|
Telenowele Forum Telenowel
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3498 Przeczytał: 4 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:03:57 23-10-16 Temat postu: |
|
|
T2 C45 Javier/Victoria/ Ingrid/ Julian iFabricio/Emily
Przyjęcie zaręczynowe przyszłych państwa Reverte okazało się jednym wielkim niewypałem, z jednej prostej, niezaprzeczalnej przyczyny; goście zgromadzeni na przyjęciu nie znali narzeczonych i vive-versa. Felipe Diaz uświadomił sobie za późno, jaką gafę popełnił. Zapomniał o znajomych i przyjaciołach własnej wnuczki! A jeszcze panna Diaz była wyraźnie zawstydzona całą sytuacją gdyż nawet nie miała u boku swojej druhny. Jednym słowem; wszystko tego wieczoru poszło nie tak jak pójść powinno i następnego dnia a gospodarze robili dobrą minę do złej gry. Victoria i Javier udawali, że doskonale znają swoich gości, chociaż oboje mieli ochotę uciec z przyjęcia do swojego przytulnego mieszkania.
Z kieliszkiem złotego szampana w dłoni krążyła w dłoni i rozmawiała z ludźmi, co w dużej mierze kończyło się na wymianie kilku grzecznościowych słów a paniom pokazaniem pierścionka zaręczynowego. Na całe szczęście go nie zapomniała! Instynktownie spojrzała na błyskotkę nie powstrzymując lekkiego uśmiechu. Musiała w duchu przyznać, iż Reverte ma świetny gust.
— Fajna stypa — usłyszała za swoimi plecami męski głos mówiący wyraźnie z obcym akcentem. Odwróciła do tyłu głowę i musiała ją zadrzeć lekko do góry, aby spojrzeć swojemu rozmówcy w oczy. Z trudem powstrzymała się od wybuchniecia śmiechem. — Fabricio Guerra — wyciągnął w jej stronę dłoń.
— Victoria — podała mu swoją. Fabricio pochylił się i lekko ją ucałował.
— Miło wreszcie cię poznać osobiście Victorio — odparł z uśmiechem patrząc jej w oczy. — Fausto często mi opowiadał o tobie.
— Przykro mi, że nie żyje — powiedziała spoglądając na swojego dalekiego kuzyna.
— Ja się tam cieszę, że nie żyje — odpowiedział wprawiając Vicky w kompletne osłupienie. — Był kiepskim ojcem i muszę przyznać, że trochę mi ulżyło po jego śmierci. — Wziął kieliszek z tacy przechodzącego kelnera, — wreszcie mogę żyć własnym życiem bez słuchania za uszami, co mogę a czego nie. Kogo mam kochać a kogo lepiej nie
— To zaskakujące stanowisko — wyznała właściwie nie wiedząc do końca, co ma powiedzieć, — dlaczego właściwie o mi o tym mówisz? — zapytała go zaciekawiona.
— Próbuje zacząć rozmowę jak mi idzie? — odpowiedział i zapytał jednocześnie.
— Całkiem dobrze — odparła nie mogąc powstrzymać uśmiechu — i masz racje w jednym to przyjęcie to stypa.Nie wiem, co dziadkowi strzeliło go głowy aby nas tak zaskoczyć. — Victoria przegryzła policzek od środka zerkając na profil blondyna. Mimo iż prowadzona rozmowa należała do swobodnych to Vicky czuła się skrępowana całą sytuacją w końcu wiedziała, co zrobił temu mężczyźnie Mario. Nie od ojca, lecz z facet. Fabricio Guerra był, bowiem znanym w Europie i nie tylko inwestorem.
— Fabricio ja — powiedziała w końcu po kilkuminutowej ciszy — to, co zrobił ci Mario
— To był tylko nóż w żebrach — przerwał jej. — Victorio, jeżeli masz zamiar przeprosić mnie za to, co się stało to proszę zamilknij.
— Ale
— Cicho teraz ja mówię. — Zaczekał aż blondynka na niego spojrzy. — Nigdy nie przepraszaj nikogo za grzechy swoich ojców, bo nigdy nie podniesiesz się z kolan. Oboje mieliśmy popapranych rodziców trudno ich się nie wybiera, ale kajanie się za ich winy to biczowanie, którego nie polecałbym nikomu — urwał — może najgorszemu wrogowi. Rusz dalej żyj dalej a oni niech smażą się w czeluściach piekła. — Uśmiechnął się do niej szczerze — A zmieniając temat to nasze drugie połówki rozmawiają ze sobą jak para starych znajomych.
Victoria powędrowała spojrzeniem do ukochanego i przyznała Fabricio racje. Javier po raz pierwszy od rozpoczęcia się przyjęcia był rozluźniony i szczerze uśmiechnięty.
— Ciekawe skąd ją zna?
— Nie mam pojęcia może go kiedyś aresztowała zasugerował
— Aresztowała? Jest policjantką? — zdziwiła się. Nie spodziewała się bowiem że syn międzynarodowego przestępcy poślubi stróża prawa.
— Woli określenie agentka Interpolu. — podpowiedział jej Fabricio obracając w dłoniach do połowy pełnym kieliszkiem.
— Agentka Interpolu jest twoją żoną? — powtórzyła za blondynem niczym papuga zamieniając jego stwierdzenie w pytanie.
— Agentka Interpolu chciała mnie zamknąć w więzieniu za pranie brudnych pieniędzy a zamiast tego została moją żoną. Przeznaczenie potrafi spłatać figla a ty i Javier, jaką macie historię?
— Byliśmy przyjaciółmi przez blisko dziesięć lat, ale później zrozumieliśmy, że to nie jest już tylko przyjaźń tylko miłość — uśmiechnęła się lekko — Wyjdę za mąż za mojego najlepszego przyjaciela.
— To mam propozycje — powiedział pochylając się lekko nad Vicky — może przeszkodzimy im i zapytamy skąd się znają?
— Z przyjemnością.
***
Od kilku dni poświęcał się pracy, aby nie myśleć o zbliżającej się wizycie u psychologa. Nie miał na nią ochoty, lecz odmowa uczestnictwa w terapii wiązała się z utratą Ingrid i nienarodzonego dziecka a na to nie mógł sobie pozwolić. Nie mógł też wiecznie ukrywać się w szpitalu i zostawić Ingrid bez opieki. Co prawda szatynka była dość zaradną osóbką, ale w grę wchodziło jeszcze inne równie ważne życie. Dlatego zamiast wsiąść kolejny dyżur w szpitalu pojechał uzupełnić zapasy w lodówce a Ingrid zostawiła mu całą listę zakupów na poczcie głosowej.
Uśmiechnął się pod nosem zerkając na siatki, które położył na siedzeniu pasażera. Ingrid zostawiła mu wiadomość na poczcie głosowej, specyficzną listę zakupów, która zawiera produkty, które niekoniecznie poleciłby kobiecie w ciąży. Julian wolał jednak nie kłócić się z Ingrid w tej kwestii. Śledzie czy lody z drobnymi orzechami nie zaszkodzą dziecku rosnącemu pod jej sercem gdyż osobiście dbał o jej dietę.
Zaparkował samochód przed jednorodzinnym domem mimowolnie uśmiechając się na widok poruszającej się firanki. No tak panna Lopez nie należała do najcierpliwszych osóbek we wszechświecie a buzujące w jej ciele hormony sprawiały, że wchodzenie jej w drogę było emocjonalnym samobójstwem. Odpiął pas bezpieczeństwa, z siedzenia wziął siatki i wyszedł na chłodną. Nie zdążył zamknąć za sobą drzwi od samochodu a kątem oka zauważył smugę światła. Odwrócił głowę posyłając Ingrid uśmiech.
— Śledzie rozumiem wiozłeś dla mnie z Honolulu? — zapytała go przekornie przechylając na bok głowę.
— Była kolejka.
— To było się w nią wcisnąć. Twoje dziecko chcę śledzia — powiedziała ruszając w jego stronę. Pochyliła się zaglądając do jednej z siatek. Wyciągnęła ze środka główkę sałaty. — To nie są śledzie — zauważyła przyglądając się podejrzliwie zielonemu warzywu.
— Nie to główka sałaty.
— Chciałam śledzie
— I mam śledzie i dam ci te śledzie, ale Ingrid na litość boską daj mi wejść do środka. — odparł rozbawiony jej zniecierpliwieniem.
— To chodź to dziecko czeka od godziny na śledzie i jest bardzo złe.
Julian wszedł do środka za Ingrid kierując swoje kroki do kuchni. Postawił siatki na blacie odsuwając się na bezpieczną odległość gdyż szatynka od razu zaczęła przeszukiwać reklamówki w poszukiwaniu śledzi. Z rękoma splecionymi na piersiach obserwował jak wyciąga opakowanie upragnione ryby i siłuje się z pudełkiem.
— Ja to zrobię — powiedział wyciągając z jej dłoni opakowanie, które położył na blacie. — Podaj tylko talerz i usadź sobie.
— Dzięki, tylko cebulę posiekaj drobno.
Julian zaśmiał się cicho pod nosem natomiast Ingrid obserwowała jego dłonie. Troszczył się o nią i o dziecko. I coraz częściej sie uśmiechał. Zazwyczaj poważny Julian Vazquez mający wszystko pod absolutną kontrola teraz powoli tracił ją na rzecz Ingrid. Brunet położył przed dziewczyną talerz ze śledziami w śmietanie z drobno posiekaną cebulką. Wargami dotknął jej włosów.
— Smacznego — powiedział i zaczął wykładać zrobione zakupy. — Pójdę pod prysznic.
— Idź, idź cuchniesz szpitalem. — odpowiedziała wyciągając z opakowania kolejnego śledzia. Obserwowała jak Julian opuszcza kuchnię kierując się do łazienki na górze. Oderwała kawałek chleba i wrzuciła do ust, aby po kilku minutach zastanowienia podążyć za nim.
Na górze zatrzymała się przed drzwiami łazienki, z której dochodził szum wody. Nacisnęła klamkę wchodząc do środka. Oparła się o drzwi obserwując bruneta za zaparowaną szybą. Podeszła do zlewu sięgając po szczoteczkę do zębów i pastę.
— Ingrid — wyłączył wodę odsuwając lekko drzwi od prysznica. — Co ty tutaj robisz?
Szatynka wypluła pastę.
— Myje zęby — odwróciła się w stronę Juliana spoglądając prowokacyjnie na Juliana. Zsunęła z bioder dresy zmierzając w stronę prysznica.
— Ingrid — uniósł ku górze brew, kiedy szatynka bezceremonialnie weszła pod prysznic. Odwróciła się w stronę Juliana — to kiepski pomysł — powiedział, kiedy ciało szatynki przyległo do niego. Zarzuciła mu ręce na szyje i pocałowała go. Dłonie bruneta rozpoczęły wędrówkę po jej ciele. Przycisnął ją do ściany. — To szaleństwo — mruknął w jej szyję.
— Więc zaszalejmy — odpowiedziała zamykając mu usta pocałunkiem.
***
Javier Reverte w duchu uznał, iż to przyjęcie z upływem czasu staje się coraz ciekawe i to zapewne zasługa pary stojącej na przeciwko niego. I pomyśleć, że miałem swój udział w początkach ich związku, przemknęło blondynowi przez głowę utwierdzając go w przekonaniu, iż doskonale odnajduje się w roli swatki, Nawet jeśli robi to zupełnie nieświadomie to łączy ze sobą ludzi perfekcyjnie. Wystarczy spojrzeć na Fabricio i Emily.
Tych dwoje nigdy nie powinno być razem. On jest synem przestępcy ona agentką Interpolu polującą na takich jak jej teść a tutaj trach, bach miłość. Życie jednak jest piękne i zaskakujące.
— To jak sie poznaliście? — zapytała ich zaciekawiona Victoria spoglądając to na profil przyszłego małżonka to na Emily.
— Aresztowałam Javiera — przyznała zgodnie z podejrzeniami męża. Guerra posłał kuzynce tryumfalny uśmiech.
— Oczywiście byłem niewinny jako nowo narodzone niemowlę — pośpieszył natychmiast z wyjaśnieniem Javier. — Mój konkurent przekupił mojego pracownika, aby wykradł dla niego mój prototyp programu i użył go do paskudnych rzeczy.
— Cała wina spadła na Javiera — dodała Emily posyłając przyjacielowi pocieszający uśmiech.
— Emily od razu wiedziała, że jestem niewinny i pomogła mi wyjść z tego z twarzą. Mój konkurent został aresztowany, skazany a ja kupiłem jego firmę za grosze — powiedział Reverte z uśmiechem. — Karma to piękna sprawa.
— Wiedziałam Javier, że facet uważający się za geniusza komputerowego
— Ja jestem geniuszem komputerowym — wtrącił się natychmiast Magik
— Nie zostawiłby śladów w sieci, które w ciągu godziny pozwoliły go namierzyć naszym informatykom — kontynuowała blondynka, — dlatego przekonałam swoich szefów że lepiej mieć go po swojej stronie niż po przeciwnej.
— I tak zostaliśmy przyjaciółmi — dokończył za nią Revetye uśmiechając się z nostalgią — No i stworzyłem legendę czarnej wołgi.
— Magik — syknęła Emily zerkając na męża, który z zaciekawieniem przyglądał się swojej żonie.
— Legendę czarnej wołgi? Tego samochodu, który jeżdził po ulichach.
— Dokładnie tego samego — przytaknął mu Magik narażając się na kolejne mordercze spojrzenie przyjaciółki.
— Fautso kiedyś mi o niej opowiadał — przypomniał sobie Guerra zerkając z rozbawieniem na swoją żonę. — Jedyna kobieta, której mój staruszek się bał.
— Sekundeczka — przerwał mu Reverte — Skąd wiesz, że to była kobieta.
— Kiedyś przysłała mu paczkę...
— Kochanie a może zmienimy temat — przerwała mu Emily
— Co było w tej paczce? — Magik natomiast kompletnie zignorował sugestię Emily, która nie chciała dążyć tematu wysłanej przed lat Fausto paczki.
— Genitalia.
Reverte skrzywił się na dźwięk tego słowa krecąc z niesmakiem głową.
— Emily ma racje zmienimy temat.
***
W innym mieście, w innym miejscu pewna pięćdziesięcioletnia kobieta siedziała na kanapie z albumem w dłoniach. Na stoliku obok stało nietknięte czerwone wino. Piękna mimo upływu czasu wpatrywała się w jedną, jedyną fotografię , jaką zachowała. Ich wspólne zdjęcie, zrobione przed ponad trzydziestu laty. Zniszczone przez czas było namacalnym dowodem tego, co utraciła i nigdy nie odzyska. Nie mogła tak po prostu, po tym wszystkim wrócić do jego życia. Bo jakby mu to wszystko wyjaśniła?
Jej nagłe zniknięcie, ich narodzone dziecko, które pozwoliła wyrwać za swoich ramion. Nie zrozumiałby, nie wybaczył i nawet, jeśli jej serce przez te wszystkie lata należało tylko do dwóch mężczyzn to żaden z nich nie będzie częścią jej życia.
Nie wybaczą jej tak jak ona nie wybaczy sobie. Powinna była o nich walczyć a nie ulegać szantażowi tamtej kobiety. Gdyby nie była tak przerażona, młoda i głupia to zamiast wysyłać list pojechałaby pod jego dom i patrząc mu w czy wyznała prawdę. Zrozumiałby. Ma przecież dobre kochające serce, ochroniłby ją i dziecko, stworzyliby dom i rodzinę.
Zamknęła jednak album wierzchem dłoni ścierając łzy. Musiała przestać roztrząsać przeszłość. Nie miała już na to wpływu. Wstała powoli podchodząc do okna. Wstawał świt. Nowy dzień, nowe początki. Zerknęła na gazetę, na twarz mężczyzny uśmiechającego się z fotografii z policyjnej kartoeki.Fausto Guerra nie żył, więc może jest jeszcze nadzieja na odzyskanie utraconego?
***
Mimo iż przyjęcie zaręczynowe przeciągnęło się do późnych godzin nocnych Fabricio wstał jeszcze przed świtem, aby kilka minut później stać przed okazałym budynkiem należącym niegdyś do jego adopcyjnego ojca. Policja zdjęła już swoje taśmy i do budynku można było swobodnie wejść bez łamania przepisów prawa w końcu, jako mąż kobiety stojącej na jego straży nie powinien go łamać. Powoli przeszedł przez furtkę mocnej zaciskając palce na trzymanym w ręku kilofie. Drzwi domu nie były zamknięte a widok kt®óy zastał w środku nie wywarł na nim żadnego wrażenia.
Policja robiąc przeszukanie posiadłości rozpruła obicia mebli, powywracała stoliki czy wyrwała szuflady ze swoich miejsc. A złodzieje beztrosko wchodzący tutaj i wychodzący zabrali kosztowności. Guerra wzruszył bezradnie ramionami idąc od razu do piwnicy. Polcja nie znała tego domu tak dobrze jak on. Nie wiedziała na przykład o zamurowywanych drzwiach, za którymi miał nadzieje znajdzie odpowiedzi, bo skoro wszyscy, którzy znali jego mamę nie żyli, a detektyw okazał się być tylko detektywem z nazwy postanowił sam poznać odpowiedzi na trapiące go pytania.
Wszedł do jednego z największych pomieszczeń i uśmiechnął się pod nosem. Guerra był cwany i wszystkie swoje brudne sekreciki ukrywał w pokoju, do którego nie ma wejścia, więc pokój nie istnieje. Blondyn zsunął z ramion marynarkę, podwinął rękawy koszuli i rozpoczął rytmicznie wybijanie dziury w ścianie.
Dwadzieścia minut zajęło mu wybicie otworu, przez który mógł się przecisnąć, używając latarki rozświetlił mroczne pomieszczenie rozglądając się dookoła. Prywatne archiwum Fausto Guerry. To tego potrzebowała policja, aby zamknąć cały biznes jego ojca. I dostanie je, pomyślał, ale najpierw ja dostanę, po co przyszedłem.
Była dokładnie tam gdzie ją ostatni raz wiedział. Niepasująca do reszty pomieszczenia. Stara skrzynia pełna skarbów. Dla blondyna była to skrzynia pełna odpowiedzi, dlatego też wyciągnął ją z mrocznego pomieszczenia i po schodach mozolnie wciągnął do salonu, który był rozświetlany przez łuny świtu Jednym uderzeniem kilofa zniszczył kłódkę.
Wieko otworzyło się z głośnym skrzypieniem ukazując mężczyźnie swoją zawartość. Były tam jego ubranka zawinięte w delikatną bibułkę, pierwsze buciki, niebieska czapeczka czy króliczek, z którym sypiał jak dziecko, lecz to, co go interesowało było uporządkowane w pudełku po butach.
— Wreszcie twój pedantyzm się na coś przydał — powiedział sam do siebie wyciągając pudełko i kładąc go przed sobą na podłodze. Listy, które kiedyś widział, jako dziecko nadal tam były. Zawiązane czerwoną wstążką i tylko jeden leżał oddzielnie. Rozdarta koperta sugerowała, iż ktokolwiek go otworzył spieszył się. Na kopercie był adres jednego z domów w Valle de Sombras wraz z danymi właściciela. Fabricio przeczytał list.
— Witaj ojcze — powiedział — najwyższa pora abyśmy ucięli sobie krótką pogawędkę.
Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 18:21:17 23-10-16, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5853 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 22:12:58 30-10-16 Temat postu: |
|
|
T2 C46
ARIANA/LUCAS/HUGO/CONRADO
Ariana ze zmarszczonymi brwiami obsługiwała klientów kawiarni. Ostatnio interes Camila przeżywał rozkwit – jeszcze nigdy nie widziała tutaj takich tłumów. Nie była jednak w stanie cieszyć się z sukcesów swojego pracodawcy, bo wciąż nawiedzały ją niezbyt przyjemne myśli.
Nadal zamartwiała się o Guillerma, którego nikt nie widział od paru dni. Bała się, że mogło stać mu się coś złego, albo że sam wpakował się w tarapaty po tym, jak zobaczył Evę w miasteczku. W dodatku Fernando Barosso zdecydowanie coś kombinował. Wiadomość o tym, że miejscowy bogacz kandyduje na stanowiska burmistrza trafiła już do informacji publicznej i wszyscy rozmawiali tylko o tym, co mierziło pannę Santiago do tego stopnia, że nie była w stanie skupić się na pracy.
Nawet nie zauważyła klienta, który od dobrych kilku minut machał jej przed oczami banknotem, prosząc o filiżankę herbaty.
– Och, przepraszam! Już podaję! – Dziewczyna otrząsnęła się z rozmyślań i popędziła, by przygotować napój. Dopiero, kiedy postawiła parujący wywar przed klientem, zdała sobie sprawę, kto to taki.
Cosme Zuluaga wyglądał na zmartwionego jej gapiostwem. Przyglądał jej się spod półprzymkniętych powiek, kręcąc lekko głową. Zauważyła, że wokół szyi miał owinięty granatowy szal z wyhaftowanymi inicjałami, który podarowała mu na święta i zrobiło jej się odrobinę lżej na sercu.
– Cosme! – wydyszała, lekko zdziwiona, ale też ucieszona. Ostatnio nie mieli zbyt wielu okazji do spotkań. – Jak miło cię widzieć!
– Powiedziałbym to samo, ale nie mogę. Wyglądasz okropnie. – Cosme zacmokał z niezadowoleniem na widok sińców pod oczami dziewczyny. Prawda była taka, że ostatnimi czasy źle sypiała. – Nie dają wam wolnego w tej kawiarni? Muszę chyba uciąć sobie pogawędkę z Camilem.
– To nic takiego – wymamrotała dziewczyna, machając lekceważąco ręką na znak, żeby się nie martwił. – Sama biorę dodatkowe zmiany.
– Potrzebujesz pieniędzy? Jeśli tak, to wiedz, że zawsze możesz się do mnie zwrócić o pomoc, dziecko. – Zuluaga naprawdę się o nią martwił.
– Nie, nie, nic z tych rzeczy! – zaprotestowała, trochę zbyt gwałtownie. – Nie martw się o mnie. Lepiej pomówmy o tobie. Co u ciebie słychać? Dobrze się czujesz?
– No wiesz... Nie jestem w końcu taki stary... – odpowiedział Cosme z przekąsem. – Dlaczego ludzie zawsze pytają mnie o zdrowie? Inni mają gorzej. Właśnie wracam ze szpitala, byłem odwiedzić Ethana. Ten chłopak to dopiero ma pecha. Ale na szczęście jest przy nim Leonor. Może ta kobieta go trochę utemperuje, bo jak na razie to młody Crespo pakuje się w same kłopoty.
– Tak, słyszałam, że zabrali go do szpitala. Mam nadzieję, że szybko się z tego wyliże. – Ariana zamyśliła się na chwilę, a Cosme upił łyk herbaty. – Jeśli nie chcesz rozmawiać o zdrowiu, to może pomówimy o twoim życiu miłosnym?
Zuluaga zachłysnął się gorącą herbatą i zaczął kaszleć bez opamiętania. Kilku klientów spojrzało na niego zdziwionych, a Ariana przebiegła pod ladą, by uderzyć go otwartą dłonią między łopatki. Mężczyzna pomachał jej ręką na znak, że już wszystko w porządku, chociaż wciąż był czerwony na twarzy – Ariana sama nie wiedziała, czy to wynik zakrztuszenia czy może zawstydzenia.
– Dobra ta herbata – wyjąkał po chwili, kiedy już się nieco uspokoił.
Panna Santiago podparła się pod boki i zmrużyła oczy, przypatrując mu się badawczo.
– Nie unikaj tematu... Słyszałam, że jeszcze nie pogodziłeś się z Dolores. Nie rozumiem, o co w ogóle poszło. Przecież jesteście dla siebie stworzeni!
– Widzę, że w tej kawiarni to sami plotkarze. Gdzieś ty się nasłuchała o mnie i o Dolores? Czy w tym miasteczku nie ma ciekawszych tematów? Na przykład śmierć Fausta Guerry...
– Ludzie nie lubią rozmawiać o śmierci – zauważyła Ariana, zasępiając się na chwilę. Miała jakieś dziwne przeczucie.
– Racja. Oni wolą jej komuś życzyć.
Dziewczyna pokręciła lekko głową, ale zmusiła się do uśmiechu. Bardzo cieszyła się z odwiedzin przyjaciela. Gawędzili jeszcze przez chwilę, dopóki dzwonek przy drzwiach nie obwieścił pojawienia się nowego klienta. Mało brakowało, by Cosme znów zakrztusił się herbatą, kiedy zobaczył Lucasa Hernandeza w mundurze, wchodzącego do środka.
– A ten typek co tutaj robi? – zapytał gniewnym tonem, a Ariana syknęła, by go uciszyć i zwróciła się do Lucasa.
– Cześć.
– O, cześć. – Policjant był jakiś nieswój. Wygrzebał z kieszeni zmięty banknot i poprosił o czarną kawę na wynos.
– Wszystko w porządku? – zapytała lekko zdziwiona Ariana. – Nigdy nie pijesz czarnej kawy...
– Co? – Lucas zerknął na nią przelotnie, zachowując się jakby w ogóle nie docierały do niego jej słowa.
– Mówię, że nie lubisz takiej kawy – powtórzyła nieco głośniej, sądząc, że to tumult w kawiarni uniemożliwia jej byłemu chłopakowi zrozumienie jej słów.
– Och, racja. Chyba zmieniły mi się preferencje... – Po tych słowach przyjął od dziewczyny kubek i zapłacił, po czym wyszedł z kawiarni.
– Dziwne... – westchnęła panna Santiago wpatrując się w okno, za którym zniknął już Lucas.
– On cały jest dziwny – zauważył Cosme. Chyba nadal nie mógł wybaczyć policjantowi tego, że kiedyś go aresztował. – No, ale na mnie już czas. Wpadnij do mnie, kiedy będziesz miała chwilę. I nie przepracowuj się zbytnio, potrzebujesz trochę odpoczynku.
Po tych słowach pożegnali się i Cosme wyszedł z kawiarni, pozostawiając Arianę ponownie bijącą się z myślami.
Nie miała jednak dużo czasu oddać się dalszym rozmyślaniom, bo do kawiarni wszedł kolejny znajomy, który wyglądał jakby zobaczył ducha.
– Julian! Dawno cię tutaj nie widziałam – przywitała się dziewczyna, spoglądając na lekarza z uśmiechem. – To samo, co zawsze?
– Tak, ale najlepiej z jakąś mocniejszą wkładką – odpowiedział Vazquez, siadając na stołku przy ladzie i wzdychając ciężko.
– Widzę, że perspektywa bycia tatą trochę cię przytłacza – zauważyła dziewczyna, chichocząc lekko na widok zmęczonego wyrazu twarzy lekarza.
– Co? To już wszyscy o tym wiedzą?! Pewnie ten kretyn Hugo mielił ozorem... – Julian zacisnął pięści na wspomnienie przyjaciela.
– Plotki szybko się rozchodzą. A Hugo tak właściwie to ci pomógł, bo spotkał się z Ingrid, żeby cię usprawiedliwić. Podobno mówiłeś jakieś głupoty i było mu wstyd.
– Hę? – Julian podrapał się po głowie, zastanawiając się, o co mogło chodzić. – Dobra, nieważne. Przecież to nic takiego, że zdradził ten sekret swojej dziewczynie...
– Że co proszę?! – Jedna z filiżanek, do której Ariana właśnie nalewała kawę upadła na podłogę, roztrzaskując się na drobne kawałeczki. Camilo, który krzątał się między stolikami niedaleko, podbiegł do swojej pracownicy, by upewnić się, że nic jej się nie stało.
– No przecież wszyscy wiedzą, że ty i Hugo macie się ku sobie – skwitował Julian, nie dość cicho, by Camilo nie mógł go usłyszeć.
– Cholera! – zaklął właściciel kawiarni, który po tych słowach z zaskoczeniem podniósł głowę, uderzając się przy tym w kant lady, pod którą właśnie zbierał szczątki filiżanki. – Że co?!
– Nie, nie, to nieprawda! – zaparła się Ariana, kręcąc gwałtownie głową i spoglądając z przerażeniem na Camila. Zaraz potem rzuciła mordercze spojrzenie Julianowi, mamrocząc bezgłośnie: ”Zamorduję cię, Vazquez".
Do Juliana dopiero teraz dotarło, że rzucił te słowa przy Camilu Angarano, ojcu Huga, i nieco się speszył. Uśmiechnął się przepraszająco, najbardziej słodko jak potrafił i zaczął się powoli wycofywać.
– To ja już będę leciał. Na razie!
Zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, dzwonek u drzwi obwieścił, że już go nie ma.
– Ariano... – zaczął Camilo, rozmasowując sobie głowę. – Czy to...
– Ależ skąd! Nie martw się tym. Doktor Vazquez tylko tak żartował. Straszny z niego dowcipniś. Do cyrku się powinien zapisać. – Ostatnie słowa wypowiedziała przez zaciśnięte zęby tak cicho, by szef nie mógł ich usłyszeć.
Julian natomiast, opuściwszy w pośpiechu kawiarnię, odetchnął z ulgą i wyciągnął z kieszeni telefon, który rozdzwonił się na dobre. Pewien, że to Ingrid dzwoni, by przypomnieć mu o kupieniu jakichś kolejnych smakołyków dla ciężarnych, odebrał i powiedział do słuchawki:
– Tak, tak, kupię ci te kiszone ogórki...
– Fajnie. Ale wolałbym jakiś konkretniejszy posiłek – odezwał się sarkastycznie męski głos po drugiej stronie słuchawki.
– Bestia? Wybacz, pomyliłem cię z Ingrid. O co chodzi?
– Mam do ciebie prośbę, doktorku. Masz dzisiaj trochę czasu?
Julian zerknął na zegarek.
– Yhmm. Chcesz się spotkać?
– Właściwie to chciałem cię prosić, żebyś miał dzisiaj na oku kawiarnię.
– Coś się stało?
– Jeszcze nie, ale mam złe przeczucie.
– Templariusze?
– Nie tym razem.
– Coś gorszego?
– Nie mam pojęcia.
– Mam robić za bodyguarda?
– Raczej za obserwatora. Daj mi znać, jeśli zauważyłbyś coś podejrzanego.
Obaj mężczyźni zdawali się rozumieć prawie bez słów. Julian pokiwał głową na znak, że rozumie, a przypomniawszy sobie, że przyjaciel go nie widzi, powiedział:
– A ty gdzie się wybierasz?
– Jadę z Fernandem do Pueblo de Luz. Mam robić za niańkę.
– Acha – odparł doktor, jakby była to najnormalniejsza rzecz pod słońcem. Hugo widocznie zreflektował, że nie wyjaśnił wszystkiego tak, jak należy, więc dodał:
– Opowiem, jak wrócę. Będziesz trzymał rękę na pulsie do tego czasu?
– Jasne, o nic się nie martw. Hugo? – zapytał po chwili ciszy Julian, przypominając sobie słowa Ariany. – Rozmawiałeś z Ingrid?
– Pewnie, wiele razy.
– Chodzi mi o to, czy rozmawiałeś z nią w ostatnim czasie? Na przykład na mój temat...
– Doktorku, jesteś interesującym człowiekiem, ale mogę cię zapewnić, że mam ciekawsze rzeczy do roboty niż rozprawianie na twój temat z innymi. Mam nadzieję, że cię nie uraziłem.
