsów — powiedziała, aby po chwili usłyszeć jego śmiech. — To nie jest zabawne Vasquez to wszystko twoja wina.
— Wiem. Moich plemników właściwie to jak to możliwe, że zaszłaś w ciążę. Zabezpieczaliśmy się.
— Naprawdę musisz pytać, jesteś lekarzem wysil swoje szare komórki. —warknęła — Nie zabezpieczyliśmy się pierwszej nocy, kiedy poszliśmy ze sobą do łóżka, zadane z nas specjalnie o tym nie myślało — mruknęła i ziewnęła. — I proszę mamy konsekwencje.
— Siedmiotygodniowe konsekwencje — dopowiedział Julian — Nie powiedziałaś mi jak się czujesz?
— Rzygam rano jak kot, kiedy szybciej wstanę z łóżka włącza mi się samolot i najchętniej spałabym całe dni i nadal chcę mi się spać.
— Spróbuj jeść krakersy pomagają na mdłości, wstawiaj wolnej nigdzie się nie pali a senność powinna minąć na początku drugiego trymestru albo przynamniej się zmniejszyć.
— A kiedy zacznie kopać? Chcę żeby zaczęło kopać.
— Około dwudziestego tygodnia, więc jeszcze trochę musisz wytrzymać. I łykaj kwas foliowy i magnez lekarz ci to przepisał? — upewnił się
— Tak nie lubię tabletek.
— Nazwij to dobrem koniecznym i jedz szpinak, ma dużo żelaza. — Ingrid mruknęła coś w odpowiedzi, ale nie zrozumiał ani słowa, bo w tym czasie ziewnęła szeroko. —A teraz zamknij oczka i spróbuj zasnąć.
— Dobrze doktorku — powiedziała — Dobranoc.
— Dobranoc.
Ingrid rozłączyła się i odłożyła telefon na komodę. Zasnęła po pięciu minutach w przeciwieństwie do Juliana który nie spał aż do świtu.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 18:24:30 08-06-16, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 14:23:20 11-06-16    Temat postu:

T2 CAPITULO 38
COSME/ETHAN/DESMOND/GABRIEL/DOMINIC/ORSON/OJCIEC JUAN


Gabriel

[link widoczny dla zalogowanych] zasiadł przy swoim niewielkim, ale wygodnym biurku i włączył komputer. Maszyna załączała się błyskawicznie, należała do najszybszych i najnowocześniejszych na rynku, ale Gabriel i tak odchylił się na moment na krześle i odetchnął kilka razy głęboko, nim przeszedł do dalszych czynności.

Kiedy był już gotowy, otworzył plik znajdujący się w tajnym, zaszyfrowanym folderze ukrytym w jednym z plików graficznych. Sam plik był również opatrzony hasłem i to takim, które naprawdę trudno byłoby komukolwiek złamać, o ile nie posiadałby specjalistycznej wiedzy.

Na monitorze wylała się masa tekstu, czasem pisanego jednym ciągiem, czasem z przerwami i podziałem na akapity. Zależnie od dnia i od nastroju syna Gregorio.

Położył palce na klawiaturze, wcześniej rzucając okiem na drzwi. Były zamknięte na klucz, tą odrobinę prywatności wymógł na ojcu podczas jednej z kłótni, ale po ostatnich zdarzeniach wolał mieć stuprocentową pewność. Dopiero wtedy nacisnął Enter, by rozpocząć pisanie od nowego wiersza i wpisał datę. 13 stycznia 2015 roku.

Kolejny odstęp, po którym nastąpiła właściwa partia tekstu:

„Nie jestem pewien, czy uda mi się przelać na papier, a właściwie monitor, to, co czuję, muszę jednak spróbować. To za bardzo boli, za długo we mnie siedzi, by trzymać to w środku. Czuję, że się duszę. Wciąż słyszę głos. Jego głos, wołający mnie w każdym śnie, każdej nocy. A przecież wiem, że odszedł. Zniknął z mojego życia bez słowa. Obiecywał i nagle, któregoś dnia, po prostu nie pojawił się w umówionym miejscu. Stało się to w najgorszym dla mnie okresie, tuż przed tym, kiedy ojciec dowiedział się o...prawdzie, jaką noszę w sobie. Tak bardzo wtedy potrzebowałem przyjaciela. Wsparcia, pomocy. Ale jego już przy mnie nie było. Na drugi dzień, gdy leżałem w łóżku, zrozpaczony, zaniepokojony, ślący setki SMSów i próbujący dowiedzieć się, co się właściwie stało, do mojego pokoju wpadł ojciec i...cóż. Siniaki bolą mnie nadal. Matka zareagowała mniej gwałtownie, ale widziałem w oczach, że uważa podobnie, jak ojciec. Od tamtego dnia znienawidzili mnie oboje, zarówno ojciec, jak i matka. Ona udaje, że wciąż mnie kocha, ale ja widzę, wiem, że tak nie jest. Ojciec kryje się tylko dla pozorów, aby jego znajomi nie odkryli, kim jestem naprawdę. Tak zgrana, cudowna rodzinka, jak familia Del Monte nie może być przecież skażona, czyż nie?

Nic mnie to nie obchodzi. Ani nienawiść rodziców, ani fakt, że zostałem dotkliwie pobity przez własnego ojca. Chciałbym tylko wiedzieć, co się stało z nim. Z Desmondem. I dlaczego postąpił w ten sposób, zamiast powiedzieć mi...sam nie wiem. Że mu się znudziłem? Że uznał, iż to wszystko nie ma sensu? Dlaczego, na Boga, nawet nie zdecydował się ze mną pożegnać?! Bał się, że zacznę protestować, że będę próbował go zatrzymać? Zrozumiałbym. Przysięgam, zrozumiałbym. Gdyby tylko ze mną porozmawiał!


Nawet nie zauważył, że płacze, póki nie skończył pisać i nie zamknął pliku. Otarł słony strumień, zły na siebie, że wciąż tak bardzo przeżywa tamtą stratę.

Czas leczy rany, to prawda. Ale nie wszystkie.

W zupełnie innym nastroju spędzał ten dzień Gregorio. Wpatrywał się właśnie w wyświetlacz komórki, a na jego obliczu rosło coraz większe zdumienie.

- Że co? – mruknął sam do siebie, zaciskając zęby i próbując nie wrzucić telefonu do basenu.

Wiadomość mówiła jednak jasno. „Wujek wciąż żyje”. Senior rodu Del Monte doskonale wiedział, co to oznacza. Ten gnojek, szatan z piekła rodem, Desmond Sullivan, odważył się przetrwać, wciąż oddycha i pełza gdzieś po świecie.

- Nędznik – wycedził małżonek Georginy i szybko wybrał sobie tylko znany numer telefonu. Odczekał kilka sekund i warknął do słuchawki:

- Co do cholery?! Jakim cudem wujek...- tu przerwał na moment, by wysłuchać zaszyfrowanych tłumaczeń jednego z jego podwładnych. – Tak, rozumiem! – powiedział kilka chwil później, nadal czując, że wściekłość po prostu rozsadza go od środka. – Ale waszym zadaniem było zaopiekowanie się nim!

„Zaopiekowanie się wujkiem” znaczyło oczywiście zabicie przyjaciela Dominica.

Siwy mężczyzna wrzasnął jeszcze parę inwektyw w stronę swojego rozmówcy, pilnując się jednak, by nikt go nie usłyszał i zakończył połączenie. Westchnął głęboko i wcisnął telefon w powrotem do kieszeni. Otaczali go sami idioci! Najpierw jego syn, który tak straszliwie go zawiódł, a teraz okazuje się, że i współpracownicy nie nadają się do niczego. Z rozmowy wyniknęła jednak jedna, bardzo ciekawa informacja. Otóż Sullivan nie uratował się sam. Ktoś mu pomógł. Członek kartelu Sinaloa, który przed momentem przekazał Del Monte informacje o losach znienawidzonego przez ojca Gabriela człowieka, był w stu procentach przekonany, że Desmond nie miał szans przeżyć samemu na przygranicznej pustyni. Fakt, że do tej pory nie znaleziono jego ciała, świadczył tylko o jednym – miał wspólnika. Kim jednakże był pomocnik Sullivana, tego kartel nie wiedział. Na razie.

Ethan

Dni ciągnęły się jak guma do żucia. Ciężko ranny Crespo stracił już rachubę i nie miał pojęcia, czy jest dwunasty, a może nawet i czternasty stycznia. Wiedział tylko, że już dawno powinien zakończyć swoją misję i znajdować się w tej chwili w Valle de Sombras. W domu. Przy Cosme, Leonor i jej dzieciach, przy wszystkich tych, których kochał. A także przy ojcu, bo liczył, że Benavídez dotrzyma słowa i uwolni Orsona. To wszystko, zarówno plany na przyszłość, jak i samo miasteczko, jawiły się dzisiaj blondynowi tak bardzo odległe i tak bardzo nierealne, jak wciąż żyjące gdzieś w jego sercu marzenia o odzyskaniu zmarłego dziecka. Tak samo, jak nie można było przywrócić życia nienarodzonemu maluszkowi, tak samo nieprawdopodobny był powrót do Doliny Cieni w tym stanie. Żałował tylko jednego – że już nigdy więcej nie weźmie w ramiona córki Camila i nie powie jej słów, jakie tam bardzo chciał wypowiedzieć. Wtedy, tuż przed jego wyjazdem, brakło im czasu.

Instynktownie pogładził medalik, jak to miał w zwyczaju, odkąd się tutaj znaleźli. Nie patrzył na Sullivana, spoglądał na ścianę przed sobą, starą i odrapaną, jakby porównując ją do własnej duszy.

- Dziewczyna? – dobiegł go nagle słaby głos ze strony posłania.

- Co? – Ethan drgnął, zaskoczony, że coś przerwało ciszę. Był przyzwyczajony do spędzania godzin w samotności, mając za towarzystwo jedynie ból w boku i przesypiającego całe dni i noce Desmonda. Tym razem jednak przyjaciel jego brata był przytomny i co więcej, widać miał ochotę na rozmowę. – Sam nie wiem...To znaczy wiem, że łączy nas coś wyjątkowego, ale ktoś taki jak ja...nie jestem pewien, czy dałbym jej szczęście.

Syn Orsona urwał nagle, orientując się, co niby robi. Opowiada obcemu człowiekowi o Leonor, o jednej z najdroższych mu osób na świecie! A jeżeli Sullivan jakimś cudem ją skrzywdzi? Może nie osobiście, bo wyglądało na to, że skatowany mężczyzna długo nie pożyje, ale ktoś związany z nim, ze Scyllą, kartelem Sinaloa, albo z samym Dominicem?

Ta krótka wyliczanka, odbywająca się w umyśle Ethana, uświadomiła mu coś jeszcze. Jak bardzo niebezpieczna stała się znajomość z nim. Czy powinien - o ile oczywiście kiedykolwiek wróci – narażać matkę dwójki dzieci na coś takiego? Na przyjaźń, czy nawet związek z kimś wplątanym w tyle ciemnych sprawek, pośrednio, lub nie? Być może ten, kto podrzucił Leonor sfałszowane zdjęcia, w jednym miał rację – chcąc nie chcąc Crespo był zagrożeniem.

Nie zdążył zastanowić się nad tym głębiej. Desmond nabrał tchu, co sprawiło mu wyraźny ból i mówił dalej, urywanymi zdaniami, ale z determinacją w głowie, jakby bardzo zależało mu na przekazaniu swojej historii.

- Wybrała ciebie. Musiała mieć powód. Widzieć coś...w tobie. – Sullivan skrzywił się mocno, czując, że opuszczają go powoli wszystkie siły. Zdawał sobie sprawę, że nic w jego organiźmie nie zrasta się tak, jak powinno, ani nie działa zgodnie z przeznaczeniem. Wiedział, że jego dni są policzone. Ale ten młody człowiek...Może jeszcze była szansa, żeby go uratować. W kilku sensach. – Posłuchaj – odezwał się ponownie. - Jeśli to miłość...- znów przerwał na dłuższą chwilę, ale zebrał się w sobie i dokończył, przełykając ponownie nabiegłą mu do ust krew. -...walcz o nią. To jedyne...co się liczy na tym świecie. Ja...straciłem. Ale ty...mam prośbę – nagle zmienił temat i chwycił Crespo za rękę. – Dowiedz się. Pomóż mi...

- W obecnym stanie raczej nikomu nie mogę pomóc – odparł blondyn, czując, że on sam wymaga długiego odpoczynku. Być może nawet wiecznego.

- Spróbuj. Błagam...- Palce Desmonda wciąż ściskały dłoń Ethana, jakby liczyła się ta jedna, jedyna, być może ostatnia prośba. – Tylko... się upewnij...

- Ale co? – spytał niebieskooki, mimo woli zaciekawiony.

- Benavídez wiedział...- kontynuował nieskładnie Sullivan, próbując jakoś wyjaśnić towarzyszowi, o co chodzi, ale umysł zaczynał płatać mu figle i odsuwać coraz bardziej ponownie w nieświadomość. – Kim jestem...Byliśmy przyjaciółmi, to dlatego zdecydował się mi pomóc. Jakiś czas temu...spotkałem kogoś...serce, oddałem swoje serce...razem...szczęśliwi...Dowiedzieli się...Rozdzielili nas. Na mnie nasłano kartel...Resztę znasz...Dominic...próbował pomóc...Nie wiem, co...stało się z moim...

- Zaraz, zaraz, co ty mi próbujesz powiedzieć? – spytał syn Orsona, usiłując poskładać to, co właśnie usłyszał, w całość. – Mówisz, że zakochałeś się w kimś, ale wam przeszkodzono, zniszczono wasz związek, a ty przez to stałeś się ofiarą Sinaloa? I mój brat chciał cię ochronić? – Ledwo wyrzekł te słowa, zapragnął ugryźć się w język. Właśnie zdradził, co łączy go z Benavídezem!

- Twój brat? – Desmond uśmiechnął się lekko. – Dominic jest twoim bratem...Teraz zrozumiałem...Tak...dokładnie tak było...Ojciec osoby, którą tak bardzo pokochałem...jest baronem...narkotyki...związki z kartelem...ryzykowałem, ale było warto...tyle, że musiał się dowiedzieć...jak inaczej...ja bym nigdy nie opuścił...

- Mój Boże...- westchnął Ethan, ignorując ostry, przeszywający ból w prawym boku. – Zdawałeś sobie sprawę, kim jest jej rodzic i mimo to zacząłeś się z nią spotykać?

- Miłość nie wybiera – stwierdził Sullivan z jakąś dziwną czułością w głosie. – Poza tym mylisz się w jednej rzeczy. Nie związałem się z córką Gregorio Del Monte. Tylko z jego synem.

- Słucham? – wykrztusił przyjaciel Leonor. Powiedzieć, że był kompletnie zszokowany, to mało.

- Gabriel Amador...- Sullivan wyszeptał imię wybranka. Na wspomnienie ukochanego oblicze rozjaśniło mu się tak bardzo, że przez moment wydawał się być całkowicie zdrowy. I szczęśliwy. – Znajdź go, proszę. Jego rodzice. Jeśli wiedzą. A pewnie tak jest, sądząc po moich ranach...Mogli go skrzywdzić. Tylko tyle...czy jest...bezpieczny. Błagam...

- Ja...dobrze. – Ethan przełknął ślinę, porażony z jednej strony tym, jak wielkie może być uczucie, a z drugiej, jak ogromna potrafi być ludzka podłość. – Ale nie sądzę, żebym...

- Po prostu...udaj kogoś. Del Monte...są bogaci. San Miguel de Cozumel na wyspie Cozumel...Bez problemu...Moja kieszeń...jego fotografia...mam tylko tyle...Nie zabrali, Boże mam nadzieję...nie zabrali...

W oczach odbiło mu się przerażenie. Mógł wszystko stracić, nawet życie, ale nie to zdjęcie. Nie jedyne, co pozostało mu najpiękniejszych miesiącach, jakie kiedykolwiek przeżył.

Zanim zapadł w ciemność, usłyszał jeszcze głos Crespo, mówiący, że tak, że cenny przedmiot został znaleziony i wszystko z nim w porządku.

- To dobrze...Przyjrzyj się...Powiedz mu...że kochałem...Gabriel Amador...- zdążył szepnąć, nim głowa opadła mu bezwładnie.

Cosme

Zuluaga sam nie wiedział, dlaczego tak się denerwuje. Być może jego stres był spowodowany tym, że raz już przeżył coś podobnego, polubił chłopca, przywiązał się do niego, a potem Miguel zniknął z jego życia. Tym razem niby wszystko miało być inaczej – Santiago był jego wnukiem i miał prawo z czasem poznać prawdę. Tylko czy zaakceptuje starego demona z El Miedo – jak lubił się określać Cosme – jako swojego dziadka? Albo w ogóle jako kogoś, z kim będzie chciał rozmawiać? Tego ojciec Nadii obawiał się chyba najbardziej. A jeżeli nie spodoba się chłopcu już od pierwszego wejrzenia i ich kontakt będzie po prostu niemożliwy? Musi to sprawdzić, musi kiedyś odwiedzić malca – wolałby jednak zrobić to z kimś jeszcze, być może z Nadią...albo Dolores. One wiedziałyby, co powiedzieć, żeby nie wystraszyć Santiago.

Pielęgniarka...Mężczyzna nie widział jej od momentu tamtej kłótni i szczerze mówiąc, nie miał na to ochoty. Czuł się zdradzony i zawiedziony. Tylko gdzieś w głębi duszy coś szeptało mu, że odsuwa od siebie bliskie osoby. Lozano, Ethan...

Zaraz, zaraz. Czy on właśnie nazwał syna Crespo „bliską osobą”? Od kiedy ktoś mający cokolwiek wspólnego z El Diablo ma być mu bliski? Tym bardziej, skoro wyjechał tak nagle i to w sobie tylko wiadomym celu? Benavídez podobno wie, gdzie znajduje się jego brat, ale Zuluagi nic to nie obchodziło. Żałował tylko Leonor, bo widział, że kobieta tęskni za niebieskookim i wciąż wypatruje jego powrotu.

Sambor. Kolejny, który nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Cosme już widział w nim swojego zięcia, cieszył się, że Nadia poszła po rozum do głowy i nie będzie mieć za męża, tego idioty, Dimitrio Barosso. A jednak właściciel zamku się pomylił. Para pogodziła się i teraz żyli razem, jak dwa gołąbki.

- A idź w cholerę – mruknął Zuluaga, patrząc w lustro, ale myśląc zupełnie o czymś innym, o synu Fernando właśnie. Musiał być nieźle rozeźlony, skoro aż sobie przeklął. – Chętnie bym cię wywalił z miasta, ciebie i całą twoją rodzinkę. Szkoda, że nie jestem burmistrzem Valle de Sombras. Mam tylko nadzieję, że twój tatusiek, ten sam, który uwiódł Antoniettę, nie ma zamiaru startować w wyborach. Bo wtedy musiałby mieć kontrkandydata i przysięgam, sam bym stanął naprzeciwko niego i usiłował zdobyć to stanowisko. W sumie...- Zuluaga obrócił się tyłem do lustra, próbując zobaczyć, czy garnitur, w który był ubrany, nie ma żadnych sterczących nitek. – W sumie, to czemu nie?

Rozmyślania na temat kandydowania w zbliżających się wyborach – na co zresztą mężczyzna miał coraz większą ochotę – przerwała mu Nadia, ubrana równie elegancko, co ojciec.

- I jak, tatusiu? – spytała, podchodząc bliżej i z zadowoleniem stwierdzając, że jej rodzic wygląda po prostu olśniewająco. – Wow. Wyglądasz cudownie.

- Dziękuję, córeczko. – Cosme obrócił się w jej stronę i położył dłonie na ramionach ukochanego dziecka. – Pamiętaj – spoważniał na moment. – Robię to tylko dlatego, bo mnie o to prosiłaś.

- Gdybyś się nie zgodził, zaciągnęłabym cię tam siłą – mrugnęła do niego Nadia, dobrze wiedząc, że Zuluaga jest gotów spełnić każde jej żądanie, byleby tylko była szczęśliwa. W zasadzie prawie każde.

- Ale pojadę tam tylko raz. Jedno badanie i po wszystkim. Dobrze wiesz, że moich oczu nie da się już uratować.

- Nie bądź pesymistą, tato. Monterrey to ogromne miasto w porównaniu z naszym Valle de Sombras, być może to właśnie tam zdołają wyleczyć twoją chorobę. Poza tym, kto wie...skoro definitywnie nie chcesz spotykać się już z Dolores, to może akurat tam...

- Oj, przestań – zachichotał Cosme. – Nie jadę tam przecież podrywać nikogo.

- A niby dlaczego? – odparła ze śmiechem de la Cruz. – Brakuje ci czegoś? A może czujesz się staro? – Delikatnie i z czułością trzepnęła ojca w klatkę piersiową.

- Jedno i drugie – mruknął rozbawiony Zuluaga. – Dobrze wiesz, ile mam lat. Nie mówiąc już o moim wyglądzie, o, zobacz. Tu mi sterczą kości, tutaj tyłek...

- Tato! – Nadia otworzyła szeroko oczy, kompletnie zszokowana. – Twój tyłek jest całkowicie w porządku. O czym ty w ogóle do mnie...

- O pupie – odpowiedział jej właściciel El Miedo, sam nie wiedząc, dlaczego ma taki dobry humor. Być może spowodował to pierwszy od dłuższego czasu wyjazd z córką, tylko on i Nadia. A może wspomnienie tego, jak odkrył, że Mercedes stoi w garażu, całkowicie sprawny i gotowy do jazdy? To był piękny dzień, a Zuluaga jeszcze chyba nigdy nie płakał ze szczęścia tak bardzo, jak w momencie, gdy otworzył garaż – chyba, że liczyć chwilę, gdy dowiedział się, że jego córka żyje i jest blisko.

Dominic

Brunet niecierpliwił się coraz bardziej. Mijały dni, a Ethana wciąż nie było. Co gorsza, do tej pory nie udało mu się ustalić, kto wysłał nieszczęsne zdjęcia do przyjaciół syna Crespo. Benavídez poprzysiągł samemu sobie, że dowie się, kim jest zdrajca i osobiście przyszpili jego cenne miejsce na ciele nożem do ściany. A potem poczeka, aż ta osoba się wykrwawi, zwijając z bólu i błagając o litość i miłosierdzie. Tyle, że w międzyczasie mogła dokonać jeszcze setek innych, być może nawet większych szkód. Na razie życie w miasteczku upływało dosyć leniwie i spokojnie, nie licząc spekulacji, kto też zostanie głową Valle de Sombras oraz tych małych, lub większych ludzkich dramatów, o których nie wszyscy wiedzieli.

Jak na przykład sprawa Orsona. Dominic naprawdę nie chciał skrzywdzić faceta. Nie miał jednak innego wyjścia, jeżeli chciał, żeby Ethan wykonał to, co zostało mu nakazane. Jakiś rodzaj nacisku musiał zostać użyty. A, że trafiło akurat na starszego Crespo – cóż, taki pech.

- Ja naprawdę nie chciałem być złośliwy – tłumaczył sam sobie Benavídez, mając – co niezwykłe jak na niego – lekkie wyrzuty sumienia, gdy schodził ciemnymi schodami do jeszcze mroczniejszej piwnicy pod jednym z niezamieszkanych domków w Dolinie Cieni. Oficjalnie budynek ten został przez niego odkupiony od miasta i przeznaczony do wyburzenia, by zrobić miejsce pod nową konstrukcję – o tak, Dominic nie zapomniał, że przybył tutaj również po to, by dać nowe stanowiska pracy dla mieszkańców. A nieoficjalnie był również obecnie więzieniem dla ojca Ethana.

Sięgnął do paska, przy którym miał cały zestaw kluczy, po czym otworzył duże, mające z wyglądu chyba kilkaset lat drzwi. Oczywiście wrota były znacznie młodsze, budynek wcale nie był aż taki stary, ale nikt od wieków nie wchodził do tej piwnicy, póki nie zajął się nią Benavídez. A on zdecydował, że nie ma po co wstawiać nowych drzwi, skoro kryjówka miała i tak być tylko tymczasowa.

- Dzień dobry, Orsonie, jesteś tam? – krzyknął w głąb piwnicy.

- A gdzie mam być? – dobiegł go głos z kąta. – Sam mnie tu wsadziłeś, więc wiesz, że stąd nie ma wyjścia. Poza tym, którym właśnie się tutaj dostałeś.

- Nie marudź. – Dominic zbliżył się do krzesła zajmowanego przez ojca Ethana i włączył światło. – I nie siedź tak po ciemku, oczy sobie zepsujesz.

- Co cię obchodzą moje oczy? – zdziwił się starszy mężczyzna, patrząc spod na wpół przymrużonych powiek na przybysza.

- Chociażby dlatego...- Benavídez usiadł na chybotliwym stołku naprzeciwko Orsona i spojrzał w dół, na dzielący ich stolik. -...iż jeżeli stracisz wzrok, nie będziemy mogli grać w szachy. Twój ruch, sir.

- Nie nazywaj mnie „sir” – zgrzytnął zębami więzień. – W ogóle jak możesz tak się zachowywać, wysłałeś mojego syna Bóg wie, gdzie, a teraz...

- Nie tylko Bóg. Ty również. I ja, oczywiście. – Brunet przesunął pionka do przodu i dodał. – Szach. A tak przy okazji, dobrze wiesz, że musiałem to zrobić. Znasz sytuację.

- Tak. Znam. Ratujesz jakiegoś faceta, z którym Ethan nie ma nic wspólnego.

- Ma. Gdyby nie Desmond, nie żyłbym już. A kto chciałby stracić tak cudownego brata, jak ja – zachichotał Dominic, po czym wykonał kolejny ruch na szachownicy. – Ujmę to w ten sposób – jeżeli Ethan wywiąże się ze swojego zadania, będzie najszczęśliwszym facetem na ziemi. Niczego mu nie zabraknie. Odwdzięczę się tak, jak zazwyczaj odwdzięczam się przyjaciołom. Jako były współpracownik El Diablo zapewne wiesz, co znaczy wdzięczność pomiędzy współtowarzyszami, prawda? Albo przyjaźń. Desmond...- Benavídez zamyślił się na chwilę -...stał się dla mnie najlepszym przyjacielem. Ze znanych ci przyczyn nie mogłem – a i z początku nie chciałem, przyznaję – wychowywać się z bratem, z rodziną. To Sullivan mi ją zastąpił, pomógł zrozumieć, że bycie samemu, spędzenie życia w samotności, to nie dla mnie. Po części dzięki niemu zdecydowałem się nawiązać kontakt z bratem. A potem, gdy Desmondowi zaczęło grozić niebezpieczeństwo, wybrałem Ethana nie tylko dlatego, bo jako jedyny, nie jest znany kartelowi Sinaloa. Również i dlatego, że – nawet nie znając go jeszcze wtedy osobiście – zaufałem mu. Tak, Orsonie. Z góry zaufałem mojemu bratu i powierzyłem mu życie mojego najlepszego przyjaciela.

15 stycznia 2015

Czwartek w Valle de Sombras rozpoczął się iście leniwie. Camilo Angarano ponownie otworzył swoją kawiarnię, część sklepów również zaczęła już swoją działalność, zapach świeżo pieczonych w piekarni bułeczek rozszedł się po okolicy. Dzień, jak co dzień, można by powiedzieć.

Cosme Zuluaga odsypiał jeszcze swoją podróż do Monterrey, zadowolony nie tylko z wyników, jakie otrzymał po badaniach – istotnie, Nadia miała rację i operacja jego oczu była jak najzupełniej możliwa, pytanie tylko, czy on się na nią zdecyduje – ale również i z faktu, że córka zgodziła się, by prowadził Mercedesa. Owszem, być może nie powinien tego robić na tak długiej trasie, skoro miał problemy ze wzrokiem, ale kto odmówiłby proszącemu cię spojrzeniem malutkiego szczeniaczka właścicielowi zamku El Miedo, tym bardziej jego własna córka?

Orson Crespo otrzymał przeznaczoną mu na śniadanie porcję pożywienia i konsumował ją w ciemnościach, wciąż poirytowany faktem, że kazano mu siedzieć w obskurnej piwnicy. Poza tym martwił się coraz bardziej o syna, który – przynajmniej według jego obliczeń – powinien wrócić już dwa dni temu. Widział po twarzy Dominica, że Benavídeza również zjada niepokój, tyle, że brunet nie chciał się do tego przyznać. A to już oznaczało, że coś jest naprawdę nie tak.

Ksiądz Juan ziewnął szeroko i nałożył na siebie sutannę, gotów do odprawienia porannej mszy. Co prawda bardzo mało osób stawiało się tak wcześnie w kościele, ale warto było się poświęcić nawet dla tej garstki i wstać „z kurami”, jak mówiło się w miejscu narodzin przyszłego duchownego. Zresztą kapłan po prostu to lubił, inaczej nie poświęciłby się przecież Bogu.

W tą ciszę, w ten szept poranka wdarł się krzyk, iście diabelski i tak rozpaczliwy, pomieszany z przerażeniem, że nieszczęsne bułeczki spadły z tac, na których leżały, a potem przytuliły się do siebie na podłodze w niemym lęku. Posiłek Orsona zapewne zrobiłby to samo, ale ponieważ jedyne, czym był, to tylko dwoma kawałkami chleba z wędliną i pomidorem, złożonymi ze sobą, nie miał się do kogo przytulić i po prostu sam się ścisnął. Juan objął swoją sutannę, zapominając, że właśnie ją ubrał, co poskutkowało tym, że objął samego siebie, odnajdując jednakże w tym ruchu niejakie pocieszenie, płynące zapewne poprzez ubranie od Boga. Cosme nie zrobił nic, poza obróceniem się na drugi bok i zachrapaniem głośno.

A to właśnie Zuluaga powinien być jedną z najbardziej zainteresowanych tym wrzaskiem osób. Co prawda krzyczał mieszkaniec Doliny Cieni, z którym właściciel zamku miał niewiele wspólnego, ale powód strachu tej osoby dotyczył ojca Nadii i to jak najbardziej.

- Trup! – wydarł się ktoś tak niesamowicie głośno, że ściany domków zadrżały w obawie, że chodzi o któregoś z ich mieszkańców.

- Ja nie...jeszcze żyję...- odezwał się potencjalny nieboszczyk. – Proszę...Dominic...gdzie jest mój brat...

- Trup! – wrzasnął już po raz trzeci tego ranka nieszczęśnik i uciekł z miejsca zdarzenia, na szczęście zwracając sobą uwagę nie tylko ludzi, którzy przechodzili w pobliżu, ale i samego Benavídeza.

Dominic już za pierwszym razem, gdy tylko usłyszał wołanie, wyskoczył ze swojego mieszkania i popędził w stronę, z której dobiegł go okrzyk. Miał o tyle szczęście, że za kilka minut zorientował się, kto krzyczał i gdzie i nawet natknął się na wrzeszczącego po drodze. Pełen najgorszych przeczuć złapał mężczyznę za ramię i zastopował.

- Jaki trup? Gdzie? I najważniejsze, kto to?!

Chudzielec zastepował jeszcze przez sekundę w miejscu, jakby nogi pragnęły nieść go dalej, a umysł próbował się zatrzymać i odpowiedzieć na pytanie zadane przez bruneta.

- Tam! – wskazał przerażony człowiek gdzieś za siebie. – Tam, przy lesie! Nie wiem, jaki! Po prostu trup, ale jeszcze żyje, bo mówi.

- Trup, ale mówi? – zdziwił się Benavídez, ale lęk o brata przeważył nad dochodzeniem logiki tej wypowiedzi. – Jak wygląda?

- Niebieskie oczy. Blondyn. Jak twój brat. Puszczaj! – Wystraszony mężczyzna dopiero teraz zdał sobie sprawę, kto go trzyma i gdzie, po czym wyrwał się i począł uciekać dalej, w sobie tylko wiadomym kierunku.

Dominic sam sobie nakazał spokój. Był przecież ćwiczony w takich sytuacjach. Sam siebie wprowadzał w stres, a potem zapanowywał nad tym, nad lękiem, nad strachem, nad obawą. Teraz musiał również uciec się do tych technik. Nawet, jeżeli ranną osobą był Ethan – bo, że ten ktoś jest ranny, nie ulegało wątpliwości – to wciąż bije mu serce. A to oznacza, że nadal można mu pomóc. Długimi susami dobiegł do skraju lasu i rozejrzał się wokoło.

Ułamki sekund później klęczał już przy czymś, co faktycznie mogło sprawiać wrażenie porzuconych zwłok. Gdyby nie pamiętał, jak wygląda twarz syna Crespo, mógłby mieć pewne trudności z rozpoznaniem własnego brata.

Benavídez klęknął przy ciele, po czym szepnął cicho:

- Ethan? Słyszysz mnie?

- Dominic...- To był chyba jeden z pierwszych razów, kiedy niebieskooki nazwał bruneta po imieniu w bezpośredniej rozmowie. – Leonor...Zaopiekuj się nią...

- Hej, przestań. Ty nie umierasz, ok? – Nie czekał dłużej, sięgnął do kieszeni i wybrał numer szpitala, po czym wezwał karetkę. – Zaraz przyjedzie pomoc – zwrócił się ponownie do brata, dotykając go lekko, jakby bał się, że nawet najsłabszy dotyk może go uszkodzić. – Cholera, ale oberwałeś. Ale nie martw się, zaopiekuję się tobą. W końcu jesteśmy rodziną, prawda?

- Dwa kartele...Sinaloa...El Golfo...Wojna...- Ethan czuł, że musi wyznać wszystko, co zdarzyło się na pustyni, zanim będzie za późno. – Desmond...ja wiem...kim...On i Gabriel Amador...Znajdź Del Monte, chroń go, Sullivan prosił...ja nie będę mógł...jesteś...dobrym człowiekiem, bracie. Dobrym...człowiekiem...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 14:24:20 11-06-16    Temat postu:

Duble to buble.

Ostatnio zmieniony przez BlackFalcon dnia 14:25:51 11-06-16, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5853
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:34:51 11-06-16    Temat postu:

T2 CAPITULO 39

LUCAS/ARIANA/HUGO/CONRADO


Aż trudno było uwierzyć, że na świecie roiło się od tylu okrutników pokroju Maria Rodrigueza. Lucas przypatrywał się zbiorowej mogile z mieszaniną szoku i obrzydzenia na twarzy – podczas swojej krótkiej przygody policjanta widział już wiele, a czegoś takiego jeszcze nie. Dlatego z ulgą przyjął zarządzenie Emily, by wracali do Valle de Sombras. Zaczynał trochę żałować, że z nią tutaj przyjechał – nie powinien się rozpraszać. Zwłaszcza teraz, kiedy Jason tak na niego naciskał, by wykonał zadanie.
Jednak zanim doszli do samochodu, usłyszał, jak ktoś woła go po imieniu. Odwrócił głowę w kierunku, z którego dochodziły głosy. Kroczyło ku nim dwóch agentów FBI, wśród których Lucas bez problemu rozpoznał swojego dziadka, [link widoczny dla zalogowanych].
Oczy Emily McCord zamieniły się w małe szparki, kiedy zobaczyła, że człowiek towarzyszący agentowi FBI, mającemu pociągnąć dalej sprawę ofiar Rodrigueza, ściska Lucasa po ojcowsku i przedstawia go swemu towarzyszowi jako "agenta Hernandeza".
Wszystko wydarzyło się tak szybko – krótka wymiana zdań, drobne uprzejmości, uściski dłoni i pożegnanie – że nim Lucas i Emily się spostrzegli, już siedzieli w aucie i zmierzali do Meksyku. Atmosfera była napięta, bo żadne z nich nie wiedziało, co powiedzieć. Lucas kilka razy otwierał usta, ale nie wychodziło z nich nic sensownego, więc w końcu zrezygnował z daremnych prób. To żona Fabricia w końcu przemówiła.
– Więc... – zaczęła ostrożnie, spoglądając na swojego kompana w lusterku. – Agent Hernandez, tak?
– Wszystko mogę wytłumaczyć...
– Nie. – Jej stanowcze słowo zostało podkreślone dobitnie przez uniesioną dłoń, którą oderwała od kierownicy. – Im mniej wiem, tym lepiej. Dla nas obojga.
– Ale...
– Żadnego "ale"! Nie powinnam o tym wiedzieć, udam, że niczego nie usłyszałam. Udam, że nie wiem, że FBI miesza się w sprawy meksykańskiej policji. A ty nie będziesz już wracał do tego tematu.
– W porządku. – Lucas westchnął ciężko i oparł głowę o podgłówek na miejscu pasażera. Miała rację – im mniej wiedziała, tym lepiej dla niej. – Chcę tylko, żebyś wiedziała, że chodzi tutaj o większe dobro.
– Nie wątpię. – W głosie Emily można było wyczuć drwinę, ale zdawała się nie osądzać Hernandeza. Tę kobietę trudno było rozszyfrować. – Ale w cokolwiek się pakujesz, lepiej przemyśl to dwa razy.
– Będę to miał na uwadze.
Przez resztę drogi rozmawiali już tylko na trywialne tematy. Jednak Lucas wciąż myślał o tym, co mu powiedziała. Nie było mowy o wycofaniu się. Klamka już zapadła, a on wreszcie musiał zająć się tym, co od dawna odkładał na później.