– W porządku. – Julian dał za wygraną, czując jednak, że przyjaciel nie powiedział mu prawdy. – Odezwij się jak wrócisz.
– Jasna sprawa. Ciao, doktorku!
Vazquez pokręcił lekko głową z uśmiechem i rozłączył się. Gwałtowny podmuch wiatru sprawił, że dreszcz przeszedł mu po plecach. Zerknął na niebo, na którym gromadziły się ciemne chmury. Nie wiedzieć czemu, jakiś cichy głosik z tyłu jego głowy podpowiedział mu, że ma to coś wspólnego ze złym przeczuciem Huga. Zupełnie jakby siły nadprzyrodzone maczały w tym palce.
***
W przeciwieństwie do Doliny Cieni, gdzie zanosiło się na deszcz, Pueblo de Luz skąpane było w promieniach styczniowego słońca. Hugo musiał zmrużyć oczy, by ochronić je przed oślepiającym światłem, kiedy tylko w towarzystwie Fernanda Barosso wysiadł z samochodu przed rezydencją Rafaela Ibarry, burmistrza Pueblo de Luz.
Delgado był pod wrażeniem luksusowego domu, który urządzony był w dobrym guście i bardziej nowocześnie od willi Barossów, gdzie dominowały dębowe meble i portrety rodzinne. Od razu można było poznać, że Ibarra jest typem mniej tradycjonalnym i bardziej otwartym na nowe wyzwania, dlatego Hugo dziwił się, dlaczego taki człowiek jak on przyjaźni się ze starszym od siebie o dobre 25 lat Fernandem. Nie ulegało wątpliwości, że były to dwa różne typy mężczyzn, jednak coś ich łączyło – nieustająca pogoń za pieniądzem i, jak sugerowały ostatnie wydarzenia, zamiłowanie do polityki.
Rafael przywitał starszego przyjaciela z otwartymi ramionami, uśmiechając się szeroko na jego widok. Był to krzepki mężczyzna po czterdziestce, sprawiający wrażenie sympatycznego, ale Hugo dobrze wiedział, że w świecie polityki był on prawdziwym rekinem.
– Dobrze cię widzieć, staruszku – powiedział Ibarra, poklepując Fernanda po ramieniu, zupełnie jakby byli braćmi. – Wchodźcie, wchodźcie, zaraz każę służbie podać do stołu. Kopę lat, Hugo! Co słychać? Mam nadzieję, że ten stary pryk dobrze ci płaci. W razie czego pamiętaj, że u mnie zawsze znajdziesz jakąś posadkę. Wiem, że solidna z ciebie firma.
"Solidna jak cholera" – pomyślał Delgado i zmusił się do uśmiechu. Gdyby tylko Rafael Ibarra wiedział, jakich prac zwykle podejmował się Hugo... wtedy nie byłby taki chętny w oferowaniu mu stanowiska.
– Jak widzę, humor panu dopisuje – powiedział zamiast tego brunet, a Rafael roześmiał się dobrodusznie i poprowadził ich do przestronnego salonu, skąd przez duże okno rozchodził sie widok na piękny, zadbany ogród.
– Macie ochotę na szklaneczkę czegoś mocniejszego przed obiadem? – Ibarra podszedł do barku, by nalać gościom trunku. Fernando przyjął od przyjaciela bursztynowy płyn, jednak Hugo pokręcił głową, wymawiając się, że prowadzi.
– Gdzie twoja urocza żona, Rafa? Już miała cię dość i cię zostawiła? – zażartował Fernando, sadowiąc się w fotelu przy oknie.
– Nie trafiłeś. Ofelia ma spotkanie stowarzyszenia. No wiesz, udziela się charytatywnie w wielu klubach. Zapewne debatują nad jakimś programem pomocy dla miejscowego sierocińca lub czymś w tym rodzaju.
Fernando pokiwał głową na znak, że jest pod wrażeniem wysiłku, jaki żona burmistrza wkłada, by sprostać oczekiwaniom wyborców.
Po chwili do pomieszczenia wszedł nastolatek z nietęgą miną. Delgado, choć widział go tylko raz w życiu, od razu rozpoznał w nim młodego Enrique Ibarrę, syna burmistrza Pueblo de Luz, a chrześniaka samego Fernanda. Chłopak najwyraźniej nie miał ochoty spędzać wolnego czasu z ojcem i jego równie sztywnym przyjacielem, i Hugo pomyślał, że chyba jednak złapią wspólny język, bo on również nie czuł się zbyt komfortowo w tym towarzystwie.
– Jest i nasz jubilat! – Fernando wstał z fotela, by wyściskać chrześniaka, co wyglądało tak komicznie, że Hugo parsknął śmiechem i nieudolnie spróbował to zakamuflować, pozorując kaszlnięcie. – Wszystkiego najlepszego, Enrique.
– Moje urodziny były kilka dni temu. – Chłopak uwolnił się z objęć "wujka" ze zniesmaczoną miną i założył ręce na piersiach. Sprawiał wrażenie zblazowanego i lekko poirytowanego.
– No tak, wybacz mi te spóźnione życzenia. Dopiero teraz znalazłem czas, by cię odwiedzić. Chciałem ci wręczyć prezent osobiście.
– Mogłeś zrobić przelew, nie musiałeś się kłopotać.
– Quen, może tak okażesz wujowi trochę szacunku, co? – Rafa zacmokał ze złością i spojrzał na syna karcąco. – Przyjechał tu specjalnie dla ciebie.
Enrique 'Quen' Ibarra westchnął ciężko, zmusił się do przepraszającego uśmiechu i spojrzał na Barosso, po czym wyrecytował:
– Bardzo cię przepraszam, wuju, za mój brak taktu. Dziękuję ci za pamięć i życzenia. Przykro mi, że z mojego powodu musiałeś przejechać taki kawał drogi.
Valle de Sombras znajdowało się praktycznie o rzut beretem od Pueblo de Luz, więc słysząc sarkazm w głosie młodego chłopaka, Hugo poczuł przemożną ochotę, by się roześmiać, co też uczynił, a Fernando zawtórował mu, by nie czuć się niezręcznie.
– Zawsze byłeś błyskotliwym dzieckiem, Quen – skwitował Barosso, a Hugo, widząc daremne wysiłki szefa, który próbował zjednać sobie chrześniaka, o którym przypominał sobie od święta, nagle zapragnął wybuchnąć jeszcze głośniejszym śmiechem.
– Enrique lubi stroić sobie żarty – poinformował gości Rafael, mierząc syna krytycznym spojrzeniem.
Na szczęście zjawiła się pokojówka, która oświadczyła, że podano do stołu, więc cała czwórka ruszyła do jadalni i nie kontynuowano już tematu. Dopiero kiedy temat polityki i zbliżających się wyborów wyczerpał się, Quen sam zwrócił się do chrzestnego, którego kazano mu nazywać wujkiem.
– Dowiem się, co to za prezent? Miałem wrażenie, że przyjechałeś tu dla mnie, wuju, a tymczasem zaczynam myśleć, że chodziło raczej o poparcie mojego ojca w kampanii wyborczej.
Hugowi kąciki ust uniosły się lekko na te słowa. Młody nie był wcale taki głupi, na jakiego wyglądał. Coś podpowiadało brunetowi, że Quen doskonale zdaje sobie sprawę z zamiarów Fernanda i nie bardzo mu się one podobają.
– Wiesz, jak dbać o swoje interesy, synu, bardzo dobrze – pochwalił go Fernando, śmiejąc się po raz kolejny z błyskotliwości nastolatka i, ignorując karcący wzrok Rafaela, który nie był tak pobłażliwy, poinformował chrześniaka, że specjalnie dla niego wynajął tor gokartowy na całe popołudnie.
Oczy Quena zaświeciły się lekko, ale poza tym nie dał po sobie poznać, że prezent mu się spodobał. Hugo mógł przysiąc, że chłopak za cel honoru postawił sobie udawanie obojętności.
– Nie trzeba było, Nando, naprawdę – odezwał się Rafa w imieniu syna. – Quen, podziękuj wujowi.
– To nie wszystko. – Barosso przypominał teraz Świętego Mikołaja, który mówi dzieciom, że pod choinką znajduje się więcej prezentów, niż z początku myślały. – Chodź ze mną, Enrique.
Hugo odłożył na talerz widelec, czując że on również powinien być świadkiem tego spektaklu. Wszyscy wyszli przed dom, gdzie na podjeździe stały dwa samochody: zwykłe, czarne BMW, którym przyjechali Hugo i Fernando, oraz nowiutkie, czerwone porsche bez dachu, które przyprowadził kierowca Fernanda, a które było drugą częścią prezentu dla Quena.
Teraz chłopakowi było już trudno opanować podziw. Jako miłośnik samochodów nie mógł przejść obojętnie wobec lśniącego cabrioleta, o którym zawsze marzył. Podszedł do auta i z otwartymi ustami, zaczął błądzić rękoma po jego masce, nie mogąc wykrztusić słowa.
– Wow, to jest...
– ...niezła szopka – dopowiedział pod nosem Hugo.
– Podoba ci się? – Barosso nie słyszał słów swojej prawej ręki.
– Jest super. – Tylko tyle zdołał wykrztusić Quen, po czym uścisnął wuja w podziękowaniu za prezent.
Delgado wydawało się, że ktoś, kto chował się niedaleko w krzakach, pstryknął im w tym momencie zdjęcie. "Typowe" – pomyślał, ubolewając w duchu nad pragnieniem Fernanda, by cały świat dowiedział się o tym, jaki jest dobry dla chrześniaka. Hugo był pewny, że zdjęcie ukaże się w porannej gazecie z jakimś ckliwym komentarzem na temat dobroci kandydata na burmistrza.
– Za bardzo go rozpieszczasz, Nando. – Rafael nie był zbyt zadowolony, ale widząc, że syn cieszy się z prezentu, musiał dać za wygraną. – Wybaczcie – dodał po chwili, gdy jego telefon się rozdzwonił, a on sam wrócił do domu, by w spokoju go odebrać.
– Co ty na to Quen, by wybrać się na jazdę próbną? Hugo z tobą pojedzie – zaproponował Fernando, a nastolatek lekko się skrzywił i zmierzył bruneta wzrokiem.
– Mam jechać ze służącym?
– Mam jechać z tym bachorem?
Zarówno Ibarra, jak i Delgado wypowiedzieli te zdania jednocześnie, a Fernando uśmiechnął się pod nosem.
– Jedźcie pojeździć na gokartach. Na pewno będziecie się świetnie bawić. Hugo to moja prawa ręka, daj mu znać, jeśli będziesz czegoś potrzebował. – Po ostatnich słowach, skierowanych do Enrique, Fernando wycofał się w stronę domu, by dołączyć do Rafaela.
Hugo i Quen natomiast nadal stali na podjeździe, spoglądając na siebie z niechęcią.
– Służący? – zapytał Delgado z oburzeniem.
– Bachor? – odpowiedział mu podobnie młody Ibarra.
– Wsiadaj lepiej do tego auta, zanim zmienię zdanie – zarządził brunet i ruszył w stronę czerwonego wozu. – Wiesz w ogóle jak prowadzić?
– Mam siedemnaście lat, a nie siedem – obruszył się Enrique, po czym wsiadł do porsche od strony kierowcy.
– Jesteś pewien? Chyba powinienem posadzić cię w foteliku, bo jeszcze nam mandat wlepią.
Jechali przez jakiś czas w ciszy, przerywanej tylko od czasu do czasu przekleństwami Huga, kiedy młody źle wchodził w zakręt albo zbyt gwałtownie hamował.
– Zwolnij trochę, bo nas obu zabijesz! – warknął w pewnym momencie Delgado, nie mogąc już dłużej wytrzymać.
– Przecież nie przekraczam limitu prędkości, zluzuj trochę majtki.
– No co za mały gnojek – westchnął sam do siebie Hugo. – Do ojca też tak mówisz, młokosie?
– Mogę cię o coś zapytać? – Quen szybko zmienił temat. – Co ty robisz z tym starym zgredem? To znaczy... dlaczego dla niego pracujesz?
– Z czegoś muszę żyć. Hamuj!
Enrique w ostatniej chwili zahamował, tuż przed tym jak włączyło się czerwone światło.
– Ale mimo wszystko... Wiesz, że ten dziad pracuje nie do końca legalnie, prawda?
– Tak? – Hugo udał zainteresowanie, jakby Quen poinformował go o czymś, z czego do tej pory nie zdawał sobie sprawy.
– To musi być brudna robota.
– Zgadza się. Muszę na przykład niańczyć rozpieszczonych gnojków, takich jak ty. Możesz jechać, masz pierwszeństwo – dodał po chwili, widząc, że nastolatek się nad czymś zamyślił.
– Mam ochotę na hamburgera – stwierdził nagle Quen, dostrzegając gdzieś przydrożną budkę z niezdrowym jedzeniem.
– Co ty w ciąży jesteś? Przecież dopiero co jadłeś obiad.
– Masz na myśli to gów*o gotowane na parze? Sorry, ale gdybym miał się żywić tą karmą dla królików, zostałyby ze mnie sama skóra i kości. Na samych kiełkach to ja nie dożyje osiemnastych urodzin. Chcesz coś? – zapytał, parkując przy budce i wysiadając, by kupić niezdrową bułkę.
Hugo musiał przyznać mu rację. Bogacze mieli jakiś dziwny gust jeśli chodzi o zdrowe jedzenie – sam też niespecjalnie się najadł podczas wizyty w domu Ibarrów. Poszedł w ślady Enrique i wysiadł z samochodu.
– Z wszystkim, co macie – mówił Quen do sprzedawcy w śmiesznej czapeczce, który patrzył na nastolatka jak na idiotę. – Im więcej naładujesz do tej buły, tym lepiej.
– Dobra, młody, bez przesady. Chcesz żyły zapchać tłuszczem czy jak? – Hugo pokręcił głową, ale uśmiechnął się na widok skonsternowanej miny sprzedawcy.
Nagle dał się słyszeć ogłuszający huk. Sprzedawca w budce z fast foodem podskoczył w miejscu i schował się w kącie, gubiąc przy tym śmieszną czapeczkę. Hugo odwrócił się gwałtownie w stronę źródła hałasu – z drugiej strony ulicy nadjechał jeep, z którego wychylała się ręka z bronią, wymierzoną wprost w młodego Ibarrę. Ponownie dał się słyszeć odgłos wystrzału, piski opon samochodów, które omal nie wjechały w siebie pod wpływem tej strzelaniny i krzyki przechodniów, którzy padli na ziemię, sparaliżowani strachem.
Kilka minut później było już po wszystkim – samochód odjechał, kierowcy zaczęli wychodzić z wozów i analizować szkody, sprzedawca fast foodów nadal kulił się w budce ze strachu, a Enrique krzywiąc się z bólu podnosił się z chodnika, na który upadł, rozdzierając policzek o asfalt. Przerażony zerknął na Huga, który trzymał się za prawy bok.
– O cholera... – Był w stanie tylko powiedzieć na widok krwi sączącej się przez koszulkę i palce Huga.
Delgado zerknął na swoją dłoń i na ranę, która obficie krwawiła.
– Możesz zobaczyć czy kula przeszła na wylot? – zapytał jak gdyby nigdy nic brunet – zupełnie jakby taki postrzał był dla niego chlebem powszednim.
– Ccco? – wymamrotał Quen, cały czas nie wierząc w to, co się wydarzyło. Podciągnął Hugowi koszulkę drżącymi rękoma, po czym dokładnie obejrzał jego plecy. – Nie ma wylotu. O Boże... To znaczy, że kula...?
– Nie panikuj, młody, tylko siadaj za kierownicę.
– Tak. Tak. Szpital... Musimy jechać do szpitala... – powtarzał jak zahipnotyzowany Ibarra, ale Hugo przywołał go na ziemię.
– Żaden szpital. Jedziemy do Valle de Sombras.
– Oszalałeś? Wykrwawisz się zanim tam dojedziemy? Postrzelili cię w mózg? Po jaką cholerę mnie zasłaniałeś? Jedziemy do szpitala!
Hugo resztkami sił, złapał chłopaka za przód koszuli i przyciągnął go do siebie.
– Rób, co mówię albo przysięgam, że nie ręczę za siebie.
Quen przez chwilę bił się z myślami, a wiedząc, że nie mają czasu do stracenia, uwolnił się z uścisku Huga i w pośpiechu zdjął koszulę, pod którą miał T-Shirt.
– Przyłóż do rany – nakazał i pomógł Hugowi wstać, po czym zaprowadził go do samochodu.
– Cześć, doktorku, jak leci? – Delgado wybił numer Juliana, kiedy zmierzali drogą do Doliny. Pierwszy szok już minął i dopiero teraz zaczął tak naprawdę odczuwać skutki postrzału. Cały zbladł i ledwo panował nad swoim głosem, kiedy mówił. – Słuchaj... Możesz wracać już do domu. Będę u ciebie za jakieś pół godzinki.
– Już wracasz? Czyli rozumiem, że to był fałszywy alarm, tak? Bo trochę głupio się czuję, szpiegując twoją rodzinę przed kawiarnią – powiedział Vazquez z ulgą, kierując się w stronę domu.
– Yhmm... – Tylko tyle był w stanie wykrztusić Hugo. – Słuchaj, masz może swoją torbę lekarską w mieszkaniu?
– Tak, a co? Znów coś przeskrobałeś? Tylko mi nie mów, że znów się zraniłeś!
– Nic z tych rzeczy... To tylko drobne... hmmm... zadrapanie.
– Dobra, jedź ostrożnie. Będę na ciebie czekał w mieszkaniu.
Po tych słowach się rozłączył, a Hugo zacisnął zęby z bólu.
– Nie pędź tak... – wymamrotał ledwo słyszalnie. Wargi mu zsiniały i Quen przeraził się nie na żarty.
– Teraz martwisz się limitem prędkości? Serio?! – I zamiast go usłuchać, przydepnął pedał gazu.
– W moim telefonie jest kontakt – Rumpelsztyk. W razie czego dzwoń do niego...
– Co ty wygadujesz? Zaraz będziemy na miejscu. Cholerne światła! – zaklął Quen, naciskając klakson i zerkając na Huga. – Hej, hej, nie zasypiaj mi tu! Słyszysz?!
– Yhmm... ale tak strasznie chce mi się spać... – Głowa Huga opadła, a on sam zamknął oczy.
– Niech to szlag! – Siedemnastolatek uderzył ręką w kierownicę i szybko rozeznał się w sytuacji. Nacisnął pedał gazu i popędził na czerwonym świetle, nie zważając na konsekwencje. Jeszcze tego mu brakowało, żeby Hugo wyzionął ducha w nowiutkim porsche tuż po tym jak osłonił go własnym ciałem.
– Feliz cumpleaῆos, Quen – powiedział sam do siebie, wzdychając ciężko. Miał nadzieję, że zdąży na czas.
Julian wrócił do domu według polecenia Huga. Zerknął na zegarek i rozłożył się na kanapie. Miał dzień wolny, ale nie dane mu było odpocząć.
– Kupiłeś te ogórki? – usłyszał poirytowany głos Ingrid, więc zacisnął powieki, zły na siebie, że o tym zapomniał. Dziewczyna jakby się wszystkiego domyślała. – Zapomniałeś, tak?
– To wszystko przez Bestię – próbował się tłumaczyć, ale nie dokończył, bo zadzwonił jego telefon. – To właśnie on – wyjaśnił Ingrid, po czym odebrał. – Jesteś niedaleko?
– Rozmawiam z Rumpelsztykiem? – Po drugiej stronie słuchawki dał się słyszeć jakiś młody, przerażony głos.
– Być może... Z kim mam do czynienia? – Julian był zaintrygowany.
– Z Hugiem jest bardzo źle. Nie chciał jechać do szpitala i stracił przytomność. Mówił, że mam jechać do ciebie, ale nie wiem gdzie to jest...
– Jak to stracił przytomność? Co się stało? – zapytał Vazquez, a Ingrid nachyliła się do słuchawki, by lepiej słyszeć rozmowę.
– Został postrzelony, stracił dużo krwi. Nie mam pojęcia, ile wytrzyma. – Chłopak z trudem panował nad swoim strachem. – Właśnie wjechałem do Valle de Sombras.
– Widzisz kościół? Zaraz tam będę. – Julian rozłączył się i w pośpiechu narzucił kurtkę.
– Co z Bestią? – zapytała ze strachem Ingrid, spoglądając na mężczyznę szeroko otwartymi oczami.
– Będę wiedział, jak go zobaczę. Przygotuj sprzęt i zasłoń żaluzje. Zaraz wracam.
Ingrid posłusznie wykonała jego polecenia i zaczęła chodzić w tę i z powrotem po mieszkaniu. Nie minęło kilka minut, a rozległo się pukanie do drzwi. Mulan popędziła, by otworzyć, ale doznała rozczarowania, widząc Arianę, która uśmiechnęła się na widok koleżanki.
– Cześć, jak się czujesz? Wpadłam na chwilę, pomyślałam, że mogłybyśmy obgadać jeszcze raz szczegóły wieczoru panieńskiego dla Vicky. Przyniosłam ciasto! – Panna Santiago uniosła w górę kartonik ze smakołykiem, a Ingrid zamrugała szybko powiekami.
– Ari, to nie jest dobry moment. My właśnie...
Nie było jej dane dokończyć – rozległy się pospieszne kroki i dyszenie, a po chwili ich oczom ukazał się Julian w towarzystwie jakiegoś nastolatka, którzy razem taszczyli bezwładnego Huga. Bezceremonialnie wyminęli je w drzwiach i weszli do środka, gdzie położyli rannego na stole.
– Co się dzieje? Co z nim? – Ariana zbladła, wpatrując się w nieprzytomnego bruneta, który wyglądał jakby był już jedną nogą po drugiej stronie.
– Lepiej będzie jak już pójdziesz... – Ingrid rzuciła przerażone spojrzenie koleżance.
– Albo włazicie do środka, albo wypad, ale zamknijcie te cholerne drzwi! – warknął Julian, dezynfekując dłonie i przygotowując się do operacji. Najwyraźniej widok Huga w takim stanie wyprowadził go z normalnej równowagi.
Ariana bez zastanowienia wślizgnęła się do środka, a Ingrid zamknęła drzwi.
– W czym ci pomóc? – zapytała panna Santiago, zdejmując kurtkę i myjąc ręce.
– Rozetnij mu koszulkę. – Julian wskazał na narzędzia i przygotował znieczulenie. – I nie plącz mi się pod nogami.
Dziewczyna drżącymi rękami wykonała polecenie lekarza, czując że nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Z rany postrzałowej sączyła się krew, powodując u niej odruch wymiotny.
Ingrid natomiast podeszła do nastolatka, który stał jak w transie, gapiąc się na nieprzytomnego Huga. Dłonie miał całe zakrwawione i najwidoczniej był w szoku.
– Jak masz na imię? – zapytała, próbując zająć czymś jego myśli.
– Quen – odpowiedział po chwili zastanowienia, jakby nie bardzo wiedział, jak tak naprawdę się nazywa.
– Ja jestem Ingrid, ale możesz mi mówić Mulan. Chodź, doprowadzimy cię do porządku.
Poprowadziła go do łazienki, gdzie odkręciła kurek przy umywalce i wsadziła mu ręce pod wodę, która zabarwiła się na krwisty kolor.
– Ten gość... Rumpelsztyk... Jest lekarzem? – zapytał po chwili chłopak, a ona pokiwała głową. – Ma tu cały sprzęt. Jak w szpitalu.
– Lubi być przygotowany.
– Chciałem jechać do szpitala, ale mi nie pozwolił. – Ingrid domyśliła się, że tym razem mówi o Hugu. Wyglądało na to, że chłopak stara się usprawiedliwić, jakby czuł, że to jego wina, że Delgado znalazł się w takim stanie.
– Hugo kiedy chce, potrafi być bardzo uparty.
Quen pokiwał głową ze zrozumieniem.
– Co z nim będzie?
– Rumpelsztyk wyciągnie kulę i poskłada go do kupy. Zawsze to robi.
– Więc to nie pierwszy raz?
– Nie musisz się bać. – Ingrid poklepała nastolatka po plecach, starając się go uspokoić. Hugo był silny. Nie takie rzeczy w życiu przeszedł.
Wyjęła z szafki za lustrem apteczkę i zdezynfekowała chłopakowi ranę na policzku. Syknął lekko z bólu, ale się nie uskarżał.
Tymczasem Julian miał problemy ze znalezieniem kuli.
– Cholera! – warknął.
– Co jest? – Arianę przeraził ton jego głosu.
– Nie mogę zlokalizować pocisku.
– Może powinniśmy jechać do szpitala? Tam zrobią mu tomografię i...
– Wykrwawi się, zanim tam dojedziemy. Potrzebuje transfuzji.
W drzwiach pojawił się Quen, który wszystko słyszał:
– Mam grupę 0 – poinformował Juliana, który szybko dokonał decyzji i skinął głową w stronę Ingrid, która już wiedziała, co ma robić. – A pomyśleć, że z początku myślałem, że jesteś jakimś znachorem albo szamanem... – wymamrotał Quen, kiedy Mulan podłączała sprzęt do transfuzji.
– BINGO! – krzyknął Julian, zupełnie go nie słuchając. Już po chwili trzymał w szczypcach pocisk z broni, z której Hugo został postrzelony. – Co się właściwie stało? – zapytał w końcu doktor, nadal skupiając się na swoim pacjencie.
– Jacyś ludzie w samochodzie... Mieli broń. Hugo mnie zasłonił.
– Cholerny bohater się znalazł. – Julian pokręcił głową z niedowierzaniem. – Kim ty w ogóle jesteś? Skoro do ciebie strzelali to chyba musisz być kimś ważnym...
– Ja nie, ale mój ojciec tak – wyjaśnił Quen, a widząc, że wszyscy wpatrzyli się w niego w oczekiwaniu, dodał: – Moim ojcem jest burmistrz Pueblo de Luz.
– Bez szpitala i tak się nie obejdzie. Dobrze, że nabawił się tej rany w taki sposób... – mruknął Julian sam do siebie.
– Co masz na myśli? – zapytała Ariana, a Vazquez jakby dopiero po chwili zreflektował, że nie jest w pomieszczeniu sam.
– Nic takiego. Ingrid, zadzwoń po karetkę. Jakoś to wszystko wytłumaczę. – Lekarz odetchnął głęboko. – A miałem mieć dzień wolny...
***
Conrado bębnił palcami o blat stołu, wpatrując się w okno. Niedaleko niego Sambor analizował coś przy komputerze, a Octavio co jakiś czas zaglądał mu przez ramię.
– Ostatni sygnał GPS wskazuje, że Will był gdzieś w pobliżu miasteczka. Potem wyłączył telefon albo... – Alanis urwał, jakby sam nie chciał dopuścić do siebie przerażającej alternatywy.
– A co to? – zapytał nagle Sambor, wskazując na czerwony punkcik na ekranie laptopa.
– Jest sygnał! – Octavio nachylił się, by przekonać się, czy to nie pomyłka. – W tym samym miejscu!
Conrado zmarszczył brwi. Po chwili jego komórka zawibrowała na stole. Na wyświetlaczu pojawiło się imię Willa.
– Rozmowa-video? – zdziwił się Octavio, spoglądając na wyświetlacz iphone'a.
Saverin poczekał chwilę, spodziewając się najgorszego, po czym odebrał połączenie.
Jego oczom ukazał się Guillermo Alanis, we własnej osobie, ale to nie on wybrał numer. Nie był w stanie tego zrobić, jako że był przywiązany do krzesła. Twarz miał poobijaną i wyglądało na to, że był więziony w jakiejś piwnicy, a jego oprawcy nie potraktowali go łagodnie.
– Niech się pan przywita, panie Alanis – odezwał się jakiś głos, należący do osoby trzymającej telefon. Ten głos był tak znajomy, że Conrado wyprostował się na krześle jak struna.
Po chwili mężczyzna skierował telefon tak, że Saverin mógł zobaczyć jego twarz. Po raz pierwszy od wielu lat spoglądał w puste oczy swojego największego wroga.
– Nie sądziłem, że jeszcze kiedyś zobaczę cię żywego, Conrado. A jednak... – Fernando sprawiał wrażenie opanowanego, ale Chilijczyk wiedział, że to tylko maska. W rzeczywistości bał się prawdy, tego że Hugo go zdradził i tego, że Conrado może w każdej chwili się na nim zemścić. – Jesteś jak karaluch, Conrado. Bardzo ciężko się ciebie pozbyć.
Saverin uparcie milczał. Nie przewidział, że Barosso dowie się o jego "cudownym zmartwychwstaniu" tak wcześnie. Zamiast tego słuchał z bijącym sercem.
– Wiesz, że nic się nie zmieniłeś? Wyglądasz prawie tak samo jak wtedy, kiedy groziłeś mi i mojemu synowi. Kiedy to było? W '96? Masz dobre geny... Chociaż czy ja wiem? Rysy jakoś ci zgrubiały...
– Przejdź do rzeczy. – Saverin odezwał się po raz pierwszy, czując że niedługo może wybuchnąć. – Czego chcesz?
– Dowiedzieć się, jak to się stało, że przeżyłeś? Zawsze umiałeś jednać sobie ludzi, masz tę niezwykłą charyzmę... Widocznie i Huga przekabaciłeś na swoją stronę...
– Nie moja wina, że wysyłasz słabeusza, by odwalił za ciebie brudną robotę. Chłopak spartaczył, na moje szczęście...
– A tego tutaj poznajesz? – zapytał nagle Fernando, kierując telefon na Guillerma, który ze zwieszoną głową siedział skrępowany na krześle. Conrado zacisnął pięści ze złości, a gdzieś z boku Octavio zaklął pod nosem. – Wiesz, że sam się do mnie zgłosił? Na początku myślałem, że to jakiś oszołom, ale po zweryfikowaniu kilku faktów doszedłem do wniosku, że chłopak nie kłamie – naprawdę żyjesz. Muszę przyznać... To był niezły szok.
– Wypuść chłopaka i pogadajmy.
– Widzisz... Doszedłem do wniosku, że coś tutaj nie gra – kontynuował Fernando, a w jego głosie zabrzmiała szaleńcza nuta. – Są dwie opcje. Pierwsza to taka, że pan Guillermo Alanis, czy raczej Will, jak woli być nazywany, był twoim pomagierem, ale w końcu znudziło mu się usługiwanie tobie i postanowił cię zdradzić, co jest bardzo prawdopodobne. Opcja druga – jego pojawienie się w miasteczku i poinformowanie mnie o twoim powrocie z zaświatów jest zwykłym podstępem, mającym uśpić moją czujność. Może nawet liczyłeś, że panu Alanisowi uda się być podwójnym agentem... W każdym razie, po dogłębnym zastanowieniu stwierdziłem, że nie będę miał z niego żadnego pożytku. Nie potrzebuję go żywego, tak więc...
Telefon ponownie został skierowany na Guillerma, który jakby przeczuwając, co się za chwilę stanie, uniósł lekko głowę. Dało się słyszeć lekkie pyknięcie – pistolet miał założony tłumik – po czym głowa Willa Alanisa ponownie opadła na piersi, tym razem kompletnie bez życia.