***

Ariana przypatrywała się Hugowi ze zmarszczonymi brwiami. Zgodziła się na ten idiotyczny plan, bo miała nadzieję, że dowie się czegoś ciekawego o Fernandzie Barosso. W końcu nie co dzień zdarzała się taka okazja. Jednak żeby intryga Delgado wypaliła, musieli zadbać o każdy szczegół, a tymczasem w ogóle nie przypominali małżeństwa z prawdziwego zdarzenia.
– Zamierzasz iść tak ubrany na spotkanie z psychologiem, u którego leczy się śmietanka towarzyska? – zapytała w końcu, z lekkim politowaniem mierząc jego wytarte dżinsy i podkoszulek, w których, choć uroczo, prezentował się jak duże dziecko.
– A co? Może wstydzisz się ze mną pokazać? – Brunet uśmiechnął się krzywo, schodząc z motoru i mierzwiąc sobie włosy.
– Nie chodzi o to. – Dziewczyna wywróciła teatralnie oczami.
– Nie zapominaj, że ślubowałaś mi miłość i wierność bez względu na moje preferencje dotyczące ubrań.
– Właściwie to niczego nie ślubowałam...
Nie było sensu jednak się z nim wykłócać. Zresztą, Ariana nie była pewna, czy chłopak w ogóle jej słucha. Skierował się już w stronę biurowca, pod którym zaparkował i nawet się na nią nie obejrzał, więc musiała przyspieszyć kroku, by za nim nadążyć.
– Państwo Santamarina do doktora Gutiereza, byliśmy umówieni. – Hugo oparł się nonszalancko o ladę w recepcji i uśmiechnął się do ładnej recepcjonistki, która spłonęła rumieńcem i szybko wystukała coś w swoim komputerze.
– Pan doktor już czeka. – Wskazała mu ręką drzwi na końcu długiego korytarza, a on ponownie się do niej uśmiechnął, złapał Arianę za rękę i pociągnął w tamtym kierunku.
– Nawet nazwisko nam wymyśliłeś? – warknęła szeptem dziewczyna, mierząc krzywym spojrzeniem sekretarkę, która gapiła się na jej "męża" jak zahipnotyzowana.
– Musimy mieć alter ego – wyjaśnił jej krótko Hugo i, ku jej oburzeniu, chwycił marynarkę leżącą na kanapie w poczekalni, korzystając z nieuwagi jej właściciela, po czym włożył ją na siebie, uśmiechając się zawadiacko. – No i proszę! Taki poziom elegancji ci wystarczy?
Ariana pokręciła tylko głową i zapukała do drzwi, na których widniał napis: "Pedro Gutierez, doktor psychologii". Kiedy usłyszała pozwolenie na wejście, otworzyła drzwi i ich oczom ukazało się przestronne wnętrze gabinetu. Trochę jej ulżyło, że nie ma nigdzie kozetki, na której lekarz mógłby kazać jej się położyć. Nigdy nie była u psychologa i nie wiedziała, jak to wszystko ma wyglądać. Na szczęście Hugo był bardziej zorientowany. Przedstawił się lekarzowi jako Manuel Santamarina, a ją jako jego żonę, Catalinę. Pannę Santiago zdziwiło nieco to, że zapamiętał ten szczegół z ich przeszłości, kiedy to podawała się za Catalinę Reyes przed Nicolasem Barosso, używając swojego drugiego imienia i nazwiska panieńskiego matki.
Doktor Gutierez okazał się być dość młodym człowiekiem – ciężko było stwierdzić, ile miał lat. Ariana podejrzewała, że w rzeczywistości jest dojrzalszy niż wygląda. Wskazał im dwa wygodne skórzane fotele, a sam zajął miejsce naprzeciwko po drugiej stronie biurka. Hugo, nie czekając na zgodę panny Santiago, która nadal była w swoim świecie i chyba dopiero zaczynało do niej docierać na co tak naprawdę się zdecydowała, zaczął przybliżać ich sytuację doktorowi. Dziewczyna całą siłą woli zmusiła się do uwagi – nie chciała wyjść na niedorozwiniętą w oczach psychologa, a tak mogłoby się stać, gdyby później palnęła jakąś gafę.
Tak więc państwo Santamarina byli małżeństwem od dwóch lat i od jakiegoś czasu nie układało im się w związku. Doktor Gutierez przysłuchiwał się temu z uwagą. Hugo naprawdę wczuł się w rolę, ale z jego opowieści wynikało, że winę za nieudane małżeństwo ponosi właśnie Catalina, co zirytowało ją do tego stopnia, że postanowiła przejąć pałeczkę.
– Bo wcale się nie starasz! – krzyknęła w odpowiedzi na jego marudzenie, że jest oziębła. – Kiedy ostatnio kupiłeś mi kwiaty? Albo coś ładnego, jakąś błyskotkę?
– No cóż... – Hugo był lekko zdziwiony tym nagłym wybuchem, ale cieszył się, że dziewczyna postanowiła się zaangażować. W końcu miało wyjść wiarygodnie. – Wychodzę z założenia, że są lepsze sposoby na zaspokojenie potrzeb kobiety niż kupowanie jej świecidełek.
Ariana prychnęła, zakładając ręce na piersi i spoglądając ostentacyjnie w okno.
– Co niby miało znaczyć to prychnięcie? – zapytał "Manuel", zerkając ukradkiem na doktora, aby się upewnić, czy kupuję ich ściemę. – Nie powiesz mi chyba, że cię nie zadowalam...
Ariana uparcie milczała, co oznaczało odpowiedź twierdzącą, a przynajmniej Pedro tak to odebrał.
– Rozumiem – odezwał się po raz pierwszy, po czym spojrzał to na jedno, to na drugie i zapytał: – Ile razy w miesiącu ze sobą współżyjecie?
– 15 – odpowiedział bez zastanowienia Hugo, co jego "żona" skwitowała głośnym wybuchem śmiechu.
– Co najwyżej 5 – poprawiła go, a po chwili ciszy, która nastąpiła i w trakcie której na twarzy "Manuela" wykwitł niemy wyraz oburzenia, dodała złośliwie: – I pół.
– Ach... – Hugo posmutniał i złapał się za nasadę nosa, jakby próbował powstrzymać napływające łzy. – Więc to dlatego szukałaś pocieszenia w ramionach innego, tak?
– Co?
– Nie udawaj, widziałem cię z nim!
Panna Santiago odczuła przemożną ochotę, by się roześmiać. Ta rola zazdrośnika zupełnie do Huga nie pasowała i każdy, kto znał go choć trochę, a do tych szczęśliwców Ariana zaliczyła i siebie, od razu poznałby, że coś jest nie tak. Gutierez jednak obserwował tę scenę z niewzruszoną miną. Trudno było stwierdzić, czy dostrzega jakieś niepokojące sygnały.
– Moja żona, doktorze, ma romans. – Delgado wstał z miejsca i odwrócił się plecami do obecnych w pomieszczeniu, udając, że jest wstrząśnięty do głębi, podczas gdy w rzeczywistości rozglądał się ukradkiem po pomieszczeniu, mając nadzieję, że znajdzie gdzieś regał z aktami pacjentów.
Przypominało to scenę z telenoweli, dosyć kiepskiej zresztą, bo żadne z nich nie posiadało talentu aktorskiego.
– Czy to prawda, Catalino? – Pedro zwrócił sie do pani Santamarina swoim uspokajającym głosem i w tej samej chwili dziewczyna dostrzegła szafkę, podobną do tych, które widuje się na filmach, a w których zwykle przechowuje się tajne akta i inne dokumenty.
Musiała odwrócić uwagę lekarza, by dać Hugowi możliwość zajrzenia do niej. Ariana całą siłą woli zmusiła swój organizm do mobilizacji i już po chwili dwa strumienie łez trysnęły z jej oczu, a ona sama zaniosła się szlochem. Delgado odwrócił się, by zobaczyć, co się dzieje i musiał przyznać, że jest pod wrażeniem jej wysiłku.
– Tak – przyznała łamiącym się głosem, przyjmując paczkę chusteczek higienicznych od lekarza. – Tak strasznie mi przykro.
Zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, rzuciła się Hugowi na szyję z głośnym: "Wybacz mi, Manuelito!", po czym ledwo słyszalnym szeptem, powiedziała mu do ucha:
– Szafka w rogu.
Po tych słowach w teatralnym geście zemdlała, omal się nie przewracając. Hugo podtrzymał ją w ostatniej chwili, zanim upadła na ziemię. Do najlżejszych nie należała, co zaskoczyło go do tego stopnia, że jego późniejsze słowa zostały wypowiedziane w sposób godny zatroskanego męża.
– Co pan tak patrzy? Nie pan coś robi! – warknął, czując, że ręce mu mdleją od ciężaru bezwładnej dziewczyny. – To wszystko pana wina!
Gutierez wyglądał na zdezorientowanego, ale szybko zareagował, wybiegając z pomieszczenia z zamiarem przyniesienia czegoś, co pomogłoby ocucić pacjentkę. Gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, Ariana otworzyła oczy, co dało tak groteskowy efekt, że Hugo zapewne by się roześmiał, gdyby czas ich nie naglił. Bezceremonialnie puścił ją tuż nad ziemią i nie zważając, że dziewczyna rąbnęła o podłogę, podbiegł do szafki i otworzył ją, szukając dokumentów, które go interesowały. Na szczęście nazwisko Fernanda zaczynało się na literę B, a akta były ułożone alfabetycznie, więc nie trudno było je znaleźć.
– Wraca! – ostrzegła go dziewczyna lekko urażonym tonem, rozcierając sobie kość ogonową.
– Zajmij go czymś!
– Niby czym?
– Nie wiem, znowu zemdlej!
Panna Santiago zaklęła cicho i wyszła na zewnątrz, by powstrzymać lekarza przed wejściem do środka i zobaczeniem intruza szperającego w tajnych aktach pacjentów.
– Panie doktorze... – Hugo usłyszał jej głos dość wyraźnie, choć był on lekko przytłumiony. – Ja tego dłużej nie wytrzymam! Proszę mi pomóc...
– Oczywiście, proszę wejść do gabinetu, a ja...
– Nie! – Zbyt stanowcze zaprzeczenie mogło się wydać Pedrowi podejrzane, więc dziewczyna dodała: – Muszę z panem porozmawiać na osobności. Bez mojego męża. Proszę...
Dalsza część rozmowy Delgada już nie obchodziła. Ufał, że dziewczyna wie co robi i uda jej się zająć na jakiś czas psychologa, podczas gdy on otworzył teczkę opisaną nazwiskiem Barosso. W miarę jak czytał informacje w niej zawarte, oczy coraz bardziej mu się rozszerzały ze zdziwienia i rozczarowania zarazem. Nie miał czasu, by wczytywać się w całą treść, więc wyciągnął telefon komórkowy i szybko zrobił zdjęcia dokumentów, by móc je później przesłać Conradowi.
Odłożył teczkę na miejsce i upewnił się, że nie zostawił żadnych śladów, po czym wyszedł z gabinetu i z zatroskaną miną podszedł do swojej "żony", która siedziała na kanapie w poczekalni, trzęsąc się lekko i popijając ziołową herbatę, którą zaparzyła jej recepcjonistka.
– Już wszystko dobrze, kochanie? – zapytał, klękając przed nią i gładząc ją po włosach.
– Tak, już mi lepiej. Wracajmy do domu.
– Myślę, że muszą państwo poważnie porozmawiać. Zapraszam jutro na kolejną konsultację – odezwał sie Gutierez, a Ariana i Hugo wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
– To nie będzie konieczne, doktorze. Przemyślałem to dogłębnie i zdecydowałem się wybaczyć mojej żonie ten... incydent.
– Przemyślał pan dogłębnie? – Pedro założył ręce na piersi i wpatrzył się w "Manuela Santamarinę" z lekkim niedowierzaniem. – Nie było nas raptem pięć minut...
– I to pięć minut wystarczyło bym przypomniał sobie, jak bardzo kocham moją żonę. – Delgado, chwycił Arianę za rękę i podniósł ją do pionu. – Dziękuję, doktorze, bardzo nam pan pomógł.
I nie czekając na jego odpowiedź, wyminęli go i szybko zniknęli w windzie. Kiedy drzwi się za nimi zasunęły, Ariana oparła się o ścianę i westchnęła ciężko.
– To było... – zaczęła, a chłopak uśmiechnął się lekko.
– Straszne? – podsunął jej określenie, a ona pokręciła głową.
– Niesamowite! Boże, ale mi wali serce. Co za adrenalina!
Hugo zachichotał cicho. Dziewczyna nie często doznawała takich wrażeń. Nie chciał jej mówić, że dla niego to był chleb powszedni. Z tym że w jego przypadku często dochodziły do tego strzały i liczne obrażenia.
– Musimy to kiedyś powtórzyć – powiedział zamiast tego, a po chwili miał ochotę ugryźć się w język. Wtedy dziewczyna nigdy się od niego nie odczepi.
– I co było w tych aktach? Znalazłeś coś? – dopytywała się przyciszonym głosem, kiedy pospiesznie opuścili budynek i skierowali się do motoru zaparkowanego nieopodal.
– Nie to, czego się spodziewałem. – Widząc jednak, że jego odpowiedź jej nie usatysfakcjonowała, postanowił zaspokoić jej ciekawość. – Fernando chce kupić hacjendę.
– Hacjendę? – powtórzyła Ariana nieco rozczarowana. Spodziewała się jakichś brudów i machlojek.
– Tak, El Tesoro. To ziemia leżąca między Valle de Sombras a sąsiednim miasteczkiem, Pueblo de Luz.
– Dolina Cieni sąsiaduje z Miastem Światła? Co za ironia...
– Rzeczywiście. Nigdy tam nie byłaś?
– Nie miałam jeszcze czasu zwiedzić całej Doliny, a co dopiero jeździć po okolicznych miasteczkach. Czy to znaczy, że ta hacjenda, El Tesoro, ma dużą wartość? Skoro Barosso się nią interesuje, musi tak być. Nie wiem tylko, skąd on planuje wziąć na to pieniądze? Przecież jest praktycznie bankrutem. – Widząc uniesione brwi Huga, wyjaśniła, skąd posiada wiedzę na ten temat. – Wieści w miasteczku szybko się rozchodzą.
– Cóż... Sytuacja finansowa Fernanda nie przedstawia się tak źle, jak głoszą plotki. A El Tesoro leży na ziemi niczyjej. Valle de Sombras i Pueblo de Luz od lat walczą o to, któremu z nich należą się prawa do hacjendy. Monterrey też chciałoby położyć na niej łapska.
– A co z właścicielami? Nie mają nic do gadania?
– Ostatni właściciel umarł bezdzietnie w latach dziewięćdziesiątych i od tego czasu trwa spór. Ale naprawdę nie wiem, dlaczego Fernando mógłby się interesować tą ziemią... Poza oczywistym faktem, że jest to naprawdę piękne miejsce. Choć nie sądzę, by Fernanda interesowały kwestie estetyczne. Tu chodzi o coś więcej. – Hugo wpatrzył się przed siebie, zastanawiając się, o co może chodzić jego szefowi. I dlaczego u licha zwierzał się z tych planów psychologowi. Po chwili zwrócił się ponownie w stronę Ariany. – Oczywiście nie muszę ci mówić, byś nie powtarzała nikomu tego, co usłyszałaś. Fernando nie może się dowiedzieć, że o tym wiemy. Jeśli to ukrywa, widocznie ma ku temu powód.
Ariana pokiwała głową na znak, że nie piśnie słówkiem, a on żeby zająć czymś myśli, postanowił odsłuchać wiadomość, którą Ingrid zostawiła mu na automatycznej sekretarce. Chciała się spotkać w Zamkowych Tarasach. Zerknął na Arianę, która uparcie nad czymś rozmyślała, przygryzając lekko wargę i nie zdając sobie sprawy, że jest obserwowana.
– Odwiozę cię do domu, ale najpierw muszę się spotkać z Ingrid. Mam z nią pewną sprawę do obgadania. Pojedziesz ze mną? To nie potrwa długo.
Pokiwała głową, zgadzając się na jego propozycję i już po kilku minutach stali w umówionym miejscu. Ingrid Lopez siedziała przy jednym ze stolików w restauracji, z ramionami założymy na piersi i wzrokiem, który mógłby zabić. Hugo nie miał wątpliwości, że ta dziewczyna ma ostry temperament, wiedział też, że ona i Julian pasują do siebie i razem tworzyli idealną całość.
Bezceremonialnie wpakował się na krzesło naprzeciwko Ingrid, która zmierzyła go wściekłym spojrzeniem.
– Cześć – przywitała się Ariana, nie będąc pewna, czy może się dosiąść. W końcu mieli do obgadania jakąś sprawę, a ona nie chciała być piątym kołem u wozu.
– Cześć. – Ingrid obdarzyła ją lekkim uśmiechem, po czym ponownie zerknęła spode łba na Huga. – Widzę, że przyprowadziłeś rozjemcę. A może po prostu bałeś się przyjść sam?
– Gdybym się bał, nie prosiłbym o spotkanie – odpowiedział Hugo, czując, że może niepotrzebnie miesza się w sprawy prywatne przyjaciela. – Musimy pogadać.
– Tak, wiem, o Julianie. – Lopez wywróciła teatralnie oczami i chwyciła nóż ze stołu, żeby zająć czymś ręce. To narzędzie w jej rękach wyglądało bardzo niebezpiecznie. – Chcesz mnie przekonać, że doktorek będzie świetnym ojcem, tak?
– Ojcem? – wtrąciła Ariana, a widząc, że Mulan wzdycha ciężko, opadła na krzesło koło niej i ją uściskała. – Moje gratulacje!
– Nie wiem, czy jest czego gratulować. Skoro ojciec nie chce tego dziecka...
– Julian sam nie wie czego chce – wszedł jej w słowo Hugo. Nie wątpił, że Ingrid dobrze zna Juliana – gdyby było inaczej, nie zakochałaby się w nim. Wiedział jednak, że nie jest ona w stanie zrozumieć, co doktorek teraz czuje. W przeciwieństwie do niego. – Jest zagubiony.
– To chciałeś mi powiedzieć? Że ojciec mojego dziecka jest zagubiony? No to niepotrzebnie traciłam czas, przychodząc tutaj... – Ingrid chciała wstać i wyjść, ale Ariana złapała ją za rękę, by jej to udaremnić.
– Może lepiej posłuchaj, co Hugo ma ci do powiedzenia. Inaczej możesz tego później żałować.
Lopez spojrzała na Santiago, która uśmiechnęła się do niej zachęcająco. Hugo też na nią spojrzał, będąc wdzięczny, że zdecydowała się stanąć po jego stronie.
– Dobrze. Słucham. Co chcesz mi jeszcze powiedzieć? Może to, że to ja powinnam przeprosić Juliana i pobiec do niego z otwartymi ramionami?
– Nie. Wręcz przeciwnie. – Hugowi zadrgały kąciki ust na widok zmarszczonych brwi Mulan, którą nieco zdziwiła ta odpowiedź. – Musisz dać mu trochę czasu. Ta cała sytuacja jest dla niego dezorientująca...
– Ciekawe dlaczego? Przecież jest pediatrą, więc wie skąd się biorą dzieci. Bocian ich przecież nie przynosi...
– Skończ z tym sarkazmem i daj mi dokończyć! – Hugo syknął wściekle, czując, że to będzie cięższe niż myślał.
– Nie krzycz na nią! – upomniała bruneta Ariana, miotając z oczu iskry, a on omal nie zakrył sobie twarzy rękami. Jednej upartej kobiecie mógł dać radę, ale dwóm – to była misja niemożliwa.
– Mogłabyś nas na chwilę zostawić samych? – poprosił, czując, że nie ma siły na kłótnie. Miał jeszcze dzisiaj sporo do zrobienia. – Proszę? – dodał, mając w pamięci ich poranną rozmowę.
Ariana spojrzała najpierw na niego, a potem na Ingrid, a widząc, że Lopez daje jej przyzwolenie, wstała i odeszła w stronę baru, by zamówić sobie coś do picia. Wcześniej rzuciła mu jednak ostrzegawcze spojrzenie.
– Dziewczyna ma charakterek – rzuciła Mulan, a Hugo postanowił pozostawił tę uwagę bez komentarza i przejść do rzeczy.
– Nie usprawiedliwiam tego, co zrobił Julian. Tego, jak się zachował, co powiedział... Ale wiem, że czułbym się tak samo, będąc na jego miejscu. I to nie ma nic wspólnego z tobą, czy z dzieckiem. Wiesz przecież jak bardzo Julian kocha dzieci. Wystarczy spojrzeć, jak traktuje moich bratanków, jednemu z nich niedawno uratował życie. Tu chodzi o samego Juliana, o to czym się zajmuje. Oboje dobrze wiemy, że doktorek potrafi pokazać mroczną stronę w najmniej spodziewanym momencie. Myślę, że on się po prostu boi, Ingrid...
– Czego?
– Że nie będzie dobrym ojcem. Przeraża go to, że nie będzie w stanie dać temu dziecku szczęścia przez życie, które wiedzie. Od takiego życia nie ma ucieczki. Nie ma drogi ewakuacyjnej, którą możesz uciec, gdy tylko zrobi się gorąco. A co najważniejsze, nawet gdyby taka istniała, Julian nie chciałby wracać. To jest jego życie i pogodził się z tym.
– Doskonale o tym wiem, ale przecież to nie ma żadnego znaczenia...
– Jak to nie ma? Ma i to ogromne! – Hugo pochylił się nad stołem i ściszył głos, by inni go nie dosłyszeli. – To dziecko będzie dorastać z piętnem. Ze świadomością, że jego ojciec jest mordercą...
– Nie musi wiedzieć... A ja też nie jestem święta.
– Ingrid, ty mnie nie słuchasz. Co się stanie, jeśli znikąd nagle pojawią się wrogowie Juliana? Będą chcieli zemsty, rewanżu, nieważne... Pierwszymi osobami, które ucierpią będziecie ty i wasze dziecko. Tak to działa. Wystarczy spojrzeć, co stało się niedawno w Valle de Sombras – moi wrogowie z Templariuszy próbowali zamordować mojego bratanka tylko dlatego, że ja im się naraziłem. Myślisz, że takich ludzi obchodzi to, że to tylko niewinne dziecko? Nie! Dlatego nie pozwalam sobie na sentymenty. Przez siedem lat żyłem z dala od rodziny, by ich chronić. Jeden mój nieostrożny ruch i wszystko się posypało. Nie rozumiesz? Ludzie tacy jak Julian i ja... – Hugo zrobił pauzę, nie wiedząc, jak wyrazić słowami to, co chciał jej przekazać. – Jesteśmy skazani na samotne życie.
– Więc co? – Ingrid trzęsła się ze złości. Wiedziała, że to, co mówi Delgado jest prawdą, ale jednak nie chciała w to wierzyć. – Więc twierdzisz, że powinnam pogodzić się z tym i wychować to dziecko samotnie? Albo pozbyć się go, tak? Pozbyć się problemu?
– Niczego takiego nie powiedziałem. – Hugo wyprostował się na krześle. Może błędem było przychodzenie tutaj. Nagle wszystko, co chciał powiedzieć Ingrid, przestało mieć znaczenie. Słowa wydawały się puste. – Myślę, że Julian będzie wspaniałym ojcem. On musi tylko w to uwierzyć. I ma szczęście, bo ty go rozumiesz. On potrzebuje trochę czasu, żeby to wszystko przetrawić i się nad tym zastanowić. A ty nie możesz pozwolić, by jego wewnętrzne demony wzięły nad nim górę. Musisz być silna, bo on, choć z pozoru jest twardy, w środku jest nadal dużym dzieckiem. Myślisz, że dlaczego został pediatrą? – Hugo pozwolił sobie na żart dla rozluźnienia atmosfery.
– Żeby przebywać wśród swoich? – Kąciki ust Ingrid drgnęły lekko na te słowa.
– Myślę, że was dwoje łączy coś, czego żal byłoby stracić. Dlatego powinniście to pielęgnować. A teraz najważniejsze powinno być dla was dobro dziecka. Waszego wspólnego dziecka, które powinno wychowywać się z obojgiem rodziców.
– Hugo, już sama nie wiem, o co ci właściwie chodzi... Najpierw mówisz mi, że tacy jak Julian nie mogą sobie pozwolić, by założyć rodzinę, potem, że jednak będzie dobrym ojcem... – Ingrid złapała się za głowę, czując, że to wszystko ją przerasta. Przecież ona też się o to nie prosiła.
– Julian myśli, że nie da sobie rady. Że nie sprosta wyzwaniu. Że stanowi zły wzorzec. Musisz dać mu czas, by to przemyślał, i przede wszystkim nie odtrącaj go. Pozwól mu za sobą zatęsknić, ale nie za bardzo. Niech wie co traci. Ingrid... On cię kocha. Znam go krótko, ale to jedno akurat wiem o nim na pewno. A jeśli kocha ciebie, to dziecko też pokocha. To tylko kwestia czasu.
Hugo wstał i już miał zamiar wyjść z restauracji, kiedy Ingrid zatrzymała go słowami:
– Hugo... A kiedy Julian nauczy się kochać samego siebie?
Delgado uśmiechnął się tylko zagadkowo i pomachał jej na pożegnanie, po czym ruszył w stronę wyjścia.

***

Octavio nie mógł zrozumieć, dlaczego Sambor uparł się, aby opuścić klinikę. Nie cieszył się jeszcze dobrym zdrowiem, nadal był słaby i obolały, ale zdeterminowany, by pomóc Conradowi. Dlatego kiedy pojechali do Meksyku, by dołączyć do Saverina, Alanis wreszcie zdecydował się pomóc go wyszkolić. Zaczynało się robić niebezpiecznie, szczególnie teraz, kiedy Conrado zdecydował się ujawnić i kandydować przeciwko Fernandowi w wyborach na burmistrza Valle de Sombras.
– Nie prostuj łokci, przy odrzucie możesz sobie połamać ręce – poinstruował mężczyznę, dzierżącego w dłoniach broń i celującego do butelek ustawionych na przewalonym pniu drzewa na polanie, na której ćwiczyli strzelanie.
Wyjął broń z rąk Mediny, po czym wycelował i zestrzelił po kolei wszystkie butelki, czemu towarzyszyły huk wystrzału i brzęk tłuczonego szkła.
– Kto cię nauczył tak strzelać? – zapytał Sambor, pozostawiając bez komentarza ten nagły akt samochwalstwa.
– Conrado rzecz jasna.
– Długo się znacie?
– Od czasów, kiedy współpracował z Templariuszami. Uratował mi wtedy życie.
– Naprawdę? – Sambor był zaintrygowany tą historią. Octavio zawsze wydawał mu się nieustraszony, więc wiadomość, że sam nie mógł sobie poradzić w obliczu jakiegoś zagrożenia, była zdumiewająca.
– Pomógł mi, kiedy uzależniłem się od heroiny.
– Byłeś uzależniony?
– Nadal jestem.
– I możesz normalnie funkcjonować? – Sambor wybałuszył oczy ze zdziwienia, a Octavio się roześmiał na ten widok.
– Źle mnie zrozumiałeś – powiedział i poklepał Medinę po plecach, czego nigdy nie robił. Nie było żadną nowością, że Alanis nie darzył Sambora pełnym zaufaniem. – Kiedy raz się uzależnisz, musisz z tym żyć. Cały czas cię do tego ciągnie, bywają dni, kiedy najchętniej rzuciłbym to wszystko w cholerę i strzelił sobie w żyłę... Ale tego nie robię. Walczę z nałogiem od dobrych siedmiu lat. Dzięki Conradowi jeszcze nie oszalałem.
– Conrado to dziwny człowiek – zauważył Sambor, spoglądając na Alanisa ukradkiem i zastanawiając się jak siwy mężczyzna na to zareaguje.
– To najlepszy człowiek jakiego znam.
– Nie mówię, że jest zły tylko dziwny.
– Każdy ma swoje dziwactwa, Samborze – odezwał się głos tuż za nimi, a Medina drgnął lekko na dźwięk głosu Saverina, który kroczył ku nim przez polanę z lekkim uśmiechem błąkających nie na ustach. – Ty także. Jak na przykład skłonność do wpadania w tarapaty, bijatyki w barach czy miłość do kobiety, która woli innego.
– Nie chciałem... – Sambor próbował się tłumaczyć, ale zdał sobie sprawę, że tak naprawdę nie ma pojęcia za co przeprasza. W końcu stwierdził tylko fakt.
– Dzwoniła Eva. – Conrado wszedł mu w słowo, zwracając się do Octavia, który zabezpieczył broń i schował ją do torby. – Will gdzieś zniknął i nikt nie widział go od kilku dni.
– Myślisz, że zrobił coś głupiego? – Octavia poruszyła wiadomość o bratanku, który mógł być w tarapatach. – To wszystko dlatego, że ukrywałeś przed nim prawdę. Mówiłem ci, że trzeba mu powiedzieć o Evie. Gdyby wiedział, że jesteś zaręczony z kobietą, która odpowiada za śmierć jego siostry...
– Oszczędź mi, przyjacielu. – Saverin uniósł dłoń, by przerwać mu kazanie. – Wiem, że źle zrobiłem, ale teraz nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Pomówię z nim, kiedy dotrzemy do Valle de Sombras.
– Czyli kiedy? – Sambora nagle zainteresowała na informacja. – Nie jestem pewien czy moja obecność w tym miasteczku jest dobrym pomysłem.
Pomyślał o swoim udziale w morderstwie Antonietty, o Cosme, którego zawiódł, wyjeżdżając tak nagle i wreszcie o Nadii, która złamała mu serce. Nie miał po co tam wracać. Ale teraz był częścią zespołu Conrada i musiał robić to, co mu kazano, by odkupić się nieco w oczach Conrada po swoim wybryku w barze w Santiago.
– Niedługo. – Lakoniczna odpowiedź Saverina musiała mu wystarczyć. – Muszę jeszcze uzgodnić szczegóły z Fabriciem, ale nie mam serca mu teraz przeszkadzać. Sporo ostatnio przeszedł – Mario Rodriguez dał mu w kość. Mam uzgodnione spotkanie z Felipe pod koniec stycznia. Mam nadzieję, że do tego czasu uda mi się załatwić wszelkie formalności.
– Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że będziesz też musiał porozmawiać z Hugiem, prawda? – zwrócił mu uwagę Octavio, a Conrado zacisnął szczęki. Tego najbardziej się obawiał. Życia chłopaka i jego rodziny znajdowały się w niebezpieczeństwie od dawna, ale kiedy Saverin ogłosi swoją kandydaturę, Fernando dowie się o nieposłuszeństwie bruneta i nie wiadomo, jak na to zareaguje.
– Wiem, nie musisz mi o tym przypominać. – Saverin milczał przez chwilę, zastanawiając się, jak długo uda im się przekonywać Fernanda o lojalności Huga. – Zdecydowałem też, kto zostanie szefem mojego sztabu wyborczego.
– Conrado, pochlebiasz mi, ale nie znam się zbyt dobrze na polityce... – zaczął Sambor, a Conrado uśmiechnął się, po raz pierwszy od dawna rozbawiony.
– Miałem na myśli Octavia, ale dla ciebie też znajdzie się jakaś robótka.
Sambor wybuchnął śmiechem, a Octavio pokręcił głową, po czym i on się roześmiał. Ta błogość nie mogła jednak trwać długo. Mieli robotę to zrobienia. Brudna robotę. Conrado czekał siedemnaście lat na tę chwilę i nie zamierzał czekać ani minuty dłużej.

***

Jaime wparował jak burza do kawiarni, omal nie przewracając klienta, który właśnie opuszczał budynek.
– Spokojnie, bo komuś zrobisz krzywdę! – krzyknęła Leonor, która siedziała przy jednym ze stolików nad dokumentami, które dostarczył jej tego dnia Sergio. Nie udało jej się przemówić mu do rozumu, przebłagać, by zostawił tę sprawę w spokoju i wyjechał. Sotomayor chciał odzyskać prawo do opieki nad synem, a ona miała związane ręce.
– Mamo... Mówią na mieście... – Dwunastolatek był tak zasapany, że ledwo mógł sklecić zdanie.
– Spokojnie, synku, uspokój się, odetchnij głęboko.
– Mówią... Znaleźli... Znaleźli Ethana... Pan Dominic zawiózł go do szpitala w Monterrey... Kiepsko z nim...
Leonor zbladła i wstała z miejsca, nie wiedząc, co o tym myśleć.
– Jesteś pewien? – zapytała po chwili, a on pokiwał głową, nadal z trudem łapiąc oddech.
– Coś się stało? – To Camilo wyszedł z kuchni i spojrzał na córkę z troską.
– Ethan. Jest w szpitalu. – Leonor chwyciła torebkę i klucze, które leżały na stoliku, po czym ruszyła do wyjścia. – Zajmiesz się nim? – wskazał na chłopca, a Camilo pokiwał głową.
– Oczywiście, o nic się nie martw. Uważaj na siebie i daj znać, co z nim.
Norrie pocałowała Jaime w czoło i wyszła szybkim krokiem z kawiarni. Miała nadzieję, że nie stało się najgorsze.

***

Zaparkował przed kamienicą, w tym samym miejscu co rano, by udaremnić ciekawskim gapiom plotkowanie. Ariana zeszła z motoru, nogi lekko jej się trzęsły od zapierania się, by nie spaść z tej "diabelskiej maszyny".
– Mogę cię zapytać, o czym tak długo rozmawiałyście z Ingrid, kiedy wyszedłem na zewnątrz?
– Ach... – Ariana machnęła ręką na znak, że to nic takiego. – Organizujemy wieczór panieński dla Victorii. Chciałam uzgodnić z nią szczegóły.
Hugo parsknął śmiechem. Jakoś trudno mu było uwierzyć, że pomimo tego wszystkiego, co działo się w miasteczku, mimo całego zła, które kręciło się wokół nich, ktoś wstępował w związek małżeński. Wydawało się to bardzo oderwane od rzeczywistości, w której przyszło im żyć, ale jednocześnie dawało nadzieję na lepsze jutro.
– Coś nie tak? – zapytał, widząc, że Ariana odczytuje smsa z zatroskaną miną.
– Chodzi o Guillerma – wyjaśniła, marszcząc czoło. – Podobno nikt go nie widział od kilku dni... Wiesz co z nim?
– Ja? Nie... Ledwo go znam. Ale może ta farbowana blondyna, co z tobą mieszka będzie coś wiedziała. Mają wspólnego znajomego.
– Masz na myśli Evę?
– A mieszka z tobą jakaś inna blondynka?
– Mówisz z taką obojętnością, ale na pewno ci się podoba. – Ariana podparła się pod boki i spojrzała z góry na Huga, który uśmiechnął się zawadiacko.
– Nie jest w moim typie – stwierdził po chwili, po czym odpalił silnik i wycofał motor. – Wolę szatynki.
Po tych słowach odjechał, pozostawiając Arianę z głupawym uśmiechem na twarzy, za który szybko skarciła się w duchu.

***

Postukiwanie laski odbijało się złowrogim echem po kościele, gdy zmierzał do konfesjonału. Ojcowi Juanowi włosy zjeżyły się na karku, bo już wiedział, kto zamierza się spowiadać, choć jeszcze go nie widział.
– Wybacz mi Ojcze, bo zgrzeszyłem.
– Pan wybacza tym, którzy żałują za swe grzechy. Mów, synu, Bóg cię wysłucha. – Juan nadstawił ucha, ciekaw, co też takiego ma mu do powiedzenia ten człowiek. Z drugiej strony jednak, nie wiedział, czy chce tego słuchać.
– Zawiniłem, ojcze. Zaufałem niewłaściwemu człowiekowi.
– Nie rozumiem, synu. Co masz na myśli...?
– Powierzyłem swe życie komuś, kto mnie zdradził. I ten ktoś musi za tę zdradę zapłacić. I to słono.
Juan przeżegnał się szybko i zerknął przez kratkę w konfesjonale na siwego mężczyznę, który wcale nie przyszedł tutaj, by pojednać się z Bogiem, a jedynie, by z niego zadrwić.
– Jak możesz? Naszym zadaniem jako chrześcijan jest wybaczać, a nie nienawidzić. Tylko Bóg może karać. A Ty powinieneś się przed nim uniżyć i błagać o przebaczenie za twe myśli o zemście.
– Nie będę nadstawiał drugiego policzka, ojcze. Moją jedyną winą jest to, że moich wrogów puściłem wolno i obdarzyłem zaufaniem niewłaściwą osobę.
– Więc po co tu jesteś? Po co przyszedłeś kalać to święte miejsce, jeśli nie po to, by okazać skruchę?
– Czasami dobrze jest z kimś porozmawiać, ojcze. Z kimś, kto, mam tę pewność, nie wyda mnie i moich sekretów. Mam rację, ojcze? Ojciec jest osobą godną zaufania. Jedyną w tym mieście.
Juan ponownie się przeżegnał. Tajemnica spowiedzi bywała przekleństwem. Dopiero po chwili dotarło do niego, że osoba siedząca po drugiej stronie w konfesjonale wstała i udała się do wyjścia. Jeszcze przez chwilę słyszał postukiwanie laski, po czym zrobiło się zupełnie cicho. Nie rozumiał, dlaczego Fernando Barosso przekazał mu tę wiadomość, bez zdradzania czegokolwiek więcej. Nie mógł też pojąć, jak udało mu się przekroczyć próg kościoła i nie spalić się żywcem za wszystko, czego dokonał.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3498
Przeczytał: 4 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:24:21 18-06-16    Temat postu:

T2 CAPITULO 39
Magik/Ingrid/ Julian/ dr. Pedro Gunteriez

Każdy człowiek ma tajemnice. Małe duże skrywane przed światem zewnętrznym nawet najbliższymi w jednym miejscu zawsze wychodzą na światło dzienne. Gabinet psychologa- terapeuty jest jak studnia, do której można wykrzyczeć swoje najdrobniejsze grzechy, przywary charakteru i przyprawić lekarza o zawrót głowy gdyż czasami w głowie mu się nie mieści, co dusza drugiego człowieka może skrywać. Pacjenci doktora [link widoczny dla zalogowanych]wiedzą, że tutaj ich małe, brudne sekreciki są bezpieczne wraz z chwilą podpisanie klauzuli poufności. Doktor czasami chciałby powiedzieć „Otrząśnij się człowieku” a nawet „Porąbany jesteś”, lecz nie może. Straciłby pacjentów i jedyne źródło utrzymania, które było całkiem niezłe. A ludzie zawsze będą potrzebować kogoś kto poklepie ich po ranieniu, potrzyma za rękę, wysłucha.
Pedro przejął gabinet i pacjentów po zmarłym ojcu który zaraził go zamiłowaniem do ludzkiej psychiki która była fascynującym miejscem. Ludzkie motywy, działania, sposób myślenia to wszystko razem tworzyło skomplikowaną jednostkę która często stawała na rozdrożu dróg, popełniała błędy a nawet zabijała i to on miał wskazać im dobrą drogę. Tylko żeby to było takie łatwe. Ludzie są bowiem skomplikowani i przekonanie ich do czegokolwiek kiedy uważają się za znawcą wszechświata jest rzeczą trudno i często niewykonalną bo jak przekonać alkoholika żeby przestał pić kiedy on nie dostrzega w swoim codziennym pijaństwie niczego złego?
Ludzie są jednak różni jedni dostrzegają popełniony błąd od razu inni nawet przy jego pomocy nie są wstanie dostrzec własnych pomyłek zaś Fernando Barosso, który miał dzisiaj u niego sesję przejawia cechy (niemal wszystkie) osobowości narcystycznej. Pan wszechświata, nieustraszony, zawsze mający swoje zdanie zamierzał startować w wyborach na burmistrza a jeżeli je wygra (był przekonany, że tak się stanie) to on zaczynał już teraz współczuć jego mieszkańcom. Narcyz na fotelu burmistrza nie wróżył nic dobrego.
Pedro podniósł się powoli z fotela podchodząc do okna, które wychodziły wprost na więzienny spacerniak. Posadę psychologa więziennego przyjął ze średnim entuzjazmem i gdyby nie zbieranie materiałów na doktorat z nauk behawioralnych nigdy z własnej nieprzymuszonej woli nie przekroczyłby murów jednego z najostrzejszych zakładów karnych w Meksyku. Doktorat i zamiłowanie do ludzkiej psychiki wygrało ze zdroworozsądkowym myśleniem. Szatyn palcami przeczesał miękko padające na czoło pasa przez kraty spoglądając na spacerujących po niewielkim placu mężczyzn.
Pedro, mimo iż był psychologiem od kilku dobrych lat nie wierzył w resocjalizacje. Kiedyś, jako młody lekarz uważał, że człowieka można zmienić, przewartościować go, zmienić jego sposób myślenia, postrzegania świata czy sposób zarabiania na życie lecz rzeczywistość bardzo szybo zweryfikowała jego idealizm, sprowadziła go boleśnie na ziemię.
Przestępcy nie można zmienić. Młodego człowieka, który dopiero, co wszedł na drogę przestępstwa tak, ale nie recydywistę. Dźwięk łańcucha leniwe uderzającego o podłogę wyrwał go z zadumy. Szybkim krokiem podszedł do drzwi otwierając je strażnikom więziennym, którym lekko skinął na powitanie głową. Skupił się na swoim pacjencie/osadzonym.
Długie czarne włosy sięgały mu już do ramion. Gęsta czarna broda pokrywała policzki a kiedy podniósł na niego wzrok ich oczy się spotkały. Puste czarne oczy, które nie jedna starsza pani nazwałaby oczami szatana.
Alejandro Barosso uśmiechnął się kącikiem ust jednocześnie masując nadgarstki. Zajął jeden z wyświechtanych i zniszczonych foteli. Pedro grzecznie podziękował strażnikom, którzy wedle umowy mieli przyjść po więźnia za godzinę. Psycholog nigdy nie pozwalał, aby w gabinecie znajdowały się ktoś po za nim i pacjentem.
— Dzień dobry Alejandro — przywitał się świadom, iż nie doczeka odpowiedzi. Rozmowa z mężczyzną była raczej monologiem lekarza niżeli konwersacją, Barosso uznał, że najlepszym sposobem na przebrniecie tej godziny będzie milczenie. To było ich czwarte spotkanie i może z innym więźniem dałby sobie spokój, lecz Alejandro Barosso interesował go szczególnie. — Mam nadzieję, że dobrze spałeś.
Cisza. Nie spodziewał się niczego po za ciszą. Alex, bowiem nie należał do zbyt rozmownych. Niektórzy więźniowie gadali i gadali nie mając nic konkretnego do powiedzenia brunet obrał zupełnie inną taktykę kompletnego milczenia.
— Dlaczego to robisz? — Alex odezwał się po dziesięciu minutach milczenia podnosząc do góry głowę. Wpatrywał się w lekarza ciemnymi oczami. — Płacą ci pewnie marnie.
— Masz racje — odparł — kokosów nie zarabiam.
— Więc dlaczego?
— Fascynuje mnie ludzka psychika —odpowiedział szczerze — to, co ludzie myślą, szują dlaczego postępują tak a nie inaczej.
— I o tym chcesz ze mną rozmawiać? O tym, co myślę czuje?
— Możemy rozmawiać, o czym tylko zechcesz — Pedro po kilku latach pracy ze skazańcami nauczył się, że czasami trzeba oddać im kontrolę nad sytuacją. — Sądzę, że nie masz zbyt wielu kompanów do rozmowy.
— Skąd możesz to wiedzieć? — warknął nerwowo dłonią przeczesując tłuste włosy.
— Gdyby było inaczej to nie siedziałbyś tutaj ze mną tylko w swojej małej wygodnej celi — odparł uśmiechając się ironicznie. — Alejandro nie musisz tutaj przychodzić — powiedział — jesteś tu z własnej woli, co jasno wskazuje, że chcesz tutaj być a może nawet chcesz ze mną porozmawiać. — Alex prychnął głośno splatając ręce na piersiach. — Wybór należy do ciebie. — Brunet nerwowo skubnął rękaw swojego pomarańczowego kombinezonu, zbyt wiele o rozmowy. Myśli kłębiło mu się w głowie, aby wybrać jeden temat.
Pedro postanowił zmienić taktykę. Z szuflady wyciągnął dwa przedmioty; po pierwsze teczkę i paczkę fajek. Alejandro spojrzał łapczywie na papierosy leżące na wierzchu.
— Zawrzyjmy umowę — zaczął — Paczka papierosów za odpowiedź na kilka pytań.
— Tylko tyle? — zapytał, aby się upewnić. Nie patrzył na lekarza, lecz paczkę papierosów. Szatyn skinął głową. — Dobra — Pedro przesunął paczkę w kierunku więźnia i przez kilak minut obserwował jak podpala, zaciąga się i z błogim uśmiechem wypuszcza kłęby dymu. Czasami niewiele trzeba było, aby uszczęśliwić człowieka. — Co chcesz wiedzieć?
— Opowiedz mi o swojej rodzinie?
Alejandro zmrużył oczy przyglądając mu się podejrzliwie.
— Mój ojciec Fernando
— wiem jak nazywa się twój ojciec opowiedz mi o nim. — zachęcał go Pedro. — Jakim jest człowiekiem?
— Zadufanym, w sobie — odpowiedział Alex za nim zdążył ugryźć się w język — uważa się za pępek świata.
— Niedaleko więc pada jabłko od jabłoni — stwierdził lekarz wpatrując się w ciemne oczy Alejandro który gwałtownie poderwał się z krzesła z oburzeniem wymalowanym na twarzy.
— Nie jestem traki jak on! — wykrzyknął. Ślina wyciekła mu z ust na brodę.
— Nie? — zapytał go podchwytliwie — a moim zdaniem za wszelką cenę starasz się przynajmniej przypominać ojca. W sposobie ubierania się, zachowania a Antoniettę Boyer zabiłeś aby w jakiś sposób mu zaimponować, pozbyć się problemu.
— Nie zabiłem jej! — warknął — To był ten zdrajca Sambor!
— Sambor Medina? — odpytał się. Alex entuzjastycznie skinął głową. — To ciekawe, bo człowiek, o którym mówisz rozpłynął się w powietrzu.
— To on pociągnął za spust — upierał się przy swoim Alejandro — wyrzucił ją a jak głupi ją podniosłem. to tłumaczy moje odciski palców.
— Byłeś, więc tamtej nocy na tej leśnej drodze? — rozmowa z mężczyzną robiła się coraz ciekawsza
— Mieliśmy ją porwać — zaczął — a on ją zabił — dokończył. Sięgnął po papierosa zaciągając się dymem. Pedro ponownie zaczął mu się przypatrywać z uwagą. Był podobny do swojego ojca bardziej niż zdawał sobie sprawę. Mimo okoliczności starał się zgrywać twardziela.
— Twoja mama zmarła, kiedy byłeś dzieckiem — powiedział ostrożnie napotykając czarne oczy mężczyzny, którego spojrzenie mówiło mu „No i?” — To musiał być dla ciebie i twojej rodziny cios — brunet wzruszył ramionami. — Byliście ze sobą blisko?
— Nie pamiętam.
Drzwi otworzyły się tym samym informując ich o końcu sesji. Pedro podniósł się z miejsca to samo zrobił Alejandro niechętnie podniósł się z fotela wyciągając w kierunku strażników ręce. Zakuli mu ręce i nogi.
Pedro zgarnął papierosy z biurka podchodząc do Alexsa
— Do zobaczenia za tydzień — uścisnął mu dłoń jednocześnie wsuwając paczkę w rękaw kombinezonu.
— Do zobaczenia doktorze.
Po wyjściu więźnia Pedro usiadł wygodnie z za biurkiem otwierając teczkę z nazwiskiem Barosso. Zapisał drukowanymi literami MAMA i odłożył długopis. Alejandro był skomplikowanym człowiekiem. Wielu oczywiście uważało go za szumowinę, lecz Pedro widział w nim doskonały obiekt do swoich badań.
Młody wywodzący się z rodziny, której pan domu uważał się za Ojca chrzestnego Meksyku z doskonałym zapleczem kończy, jako oskarżony o morderstwo, defraudacje i wykorzystanie seksualne kilkudziesięciu kobiet to mówiło Pedro już wiele. Alex był inteligentnym zwyrodnialcem, który gdyby nie głupi błąd trzymania broni przez rękawiczek nigdy nie dałby się złapać. Drugą rzeczą, którą zapisał było imię i nazwisko mężczyzny, który był rzekomo tamtej nocy. Trzecią czynnością było sięgniecie po umieszczony na rogu biurka dyktafon. Niepozorny w kształcie jaszczurki. Wyłączył nagrywanie chowając urządzenie do brązowej torby, którą przerzucił sobie przez ramię. Chciał jak najszybciej wydostać się z tego przeklętego miejsca. Pierwszą rzeczą, którą zrobił po wyjściu było głębokie wciągnięcie powietrza do płuc.



Julian Vazquez nigdy nie sądził, że tutaj wróci w najśmielszych snach nie podejrzewał, że będzie mu dane przekroczyć próg domu swojego dzieciństwa gdzie spędził najpiękniejsze dwanaście lat swojego życia. Niegdyś to miejsce tętniło życie pomyślał zmierzając w stronę drzwi frontowych, teraz był opuszczony i samotny. Julian już kilka dni temu był tutaj, aby nadzorować ekipę pozbywającą się szkodników dziś podjął decyzję, że zamieszka tutaj Ingrid z dzieckiem. W niewielkim domu na przedmieściach Valle de, Sombras.
Wsunął klucz do zamka powoli go przekręcając. Na miękkich nogach wszedł do środka. Był tutaj już wcześniej, aby ocenić zmiany, jakie poczynił tutaj czas, wyrzucić zjedzone przez mole meble, wpuścić malarzy, hydraulików czy ekipę, która przywiązała meble do skręcenia i umieściła je w odpowiednich pokojach teraz to wszystko nagle straciło sens.
W dniu, w którym powiedziała mu, że jest w ciąży miał ją tutaj przywieźć. Pokazać dom, który nieświadomie wspólnie z nim urządziła. Kolor ścian w salonie przypominał mu jak sprzeczali się o wybór farby z katalogu albo łazienka na górze. Spełnił jej marzenie i łazienkę na górze urządził ją w odcieniach bieli i czerni. A później wszystko spieprzył i sam nie wiedział jak to naprawić.
Chciał się z nią spotkać i porozmawiać tylko jak miał wyjaśnić to, co działo się w jego głowie. Ta cała gonitwa. Chcę nie chcę sprawiła, że zaczął myśleć o własnej rodzinie, o swoim nieżyjącym już od bardzo dawna ojcu. O czasie spędzonym w tym domu. Usiadł na ciemnobrązowej kanapie wzdychając. Nie myślał o swoich rodzicach. Pełnej ambicji matce i ojcu nieszczęśliwym prawniku, który najlepiej czuł się w szopie sklejając kolejne meble, majsterkując. Później skończyło się wszystko.
Normalny dom, rodzina. Charlotte Vazquez kobieta z ambicjami została osobistym lekarzem Sebastiana Romo i wszyscy mogą się domyślać jak to się skończyło dla dwunastoletniego chłopca, który dopiero, co stracił ojca. Julian dopiero, kiedy dorósł i myślał o rodzinie dostrzegł kryjącą się pod ideałem okrutną prawdę.
Wychowała go dominująca matka, której aby się przypodobać zaprzyjaźnił się z Giovannim Romo najstarszym synem chlebodawcy. W wieku trzynastu lata strzelał lepiej od dorosłych wojskowych. Zabił po raz pierwszy dwa lata później. Nigdy nie dowiedział się czy Charlotte wiedziała czy też nie o zajęciu syna.
I teraz on miał zostać ojcem, to było przecież absurdalne! Uwielbiał dzieci, lecz posiadanie własnego dziecka było zupełnie czymś innym. Zapuszczenie korzeni, założenie rodziny w połączeniu z jego przeszłością gwarantowało oglądanie się przez ramię całe życie. Nie chciał, aby jego syn czy córka robili to, co on. Zabijali z zimną krwią. Mógł zadbać o to na dwa sposoby zmusić Ingrid do wyjechania z kraju razem z nienarodzonym dzieckiem lub zadbać o to, aby Kruszynka wyrosła na lepszego człowieka niż on kiedykolwiek będzie. Ryzyko zemsty jego wrogów było duże mimo to kusiło go żeby spróbować. Zadzwonić do Ingrid i powiedzieć…, że zmienił zdanie i jednak chcę tego dziecka?, żeby dała mu drugą szansę? W tym przypadku potrzeba było więcej niż słów, lecz czynów. Na razie zamierzał kontynuować ich telefoniczne rozmowy. Oboje muszą w końcu oswoić się z tym wszystkim a Mulan wyraźnie dała mu do zrozumienia, że chcę być teraz sama. Wyciągnął z kieszeni telefon wybierając numer Ingrid. Włączyła się poczta głosowa a zirytowany Julian nacisnął czerwoną słuchawkę i rzucił telefon na kanapę. Zły zaczął skręcać meble.

***
Javier Reverte był z siebie niezwykle zadowolony. Sesja narzeczeńska wypadła znakomicie i nawet Vicky przestała chować swoją śliczną buzię przez aparatem. Jego narzeczona obecnie udała się na fryzurę próbną i absolutnie zabroniła mu się pojawiać a on sądził, że tylko widok sukni ślubnej przynosi pecha. Mama uświadomiła mu, że widok nawet fryzury może mieć fatalne skutki, więc pozostawiony sam sobie Reverte wreszcie ustalił, iż Gordon Ramsey przyjedzie dwa tygodnie przed ślubem, aby osobiście wybrać składniki do dań. Javier, który zamierzał posłać po niego swój własny osobisty samolot nie mógł się doczekać tak jak nie mógł się doczekać swojego wieczoru kawalerskiego w Las Vegas. Jak żegnać wolność to z rozmachem. Magik mógł oczywiście zostawić tą sprawę Julianowi, lecz obawiał się, iż skończą w parku rozgrywając turniej szachowy.
— Cześć Javier — Reverte poderwał do góry głowę spoglądając na Harcerzyka. Uśmiechnął się lekko. — Mogę usiąść?
— Jasne klapnij sobie oficerze zaraz sobie pogadamy tylko wyślę jedną malutką wiadomość — Oczy utkwił w ekranie i po kilku dosłownie sekundach zamknął laptop i utkwił spojrzenie w policjancie.
— Szybki jest jesteś
— Dziękuje lata praktyki.
— Magik słuchaj ja chciałem cię przeprosić — wydusił z siebie Lukas. — Nie powinienem tak na ciebie naskakiwać.
— Przeprosiny przyjęte to, co kawusia na zgodę? — zapytał go — Piwa ci nie proponuje, bo pewnie na służbie jesteś, ale kawka dobra na wszystko. Zaczekaj sekundkę. — Wstał zmierzając w stronę lady. Złożył zamówienie i wrócił do stolika.
— Widzę, że przygotowania do wesela idą pełną parą — zauważył spoglądając na leżące broszurki
— Tak, tak właściwie to mam coś dla ciebie — wyciągnął z torby kopertę i położył ją przed policjantem. — Spokojnie to nie łapówka tylko zaproszenie.
— Dostałem już zaproszenie na twój ślub — przypomniał sobie elegancki karteluszek papieru leżący gdzieś między rachunkami.
— To zaproszenie na mój wieczór kawalerski w Las Vegas równiutko za tydzień i słowo honoru Żadnych tygrysów ja nie lubię torturować zwierząt.
— Organizujesz wieczór kawalerski we Las Vegas? — zapytał
— Tak tym w Nevadzie nie w Meksyku. — dodał uśmiechnięty Reverte. Lukas był pod ścianą. Nie mógł mu tak po prostu odmówić
— Acha dzięki — wydukał. Z opresji dyskusji o wieczorze kawalerskim wyrwał go Camillo podchodzący do stolika z zamówionymi napojami.
— A jak tam twoje sprawy? — zapytał go Magik. Lukas doskonale wiedział, co ma na myśli.
— Nie zmienię zdania.
— Wiem
— Właściwie to mógłbyś dla mnie kogoś sprawdzić. — zaczął — Nazywa się Emily McCord.
— Zaraz blondynka, brązowe oczy metr siedemdziesiąt bez obcasów i numer buta trzydzieści sześć.
— Tak, chociaż nie mam pojęcia, jaki numer buta nosi ty ją znasz.
— Oczywiście, że znam Emily — widząc pytające spojrzenie pospieszył z wyjaśnieniem. — Aresztowała mnie kiedyś — powiedział — byłem niewinny — dodał pospiesznie — Mój konkurent wykradł jeden z moich programów i użył go do bardzo złych rzeczy — wzdrygnął się na samo wspomnienie. — Emily jest niegroźna, chociaż jak nadepniesz jej na odcisk to bada ci bada Harcerzyku Ems tylko tak niepozornie wygląda w właściwie to, dlaczego pytasz?
— Wie, że pracuje w FBI — powiedział i od razu opowiedział Javierowi o wypadzie do El Paso oczywiście pomijając masowe mogiły.
— Nie wyda cię nie ma bata chyba, że twój kościsty tyłek będzie zagrożony. Diaz nie byłby zadowolony gdyby dowiedział się, że FBI ma pod nosem. Nikt nie byłby zadowolony a ona to rozumie.
— Rozumie, bo?
— Bo jest agentką specjalną Interpolu i wie że miejscowe władze nie lubią kiedy ktoś włazi na ich podwórko i grzebie w ich brudach, wytyka błędy i praktycznie mówi co mają robić. — Javier upił łyk kawy. — Powiem ci coś w zaufaniu, ale nikomu ani mru mru — zastrzegł Javier. — Jeżeli ktoś powinien udzielać ci rad to właśnie ona — powiedział. — Pracowała pod przykrywą i wież mi nie podawała kawy i ciasteczek chyba, że z arszenikiem. Jeżeli tam wejdziesz a wiem, że to zrobisz będziesz potrzebował kogoś kto cię stamtąd wyciągnie i nie będzie się bał odstrzelić kilka głów.
— Mówisz jakbyś wiedział jak to jest i co ona zrobiła — zauważył
— I wiem. Pomogłem stworzyć jej alter ego, więc proszę cię o jedno jak nie chcesz jej wtajemniczać rozumiem, ale uważaj na siebie. — powiedział poważnym tonem Magik. — Tutaj nie chodzi o to żeby się tam dostać musisz mieć kogoś, kto wyciągnie cię z powrotem, dla kogo będziesz chciał wrócić.
—Będę miał to na uwadze — odparł — Dzięki Magik a teraz zmienimy temat, co zaplanowałeś w Las Vegas?
***
— Nie widzę problemu Nadio — powiedziała do słuchawki podwójnym kółkiem obrysowując imię i nazwisko. — Tak pójdę na tę konferencję prasową wiesz, o czym będzie mowa?
— Prawdopodobnie ogłosi kandydaturę w wyborach na burmistrza. Spróbuj przeprowadzić z nim wywiad właściwie to chcę abyś zajęła się całą kampanią. Nasza gazeta nie poprze żadnego kandydata będziemy neutralni i bezstronni — powiedziała De la Cruz.
— Oczywiście rozumiem, spotkamy się już po konferencji i wywiadzie — słuchała przez chwilę Nadii — Nie martw się będę miała ten wywiad z Barosso na gorąco mam swoje sposoby, aby dostać to, czego chcę.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 18:27:41 18-06-16, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:02:37 24-06-16    Temat postu:

T2 CAPITULO 40
COSME/ETHAN/DESMOND/GABRIEL/DOMINIC/ORSON/OJCIEC JUAN


Dominic przeczesał ręką włosy, a potem westchnął głęboko. Siedzenie na arcyniewygodnym krześle być może nie należało do najprzyjemniejszych czynności, ale cóż mógł poradzić, jeżeli chciał czuwać przy łóżku brata, musiał się z tym pogodzić.

- Jednego tylko nie rozumiem – odezwał się, gdy Ethan skończył opowiadać pierwszą część swojej historii. – Jakim cudem udało wam się wydostać z tej chatki, skoro byliście tak poważnie ranni?

- Nie byliśmy sami...- wyszeptał Crespo, czując, że powoli opuszczają go wszystkie siły. Co prawda środki przeciwbólowe zalecone przez lekarza działały, ale jego stan zdecydowanie nie był najlepszy. – Któregoś dnia poszedłem poszukać pomocy, wody, jedzenia...chociaż tego ostatniego mniej, my...nie byliśmy głodni – zakończył z krzywym uśmiechem. – Byłem tak zmęczony i wyczerpany, że prawie zemdlałem gdzieś na środku pustyni. Obudziłem się...- przełknął ślinę i kontynuował -...z bólu. Ktoś mnie kopał. Okazało się, że to grupka ludzi należących do kartelu El Golfo. Wzięli mnie...- syn Orsona przerwał na dłuższą chwilę, zacisnął mocno powieki, by nie krzyczeć – rany wciąż dawały o sobie znać. -...za członka Sinaloa. Zanim wyjaśniłem...kazali mi...udowodnić, że nie jestem...powiedziałem im o Desmondzie...

- Co?! – wszedł mu w słowo Dominic. – Zdradziłeś największy sekret, który miałeś strzec? A co, gdyby kłamali, gdy tak naprawdę...Jezu Chryste, Ethan!