– Do zobaczenia, Conrado. Nie wątpię, że niedługo się spotkamy.
Po tych słowach rozmowa się zakończyła, a Conrado wpatrywał się jeszcze w telefon, jakby nie zdawał sobie z tego sprawy. Gdzieś jakby z daleka dochodziły do niego zrozpaczone krzyki Octavia, którego bratanek właśnie został zamordowany na jego oczach. Saverin jednak nie mógł się ruszyć. Wpatrywał się tępo w przestrzeń, czując że w głowie mu wiruje. Oczy zaszły mu mgłą i już nie wiedział czy to dzieje się naprawdę, czy może to tylko koszmarny sen, z którego zaraz się obudzi.
Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 22:10:38 10-09-19, w całości zmieniany 2 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3498 Przeczytał: 4 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 15:36:33 31-10-16 Temat postu: |
|
|
T2 C. 47
Julian/ Ingrid/ Emily/Fabricio
Hugo ty pieprzony bohaterze, pomyślał ze złością Julian widząc jak nieprzytomnego chłopaka układają na noszach. Lekarz pogotowia ratunkowego popatrzył na doktora Vazqueza pytającym wzrokiem jakby w tej chwili, w tej sekundzie miał wytłumaczyć wszystkim zebranym jak, dlaczego Hugo Delgado znalazł się w jego domu. W pokoju, który wygląda jak izba przyjęć w miejscowym szpitalu, tylko z lepszym sprzętem. Brunet westchnął cicho i dopiero teraz uświadomił sobie, że nie założył rękawiczek. Niby szczegół, ale ważny. Na rękach miał krew człowieka, którego uważał za przyjaciela. Cholera Hugo był jego przyjacielem. Z tym facetem rozumieli się bez słów. Podobne zajęcie, podobne przeżycia zbliżyły ich do siebie. Szybkim krokiem szedł za ratownikami. —
— Zawiadomcie szpital, że będzie potrzebny blok na cito — powiedział napotykając kolejne spojrzenie lekarza pogotowia. Z doktorem Juarezem nie lubili się od pierwszego dnia pracy Juliana. Teraz ich animozje nie miały znaczenia
— Wiem, co mam robić Vazquez — warknął zły Juarez, że jakiś młokos go poucza.
— Więc to zrób co ci każę — odpowiedział spoglądając na mężczyznę ze złością. Dla Huga ważne były sekundy. Juarez zameldował szpitalowi o stanie pacjenta. — Jadę z wami — zameldował
— Na jakiej podstawie?
— Jestem jego lekarzem — warknął — znam przypadek Hugo
— Przypadek Hugo jest taki, że został postrzelony i przywieziony do ciebie zamiast do szpitala.
— Gdyby nie moja interwencja —celowo pominął okoliczności — Hugo byłby martwy zerknął na monitor jadę z wami czy wam się to podoba czy nie — odwrócił się spoglądając na swoją dziewczynę — Ingrid — zwrócił się do niej ujmując jej dłoń w swoją. — Odwołaj naszą dzisiejszą wizytę u lekarza — powiedział wsuwając w jej dłonie owinięty w chusteczkę pocisk. Ingrid wymieniła z nim pełne zrozumienia spojrzenie.
— Już to zrobiłam. Spotkamy się na miejscu — powiedziała, kiedy Julian wchodził do karetki. — Wszystko będzie dobrze zapewniła go.
— Musimy jechać za karetką — wtrąciła się Ariana wpatrując się w światła odjeżdżającej karetki pogotowia.
— Potrzebuje kwadrans.
— Ingrid
— Ariana muszę coś zrobić i potrzebuje piętnastu minut chodźmy do środka — pociągnęła dziewczynę za rękę.
— Co jest ważniejsze? — Zapytała ją zbulwersowana dziewczyna, kiedy weszli do jednego z pokoi, który okazał się być gabinetem.
— Zobaczysz — odparła odpalając komputer. Usiadła za biurkiem. Z szuflady wyciągając lateksowe rękawiczki. Ostrożnie rozłożyła chusteczkę, w której znajdował się pokryty zakrzepniętą krwią pocisk. Oczy Ariany rozszerzyły się.
Palce Ingrid poruszały się po klawiaturze komputera. Wcisnęła kilka klawiszy a skaner stojący obok monitora zapiszczał cicho. Szatynka ostrożnie położyła pocisk i uruchomiła skanowanie trójwymiarowe. Oczy obserwującej to wszystko Ariany otworzyły się ze zdumienia kiedy ponad pociskiem ukazał się jego trójwymiarowy obraz.
— Cholera — zaklęła pod nosem. — Po za odciskami palców Juliana nie ma innych — powiedziała to bardziej do siebie niż do Ariany. Spojrzała na szatynkę, której oczy w tym momencie przypominały dwie centówki. — Nowa zabawka Javiera. Skaner trójwymiarowy jeszcze w fazie testów, ale dał nam jeden do testów.
— Po co to robisz? — Męski dziecinny jeszcze głos uświadamiał jej, że nie są tutaj sami.
— Ustalam producenta. Przepuszczę trójwymiarowy pocisk przez bazę producentów broni i amunicji, policyjną bazę danych i sprawdzę czy broń z której do was strzelano została użyta do innego przestępstwa.
— Da się tak? — Młody mimo okoliczności był zachwycony pomysłem Ingrid.
— Da, jeżeli znasz geniusza, który cię tego nauczył. Ok — poszło wcisnęła jeszcze kilka klawiszy na klawiaturze. — Możemy jechać wyciągnęła małe hermetyczne opakowanie.
— Jak chcesz znaleźć broń po amunicji przecież naboje możesz kupić w każdym sklepie. — zauważyła Ariana nadal będąc w kompletnym szoku. Nie była pewna czy to, co zrobiła Ingrid ją przerażało czy imponowało. — Producent jest zawsze taki sam.
— Nie — Ingrid uśmiechnęła się promienie, — jeżeli mamy do czynienia z ze organizowaną grupą przestępczą to nie kupują amunicji w sklepie z bronią tylko od producentów na czarnym rynku. Taka amunicja często jest oznakowana, aby odróżnić jeden towar od drugiego. Znajdziemy producenta, znajdziemy strzelców.
— Mówisz jakbyś to robiła
Ty idź po samochód powiedziała do nastolatka, który niechętnie wyszedł z pokoju. — Ari — zwróciła się do dziewczyny, kiedy zostały same — wiem, że to dziwne i podejrzane, ale nie robiłabym tego gdyby nie chodziło o Huga, więc proszę zachowaj to dla siebie.
— A co jeżeli on coś powie?
— On jest przerażonym dzieciakiem nie powie ani słowa po za tym, kto mu uwierzy? — zapytała Arianę, — że zeskanowałam trójwymiarowo kulę wyciągnięta z ciała i przepuściłam przez bazę amunicji produkowaną przez handlarzy bronią? Przecież takie coś nie istnieje — puściła do Ariany oczko wywołując na jej twarzy uśmiech. — Jedziemy do szpitala.
***
Hugo Delgado zabrano na blok operacyjny. Julian nie zamierzał oddawać przyjaciela w ręce innego lekarza i mył w pośpiechu ręce. Drugi chirurg zmarszczył brwi na jego widok, ale nie powiedział nic gdyż doskonale zdawał sobie sprawę, iż to do niego Delgado udawał się po pomoc. Zdążył się już osłuchać w drodze tutaj od Juareza.
— Słyszałem, że wyciągnąłeś kulę — zagadną do niego lekarz
— Tak— Vazquez westchnął mokrymi rękami wiążąc fartuch —kaliber dziesięć milimetrów. Prawdopodobnie poszła wątroba.
— Operujemy w ciemno — zauważył chirurg a Julian zobaczył na jego twarzy grymas niezadowolenia. Żaden lekarz nie lubił operować w ciemno.
— Nie ma czasu na tomografię — warknął niemal Vazquez. — Jeżeli dojdzie do krwotoku wewnętrznego większego niż już jest
— Nie będzie, co zbierać — dokończył za niego Velazquez — wiem. Ty w ogóle znasz się na chirurgii?
— Wielu rzeczy o mnie nie wiesz Carlos
— To prawda wielu.
Operowali w ciemno, po omacku. Nie znali obrażeń wewnętrznych gdyż właściwie nie było czasu na tomografię a nawet cholerne USG, ale tak jak Hugo z lekkością mówił o swoim postrzale jak o zadrapaniu tak Vazquez przyzwyczajony był do operowania o omacku. Nie został chirurgiem w szkole, nigdy nie miał takiej specjalizacji, ale to był jego chleb powszedni. Kiedyś ciągle łatał znajomych z Nibylandii albo „Dwóch róż” teraz musiał poskładać przyjaciela
— Skalpel — poprosił i pewnym ruchem rzciął jego klatkę piersiową. —Wiem, co robię powiedział do Carlosa. Operować o po omacku nauczyła mnie ulica pomyślał teraz będąc wdzięcznym, iż dał się wciągnąć w mafię. Ten jeden jedyny raz się cieszył. Krew trysnęła na jego fartuch.
— Ssak —powiedział i przyłożył do rany — Cholera nic nie widzę dajcie mu dwie jednostki krwi i jedną osocza — polecił pielęgniarkom. Carlos bez słowa zaczął odsysać krew z drugiej strony.
— Wątroba cała ocenił Velazquez, kiedy poprawiła się widoczność. Julian odetchnął z ulgą przyglądając się kolejnym organom. — To śledziona — powiedział wpatrując się w rozerwany organ.
—Usuwamy? Chłopak będzie mógł bez niej żyć
— Panowie decyzja — powiedział anestezjolog. Chłopak stracił dużo krwi nie możemy trzymać go otwartego na stole zbyt długo.
— Naczynia krwionośne są lekko uszkodzone. Możemy ją uratować wystarczy zaopatrzyć. — powiedział Julian. — Szew do naczyń krwionośnych —urwał oceniając, którego będzie potrzebował — trójka.
Dwadzieścia minut Julian oparł dłonie o zlew wpatrując się w swoje odbicie we szkle. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz operował. To było dawno temu i w dużo bardziej spartańskich warunkach. Bez specjalistycznego sprzętu miał do dyspozycji tylko własną intuicję. I uratował wtedy chłopaka. Zrobił wszystko, co mógł teraz wszystko było w rękach Hugo no i Boga.
— Myślałeś kiedyś o rzuceniu pediatrii i zostaniu pełnoetatowym chirurgiem? Zagadną do niego Carlos myjąc ręce. — Operowałeś jak stara wyga.
— Operowałem kilka razy w życiu — odpowiedział Vazquez. Nie chciał się nad tym rozwodzić.
—Gdzie się tego nauczyłeś?
— W więzieniu. Przez kilka lat byłem tam lekarzem. — Co było prawdą i kłamstwem jednocześnie. Był lekarzem w więzieniu, lecz nigdy nie operował, ale Carlos nie musił o tym wiedzieć. Zaczął myć ręce. Ingrid, Ariana i może ojciec Hugo czekali na informacje. Pozbył się kitla, czepka. I jeszcze raz umył ręce. Trzęsły się. W chwili w której opuścił blok wszyscy poderwali się z krzeseł.
— Co z nim? Ariana — jako pierwsza odzyskała zdolność mówienia.
— Wyliże się miał szczęście kula nie uszkodziła żadnych organów wewnętrznych nie licząc lekkiego uszkodzenia śledziony, którą udało nam się poskładać.
— Julian nie bądź taki skromny — Carlos stanął za jego plecami — sam poskładał mu tę śledzionę.
— Razem to zrobiliśmy powiedział natychmiast. — Najważniejsze jest to, że Hugo do końca tygodnia będzie mógł wyjść ze szpitala. I że miał cholernie dużo szczęścia. Gdzie jest Ingrid? — Zwrócił się do Ari patrząc na szatynkę.
— Ingrid wyszła na zewnątrz. Przewietrzyć się.
— Ok znajdę ją. Dzięki Ari
Julian szybkim krokiem opuścił szpital a swoją dziewczynę odszukał wzrokiem na jednej z ławek. Gdzieś w pobliżu zagrzmiało.
— Przeziębisz się — powiedział zsuwając z ramion swoją kurtkę i przerzucając przez ramiona Ingrid.
— Nic mi nie jest— odparła jednak wsunęła rękawy w kurtkę bruneta. Julian usiadł obok niej obejmując ją ramieniem. — Co z Hugo? — Zapytała wtulając się w jego bok.
— Wyliże się. Poskładaliśmy do kupy jego śledzionę inne narządy wewnętrzne nietknięte. Co z pociskiem?
— Na razie nic. Przyjdzie mi powiadomienie smsem, kiedy program Magika coś znajdzie. O ile coś znajdzie.
— Znajdzie, znajdzie— powiedział splatając palce z palcami Ingrid. — Bezę tworzył w końcu geniusz.
— I miał szczęście, że to ty go operowałeś — zmieniła temat.
— Ingrid — jęknął. Nienawidził jak ktoś traktował go jak bohatera.
— Nie bądź takim skromnisiem. Wiem, co potrafisz nie raz widziałam cię przy pracy w dużo gorszych warunkach, więc lepiej powiedz, jaką bajeczkę wymyślisz dla policji i szpitala.
Julian westchnął
—Nie wiem coś powiem
— To coś musi być wiarygodne, bo inaczej Diaz będzie wiercił wszystkim dziurę w brzuchu. Słyszałam plotki, że ostatnimi czasy zrobił sie z niego rasowy glina.
— Powiem, że Hugo zadzwonił do mnie, bo mi ufał i nie było czasu bawić się w karetki. Kulę wyciągnąłem u siebie. Nie miałem wyjścia, podałem mu leki znieczulające i wyciągnąłem kulę.
— Powtórz to sobie trzy razy przed lustrem za nim będziesz opowiadał o tym policjantowi. Będzie bardziej wiarygodnie.
— Muszę powiadomić jego ojca.
— Pójdę z tobą
V Nie musisz
— Idę z tobą czy ci się to podoba czy nie — powiedziała wstając. Wyciągnęła do niego dłoń. Julian wstał splótł palce z palcami Ingrid. I razem szybkim krokiem ruszyli w stronę kawiarni Camillo.
***
W tym samym czasie Emily po raz trzeci usiłowała skontaktować się ze swoim mężem jednocześnie spoglądając na młodego policjanta. Obiecała Javierowi, że porozmawia z Hernandezem, który uparł się jak przysłowiowy osioł. Siedział ze smętną miną na ławce.
— Zgłoś przerwę— powiedziała siadając obok niego. Popatrzył zaskoczmy na Emily
— Javier cię przysłał? — Zapytał
— Nie — poprosił żebym z tobą porozmawiała przyszłam z własnej woli. Zgłoś przerwę chcę tylko porozmawiać Luke nic więcej.
Hernandez niechętnie zgłosił przerwę
— O czym?
Emily zaśmiała się krótko
— Nie tutaj chodź znam jedno miejsce. — Gospoda o tej porze była zatłoczona. Znaleźli wolny stolik.
— Jesteś głodna?
— Zasada numer jeden o operacjach rozmawiaj w miejscach gdzie nikt nie zwróci na to uwagi. Zatłoczone miejsce w godzinach szczytu to idealna przykrywa. I tak jestem głodna.
Złożyli zamówienie.
— To, o czym chcesz porozmawiać?
— Chcę ci kogoś przedstawić — z kieszeni brązowego płaszcza wyciągnęła paszport przesuwając go w stronę Lukacasa, który zmarszczył brwi i wziął dokument. Dłuższą chwilę spoglądał na Emily to na kobietę ze zdjęcia. — Poznaj Alexndrę Sawczenko.
— To ty
— To kiedyś byłam ja. Interpol wysłał mnie do Rosji, bo dotarło do nas, że aby zbliżyć się do Guerry trzeba stać się taki jak on. Nie mogliśmy dotrzeć do rynków z Europy Zachodniej, ale w Rosji było nam łatwiej. — Powiedziała powoli wyciągając z jego dłoni paszport. — Operacja „czarna wołga” świetnie wyglądała na papierze przenikam do zorganizowanej grupy przestępczej zdobywam ich zaufanie, kontakty i wracam z Fausto w kajdankach, ale praktyka okazała się dużo bardziej skomplikowana.
— Cały mój wizerunek oparliśmy o legendę „czarnej wołgi” to miejska legenda o samochodzie, który jeździł po miastach i wsiach porywał dzieci. Nikt nie wiedział, kto jest za kółkiem. — urwała czekając aż chłopak przyswoi tą informacje. — I nikt nie wiedział, że kiedyś w Rosji była zorganizowana grupa przestępcza o dokładnie takiej samej nazwie. Udawałam zaginioną córkę jednego z jej założycieli. I wszystko było dobrze do czasu aż nie trafiłam na faceta, którego aresztowałam.
— Oni będą wiedzieć, kim jestem. — wtrącił się policjant — a gdzie pałęta?
— Już do niej przechodzę — powiedziała z lekkim uśmiechem — I dlatego masz gorzej. Będą cię sprawdzać, oczekiwać informacji, sprawdzonych Lukas a ty, co im powiesz?Że twój szef ci nie ufa, bo czuje, że coś z tobą jest nie tak? To niebezpieczni ludzie
— Myślisz, że nie wiem tego. Sama masz mnie żółtodzioba
— Nie za faceta, który sam nie wie, w co się pakuje. Wiesz jak cię sprawdzą? Każą ci przerzucić towar za granicę, jeżeli będziesz miał szczęście
— A jak będę miał pecha?
— Wtedy będziesz musiał zabić. To najgorsza opcja i jeżeli przez to wpadniesz będziesz zdany tylko na siebie.
— FBI...
— Biuro ci nie pomoże tak jak ja na własną rękę musiałam wydostać się z Rosji, co nie jest łatwe, kiedy każdy handlarz tożsamościami ma twoje zdjęcie. Wiesz, na jakiej głównej zasadzie działa współpraca FBI z miejscowa policją?
— Miejscowa policja musi zaprosić FBI do siebie
— A do Meksyku nikt was nie zapraszał. FBI nieważne z jak szlachetnych pobudek wysyła agenta do obcego kraju. To, kiedy wpadniesz to twój szef niezależnie czy zna twojego dziadka czy tez nie będzie miał zwiazane ręce.
— Chcesz mnie przestraszyć
—Uświadomić, że udawanie policjanta to nic w porównaniu, z czym będziesz musiał się zmierzyć.To twoja decyzja i wiem, że jej nie zmienisz.
— Skąd możesz to wiedzieć? Może uda ci się mnie przekonać abym odpuścił.
— Bo kiedyś byłam podobna do ciebie. Pewna złości i gniewu naiwnie sądząc, że zmienię świat, ale grupy takie jak Templariusze czy Bracia mają jedną wspólną cechę utnij jedną głowę wyrośnie następna ja jedynie mogę zasugerować abyś przemyślał to jeszcze raz, bo kiedy wejdziesz do środka nie będzie odwrotu i już nigdy nie będziesz taki sam.
Kelner podszedł do stolika stawiając przed nimi zamówienie. A deszcz rozpadał się na dobre.
***
Pogoda w małym sennym miasteczku w Meksyku była równie kapryśna jak ta w Londynie. Raz świeciło słonce, raz padał deszcz jakby matka natura nie mogła się zdecydować, jaki dokładnie ma być początek Nowego Roku. W takim samym nastroju był Fabricio Guerra. Trzydziestoletni mężczyzna siedzący w samochodzie wpatrywał się w dom usytuowany po drugiej stronie ulicy nie mogąc się zdecydować jak powinien postąpić. Zapalić silnik i odpuścić? Czy może jednak wyjść z tego cholernego auta na deszcz i zadzwonić do drzwi? Przekonać się, kim naprawdę jest jego ojciec?
Spełniłby przecież jedno ze swoich kluczowych marzeń. Poznałby swoje korzenie, skąd pochodzi, kim naprawdę byli jego rodzice. Co prawda odnalezienie ojca jest bardziej dziełem przypadku niż zaplanowanych działań, lecz jakaś część Fabrico chciała wiedzieć, kim jest człowiek, który dał mu połowę kodu genetycznego. Czy jest do niego podobny czy moze raczej nie? To po nim jest blondynem, czy jego niebieskie oczy to dzieło genetycznego przypadku?
Przecież zawsze chciał wiedzieć. Nie tylko poznać rodzinę, która go zostawiła, ale wiedzieć skąd pochodzi. Czytanie historii Meksyku było niewystarczające, chciał czegoś więcej, chciał namacalnych dowodów swojego pochodzenia. Zwłaszcza teraz, kiedy dowiedział się prawdy o Fausto. Nie był jego synem, przynajmniej nie pod względem biologicznym i w jakimś stopniu z jego serca spadł kamień.
Wiedział jak jest Guerra, wiedział, kim jest i zawsze starał się być lepszym człowiekiem i może nawet mu się to udało a może wręcz przeciwnie i ten gen zła dopiero się w nim obudzi?
I teraz był jeszcze jego biologiczny ojciec. Fabricio nie wiedział o nim nic, nie wiedział nawet jak wygląda, więc Cosme Zuluaga był dla niego czystą białą kartką, którą chciał wypełnić, dlatego też drżącą dłonią odpiął pas bezpieczeństwa. Nic nie tracił mógł jedynie zyskać.
Skrył się pod czarnym parasolem pewnym krokiem zmierzając w stronę furtki. Nacisnął klamkę i przekroczył granicę posiadłości. Fabricio wziął głęboki oddech i rozpoczął mozolne wspinanie się w górę. Niebieskie połyskujące w ciemności oczy utkwił w zamku.
I nazywanie domu swojego rodzica zamkiem nie było absolutnie żadną przesadą. To naprawdę był zamek. Fabricio zmarszczył brwi. Jaki człowiek mieszka w zamku? Drugie pytanie, które nasuwało się mu za raz po pierwszy to, dlaczego jest on spalony. Nie był architektem, lecz na oko było widać, iż tylko niewielka części nadaje się do zamieszkania. Reszta to obrócona w popiół ruina. Po co więc tutaj mieszkał? Czyżby nie miał pieniędzy na remont albo wynajęcie czegoś w mieście? Będzie musiał bliżej przyjrzeć się tej sprawie. Stanął przed drzwiami unosząc do góry dłoń i dopiero teraz zauważył, że drży. Zacisnął palce na koładce rytmicznie uderzając dwukrotnie Drzwi otworzył mu mężczyzna przyglądając się mu podejrzliwie. Fabricio przełknął ślinę.
— Dobry wieczór — wydusił z siebie spoglądając mężczyźnie w oczy. —Pan Cosme Zuluaga?
—Tak to ja v potwierdził swoją tożsamość właściciel El Miedo nadal nieufnie wpatrując się w blondyna. Nie przypominał żadnego mieszkańca miasteczka, chociaż te oczy wydały się mu dziwnie znajome. Jakby już kiedyś w nie patrzył. — Słucham? Po co pan tutaj przyszedł? — Zniecierpliwił się. Nie był przyzwyczajony do odwiedzin obcych, zwłaszcza o tak później porze.
— To nie jest rozmowa, którą powinniśmy odbyć przez próg — powiedział wymijająco Fabricio. — To delikatna sprawa, o której wolałbym porozmawiać przy filiżance herbaty. Uśmiechnął się lekko. — Zwłaszcza przy takiej pogodzie. — Dodał mając nadzieję, że to zachęci gospodarza do wpuszczenia go do środka. Nie chciał mówić mu tego przez próg.
— Nie dosłyszałem pańskiego nazwiska — Cosme był nieugięty nie chciał wpuścić do zamku kogoś, kogo nie znał.
—, Bo się nie przedstawiłem. Proszę wybaczyć. Nazywam się Fabircio Guerra i sądzę, że pan i ja mamy wspólną — urwał szukając w głowie odpowiedniego określenia — znajomą.
—, Kogo?
— Rosario di Carlo — powiedział bez owijania w bawełnę.
— Rosario — wykrztusił z siebie mężczyzna — od lat o niej nie słyszałem, nie miałem żadnych wiadomości. Proszę niech pan wejdzie. — Przesunął się lekko w bok. Fabrico wszedł do środka i udał się z gospodarzem, który poprowadził go schodami na górę.
Na końcu korytarza znajdował się pokój. Cosme pchnął lekko drzwi wpuszczając Fabrico do środka.
— Proszę się rozgościć, pójdę po herbatę.
Fabricio został sam i dopiero wtedy głośno wypuścił ze świstem powietrze z płuc. Instynktownie przyłożył dłoń do serca. Wszystko będzie dobrze, wymamrotał sam do siebie przymykając na chwilę powieki. Drżącymi dłońmi zaczął rozpinać guziki eleganckiego płaszcza. Z ramion zsunął okrycie przerzucając je o oparcie fotela. Nie było odwrotu, nie mógł się wycofać. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął list, którego treść znał wręcz na pamięć. Listów wysyłanych do matki nie był wstanie przeczytać. Zostały w samochodzie w starym pudełku po butach.
Dokładnie w tym samym czasie, kiedy Fabrcio rozglądał się po pokoju, do którego przyprowadził go gospodarz, Cosme przygotowywał herbatę starając się z całych sił powstrzymać trzęsące się z emocji dłonie.
Minęło przeszło trzydzieści lat odkąd ostatni raz słyszał o Rosario. Pewnego dnia listy przestały przychodzić i stracił kogoś cenniejszego niż przyjaciółkę i mógł jedynie snuć domysły, dlaczego tak się stało. Ręce drżały mu tak, że imbrykiem uderzył o tacę a gorąca herbata rozlała się na ciemne drewno Kręcąc z niedowierzaniem głową nad własną nieporadnością sięgnął po ściereczkę. Chociaż Rosario należała do jego przeszłości, należała do tej dobrej jej części, którą zachowa na zawsze w swoim sercu. Bał się bardzo, ale wiedział, że nadeszła najwyższa pora, aby zapytał niespodziewanego gościa, kim jest on dla Rosario di Carlo
— Nie zapytałam pana, jaką pan pije — powiedział roztargniony.
— Czarną z odrobiną mleka, ale to teraz mało istotne — odpowiedział Fabricio — proszę niech pan usiądzie — Cosme spojrzał na blondyna i ku jego zaskoczeniu posłuchał go. — To, co zamierzam panu powiedzieć może być nieco szokujące.
Pan Zulaga wpatrywał się w mężczyznę coraz bardziej zdezorientowany. Blondyn usiadł na przeciwko niego opierając dłonie na udach, dłonią złożył jak do modlitwy, aby następnie jedną z nich przesunąć po twarzy w geście kompletnej bezradności.
— Nie sądziłem, że to będzie takie trudne — wykrztusił posyłając gospodarzowi blady uśmiech. — Jestem synem Rosario — słowa nadal dziwnie brzmiały w jego ustach. — A z tego listu — powiedział kładąc kopertę na stole — wynika, iż pan jest moim ojcem ostrożnie przesunął nim po małym stoliku.
— To jakiś żart?! — Właściciel El Miedo poderwał się gwałtownie ze swojego ulubionego fotela patrząc ze złością na mężczyznę.
— Nie mówię prawdę — wziął głęboki oddech. — Urodziłem się pierwszego listopada 1985 roku w Valle de Sombrs. List został nadany na pół roku przed moimi narodzinami
— Nie — Cosme pokręcił przecząco głową. — To niemożliwe, to jakiś żart. Pan sobie ze mnie żartuje.
— Nie — zauważył jak Cosme zerka na list.—Pan o niczym nie wiedział?
— A jak sądzisz? — Wykrzyknął wstrząśnięty, — że zostawiłbym kobietę oczekującą mojego dziecka?! Porzucił rodzinę? Nigdy — zapewnił go — nigdy— powtórzył sięgając trzęsąca się dłonią po list.
30 maj 1985
Cosme
Nie ma dobrych słów, ani górnolotnych cytatów, aby przekazać Ci to, co mam do przekazania. Spodziewam się dziecka. Naszego dziecka. Proszę spotkaj się ze mną w Parku w Mieście światła, przy fontannie. Będę czekała o zachodzie słońca 4 czerwca.
Twoja Rosario [/i]
— Ja nie powinienem tutaj przychodzić — wykrztusił z siebie, kiedy biologiczny rodzic spojrzał na niego ze łzami w oczach. — Nie powinienem — wstał
Cosme chwycił go za rękę i powiedział:
— Zostań proszę, zostań. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5853 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:48:24 01-11-16 Temat postu: |
|
|
T2 C48
LUCAS/HUGO/CONRADO/ARIANA
Poranny jogging od dawna należał do codziennej rutyny Lucasa Hernandeza. Biegał pomimo uciążliwej mżawki i mgły, która spowiła całą Dolinę, utrudniając widoczność. Nie należało to może do najprzyjemniejszych zajęć, ale policjant lubił w ten sposób oczyścić umysł. Zarzuciwszy na głowę kaptur dresowej bluzy i wcisnąwszy do uszu słuchawki, przemierzał miasteczko swoją ulubioną trasą, która ciągnęła się od jego mieszkania przez park, po którym kiedyś spacerował z Arianą, aż do obrzeży miasteczka, gdzie rzadko już można było spotkać żywą duszę. Zwykle nikt nie zapuszczał się tak daleko, szczególnie w taką pogodę.
Lucas nie przejmował się kałużami i błotem, spowodowanymi zeszłej nocy przez ulewny deszcz, który nawiedził Valle de Sombras. Biegł, przypominając sobie słowa Emily i zastanawiając się, jak długo uda mu się utrzymać przykrywkę, zanim Joaquin i reszta Templariuszy dowiedzą się o jego podstępie.
Żona Fabricia miała rację – misja była niebezpieczna i w razie komplikacji Hernandez będzie skazany na siebie, ale nie było to nic, z czego nie zdawał sobie wcześniej sprawy. Wiedział, w co się pakuje i wiedział też, że jest jedyną osobą, która może wykonać to zadanie. Był młody i silny, nie miał nic do stracenia, w przeciwieństwie do jego kolegów po fachu, z których każdy miał na utrzymaniu rodzinę.
Myślał o tym wiele razy i obojętnie, jakie argumenty przyjmował, za każdym razem dochodził do jednego wniosku – podjął słuszną decyzję. Poza tym, nie był człowiekiem, który rzuca słowa na wiatr i nie dotrzymuje obietnic. Dla niego była to także kwestia honoru – sam dziadek polecił go do tego zadania, a był on nie byle kim w świecie FBI. Zresztą, i tak chciał zaczepić się w Meksyku na dłużej. Musiał w końcu dowiedzieć się, jakie relacje łączyły kiedyś jego ojca z Fernandem Barosso. Był zły na siebie, że jeszcze nie udało mu się tego odkryć. Będzie musiał pociągnąć za pewne sznurki, by dojść do prawdy, która ostatnimi czasy coraz bardziej go intrygowała.
Lucas nawet nie zauważył, że przebiegł już przez miasteczko i dobiegł na obrzeża. Dopiero głośne mlaśnięcie jednego z jego adidasów, który ugrzązł w błocie, sprowadziło go na ziemię. Zatrzymał się na chwilę, dysząc lekko i przeklinając pod nosem. Droga była prawie całkowicie nie do przejścia. Zły, że będzie musiał zrezygnować ze swojej codziennej trasy, gotów był już zawrócić, kiedy coś przykuło jego uwagę.