- On umierał...- Błysk winy i żalu odbił się w oczach blondyna, nie wiadomo jednak, czy była to forma przeprosin za to, co wydarzyło się na pustyni, czy smutek z powodu złości brata. – Żadnej różnicy...El Golfo zanieśli mnie do chatki. Znaleźli Sullivana. On miał...wypalone...znamię Sinaloa...kartel go naznaczył jako ich wroga...żywym ogniem...mnie nie było przy tym, to się zdarzyło wcześniej, kiedy go torturowali...El Golfo, oni...uwierzyli...mnie wysłali, zawieźli do jakiegoś miasteczka...tam ich lekarz...zaleczył rany.

- Rozumiem. – Benavídez wziął głęboki oddech i rozluźnił zaciśnięte przed momentem pięści. Nie będzie przecież rzucał się na ciężko poranionego brata. Przez chwilę opanowała go jednak ciężka wściekłość. – Gdzie jest teraz mój przyjaciel? Co się z nim stało?

Niebieskooki pokręcił tylko głową.

- Przykro mi, Dominic, naprawdę bardzo mi się przykro. Ja się starałem, wiesz? Ale nic już nie można było zrobić...

Przechodzący kilka minut później korytarzem jeden z lekarzy przystanął, rzucił okiem na stojącego przy ścianie człowieka, a kiedy mężczyzna dał znak, że wszystko jest w porządku, doktor ruszył dalej, mając dziwne uczucie, że czegoś zaniedbał, że powinien bardziej zainteresować się dziwnym przypadkiem.

Dziwny przypadek...Tak bowiem właśnie wyglądał szef grupy przestępczej o nazwie Scylla, morderca sławnego El Diablo i ktoś, kto zdecydował się – pośrednio, ale jednak – zadrzeć z najgroźniejszym kartelem w Meksyku – a wszystko to dla najlepszego przyjaciela. Dla Desmonda. Teraz Sullivan nie żył, a jedyne, co pozostało Benavídezowi, to opierać się czołem o zimny mur korytarza szpitala i walić w niego pięścią. Nawet nie próbował ukryć łez. Jego rozpacz była tak głęboka, że ledwo zarejestrował pytanie lekarza, wiedział, że udzielił jakiejś odpowiedzi, ale nie miał pojęcia, jakiej. Dominic po prostu pragnął być sam.

Tak długo byli przyjaciółmi, tak wiele razem przeżyli, tak dużo brat Ethana mu zawdzięczał. A teraz ukochany Gabriela Amadora leżał gdzieś na pustyni, martwy, z pokiereszowanym ciałem i poskręcanymi, połamanymi kończynami – tylko dlatego, że odważył się kochać. I ta jego prośba, przedśmiertne błaganie, by odnaleźć syna Gregorio, młodego Del Monte i upewnić się, czy jest bezpieczny. Ależ oczywiście, że był – przynajmniej oficjalnie. Jego ojciec nigdy przecież nie przyznałby się, że cokolwiek stało się jego potomkowi – a nawet, jeśli, to próbowałby to wyjaśnić nieszczęśliwym wypadkiem. Było więc pewne, że Gabriel jeszcze żyje – ale w jakim jest stanie psychicznym, tego nie wiedział nikt.

- Dowiem się...- poprzysiągł sobie Benavídez. – Na twoją pamięć, Desmondzie, dowiem się i zadbam o niego, a w razie potrzeby nawet ściągnę do Valle de Sombras. Wbrew jego ojcu, wbrew matce, postawię się najsławniejszemu baronowi narkotykowemu w Meksyku – dla ciebie, dla uczczenia naszej przyjaźni.

Mieszkaniec San Miguel de Cozumel miał chwilowo inne problemy. O ile nadal czuł przygniatającą pustkę w miejscu, gdzie dawniej znajdowało się jego serce, to dzisiaj miał również kłopoty ze znalezieniem języka – a raczej słów, które mógłby wypowiedzieć. Elegancko ubrany siedział przy stole i wodził wzrokiem po zebranych, starając się sprawić dobre wrażenie. W dłoniach trzymał sztućce, co nieco ratowało go przed zrobieniem z siebie kompletnego idioty i dawało szansę na udawanie, jak bardzo jest zainteresowany tym, co ma na talerzu.

- Tak, oczywiście – odpowiedział na zadane mu pytanie, zupełnie nie wiedząc, jak ono brzmiało.

- Słucham? – brwi Georginy Angelique podjechały ostro w górę. – Naprawdę zgadzasz się na wyjazd do Hiszpanii? To cudownie, synku!

~ Fałszywa żmija, chce się mnie pozbyć z domu ~ pomyślał Gabriel może niezbyt kulturalnie, ale nie dbał o to. Zdawał sobie sprawę, że ktoś, kto określa się jako matka, a potem gardzi własnym synem, tylko dlatego, że ten jest homoseksualistą, nie jest godna innego traktowania. To był jego sposób na stłumienie bólu po tym, jak potraktowali go rodzice – próbować wywołać w sobie złość i wściekłość. Inna sprawa, że tak naprawdę po prostu cierpiał, a sposób kompletnie nie skutkował.

- Co? Nie, nie, musiałem się przesłyszeć! – zaprotestował, ledwo był w stanie otworzyć usta po przełknięciu sporego kawałka jakiegoś mięsa. Nie był nawet pewien, co właśnie jadł i szczerze mówiąc, miał to gdzieś. – Sądziłem, że pytasz mnie o zmianę koloru ścian w moim pokoju.

Ciche parsknięcie było dosyć dziwaczną reakcją Georginy na jego słowa. Gabriel był tak zaskoczony, że przez moment zamarł z widelcem w ręku. Matka nigdy się nie śmiała, nie do niego, nie odkąd...Dopiero po chwili zrozumiał, że chichot dobiegł go nie od strony żony Gregorio, a od siedzącej naprzeciwko niego młodej dziewczyny. Miała na imię...musiał poszukać w pamięci...Cecylia, Celia, czy jakoś tak i właśnie przyszła do nich – oczywiście na zaproszenie jego rodziców – na kolację.

Wiedział, czemu miałoby to posłużyć. Celia była młoda i zdecydowanie nim zainteresowana. On nią...powiedzmy, że nie za bardzo. Już pominąwszy fakt, że kompletnie nie odpowiadała mu ani urodą, ani poglądami na życie, czy czymkolwiek innym, to przecież nie był hetero. Gabriel był tylko ciekaw, czy biedna Cecylia/Celia – jakkolwiek miała na imię – wie o tym. Zapewne nie, albo uważa jak jego rodzice – że da się go jeszcze „naprawić”. Dokładnie tak samo wyraził się jego ojciec, zanim zadzwonił do matki dziewczyny i w imieniu Gabriela zaprosił Cecylię na posiłek, kłamiąc o zainteresowaniu syna młodą dziewczyną. Mianowicie stwierdził do własnej żony, że robi to po to, by „poprawić w nim to, co się zepsuło”.

Gregorio Manolo Del Monte miał zupełnie inny nastrój, niż jego syn. Tuż po tym, jak wymusił na Gabrielu spotkanie z „przyszłą żoną”, jak się wyraził, nagle i w pośpiechu opuścił wyspę i udał się gdzieś w sobie tylko – oraz jego żonie, oczywiście – znanym kierunku. Ta dwójka nigdy nie miała przed sobą żadnych tajemnic, Georgina doskonale wiedziała, gdzie też wybrał się jej małżonek.

Przeciwnik homoseksualizmu stał właśnie nad białym, zimnym stołem i z radości aż zacierał ręce.

- Cudownie, cudownie – powtórzył kilka razy, zdając sobie sprawę, że towarzysz nie powtórzy nikomu tego, co działo się w malutkim pokoiku. – Doskonale. Czyli możesz mi na sto procent zaświadczyć, że ten tutaj jest martwy?

Ubrany na biało mężczyzna uśmiechnął się lekko.

- Oczywiście, że jestem – odpowiedział ze stanowczą w głowie i podszedł bliżej do leżącego na stole ciała. – Zobacz na przykład tutaj – wskazał jedną z ran. – Tutaj przeszyła go kula. Jedna z wielu. Wspominałem ci już oczywiście o licznych złamaniach, możnaby nawet powiedzieć, że wszystkie jego kończyny są po prostu w strzępach. Tutaj zaś...- obrócił ciało na plecy. Pracował oczywiście w rękawiczkach. -...mamy znak twoich przyjaciół. A może powinienem powiedzieć „naszych”? – mrugnął porozumiewawczo do seniora rodu Del Monte i kontynuował. - Naznaczony, jak bydło, którym był. W sumie nie wiem, po co to zrobili, skoro po nagonce, jaką na niego zorganizowałeś, wszyscy członkowie...stowarzyszenia wiedzieli, kogo mają szukać, ale działasz zgodnie ze swoimi metodami i nic mi do tego. O, a tutaj dźgano go nożem i...

- Dobrze, dobrze, już mi wystarczy! – roześmiał się Gregorio. – Czy wypisałeś już może akt zgonu? Chciałbym na własne oczy zobaczyć nie tylko ciało, ale i dokument potwierdzający, że Desmond Sullivan jest martwy jak rozjechana żaba.

- Oczywiście. Zapraszam do mojego gabinetu. – Doktor skłonił się lekko i razem z Del Monte opuścili ponure pomieszczenie.

W międzyczasie ojciec Juan drżał zarówno wewnętrznie, jak i zewnętrznie. Co prawda jako Boży sługa nie powinien czuć lęku, ale przecież był również człowiekiem, a ludzie mają prawo się bać. Odstawił z hukiem szklankę na stół – tak bardzo dygotały mu ręce - bojąc się, że ta zaraz wyleci mu z rąk i nie tylko narobi hałasu, ale i rozbije się w drobny mak. Spotkanie z Fernando Barosso strasznie wytrąciło go z równowagi, może nawet bardziej, niż spowiedzi Mitchella Zuluagi – a to już naprawdę było wielkie osiągnięcie. Nie miał pojęcia, komu groził ojciec Alejandro i Nicholasa – bo, że groził, to akurat nie ulegało wątpliwości – a na dodatek czuł się całkowicie bezradny. Nie tylko obowiązywała go tajemnica spowiedzi – jak słusznie zauważył przestępca – ksiądz nie posiadał również danych zagrożonej osoby.

Nagle przyszło mu coś do głowy. Spowiedź. Czy to aby na pewno była spowiedź? Przecież Barosso nie wypowiedział specjalnej formułki, nie przyszedł i nie wyrzekł tego, co konieczne jest przy wyznawaniu grzechów. El Diablo był na tyle sprytny, że nigdy tego nie zaniedbał. A jeżeli tak, to to, co powiedział mu Barosso było tylko zwyczajną rozmową. A skoro tak...

Jakiś czas potem raźnym, bardzo szybkim krokiem wszedł do miejsca, które przyszło mu do głowy tuż po ukończeniu rozmyślań na temat ważności lub nieważności spowiedzi Fernando Barosso i zasiadł na wskazanym mu krześle. Nakazano mu chwilę poczekać, toteż miał czas, by rozejrzeć się ciekawie. Nie bał się, bywał przecież już w zakładach karnych, gdzie przetrzymywano dużo groźniejszych przestępców, niż ten odwiedzany przez niego dzisiaj. W końcu przecież duchowny Juan był niegdyś spowiednikiem samego El Diablo.

Nie zamierzał jednakże dać się ponieść brawurze i zdecydował się grać spokojnego, może nawet lekko wystraszonego księdza. Czekał cierpliwie, aż skazany ukaże się w drzwiach naprzeciwko siedziska kapłana, ubrany w taki sam kombinezon, jaki nosi się również w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, czyli pomarańczową kurtkę.

Nie trwało to zbyt długo. Za kilka sekund wrota otworzyły się szeroko i do środka wszedł, prowadzony przez dwóch pracowników więzienia, nie kto inny, a sam Alejandro Barosso.

Orson Crespo do nieposłuszeństwa przyzwyczajony nie był. Dlatego musiał się powstrzymywać, żeby nie cisnąć stojącym naprzeciwko niego człowiekiem o ścianę.

- Za kilka minut masz być spakowany i gotowy do drogi – powiedział stanowczo.

- Nigdzie nie jadę – odburknął mu Cosme. – Wyskakujesz jak Filip z konopi, nikt nie wie, gdzie przebywałeś, a teraz, na wiadomość o twoim synu, nagle się pojawiasz i żądasz, żebym pojechał z tobą do Monterrey.

- I pojedziesz – odparł Crespo.

- Nie. Możesz być sobie nawet diabełkiem z pudełeczka, dobrze wiesz, co ja sądzę o twoim synu i trochę dziwię się, że tak go bronisz. – Na wszelki wypadek Zuluaga cofnął się nieco, czując w głębi duszy respekt przed tym wysokim, starszym mężczyzną. – Miał znajomości, powiązania z twoim szefem i tak na dobrą sprawę oszukał również i ciebie. Chyba, że...- Nagle coś mu przyszło do głowy. – Chyba, że wy obaj zrobiliście mnie w przysłowiowego konia i macie zupełnie inne zadanie do wykonania, niż ostrzeżenie mnie przed ojcem, który, dzięki Bogu, już dawno gryzie ziemię.

- Powiedzieliśmy ci prawdę, Cosme! – Orson zacisnął długie palce w pięści. – Ryzykowaliśmy dla ciebie życiem, a ty nawet nie odwiedzisz umierającego chłopaka w szpitalu?! Czy ty wiesz, jak wiele postawił na szalę mój syn, wcześniej w ogóle nie mając styczności z El Diablo, wyruszając do Valle de Sombras razem ze mną bo chciał chronić mnie, a po części i ciebie?

- Cóż, przykro mi bardzo, ale nie wzruszyła mnie twoja historia – zadrwił Zuluaga. – Jeżeli mam rację, to tak naprawdę on niczym nie ryzykował. W sumie, to dość szybko oddalono od ciebie pewne zarzuty, a podobno byłeś prawą ręką mojego tatusia? – kpił dalej właściciel El Miedo. – Poza tym blondasek wcale nie umiera, jest tylko bardzo ciężko ranny.

Nie przyznał się, że na samą myśl, że Ethan może faktycznie powoli żegnać się z życiem, coś zaległo mu na piersi.

- Lydia była motorem tego wszystkiego. Mój nieszczęsny chłopak nie miał o niczym pojęcia – wyrzekł jakoś głucho Crespo, przypominając sobie twarz syna w momencie, gdy ten dowiedział się prawdy o swojej zmarłej ukochanej.

- Lydia. A ty, to w ogóle niewinna owieczka byłeś. Lepiej opuść mój zamek, bo wiesz, może ja stary jestem, ale mam tutaj gdzieś strzelbę, do tego twój syn odkrył kilka rodzajów broni pochodzącej ze średniowiecza i zanim tak nagle wyjechał, położył je gdzieś tutaj do oczyszczenia, czy coś w tym rodzaju, więc sam rozumiesz...

- Wyjdę. – Orson odzyskał stanowczość w głowie. – Razem z tobą, a potem obaj odwiedzimy...

Cosme mrugnął szybko, jakby nie do końca rozumiejąc, dlaczego jego argumenty nie trafiają do ojca Ethana, po czym obrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju. Starszy Crespo zamilkł w połowie słowa, lekko zdziwiony tym, że Zuluaga tak łatwo – mimo wszystko – dał się namówić.

A potem do niego dotarło, co się tak naprawdę dzieje. Z pewnością pomógł mu w tym widok ojca Nadii, taszczącego w rękach wcale niemałą halabardę.

- Czy teraz...- pan na zamku zdecydowanie podkreślił słowo „teraz” - ...raczysz się stąd wreszcie wynieść? Sam? – dodał na wszelki wypadek.

Żaden z nich nie miał pojęcia, że w piwnicy starego zamczyska coś się poruszyło. Ethana tutaj nie było, nie mógł porozmawiać z Cosme na temat tego, co widział w podziemiach tamtego dnia, gdy wybrali się poszukać tajemniczego korytarzyka, a sam właściciel budowli miał, jak widać, ważniejsze sprawy na głowie. Cicho, spokojnie i powoli zjadło przygotowany przed momentem posiłek, a potem znów położyło się na podłodze w oczekiwaniu na swój czas.

Miało na imię Maximiliano.

Po bardzo czułym - ze strony Cecylii, która pocałowała go w policzek i wyraźnie próbowała trafić w usta - pożegnaniu młody dziedzic rodu Del Monte udał się do swojego pokoju, wymawiając się bólem głowy. Matka spojrzała na niego pobłażliwie, widząc to, co chciała widzieć, czyli zauroczenie dziewczyną - była pewna, że synowi do tego stopnia spodobał się gość, że po prostu chciał pobyć sam i porozwodzić się nad urodą Celii. Czy jak jej tam było, bowiem Gabriel nadal tego nie wiedział. Być może powinien obdarzyć dziewczynę większą uwagą i przynajmniej zapamiętać jej imię, ale w stanie kompletnej rozpaczy, w jakim się znajdował oraz biorąc pod uwagę wiedzę na temat prawdziwego powodu zaproszenia Celii/Cecylii, naprawdę trudno mu się dziwić.

Rzucił się na łóżko, w wyobraźni widząc siebie i Desmonda, przytulonych, siedzących na trawie w jedynym miejscu ich spotkań - których był tak żałośnie i boleśnie niewiele! Zdążyli jednak zakochać się w sobie tak totalnie i tak bezmiernie, że Gabriel czuł się, jakby nie tylko dosłownie wyrwano mu serce, ale podzielono również ciało, na pół, z tym, że druga część znajdowała się...właśnie, gdzie? Gdziekolwiek by to nie było, Gabriel bez Sullivana był po prostu niekompletny.

Komórka zawibrowała raz i drugi, ale nie zwrócił na to uwagi. Zapewne ojciec próbuje się dodzwonić i zapytać o to, jak poszła kolacja i czy już pocałował się z Cecylią, czy jeszcze nie.

~ Najwyżej zadzwoni do żony, co za różnica ~ pomyślał Gabriel, nawet w myślach powoli przestając nazywać Georginę swoją matką.

Natrętny dźwięk powtórzył się jednakże raz i drugi, aż w końcu rozzłoszczony Del Monte chwycił aparat w ręce i już miał nacisnąć przycisk odbierania połączenia, ale coś mu się nie zgadzało.

Numer nieznany.

- Ki licho? - zdziwił się na głos, po czym nacisnął guzik. - Słucham?

Odpowiedziała mu cisza. Tak głęboka i tak pusta, że aż wręcz przerażająca.

- Słucham? - spytał jeszcze raz, pewien, że ktoś robi sobie z niego żarty, albo to po prostu pomyłka.

Oddech. Cichy, słabnący, jakby ktoś ledwo mógł złapać powietrze w płuca. Jedno, albo dwa słowa, których Gabriel nie był w stanie zrozumieć. Mógłby się jednakże założyć, że jedno z nich brzmiało jak "Żegnaj'.

- Desmond? - szepnął Gabriel, ale odpowiedział mu tylko sygnał przerwanego połączenia.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3498
Przeczytał: 4 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:04:58 31-07-16    Temat postu:

T2. C. 41 Julian/Ingrid/ Javier/ Emily/Emma
Zerknęła na Juliana, który wyglądał niczym dziecko któremu zabrano ulubioną zabawkę i kazano jej szukać bowiem Ingrid Lopez postawiła mu jeden warunek (właściwie to szantaż emocjonalny ale cel przecież uświęca środki). terapia dla par albo ona pakuje wszystkie swoje rzeczy i dziecko i tyle ją będzie widział. Na początku zaproponował jej że pomoże jej się pakować jednak tego samego dnia wieczorem wysłał jej esemesa (wiedział że nie odbierze od niego telefonu) i wyraził chęć pójścia na terapie. Dziesięć wspólnych i pięć indywidualnych Juliana ( on oczywiście dowie się o tym w odpowiednim czasie)
Zerknęła na niego ukrywając uśmiech za zasłoną włosów, rękę położyła na swoim nadal płaskim brzuchu. Czego nie robi się dla dziecka, pomyślała. Ingrid na chwilę obecną była pewna jednej rzeczy; chciała aby jej dziecko miało ojca. Sama dorastała w rodzinie dalekiej od idealnej, marząc o tacie który by ją kochał bez względu na wszystko a zamiast kochającego tatusia dostała Petera Pana który do bycia tatą nigdy nie dorósł.
Julian był inny. Julian się bał być ojcem (do czego oczywiście się nie przyzna. Nigdy) Julian nienawidził siebie, uważał się za niegodnego rozprowadzania swojego DNA lecz panna Lopez zamierzała pokazać mu jak bardzo się myli i jak bardzo zasługuje na miłość. Potrzebowała jednak czasu i oby miesiące które zostały do rozwiązania wystarczyły.
Poruszył się niespokojnie w mało wygodnym fotelu zerkając na Ingrid która wyglądała jakby zjadła ciasto i jeszcze nie jedno miała w zanadrzu. Była zachwycona perspektywą zaciągnięcia go na kozetkę do psychologa i znał ją zbyt długo aby łudzić się iż to koniec niespodzianek. Nie zdziwiłby się jak przed tym doktorkiem oznajmiła mu że to bliźniaki. Była zdolna do takich rzeczy.
Terapia dla par!
Gdyby nie była w ciąży pewnie powiedziałby co naprawdę myśli. (w nieco ostrzejszych słowach). Musiał jednak pogodzić się z szalonym pomysłem Ingrid jeżeli chciał uczestniczyć w życiu dziecka albo przynajmniej widywać je raz na jakiś czas. Gdyby się nie zgodził na ten idiotyzm na kozetce u psychiatry to pewnie wyjechałby. Była do tego zdolna bez szalejących ciążowych hormonów wraz z nimi była zdolna do wszystkiego i zachowywała się jak niezrównoważona psychicznie jednostka. Westchnął pod nosem.
–– Czyżbyś się denerwował doktorku? –– zapytała zerkając rozbawiona na wiercącego się Juliana.
–– Nie mam powodu żeby się denerwować –– odpowiedział oburzony sugestią Ingrid iż denerwuje się zwykłą wizytą u psychologa. Lekarz od czubków pogada sobie i przestanie on będzie tylko jeszcze dziewięć razy znosić tę torturę. –– Długo jeszcze mamy czekać?
–– To ty chciałeś przyjechać wcześniej –– przypominała mu uśmiechając się kącikiem ust. Zerknęła na zegarek. –– Jeszcze pięć minut –– poinformowała go –– Musze do łazienki –– powiedziała wstając.
–– Teraz?
– Tak teraz –– warknęła patrząc na niego wilkiem –– To w połowie twoja wina że mam teraz dwa pęcherze –– warknęła ruszając w stronę toalet. Vazquez westchnął, jeżeli Ingrid będzie zachowywała się tak przez całe dziewięć miesięcy to ta kozeta u psychologa może mu się przydać. Przez jej huśtawki nastrojów pewnie wyląduje na oddziale psychiatrycznym a doktor pewnie ma znajomości.
–– Panna Lopez i pan Vazquez –– drzwi się otworzyły a Julian pomyślał że nie tak wyobrażał sobie doktora psychologii. Wyglądał jakby ledwie studia skończył. I co Ingrid robi tyle w łazience?
–– Panna Lopez jest w toalecie –– wyjaśnił nieobecność dziewczyny Julian. Niechętnie podniósł się z fotela.
–– Dzień dobry doktorze Gunteriez –– Ingrid w przeciwieństwie do Juliana nie miała skwaszonej miny lecz szeroki uśmiech.
–– Dzień dobry. Zapraszam do środka.
Julian wszedł jako ostatni zamykając za sobą drzwi. Rozejrzał się po gabinecie z jeszcze większą niechęcią stwierdzając iż gabinet jest nawet przytulny. Usiadł na kanapie obok Ingrid.
–– A więc ty musisz być Julian –– odezwał się Pedro przyglądając się parze. –– Ingrid na indywidualnej sesji wspominała co nieco o panu.
–– Masz indywidualne sesje? –– Julian spojrzał na Lopez ze zmarszczonymi brwiami.
–– Zaskoczony? –– zapytał go Pedro.
–– Właściwie to po namyśle nie –– odpowiedział –– przy jej problemach z emocjami.
–– Nie mam problemów z emocjami! –– warknęła Ingrid.
–– No tak Ingrid określa to mianem meksykańskiego temperamentu. –– dodał uśmiechając się złośliwie do dziewczyny. Szatynka popatrzyła na niego autentycznie oburzona jego zachowaniem.
–– Jest zły go zmusiłam do przyjścia tutaj –– zaczęła Ingrid.
–– Nie kochanie to przecież kompromis –– odparł ze słodkim uśmiechem Julian –– ja wolę nazwę szantaż.
–– Przyszedłeś z własnej woli.
–– Przyszedłem bo zagroziłaś mi że wyjedzcież Bóg raczy wiedzieć gdzie z moim dzieckiem! Naprawdę sądzisz że pozwolę ci tak po prostu wyjechać? –– zapytał ją.
–– Więc jednak ci zależy?
–– Tak zależy mi na tobie –– odpowiedział instynktownie ujmując jej dłoń w swoją –– i na dziecku.
–– Bardzo ładne przedstawienie –– wyrwała jego dłoń ze swojej. –– Kilka pięknych słówek wcale nie naprawi tego co wcześniej zrobiłeś.
–– Wiem ale ty musisz mi na to pozwolić. Ingrid przylazłem tutaj dla ciebie nie siebie i chociaż nie uważam abyśmy potrzebowali kozetki u psychologa aby naprawić nasze relacje –– brunet westchnął. –– Sami możemy rozwiązać nasze problemy.
–– Guzik prawda –– mruknęła. –– Moglibyśmy sami rozwiązać nasze problemy gdybyś ze mną rozmawiał.
–– Przecież rozmawiamy
Ingrid przewróciła oczami w geście frustracji. Nie chodziło jej o to że nie rozmawiali w ogóle ale w jaki sposób ze sobą rozmawiali. Nie poruszali tematu jego uczuć, jakby nie istniał.
–– Nigdy nie powiedziałeś że mnie kochasz –– powiedziała wpatrując się w jego oczy. –– Powiedział mi że mu zależy na mnie. –– zwróciła się do lekarza –– ale nigdy „kocham cię”
–– A co to zmieni?
–– Może nic a może wszystko –– powiedział Pedro. –– Może tego się obawiasz. Zmian które przyjdą kiedy powiesz te dwa słowa które są przez wiele kobiet jak i mężczyzn uważane jako deklaracja uczuć drugiej osoby i Ingrid nic na siłę Julian widać nie jest gotowy i potrzebuje czasu aby oswoić się z własnymi uczuciami i emocjami.
–– Miło żę mówicie o mnie jakbym był powietrzem –– wtrącił się zirytowany. Poruszył się niespokojnie w fotelu co nie uszło uwadze zarówno Ingrid jak i doktora. –– Do następnej sesji chcę abyście przypomnieli sobie dlaczego zwróciliście uwagę na siebie nawzajem.
Julian z ulgą podniósł się z fotela. Na pożegnanie uścisnął dłoń doktorowi i wyszedl. Odetchnął głęboko dopiero na zewnątrz. Ingrid popatrzyła na niego z lekkim uśmiechem błąkającym się na ustach.
–– Nie było aż tak źle –– powiedziała wpatrując się w jego profil. –– Przeżyłeś tak jak przeżyjesz sesję indywidualną którą masz pojutrze.
–– Ingrid –– w głosie Juliana dało się usłyszeć ostrzegawcze nuty. Odwrócił się w stronę szatynki. –– To żart?
–– Nie. To tylko pięć spotkań Julian chcę żeby to dziecko miało ojca który akceptuje siebie takiego jakim jest. Z wadami i zaletami.
–– Ale mam warunek –– powiedział –– po pierwsze przestaniesz decydować za mnie co jest dla mnie dobre a po drugie wrócisz do Valle de Sombras Ty i nasze dziecko.
–– Dobrze skoro nalegasz.