Nieopodal pod drzewem zauważył jakiś kształt. Przez chwilę myślał, że to tylko przewrócone wichurą drzewko, jednak kiedy podszedł bliżej, zdał sobie sprawę, że się mylił. Wyciągnął z uszu słuchawki i przedarł się do miejsca, w którym niezidentyfikowany obiekt leżał w błocie.
Syknął przez zęby, kiedy zdał sobie sprawę, z czym ma do czynienia. Skórzana kurtka była oblepiona błotem, podobnie jak twarz mężczyzny, który leżał na zboczu drogi. Lucas dopadł do niego tak szybko jak mu na to pozwalało błoto i ukląkł przy nim, sprawdzając tętno.
– Niech to szlag! – warknął sam do siebie. Tylko w Valle de Sombras poranny jogging mógł zakończyć się znalezieniem trupa. Wygrzebał z kieszeni telefon i wybił numer alarmowy. – Tu oficer Hernandez. Właśnie znalazłem ciało mężczyzny przy wschodniej drodze wylotowej z Valle de Sombras. – Dokonał bliższych oględzin. – Strzał w głowę, prawdopodobnie zgon nastąpił na miejscu. – Przez chwilę słuchał w ciszy osoby po drugiej stronie słuchawki. – Będę czekał.
Schował komórkę do kieszeni i westchnął ciężko. Odgarnął zmarłemu mokre włosy z twarzy, by mu się przyjrzeć. To, co zobaczył, było tak szokujące, że odskoczył gwałtownie do tyłu, przewracając się plecami w błoto. Oddychał głęboko, nie wierząc w to, co właśnie zobaczył.
Ofiarą był nie kto inny jak wiecznie uśmiechnięty lekkoduch, z którym przyjaźnił się od czasów liceum w San Antonio.
Teraz Guillermo Alanis leżał bez życia w przydrożnym rowie z kulką w głowie.
***
Nogi miał jak z waty, kiedy przemierzał korytarz za mężczyzną w białym kitlu. Musiał przytrzymywać się ściany pomalowanej na zgniłozielony kolor, która nasuwała skojarzenie z rozkładem i śmiercią, co było w tej chwili dość adekwatne. Starał się być silny dla siostry, która, blada jak ściana, z zapuchniętymi oczami, szła szybszym krokiem. Wiedział, że ona też chce być silna, ale nie za bardzo jej to wychodziło.
Mężczyzna wprowadził ich do małego pomieszczenia, gdzie jaskrawe światło lampy zakłuło ich w oczy. Chwilę zajęło im przyzwyczajenie się do tej jasności. Hugo prawie nie słyszał słów lekarza, które wydawały się dochodzić do niego gdzieś z daleka, natomiast Leonor pokiwała głową – widocznie rozumiała, o co mu chodzi.
Podeszła do jednego ze stołów, na których w rzędach leżały ciała przykryte białym płótnem. Nie było w stanie odsłonić twarzy zmarłej, którą mieli zidentyfikować, więc lekarz uczynił to za nią.
Hugo wycofał się z wyrazem szoku na twarzy. Natrafił na ścianę i osunął się po niej, czując że łzy pieką go po powiekami. Leonor zakryła usta dłońmi i rozpłakała się nad ciałem matki, które lekarz zakrył, uzyskawszy niewerbalną odpowiedź.
– Nienawidzę szpitali – wymamrotał przez zaschnięte gardło, wyczuwając charakterystyczną woń środków dezynfekujących.
Uniósł na milimetr powieki, by przekonać się, czy jego intuicja się nie myli. Śnieżnobiała pościel była tak jasna, że niemal go oślepiała. Gdzieś z boku dochodziło irytujące pikanie maszyny monitorującej czynności życiowe.
– No pięknie... A mówiłem, że nie chce jechać do pieprzonego szpitala. Niech no tylko spotkam doktorka, to mu nogi z tyłka powyrywam. – Spróbował unieść się na łokciach i nagle poczuł przeszywający ból w prawym boku.
Bolało, ale nie było to coś, do czego nie był przyzwyczajony. Zamrugał kilka razy i uderzył się otwartą dłonią w policzek, by zyskać trzeźwość umysłu. Pragnął tylko jednego – jak najszybciej się stąd wydostać. Sięgnął po kartę pacjenta, umocowaną w nogach łóżka i przeczytał medyczne terminy wypisane sprawną ręką Juliana.
– No to jestem już medyczną osobliwością. – Prychając lekko na widok fachowej terminologii, z której nic nie rozumiał. Dla niego najważniejsze było, że żył.
Odłączył od swojego ramienia kabelki, których przeznaczenie go nie obchodziło i wstał niepewnie na nogi, by w ostatniej chwili chwycić się kroplówki, stojącej przy łóżku. Chyba będzie musiał wziąć ją ze sobą, żeby nie upaść. Ruszył powoli małymi krokami do drzwi i już po chwili znalazł się na pustym korytarzu. Nie miał pojęcia jak długo był nieprzytomny.
Udał się w stronę recepcji. Układ szpitala znał na pamięć, więc nawet po ciemku by tam trafił. Tym razem zajęło mu to jednak nieco więcej czasu. Na widok pielęgniarki Dolores, która parzyła sobie kawę, szeroko ziewając, uśmiechnął się krzywo, zdając sobie sprawę, że już ranek. I tak zabawił tu dłużej niż było to konieczne.
– Witaj, Dolores, jak leci? – zagaił, a ona już miała zamiar odpowiedzieć, kiedy zdała sobie sprawę, co też ten chłopak znów wyczynia.
– Na Boga, Hugo! Czyś ty oszalał?! Wracaj do łóżka, bo pękną ci szwy! – krzyknęła, wybiegając z recepcji, podlatując do niego i prosząc, by się na niej wsparł. – Siostra Alicia zaraz przyprowadzi wózek. Alicio!
– Nie ma potrzeby – uspokoił dyżurującą pielęgniarkę, która już zamierzała wzywać swoją koleżankę.
– Jak to? Przecież omal nie zginąłeś! Masz natychmiast wracać do łóżka!
– Co tu się dzieje? Co to za hałasy? – Z pomieszczenia po prawej stronie wychyliła się brodata twarz doktora Juareza, który w pośpiechu zakładał kitel. – Hugo? Aj, Dolores, jak mogłaś pozwolić, by wyszedł z łóżka?!
– To nie jej wina, że jestem uparty. – Delgado spojrzał na starca z pogardą. – Poza tym chcę się wypisać. Czuję się już dobrze.
W momencie, w którym wypowiedział te słowa, syknął z bólu i złapał się za niedawno operowane miejsce.
– Chyba jednak nie – zauważył Juarez. – Zaprowadzę cię do twojego pokoju. Siostro – przyprowadź wózek.
Dolores kiwnęła głową i pobiegła do magazynu, a Hugo zmusił się do krzywego uśmiechu.
– Miałem operowany brzuch, doktorze, a nie pięści, więc radzę uważać – zagroził mu, jednak nie osiągnął zamierzonego efektu.
Hugo w pełni sił może i był groźny, ale nikt nie przestraszyłby się rannego dwudziestosiedmiolatka w szpitalnej pidżamie, wspierającego się na stojaku z kroplówką. Juarez podszedł do niego i niemal siłą zmusił go, by oparł mu się na ramieniu, co też Delgado uczynił choć nie bez oporu.
Dolores zjawiła się szybko, pchając przed sobą wózek inwalidzki, na którym z pomocą lekarza usadowiła Huga.
– Czuję się jak stary dziadek – stwierdził brunet, krzywiąc się, kiedy Juarez pchał wózek a Dolores chwyciła kroplówkę, do której cały czas był podłączony.
Ruszyli korytarzem w stronę sali pooperacyjnej, na której leżał.
– O! Już się obudziłeś?
Hugo zerknął w stronę osoby, która wypowiedziała te słowa. Enrique stał pośrodku korytarza z kubkiem kawy w ręce. Widocznie poszedł do stołówki, by się czegoś napić, dlatego Delgado wcześniej go nie zauważył.
– Byłeś tu całą noc? – Brunet spojrzał na nastolatka jak na idiotę. – Wracaj do domu, nic tu po tobie.
– Chciałem się upewnić, że wszystko w porządku. – Quen wyglądał na lekko obrażonego słowami swojego niespodziewanego wybawcy. – Rumpel... To znaczy doktor Vazquez – poprawił się szybko – mówił, że operacja się udała, ale wolałem zaczekać. Jak się czujesz?
– Do d**y – odparł Hugo lekceważąco. – Możesz się trochę posunąć, młody?
Zdziwiony Ibarra zszedł lekko na bok, wpatrując się w Huga, który sam wyrwał się na wózku do przodu, by lepiej widzieć telewizor, przywieszony przy suficie w poczekalni. W porannych wiadomościach występował właśnie Fernando Barosso.
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by znaleźć sprawców tego zdarzenia. To karygodne, że dopuścili się takiego czynu w biały dzień. Zbrodnia przeciwko dziecku jest najgorszą z możliwych – mówił Barosso do mikrofonu wśród blasku fleszy, które robiły mu zdjęcia.
Następnie puszczono jakiś materiał, na którym pokazano jak Fernando opuszcza budynek policji w Pueblo de Luz w towarzystwie sztabu ochroniarzy, a głos narratora relacjonował dalej:
– To właśnie tutaj, w Mieście Światła, wczoraj w godzinach popołudniowych miała miejsce strzelanina. Zamach, zorganizowany przez nieznanych sprawców, wymierzony był w jedynego syna burmistrza Pueblo de Luz. Siedemnastolatek cudem uniknął śmierci, osłoniony przez jednego z osobistych ochroniarzy pana Fernanda Barosso. Jak zapowiada kandydat na fotel burmistrza Valle de Sombras, jego priorytetem jest znalezienie osób odpowiedzialnych za zamach...
Dalszego ciągu relacji Hugo już nie słyszał. Wpatrywał się jednak cały czas w ekran telewizora ze zmarszczonym czołem.
– Barosso ma talent do polityki, z tym nie można się kłócić – odezwał się za jego plecami Juarez, który również słyszał wiadomości. – Wie, jak się wypromować.
– Czy on... – zaczął Hugo, nie bardzo wiedząc, jakiej odpowiedzi oczekuje. – Odwiedził mnie, kiedy byłem nieprzytomny?
– Nie, byli tutaj tylko twoi znajomi i ojciec. Nawet nie wiedziałem, że ktoś powiadomił Fernanda.
Delgado zastanowił się nad tym głęboko. Coś mu tutaj nie pasowało. Jeśli Barosso chciał się wypromować, powinien odwiedzić swojego ciężko rannego ochroniarza, który uratował jego chrześniaka. On tymczasem wolał udzielać wywiadów. Hugo, nie wiedzieć czemu, poczuł nagły skurcz w żołądku, nie mający nic wspólnego z niedawno przebytą operacją.
Juarez zaprowadził go do pokoju, a Dolores ułożyła poduszki pod głową. Ponownie został podłączony do aparatury i nie miał nawet siły oponować. Cały czas zastanawiał się nad postępowaniem Fernanda.
– Wszystko ok? Masz jakąś dziwną minę... – zagadnął Quen, kiedy już zostali w pomieszczeniu sami.
– Nie, to niemożliwe... – mruknął sam do siebie Hugo, jakby nie zdawał sobie sprawy z obecności młodego Ibarry. – Ale muszę się upewnić.
Enrique wyglądał na skonsternowanego. Podszedł do łóżka, na którym Hugo w pozycji półleżącej gapił się tępym wzrokiem w ścianę, usilnie się nad czymś zastanawiając.
– Gdzie moje rzeczy? – zapytał nagle Delgado, rozglądając się po pomieszczeniu. – Znajdź moją komórkę. Muszę z kimś porozmawiać.
– Możesz pożyczyć moją – zaoferował Quen, ale brunet tylko pokręcił głową.
– Potrzebuję mojego telefonu. Natychmiast.
Musiał porozmawiać z Conradem i dowiedzieć się, czy jego przypuszczenia były słuszne. Bardzo nie chciał w to wierzyć, ale wszystko wskazywało na to, że Fernando Barosso poznał prawdę o jego zdradzie i, o ile się nie mylił, właśnie próbował go zabić.
***
Octavio zaszył się w swoim pokoju hotelowym, a Conrado uparcie milczał, co doprowadzało Sambora do szału. Medina nie wiedział na czym stoi. Już sam fakt, że chłopak, który znajdował się w ich "drużynie" został zamordowany wydawał się dostatecznym powodem, by zaniechać dalszej współpracy z Saverinem. Na razie nie miał jednak dokąd pójść i co ze sobą zrobić, więc wolał trzymać się miliardera, nawet jeśli ten ostatnio gubił się w swoim postępowaniu.
– Jadę do Valle de Sombras – oświadczył nagle z samego rana Conrado, pakując bagaż podręczny. Sambor, pewien, że się przesłyszał, poprosił go o powtórzenie tych słów. – Muszę spotkać się z Fernandem.
– I co zamierzasz zrobić? Zabić go? Nie uda ci się do niego przedostać...
– Już ci mówiłem, że nie zależy mi na jego śmierci. Chcę dla niego losu o wiele gorszego. Teraz nie muszę się już ukrywać. Muszę chronić Huga i Evę, oni są teraz w niebezpieczeństwie.
Saverin zapiął małą torbę podróżną i ruszył do wyjścia.
– Zajmij się Octaviem – poprosił, spoglądając na Medinę ciepłym spojrzeniem swoich czekoladowych oczu. – Pilnuj, by nie zrobił nic głupiego. – Sambor wiedział, że chodzi mu o powrót do nałogu. – Odezwę się, kiedy dotrę na miejsce. Dam znać, że możecie przyjechać, kiedy oczyszczę nieco atmosferę.
– Zamierzasz ogłosić swoją kandydaturę? – zapytał Sambor, odprowadzając mężczyznę do drzwi.
– Jeszcze nie. Potrzebuję paru dni na ustalenie pewnych kwestii z Felipe Diazem.
W tym momencie telefon Conrada zawibrował w jego kieszeni, więc odebrał go, czując, że zaciska mu się gardło. Nie mógł znieść więcej złych wiadomości.
– Hugo – powiedział z pewno ulgą, słysząc znajomy głos po drugiej stronie słuchawki.
– Co się dzieje? – Delgado nie bawił się w uprzejmości. – Dlaczego mam wrażenie, że coś poszło nie tak?
– On wie – wyznał Conrado, czując, że musi być szczery ze swoim podopiecznym. – Wie, że żyję i że jestem w Meksyku. Myśli, że go zdradziłeś.
– To wszystko wyjaśnia – skwitował Hugo, a wiedząc, że nie mówi jasno, dodał: – Wydaje mi się, że właśnie chciał mnie zabić.
– CO?!
– To nic takiego, nie martw się. Drobna rana postrzałowa.
Lekceważący ton, z jakim mówił o ciężkim uszkodzeniach ciała sprawił, że dreszcz przeszedł Conradowi po plecach, choć zwykle mało co było w stanie go przestraszyć.
– Jeszcze dziś będę w Valle de Sombras – oznajmił Saverin, udając, że nie słyszał ostatniego zdania. – Musisz dobrze odegrać swoją rolę. Będziesz musiał wprowadzić pierwszą fazę planu.
– Nie jestem pewien, czy to się uda.
– Znam Fernanda lepiej niż ty. Zaufaj mi – uda ci się.
Po tych słowach rozłączył się i pożegnał z Samborem, po czym ruszył w drogę na lotnisko. Musiał szybko dojechać do celu. Nie miał w zwyczaju popełniać błędów. Musiał dotrzeć na miejsce, zanim Fernando zrobi kolejny krok.
***
– Mężczyzna, lat dwadzieścia siedem, obywatel stanu Texas, w ostatnich latach zamieszkały w Anglii, niedawno przyjechał do Meksyku.
– Zgadza się. – Lucas potwierdził relację policjanta, który spisywał wszystkie dane.
Stał na komendzie policji w dresie upapranym błotem. Nie miał czasu wrócić do domu, by się umyć i przebrać. Wszystko wydarzyło się tak szybko.
– Hernandez, słyszałem, że znalazłeś ciało? – Pablo Diaz podszedł do policjantów, poprawiając nieco mundur. W dłoniach trzymał parujący kubek z kawą i wyglądał jeszcze na lekko zaspanego.
– Tak, dziś rano – przytaknął Lucas, chcąc jak najszybciej skończyć to przesłuchanie. Myślał tylko o tym, jak powiadomić rodzinę i przyjaciół Willa o jego śmierci.
– To był twój znajomy, prawda? Ten sam, który kiedyś cię uderzył? – Widząc, że Hernandez kiwnął głową, Diaz dodał: – Moje kondolencje.
Lucas ponownie skinął szefowi, po czym zdecydował się podjąć niechciany temat.
– Nie był uwikłany w żadne porachunki z gangami czy kartelami. To był zwykły chłopak, który przyjechał tutaj w odwiedziny do znajomych. – Kiedy to powiedział, zdał sobie sprawę, że nie wie, po co tak naprawdę Gui przyjechał do Meksyku. Jakoś nigdy go o to nie zapytał. – Myśli pan, że mógł być przypadkową ofiarą?
– Przypadkową? Nie sądzę. Z tego, co doniosłeś w raporcie wynika, że na jego ciele znaleziono wiele ran i śladów tortur. Prawdopodobnie był przetrzymywany przez kilka dni. To wygląda na porwanie, ale niczego nie możemy być pewni. Będziemy bliżej prawdy, kiedy przyjdą wyniki sekcji zwłok. Jedno mnie tylko zastanawia – dlaczego porzucili jego ciało w tak widocznym miejscu? Nie zadali sobie trudu, by je jakoś zakamuflować...
– Wczoraj była ulewa. Widocznie nie spodziewali się, że deszcz wymyje ciało. Nie zakopali go zbyt głęboko. – Lucas wzdrygnął się, wypowiadając te słowa. Ta zbrodnia napawałaby go obrzydzeniem nawet wtedy, gdyby ofiarą nie był jego dawny przyjaciel.
– Musimy się temu bliżej przyjrzeć – oświadczył Pablo, po czym zmierzył policjanta od stóp do głów. – Wracaj do domu i doprowadź się do porządku, Hernandez. Przyda ci się trochę odpoczynku. Potem dołącz do ekipy śledczej na skraju miasta. Sam też trochę powęszę.
Lucas pokiwał głową na znak, że tak zrobi. Nie odzyska spokoju ducha, dopóki nie dowie się, kto za tym stoi.
***
Leonor wróciła skonana do domu. Była wyczerpana, bo przez cały poprzedni dzień i noc czuwała przy Ethanie w szpitalu w Monterrey. Dzięki Bogu chłopak szybko dochodził do siebie, ale i tak napędził jej niezłego strachu. Nawet nie spodziewała się, że po powrocie czekają ją jeszcze gorsze wiadomości.
– Dlaczego nie odbierałaś telefonu? Martwiłem się. – Camilo dopadł do córki, która przekroczyła próg kawiarni i przyjrzał jej się z troską. – Jadłaś coś? Zrobiłem jajecznicę.
Kobieta przyjęła od ojca talerz z wdzięcznością i zabrała się za jedzenie. Dopiero po chwili była w stanie odpowiedzieć:
– Bateria mi padła. Coś się stało?
– Hugo jest w szpitalu. Został postrzelony.
Widelec opadł z głośnym brzękiem na talerz, powodując, że Ariana, która krzątała się przy ekspresie do kawy gotowa na otwarcie kawiarni, podskoczyła w miejscu i złapała się za serce.
– Postrzelony? – wymamrotała Leonor z ustami pełnymi jajek. – Ale... jak to? Co się stało?
– Zasłonił dziecko burmistrza – wyjaśniła panna Santiago, czując, że musi to powiedzieć, by dać kobiecie do zrozumienia, że tym razem nie odniósł ran przy okazji nielegalnej działalności.
– Przecież burmistrz nie ma dzieci... – Były to jedyne słowa, które przeszły jej przez gardło.
– Burmistrza Pueblo de Luz, a nie naszego miasteczka – dopowiedział Camilo, nalewając córce szklankę wody, którą ta natychmiast opróżniła duszkiem.
– A co on robił w Mieście Światła?
– A czy to ważne? – Ariana zirytowała się lekko. Zawsze lubiła Leonor, ale kiedy dowiedziała się paru faktów z jej przeszłości, które zdradził jej Sergio, jej sympatia zmalała i nie polepszał jej fakt, że zamiast przejąć się stanem młodszego brata, debatuje na temat nic nieznaczących szczegółów. – Został postrzelony i mógł zginąć. Gdyby nie doktor Julian...
– O Boże... – wyjąkała brunetka, która nadal była w szoku.
– Odpocznij trochę. Właśnie się do niego wybieram. Podobno odzyskał już przytomność. Później do nas dołączysz. – Camilo poklepał córkę po ramieniu i wstał od stolika. – Ariano, mogę na ciebie liczyć?
– Jasna sprawa, niczym sie nie przejmuj. Dam sobie radę – uspokoiła go szatynka i zmieniła znak na drzwiach z "zamknięte" na "otwarte".
Camilo uśmiechnął się do pracownicy, po czym pomachał córce i wyszedł z budynku przy akompaniamencie dzwoneczka u drzwi.
– Naprawdę było z nim aż tak źle? – zapytała Leonor Arianę, która przełknęła dumę i zdecydowała się być trochę bardziej uprzejma.
– Najgorsze już minęło. Doktor Vazquez jest cudotwórcą. Nie powiedzieliśmy jednak dzieciom. Dla Jaime może być to zbyt wielki szok, a Lori jest jeszcze w szpitalu, ale i on nie powinien się denerwować.
Leonor pokiwała głową na znak, ze rozumie. Chyba chciała jeszcze coś powiedzieć, ale nie było jej to dane, bo do kawiarni jak burza wparowała Eva Medina. Jej wysokie szpilki były całe ubłocone i Ariana zastanawiała się, jak blondynce udało się przejść na nich w tym błocie choć dwa metry. Ona jednak zdawała się tego nie zauważać. Opadła na krzesło przy stoliku, przy którym siedziała Leonor i zaczęła ciężko dyszeć. Widocznie biegła.
– Guillermo... – wydyszała, spoglądając na Arianę przestraszonym wzrokiem. Panna Santiago przeraziła się nie na żarty. Jeszcze nigdy nie widziała Evy w takim stanie. – Guillermo...
– Co z nim? Znalazł się? – W oczach Ari rozbłysła nadzieja.
– Tak – odpowiedziała panna Medina, co spowodowało szeroki uśmiech na twarzy szatynki. Uśmiech ten zniknął jednak tak szybko, jak się pojawił, po kolejnych słowach blondynki. – Znaleźli go przy drodze. On nie żyje.
***
Uporczywe walenie do drzwi doprowadzało go do szału. Przeklinając pod nosem, jedną ręką nadal susząc mokre włosy ręcznikiem, podszedł do drzwi, by je otworzyć. Jego oczom ukazał się Magik we własnej osobie. Wyglądał trochę jak obrażone dziecko, w długim płaszczu przeciwdeszczowym, tupiąc nóżką.
– Co tak długo? – zapytał z pretensją w głosie, po czym, nie czekając na zaproszenie, wpakował się do mieszkania Lucasa.
– Brałem prysznic – odparł beznamiętnie Hernandez. – Potrzebujesz czegoś?
– Tak, młotka – przyznał Javier, sadowiąc się wygodnie na kanapie, a widząc uniesione brwi przyjaciela, dodał: – żeby ci wybić durne pomysły z głowy.
– Myślałem, że już to przerabialiśmy...
– Emily z tobą nie rozmawiała?
– Rozmawiała. I?
– Myślałem, że przemówi ci do rozsądku.
– Już ci mówiłem – nie jestem osobą, która łatwo się poddaje. I o ile mnie pamięć nie myli, zgodziłeś się mi pomóc mimo wszystko, pamiętasz?
– Eh, myślałem, że o tym zapomnisz – westchnął Javier, posmutniając lekko. – A skąd ta grobowa mina?
– Wybacz, nie jestem dziś w nastroju. Właśnie znalazłem zwłoki przyjaciela.
– Co?!
Lucas przybliżył Magikowi w skrócie historię z tego poranka.
– Bardzo mi przykro – powiedział szczerze Reverte, a zaraz potem pokręcił głową. – Co się dzieje w tym miasteczku... Ostatnio ciąży nad nami jakieś fatum. Gdzie nie spojrzeć, tam czeka śmierć. Nawet Bestyjka się o nią wczoraj otarła.
– Co? Delgado?
– Ano. – Javier ucieszył się, że może podzielić się z kumplem wiadomością z ostatniej chwili. – Został postrzelony i leży w szpitalu.
On również poinformował go o szczegółach wydarzeń dnia poprzedniego.
– Dlaczego przyjechał aż tutaj, skoro postrzelony został w Pueblo de Luz? – U Lucasa włączył się instynkt śledczego.
– Nie zadawaj pytań. – Magik najwidoczniej uznał, że za dużo powiedział. – Nie zapominaj, że Hugo ci pomógł.
– To była przysługa za przysługę – przypomniał mu Lucas, ale Javier machnął tylko ręką.
– W każdym razie, nie ulega wątpliwości, że coś w tym mieście śmierdzi. A do tego za miesiąc biorę ślub.
– A co to ma do rzeczy?
– Nie chcę, żeby ktoś odwalił kitę w dniu mojego ślubu.
– Więc nie kracz.
– To mi o czymś przypomniało. Będziesz miał frak na moim ślubie.
– Słucham?!
– Frak... Taki elegancki ubiór.
– Wiem, co to jest frak. – Hernandez wyglądał na rozeźlonego. – I nie włożę go na twoje wesele. Chyba, że osobą, która ma zginąć 14 lutego chcesz być ty. Mogę zamordować cię własnymi rękami.
Javier zachichotał i poklepał przyjaciela po placach.
– Tak tylko żartowałem.
Rozluźnienie atmosfery jednak nic nie dało. Nadal dało się wyczuć ponury nastrój, który tylko potęgowała pogoda za oknem. Ile jeszcze niewinnych ludzi będzie musiało zginąć, by w Valle de Sombras wreszcie mógł zagościć spokój? |
|
Powrót do góry |
|
|
BlackFalcon Arcymistrz
Dołączył: 08 Lip 2007 Posty: 23531 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 0:28:59 06-11-16 Temat postu: |
|
|
T2 CAPITULO 49. COSME/ETHAN/DOMINIC/ORSON/GABRIEL/DESMOND
Cosme
- Mój syn…- szepnął drżącym głosem Zuluaga, przez moment głaszcząc rękaw marynarki Fabricio i zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy. Odkąd wydarto mu z rąk Nadię, Cosme tęsknił za potomkiem, za dzieckiem, za utraconą córką. Potem dane mu było ją odzyskać, ale de la Cruz ponownie, tym razem świadomie odsunęła się od niego i nie odwiedzała od stuleci, wpierw używając nagłej i pilnej podróży jako wymówki, a potem wręcz dając mu do zrozumienia, że nie zamierza odwiedzać El Miedo, póki właściciel zamku w pełni nie zaakceptuje Dimitrio Barosso. Jej ojciec oczywiście nie miał najmniejszego zamiaru tego zrobić, a więc stosunki między nim, a Nadią uległy wyraźnemu ochłodzeniu. Prawda była taka, że Zuluaga nie widział córki od tak długiego czasu, że powoli przestawał wierzyć w jej uczucie. Może i go kochała, ale po tylu latach rozłąki spodziewał się, że kłótnia o jednego z synów Fernando nie będzie powodem ich ponownego rozdzielenia.
- Mój syn...- powtórzył już głośniej brat Andresa i otrząsnął się na brzmienie własnego głosu. – Ja...musisz mi wybaczyć, jestem po prostu zaskoczony. Nieczęsto ktoś zjawia się tutaj, w moim zamku, a tym bardziej z taką wiadomością.
Fabricio mrugnął kilka razy, samemu bliski płaczu. Coś w tym, co właśnie usłyszał od ojca, przeraziło go boleśnie. „Nieczęsto ktoś zjawia się tutaj”? A to niby dlaczego? Czyżby jego rodzic nie był lubiany w miasteczku? Poza tym ton, jakim te słowa zostały wypowiedziane...biła z nich tak straszliwa samotność, że Zuluaga sam chyba nie zdawał sobie z tego sprawy. To wszystko, cała zagadka brzmiąca w słowach Cosme i wyraz jego twarzy sprawiły, że Guerra usiadł ponownie.
- Mnie samemu było trudno tutaj przyjechać – wyznał po chwili milczenia przybysz. Żadne z nich do końca nie wiedziało, co ma powiedzieć, jak się zachować. – Kiedy znalazłem ten list, był pan dla mnie jedynie nazwiskiem, zlepkiem liter z listu mojej matki. Teraz, kiedy pana zobaczyłem, kiedy zaczęliśmy rozmawiać, stał się pan dla mnie żywą osobą, zrozumiałem, że istnieje pan naprawdę. Nie miałem pojęcia, czego oczekiwać, nadal nie mam...- Fabricio zwiesił głowę, nagle przytłoczony. Mimo tego, czym się zajmował, mimo tak wielu doświadczeń w życiu, jakie przeszedł, odnalezienie prawdziwego ojca nie było tym, na co ktokolwiek może być przygotowany.
- List, który mi pokazałeś. – Właściciel zamku przełknął ślinę, próbując powstrzymać łzy. – Wszędzie poznałbym pismo twojej matki. Rosario, ona...była dla mnie kimś bardzo ważnym. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, od razu uderzyło mnie, jaka jest piękna. Zobaczyłem w niej jednak coś więcej, niż tylko urodę, zobaczyłem jej serce...- Zuluaga zapatrzył się w ścianę tuż za fotelem, w którym siedział Guerra, ale tak naprawdę widział przed oczami przeszłość. Dłonią gładził list, jakby w ten sposób próbował przesłać czułość dawno utraconej przyjaciółce i mówił dalej, na wpół do Fabricio, na wpół do siebie:
- Była młodsza ode mnie, o prawie pięć lat. Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy. Gdy pomagała mi wybrać płytę do mojej kolekcji. Wiesz, to był taki sklep, gdzie mają wszystko – i książki i płyty, te nowoczesne i te jeszcze do gramofonów...Antonietta, moja narzeczona, nigdy nie lubiła tych miejsc, zawsze chciała je opuścić jak najszybciej. Wtedy też czekała na zewnątrz, nie jestem pewien, może obserwowała mnie przez okno...
- Czy to stało się w Valle de Luz? – wyszeptał Guerra, oczarowany opowieścią i za nic nie chcąc, by Zuluaga ją przerywał.
- Tak. Wiele lat temu. – Cosme nadal przebywał w swoim własnym świecie wspomnień. I wciąż gładził list. – Był...pewien powód, dla którego wybrała akurat tamto miejsce.
Zuluaga urwał nagle, zdając sobie z czegoś sprawę.
- Chwileczkę – spojrzał uważnie na młodzieńca i zapytał podejrzliwie. – Masz list. Znasz jej imię, znasz nazwisko. Skąd mam wiedzieć, że mówisz prawdę? Być może po prostu go ukradłeś, Bóg wie, skąd, a teraz podszyłeś się pod mojego syna, który może już dawno nie żyć? Daj mi dowód, Fabricio Guerra! – Właściciel zamku wstał nagle i groźnie spojrzał na nieoczekiwanego gościa. – Daj mi dowód, że jesteś moim synem, albo się stąd wynoś!
Nie przyznał się, że o mało co nie wyjawił sekretu, jaki wiele lat temu powierzyła mu di Carlo. Kto wie, może ten chłopak coś wie i przybył tutaj ścigać przeszłość, ale w zupełnie innym celu, niż powiedział?
Ethan
Dominic nadal rozpaczał po śmierci przyjaciela, ale jego smutek był już bardziej wewnętrzny, milczący, mieszczący się gdzieś w głębi duszy, niż wydostający się na zewnątrz poprzez łzy. Benavídez nie płakał już, jedynie na jego obliczu malowało się cierpienie i coś, co sprawiało, że nawet własny brat nie patrzył szefowi Scylli w oczy, tylko uciekał spojrzeniem gdzieś na kołdrę.
W tym momencie jednakże, krótkim, jak mgnienie oka, brunet roześmiał się cicho.
- Mój Boże. Leonor karmiła cię łyżeczką.
Ogniki w oczach Dominica zaraz zgasły, ale Crespo zdążył przez sekundę dostrzec, jak wygląda jego brat, kiedy szczerze się uśmiecha. I spodobał mu się ten widok.
- O tak – rozmarzył się Ethan. – Wpadła tutaj, do sali, tak bardzo przerażona, że miałem ochotę ją uściskać za to, że się tak o mnie martwi. Zatrzymała się w pół kroku, na wpół przerażona [link widoczny dla zalogowanych], na wpół pragnąca mnie przytulić, a na trzecie pół złoić mi skórę za to, że znowu w coś się wdałem.
- Ethan...Muszę ci coś wyznać – powiedział cicho Benavídez, już całkowicie poważny, ale nie mogący odmówić sobie pewnej przyjemności.
- Tak, bracie? – syn Orsona odważył się po raz drugi rzucić spojrzeniem na Dominica.
- Wiesz...Nie ma czegoś takiego, jak „trzecie w pół”. Są tylko dwie połowy.
- Mądrala się znalazł – parsknął niebieskooki, próbując za wszelką cenę zatrzymać to, co jeszcze przed chwilą migało mu w oczach jego brata. Na próżno jednak, tamta wesołość dawno już umarła. – Żartowałem tylko. Tak mi żal, że już wyjechała...
Crespo położył głowę z powrotem na poduszkę i spojrzał w sufit.
- Nie sądziłem, że kiedyś jeszcze poczuję coś takiego do kobiety innej, niż Lydia, ale kocham ją. Kocham Norrie. Nie mam pojęcia, ile ona ze mną wytrzyma, ale mam nadzieję, że da mi szansę. Chcę się nią opiekować, nią i jej dziećmi.
- Jesteś pewien? – spytał głucho Dominic. – Teraz, kiedy kartel Sinaloa depcze ci po piętach? Naprawdę myślisz, że oni odpuszczą? Znają twoją twarz, zalazłeś im za skórę, próbując chronić...- Benavídez zawiesił głos na moment, wypowiadanie imienia Desmonda wciąż go raniło -...jego...Oni nie zapominają, Ethan. Będą cię ściagać aż do końca twoich dni. Prędzej, czy później...sam wiesz, co się stanie. Czy na pewno chcesz narażać Leonor na coś takiego? Ją i jej synów? Pragniesz powtórki z historii? Już zapomniałeś, co się stało z twoją poprzednią dziewczyną?
- Ale ja...- Ethan urwał, czując przez skórę, że brunet ma jednak rację. – Przecież w Valle de Sombras...jestem bezpieczny – podjął już pewniejszym tonem. – Nie powiesz mi, że Sinaloa wiedzą, gdzie mieszkam.
- Oni wiedzą wszystko. Nawet teraz, kiedy twoja Norrie wraca do domu, kto wie, czy nie stało się coś po drodze. Ty myślisz, że ona dotarła bezpiecznie do Miasteczka Cieni, tymczasem może już leżeć w rowie, martwa. Tak samo ten Zuluaga. - Benavídez westchnął. - Być może zaoferował ci ponowne zamieszkanie w El Miedo, ale to oznacza, że i on jest w niebezpieczeństwie. Zamek jest nadpalony, zanim tam wrócisz, może się okazać, że spłonął całkowicie i to przez podpalenie. Nie powinienen był cię w to wciągać, Ethan. Przepraszam...
Dominic schylił głowę, wiedząc, że i tak zrobiłby to ponownie. Owszem, polubił niebieskookiego, nawet zaczynał kochać go jak brata, ale to z Sullivanem przeszedł tyle, że to Desmond był mu bliższy. Crespo, choćby się starał, raczej nigdy nie dorówna przyjacielowi Benavídeza, ich więź nigdy nie będzie taka silna.
Boss Scylli pomylił się jednak. To nie córka Camilo leżała teraz zwinięta i powiązana mocną linką jak kawałek suchej kiełbasy, na chodniku. To nie z jej ust i rozbitego nosa sączyła się ciemną strużką krew. To nie jej oddech był przerywany i krótki, to nie jej umysł starał się nie poddać mgle nieprzytomności i kombinować, jakby tu wyrwać się z tej, bądź co bądź nieprzyjemnej sytuacji. Nie Leonor, a Orson padł tego wieczora ofiarą zemsty najniebezpieczniejszego kartelu w Meksyku – a może i nawet na całym świecie.
Starszy Crespo został dotkliwie pobity i zakneblowany, wiedział też, że jeżeli szybko czegoś nie wymyśli, to skończy tak samo jak ten Sullivan, o którym wspominał mu syn, kiedy wreszcie spotkali się w Monterrey. Pamiętał jednak dużo gorsze opresje, z których wychodził praktycznie bez szwanku, nie bał się więc za bardzo. Będzie, co ma być. Najlepszym dowodem na to było słowo, jakie wymsknęło się Orsonowi tuż przed tym, zanim go zakneblowali – a trzeba przyznać, że nie przyszło im to łatwo, gdyż mężczyzna wiedział, jak się bronić.
- Fuck.
Desmond
- O cholera – mruknął sam do siebie lekarz opiekujący się rannym przyjacielem Benavídeza. – Tego się nie spodziewałem. On zupełnie nic nie pamięta.
Właśnie przed momentem udało mu się przez moment porozmawiać z Desmondem, ale była to raczej jednostronna opowieść o tym, gdzie znajduje się Sullivan i co właściwie tutaj robi. Pobity mężczyzna był zbyt osłabiony – poza urazami przyplątało się do niego odwodnienie, efekty głodzenia i kilka innych, niezbyt przyjemnych chorób – żeby o cokolwiek pytać. Wodził jedynie oczami po małej salce, w której się znajdował i słuchał tego, co mówił do niego doktor.
- To dziwne...- mamrotał nadal do siebie człowiek pomagający kartelowi El Golfo. – Badanie nie wykazało uszkodzeń mózgu. Amnezja może być spowodowana przez szok, przez wiele różnych czynników, ale dlaczego wystąpiła dopiero teraz, a nie tuż po tym, jak go skatowano? Reakcja obronna organizmu na koszmar, jaki stał się udziałem tego biedaka? Możliwe...Miejmy nadzieję, że da się coś z tym zrobić, bo nie uśmiecha mi się odstawienie go tam, gdzie zalecili moi przyjaciele, w takim stanie. Nie mając wspomnień o tym, co się wydarzyło, nie będzie mógł się bronić, gdyby zaszła taka potrzeba. A i obiecałem temu młodzieńcowi...to znaczy próbowałem...
Całkowicie pogrążony w rozmyślaniach nad przyszłością pacjenta doktor nie zauważył jednej, maleńkiej zmiany, jaka zaszła w Desmondzie. Spojrzenie niebieskookiego bruneta stało się ostre i bardzo skupione, jakby tysiące myśli kłębiły się pod czaszką ocalałego. I tak w istocie było.
~ Oczywiście, że pamiętam Gabriela ~ przemykało przez głowę Sullivana. ~ Jest jedyną osobą, której nigdy bym nie zapomniał i się nie wyparł, nieważne, jak bardzo by mnie poraniono. Miłość do niego pozwoliła mi przetrwać. Nie wiem, kim naprawdę jesteś, doktorku, nie mam pewności, po czyjej stronie stoisz. Leczysz mnie, a za moment możesz wydać Sinaloa. Albo ojcu Gabriela. Kto cię tam wie, co ty tak naprawdę kombinujesz. Nauczyłem się nikomu nie ufać. Nikomu, poza człowiekiem, którego kocham. I Dominicem, rzecz jasna. Poczekam, aż całkowicie dojdę do siebie. A potem zrobię jedyną słuszną rzecz, jaka mi pozostała.
San Miguel de Cozumel, kilka dni wcześniej
Gabriel nie pamiętał, kiedy ostatnio się mył, kiedy coś zjadł, zapomniał nawet, jak smakuje jakikolwiek napój. Jedyne, o czym mógł w tej chwili myśleć, to jego ojciec, siedzący tuż przed nim i trzymający go za dłonie.
- Synku. Zrobiłem to dla twojego dobra – powiedział właśnie Gregorio Del Monte. – Rozdzieliłem cię z tym...osobnikiem, bo nie był dla ciebie właściwą partią.
- Mówisz mi to prosto w oczy? – zraniony doszczętnie syn Georginy nie potrafił wydobyć z siebie nic poza rozpaczliwym jękiem. – Tak po prostu przyznajesz się do zabójstwa? Do tego, że...- wybuchnął płaczem tak niepowstrzymanym, tak rozpaczliwym, że w pewnym momencie zaczął się krztusić własnymi łzami.
- Weź się w garść! – Wyniosła kobieta, stojąca do tej pory przy płonącym kominku, szybkim krokiem podeszła do syna i z całej siły uderzyła go w górną część pleców. Wbrew życzeniu Gabriela, który jedyne, co pragnął, to umrzeć, cios pomógł i chłopak przestał się dławić. – Ojciec ma rację! – stwierdziła stanowczo żona starszego Del Monte. – Oszczędził nam – i tobie! – wstydu i upokorzenia. Kto to widział, żeby mężczyzna zadawał się z przedstawicielem tej samej płci! Gdybym mogła, sama bym udusiła ten pomiot szatana, własnymi rękami!
- Mamo...Desmond...
- Nie wymawiaj tego imienia w naszym domu! – Gregorio poderwał się, puścił ręce Gabriela i z całej siły go spoliczkował. – Posłuchaj – wycedził siwy bogacz, po czym podszedł do syna i mocno chwycił go za podbródek. – Masz cholerne szczęście, że należysz do mojej rodziny. Gdyby nie to, gdybyś nie nazywał się Del Monte, już dawno leżałbyś martwy obok tego swojego...kochasia.
- I to ty byś mnie zabił, tak?! – Gabriel wiedział, że nie ma już nic do stracenia, wstał więc również i poczynił kilka kroków w stronę ojca, tak, że stał teraz z nim twarzą w twarz. Policzek wciąż piekł, ale Amador zupełnie się tym nie przejmował. – Zamordowałbyś własnego syna tylko dlatego, że odważył się kochać kogoś, kto ci się nie spodobał, tak?!
- Owszem – potwierdził chłodno bogacz, w ogóle nie przejmując się reakcją potomka. Cóż mógł mu zrobić taki chłopaczek, całkowicie zależny od niego i od jego pieniędzy?
- To to w końcu zrób! – wrzasnął zrozpaczony człowiek. – Przecież i tak wyrwałeś mi serce z piersi! Na co czekasz?! Idź do kuchni, przynieś nóż i dokończ to, co zacząłeś, katując Desmonda!
Młody Del Monte obrócił się gwałtownie w stronę matki, tak szybko, że Georgina aż się cofnęła, a w jej oczach przez chwilę błysnęło coś na kształt lęku.
- Przynieś mu broń! Pistolet, jakieś ostrze, cokolwiek sobie oboje życzycie! Od zawsze wiedziałem, czym się zajmujecie, ale byłem za głupi, za słaby, żeby zareagować. Wiedziałem, że prędzej, czy później dopadlibyście mnie gdzieś w jakimś ciemnym zaułku i wymierzyli własną, skrzywioną sprawiedliwość! Ruszaj się! – popchnął matkę w stronę kuchni. – Najwyżej powiecie, że się sam nadziałem, czy coś, przecież potraficie kłamać, kręcić, oszukiwać opinię publiczną, na co czekacie?!
- Jak śmiesz? – Gregorio w końcu się otrząsnął i chwycił Gabriela za ramiona, skutecznie go unieruchamiając. – Co, jeżeli ktoś usłyszy twoje wrzaski? Co powiedzą ludzie, co powiedzą znajomi? Natychmiast przeproś matkę, albo będę musiał...
- Co musiał?! – Amador nie zamierzał dać się powstrzymać. Było mu już naprawdę wszystko jedno. – Wbić mi nóż w żebra?
- Nie – stwierdził sucho jego ojciec. – Po co mam brudzić sobie ręce? Miałem na myśli kaftan bezpieczeństwa. Jak powiedziałeś, potrafimy skutecznie kłamać. Ot, mój maleńki synek dostał pomieszania zmysłów.
- Biedny Gabriel. – Georgina podeszła i pogłaskała fałszywie syna po policzku. Tym samym, w który został poprzednio uderzony. Tylko po to, by zadać mu ból. – To się przecież zdarza. Wszyscy będą nas żałować. Masz wybór, chłopcze. Albo natychmiast się zamkniesz i zaczniesz zachowywać, jak na Del Monte przystało, albo oddamy cię do zakładu psychiatrycznego. Pozostaniesz tam do końca życia. Masz wybór.
Gdzieś w Meksyku, dzień obecny
Bywały momenty, że czuł się, jakby faktycznie postradał rozum. Nawet żałował, że tak się nie stało. Wtedy może nie czułby tego rozdzierającego bólu w duszy. Niestety, wciąż był przy zdrowych zmysłach. Wlokąc się noga za nogą, przerażony od tak wielu godzin, bez przerwy rozglądający się wokoło, próbujący uciec pościgowi Gabriel Amador Del Monte znajdował się gdzieś w miejscu, którego nigdy wcześniej nie widział na oczy. Jego palce powoli drętwiały, bez sekundy wytchnienia zaciśnięte na nożu, który ukrywał w kieszeni podczas rozmowy z ojcem. Wtedy nie miał zamiaru nikogo skrzywdzić, czuł tylko, że musi nosić przy sobie broń, musi się chronić, zabezpieczyć, gdyby coś się stało. Sam się sobie dziwił, bo przecież tak naprawdę nie chciał, nie miał już po co żyć, ale instynkt nakazał mu ukraść mały nożyk z szuflady i schować go głęboko w fałdach ubrania. Potem, gdy matka poleciła mu wybierać pomiędzy czczeniem pamięci Desmonda, a pozostaniem synem tej dwójki potworów, Gabriel po prostu splunął jej w twarz, wywołując tym napad wściekłości u obojga rodziców. Myślał, że go zatakują, ale nie, Gregorio był na to za sprytny. Uderzył syna tylko kilka razy, w brzuch, tak, żeby nie pozostawiać śladów, a potem razem z Georginą zadzwonili po pogotowie, kłamiąc, że młody Del Monte oszalał.
I tutaj pielęgniarze popełnili istotny błąd. Żaden z nich nie przeszukał Gabriela. Byli po prostu zbyt pewni siebie, tak samo rodzice Amadora. Do tej pory grzeczny i układny chłopiec nie mógł przecież wpaść na żaden szalony pomysł. A, że coś przestawiło mu się w umyśle, to tylko nieszczęśliwy wypadek, prawda?
Sam nie wiedział, jak udało mu się uciec. Nie pamiętał, jakim cudem zdołał zagrozić nożem pielęgniarzom, nie dać się zakuć w kajdany kaftanu bezpieczeństwa i puścić pędem przed siebie. Bóg musiał nad nim czuwać, gdyż do tej pory go nie znaleźli. A przecież było pewne, że szukali. W gazetach, telewizji, musiało pojawić się jego zdjęcie. Del Monte nie przepuściliby okazji do pokazania się z dobrej strony, jako kochający i martwiący się rodzice.
Za to wiedział jedno. Musi dotrzeć do Ciudad Juarez. Do okolic, w których zamordowano Sullivana. Ojciec był tak uprzejmy – na swój sposób – że powiadomił syna, gdzie, na jego polecenie, zgładzono człowieka, którego Amador kochał.
Stopy Gabriela krwawiły od ciągłego, bezustannego marszu – buty ktoś mu ukradł, kiedy Del Monte padł wyczerpany na skraju jakiejś drogi paręnaście godzin temu – ale nie zamierzał się poddać. Pamiętał z mapy, że do Juarez jest jakieś 3,500 kilometrów piechotą, czyli ponad siedemset godzin trasy. Dojdzie tam. Odda hołd Sullivanowi, choćby miał umrzeć. Musi jedynie wykombinować, jak dostać się na prom, łączący wyspę Cozumel z resztą kraju. A jeżeli mu się nie uda, po prostu dopłynie.
I kompletnie nie obchodził go fakt, że z pewnością utopiłby się po drodze. A nawet, jeżeli będzie sprzyjać mu szczęście i jakimś cudem dołączy do przeprawy jako nadprogramowy pasażer, do przebycia czeka na niego jeden z najbardziej niebezpiecznych terenów w całym Meksyku. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3498 Przeczytał: 4 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 17:58:28 06-11-16 Temat postu: |
|
|
T2 C 50. Fabricio/Ingrid /Julian
Zmiana nastroju właściciela El Miedo była tak zaskakująca, że Fabrico w pierwszej chwili poczuł się tak jakby ktoś a ściślej mówiąc Cosme dał mu w twarz chwilę później do niego dotarło, że był to tylko słowa. Każdy mógł znaleźć list i przyjść do mężczyzny z rewelacjami. Blondyn zaczął rozumieć wybuch swojego biologicznego rodzica.
— Dowód — wykrztusił z siebie Fabricio spoglądając na ojca , który ze wzruszonego zmienił się w podejrzliwego. — No tak chyba od tego powinienem zacząć — sięgnął do kieszeni marynarki wyciągając złożoną na pół kartkę papieru. — Rosario — nazywanie jej mamą było bardzo trudne i nie chciało przejść mu przez gardło. — Zrobiła badania DNA. Musiała mieć twój włos albo jakąś zużytą chusteczkę — urwał czekając aż właściciel zamku zapozna się z treścią kopii dokumentu — To twój dowód. Test na ojcostwo potwierdzający nasze pokrewieństwo — Fabricio głośno przełknął ślinę. — Znalazłem to w rzeczach mojego przybranego ojca — zaczął uznając, iż powinien wyjaśnić skąd w jego posiadaniu tak istotny dokument — dziś rano.
— To — powiedział Cosme — takie nierealne.
— To całkiem prawdziwe — powiedział syn Zuluagi zmuszając się do bladego uśmiechu. Głośno przełknął ślinę — Dorastałem w Londynie — zaczął sam z siebie jakby tylko chciał potrzymać rozmowę. Chciał także, aby Cosme dowiedział się czegoś więcej o nim. — Skąd ten akcent i zamiłowanie do herbaty — jakby na potwierdzenie tych słów sięgnął po filiżanki i postawił jedną przed sobą a jedną przed Zululagą. Rozlał gorący napój do delikatnych filiżanek. Do swojej filiżanki dolał odrobinę mleka. — Mleka? Cukru?
— Cukru dwie kostki. — odpowiedział na pytania Cosme wpatrując się w swoją filiżankę w której wylądowały dwie kostki cukru. Fabicio obok jego prawej dłoni położył łyżeczkę.
— Wychowała mnie babcia — kontynuował mieszając łyżeczką w swojej filiżance — na przedmieściach Londynu, w wielkim domu w stylu królowej Victorii. Uczyła mnie jak chodzić, mówić, miałem wyrosnąć na gentlemana — jego usta drgnęły nieznacznie w uśmiechu.
— A Rosario?
— Nigdy nie poznałem mamy — po raz pierwszy wypowiedział słowo „mama”. — Zawsze mówiono mi, że musiała wyjechać i zostawiła mnie pod jej opieką. — Urwał upijając łyk herbaty. — W domu nie mówiło się o niej, nie było zdjęć czy starych rodzinnych filmów a ja miałem jedynie przynosić same piątki ze szkoły.
— Zaraz — wtrącił się wytrząśnięty— nie miałeś nawet jej zdjęć? — Fabricio przytaknął a Cosme poczuł jak rośnie w jego sercu wściekłość. Pozbawili tego chłopca nie tylko ojca, ale także i matki! Podniósł się powoli z miejsca podchodząc do jednej z szafek. Ze środka wyciągnął plik obwiązanych czerwoną wstążką fotografii. Sięgnął po jedną z nich i czule pogładził po twarzy uśmiechniętą kobietę. Wrócił na swoje miejsce. — To jedno z ostatnich zdjęć, jakie jej zrobiłem — powiedział wręczając[link widoczny dla zalogowanych] synowi. — Masz jej oczy to, dlatego wydały się takie znajome, kiedy w nie po raz pierwszy spojrzałem. Masz oczy Rosie.
Wpatrywał się w uśmiechniętą twarz matki czując jak do oczu napływają mu łzy. Nigdy nie widział jej twarzy, była mitem, który był powtarzany tylko wtedy, kiedy zmusił do tego babkę.
— Dziękuje — wykrztusił z siebie. — Opowiesz mi o niej? — Zapytał go rękawem marynarki ścierając toczącą się po policzku łzę.
***
W tym samym czasie doktor Julian Vazquez zaczął swój popołudniowy dyżur od przebrania się w biały kitel lekarski i obchodu wśród swoich małych pacjentów. Jednak jego myśli krążyły wokół kobiety, która pożegnała go czułym pocałunkiem i poszła do pracy. Julian prosił, aby odeszła z redakcji Nadii de la Cruz to jedyne, co dostał to pełne wściekłości spojrzenie. Doprawdy nie rozumiał, o co jej chodzi. Była w ciąży i powinna odpoczywać a nie biegać po mieście i robić wywiady. Zamyślony wrócił do swojego gabinetu.
— Doktorze Vazquez — z zadumy wyrwał go głos Dolores. — Wyniki Lorenzo — podała mu plik szczepionych kartek — i dziś rano miał miejsce incydent z udziałem Hugo — zaczęła przełożona pielęgniarek — wstał i chciał wypisać się na własne żądanie.
— Wstał z łóżka? — upewnił się zdumiony Julian — a niech go diabli, nie po to go zszywałem przez trzy godziny — powiedział zły — Proszę zadzwoń do matki Lorenzo i poproś, aby do mnie przyszła ja koniecznie muszę porozmawiać z jej nieokrzesanym bratem. Ja mu dam się wypisywać — rozzłoszczony ruszył na oddział, na którym leżał Hugo. Wszedł do Sali, która na całe szczęście była pusta.
— No proszę, kto zaszczycił mnie swoją obecnością — powiedział Delgado otwierając najpierw jedno oko a później drugie. Powoli podciągnął się do pozycji siedzącej.
— Dzień dobry Julianie — odpowiedział mu śpiewnym głosem lekarz — miło cię widzieć i dziękuje za uratowanie mojego chudego wiecznie pakującego się w kłopoty tyłka. Znowu. — rzucił rozzłoszczony lekarz. — Czy ty nie potrafisz leżeć plackiem.
— A ty miałeś problemy ze słuchem kiedy mówiłem ci że nie chcę do szpitala. Dlatego przyjechałem do ciebie do jasnej cholery!
— Hugo — powiedział z trudem hamując się od przełożenia go przez kolano i złojenia mu tyłka — nie rozumiesz, że nie miałam wyboru?! Gdybym cię tutaj nie przywiózł to zamiast z tobą rozmawiać wygłaszałbym mowę pogrzebową, więc zrób coś dla mnie i leż plackiem w tym łóżku dopóki ci nie powiem, że możesz wstać.
— Dobrze, już dobrze zrozumiałem — powiedział ze skruszoną miną — nie nadymaj się już tak. Będę grzeczny.
— No ja myślę — odpowiedział siadając na krześle. — Połatałem ci śledzionę.
— Ty? Pediatra.
— Niespodzianka — odparł Julian — Mam wiele talentów, o których nie wiesz.
— O niektórych nie chcę wiedzieć jak tam fasolka? — zapytał zmieniając temat. Nie chciał poruszać tematu postrzału, jeszcze nie teraz.
— Fasolka? — zapytał nie kojarząc o czy mówi.
— Twoje dziecko ośle. Fasolka, krewetka, orzeszek.
— Rośnie — odpowiedział Julian. Jego usta drgnęły ledwie zauważalnie ku górz. — i proszę nie używaj takich określeń wobec mojego dziecka. Wystarczy, że Ingrid nazywa je Kruszynką. Jak się czujesz?
— Wiesz, że to pytanie należy do serii najgłupszych pytań świata? — odpowiedział na jego pytanie pytaniem.
— Tylko wtedy, kiedy zadaje je dziennikarz ja pytam, jako lekarz.
— Jak przeciśnięty przez praskę czosnek — odpowiedział uśmiechając się głupkowato.
— Czyli przeżyjesz — podsumował. — A na skali bólu od jeden do dziesięciu?
— Naciągane pięć i pół. To mogę iść do domu?
— Nie.
— Julian
— Bestio powiedziałem coś — odpowiedział na jego błagalny ton brunet — dziś nie jestem w nastroju do sprzeczek słownych, więc jeśli nie chcesz żeby trzymał cię tutaj do końca tygodnia to się przymkniesz.
— Bo?
— Miałeś się zamknąć — Julian wstał i sięgnął po jego kratę. Zaczął ją wnikliwie studiować.
— Nie mówię o moim wpisie tylko, dlaczego jesteś taki wkurzony.
— Po pierwsze zostałem wezwany na przesłuchanie w twojej sprawie a po drugie będę dziś gadał z psychiatrą, więc wybacz, jeżeli moje poczucie humoru szwankuje.
— Zaraz z psychiatrą? — Hugo spojrzał na Juliana i wybuchnął śmiechem widząc jego nieszczęśliwą minę. Natychmiast tego pożałował, bo ból rozerwał jego bok.
— Przestań się w tej chwili śmiać, bo tym razem połatam cię bez ani grama znieczulenia.
Groźba poskutkowała Hugo zamilkł.
— To, co z tym psychiatrą? — zapytał po chwili.
— Pomaga nam z Ingrid rozwiązać nasze problemy i nie potrzebnie ci powiedziałem.
— Terapia dla par — Hugo od wybuchnięcia śmiechem powstrzymywała groźba pęknięcia szwów i szycie bez środków znieczulających. — To pomysł Ingrid?
— No raczej nie mój Delgado — powiedział przez zaciśnięte zęby— Ablo terapia albo ona zabiera dziecko z powrotem do Stanów.
— Czyli ci jednak zależy — podsumował z lekkim uśmiechem. — Gdyby było inaczej pozwoliłbyś jej wyjechać. Gadacie o uczuciach?
— Zamknij się Delgado i poczytaj sobie gazetę —wskazał na kilka egzemplarzy leżących na jego szafce. — Dla zabicia czasu a i przed twoją salą Diaz postawił policjanta. Dla ochrony. — Hugo przewrócił oczami a Julian zaczął się wycofywać z Sali — I jeszcze jedno wstajesz tylko do łazienki, jeżeli znowu będziesz mamrotał o wypisie to przywiążę cię do łóżka i zalecę codzienną lewatywę. Miłego dnia Delgado.
— Dupek — krzyknął za nim Hugo — Cholerny u władzy dupek.
***
Ingrid Lopez była zła a nerwy w jej stanie były rzeczą niedopuszczaną. Mogła się denerwować, ale hormony buzujące w jej żyłach jeszcze bardziej ją nakręcały zwłaszcza, że naczelna czasopisma, w którym zaczęła pracować wysłała jej całą pouczającą litanię dotyczącą jednego z numerów gazety, nad którą sprawowała pieczę. Tygodnik rozchodził się jak świeże bułeczki, lecz to, co przykuło uwagę czytelników to artykuł, który sama sobie musiała zaakceptować. Nadia najpierw wyjechała z miasta zostawiając na jej głowie całą redakcje a teraz, kiedy numer wyszedł robi jej wymówki z powodu tekstu numeru.
I to o mnie mówią, że jestem sentymentalistką, pomyślała siadając na obrotowym krześle i spojrzała na okładkę. Dolina duchów. Taki tytuł nadała swojemu felietonowi opisując serię morderstw w mieście. Zaczęła od Antoniety Boyer przytoczyła całą jej biografię, aby następnie skupić się na Inez Romo, Fausto Guerze i Mario Rodriguezie i Victoria jakoś nie zadzwoniła z pretensjami, iż opisuje pogmatwane losy braci wręcz przeciwnie napisała „Dziękuje”, więc raczej nie przeszkadzało jej to, ale Nadia zarzuciła jej brak profesjonalizmu.
I to właśnie, dlatego Ingrid nie znosiła pracować pod czyjąś komendą, wolała być wolnym strzelcem, mieć własną domenę w sieci i publikować, co jej się podoba a nie przejmować się tym, co powie naczelna któ®ej uczucia zostały urażone.
Szatynka westchnęła cicho. Małomiasteczkowe dziennikarstwo jej nie służyło a artykuł wyszedł świetnie. Był pełen faktów i nawet bez wywiadu z Alejandro Barosso prezentował się fantastycznie.
— Ingrid do mojego gabinetu — powiedziała Nadia de la Cruz wchodząc do redakcji iz gazetą w dłoni.
— Biegnę w podskokach — mruknęła pod nosem podnosząc się z miejsca. Ruszyła za szefową. — W czym mogę pomóc?
— Zacznij od wyjaśnienia mi tego? Wypuściłaś magazyn bez mojej wiedzy.
— Nie — odpowiedziała wpatrując się w jej ciemne oczy. — Pisałam mejle, dzowniłam, nagrywałam wiadomości, na które nie odpowiadałaś. Drukarnia zaczęła zasypywać mnie pytaniami odnośnie nowego wydania, więc podjęłam kilka decyzji. Wyszło dobrze.
— Dobrze? Ty wiesz, że była moją matką?
— Wyrodną z tego, co słyszałam — odpowiedziała — Po za tym artykuł opowiada nie tylko o pannie Boyer, ale także o innych zamordowanych na terenie miasta. To nic osobistego.
— Następnym razem nie podejmuj decyzji za mnie. — powiedziała de la Cruz.
— Oczywiście — odpowiedziała słodkim głosem — I jestem umówiona na wywiad z Ferando Barosso jutro po południu w sprawie jego kampanii wyborczej,
— Dobrze, możesz odejść.
— A tak przy okazji — powiedziała, kiedy była przy drzwiach. — Jestem w ciąży — zaczekała aż ta informacja dotrze do kobiety. — I oczywiście będę pracować dopóki będę mogła. Wrócę do swoich obowiązków — powiedziała i wyszła zastanawiając się czy Julian nie miał racji i nie powinna rzucić tej pracy.
Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 19:23:34 06-11-16, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
BlackFalcon Arcymistrz
Dołączył: 08 Lip 2007 Posty: 23531 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 20:18:55 08-11-16 Temat postu: |
|
|
T2 CAPITULO 51. COSME/ETHAN/DOMINIC/GABRIEL/DESMOND/OJCIEC JUAN/SAMBOR
Gabriel
Już z daleka zobaczył prom. Powłócząc obolałymi nogami, głodny i przemarznięty Gabriel Amador dotarł do pierwszego ze swoich celów. Do przystani, gdzie stało zacumowane wybawienie, droga do miejsca, gdzie zabito Desmonda. Z westchnieniem oparł się o rosnące w pobliżu drzewo i zdobył się na delikatny, pierwszy od długiego czasu, uśmiech. Czubki palców lewej ręki wsadził do kieszeni, po czym ostrożnie, bojąc się, iż mógłby uszkodzić papier, pogładził znajdującą się tam maleńką kartkę.
Nie tak dawno dopisało mu szczęście i gdzieś przy którymś z koszy na śmieci – szukał w nich pożywienia podczas podróży – znalazł porzucony niezapisany świstek papieru oraz połamany ołówek. Chwycił wtedy oba przedmioty, jakby były łaską zesłaną od Boga, usiadł na zimnej ziemi i tworzył piosenkę. Słowa spływały mu z umysłu prosto na biały skrawek, poprzez serce, oddając hołd temu, którego już nie było. Oddając hołd Sullivanowi.
Utwór nadal nie był skończony, ale Del Monte wiedział, że położy na grobie ukochanego kompletne dzieło. Zdawał sobie sprawę, że ciało pobitego znajduje się w miejscu, które zna tylko Gregorio, ale planował wznieść na pustyni mały kopczyk, upamiętniający tragiczne wydarzenia.
- Na zawsze razem – szepnął do siebie, po czym rozejrzał, sprawdzając, czy nikt go nie widzi i poczynił pierwszy krok w stronę promu.
Cosme
Zuluaga nadal się wahał. Skąd matka tego młodego człowieka miałaby posiadać chusteczkę Cosme, czy jego włosy? Owszem – o ile oczywiście naprawdę była nią Rosario - sprezentował jej kilka rzeczy, nadarzyła się również okazja do tego, by pozbawiła go kilku elementów owłosienia. Szczególnie pewnej namiętnej nocy, jak uświadomił sobie właściciel El Miedo, mimowolnie się uśmiechając. Z drugiej strony – po co miałaby to robić? Testy DNA wykonuje się wtedy, gdy nie jest się pewnym ojcostwa, lub gdy chce się je udowodnić. Czyżby di Carlo miała wątpliwości? Czyżby zadawała się z jeszcze kimś innym? Albo zamierzała wykorzystać wynik badania do przekonania Cosme, że powinien zerwać z Antoniettą i związać się z ciężarną? To wszystko było tak niepodobne do kobiety, którą znał...
Dokument jednak stwierdzał jasno – miał przed sobą własnego syna. Temu nie mógł zaprzeczyć.
- Opowiem – odparł cicho na pytanie Fabricia, wpatrzony w dawno wystygłą herbatę, jakby w ciemnym płynie szukał wsparcia. - Opowiem ci wszystko o mojej Rosario, o...być może jedynej kobiecie, którą tak naprawdę kochałem...To znaczy nie zrozum mnie źle! – Zuluaga podniósł gwałtownie głowę, orientując się nagle, co powiedział. – Antonietta również była dla mnie ważna, ale to z twoją matką...- urwał.
- Tato. – Guerra położył dłoń na trzęsących się palcach ojca i rzekł uspokajająco. – Nie denerwuj się. Mamy przed sobą tak wiele czasu. Opowiedz mi wszystko, po kolei, pomóż mi poznać moją...mamę. Pomóż mi poznać siebie. Nie proszę cię o mieszkanie tutaj, o miejsce w twoim życiu, jeżeli nie zechcesz mi ich dać, jedyne, czego pragnę, to wiedzieć, kim byli moi rodzice, poznać ich historię, poczuć bliskość, jaka...jaka...
Kłamał. Oczywiście, że marzył o tym, by Zuluaga otworzył przed nim serce. By przyjął do rodziny, której Fabricio czuł się częścią praktycznie od momentu, kiedy postawił pierwszy krok za murami El Miedo. Wiedział jednak, że zrozumie, kiedy zostanie odrzucony, kiedy znów nie znajdzie się dla niego kąt wśród bliskich mu osób. Owszem, miał Emily, ale tęsknił też za swoimi korzeniami, za tym, czego odmówiono mu w dzieciństwie. I jedynie siedzący przed nim człowiek mógł mu to dać. Ale czy zechce?
- Pamiętam, jak dziś – odezwał się ponownie Cosme, wdzięczny za troskę. – Rosario, ona...
...nie miała tego dnia zbyt wiele pracy. Ułożyła już nowodostarczony towar na półkach, poukładała płyty tak, jak sobie tego życzył właściciel, wpisała nowości do katalogu na stronie internetowej sklepu, po czym wszystko sprawdziła ponownie. Wiedziała, że każdą operację przeprowadziła właściwie, wolała jednakże mieć pewność. Gdyby zaszła jakakolwiek pomyłka, musiałaby płacić z własnej kieszeni, a na to nie było jej po prostu stać.
Westchnęła ciężko. Jedna, jedyna decyzja w jej życiu, jeden raz, gdy sprzeciwiła się matce i nie pozwoliła narzucić sobie narzucić jej zdania, kosztowała ją dom, poświęcenie przeszłości, a może nawet i przyszłości. Owszem, dawniej zdarzało się, że buntowała się przeciwko decyzjom tamtej kobiety, jednak z czasem zmieniała zdanie – dla świętego spokoju.
W tej sprawie jednak ustąpić nie mogła. Już jako dziecko Rosario przysięgła sobie, że jeżeli kiedykolwiek wyjdzie za mąż, to jedynie z miłości. Jakże więc mogła wyrazić zgodę na poślubienie kogoś o wiele starszego od niej, a na dodatek kogoś tak obleśnego? To jednak nie wszystko, matka di Carlo pragnęła, żeby jej córka oddała się więźniowi. Nie byle jakiemu osadzonemu, to prawda, bo samemu Mitchellowi Zuluadze, człowiek ten jednakże budził w młodej, osiemnastoletniej dziewczynie jedynie niechęć i odrazę. Czterdzieści dziewięć lat różnicy pomiędzy El Diablo, a Rosario oraz cała lista przestępstw, jakich dopuścił się bandyta, tworzyły pomiędzy nimi przepaść nie do przejścia.
Los postanowił z niej zakpić, kierując kroki młodego wówczas, dwudziestotrzyletniego syna Mitchella, do tego samego sklepu, w którym pracowała przyszła matka Fabricio Guerry. Jego oraz jego narzeczonej, Antonietty Boyer.
A przynajmniej tak nazywał ją sam Cosme. Ona sama, Antonietta, co rusz zrywała i odnawiała zaręczyny, bawiąc się uczuciami człowieka, którego ponoć kochała. Lubiła patrzeć, jak prosi ją, jak błaga, by nie odchodziła, by dała mu kolejną szansę.
Wtorkowego popołudnia miała na tyle dobry humor, że zgodziła się towarzyszyć brunetowi w wyprawie po kolejną z powieści, którą sobie upatrzył. Od zawsze denerwowały ją miejsca takie, jak to, do którego właśnie zdążali, pełne płyt, książek i nie wiadomo, co jeszcze, zamiast biżuterii i błyskotek. Wiedziała, że Zuluaga nie należy do biednej rodziny, dlaczego więc, na Boga, nie trwoni pieniędzy na spełnienie życzeń swojej dziewczyny, a wręcz przeciwnie, zdarza mu się od czasu do czasu kupić sobie książkę?!
Nie przekroczyła progu pośledniego dla niej przybytku. To Zuluaga sam wszedł do środka, wkraczając w świat słów, melodii i – jak się później okazało - miłości.
- Przepraszam, czy mogłaby mi pani powiedzieć, na której półce znajdę najnowszą powieść...- zagadnął młodą kobietę o długich, brązowych włosach, przechadzającą się po sklepiku z małym notesem w dłoni.
-... Dominici Magdaleny, zapewne? – uzupełniła zapytana miękkim, ciepłym głosem, odwracając się w stronę przybysza.
- Tak, owszem, zgadza się – potwierdził Cosme, z uznaniem wpatrując się w gęstą burzę spływającą aż na ramiona rozmówczyni. Przez ułamek sekundy miał bardziej ochotę poznać markę szamponu używanego przez sprzedawczynię, niż położenie powieści, ale opanował się w kilka sekund. – Skąd pani wiedziała?
- Wszyscy szukają tej książki – uśmiechnęła się Rose. Syn Mitchella zdążył już dojrzeć imię kobiety, widniejące na plakietce przyczepionej do jej ubrania. Nie miał jeszcze wtedy pojęcia, że brązowowłose zjawisko nazywa się nieco inaczej. Nie znał też powodu, dlaczego di Carlo ukryła swoje imię i nazwisko przed zatrudniającym ją człowiekiem. O tak wielu rzeczach nie miał wtedy jeszcze świadomości! – Dominica Magdalena to bardzo popularna ostatnio autorka – kontynuowała tymczasem zagadnięta. – Jej najnowsze dzieło szturmem zdobyły wszystkie literackie listy przebojów. O ile oczywiście można je tak nazwać, gdyż ja uważam, że słowo „przebój” bardziej pasuje do piosenki, niż do literatury. A jak pan sądzi? – spytała nagle Rose.
- Całkowicie się z panią zgadzam – odrzekł Cosme, mrugając kilkakrotnie. Włosy tej kobiety przypominały mu puszysty dywan w jednym z pokojów w jego dawnym mieszkaniu. Tym, które dzielił jeszcze z matką i Mitchellem, zanim rodzina rozpadła mu się na kawałki po procesie ojca. – Osobiście preferuję listy bestsellerów.
- Ja również – zgodziła się z nim Rose i wyciągnęła rękę, sięgając po powieść, o którą spytał uprzednio Zuluaga. – Proszę, tutaj...O rany!
Okrzyk, jaki wydała z siebie di Carlo, był tak niespodziewany, że syn Marii del Carmen aż się wzdrygnął, bynajmniej nie ze strachu. Po prostu zląkł się, że kobieta źle się poczuła, albo stało się coś równie nieprzyjemnego. I po części miał rację, gdyż nagle notes wypadł z ręki brązowowłosej, z hukiem stuknął o podłogę sklepu, a sama Rose, jedną dłonią próbując złapać niesforny notatnik, a drugą wyłowić dzieło Dominici Magdaleny z czeluści półki, nie zdołała utrzymać równowagi i najzwyczajniej w świecie runęła na ziemię, przy okazji obrywając w głowę kilkoma książkami z najwyższej części regału.
- Nic się pani nie stało? – Cosme, wieczny romantyk i opiekun tych, którzy potrzebowali pomocy, już klęczał przy obolałej damie. Jego wrażliwa dusza otrzymała w tym momencie dwukrotną dawkę współczucia – nie dosyć, że tuż przed nim cierpiał człowiek, to była to jeszcze młoda kobieta.
- Nie...chyba nie...- Rose próbowała wstać, jak najdelikatniej zdejmując z siebie ciężkie tomy i bardziej próbując nie uszkodzić ich, niż siebie. Widać jednak było, że odczuwa ból – Zuluaga nie był jedynie pewien, czy był to ból głowy od uderzenia jedną z encyklopedii, nogi, czy może czegoś jeszcze innego.
- Pomogę pani – wyciągnął dłoń, jednocześnie próbując zlustrować Rose i sprawdzić, czy aby na pewno wszystko jest w porządku.
- Dziękuję. – Długowłosa chętnie przyjęła pomoc i już po chwili stała – co prawda niezbyt pewnie, ale jednak dosyć prosto - na własnych nogach. Cosme złapał się na tym, że ledwo tylko puścił jej rękę, już zatęsknił...sam nie wiedział, za czym. Był przecież narzeczonym Antonietty! A przynajmniej tak mu się wydawało, bo sam się już gubił w tym, czy w obecnej chwili są razem, czy też nie. Uzmysłowił sobie za to jedno – Boyer bardzo rzadko go w ogóle dotykała, jakby się nim...brzydziła.
- Nie ma za co, ja zawsze chętnie łapię...to znaczy...- Zuluaga zgubił się nieco, zakręcony może nie tyle samym wydarzeniem, a skupiony na tym, co przed chwilą poczuł i co do niego dotarło. Fakt, jak bardzo odlegli byli ze sobą on i Antonietta. Razem, a jednak osobno...
- Nieporadne damy, które nie potrafią nawet utrzymać notesu w ręce? – roześmiała się perliście di Carlo, na moment zapominając o przeszłości, o tym, co ją tutaj przywiodło i co kazało zmienić zarówno imię, jak i nazwisko.
- Miałem na myśli książki – mruknął zaczerwieniony po same czubki uszów Cosme.
- Często panu spadają? – Rose zamrugała oczami, wydając się być co najmniej lekko zaskoczona.
- Zdarza im się. – Brunet już odzyskał rezon i postanowił nieco pożartować. W towarzystwie tej kobiety czuł się tak swobodnie, jak nigdy, chociaż przecież w ogóle się nie znali. – Szczególnie, gdy jest to tak zwana „ciężka literatura”.
- Rozumiem. – Brązowowłosa zaśmiała się ponownie, utrzymując już bez najmniejszych problemów stałą pozycję. – Która to ta ciężka?
- Mam dla pani propozycję – wystrzelił nagle potomek El Diablo. Jego słowa padły tak szybko, że naprawdę przypominały strzał. Być może wypowiedział je tak nagle i tak prędko, bo coś w jego wnętrzu obawiało się, że rozum i rozsądek może je zatrzymać. – Najpierw pomogę pani tutaj posprzątać, a potem zapraszam panią na kawę. Powiedzmy w poniedziałek, dobrze? Będę ponownie w okolicy i wtedy chętnie opowiem pani, które z powieści znajdujących się w moich zbiorach dostają czasami skrzydeł.
- Z przyjemnością – odpowiedziała mu Rose, wciąż tym samym melodyjnym głosem, co na początku. – O piętnastej, dobrze? Wtedy kończę pracę.
- Oczywiście – zgodził się Zuluaga, po czym podał swoje imię i kurtuazyjnie pocałował damę w dłoń na pożegnanie.
Żadne z nich nie zauważyło Antonietty, z nosem przyklejonym do szyby śledzącej każdy ich krok.
- Taka właśnie była – młoda, piękna i zachwycająca – skończył pierwszą część swojej opowieści pan na El Miedo, a Fabricio dopiero po dłuższej chwili zdołał wrócić do rzeczywistości po tej klimatycznej wycieczce w przeszłość. – Zaufała mi z czasem na tyle, by wyznać, dlaczego posługiwała się zmienionym nazwiskiem. Rose Vega zamiast Rosario di Carlo. Przeżyła spory szok, gdy dowiedziała się, czyim jestem synem. Opowiedziała mi też historię swojego ojca, księgowego pracującego dla El Diablo. W 1981 człowiek ten został aresztowany i skazany, później powiesił się w celi. Biedna Rosario nie miała pojęcia, czym tak naprawdę zajmował się jej własny rodzic i dla kogo przeliczał pieniądze. To właśnie on wpadł na pomysł wydania córki za Mitchella i podsunął tą ideę swojej żonie, a twojej babce. Moja piękność ukrywała się zarówno przed gangsterem, za którego miała zostać wydana, jak i przed własną matką. A potem zniknęła, również i z mojego życia...
Cosme zamknął oczy, a po jego twarzy przemknął smutek. Wspomnienia nadal bolały, a dziś były jeszcze wyraźniejsze, jeszcze bardziej przejmujące.
- Mój związek z Antoniettą rozpadał się powoli. W końcu ode mnie odeszła zabierając ze sobą córkę. Odzyskałem Nadię po wielu, wielu latach, ale o tym opowiem ci kiedy indziej, tym bardziej, że chyba znowu ją straciłem. Tym razem już z winy rodziny Barosso, jednego z jej członków, ale to już naprawdę zupełnie inna historia. Twoja matka, Rosario di Carlo, była dla mnie tym, czym Boyer nie była nigdy – czułością, miłością, opieką i troską. Zbliżyliśmy się do siebie, zakochałem się w niej, w mojej Rose...Wyznałem wszystko Antoniettcie, chciałem być z nią uczciwy, mimo że ona wielokrotnie nie była. Tym bardziej, że w tamtym okresie panna Boyer akurat nie była moją narzeczoną, bo zerwała ze mną, gdyż nie kupiłem jej futra. Nieważne. – Zuluaga otworzył oczy i machnął ręką. – Rzecz w tym, że straciłem kontakt z Rosario na zawsze. Nigdy więcej się do mnie nie odezwała, od drugiej połowy 1984 roku. Wróciłem do Antonietty, próbowałem ratować gruzy tego chaotycznego związku, sam nie wiem, dlaczego. Być może po prostu byłem spragniony miłości, a Boyer akurat wtedy ponownie przeobraziła się w czułą wersję samej siebie i umiejętnie mnie pocieszała. A może po prostu byłem głupi.
- Babcia od wieków powtarzała mi, że matka mnie porzuciła – wyznał głucho Guerra.
- Rosario? – Zuluaga spojrzał na syna, potrząsając głową. – To niemożliwe. Ona nigdy by tego nie zrobiła. Ani ja, gdybym o tobie wiedział. Wiele można było zarzucić twojej mamie, jeszcze więcej mnie, ale żadne z nas na pewno nie pozostawiłoby własnego dziecka na pastwę losu. Zresztą nie dziwię się, że tak ci powiedziano. Matka Rose...sam słyszałeś, co chciała zrobić. To jasne, że starała się oczernić córkę w twoich oczach. Pragnęła zemsty, satysfakcji po tym, jak brązowowłosa odmówiła ślubu z moim ojcem.
- Ale w takim razie...- Fabricio płakał jak małe dziecko, wpatrzony w fotografię. – Skoro to wszystko prawda, to dlaczego odeszła? I gdzie jest teraz? Czy żyje?
- Nie mam pojęcia – odparł smutno Cosme. – Mam tylko nadzieję, że gdziekolwiek jest, jest tam bezpieczna.
- Mamo...- Trzydziestolatek rozkleił się już całkowicie. Był twardym mężczyzną, ale tragiczne losy matki poruszyły go głęboko. – Boże...Najpierw myślałem, że moim ojcem jest Fausto. Potem okazało się, że jestem synem zupełnie mi obcego człowieka z zamku w Valle de Sombras. I teraz jeszcze to wszystko...Czuję się...samotny...opuszczony. Zdruzgotany. Ja...- Guerra wstał i chyba zamierzał wyjść, ale zatrzymał się wpół kroku, stojąc z opuszczonymi ramionami, tyłem do Zuluagi. I wciąż trzymając w dłoniach zdjęcie matki.
- Nie jesteś sam – posłyszał nagle tuż za sobą cichy, spokojny głos właściciela starej budowli na wzgórzu. – Masz mnie. Swojego ojca. O ile oczywiście chcesz takiego starego dziada nazywać tatą, bo nie wszyscy...
Kilka sekund później Fabricio Guerra, człowiek, który przeżył wiele i naprawdę sporo widział, tonął w ramionach Cosme, szlochając po części z rozpaczy nad tym, co utracił, a po części z radości, że wreszcie znalazł swoje miejsce na ziemi, rodzinę, do której przynależy, że został zaakceptowany i może nawet pokochany.
Gabriel
- Hej, ty, żebraku! – donośny okrzyk zatrzymał Amadora w pół kroku. – Zostań tam, gdzie jesteś!
~ Żebraku? ~ przemknęło przez głowę chłopaka. ~ Naprawdę tak wyglądam?
Nie przejął się tym jednak zbytnio. Bardziej zmartwił go fakt, że jednak został zauważony. Jego plan polegał na cichym wślizgnięciu się na prom, a nie na daniu całemu światu sygnału o swojej obecności. Skoro już jednak tak się stało, zdecydował się brnąć dalej...
- Prosiłbym o kromkę chleba, dobry człowieku! – zawołał drżącym głosem, trochę z powodu roli, w jaką właśnie się wcielił, a trochę po prostu z głodu. Wyciągnął rękę do zaczepiającego go marynarza i kontynuował: - Nie jadłem od tak wielu dni, błagam, podziel się czymś ze mną!
- Nie mam! – odkrzyknął pracownik promu, odsuwając się krok do tyłu. Stał co prawda na pokładzie, ale kto wie, może ten żebrak zdecyduje się tutaj wejść i go dotknąć, brudząc bielutki mundur?
- Tylko kawałeczek, proszę! – Amador dopiero teraz zdał sobie sprawę, że jego twarz może zostać rozpoznana. Było już jednak za późno się wycofać.
- Mówiłem, że nie mam! – wrzasnął rozeźlony marynarz i już miał zamiar chwycić za telefon i powiadomić, kogo trzeba, że koło promu pałęta się jakiś brudas, gdy podszedł do niego [link widoczny dla zalogowanych].
- Zaczekaj. – Przełożony marynarza, człowiek – jak głosiła plakietka – o nazwisku Juanjo Sarantis, położył swojemu podwładnemu rękę na ramieniu i zwrócił się do Gabriela: - Podejdź tutaj.
- Ja? – spytał dla pewności Del Monte, obawiając się najgorszego. Z pewnością kapitan go poznał!
- Tak, ty – skinął na niego Sarantis. – Nie bój się. Jeden z moich marynarzy właśnie się wykruszył. Wiesz, urodziło mu się dziecko. Przedwcześnie, ale przynajmniej jest zdrowe. Zapewne nie masz żadnego doświadczenia, więc nie mogę zaproponować ci pracy przy sterze.
Kapitan zaśmiał się z własnego dowcipu, ale był to szczery śmiech, bez śladu kpiny.
- Dlatego właśnie, jeżeli zechcesz, dam ci inną pracę. Zaczniesz od czyszczenia pokładu, a potem kto wie, może zostaniesz z nami na dłużej. To jak będzie?
Przez krótki jak mgnienie oka moment Gabriel poczuł szczęście we duszy. Zaraz się tego zawstydził, bo przecież jak to, ma się cieszyć, kiedy stracił człowieka, którego kochał? Ale przynajmniej znalazł drogę do bezpiecznego dotarcia do Ciudad Juarez! To znaczy może nie do samego miasta, ale przynajmniej do głównej części Meksyku!
Za chwilę wspinał się już po trapie i ściskał dłoń Juanja Sarantisa.
- Witaj na pokładzie, synu – powiedział kapitan, powodując, że Amador mało się nie rozkleił. „Synu”. Przypomniało mu to własnego ojca i to, jak Gregorio go traktował. Na szczęście to wszystko było już za nim. Del Monte wiedział, że – cokolwiek się wydarzy – już nigdy nie wróci do domu. Wolałby umrzeć, niż to uczynić!
Desmond
W międzyczasie Desmond Sullivan powoli dochodził do zdrowia. Wiedział, że już nigdy nie uzyska takiej sprawności, jaką miał dawniej, że już nigdy nie będzie mógł pomagać Dominicowi Benavídezowi w jego szalonych akcjach, ale przynajmniej żył. Żył i mógł...właśnie, co? Przecież przysiągł sobie, że już nigdy nie spotka się z ukochanym. Że już nigdy nie pojawi się ponownie w życiu Gabriela Amadora. Pozwoli chłopakowi wrócić do normalnego, spokojnego życia u boku rodziców.
Zdawał sobie oczywiście sprawę, że Del Monte zapewne marzy o jego powrocie, ale tak będzie lepiej dla młodego dziedzica, tym bardziej, że tamten prawdopodobnie uważa swojego ukochanego za martwego. Co prawda orientacji Gabriela nie dało się zmienić czy wyleczyć – tym bardziej, że przecież nie była to żadna choroba! – ale może jakimś cudem z czasem Gregorio pogodzi się z tym, co się stało. Osobiście Desmond szczerze w to wątpił, ale przynajmniej chciał dać czas ojcu Amadora na uspokojenie się. Gdyby teraz wrócił do świata żywych, życie Amadora zamieniłoby się w koszmar.
Nie miał pojęcia, że ono naprawdę już nim jest.
Juan
Obudził się w szpitalu. Dla niego jednak sala ta nie była miejscem, gdzie mógł odzyskać zdrowie. Dla niego było to więzienie. Rozejrzał się cicho, starając się nie przywoływać nikogo, pragnął być sam, kompletnie sam, móc pogrążyć się w rozmyślaniach. W końcu przecież miał o czym myśleć.
Chrystus. Krzyż. Ten widok, mała figurka wisząca na ścianie drażniła go niemiłosiernie. Ale wiedział, że nie może się ujawnić. Przynajmniej na razie nie. A potem, kiedy już jego pan całkiem wniknie w jego ciało i przejmie władzę – o tak, wtedy tak, wtedy Juan – ale zdecydowanie już nie ksiądz – pokaże wszystkim, do czego są zdolni – on i jego nowy władca.
Sambor
Medina zdziwił się niemiłosiernie, kiedy rozdzwonił mu się telefon. Któż znał ten numer? Chyba tylko Cosme Zuluaga, ale to zdecydowanie nie on dzwonił. Rozmówca zastrzegł sobie identyfikację, tak, że Sambor kompletnie nie miał pojęcia, czy ma odebrać, czy nie? Wcisnął jednak przycisk na aparacie i powiedział cicho – nie chcąc budzić akurat śpiącego Alanisa:
- Słucham?
- Sambor Medina? – spytał głuchy głos po drugiej stronie. Był tak głuchy, że bruneta aż przeszły ciarki po plecach.
- Tak, to ja – powiedział mechanicznie, zanim zrozumiał, że lepiej jednak byłoby, gdyby się tego wyparł.
- Dobrze. To teraz posłuchaj. Nie wiem, jak, ale masz stawić się w Monterrey. Jak najszybciej. Jak już tam dotrzesz, zaczekaj na stacji kolejowej. Zaraz podam ci dokładny adres. Masz być tam w terminie, jaki za chwilę zostanie ci przekazany i o godzinie, którą ja ci wyznaczę. Tam będzie czekać na ciebie robota.
- Ale ja...Nie umiem strzelać! – stwierdził Median, pewien, że chodzi o zabójstwo, a dzwoniącym jest ktoś z ludzi Conrado.
- Nauczymy cię. – Głos rozmówcy zmienił się na moment, jakby mężczyzna westchnął, użalając się nad faktem, do kogo przyszło mu dzwonić. – Ty masz nie zabijać. Ty masz bronić.
- Kogo niby? – zapytał dosyć głupio Medina.
- Tego dowiesz się już na miejscu. A teraz ruszaj się!
Po przekazaniu niezbędnych informacji dziwny człowiek rozłączył się, pozostawiając niedoszłego chłopaka Nadii de la Cruz w stanie potężnego zdumienia.
Ethan
Dominic Benavídez z radością odłożył telefon na stolik obok łóżka brata, zadowolony, że męcząca rozmowa dobiegła końca.
- Mój Boże, ten facet jest głupszy, niż myślałem – ocenił Medinę szef Scylli.
- Nie martw się, będzie tak, jak sam powiedziałeś – nauczymy go strzelać i będzie świetnym ochroniarzem dla młodego Gabriela.
- Albo sam się postrzeli. W stopę. Czy też w mózg, o ile go ma – odparował Benavídez. – Co prawda moi ludzie nie mieli problemu ze zlokalizowaniem numeru telefonu Sambora, ale obawiam się, że większy kłopot będziemy mieć my, próbując go wyszkolić. Ja się tego nie podejmę, zrzucę ten przykry obowiązek na kogoś innego!
- Ja mogę spróbować – zaofiarował się niebieskooki. – Co? – spytał, widząc zdziwione spojrzenie brata. – Przecież potrafię strzelać, nawet archeologowie, czy historycy sztuki to umieją. Czasem. Jak ich sytuacja zmusi.
- Dobra, dobra, nie tłumacz się. Umiesz, to świetnie. Tylko będę musiał ci załatwić kamizelkę kuloodporną, żeby cię nie zabił przez przypadek. Albo czołg.
Kiedy Dominic kończył swoją wypowiedź, przez przypadek spojrzał na włączony telewizor, wiszący u sufitu szpitalnej sali, w której dochodził do zdrowia Crespo i zaraz potem rzucił najohydniejszym przekleństwem, jakie tylko znał. Dziennikarz właśnie przedstawiał reportaż o zaginionym synu Gregorio, niejakim Gabrielu Amadorze Del Monte.
„Nikt nie wie, gdzie znajduje się ten młody człowiek, ale jeżeli ktokolwiek zna miejsce jego pobytu, proszony jest o skontaktowanie się ze zrozpaczoną rodziną. Gabriel Amador nie jest niebezpieczny, posiada jednakże nóż i z całą pewnością czuje się zagubiony i przerażony. Zaleca się szczególną ostrożność i rozwagę”.
Ostatnio zmieniony przez BlackFalcon dnia 20:31:23 08-11-16, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3498 Przeczytał: 4 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:44:29 30-11-16 Temat postu: |
|
|
T.2 C. 52 PABLO/Javier/Ingrid /Julian
Dokument, który miał podpisał liczył cztery strony. Po konsultacji z prawnikiem w Monterey Pablo Diaz złożył swój podpis w wykropkowanym miejscu i przesunął go po biurku wręczając tym samym pełnomocnikowi Felipe Diaza, który uśmiechnął się pokrzepiająco. Adwokat zachowywał się tak jakby codziennie spotykał starszych braci przejmujących opiekę prawną nad młodszym rodzeństwem. Zapewne tak było. Prawnik pożegnał się i wyszedł pozostawiając Diaza samego, bijącego się z własnymi myślami.
Nie miał pojęcia, w jaką grę grał jego ojciec. Kilka dni temu poprosił go, aby ten przejął prawną opiekę i cały trud wychowania nad jego młodszym z synem nawet nie próbując mu wytłumaczyć swoich powodów tak nagłej decyzji. Diaz przez ostatnie tygodnie traktował chłopca niczym kartę przetargową. Teraz absolutnie nic nie stoi na przeszkodzie, aby odpowiedział za błędy przeszłości. Za porwanie Nadii, przetrzymywanie, wielokrotny gwałt i uprowadzenie niemowlęcia. Szef policji jednak był w kropce i bynajmniej nie chodziło o osąd nad zbrodniami Felipe. Był winny i musiał zapłacić.
Tylko, że oskarżenie Felipe nie będzie tak proste jak wydaje się żądnej krwi Nadii. Słowo przeciwko słowu a jego brat zostanie w tym procesie potraktowawszy jak przedmiot. Nie mówiąc o latach ciężkiej pracy szeryfa nad rozpracowywaniem La familii. Zdobywania zaufania na wszystkich szczeblach władzy pójdzie na marne, jeżeli pozwoli Nadii na wendetę wobec Seniora. Palcami przeczesał włosy podnosząc się z krzesła. Przeciągnął się szybkim krokiem zmierzając schodkami na górę. Nacisnął klamkę uchylając drzwi od pokoju chłopca. Spojrzał na łóżko.
Santiago spał na brzuchu a twarz zasłaniała mu burza ciemnych włosów. Oddech dwunastolatka chrapliwy. Oddychał przez usta. Pablo jak najciszej potrafił wszedł do środka chwytając kołdrę zmiętą w nogach łóżka i przykrył go. Kusiło go, aby przysiądź na brzegu łóżka i popatrzyć na niego przez chwilę. Zrezygnował jednak z tego pomysłu jedynie palcami lekko muskając jego włosy.