**
Camilla i Thomas MaCordowie nie zamierzali pozwalać albo raczej pozostawiać młodszej córki bez opieki i na pastę osób trzecich. Chcieli aby wróciła do rodzinnego Londynu i spróbowała zacząć życie od nowa. W ich planie była jedna luka- Emma ktróra nie zamierzała opuszczać Meksyku i tego małego miasteczka w którym więziono ją przez ostatnie lata. Rodzice trzydziestolatki nie składali jednak broni i postanowili porozmawiać z jedyną osobą która może przemówić do rozsądku Emmy.
Emily z którą stosunki delikatnie można nazwać napiętymi gdyż nigdy nie mogli znaleźć wspólnego języka a zniknięcie Emmy jedynie jeszcze bardziej ukruszyło delikatne fundamenty ich relacji. I mimo iż wykonanie telefonu nie należało do rzeczy łatwych zadzwonili i umówili się na spotkanie w pobliskiej kawiarni.
Emily także miała swoje obawy. Telefon od długo niewidzianych rodziców którzy jasno wyrazili swoje zdanie na temat jej uczestnictwa w życiu Emmy były jasne; trzymaj się od niej z daleka a z odsłuchanej na poczcie wiadomości jasno wynikało że będą rozmawiać o Emmie więc trochę zaniepokojona tą nagłą zmianą zdania (rodzice rzadko zmieniali opinie na dany temat) pojawiła się punktualnie w lokalu.
–– Emily –– rodzice podnieśli się równocześnie ze swoich miejsc na widok młodszej córki. Chłodne usta matki musnęły powietrze obok jej policzka, a dłoń ojca delikatnie uścisnęła jej palce. Emily uśmiechnęła się blado starając się wyglądać na ucieszoną ich wypadem na kawę. U kelnerki która podeszła do ich stolika zamówiła filiżankę czarnej kawy.
–– Świetnie wyglądasz –– zaczął ojciec mimowolnie zerkając na wybrzuszenie na biodrze. Nigdy nie popierał decyzji córki o byciu ani policjantką ani agentką Interpolu czy innej agencji rządowej. Emily uśmiechnęła się lekko.
–– Dziękuje to o czym chcieliście porozmawiać? –– zapytała nawet nie siląc się na uprzejmości.
–– Powiem wprost chcemy abyś przekonała Emmę do powrotu do Londynu –– powiedziała Camilla ściskając dłoń męża. –– Ona musi wrócić do domu. –– powiedziała z naciskiem. –– I to jak najszybciej.
–– Decyzja należy nie do was czy do mnie lecz do niej –– zaczęła ostrożnie. Wcale nie dziwiła się siostrze że nie chcę wracać. –– Nie możecie jej zmusić do powrotu.
–– Jej dom jest w Londynie.
–– Był –– poprawiła matkę. –– Jej dom był w Londynie –– powiedziała świadoma narażając się na jej gniew. –– Pozwólcie jej samej zadecydować gdzie chcę mieszkać.
–– Nie pomożesz nam.
–– Mogę z nią porozmawiać –– odpowiedziała –– ale nie mogę jej do niczego zmuszać, aby stanąć na nogi Emma musi sama podejmować decyzje. Nie możecie jej tego odebrać.
–– Jesteśmy jej rodzicami –– zaczęła płaczliwym tonem kompletnie nie przejmując się dziewczyną obsługującą ich stolik która postawiła kawę obok dłoni Emily. –– mamy prawo wybrać to co jest najlepsze dla naszej córki.
–– Nie rozumiesz prawda? –– zapytała matkę nawet nie siląc się na uprzejmość i ingnorując wielką łzę płynącą po policzku i rozmazującą makijaż. –– Decydowano za nią przez ostatnie dziesięć lat jej życia. Co ma nosić, jak się zachować co robić –– powiedziała –– Pierwszym etapem który musi przejść to odzyskanie kontroli nad własnym życiem –– upiła łyk kawy –– znalezienie pracy, odzyskanie sensu życia a ty chcesz zrobić dokładnie to co robili oni –– odstawiła filiżankę na stolik ze stoickim spokojem psychicznie szykując się na wybuch jej złości. –– chcesz mieć nad nią całkowitą kontrolę a to nie jest dla niej dobre.
–– I niby ty wiesz co jest dla niej dobre?!
–– Camille proszę cię –– Tohoms nerwowo rozejrzał się po kawiarni. Kilka osób siedzących przy stolikach z ciekawością zerkało na nich. –– Nie rób scen.
–– Niech robi –– powiedziała Emily zaczepnie –– w końcu w tym jest najlepsza. Ma lata zawodowej praktyki.
–– Jak śmiesz! –– Camille poderwała się z miejsca –– Ty ta która zniszczyła naszą rodzinę! Mam ci przypomnieć czyj to był pomysł?! –– zapytała ją pochylając się nad Emily –– to ty wymyśliłaś tą idiotyczną pracę w Hiszpanii, to twoja wina że ją porwali i zmusili do tych wszystkich okropnych rzeczy! To tylko twoja wina! –– chwyciła swoją torebkę i wyszła demonstracyjnie trzaskając drzwiami.
–– Ja –– wydusił ojciec.
–– Idź ja zapłacę rachunek Emily westchnęła cicho czując jak usta ojca dotykają jej policzka.
–– Naprawdę cieszę się że cię widzę –– powiedział i wyszedł żeby uspokoić spacerującą nerwowo po ulicy małżonkę.
Nic się nie zmieniła , pomyślała ze smutkiem upijając kolejny łyk gorącej kawy. Camille McCord była specyficzną kobietą. Zapominaną przez publiczność aktorką bogatego biznesmena, który dzielnie znosił jej kaprysy i humorki. Jeżeli czegoś nie mogła dostać dyplomacją wtedy uderzała w płacz i wtedy łkała tak długo i rozpaczliwie że w końcu otrzymywała dokładnie to czego sobie życzyła. przynajmniej od męża gdyż Emily wydawała się być uodporniona na tego typu sceny.
Agentka westchnęła po raz kolejny. Dostosowała się do ich pierwszej prośby i nie szukała kontaktu ze starszą siostrą lecz nie mogła siedzieć spokojnie i patrzeć jak po raz kolejny próbują założyć jej kaganiec. Nie było to dobre kiedy miała dwadzieścia lat i nie będzie dziesięć lat później. Potarła kciukami kąciki oczu.
–– Podać coś jeszcze? –– zapytała uprzejmym głosem szatynka.
–– Rachunek poproszę.
––Ari słońce wstrzymaj się z tym rachunkiem i dopisz to na moje konto –– Emily za swoimi plecami usłyszała znajomy głos. Odwróciła do tyłu głowę. –– Emily –– Javier Reverte dla przyjaciół “Magik” uśmiechał się do niej półgębkiem. Podniosła się z krzesła przytulając się do mężczyzny.
–– Ciebie też dobrze widzieć Ems –– powiedział wargami dotykając jej policzka.
–– Co ty tutaj robisz? –– zapytała go kiedy już usiedli.
–– Planuje wesele –– oznajmił jej. –– Żenię się za trzy tygodnie.
–– Moje gratulacje twoja narzeczona to prawdziwa szczęściara.
–– To ja jestem szczęściarzem że ją mam –– odpowiedział z szelmowskim uśmiechem. –– Rozmawiałaś z siostrą?
–– Javier Reverte zawsze wtyka szpiczasty nos w nie swoje sprawy –– odpowiedziała.
–– Mój nos nie jest szpiczasty –– nieświadomie przesunął po nim palcami. –– Ja dbam o moich przyjaciół a ty jesteś moją przyjaciółką o którą się martwię tak jak martwię się po pewnego gliniarza który chcę zrobić coś głupiego mogłabyś mu pomóc.
–– Magik –– Emily westchnęła –– jeżeli masz na myśli Lukasa Hernandeza to ja nie zamierzam mieszać się w jego sprawy . I tobie też dobrze radzę abyś trzymał swój nos jak najdalej spraw FBI. –– skończyła swoją radę sięgnięciem po kawę. –– Twojej narzeczonej raczej nie spodoba.
–– Moja Victoria to zrozumie że kierują mną szlachetne pobudki.
––Tak na prawno będzie z ciebie dumna –– odpowiedziała uśmiechając się lekko. –– Chcą zabrać Emmę do Londynu. –– wypaliła
–– Ona nie chcę jechać a ty masz ją przekonać żeby jechała ale nie chcesz jej przekonywać bo wiesz że jak zniknął z radaru będziesz mogła odbudować relacje którą straciłaś. –– powiedział na jednym wdechu. Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu widząc autentyczne zdumienie malujące się na jej twarzy. –– Dla mnie jesteś jak otwarta księga i jeżeli chcesz mojej rady a nawet jeśli jej nie chcesz to i tak ją powiem; zrób to co dyktuje ci serce i sumienie. Zrób wreszcie coś dla siebie. –– Telefon Reverte który położył na stoliku rozdzwonił się. –– Daj mi sekundkę –– odebrał przez chwilę słuchając swojego rozmówcy. –– Kolacja z twoim dziadkiem? –– Reverte zmarszczył brwi mimowolnie krzywiąc się –– Tak oczywiście że nie mam nic przeciwko. Pamiętaj ja gotuje..–– zamilkł ponownie. –– U niego? Dobrze o dwudziestej. Ja ciebie też kocham–– rozłączył się –– Wybacz.
–– Nic nie szkodzi, właściwie to muszę się zbierać.
–– Na spotkanie z Emmą? –– zapytał
–– Tak –– wstała –– Dziękuje za kawę i mam nadzieje do zobaczenia.
–– Oczywiście że do zobaczenia.
Emily po opuszczeniu kawiarni skierowała się do miejscowego hotelu w którym zatrzymała się Emma. Nie mogła odkładać tej rozmowy i tego spotkanie w nieskończoność dlatego też przekroczyła próg budynku mimo obaw. Ku jej zaskoczeniu Emma siedziała w hotelowym lobby uśmiechając się półgębkiem w jej kierunku.
– Niech zgadnę przybywasz aby przekonać mnie do wyjazdu z Londynu – powiedziała kiedy blondynka zajęła miejsce na przeciwko niej. – Tracisz czas.
– Wiem –– odpowiedziała – dlatego nie zamierzam cię przekonywać do wyjazdu tylko zaproponować abyś ze mną zamieszkała – powiedziała spokojnie. –– ze mną i moim mężem. Zostaniesz z nami tak długo dopóki nie staniesz na nogi. Wybór należy do ciebie. –– podniosła się z fotela.
– Twój mąż uzna to za dobry pomysł?
– Zrozumie.
–A zrozumie to że zabiłam jego ojca?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5853
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 16:03:49 21-08-16    Temat postu:

T2 CAPITULO 42

HUGO/ARIANA/LUCAS


Hugo nie miał w zwyczaju się denerwować, zwykle udawało mu się zachowywać spokój – w jego pracy było to konieczne. Jednak ostatnimi czasy coraz częściej tracił nad sobą panowanie w sytuacjach kryzysowych, a to nie wróżyło niczego dobrego. Siedział jak na szpilkach w oczekiwaniu na spotkanie ze starym znajomym, którego tak właściwie nie miał ochoty oglądać, ale ze względu na Fernanda, a także Lucasa, był zmuszony tolerować.
Przypomniał sobie bowiem o obietnicy złożonej oficerowi Hernandezowi – miał mu pomóc dostać się do szeregów Los Caballeros Templarios. Aby to uczynić, musiał spotkać się z nowym szefem kartelu, Joaquinem Villanuevą, z którym Barosso niedawno rozpoczął współpracę. Wnętrzności skręcały mu się na myśl, że musi poprosić tego drania o przysługę, ale nie było innego wyjścia.
Joaquin wszedł do knajpy, w której mieli się spotkać, z szerokim uśmiechem na twarzy, zamaszystym gestem zdejmując okulary przeciwsłoneczne niczym gwiazda filmowa. Delgado prychnął pod nosem i zacisnął zęby.
– Kopę lat, Hugo – przywitał się Villanueva, siadając naprzeciwko dawnego znajomego i przyglądając mu się uważnie. – Cieszę się, że cię widzę.
Hugo nie mógł odpowiedzieć na to powitanie równie szczerze, więc pozostawił je bez odpowiedzi. Zamiast tego, wyciągnął z kieszeni wewnątrz skórzanej kurtki kopertę, położył ją na stole i przesunął w stronę Joaquina, który zerknął lekceważąco na kawałek papieru, po czym ponownie przyjrzał się motocykliście.
– Widzę, że od razu przechodzisz do interesów. A myślałem, że zjemy najpierw obiad...
– Daruj sobie, nie przyszedłem tutaj na wspominanie starych czasów. To spotkanie czysto biznesowe.
– Rozumiem. – Joaquin pokiwał głową na znak, że rozumie, ale widać było, że jest nieco rozczarowany. – W takim razie, jaką przysługę miałeś na myśli, kiedy zadzwoniłeś do mnie tego ranka? I dlaczego mam wrażenie, że Fernando nic o tym nie wie?
– Barosso nie musi o wszystkim wiedzieć. Szczególnie kiedy używam pracy, by załatwić sprawy osobiste.
Villanueva wyglądał na zaintrygowanego – chwycił kopertę, którą otrzymał od Huga i otworzył ją, ciekaw jej zawartości.
– Lucas Hernandez – przeczytał na głos nazwisko widniejące na dokumentach – oficer miejscowej policji... Po co mi to dajesz? Mam zatuszować jakieś jego grzeszki? Myślę, że sam zajmie się tym lepiej niż ja.
– Chcę, żebyś pozwolił mu dołączyć do kartelu.
Po słowach Delgado nastąpiła chwila cisza, którą przerwał chichot Joaquina.
– Na pewno się nie przesłyszałem? – zapytał, chcąc się upewnić, a Hugo pokiwał głową na znak, że nie ma mowy o pomyłce. Zachowywał stoicki spokój, by nie wzbudzić podejrzeń Joaquina. – Ten twój znajomy, Hernandez... Po co chce dołączyć do kartelu?
– Jest w trudnej sytuacji finansowej i potrzebuje na gwałt gotówki, a obaj dobrze wiemy, że ostatnio Templariuszom powodzi się coraz lepiej. Ta nowa mieszanka, którą wciąż udoskonalacie... bije rekordy popularności. Niestety, nikt, kto jej spróbował, nie jest w stanie nam powiedzieć, skąd bierze się jej fenomen, jeśli wiesz, co mam na myśli.
– Doskonale wiem, o co ci chodzi. – Joaquin przestał się na chwilę uśmiechać i jeszcze raz przyjrzał się zdjęciu policjanta. – Nie będę ukrywał, że przydałaby mi się wtyka w miejscowej policji, ale... – Zawahał się przez chwilę i spojrzał na Huga spod półprzymkniętych powiek. – Skąd mogę mieć pewność, że gość mnie nie zdradzi? Wiem, że w Dolinie roi się od skorumpowanych glin, ale... Potrzebuję jakiegoś zapewnienia.
Hugo zastanowił się przez chwilę. Wiedział, że Joaquin nie należał do ludzi, których łatwo oszukać, dlatego od razu zdecydował się nie owijać w bawełnę i nie zatajać prawdy o Hernandezie. Razem z Lucasem ustalili wcześniej, że to bezpieczniejsze niż nadanie mu nowej tożsamości – Villanueva mógł łatwo dowiedzieć się prawdy. Tylko stosując metodę "skorumpowanego gliny" mogli osiągnąć zamierzony cel.
– Ja jestem twoim zapewnieniem – odpowiedział po chwili brunet, zastanawiając się, czy jego dawny znajomy czasem czegoś nie podejrzewa. – Ręczę za niego. Lucas to twardy sukinsyn i nie boi się ubrudzić sobie rąk. Poza tym, będziesz miał dzięki temu same przywileje – chłopak ma podwójne obywatelstwo, więc bez trudu może pomóc w przerzucie dragów do Stanów. Twój wybór, do niczego cię nie zmuszam. Po prostu proszę o przysługę w imię naszej dawnej przyjaźni.
Ostatnie słowa wypowiedział dziwnie zjadliwym tonem i Villanueva uśmiechnął się kącikiem ust. Delgado myślał, że odpowie mu, że musi się zastanowić, jednak ku zdziwieniu bruneta, Joaquin wstał od stołu i schował kopertę do wewnętrznej kieszeni marynarki.
– W porządku. Powiedz swojemu kumplowi, żeby wpadł do mnie w wolnej chwili. Wyślę ci szczegóły. Mam nadzieję, że chociaż w pewnym stopniu spłacę w ten sposób mój dług wobec ciebie.
Uśmiechnął się po raz ostatni i założywszy okulary przeciwsłoneczne, opuścił knajpę, pozostawiając Huga samego z lekko zdziwioną miną.

***

Ariana wzięła dzień wolny w pracy, próbując wreszcie skupić się na zbieraniu materiału do swojej książki. Od kiedy dowiedziała się od Huga o istnieniu sąsiedniego miasteczka, nie mogła się doczekać, by pojechać do Pueblo de Luz i wybadać, o co tak naprawdę chodzi Fernandowi Barosso. Miała niebywałe szczęście – okazało się bowiem, że tego samego dnia, kiedy ona postanowiła wybrać się na wycieczkę, miejscowy bogacz, również wyruszył do sąsiedniego miasteczka.
Czuła się jak bohaterka filmu szpiegowskiego, siedząc w swoim czerwonym volkswagenie i śledząc ruchy Barossa z ukrycia.
– Z tą lornetką to już przegięcie – odezwała się z miejsca kierowcy Eva, którą ta sytuacja trochę zaczynała nudzić. Wybłagała na Arianie, by pozwoliła jej z nią jechać, bo nie chciała zostać sama w mieszkaniu. Wolała też mieć pannę Santiago na oku – w końcu zadzieranie z Fernandem Barosso dla nikogo nie kończy się dobrze i Medina doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Teraz jednak, kiedy sterczały pod jakąś drogą restauracją, wyczekując na wyjście Fernanda, a Ariana zaciskała w rękach lornetkę, Eva poczuła, że sprawy zaszły za daleko. – Dlaczego tak bardzo interesuje cię Barosso, co? Chcesz znaleźć na niego jakieś brudy?
– Już ci mówiłam, potrzebne to do mojej książki...
– ...którą wydadzą ci pośmiertnie, jeśli ktoś cię przyłapie.
– Coś mówiłaś? – Ariana była lekko nieprzytomna i nie dotarł do niej sens słów współlokatorki. – Muszę się dowiedzieć, co ten dziad knuje, bo Hugo nic mi nie chce powiedzieć...
– Ach, więc chodzi o tego przystojniaczka. – Eva uśmiechnęła się na wspomnienie bruneta, jednak po chwili mina jej zrzedła, kiedy sobie przypomniała, że na niego jej urok zdawał się nie działać. – Coś jest między wami?
– To przyjaciel – odpowiedziała Ari, machnąwszy ręką, co nie było do końca zgodne z prawdą, bo przecież nie łączyły ją z Hugiem żadne przyjacielskie więzy. Pomogli sobie parę razy, to wszystko. Nie chciała jednak się tłumaczyć, więc wolała poprzestać na tym niewinnym kłamstewku. – Fernando coś knuje i już ja się dowiem, o co mu chodzi. O! Idzie!
Zniżyła się w fotelu pasażera, ukradkiem obserwując biznesmena, który właśnie opuścił restaurację w towarzystwie jakiegoś eleganckiego mężczyzny i dwóch ochroniarzy. Barosso wymienił uścisk dłoni ze swoim towarzyszem, po czym ochroniarze odeskortowali go do samochodu i odjechali.
– Coś mi tu śmierdzi... Barosso na pewno prowadzi jakieś ciemne interesy w Pueblo de Luz... – Ariana puściła wodze fantazji, ale Eva przywróciła ją do rzeczywistości.
– Żadne ciemne interesy. Ten facet, z którym się spotkał to PR-owiec. Fernando na pewno poprosił go, by został szefem jego kampanii wyborczej w nadchodzących wyborach na burmistrza.
– A ty skąd to możesz wiedzieć? – Panna Santiago była zdumiona wiedzą panny Mediny. W końcu nie miała pojęcia o związku Evy z Conradem i ich planie zemsty na Barosso.
– Przecież siedzę w branży rozrywkowej, prawda? – Eva wymyśliła na poczekaniu. – Poza tym, ten sam facet zajmował się kampanią wyborczą burmistrza Pueblo de Luz, który jest przyjacielem Barosso.
– Naprawdę sporo wiesz na ten temat. – Zauważyła Ariana z lekkim przekąsem.
– Czytam gazety. W tej dziurze nie ma nic innego do roboty.
Arianie wydało się to trochę podejrzane, ale nic nie powiedziała. Zamiast tego nakazała Evie wracać do Valle de Sombras. Miała zamiar poszukać jeszcze Guillerma, którego od kilku dni nikt nie widział w miasteczku. Zaczynała się martwić, że naprawdę mógł zrobić coś głupiego.

***

– Nie sądziłem, że Villanueva na to pójdzie – wyznał Magik, kiedy we trzech siedzieli przy piwie w mieszkaniu Lucasa, a Hugo właśnie zdawał im relację ze spotkania z dawnym przyjacielem. – Coś jest z nim chyba nie tak.
– Nie sądzę, by był podejrzliwy – zapewnił go Hugo, przypominając sobie wyraz twarzy Joaquina. Dobrze go znał i miał wrażenie, że przekonał go o prawdziwości swoich słów.
– Więc myślisz, że nie ma żadnych przeszkód, bym dołączył do Templariuszy? – Lucas nie miał zamiaru się teraz wycofywać. Jego śledztwo dopiero nabierało rozpędu.
– Najmniejszych. Joaquin jeszcze się z tobą spotka. Powiedział, że wyśle mi szczegóły.
– Harcerzyku... To, co mówi Bestia brzmi bardzo fajnie, ale to nadal jest niebezpieczne. Igrasz z ogniem i możesz się sparzyć. – Uwaga Javiera była słuszna i Hernandez dobrze o tym wiedział, ale musiał też pamiętać o obietnicy danej przełożonemu i dziadkowi. Musiał za wszelką cenę zaskarbić sobie zaufanie Templariuszy, poznać recepturę nowego narkotyku i udaremnić dalsze szmuglowanie go na tereny USA.
– Miło, że się o mnie martwisz, ale już to przerabialiśmy. Nie mogę się teraz wycofać. – Policjant poklepał przyjaciela po ramieniu.
– Wiem, wiem, tak tylko mówię. Wiesz, że możesz na mnie liczyć, prawda?
– Jasne. – Lucas uśmiechnął się do kumpla.
– Dosyć tych sentymentów. – Hugo odstawił butelkę po piwie i wstał z miejsca. – Czas na mnie.
– Już idziesz? Myślałem, że świętujemy! – Magik zmarszczył brwi i zrobił obrażoną minę.
– Świętować będziemy, jak wszyscy wyjdziemy z tego żywi.
– Racja. – Lucas zgodził się z brunetem, po czym wyciągnął w jego stronę słoń. – Dzięki za pomoc. Wiem, że dużo cię to kosztowało. Ten facet, Joaquin... Macie burzliwą przeszłość, prawda?
– Można to tak ująć. – Hugo z lekkim oporem uścisnął Hernandezowi dłoń. – I nie masz mi za co dziękować. Nie zrobiłem niczego szczególnego. Dam znać, jeśli Joaquin się odezwie. Na razie.
Po tych słowach zostawił Lucasa i Javiera samych, po czym skierował swe kroki do domu Fernanda.
– Nie mogłem się do ciebie dodzwonić. – Usłyszał wyrzut od swojego szefa w momencie, w którym stanął w progu jego gabinetu.
– Bateria mi padła. Stało się coś ważnego? – Hugo usadowił się wygodnie w miękkim fotelu naprzeciwko biurka pracodawcy, czując się straszliwie zmęczony po tym dniu.
– Nic szczególnego. Spotkałem się z Antoniem Castro. Zostanie szefem mojej kampanii wyborczej.
– To ten sam gość, który poprowadził do zwycięstwa burmistrza Pueblo de Luz, prawda? – Hugo nie wykazywał większego entuzjazmu, słysząc te wieści, ale Fernando był już chyba przyzwyczajony do jego sposobu bycia.
– Tak. Dzięki niemu Rafa osiągnął sukces. – Fernando uśmiechnął się do własnych myśli. – To mi przypomniało, że jutro jem obiad z burmistrzem Publo de Luz. Chciałbym, żebyś mi towarzyszył.
– Czy to polecenie służbowe?
– Raczej prośba.
– W takim razie, będę musiał spasować. Nie mam ochoty na obiadki z Rafaelem Ibarrą. To nie moje klimaty.
– Szkoda. Liczyłem, że będziesz pomocny. Będzie z nami jego syn, a mój chrześniak. Wiesz, że nie jestem dobry w kontaktach z młodzieżą, a zależy mi na zrobieniu dobrego wrażenia na Enrique. Chłopak interesuje się samochodami, jeździ na gokartach i inne takie. Macie ze sobą dużo wspólnego.
– Więc mam niańczyć tego bachora, kiedy ty będziesz włazić w tyłek jego ojcu, burmistrzowi? – Hugo prychnął, a Fernando uniósł brwi.
– Nie niańczyć. Po prostu trochę zabawić. Wynagrodzę ci to, obiecuję.
– W porządku, zgadzam się, chociaż muszę przyznać, że czas wolny wolałbym spędzić z własnymi siostrzeńcami zamiast z twoim chrześniakiem. Ale powiedz mi, Fernando, dlaczego właśnie teraz chcesz odnowić z nim kontakty?
– No cóż... Zbliżają się wybory. To chyba dostateczny powód. Mam wsparcie Rafy, ale to nie wystarczy. Jeśli pokażę ludziom, że mam dobry kontakt z młodzieżą, zyskam poparcie wśród młodszych wyborców.
– Genialne. – Hugo zdobył się na sarkazm, choć wcześniej obiecał sobie, że będzie trzymał język za zębami.
Nic nie mógł poradzić na to, że coraz bardziej brzydził sie Fernandem i jego metodami działania. Miał nadzieję, że Conrado ma dobry plan, bo dłużej nie mógł się powstrzymywać przed wygarnięciem szefowi, co o nim myśli.
– W takim razie ustalone. Możesz odejść, Hugo. Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia. – Fernando założył okulary i wpatrzył się w jakieś dokumenty, co było dobitnym sygnałem dla Huga, by opuścił gabinet, co też uczynił z ogromną przyjemnością.
Barosso natomiast, upewniwszy się, że jest sam w pomieszczeniu, podniósł słuchawkę telefonu i wybił jakiś numer. Już po chwili po drugiej stronie odezwał się znajomy głos jednego z jego ochroniarzy.
– Chciałem zapytać, jak miewa się nasz gość honorowy? – Przez chwilę wysłuchiwał odpowiedzi na pytanie, uśmiechając się lekko pod nosem, po czym westchnął i powiedział: – Dobrze się spisaliście. Jutro jeszcze raz odwiedzę pana Alanisa, by uciąć sobie z nim pogawędkę.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3498
Przeczytał: 4 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:45:16 08-09-16    Temat postu:

T2 CAPITULO 43
JAVIER/VICTORIA/EMILY/FABRICIO

To zaskakujące jak łatwo można kogoś zabić. Wystarczyła jej tylko chwila. Jeden uścisk pistolet wsunięty między ich ciała i strzał. Niedowierzanie, jakie zobaczyła w jego oczach utwierdziło ją w przekonaniu, iż to nie z jej rak spodziewał się umrzeć. Fausto Guerra miał wielu wrogów a ten pierwszy strzał padł z broni kobiety, którą uważał za przyjaciółkę. Powiernica jego sekretów osunęła się wraz z nim na ziemię. Opuszkami palców musnęła jego twarz i wstała. Wyprostowała się i właśnie wtedy padł drugi strzał, trzeci był formalnością. Przypieczętowaniem czynu.
Dlaczego to zrobiła? Dlaczego tamtej ciepłej jak na grudzień nocy wzięła broń do ręki i odebrała życie człowiekowi? Dlaczego posłuchała Mario Rodrigueza, dla którego brat stał się przeszkoda w kontaktach z córką? Zapewne nie, dlatego że obiecał jej oddać paszport. Nie wierzyła jego zapewnieniom, iż jeżeli zabije dla niego odzyska wolność. W jego słowa mogła uwierzyć dziewczyna, która dopiero, co przybyła do Meksyku, aby trudnić się najstarszym zawodem świata a nie dorosła kobieta, która najpiękniejsze lata swojego życia spędziła w niewoli.
Zrobiła to dla siostry, która podzieliła jej los i dla każdej innej dziewczyny, którą Gu-erra potraktował jak przedmiot i sprzedał. I teraz kilka tygodni po tamtych wydarzeniach broń leżała na łóżku będąc symbolem niewidzialnego muru między dwoma młodymi kobietami, które dzieliły razem krew. Były siostrami, lecz po dziesięciu latach rozłąki to jedna rzecz, która je łączy.
Emma stojąca przy oknie spoglądała na Emily z jawną ciekawością. Nie miała pojęcia, że udało jej się uciec. Gdzieś w głębi duszy chciała, aby jej młodsza siostrzyczka wróciła do domu, aby miała przyszłość. I teraz zamiast plotkować i śmiać się rozmawiały o morderstwie z premedytacją. Blondynka westchnęła cicho.
— Kto jeszcze o tym wie? — głos, Emily brzmiał chłodno. Oficjalnie.
— Nikt — odpowiedziała palcami przeczesując jasne włosy. — Ems wiem, że stawiam cię w niezręcznej sytuacji.
— Niezręcznej? — powtórzyła z trudem powstrzymując się od wybuchnięcia śmie-chem. Sytuacja, w której się znalazłam nie tylko była niezręczna, ale i absurdalna. Jej siostra zabiła jej ojca jej męża, który był jej sutenerem. Shonda Rammirez nie wymyśliłaby lepszego scenariusza. — To delikatne określenie — Emily zsunęła z ramion płaszcz przerzucając go przez oparcie fotela. Usiadła opierając łokcie na kolanach. — Jest coś po za Dodowem zbrod-ni, który łączy cię z tą sprawą? — zapytała. — Monitoring? Świadkowie, którzy widzieli jak wychodziliście we trójkę a wracaliście we dwoje?
— Nie.
— Na pewno?
— Tak po czyjej jesteś stronie?
— Twojej — warknęła wstając. — Ubranie, które miałaś na sobie?
— Wyrzuciłam je do kosza na używaną odzież — powiedziała spoglądając na siostrę, która spacerowała w tę i z powrotem po niewielkiej hotelowej przestrzeni. — Nie wiedziałam tylko, co zrobić ze spluwą wyrzucenie jej do kosza wydawało się być kiepskim rozwiązaniem.
— Broń nie numerów seryjnych, więc wystarczy ją dobrze wyczyścić i dać Dizowi sprawcę — widząc kompletne niezrozumienie w oczach siostry dodała. — Wrobić kogoś w twoją zbrodnię — wyjaśniła zmęczonym głosem sięgając po telefon. Znała tylko jedną osobę, którą mogła poprosić o tak dziwaczną przysługę. Wybrała numer przyjaciela. — Cześć Javier — powiedziała, kiedy odebrał — potrzebuje przysługi.

***
Fabricio od dwóch godzin uspokajał swoich inwestorów. W prowizorycznym biurze urządzonym przy jednym z wielu stolików w kawiarni wykonywał międzynarodowe połącze-nia uspokajając rozhisteryzowanych mężczyzn, iż nie zamyka swojej firmy i że nie muszą się o niego martwić. Żyje i zamierza dalej zajmować się finansami prywatnych korporacji. Blondyn palcami przeczesał włosy spoglądając na wykresy przychodów najważniejszych klientów i uśmiechnął się pod nosem.
Sprawa z Mario Rodriguezem nie zaszkodziła interesom jego firmy. Ani śmierć ojca mimo to Fabricio od jakiegoś czasu nie mógł skupić się na pracy. Myślami ciągle wędrował do tamtej nocy, kiedy nóż Mario zanurzał się w jego ciało. Ból przeszywający jego klatkę piersiową był we wspomnieniach tak samo silny i namacalny jak wtedy.
Była również jeszcze jedna kwestia, która niedawana mu spokoju tak samo mocno jak bessa na londyńskiej giełdzie. Rozmowa wujem o Fausto. O tym, kim by ł naprawdę, o tym, kto stoi za jego śmiercią i o kobiecie, która interesowała go bardziej niż wydanie morderczyni miejscowej policji.
Rosario di Carlo. Jego matka. Nie myślał o niej od czasów, kiedy był małym chłopcem marzącym o jej powrocie. Kiedyś, dawno temu rozpaczliwie pragnął, aby jego matka wróciła do jego życia. Chciał się do niej przytulić, chciał, aby opowiadała mu bajki o smokach i dzielnych rycerzach chciał żeby śpiewała mu kołysanki. Nie myślał o niej od latach dopóki wuj nie zasiał w nim ziarna wątpliwości. Maleńkiego ziarenka, które przez ostatnie tygodnie kiełkowało w nim, aby wreszcie wymusić na blondynie rozgrzebanie przeszłości w drobny mak.
Koperta, którą otrzymał od miejscowego detektywa była uboga w informacje. Z miej-scowego szpitala zostały pozyskane tylko strzępki informacji o dniu jego narodzin. Z księgi urodzeń wynikało, iż przyszedł na świat trzydziestego pierwszego grudnia osiemdziesiątego pierwszego roku. Poród odbył się w warunkach domowych a dane akuszerki miał przed sobą. Wystarczyło znaleźć kobietę i uzyskać od niej jakiekolwiek informacje o Rosario. Jej wieku, kiedy wydała go na świat a nawet długości trwania powodu. Chciał to wiedzieć. Dla nie tylko zaspokojenia własnej ciekawości, ale uciszenia wyrzutów sumienia.
Nigdy jej nie szukał. Nie próbował gdyż matka, która go porzuciła nie miała dla niego żadnej wartości jednak od dwóch tygodni śnił mu się jeden sen; on wołający swoją mamę.

Deszcz leniwie bębnił w szyby, kiedy ciężkie powieki blondyna uniosły się do góry. Było mu niedobrze a świat wirował przed oczami. Spojrzał wprost na plecy swojego ojca chrzestnego i wtedy wszystko do niego wróciło. Zaproszenie na drinka. Musiał mi czegoś do-sypać, pomyślał szarpiąc więzami, która przy każdym ruchu wbijały mu się coraz mocnej w nadgarstki.
— Szarpanie się jedynie spotęguje ból a nie chcę żebyś cierpiał — powiedział spokojnie ario obracając w dłoniach nożem. — Przynamniej do czasu aż przyjedzie publiczność. Mam na myśli oczywiście twoją śliczną Emily.
— Ty sukinsynu — warknął Fabricio — Tknij ją.
— Och bez wątpienia to zrobię — zaśmiał się bez cienia wesołości — Najpierw pozwolę jej patrzeć na twoją śmierć a później zabije i ją. Tylko, że nią zajmę się om wiele dłużej.
— Ty popaprańcu!
— Dziękuje za komplement, chociaż radzę oszczędzać siły. Będą ci potrzebne.
Fabricio zaklął szpetnie pod nosem ponownie szarpiąc związanymi rękoma. Zmrużył oczy rozglądając się dookoła. Ze swojej pozycji mógł wywnioskować, iż jest przywiązany do, koła którego używają magicy, aby rzucać nożami w swoje roznegliżowane asystentki.
— Skoro się już uspokoiłeś to pozwól, że ci coś powiem.
— Lepiej będzie dla nas obu, jeżeli się zamkniesz — odparł spokojnie patrząc mu w oczy.
— Chciałbyś, więc nigdy cię nie lubiłem.
— I vice versa — odwarknął Fabricio wpatrując się w ojca chrzestnego z nienawiścią.
— Nigdy nie rozumiałem Fausto, co w tobie widział. Mawiał, że „masz potencjał” do stania się wielkim a prawda jest taka, że byłeś słaby jak twoja mamusia dzi**a — uśmiechnął się widząc kompletne osłupienie malujące się w jego oczach. — Nigdy ci nie powiedzieli, co? Wcale się nie dziwię, że babcia nie chciała abyś dorastał z piętnem dziecka prostytutki. Więc mój brat wspaniałomyślnie, wpisał swoje nazwisko w twój akt urodzenia i tak się stałeś dzieckiem mojego brata.
— Łżesz!
— Nigdy nie byłem z tobą aż tak szczery wyznam, że to ja zleciłem jego morderstwo a broń do ręki wzięła o de mnie Emma McCord — urwał uśmiechając się tryumfalnie — siostra twojej żony. To się nazywa ironia losu.
Dzwonek do drzwi wejściowych sprawił, iż Rodriguez urwał w połowie zdania.
— I o to nasza publiczność.


Od jakiegoś czasu zastanawiał się jak powiedzieć o wszystkim Emily. O tym, że Fau-sto nie był jego biologicznym ojcem i że to jej siostra go zabiła. Dla blondynki będzie to cios. Emily robiła wszystko, aby odnaleźć Emmę i to za sprawą człowieka, którego ścigała całą swą karierę może stracić siostrę.
O ile policja wpadnie jej trop. Fabricio spotkał na swojej drodze wielu gliniarzy a Diaz mimo silnych powiązań rodzinnych z mafią kierował miejscowym posterunkiem twardą ręką. Guerra sięgnął do teczki po prostą czarno-białą kopertę.
Czerń i biel.
Zaśmiał się cicho. Nie miał pojęcia, kto doradził staremu Diazowi taką tematykę przy-jęcia zaręczynowego, ale młodemu milionerowi wydawała się być delikatnie mówiąc tandetna. Czerń i biel równie dobrze mógł nazwać to przyjęcie niespodziankę Dzień i noc.
Nie miał ochoty tam iść i zapewne żona podzieliłaby jego entuzjazm, lecz już zapo-wiedział, iż przyjdzie z małżonką, która Diaz bardzo chcę poznać gdyż „tyle dobrego o niej słyszał” ciekawe, od kogo, pomyślał. Fausto raczej nie miał zbyt wiele do powiedzenia na temat Emily, za którą delikatnie mówiąc nie przepadał.
Spakował laptop do torby. Jeżeli chciał być punktualnie musiał się zbierać i namierzyć żonę, od której od rana nie miał żadnych informacji. Poprosił o rachunek.







***
Reakcja Emily była dokładnie taka jak się spodziewał. Popatrzyła na niego na wpół błagalnie. Nie miała ochoty tam iść no chyba, że zakazem aresztowania. Po za tym Fabricio już w progu salonu zauważył jej dziwne zachowanie. Spacerowała po pomieszczeniu nerwowo obracając w palcach telefonem komórkowym. Blondynowi nie uszło uwadze, iż zazwyczaj jeżeli chce ją wyciągnąć na przyjęcie do znajomych stawia większy opór. Teraz mruknęła coś o prysznicu i sukience. Już wie, pomyślał idąc za nią na górę.
W pierwszej chwili pomyślał, że mogliby wziąć ten prysznic razem, lecz jeżeli Emily wie o zbrodni siostry to nie seks jej teraz w głowie. Skorzystał z drugiej łazienki zastanawiając się jak zacząć rozmowę. Po raz pierwszy nie wiedział, co powiedzieć.
Znał Emily i doskonale wiedział, że o ile starsza siostra może nie mieć wyrzutów su-mienia to jego żonę świadomość, iż to Emma zabiła Fausto będzie dewastująca. Będzie ją to zżerało od środka i dlatego zamierzał powiedzieć, iż jemu to nie przeszkadza. Owszem ro-dzinne kolacje będą niezręczne, ale jakoś we dwoje dadzą sobie radę.
Owinięty jedynie białym ręcznikiem forte wrócił do ich sypialni. Zatrzymał się w progu spoglądając na, Emily której złote włosy opadały na szczupłe nagie ramiona. Siedziała przed lustrem mając na sobie jedynie czarną koronkową bieliznę.
— Fabricio — głos żony wyrwał go z zadumy. W jej odbiciu w lustrze dostrzegł unie-sioną ku górze brew.
— Ja już się ubieram podszedł do niej kładąc dłonie na jej nagich ramionach, poczuł jak odruchowo spina mięśnie. — Podziwiałem tylko to, co moje — pocałował ją w czubek głowy i ruszył w stronę łazienki. — Jak ci minął dzień?
— W porządku — odpowiedziała sięgając po kolczyki. — A tobie?
— Cały dzień uspokajałem inwestorów, że to wszystko to mnie spotkało nie było niczym groźnym. Tylko nóż w żebrach — odpowiedział wciągając na szczupłe biodra parę gar-niturowych spodni. Po chwili pożałował tych słów. Emily bardziej od niego przeżyła jego nóż w żebrach. Zapinając guziki czarnej koszuli wszedł do środka. Oparł się ramieniem o framugę.
Sukienka Emily przyległa do jej ciała niczym druga skóra. W kolorze głębokiej czerni z dekoltem w łódkę. Podkreślała nie tylko szczupłe ramiona, ale także idealną sylwetkę jego żony. Fabricio podszedł do niej powoli obejmując ją w pasie.
— Piękna z nas para — stwierdził wargami dotykając nagiej skóry Emily. — co się dzieje?
— Nic odwróciła się w jego stronę całując go w usta. — Włóż koszulę do spodni. — powiedziała wymijając go. Fabricio posłusznie wykonał polecenie.
— Dobrze, ale ty powiedź, o co chodzi?
Emily stała odwrócona do niego plecami. Obie dłonie miała oparte na parapecie i patrzyła na jego odbicie we szkle.
—, Jeżeli chodzi o to, że Emma zabiła Fausto to ja będę milczał jak grób. — Tak jak się spodziewał odwróciła się od niego gwałtownie spoglądając na męża z szeroko otwartymi oczami. — Co prawda rodzinne obiady będą niezręczne, ale nikt pieczenią się nie otruje? — Podszedł do niej i po prostu ją przytulił. — Wszystko się ułoży — powiedział.

***
Emily nie była jedyną osobą, która nie miała ochoty na przyjęcie. Javier Reverte również miał nietęgą minę, kiedy parkował samochód na podjeździe. Westchnął głośno spoglądając na drzwi wejściowe. Victoria położyła dłoń na dłoni ukochanego
— Javier kotku to nie pluton egzekucyjny — powiedziała spokojnie. — To tylko kolacja.
— Z ojcem chrzestnym Meksyku — mruknął wykrzywiając usta w podkówkę. Mógł prosić i błagać, aby wrócili do domu. Do Hermesa i wyboru kolorów serwetek, lecz Vitoria miała racje to tylko kolacje a nie przysięga krwi czy inna rzecz, która kojarzyła mu się z mafią. Szarpnął za klamkę wychodząc na świeże powietrze. Obszedł samochód otwierając drzwi ukochanej. — Wchodzimy do jaskini lewa.
— Javier — wargami dotknęła jego policzka. — Spędzimy tutaj tylko jakieś dwie go-dzinki, więc korona z tej ślicznej główki ci nie spadnie — palcami przeczesała jego miękkie złote włosy.
— Wiem to nie moja wina, że jak widzę twojego dziadka to mam ochotę czmychnąć wprost na pole czerwonych maków. Ten facet mnie przeraża — powiedział rzucając parkin-gowemu kluczyki od samochodu. — Ma w sobie coś z diabła.
Blondynka westchnęła kładąc mu dłoń na ramieniu. Nie tylko Javier miał ciarki na plecach podczas spotkań z Felipe. Było w nim coś niepokojącego, coś, co sprawiało, że miała ochotę dołączyć do Javiera w tej ucieczce na pole pełne czerwonych maków. Kiedy Felipe we własnej osobie otworzył im drzwi Victoria uśmiechnęła się lekko w stronę dziadka pozwalając jego chłodnym ustom dotknąć swojego policzka. Javier z Diazem wymieli uścisk dłoni i dwa twarde spojrzenia.
— Zaprosiłem kilka osób — powiedział prowadząc ich do salonu. — Victoria nie po-zwoliła mi urządzić wam wesela, więc urządziłem wam przyjęcie zaręczynowe.
Weszli do środka. Dłoń Victorii mocnej zacisnęła się na ramieniu ukochanego, kiedy spoglądała wprost na portret Inez wiszący na ścianie. Zaraz jednak całą swą uwagę skupiła na gościach, którzy wykrzyknęli jedno wiele głośne „Niespodzianka”
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 23:04:36 09-10-16    Temat postu:

T2 CAPITULO 44. COSME/ETHAN/DOMINIC/ORSON/GABRIEL/DESMOND/OJCIEC JUAN

Gabriel Amador Del Monte nie płakał. Trzymał w lewej, trzęsącej się dłoni swój telefon komórkowy i wpatrywał się w zdjęcie, jakie mu nadesłano, bez łez. Wiedział, że jest prawdziwe, ojciec nigdy nie przysłałby mu czegoś, co byłoby kłamstwem. Fotografia prezentowała nagie ciało, pełne siniaków, blizn i śladów po przypalaniu papierosem. Do tego bardzo wyraźną, chociaż zniekształconą dotkliwym pobiciem twarz ofiary oraz znak kartelu Sinaloa na skórze. Dla młodego odbiorcy wiadomości oczywistym było, że człowiek na zdjęciu - nie, nie po prostu człowiek. Że jego ukochany, Desmond Sullivan, jest martwy.

Mimo to Gabriel wciąż nie płakał.

On wył.

***

Świdrujące oczy Alejandro Barosso przeszywały księdza na wylot. Syn Fernando zastanawiał się głęboko, czego chce od niego ten klecha i dlaczego w ogóle odważył się tutaj przyjść.

- Ostatnio wiele osób ma do mnie sprawę – odezwał się w końcu gardłowo, jakby słowa z trudnością przechodziły mu przez gardło. Dławiąca pogarda, jaką żywił do duchownego i do całego otaczającego go świata, dała o sobie znać w tonie jego głosu.

- Był tutaj ktoś jeszcze? – spytał automatycznie ksiądz, nie będąc do końca pewnym, czy chce to wiedzieć. Dłonie Juana drżały, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę, gdzie jest i kogo odwiedza.

- To nie twój problem – odparł nadal w tym samym stylu Barosso. – Czego, u diabła, chcesz?