I co on miał teraz zrobić? Santiago był dwunastoletnim chłopcem, który był chory na białaczkę. Nie chciał, aby dodatkowo stał się obiektem sądowych potyczek Nadii z Felipe. Nie chciał też aresztować własnego ojca, gdyż wobec tego miał także inne plany, który nie pozwoli zniweczyć czymś tak trywialnym jak zemsta. Wycofał się na palcach z sypialni dziecka w myślach odnotowując, iż będzie musiał pojechać po jego rzeczy do domu ojca.
Ochroniarz Felipe przywiózł go ziewającego i na wpół śpiącego. Pablo zaniósł go osobiście do starego pokoju Victorii i ułożył do snu na przyniesionej w pośpiechu czystej pościeli. Na dole czekała na niego niania i nauczycielka dziecka, o której przyjściu wcześnie rano zdążył zapomnieć.
— Zaopiekuje się Santiago podczas pańskiej nieobecności — powiedziała. Pablo skinął głową na znak zgody. Nie miał teraz siły się wykłócać. — Wzięłam kilka najpotrzebniejszych rzeczy — kontynuowała — no i książki. Santiago nie może stracić roku przez swoją chorobę. — Pablo ponownie skinął głową idąc do salonu gdzie na komodzie leżała kabura z bronią. Skoro chłopak miał z nim mieszkać będzie musiał koniecznie pomyśleć o jakieś szafce, (którą i tak powinien mieć). Trzymanie służbowej broni na wierzchu i nastolatkiem pod jednym dachem było nieodpowiedzialne i niebezpieczne. Nie wiadomo, co dzieciakowi mogło przyjść do głowy.
— Będę pod telefonem — odezwał się w końcu do kobiety. — Pojadę wieczorem do domu Felipe i przywiozę resztę jego rzeczy.
— Chcę jechać z tobą.
— Santiago jesteś chory — wtrącił się niania
— Tak wiem, umieram, ale to nikogo nie upoważnia do zamknięcia mnie w domu! — Oburzył się nastolatek.
— Dobrze, przyjadę po ciebie po południu wtedy pojedziemy i po jakieś zakupy, bo lodówka jest prawie pusta. Może być?
Pokiwał głową.
— Idę do pracy — poinformował ich oboje przypinając kaburę. Włożył do środka broń.
— Nie daj się zabić — wypalił Santiago napotykając ich zaskoczone spojrzenia — Tak się mówi gliniarzom nie?
— Tak, może — odpowiedział Pablo. — Do zobaczenia wieczorem — zwrócił się do dziecka.
Dojazd do pracy zajął mu piętnaście minut. Szybkim krokiem wszedł na komendę ze zmarszczonym czołem przyglądając się swoim podwładnym, którzy kursowali między aneksem kuchennym gdzie każdy mógł zaparzyć sobie kawę czy położyć drugie śniadanie do lodówki. Jednak policjanci z pączkami w dłoniach i kubkami świeżej kawy mówili mu jedno; „Magik”
Jego przyszły zięć momentami doprowadzał go do szewskiej pasji. Zwłaszcza wtedy, kiedy jego pracownicy zostawali testrami babeczek, ciasteczek, szarlotek i Bóg tylko wie, jakich jeszcze ciast, które piekł Magik. Szybkim krokiem ruszył w kierunku pokoju socjalnego wkraczając do środka. I nie pomylił się. Reverte w najlepsze rozkładał pod kloszami apetycznie wyglądające pączki jak na złość przypominając Pablo o tym, iż znowu nie zjadł śniadania.
— Magik — powiedział spokojnym głosem przekrzykując tym samym hałas panujący w pomieszczeniu.
— O teściunio — powiedział uśmiechnięty od ucha do ucha kompletnie nie wyczuwając jego ostrzegawczego tonu. W przeciwieństwie do pracowników Diaza, którzy zgarnęli kubki z kawą z blatów mamrocząc do niego „dzień dobry szefie” — Pączuszka? A może kawki z nowiutkiego ekspresu do kawy?
— Do mojego gabinetu Reverte
— Jasne już idę teściu — powiedział. Sięgnął po papierowy kubek i przelał do niego czarny płyn. Wziął także pączka i ruszył z zadowolą miną do gabinetu Pabla. Wszedł bez wcześniejszego pukania i postawił kawę na biurku, obok położył obsypanego lukrem pączka. — Kawa i pączek poprawią ci humor — odparł, kiedy Diaz popatrzył pytająco to na pączka i kawę to na Magika, — bo wstałeś chyba lewą nogą. Tak od progu na wszystkich warczeć — blondyn pokręcił z niesmakiem głową siadając na krześle.
— Ja na nikogo nie warczę — odpowiedział burkliwie Diaz sięgając po kawę.
— Pączki sam piekłem — dodał zachęcając go do sięgnięcia po okrągłą drożdżówkę. — Twoi ludzie je doprawdy uwielbiają a ten ekspres do kawy.
— Zabierzesz go stąd i oddasz tam skąd go wziąłeś.
— Nie
— Magik to korupcja w biały dzień
— Nie, to nowy model eksperesu do kawy wyprodukowany przez moją firmę.
— Twoja firma produkuje ekspresy do kawy?
— Wchodzimy na nowy rynek. Łatwe w obsłudze, parzące wyśmienity napój no i świetnie wyglądające — zachwalał swój produkt. — Mamy jeden w domu sprawuje się znakomicie, więc pomyślałem, że przyniosę jeden na posterunek — wyjaśnił Javier — Po za tym twoi ludzie potrzebują kawy i słodkości, aby złapać tego bydlaka. — Pablo zmarszczył brwi — tego, który zabił przyjaciela Harcerzyka!
— A ty skąd o tym wiesz? — Zapytał go. Czyżby wieści rozchodziły się aż tak szybko?
— Wpadłem do niego dziś rano i mi powiedział — pokiwał głową Javier. — Nie mogłem znaleźć sobie miejsca, więc upiekłem pączki. Chociaż tak mogę pomóc. Mogę pomóc — zaoferował się Javier.
— To śledztwo sprawie morderstwa — przypomniał mu. — Nie możesz pomóc w tej sprawie?
— A w innej? — Wychwycił natychmiast aluzję Magik.
— Santigo ze mną zamieszkał — powiedział. Oczy Reverte rozszerzyły się ze zdumienia. — Mógłbyś do niego zajrzeć w wolnej chwili? Została z nim niania, ale mały raczej jej nie lubi.
— Jasne, zgarnę Victorię i zaopiekujemy się wujkiem.
—, Co?
— Mały jest wujkiem Victorii, więc dla mnie, kim jest stryjkiem? — Zastanowił się głośno Javier.
— Szefie — Do środka zajrzała głowa Esposito. Na policzkach błyszczał lukier. — Dzwonili z Biura koronera — powiedział — zaczynają sekcje za godzinę.
— Dzięki już jadę — dopił kawę — Dzięki Reverte.
— Weź pączka — powiedział wychodząc — zjedz coś, bo frak będzie wisiał na tobie jak na szkielecie a to źle wygląda na zdjęciach.
**
Ołówkowa spódnica, biała bluzka i okulary wsunięte na czubek nosa sprawiały, iż wyglądała profesjonalnie. Ingrid stanęła bokiem do lustra spoglądając na odbicie swojego brzucha we szkle. Nie było po niej widać błogosławionego stanu i bardzo dobrze, poimyślała. Dorastała w małej społeczności i doskonale pamiętała sytuacje jak za kobietami w widocznej ciąży na ulicy oglądają się inni. Przede wszystkim starsze panie, które od razu szukały obrączki. W ich głowach kobieta w ciąży to przede wszystkim mężatka. A panna z brzuchem to puszczalska zdzira. A Ingrid chciała uniknąć pytań i spojrzeń dopóki mogła.
Palcami przeczesała włosy. Wyglądała dobrze. Jak na kogoś, kto spodziewa się pierwszego dziecka. Na razie, przemknęło jej przez myśl. Prawdopodobnie nawet najbrzydsze kobiety nie brzydną w pierwszym trymestrze ciąży później to już inna historia. Wielki brzuch, spuchnięte kostki, rozstępy. Czy ona była nienormalna, że nie mogła się tego wszystkiego doczekać? A zwłaszcza momentu, kiedy poczuje pierwsze ruchy swojego maleństwa?
Uśmiechnęła się pod nosem i wzięła torebkę. Płaszcz przerzuciła przez ramię ruszając w stronę wyjścia. Wywiad z Barosso sam się nie napisze więc jeżeli chciała się spóźnić i wywiązać ze swoich obowiązków musiała już wyjść.
Widok willi Fernando Barosso dla osobach spoglądających na budowlę po raz pierwszy robił oszałamiające wrażenie. Wydawał się być taki ogromny. Ingrid zatrzymała się przed bramą spoglądając na budynek usytuowany na niewielkim wzniesieniu. Opuściła szybę w chwili kiedy jeden z ochroniarzy Barosso zbliżył się do jej samochodu.
— Dzień dobry — powiedziała uśmiechając się lekko — Moje nazwisko Lopez. Byłam umówiona z panem Barosso.
— Mogę prosić o dokument tożsamości?
— Oczywiście — jedną ręką sięgnęła po torebkę położoną na siedzeniu pasażera. Wyciągnęła z niej portfel a z portfela dowód osobisty. Podała dokument mężczyźnie który spojrzał to na Ingrid to na zdjęcie. Oddał szatynce dokument. — Sprawdźcie czy Lopez była umówiona z panem Barosso? — powiedział do krótkofalówki.
— Tak na trzynastą trzydzieści — poinformował mężczyznę kobiecy głos. — Do spotkania został kwadrans.
— Dzięki, otwórzcie bramę — wrócił do samochodu. — Parkingowy pokieruje panią na miejsce — poinformował Lopez. Dziennikarka skinęła głową. Mężczyzna (parkingowy) ruchem dłoni wskazał jej miejsce gdzie ma pozostawić samochód. Ingrid zaparkowała a sługus Barosso pobiegł otwierając jej drzwi.
— Dzień dobry panno Lopez — powiedział — Pan Barosso oczekuje pani. Pani Camis — ruchem dłoni wskazał na kobietę stojącą w drzwiach posiadłości — zaprowadzi panią na miejsce spotkania.
— Oczywiście — odpowiedziała odprowadzona przez mężczyznę do kobiety. Pani Camis powitała ją z uśmiechem. Krutajza, uprzejmość lecz przede wszystkim pozerstwo. Fernando Barosso aż krzyczał „Spójrz co mam!” „Spójrz ile mam! „ spójrz kim jestem!”
Uśmiechnęła się lekko ruszając za kobietą w głąb domu. Bgactwo było pierwszą rzucającą się w oczy cechą. Ci wszyscy ludzie począwszy od człowieka przy bramie zakończywszy na kobiecie w eleganckim stroju i ciasnym koku na środku głowy informowali ją o statusie Fernando. Był bogaty, bardzo bogaty albo za wszelką cenę chciał za bogatego uchodzić.
— Dziękuje pani Camis — głos Fernando Barosso ją zaskoczył. Spojrzała na szczyt wijących się schodów gdzie stał mężczyzna. Starszy, ubrany w elegancki garnitur. Z dłonią powoli sunącą po barierce zaczął schodzić na dół przywodząc na myśl Ingrid pannę/ debiutantkę przed pierwszym balem. Z trudem powstrzymała chichot.
— Panna Lopez jak mnienam? — zapytał zatrzymując się na przeciwko niej. Wciągnął w jej stronę dłoń. Podała mu swoją.
— Ingrid Lopez — przedstawiła się ponownie. — Dziękuje że zgodził się pan na spotkanie.
— To naprawdę drobiazg — powiedział z uśmiechem. — Dla prasy jestem zawsze dostępny — Fernando wprowadził ją do gabinetu władczym ruchem wskazując krzesło na przeciwko biurka. Ingrid posłusznie usiadła.
— Czytałem pani artykuł — powiedział Fernando zerkając na szatynkę. — Muszę przyznać że był bardzo pouczający — Fernando splótł ręce w „koszyczek” zamyślając się na chwilę. — A nie przeszkadzało pani iż pisze o matce swojej szefowej?
— Nie — odpowiedziała wyciągając z torebki dyktafon. — Będzie miał pan coś przeciwko jeżeli nagram naszą rozmowę?
— Nie, proszę bardzo. — wyraził zgodę Barosso. — Matka to jednak matka.
— Panie Barosso w pracy wystrzegam się sentymentów. Jeżeli mój artykuł kogokolwiek uraził to trudno. Jestem dziennikarką i chcę aby moje teksty miały odzew. Urażona duma Nadii to jest jakaś odpowiedź.
— W rzeczy samej i ma pani tupet.
— Gdyby nie on nie przetrwałbym w tym zawodzie tyle lat. Dziennikarstwo wymaga tupetu o którym pan mówi a czasem nawet bezczelności czy odwagi. Wszystko zależy od tego co chcemy osiągnąć.
— Podoba mi się pani tok myślenia — pochwalił ją Barosso. Podobał mu się też jej profesjonalizm.
— Dziękuje — odpowiedziała nieco zbita z tropu. — Możemy zaczynać? — szybko odzyskała równowagę. Włączyła dyktafon. — Panie Barosso zaczniemy od prostego pytania; dlaczego zdecydował się pan kandydować na urząd burmistrza?
— Valle de Sombras to mój dom — powiedział spokojnie. — To miejsce gdzie się urodziłem i wychowałem, zapewne tutaj też wydam ostatnie tchnienie i jak wieloletni mieszkaniec miasta nie mogę dłużej tolerować wydarzeń które mają tutaj miejsce.
— Mógłby pan to wyjaśnić?
— Oczywiście — odparł — W mieście nie dzieje się najlepiej. Ludzie strzelają do siebie w biały dzień, rabują sklepy a nawet boją opuszczać swoje bezpieczne cztery ściany chcę aby na nowo odzyskali przede wszystkim poczucie bezpieczeństwa które zostało zachwiane przez ludzi żartujących na krzywdzie.
— To pana główny postulat? Odzyskanie poczucia bezpieczeństwa przez mieszkańców.
— Jeden z wielu jednak poprawa bezpieczeństwa nie tylko na ulicach ale także w domach jest priorytetem moim i całego mojego sztabu dlatego też moją pierwszą decyzją po objęciu stanowiska będzie wymiana pokoleniowa w szeregach policji
— Nowy szeryf?
— Tak
— I mówi pan o tym tak otwarcie?
— Oczywiście nadeszła pora aby miejsce tak prestiżowe i szanowane zajął ktoś kto zna się na swojej pracy — urwał wpatrując się w oczy Ingrid. — Nie od dziś wiadomo iż obecny szeryf jest człowiekiem który ma spory problem z alkoholem, nie myśli już trzeźwo.
— Zdradzi pan nam nazwisko osoby bardziej godnej?
— Kiedy obejmę urząd wszyscy je poznają. Cierpliwości. — uśmiechnął się dobrodusznie. — Drugim celem jest zamknięcie ośrodka Inacio Sancheza. To wylęgarnia kryminalistów.
— W kwestii ośrodka jest pan w opozycji, wiele osób chwali sobie działalność pana Sancheza uważając ją za niezwykle wartością i potrzebną dla miasta. Dzięki niemu dzieciaki mają miejsce gdzie mogą wyładować swoje emocje, spędzić czas po szkle, porozmawiać o swoich problemach. Wielu może uznać pana działanie za małostkowe.
— Małostkowe? — Zauważyła jak poprawia się na krześle.
— Kilkanaście lat temu pan Ignacio Sanchez operował pańską świętej pamięci żonę która zmarła tamtego dnia na stole. — czekała aż ta informacja dotrze do rozmówcy. — Działania przeciwko ośrodkowi mogą zostać odebrane przez zwolenników jego dalszego funkcjonowania jako osobista wendeta.
— Nonsens — powiedział szybko. Za szybko. Fernando uśmiechnął się ponownie. — Nie zaprzeczam iż o pan Sanchez operował wtedy mają małżonkę. Niech spoczywa w pokoju — wzniósł oczy do niego jakby się modlił. — lecz zapłacił ją za błąd w sztuce który popełnił. Dla mnie sprawa jest zamknięta a ośrodek to jedynie miejsce gdzie młodzież uczy się przemocy.
— Dla wielu przemoc to sposób przetrwania.
— Przemoc jednak nie jest rozwiązaniem panno Lopez gdyż jest przyczyną narodzin jeszcze większej przemocy którą chcę wyeliminować. Ludzie w tym mieście wystarczająco dużo wycierpieli. Mój program wyborczy nie mówi o rzeczach górnolotnych lecz przyziemnych. Chcę poprawić warunki życia miejscowej ludności. — urwał — Chcę aby czuli się bezpiecznie — powtórzył swój kluczowy postulat — doświadczali jak najmniej przemocy, mieli lepsze warunki życia i nie martwili się iż nie staczy im do przysłowiowego pierwszego.
— To bardzo przyziemne stanowisko — pochwaliła go. Chłeptała jego ego. — A co pan sądzi o swoim tajemniczym przeciwniku?
— Zbędny teatralizm — powiedział rozbawiony wyraźnie Barosso.
— Teatralizacja.,
— To taktyka Felipe Diaza który już zapowiedział iż w tych wyborach wystawi własnego kandydata i nie powiedział nic więcej — umilkł zbierając myśli. — Felipe zawsze był fanem teatru, zbędnej dramaturgii, melodramatu wystarczy spojrzeć na jego postępowanie wobec własnej rodziny.
— Co ma pan na myśli? — zapytała go zaintrygowana.
— Nie wiem nawet od czego zacząć — odpowiedział. — zacznę od tego iż wydał córkę za człowieka o podejrzanej reputacji. Ach co to było za wydarzenie! Latami mówiono o tym ślubie. — Fernando uśmiechnął się z nostalgią. — Obecnie Felipe opłakuje wnuczkę, która tak naprawdę żyje i ma się świetnie.
— Uważa pan
— Ja nie uważam — wszedł jej w słowo — wiem kim jest dziewczyna podająca się za Victorię Diaz. Ktoś musi wreszcie powiedzieć głośno iż Elena Rodriguez żyje i ma się dobrze. Ale oczywiście możemy okłamywać siebie nawzajem dalej.
— Jak pan myśli kim jest tajemniczy kandydat od Felipe Diaza?
— Dla mnie to nie ma najmniejszego znaczenia. — odpowiedział — Wiem natomiast iż ktokolwiek to będzie jest jedynie pionkiem. Marionetką w rękach lalkarza Diaza. To on będzie za nim stał, będzie jego wytrenowanym pieskiem i zatańczy dokładnie w rytm jego melodii. — urwał zaczerpując głęboko powietrza. — Za mną nikt nie stoi — odparł — nikt nie kieruje moim działaniami. Sam stworzyłem swój program, mówię sam za siebie i nie powtarzam słów nikogo.
— Nikt nie stoi także obok pana — powiedziała ostrożnie.
— Zastanawiałem się czy poruszy pani temat mojej rodziny — odpowiedział jej z uśmiechem. — Moje dzieci wybrały własną ścieżkę życiową i ja jako kochający ojciec szanuje ich decyzje i wybory. Nicholas zdecydował się wyjechać tak jak jego siostra Margarita a Alejandro w stosownym czasie zapłaci za swoje błędy.
— Nie jestem dumny z postępowania Alexa wręcz przeciwnie jest mi wstyd — ciągnął dalej. — Mój przeciwnik zapewne będzie próbował wykorzystać jego proces na swoją korzyść jednak błędy rodzicielskie jakie popełniłem względem Alejandro — westchnął — Jestem rodzicem. Popełniłem wiele błędów wychowawczych jednak kocham wszystkie moje dzieci. — położył dłoń na sercu — I z tego miejsca chciałbym przeprosić bliskich panny Boyer. Pana Zululagę, moją synową Nadię i wszystkich tych których Alex zranił.
— Na pewno docenią pańskie słowa. A ja dziękuje za rozmowę
— To ja dziękuje panno Lopez — oboje wstali. Fernando zaczekał aż Ingrid wyłączy dyktafon i schowa go do torebki. — Odprowadzę panią do drzwi — za nim się podniósł wcisnął guzik wbudowany pod blatem biurka. W drzwiach zmaterializowała się pani Camis. — Proszę przynieść płaszcz panny Lopez — zwrócił się do kobiety która natychmiast ruszyła wykonać polecenie. — Ma pani w planach zrobić wywiad z moim rywalem?
— Tak, kiedy tylko jego tożsamość zostanie ujawniona — odpowiedziała idąc obok Barosso. — Jest pan chociaż odrobinę ciekaw kto to?
— Oczywiście, to że będzie jedynie marionetką nie oznacza wcale że walka nie będzie ciekawa wręcz przeciwnie liczę na dobrą bitwę — wziął płaszcz Ingrid od pani Camis. Pomógł go założyć szatynce. — Liczę że to nie jest nasze ostatnie spotkanie.
— Oczywiście że nie. Na łamach gazety pani de la Cruz Barosso będę relacjonowała cały przebieg kampanii obu kandydatów. — Poprawiła kołnierz ruszając w stronę wyjścia. Dostosowała swój krok do Fernando. Wyszli na świeże powietrze.
— Proszę się przygotować na ciekawą batalię w stylu House of cards — odparł prowadząc ją w stronę samochodu. Ingrid otworzyła go przyciskiem. — Wydaje mi się że jest pani zaskoczona moimi słowami. Proszę się nie być Falipe to człowiek okrutny i nie będzie się bał stosować chwytów poniżej pasa. I to dodaje kampanii smaku — otworzył jej drzwi.
— Zastanawiam się więc który z kandydatów okaże się być Frankiem Underwoodem — powiedziała w zamyśleniu Ingrid. — Jeszcze raz dziękuje za rozmowę i poświęcony mi czas.
— Cała przyjemność po mojej stronie — pocałował jej dłoń i po chwili patrzył jak odjeżdża.
Kilka godzin później wieczorem.
Julian Vazquez zadarł do góry głowę wpatrując się w wirujące w powietrzu płatki śniegu mimowolnie unosząc ku górze kącik ust. Śnieg w Meksyku był rzadkością. Takim małym pogodowym cudem. Brunet wsunął zmarznięte dłonie w kieszenie skórzanej kurtki wpatrując się w spokojną taflę jeziora.
Po wyjściu z gabinetu Gunterieza nie chciał wracać do domu. Nie dopóki nie uspokoi się. Nie złapie na smycz myśli, które kołatały się w jego głowie odkąd wściekły, iż dał się wyprowadzić z równowagi. Był sam sobie winien, ale skąd mógł wiedzieć, że ten psychiatra jest inteligentniejszy niż wygląda? Że z taką łatwością wniknie do jego podświadomości wywlekając na światło dzienne to, co na dnie ukryte?
— Cholera — zaklął głośno pod nosem czując jak ogarnia go wściekłość. Nie na Ingrid, doktorka, lecz na samego siebie. Dał się podejść jak dziecko a nie powinien. On Julian Vazquez nauczył się trzymać swoje emocje na smyczy, nigdy nie pozwalał im spacerować po wolności. Przecież dzięki temu przetrwał lata, jako członek dwóch róż, zabójca. Przeżył to wszystko, bo potrafił oddzielić emocje i uczucia od siebie. I nie tylko. Człowiek był dla niego przedmiotem, obiektem do zdobywania informacji, zdehumanizował go i nie odczuwał wyrzutów sumienia. Książkowy przypadek psychopaty, pomyślał z przekąsem podnosząc z ziemi kamyk.
Doskonale zdawał sobie sprawę, do czego zmierzała Ingrid wysyłając go na terapię indywidualną. Aby otworzył się przed kimś, kto nie jest nią. Tylko, że to nie wystarczy. Julian nie miał za grosz zaufania do psychiatry i nie zamierzał otwierać duszy przed nim. Drugim powodem był niezaprzeczalny fakt, iż nawet sama Ingrid nie wiedziała o nim wszystkiego, Gdyby wiedziała zapewne wyjechałaby z Meksyku i nigdy nie wracała. Nie oglądałby się za siebie.
Sięgnął po drugi kamyk i podrzucił go do góry. Powinien przestać o tym myśleć. Zostawić te wszystkie uczucia kłębiące się w jego duszy w gabinecie Pedro, ale nie potrafił wyrzucić z głowy jego słów, które były tak blisko prawdy, że odczuwał ból. Nie fizyczny, lecz psychiczny. Dyskomfort, na który nie pozwalał sobie od bardzo a to bardzo dawna.
— Nie otworzysz się przede mną, bo mi nie ufasz — powiedział Pedro z dobrotliwym ojcowskim uśmieszkiem. — W twoim przypadku nie chodzi o teraźniejszość, lecz przeszłość — kontynuował spokojnie, kiedy Julian na jego uwagę odpowiedział wzruszeniem ramion. — To zdarzyło się dawno temu, lecz siedzi w tobie po dziś dzień. — Ich oczy spotkały się na chwilę. — Nie możesz zapomnieć, chociaż nie chcesz o tym myśleć. Jestem pewien, że nocą, kiedy nie możesz spać rozpamiętujesz „to”. Zastawiasz się, rozważasz różne scenariusze, ale przede wszystkim nie możesz sam sobie wybaczyć. Bo cokolwiek to jest dusi twoje sumienie i powoduje, iż uważasz, iż nie zasługujesz na szczęście a nawet myślisz o sobie jak o potworze.
Trafił w sendo! k***a! On nic nie mówił! Praktycznie się nie odzywał, chociaż grzecznie odpowiadał na pytania a ostatnie pięć minut sesji spędził pochylając się nad jego biurkiem trzymając doktorka kilka centymetrów nad fotelem. Zabijał go wzrokiem, za co? Że powiedział prawdę? Uderzył w czuły punkt? Szlag, szlag, szlag. Rzucił wściekle kamieniem. Odbił się kilkukrotnie od wody i zniknął.
Wziął kilka głębokich oddechów. Jeden, drugi, trzeci usiłują opanować przyspieszony oddech. Głośno przełknął ślinę, dłonie oparł na udach i dopiero teraz poczuł jak trzęsą mu się kolana. Nigdy by nie przypuszczał, iż jeden facet potrafi go wyprowadzić z równowagi tylko mówieniem. Ignorując chód bijący od ziemi usiadł. Nogi przyciągnął do klatki piersiowej i oparł brodę na kolanach.
Przyjeżdżał tutaj, jako dziecko. Z rodzicami na pikniki. Matka zajęta pacjentami nigdy nie wyłączała swojego pagera i znikała zazwyczaj po kilk godzinach. Zostawiła dwójkę swoich dzieci pod opieką ojca, który czuł ich puszczać kaczki, grał w szachy, robił im kanapki z niezdrowej żywności. Darzył uczuciem. Później odszedł.
Julian mimowolnie zerknął na nadgarstek. Palcami drugiej ręki chwycił plecioną bransoletkę uśmiechając się bez cienia wesołości. Pleciona ręcznie, gruba na ponad cztery centymetry była jedyną pamiątką po ojcu, jaka mu została. Westchnął głośno kładąc się na trawie, którą przykrył już śnieg i zamknął oczy.
***
W tym samym czasie Pablo Diaz i Emily McCord spoglądali na przykryte białym prześcieradłem cało znalezionego młodego mężczyzny. Gulliamo Altamis, mimo iż martwy mógł powiedzieć śledczym więcej niż ktokolwiek inny.
— Wiem, że istnieje coś takiego jak profilowanie — powiedział Diaz czując się trochę głupio. — Patrzysz na ciało i mówisz o sprawcy.
— Tak to profilowanie — odparła z bladym uśmiechem Emily. — Chcesz żebym zrobiła ci profil?
— A mogłabyś? — Odpowiedział pytaniem na pytanie. Emily skinęła głową ostrożnie odsuwając prześcieradło na dół. Spojrzała na twarz dwudziestosiedmioletniego chłopaka. Sięgnęła po niebieskie lateksowe rękawiczki.
— Ktoś zgłosił jego zaginięcie? — Zapytała ściągając białe prześcieradło do lin i bioder. Odsłoniła także nogi.
— Nie, znalazł go Hernandez podczas porannego joggingu — poinformował Diaz Emily. Ostrożnie ujęła w dłonie jego rękę uważnie przyglądając się paznokciom.
— Załamane paznokcie, zdarte opuszki palców, ślady przypaleń po papierosach na rękach i klatce piersiowej. Do tego długie głębokie ciecia na piersiach. — Pablo milczał wszystko to już usłyszał od patologa, który padał ciało. — Siniaki na ramionach — podeszła do stóp uważnie przyglądając się podeszwom. Dokładnie takie same cięcia, tylko, że krótsze znajdowały się na klatce piersiowej chłopaka.
Nasz sprawca przetrzymywał go kilka dni. Nie spieszył się, te tortury wymagają nie tylko czasu, ale przede wszystkim miejsca, więc możemy założyć, iż sprawca mieszka bądź ma nieruchomość na odludzi. — Wzięła głęboki oddech kątem oka zauważając jak Pablo notuje jej słowa. — Jest zorganizowany, i skrupulatny. Każda część ciała jest pokryta ranami i siniakami jakby tylko szukał zdrowych miejsc, aby zadać ból. Chciał żeby cierpiał.
— Sadysta.
— Na pierwszy rzut oka tak
— Ale?
— Połamane paznokcie, ślady przypalania papierosami, pozdzierane podeszwy stóp to jest znęcanie się fizyczne i psychiczne polegające na całkowitym złamaniu ofiary. Testowanie granic bólu, ale tutaj mamy konkretny cel — urwała wpatrując się w jego poranione stopy. — To forma przesłuchania — powiedziała.
—, Co?
— To niehumanitarna forma przesłuchania często stosowana przez nazistów na terenach okupowanych. Zadajesz ból ofierze, łamiesz go i dostajesz informacje, na których ci zależy. Zabili go, bo albo uzyskali informacje, na których im zależało albo chłopak nic nie wiedział.
— Zaraz oni?
— Tak. To grupa trzech czterech osób. Jedna nie dałby rady. Po za tym rany na stopach — przywołała go ruchem dłoni. Pablo podszedł do stołu spoglądając na stopy. — Jedne rany, na prawej stopie są głębsze niż na lewej. — Wskazała — To oznacza, że jeden sprawca ma więcej siły od drugiego. Ślady na nadgarstkach świadczą, że był przywiązany jednak sinikami na barkach mówią, iż dodatkowo przyciskano go do ziemi.
— Sprawcy są sprawni fizycznie, wysportowani.
— Tak i mają lidera, który jest między siedemdziesiątym a osiemdziesiątym piątym rokiem życia.
— Lider w podeszłym wieku?
— To by tłumaczyło metody, które są z ubiegłego stulecia — urwała zakrywając prześcieradłem jego stopy. — Teraz nogi torturowanego zanurza się w wodzie z lodem, przywiązuje się mu belkę na ramionach i zmusza do trwania w jednej pozycji — Pablo przyjrzał się Emily ze zmarszczonym czołem.
— Nie widziałem, że znasz się na sposobach torturowania ludzi — powiedział, kiedy ta przykryła twarz Gulliermo.
— Widywałam je u ofiar. Teraz tortury są bardziej wyszukane, ale nie mówię, że ich nie zastosowano — powiedziała szybko — nie ma śladu po ich zastosowaniu, lecz to nie oznacza, iż lista nie była dłuższa. — Westchnęła — Tutaj naszemu sprawcy chodzi o coś jeszcze — spojrzała na Pablo. — Sadyzm psychologiczny, ale nie ofiary, lecz ludzi, który pozostawił. Świadomość bliskich, iż osoba, którą kochali zginęła w tak niewyobrażalny sposób przynosi mu największą satysfakcję. Jakby chciał powiedzieć „Patrz, co zrobiłem” Twój sprawca to psychopata. Inteligenty, wykształcony, obyty w świeci. Na pierwszy rzut oka nigdy byś nie powiedział, że jest zdolny do takiego okropieństwa. — Urwała — Skoro zlecił to komuś to człowiek, który nie lubi sobie brudzić rąk i w razie wpadki wie, że nikt go ze zbrodniami nie powiążę. Ci ludzie to jednocześnie jego kozły ofiarne. Zabezpieczenie gdyż boją się go na tyle, że kiedy ich złapiesz nie wydadzą go tylko sami pójdą siedzieć. Za niego.
— Dzięki Emily.
— Pomogłam, chociaż trochę? — Zapytała — Znasz kogoś takiego?
— Znam zbyt wiele takich ludzi. Wracajmy do Valle de Sombras — powiedział.
Późno w nocy, kiedy Victoria i Javier wyszli a Santiago spał w pokoju na końcu korytarza Pablo zamknął drzwi od swojego gabinetu siadając przy biurku. Kluczem, który od lat nosił na szyi otworzył ją wyciągając z niej pojedynczą teczkę. Była cienka, ale zawierała kluczowe informacje. Emily kilka godzin wcześniej zapytała go czy zna kogoś takiego, zdolnego do takiego okropieństwa. Znał, oczywiście, że znał kiedyś dokładnie to samo zrobił jego żonie.
Fernando Barosso. Potwór nie człowiek dokładnie piętnaście lat temu wyrządził jego rodzinie największą krzywdę. Ale Pablo wtedy był tchórzem, lecz już nie jest a Barosso zapłaci mu za krzywdę wyrządzoną jego rodzinie. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5853 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:35:44 02-12-16 Temat postu: |
|
|
T2 C53
LUCAS/EVA/HUGO/CONRADO/QUEN
Lucas doprowadził się do porządku wedle polecenia Diaza, po czym udał się do miejsca, gdzie tego ranka znalazł ciało przyjaciela. Czuł w sercu dziwną pustkę – nie mógł uwierzyć, że ten wiecznie uśmiechnięty chłopak z gitarą, którego pamiętał, odszedł z tego świata. Ludzie wokół Hernandeza umierali zbyt prędko. Czasami miał wrażenie, że ciąży na nim jakaś klątwa.
Ulewa z poprzedniej nocy całkowicie zmyła wszelkie ślady, które mogli pozostawić sprawcy. Teraz śnieg padał obficie i policjanci, będący na służbie, mieli już dosyć jak na jeden dzień. Lucas postanowił więc wrócić na posterunek i przyjrzeć się sprawie jeszcze raz. Posterunkowy dość niechętnie wręczył mu raport, czując, że nie powinien tego robić, jako że Hernandez jest zamieszany w sprawę emocjonalnie. Głos Luke'a powiedział mu jednak, że nie zniesie sprzeciwu, więc ugiął się pod ostrzałem jego piorunującego spojrzenia.
Hernandez zachował pełen profesjonalizm. Nawet nie mrugnął, kiedy czytał o obrażeniach, jakich doznał jego stary przyjaciel, o torturach jakie zadali mu oprawcy.
– Chciałbym spojrzeć na rzeczy, które miał przy sobie – poinformował dyżurującego policjanta, kiedy skończył czytać.
Mężczyzna, lekko zdziwiony obojętnością Hernandeza, poprowadził go do magazynu. Tam zostawił go samego i udał się wykonać swoje obowiązki – na komisariacie pojawił się właśnie syn burmistrza Pueblo de Luz w towarzystwie sztabu ochroniarzy i prawej ręki ojca, który widocznie robił za niańkę, by złożyć zeznania w sprawie ostatnich wydarzeń. Już z daleka było słychać narzekania pracownika Ibarry, który nie rozumiał powodu, dla którego siedemnastolatek został wezwany do sąsiedniego miasteczka, skoro zamach miał miejsce w Pueblo de Luz. Na nic zdawały się tłumaczenia miejscowego policjanta, ale Hernandez już tego nie słuchał. Teraz najważniejszy był Guillermo.
Lucas zerknął na foliowe torebki, czując, że supeł zaciska mu się w gardle. "A więc to zostało z Guillerma Alanisa"– nie mógł powstrzymać myśli, która sama przyszła mu do głowy. Skórzana kurtka, wytarta w wielu miejscach, była znakiem rozpoznawczym Willa. Hernandez zerknął za siebie, by upewnić się, że jest w pomieszczeniu sam, założył rękawiczki, po czy wyciągnął kurtkę z torby delikatnie, jakby była cennym eksponatem w muzeum.
Tak, to zdecydowanie była ta sama kurtka, którą chłopak nosił jeszcze w liceum. Lucas uśmiechnął się lekko na wspomnienie dawnych czasów i w tym samym momencie coś przykuło jego uwagę.
O podszewkę kurtki zaczepiło się coś srebrnego, łatwego do przeoczenia. Spinka do mankietów w kształcie orła. Lucas zmarszczył czoło, przypatrując się gadżetowi pod światło. Przychodziły mu do głowy tylko dwa rodzaje ludzi, którzy mogliby posiadać podobne akcesorium: gangsterzy i bogacze, a wiedział, że Gui nie należał do żadnej z tych kategorii. Pozostawało więc wierzyć, że należy ono do osoby odpowiedzialnej za jego śmierć.
Hernandez nie znał się na tym, ale na pierwszy rzut oka przedmiot wyglądał na drogi i robiony na zamówienie. Nie było możliwości, by Alanis mógł sobie na niego pozwolić, a zresztą nie był on typem faceta, który dbał o takie rzeczy. Lucas ostrożnie odpiął spinkę z kurtki i schował wszystko z powrotem do torby.
– Zdejmiesz z tego odciski palców? – poprosił jednego z kolegów, kładąc przed nim zabezpieczony dowód.
Mężczyzna spojrzał na niego, unosząc wysoko brwi, ale już po chwili wykonywał polecenie, dając Lucasowi chwilę na rozeznanie się w sytuacji. Młody Ibarra nadal kręcił się po poczekalni, wyraźnie się nudząc, podczas gdy sekretarz jego ojca wykłócał się z jednym z policjantów, który miał zebrać zeznania.
– Jeszcze nie zaczęli? – zapytał kolegę, który zerknął na sytuację w hallu i potwierdził skinieniem głowy. Po chwili poinformował Luke'a o wyniku pracy, jaką mu zlecił: – Są na niej tylko odciski denata. Zapewne należy do niego.
Hernandez pokręcił głową.
– Nie sądzę. On nie nosił takich rzeczy. To może należeć do sprawcy. Spróbuję się dowiedzieć, kto to wyprodukował. Daj mi znać, jeśli się czegoś dowiesz.
Po tych słowach ruszył do swojego biurka i włączył komputer. Być może był na dobrym tropie, by złapać sprawcę. W trakcie, kiedy szukał możliwych miejsc, w których podobne artykuły były sprzedawane, poczuł, że nie jest przy biurku sam. Zerknął w górę, by zobaczyć, jak Quen Ibarra nachyla się nad nim, podziwiając spinkę do mankietów.
– Co to? – zapytał siedemnastolatek, wyciągając rękę w stronę dowodu w foliowej torebce, a zaraz potem pisnął z bólu. – Auu!
Złapał się za dłoń, w którą uderzył go Lucas, by udaremnić dotknięcie zabezpieczonego przedmiotu.
– Co się dzieje? Wszystko w porządku? – Sekretarz burmistrza Pueblo de Luz oderwał się od rozmowy z policjantem i ruszył na ratunek podopiecznemu. – Co pan robi? Mam to zgłosić pańskiemu przełożonemu?
– Proszę bardzo – odpowiedział Lucas obojętnie. – Ale przedtem proszę nauczyć gówniarza, że nie powinien pałętać się po komisariacie i dotykać policyjnych dowodów.
– Słucham?! – Sekretarzowi omal oczy nie wyszły z orbit z oburzenia.
– Spokojnie, Davidzie. – Quen widocznie zdał sobie sprawę, że źle zrobił. – Mogę już złożyć te zeznania i sobie iść?
– Nie będziesz składał żadnych zeznań – oświadczył mężczyzna o imieniu David. – Twoja stopa już tutaj nie postanie! Idziemy!
Młody Ibarra wywrócił teatralnie oczami i ruszył za opiekunem, który ponaglał go do wyjścia. Lucas natomiast pokręcił głową z niedowierzaniem i wrócił do pracy. Musiał czymś zająć myśli.
***
Eva była wściekła. Właśnie dowiedziała się, że jej narzeczony przyjechał do miasteczka, o czym nie poinformował jej wcześniej. W dodatku miał w planach spotkanie z Felipe Diazem, który był jego patronem w nadchodzących wyborach. Lada dzień miał zostać ogłoszony jako oficjalny kandydat, a ona... nie miała w co się ubrać.
– Powinieneś powiedzieć mi wcześniej – syknęła przez zaciśnięte zęby. – Kupiłabym coś nowego. Przecież nie wypada pokazać się Diazowi w tych łachmanach!
– Wiedziałem, że tak powiesz, dlatego sam się wszystkim zająłem. – Conrado wskazał na pakunek, leżący na łóżku w pokoju hotelowym.
Początkowo zamierzał zatrzymać się w Monterrey i podejść do planu z rezerwą, jednak ostatnie działania Fernanda totalnie wyprowadziły go z równowagi. Był zdeterminowany, by z nim wygrać, nawet jeśli na razie byłoby to coś tak trywialnego jak poparcie miejscowej społeczności w wyścigu o fotel burmistrza.
Evie oczy zabłyszczały na widok prezentu od przyszłego męża. Rzuciła się, by otworzyć pudełko, jednak kiedy zobaczyła, co znajduje się w środku, mina jej zrzedła.
– I ja mam to włożyć? – warknęła, rozkładając przed sobą białą garsonkę, podobną do tych, które wkładają pierwsze damy. – Mam dwadzieścia siedem lat, a nie siedemdziesiąt siedem!
Saverin uśmiechnął się półgębkiem i usiadł obok niej na łóżku.
– Jesteś narzeczoną kandydata na burmistrza. Musisz prezentować się z godnością.
– Jeśli w tym wyjdę, to stracę wszelkie resztki godności. Jestem aktorką, muszę dbać o swój wizerunek, na miłość Boską!
– W takim razie spójrz najpierw na metkę, a potem narzekaj.
Eva z nietęgą miną wykonała polecenie, po czym jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Nie ulegało wątpliwości, że Conrado wiedział, jak ją podejść. Nawet jeśli coś się jej nie podobało, była skłonna to założyć, jeśli tylko pochodziło od znanego projektanta.
– Chyba mogę się przemęczyć jeden dzień – stwierdziła po chwili tonem, który świadczył, że nadal nie jest do tego przekonana. – Powiedz lepiej, jak się czujesz? – zmieniła temat, a Conrado zamrugał kilka razy, zbity z tropu.
– Ja? Wyśmienicie. Teraz, kiedy kampania nabierze tempa, wreszcie mam poczucie celu.
– Nie pytałam o wybory, tylko o...
– Wiem, co miałaś na myśli – przerwał jej, nie chcąc słyszeć z jej ust imienia Guillerma – ale nie chcę o tym rozmawiać.
Eva wiedziała, że to koniec dyskusji. Taki już był Saverin – rzadko mówił o swoich uczuciach i zbywał ją, kiedy starała się do niego dotrzeć.
– Więc jaki jest plan? – zapytała, czując się głupio, kiedy Conrado wstał z miejsca i zaczął się szykować do kolacji u Felipe.
– Oczarować wyborców, zdobyć głosy, wygrać.
– Tak po prostu?
– Tak po prostu.
Eva prychnęła, słysząc pewność w jego głosie. Zerknęła na garsonkę, którą jej sprezentował i rozprostowała ją ręką.
– Jest coś, co muszę wiedzieć przed spotkaniem z twoim patronem?
– Będzie nam prawił sporo komplementów i sprawi, że poczujemy się ważni, ponieważ mamy okazję go poznać. Będzie chciał uśpić naszą czujność, żebyśmy myśleli, że mamy przewagę, kiedy tak naprawdę będziemy marionetkami w jego rękach.
– Będziemy? – Panna Medina uniosła jedną brew, uśmiechając się lekko. To zwykle ona manipulowała innymi, nie odwrotnie.
Conrado odpowiedział jej uśmiechem.
– Dajmy mu myśleć, że ma kontrolę. Przecież to i tak nie ma większego znaczenia. Chodzi mi o to, by pogrążyć Fernanda, a nie zmieniać świat na lepsze. Polityka nigdy nie była dla mnie.
– Ale powiedz, skąd tak dobrze znasz sposób myślenia Felipe?
– Nie znam go wcale. Sporo o nim słyszałem od Fabricia, kiedy byliśmy w Londynie, to wszystko. To tylko kwestia dedukcji.
– Jest jeszcze jedna, bardzo ważna kwestia. – Eva spojrzała na Conrada, a na jej twarzy po raz pierwszy pojawił się cień niepokoju. – Co z Hugiem? Pamiętaj, że omal nie zginął, próbując zachować przykrywkę, ale przecież Fernando już wie, że go zdradził.
Saverin milczał przez chwilę, zapinając guziki granatowej koszuli. Mięśnie twarzy miał dziwnie napięte, ale kiedy w końcu się odezwał, brzmiał jak człowiek zrelaksowany i pewny siebie.
– Hugo da sobie radę.
***
– Dam sobie radę! – Hugo odepchnął rękę ojca, który próbował ułożyć mu poduszki pod głową. – Dlaczego wszyscy traktują mnie jak inwalidę?!
– Może dlatego, że jesteś rekonwalescentem po ranie postrzałowej, idioto – powiedziała pod nosem Ariana, która pojawiła się w miejscowej klinice w towarzystwie swojego szefa, który zamknął tego dnia kawiarnię, by móc spędzić czas z synem.
– Słyszałem to! – warknął przez zaciśnięte zęby, miotając iskry z oczu w stronę dziewczyny. – Co wy tu w ogóle robicie? Nie macie nic do roboty?
– No wiesz, ty chyba jesteś ważniejszy. – Camilo wyglądał na oburzonego.
– Nic mi nie jest, takie zranienie to dla mnie pestka.
– Sam fakt, że mówisz o tym w tak niefrasobliwy sposób jest porządnym powodem, by się martwić. O twoje zdrowie psychiczne, rzecz jasna.
– Spokojna twoja siwa, rozczochrana, tato. – Hugo wyszczerzył zęby w uśmiechu. Tak naprawdę był wdzięczny za odwiedziny.
Chociaż przed samym sobą musiał przyznać, że kiedy ujrzał Camila na progu szpitalnej sali, odczuł pewien zawód. Nienawidził się za to, ale w tej chwili osobą, którą najbardziej chciał zobaczyć, był Fernando Barosso. Z prostego powodu – ostatnie godziny były dla niego prawdziwą torturą, ponieważ nie wiedział, czego się może spodziewać. Był przekonany, że za zamachem na życie Enrique Ibarry stał nie kto inny jak sam Nando. Wiedział też, że zamiarem szefa nie było zabójstwo młodego chłopaka, a stworzenie dogodnej sytuacji, by upiec dwie pieczenie na jednym ogniu – pozbyć się niewygodnego Delgado i pokazać się w dobrym świetle w oczach wyborców.
Coś z tych myśli musiało się odbić na jego twarzy, bo Camilo wyglądał na zaniepokojonego.
– Coś cię boli? Zawołać lekarza? – zapytał przerażony, wstając z krzesła.
– Nie, nic mi nie jest, siadaj. – Pociągnął ojca za rękaw koszuli. – Skoro już tu jesteś, może zagramy w karty?
– A masz karty?
– Doktorek zostawił mi tutaj talię. Pewnie myślał, że będę chciał sobie postawić tarota... – Hugo wykręcił się, by sięgnąć do szuflady nocnego stolika i syknął lekko z bólu.
Ariana wywróciła oczami i podeszła do niego, by mu pomóc. Spojrzał na nią zdziwiony, kiedy nakazała mu się posunąć i przysiadła na brzegu łóżka, informując ich:
– Ja tasuję.
***
Wkrótce po rozpoczęciu kameralnego obiadu u Felipe Diaza stało się jasne, że intuicja Conrado i tym razem okazała się trafna. Szef "La Familii" komplementował urodę "przyszłej pierwszej damy Valle de Sombras", jak sam nazwał Evę, a o Conradzie powiedział, że jest on "jedynym w swoim rodzaju mężczyzną, który wie czego chce i niestrudzenie dąży do celu." Saverin i Medina nie pozostawali mu dłużni, chwaląc wnętrze rezydencji, smak potraw i gościnność gospodarza, który był dla nich pewnego rodzaju dobroczyńcą.
– Wybaczcie, że nie ma z nami Fabricia. Sprawy prywatne go zatrzymały – poinformował swoich gości Felipe.
– Rozumiem go doskonale. Ostatnie wydarzenia nie przedstawiają się kolorowo – zauważył Conrado, a Diaz pokiwał głową.
– Miejmy nadzieję, że nowy burmistrz będzie w stanie zapanować nad sytuacją w miasteczku i zredukuje liczbę morderstw.
– Taki jest plan.
– Fabricio wspominał mi również, że zamierzasz walczyć o utrzymanie ośrodka Ignacia Sancheza, to prawda?
Conrado pokiwał głową. Wpadł na ten pomysł, kiedy po raz pierwszy usłyszał od Huga o zamiarach Fernanda. Był to punkt jego programu wyborczego, który mógł przesądzić na jego korzyść w oczach wyborców, jako że większość z nich lubiła Sancheza i nie wyobrażała sobie zamknięcia ośrodka, w którym wychowywały się ich dzieci i dzieci sąsiadów.
– Myślę, że to największy błąd Fernanda, co tylko zapewni mi przewagę.
Felipe mruknął z podziwem, choć w rzeczywistości mało obchodził go sam ośrodek, cieszył się, że mają punkt zaczepienia, by pogrążyć Barosso.
– Czy jest jeszcze coś, o czym myślałeś?
Conrado uśmiechnął się szeroko – po raz pierwszy od wielu dni szczerze. Felipe chciał, by uwierzył, że ma coś do powiedzenia, że jego głos się liczy. Nie miał jednak złudzeń – już niedługo na światło dzienne wyjdzie prawdziwa natura narkotykowego bossa.
– Właściwie to tak. Jest pewna posiadłość, spory kawałek ziemi niczyjej na granicy Doliny i Miasta Światła.
– El Tesoro, zgadza się? – Diaz był zaintrygowany słowami swojego kandydata.
– Od lat trwa spór o tę ziemię, ponoć bardzo żyzną, bogatą w minerały. Krążą legendy o tym miejscu. Fernando Barosso bardzo się nim interesuje.
– Zadziwiasz mnie, Conrado. Skąd masz takie informacje?
– Mam swoje źródło blisko Fernanda.
Felipe zmrużył oczy zaciekawiony.
– Co konkretnie planujesz zrobić z tą ziemią?
– Włączyć ją w tereny Valle de Sobras, oczywiście.
– To możliwe?
– Nic nie jest niemożliwe.
– Hmmm... – mruknął Felipe, a po chwili się roześmiał. – Podoba mi się twój tok myślenia. Myślę, że razem osiągniemy wielkie rzeczy.
– W to nie wątpię. – Conrado spojrzał w oczy starca z pewnością siebie, a ten lekko zmarszczył czoło. Być może wyczuł, że Saverin nie jest osobą, obok której można przejść obojętnie.
– Wnieśmy toast – zaproponował po chwili, unosząc kieliszek z czerwonym winem. – Za owocną współpracę i wygrane wybory.
Conrado upił łyk wina i uśmiechnął się sam do siebie. Już jutro ogłosi światu swoją kandydaturę na burmistrza. Ciekaw był reakcji Fernanda, żałował, że nie zobaczy jej na własne oczy. Jednak przed nim jeszcze długa droga. Kiedy tego wieczoru opuszczał z Evą rezydencję swojego patrona, nie mógł pozbyć się uczucia niepokoju, które nagle go ogarnęło i nie opuściło aż do następnego ranka, kiedy to ogłosił wszem i wobec, że jest kontrkandydatem Fernanda w wyścigu o fotel burmistrza.
***
Dźwięk tłuczonej porcelany rozszedł się echem po salonie. Wściekły Fernando rozbił filiżankę z gorącą herbatą w trakcie oglądania porannych wiadomości.
– Ten sukinsyn... – powtarzał od czasu do czasu sam do siebie, nie zwracając uwagi na przerażonego kamerdynera, który próbował opatrzyć jego poparzoną dłoń. – Zabieraj to! – warknął, odtrącając rękę służącego i wpatrując się z wściekłością w ekran telewizora.
Ustępujący burmistrz właśnie oddał głos Conradowi w schludnym garniturze, który przemawiał do rozentuzjazmowanego tłumu zebranego na placu przed ratuszem.
– Chyba przyszedłem nie w porę... – odezwał się chłopięcy głos od progu, a Fernando przez chwilę miał trudności z rozpoznaniem chrześniaka, który wyglądał na lekko zniesmaczonego zachowaniem "wujka".
Chwilę zajęło starcowi rozeznanie się w sytuacji. Mrugał zawzięcie i dopiero po minucie rozpoznał Enrique, który stał na progu salonu, nie wiedząc, co ze sobą zrobić.
– Kto to? – zapytał chłopak, wskazując na telewizor, a Barosso chwycił szybko pilota i wyłączył telewizor, akurat w momencie, w którym Conrado mówił coś o współpracy i zjednoczeniu miejscowej społeczności. – Nowy kandydat? Musiał cię nieźle wnerwić, wuju.
Fernando opadł ciężko na kanapę, wspierając się lasce, pozwalając wreszcie kamerdynerowi opatrzyć rękę.
– Wybacz, Enrique, straciłem nad sobą panowanie – wytłumaczył, powracając do swojego normalnego tonu.
Quen zmusił się do krzywego uśmiechu i mimowolnie spojrzał na dłoń chrzestnego.
– Nie wygląda to za dobrze. Będziesz miał pęcherze – zauważył, ale Fernando tylko się uśmiechnął lekceważąco.
W tej samej chwili wzrok młodego Ibarry padł na oryginalny gadżet przy mankiecie Fernanda. Spinka w kształcie orła.
– O! – wyrwało mu się, kiedy skojarzył fakty.
– O co chodzi? – zmartwił się gospodarz, a chłopak spojrzał na niego z niepokojem.
Chwila, która minęła, zanim odpowiedział, trwała zaledwie sekundy, ale równie dobrze mogły to być całe godziny. W głowie Quena trwała rozpaczliwa gonitwa myśli.
– Nic takiego. Po prostu paskudnie to wygląda – powiedział, instynktownie czując, że nie powinien go informować o tym, że policja posiada drugi egzemplarz tego przedmiotu. – Przyszedłem pogadać o Hugu. Masz chwilkę?
– O Hugu? – Fernando wyglądał na zdziwionego. Jakby dopiero przypomniał sobie o swoim pracowniku. – Ach, tak. Jest jeszcze hospitalizowany. Martwisz się o niego? Niepotrzebnie. Lekarze się nim zajęli. Na pewno nie umrze w najbliższym czasie – zażartował Barosso, ale Quen się nie roześmiał. Coś w jego słowach wydało mu się złowrogiego.
– Właściwie to chciałem cię prosić o przysługę.
– Tak?
– Chcę, by Hugo dla mnie pracował.
– Co? – Barosso roześmiał się szczerze, zupełnie zapominając o wyborach i szokujących wiadomościach z samego rana.
– Chcę, żeby pracował jako mój prywatny ochroniarz. Odstąp mi go.
– Nie mogę ci go "odstąpić", jak to ładnie ująłeś. Hugo i mnie łączy kontrakt. Poza tym, nie jestem pewien czy on chciałby dla ciebie pracować. On tak jakby... nie lubi dzieci.
– Nie jestem dzieckiem – obruszył się Ibarra w sposób, który świadczył dokładnie coś innego.
– Zgoda, nie jesteś. Ale...
Fernando nie mógł przecież powiedzieć chrześniakowi, że Delgado podpisał z nim cyrograf i był nim związany.
– Daj mi z nim chociaż porozmawiać, poznać jego opinię na ten temat. Wtedy wrócimy do tego.
– Yhmm – mruknął Barosso, patrząc jak Quen wstaje z miejsca i żegna się.
Kiedy chrześniak zniknął za drzwiami, zacisnął obandażowaną dłoń w pięść. Hugo. Zupełnie o nim zapomniał. Z nim też będzie musiał się policzyć. Ale nie... najpierw z nim porozmawia. Da szansę się wytłumaczyć. W końcu spędzili ze sobą razem tyle lat. Hugo był dla niego niemal jak syn, wielokrotnie przedkładał go ponad swoje biologiczne dzieci, był dla niego taki hojny, a on i tak ośmielił się go zdradzić. Tak, najpierw z nim porozmawia. Chce usłyszeć odpowiedź na pytanie, dlaczego pozwolił żyć zabójcy swojej matki? Chyba że dowiedział się prawdy... Ale to niemożliwe. Nawet Conrado o tym nie wiedział. A może...
Fernando pogrążył się w rozmyślaniach, czując, że kampania wyborcza będzie prawdziwą batalią. Po drugiej stronie stał twardy przeciwnik, który już nie raz wyprowadził go w pole i którego nie mógł zlekceważyć.
Tymczasem Hugo na poranne wiadomości zareagował zupełnie inaczej od swojego szefa. Był na to przygotowany, bo dostał wcześniejszy cynk od Conrado, ale zobaczenie go na własne oczy w telewizji – to było coś zupełnie innego.
– No to mam przesrane – westchnął sam do siebie, po czym opadł z powrotem na poduszki, sycząc z bólu. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3498 Przeczytał: 4 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 20:13:05 03-12-16 Temat postu: |
|
|
t.2 c54
Ingrid/Julian/Fabricio
Oblizała łyżeczkę po jogurcie wpatrując się ze zmarszczonymi brwiami w ekran telewizora. Leciała właśnie powtórka porannych wiadomości Usta szatynki drgnęły w uśmiechu, kiedy kamera w całej okazałości pokazała kandydata na fotel burmistrza popieranego przez Felipe Diaza i Alfonso Solano. Szatynka uderzając obcasami o wyłożoną panelami podłogę podeszła bliżej uważnie przyglądając się niewątpliwie przystojnej twarzy.
Był młodszy od Fenrando Barosso, ładniejszy a Felipe Diaz mówił o nim jak o starym przyjacielu i „nadziei Valle de Sombras na lepsze jutro” Lopez uznała w duchu, iż powinni zmienić retorykę, bo hasło „nadzieja na lepsze jutro dla Valle de Sombras” nie wystarczy, aby wygrać wybory. Za plecami usłyszała kroki Juliana. Nie odwróciła się, lecz czuła jak przesuwa po jej sylwetce wzrokiem. Dzięki Bogu ta spódnica zawsze była na nią ciut za luźna, więc teraz leżała idealnie.
— Jadłaś śniadanie? — Zapytał wpatrując się w stojący na blacie kubeczek. Nie uważał, aby jogurt naturalny był odpowiednim śniadaniem dla kobiety w jej stanie.
— Tak — odpowiedziała odwracając się. — Za chwilę wychodzę do pracy — rzuciła beztroskim tonem. Vazquez już zdążył zauważyć, iż jego dziewczyna ma wyśmienity nastrój.
— W tym idziesz do redakcji? — Zapytał ponownie przesuwając wzrokiem po jej sylwetce.
— Idę zrobić wywiad z kandydatem na burmistrza — odpowiedziała wskazując ruchem dłoni na ekran gdzie zdawkowych odpowiedzi udział Conrado. — Masz z tym jakiś problem? — Zapytała go zaczepnie.
— Nie skąd — odpowiedział. — Nie wiedziałem, że tak chodzisz ubrana na wywiady z kandydatami na burmistrza — odparł z powagę z trudem siląc się na spokój. Gdy wrócił wczoraj Ingrid już spała.
— Tak, bo widzisz — powiedziała spokojnie Lopez — na wywiady nie chodzę w wytartych dżinsach, rozciągniętych swetrach i glanach. Na wywiadach liczy się pierwsze wrażenie.
— Twoje?
— Tak moje — Ingrid westchnęła — Julian nie mam czasu na wykładanie ci podstaw dziennikarstwa muszę iść — zagrodził jej drogę spoglądając szatynce w oczy. — Vazquez w tej pracy liczy się także punktualność.
— Pięknie wyglądasz — powiedział unosząc do góry jej podbródek. Kompletnie zbił ją z tropu. — I trochę mi smutno, że dla mnie nie nosisz takich spódniczek. — Lopez przewróciła oczami zarzucając mu ręce na szyję.
— Jeżeli mnie wypuścisz to słowo honoru — przyległa do niego mocnej — obiecuje, że będę je nosić częściej — pocałowała go lekko w usta pozostawiając ślad szminki — a teraz wybacz, ale muszę już iść.
Julian niechętnie pozwolił jej się wyślizgnąć ze swoich objęć. Zgarnęła z blatu torebkę, sprawdziła baterię w dyktafonie.
— Powodzenia — wargami dotknął jej policzka. — Połamania piórka.
— Ty złam skalpel tylko nie zostaw go w ciele jakiegoś biedaka — uśmiechnęła się lekko. — W której Sali leży Hugo? — Zapytała idąc do przedpokoju. Z szafy wyciągnęła płaszcz spoglądając wymownie na Vazqueza. Wziął od niej okrycie.
— W czwórce, na chirurgii trzecie piętro. — Poinformował ją pomagając założyć płaszcz. — Wolałbym jednak abyś nie szwendała się po szpitalu. Jesteś w ciąży.
— Nic nam nie będzie — odparła — nie zamkniesz mnie w domu. Pa — wyszła z mieszkania. Julian zamknął za Ingrid drzwi. Naprawdę wolałby żeby siedziała w domu.
W tym samym czasie Ingrid Lopez zaparkowała samochód przed jednym z nielicznych hoteli w Valle de Smobras. Wytypowała to miejsce drogę dedukcji. Był to pięciogwiazdkowy hotel i jako jedyny posiadał salę konferencyjną, więc był też jednym miejscem, w którym kandydat na burmistrza mógł się zatrzymać. A ubrani na czarno mężczyźni z widocznymi słuchawkami w uszach utwierdzili ja w przekonaniu, iż trafiła pod właściwy adres. Uśmiechając się pod nosem wzięła z siedzenia pasażera torebkę i wyszła na świeże powietrze. Samochód zamknęła przyciskiem na kluczykach ruszając pewnym krokiem w stronę wejścia. Jeden z mężczyzn otworzył jej drzwi posłała mu promienny uśmiech. Facet wszedł za nim do środka.
— Przepraszam — zwróciła się do niego — może mógłby mi pan pomóc? — Zapytała go trzepocząc rzęsami.
—, O co chodzi