- Informacji – wykrztusił czarno ubrany mężczyzna. – Twój ojciec, on...przyszedł do mnie. Wyspowiadał się. – Przedstawiciel Kościoła przełknął głośno ślinę, co nie umknęło uwadze Alejandro, więcej, rozbawiło go do tego stopnia, że zaśmiał się drwiąco.

- Naprawdę? Ojejku. Klęknął, ukorzył się przed tobą i przed Bogiem i powierzył ci wszystkie swoje sekrety? Ojczulku, ojczulku...- Alex westchnął z politowaniem i oparł brodę na złożonych dłoniach. – Jesteś starszy, niż na to wyglądasz i twój wiek cię dosięgnął. Tracisz wzrok, mylisz ludzi ze sobą. To, wyobraź sobie, nie mógł być mój tatusiek. On nigdy by czegoś takiego nie zrobił. On by cię...- potomek Fernando przerwał na chwilę, po czym mocno uderzył otwartą dłonią w stół tak, że podskoczyli obaj – zarówno strażnik, jak i ksiądz. Niezrażony tym Alejandro dokończył: -...zgniótł jak muchę, o tak!

- Możliwe – brnął dzielnie Juan. – Ale tym razem powiedział mi coś, co...- urwał. Nie mógł przecież zdradzić tajemnicy spowiedzi, tym bardziej, że właśnie przed momentem uświadomił sobie swoją pomyłkę. Słowa Fernando – to była najprawdziwsza spowiedź. Gangster wypowiedział formułkę, a duchowny nie mógł nic zrobić z tym, co powiedział mu Barosso. Mógł jedynie milczeć.

- Co takiego? – Barosso spojrzał uważnie na klechę. Przez sekundę w jego głowie pojawił się zatrważający obraz ojca faktycznie wyznającego coś, czego nie powinien, ale Alex szybko odrzucił tą myśl. Nie, Fernando nie był taki.

- Prawdę o Antoniettcie Boyer – wypalił Juan pierwsze, co przyszło mu do głowy. Zdawał sobie sprawę, jak głupim pomysłem było przychodzenie tutaj i próba namówienia Alexa do wyznania czegokolwiek, co obciążyłoby jego ojca, ale musiał już dokończyć rozmowę. A nuż coś jednak wyciągnie z tego oprycha?

- Niby jaką prawdę? Że z nią sypiał? To wiedzą wszyscy, może poza tym idiotą Cosme, chociaż on chyba się domyśla. Nie wiem, nie jestem pewien, nigdy mnie to nie obchodziło – zaśmiał się obleśnie Barosso, dając wyraźnie do zrozumienia, co sądzi o całej tej sprawie.

- Sypiał z Antoniettą...- Juanowi zrobiło się niedobrze. Boże, Fernando był jeszcze bardziej zepsuty, niż ksiądz sądził. Niby słyszał pogłoski na ten temat, ale nie miał pewności. Aż do teraz.

- Z nią i z wieloma innymi kobietami – dorzucił Alejandro, jakby dziwnie dumny z ojca. – Na przykład z tą damulką,którą spotkał wiele lat temu w Europie. Mój Boże, jak ona się nazywała... – zadumał się młodzieniec. – Gabriela? Esperanza? Czy może Georgina Angelique? Nie jestem pewien.


Nic więcej nie udało się duchownemu wyciągnąć od syna Barosso. Ksiądz siedział teraz przy stole w zakrystii w Valle de Sombras, z głową ukrytą w dłoniach i zastanawiał się nad okrucieństwem tego świata, a w szczególności ludzi pokroju ojca człowieka, którego tak niedawno odwiedził w więzieniu.

- Boże, dlaczego pozwalasz, by takie żmije chodziły po świecie? – szepnął sam do siebie zupełnie nie po chrześcijańsku, po czym z głośnym westchnieniem wstał z zamiarem przygotowania się do nadchodzącego nabożeństwa. Grzeszni ludzie grzesznikami, ale Juan wciąż sprawował posługę Bożą i nie mógł zawieść swoich owieczek – niezależnie od tego, co o nich sądził.

Nie uszedł jednak daleko. Ból, który rozsadzał mu czaszkę od rana, tym razem zaatakował z potrójną mocą, powalając księdza na ziemię tak szybko, że ten nie zdążył się niczego złapać. Duchowny upadł nieprzytomny, rzucony jak szmaciana lalka na podłogę kościoła, w którym podobno mieszkał Bóg. Boska obecność z pewnością nie odbiła się jednak na twarzy nieszczęsnego Juana, co więcej, jego oblicze wykrzywiło się do tego stopnia, że co wrażliwszym ludziom z pewnością przypominałoby diabła.

***

Cosme Zuluaga mamrotał cicho staromeksykańskie przekleństwa, siedząc na fotelu pasażera w samochodze udostępnionym przez jednego z ludzi Dominica. Benavídez kazał Orsonowi zaczekać z wyjazdem do Monterrey kilka dni, bo „tak będzie lepiej dla wszystkich” i starszy Crespo go usłuchał. Co nie znaczy, że nie był wściekły. Jego złość, a zarazem ból musiały odbić się wyraźnie w oczach ojca Ethana podczas rozmowy z właścicielem El Miedo, bo zdołał przekonać pana na zamku, że do szpitala powinni pojechać obaj.

- Facet kazał ci czekać parę dni, zanim pojedziesz do syna, który być może umiera, a ty tak po prostu usłuchałeś? – odezwał się głośniej Zuluaga, gdyż już skończył wyklinać sam na siebie. Nadal nie był do końca pewien, że jazda we dwójkę jest dobrym pomysłem. Blondyn w końcu zawiódł jego zaufanie i po prostu go zdradził. A tak naprawdę przecież nigdy nie stał po jego stronie.

- Ethan nie umiera – warknął Orson, ściskając kierownicę.

- Kiedy wpadłeś do El Miedo, mówiłeś co innego – wytknął mu Cosme, zadowolony jednak w głębi duszy, że stan byłego przyjaciela może wcale nie jest taki ciężki, jak sądzili na początku.

- Wiem tyle, co przekazał mi Benavídez. Jedyne, co mi powiedział, to to, że stan mojego syna jest bardzo ciężki, ale odzyskał przytomność. Jakkolwiek jest naprawdę, muszę go zobaczyć, upewnić się i...- Crespo przerwał, próbując zatrzymać napływające do oczu łzy.

- Rozumiem – powiedział miękko ojciec Nadii, wiedząc, że sam zachowałby się tak samo. Czułby rozdzierający ból i pragnienie jak najszybszego spotkania z rannym dzieckiem. – Ten wyjazd...- podjął po chwili Zuluaga, widząc, że Orson nieco się uspokoił. – Co tak naprawdę spowodowało, że Ethan wyjechał? Leonor mówiła coś o sprawach rodzinnych, ale ja w to nie wierzę. Fakt, czasami rodzina się kłóci, ale nie aż tak. Chyba, że blondyn miał na myśli inną rodzinę, tą...waszą.

- Nie ma żadnej „naszej rodziny”! – podniósł głos ojciec pacjenta szpitala w Monterrey. – Już ci mówiłem, po co naprawdę przyjechaliśmy do Valle de Sombras. I zobacz, jak nam zapłacono za próbę ostrzeżenia ciebie, jak ty nam zapłaciłeś! Musiałem cię obezwładnić i wyrwać ci halabardę z ręki, praktycznie zmusić do tej podróży, żebyś zgodził się odwiedzić mojego syna!

- Tak, to był prawdziwy pokaz sztuk walki – przyznał Cosme bez śladu ironii w głosie. Sam był zaskoczony, że Crespo zdołał odebrać mu broń i nie zostać przy tym ranny.

- Szczerze mówiąc, to sądzę, że po prostu chciałeś ze mną pojechać, tylko się przed tym broniłeś – wyznał kierowca. – Jesteś dobrym człowiekiem, Zuluaga, tylko czujesz się zawiedziony. Wiem, że traktujesz mojego chłopca jak własnego syna i dziękuję ci za to. Zapewniam, on nie zrobił nic złego, ktoś chce, żeby miasteczko odwróciło się od Ethana, ale...- Orson urwał ponownie, przeżywał sytuację mocniej, niż starał się okazać.

- Ja nie jestem...ja...- zająknął się Cosme, wdzięczny za słowa, jakie usłyszał i szybko zmienił temat. – Leonor powinna być już na miejscu, prawda? Wygląda na to, że zakochała się w Ethanie i mu wierzy...

- Chyba powinna już dotrzeć do Monterrey, nie jestem pewien. Być może coś do niego czuje – odpowiedział na pytanie Zuluagi. – Tyle, że...- Ojciec niebieskookiego skręcił w jakąś mniejszą uliczkę i dokończył: - ...może sobie nie poradzić z tym, co siedzi w duszy Ethana. On wciąż czuje się zraniony i oszukany po tym wszystkim, co zdarzyło się w jego życiu, co stracił i czego się dowiedział. Jeżeli córka Camilo chce być z nim, musi mieć dla niego dużo, dużo cierpliwości. I wiary w niego.

Dopiero po dobrych dziesięciu minutach podróży właściciel El Miedo zdecydował się zadać pytanie, które dręczyło go już od pewnego czasu.

- A matka twojego syna? I Benavídez? Cała ta historia...Dominic pojawia się tak nagle w życiu Ethana, mówi, że jest jego bratem i najwyraźniej jest, my znajdujemy ten obraz...

- Jaki obraz? – Orson oderwał spojrzenie od drogi i zerknął zaciekawiony na pasażera. – O czym ty mówisz?

- Któregoś dnia Ethan znalazł stare mapy zamku z zaznaczonym korytarzem, o którym nie miałem pojęcia. Zeszliśmy do piwnicy to zbadać i natrafiliśmy na malowidło przedstawiające jego matkę oraz mężczyznę i chłopca, obserwujących kobietę. Ona...hm, śpiewała.

- Co niby robił obraz z wizerunkiem Gabrieli w twojej piwnicy? – spytał jakoś wrogo Crespo. A może tak się tylko Zuluadze wydawało?

- Nic, po prostu tam leżał, sam byłem zaskoczony. Teraz sobie przypominam, że chyba go od kogoś kupiłem, dawno temu. Gdzieś na jakimś rynku, w sklepie, od jakiegoś podrzędnego malarza, ale nie pamiętam, co to było za miasto.

- Ulicznego malarza? – zmarszczył brwi Orson. – Ktoś namalował moją żonę i wystawił swoje dzieło do sprzedania...na ulicy? Żartujesz sobie? – warknął już wyraźnie wściekły były współpracownik El Diablo.

- Ale tak właśnie było! – bronił się ojciec Nadii. – Ethan był tak zszokowany po znalezieniu obrazu, że nie mógł wykrztusić ani słowa.

- Było tam coś więcej? W piwnicy? – uściślił Crespo, dziwnie poruszony. Zupełnie, jakby coś ukrywał i sekret właśnie wychodził na światło dziennie.

- Nie, nic więcej. Zresztą byliśmy za bardzo zdenerwowani, żeby dalej szukać. Ale piwnica była raczej pusta.

- Gabriela Esperanza miała dwa imiona. Posługiwała się nimi na przemian, ale wolała to pierwsze. Spotkała ojca Dominica, zakochała się w nim, urodziła mu dziecko. Stary Benavídez odebrał jej niemowlaka i uniemożliwił kontakty z synem. Sam Dominic, zapytany po latach, czy chce nawiązać kontakt z rodziną, odmówił. To wszystko.

- Mój Boże, to okrutne – skomentował krótką historię Zuluaga. – Rozumiem, że ty od początku...

- Owszem – odpowiedział na nie do końca zadane pytanie Orson. – Ja tak, Ethan nie. Zataiłem przed nim fakt, że ma brata, nie chciałem wciągać go w tą mroczną opowieść z przeszłości Gabrieli. Poza tym jakikolwiek związek ze starym Benavídezem mógłby nie być dla niego korzystny.

- Benavídez...- Cosme powtórzył nazwisko. – Kim on był? Dlaczego miał wystarczającą władzę, by zabrać kobiecie dziecko i nie pozwolić jej go wychowywać?

- Był „kimś” – odparł ojciec Ethana. – Tak zwaną grubą rybą. Oskarżył Gabrielę o wiele rzeczy, całkowicie niezgodnych z prawdą. Przekupił sądy. Moja żona nie miała nawet prawa zbliżać się do chłopca.

- W takim razie kim był chłopak na obrazie? I ten mężczyzna obok? Do tej pory myślałem, że to Dominic i jego ojciec, ale po tym, co mi powiedziałeś...

- Nie mam pojęcia. Do cholery, nie mam pojęcia! – podniósł głos Crespo i z całej siły walnął pięścią w kierownicę.

***

Jako lekarz doskonale zdawał sobie sprawę, że nie powinien był palić. Ostatnie dni były jednak dla niego zbyt trudne, zbyt nerwowe, żeby mógł sobie odpuścić tej krótkiej chwili przyjemności. Pstryknął zapalniczką i przez moment przypatrywał się, jak płonie koniuszek papierosa, którego trzymał w ustach, po czym zaciągnął się z ulgą.

Wizyta Gregorio Del Monte była wizytą spodziewaną i przebiegła dokładnie tak, jak założył. Nie zmieniło to jednak faktu, że doktor potwornie się bał, nawet teraz, gdy bogacz wracał już do domu i nie miał pojęcia, co tak naprawdę stało się kilkanaście godzin temu.

- Mam nadzieję, że zdjęcie wyszło idealnie, ty chory sukinsynu – przeklął lekarz na wspomnienie niedawno odbytej rozmowy z ojcem Gabriela i tego, co kazano zrobić przedstawicielowi służby zdrowia.

Wyrzucił ledwo wypalonego papierosa do kosza, uprzednio go zgasiwszy i udał się do sali, w której leżał tylko jeden, bardzo specjalny pacjent. Chory wciąż był nieprzytomny, częściowo z powodu ran, jakie mu zadano, częściowo z powodu leków odmierzanych z ogromną ostrożnością i uwagą – w końcu przedawkowanie też mogłoby go zabić.

- Wyjdziesz z tego – mruknął do siebie doktor, sprawdził stan pobitego i poranionego człowieka, po czym pokiwał głową. Wiedział, że wysiłek włożony w ratowanie przywiezionego nie tak dawno mężczyzny się opłaci. Zarówno ten medyczny, jak i inny, skupiający się na odciągnięciu tych, którzy życzyli pacjentowi śmierci.

Wyjął malutki telefon komórkowy z kieszeni, wybrał numer i złożył krótki raport:

- Tak, wszystko poszło dobrze. Nie, niczego nie podejrzewa. Tak, nawet zrobił zdjęcia. Pewnie wysłał je do syna. Tak, stan pacjenta pod kontrolą. Tak, jestem pewien, że będzie żył. Nie wiem, w jakim stanie się obudzi, ale będzie żył. Tak, na pewno.

Dokładnie w tym samym momencie Desmond Sullivan otworzył oczy.

***

- Ochroniarzem? – zdziwił się Ethan, po raz kolejny budząc się, gdy środki przeciwbólowe przestały działać.

- Tak – powiedział cicho jego brat. Dominic siedział ze zwieszoną głową, wciąż ze śladami łez w oczach. Nie przestawał płakać, odkąd dowiedział się o śmierci przyjaciela. – Ktoś musi nim zostać. Problem w tym, że Sinaloa znają twoją twarz, a więc i Del Monte. Ja jestem zbyt znanym biznesmanem. Masz może kogoś zaufanego, kto mógłby udać się do willi tej rodziny i mieć oko na młodego Gabriela?

- Chciałbym spróbować. Jak tylko wyzdrowieję, rzecz jasna – odpowiedział niebieskooki, próbując nie zastanawiać się, czy Leonor wie już o jego stanie i czy go w ogóle odwiedzi. A jeżeli tak, to jak się zachowa.

- Nie możesz – protestował Benavídez. – Jesteś zbyt rozpoznawalny. Musiałbyś poddać się operacji plastycznej, a tego córka Angarano raczej by nie pochwaliła.

- Czy to był żart? – ucieszył się blondyn. Już dawno nie widział bruneta tak załamanego. Szczerze mówiąc, to chyba jeszcze nigdy nie miał możliwości zobaczenia rozpaczy Dominica – aż do teraz.

- Nie mam nastroju do żartów – odparł Benavídez, robiąc coś dziwnego – chwycił dłoń Ethana w swoją i poprosił szeptem: - Pamiętaj. Cokolwiek się zdarzy, gdziekolwiek będziesz, wiedz, że ja zawsze będę dbał o ciebie. I, Ethan. Nie daj się zabić. Proszę. Ja...mam tylko ciebie.

- Obiecuję i będę pamiętał – odrzekł równie uroczyście syn Orsona, do głębi poruszony tym nagłym wyznaniem. – I chyba znalazłem rozwiązanie twojego problemu. Cosme wspominał kiedyś nazwisko pewnego faceta, który przybył do niego z piwnicy El Miedo – jakkolwiek dziwnie to brzmi. Miał na imię Sambor, Sambor Medina.

- Ten podejrzany o zamordowanie Antonietty Boyer? – zdziwił się brunet. – Przecież jego zna całe Valle de Sombras.

- Ale niekoniecznie miasteczko San Miguel de Cozumel, prawda? – uśmiechnął się lekko brat Dominica.

***

El Gato był kotem niezależnym, co nie znaczy, że lubił zostawać sam na tak długo. Ktoś przecież musiał dostarczać mu jedzenie, prawda? O ile polowanie na myszy było jakimś rozwiązaniem, to jednak taki arystokrata, jak wspomniany kot wolał jednak zawsze mieć pełną miskę. Przeciągnął się i zdecydował, że pora rozejrzeć się po zamku. Wszędzie panowała uspokajająca cisza, jednak dzisiaj El Gato preferowałby bardziej jakąś małą imprezkę z gryzoniami, a nie ponure milczenie murów El Miedo.

Wędrówkę rozpoczął od kuchni, ale nie znalazł tam niczego interesującego. Spokojnym krokiem przemierzył kilkanaście pokoi, w żadnym nie natrafiając na nic, co mogłoby go zainteresować. Gdyby umiał mówić, zapewno skomentowałby budowlę jako nudną i nie nadającą się do zabawy. O ileż ciekawiej było, gdy przebywali tutaj albo Cosme, albo Ethan. Albo najlepiej oni obaj. Czy nawet ten tajemniczy mężczyzna pachnący piwnicą i podziemiem.

Jakiś czas potem powolnym, dostojnym krokiem wkroczył do pokoju, gdzie na stole spoczywał porzucony obraz przedstawiający matkę Ethana Crespo. El Gato zupełnie nie zwrócił na niego uwagi, papier nie służył wszakże do jedzenia, a już szczególnie wtedy, gdy znajdowały się na nim jakieś mazidła. Co prawda kot słyszał, że inni przedstawiciele jego gatunku czasem żywili się gazetami, ale sam uważał to za dziwaczny wymysł "młodzieży" i nie zamierzał zniżać się do takiego poziomu.

Rozejrzał się po małym pomieszczeniu i już miał je opuścić, kiedy coś przykuło jego uwagę. Z początku sądził, że jakimś cudem przeoczył pożywienie, ale karma zazwyczaj się nie ruszała - chyba, że liczyć moment, gdy Cosme sypał ją do miski.

Obrócił się w stronę, skąd doszedł go tajemniczy dźwięk i zamarł. Coś wyraźnie było nie tak. Był stuprocentowo pewien, że malowidło leżało kilkanaście centymetrów dalej jego ogona, niż teraz. I z pewnością nie znajdowało się na podłodze.

Kotu zrobiło się zimno, ale wytłumaczył sobie, że obraz po prostu po cichu spadł ze stołu i przeturlikał się w jego stronę. W El Miedo bywały przeciągi.

Tyle, że w tym pokoju akurat okna nie było, to był bardziej składzik, niż pomieszczenie mieszkalne - niebieskooki nie za bardzo miał ochotę trzymać tajemniczy obraz u siebie i przyniósł go właśnie tutaj. Zbyt wiele tajemnic się za nim kryło, zbyt bolesny był widok dzieła, przypominał Ethanowi, że w jego życiu nadal jest wiele niewyjaśnionych wątków i spraw.

Zwierzak odsunął się lekko od przedmiotu, przez moment nie będąc pewnym, czy aby ta dziwna rzecz za nim nie podąży, ale zaśmiał się sam z siebie, zbliżył do obrazu i trącił go nosem. Nic się nie stało. Odetchnąwszy z ulgą El Gato, pewien, iż wyjaśnił naturę problemu, wycofał się - wciąż patrząc na rulon - w stronę korytarza i wyszedł z pokoiku.

Kilka sekund później wyskoczył z zamku jak oparzony, przysięgając znaleźć sobie inne miejsce do zamieszkania. Portret matki blondyna leżał na progu starej budowli, dotarwszy tam znacznie wcześniej przed szybkim jeszcze, mimo swojego wieku, zwierzęciem. A o ile było wiadomo El Gato, obrazy same nie chodziły. Jeżeli, oczywiście, nie były nawiedzone.

***

Cosme nie odzywał się przez dłuższą chwilę, aż w końcu westchnął ciężko:

- Tęsknię za nimi.

- Hm? - mruknął Orson, całkowicie skupiony na drodze i na tym, co działo się przed nim. - Za kim niby?

- Za nimi wszystkimi - odparł cicho Zuluaga. - Za Arianą, która chyba znudziła się starym dziadem, który rządzi na El Miedo, za Nadią, która nie wiadomo, gdzie się podziewa, a przecież jest moją córką. Za moim bratankiem, którego Bóg wywiał gdzieś, gdzie pewnie nie ma kartek pocztowych, bo nie wysłał mi żadnej, odkąd zniknął. I chyba nawet za tym wariatem, twoim synem...

- Jeżeli się nie zmienisz, stracisz ich wszystkich - odparł poważnym tonem Crespo. - Nie mówię tutaj o twojej córce, czy o Arianie, ale z pewnością o Dolores i o Ethanie. Musisz z nimi oboma porozmawiać i przeprosić za to, co im powiedziałeś, czy jak ich potraktowałeś. Żadne z nich cię nie zdradziło, oni naprawdę troszczyli się - i troszczą - o ciebie.

- Orson, ja...ja to wiem...Wiem - szepnął cichutko Cosme. - Po prostu mam uraz po Antoniettcie i na wszelki wypadek wolę odcinać się od osób, które nawet mgliście podejrzewam o cień zdrady, czy które zrobią coś, co ja im wcześniej zabronię. Nie chcę wyjść na despotę, po prostu prosiłem Lozano o dochowanie tajemnicy, a ona...

-...umożliwiła twojej córce zadbanie o ciebie? Nie sądzisz, że Nadia miała prawo wiedzieć?

- Może masz rację...Ja po prostu nie chciałem ich wszystkich martwić...

***

Najbardziej zmartwioną osobą w całym Meksyku nie był jednak nikt z rodziny Zuluagi, a lekarz, który ukrył przez Del Monte fakt, że Desmond wciąż żyje i co więcej, wcale nie ma zamiaru umierać. Doktor opiekujący się Sullivanem od wielu lat współpracował z kartelem El Golfo i z największą radością pomógł temu, któremu odwieczny przeciwnik jego przyjaciół, kartel El Sinaloa, dał się we znaki. Na szczegółowe polecenia jakie otrzymał zareagował z wyraźną radością i co więcej, dołożył do nich kilka swoich idei, tylko po to, by mężczyzna przeżył i by w ten sposób utrzeć nosa zarówno El Sinaloa, jak i pośrednio samemu Gregorio Del Monte. Lekarz oczywiście zdawał sobie sprawę, że jego czyn musi pozostać w ścisłej tajemnicy, dał jednak do myślenia młodemu Gabrielowi, dzwoniąc do niego jakiś czas temu i szepcząc jedno słowo - "zaczekaj". Co prawda nie miał pojęcia, że rozmówca odczytał to jako "żegnaj", ale doktor wierzył, że tajemniczy telefon da nadzieję synowi miliardera z San Miguel de Cozumel.

Co więc tak bardzo zmartwiło lekarza? Jeden, drobny szczegół, który zauważył w oczach poranionego człowieka. Kompletne niezrozumienie, gdzie się znajduje i co tutaj robi. O ile to możnaby jeszcze zrzucić na barki tego, iż ostatnim, co pamiętał, był konanie na pryczy w domku na pustyni, to znacznie gorsza była reakcja na wspomnienie przez doktora imienia Gabriela Del Monte.

- Obiecuję, że niedługo go spotkasz i wszystko się ułoży - wyrzekł lekarz, próbując pocieszyć swojego podopiecznego.

- Kto to jest..Del Monte...? - wyrzucił z siebie Desmond i ponownie zemdlał.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 24, 25, 26 ... 63, 64, 65  Następny
Strona 25 z 65

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin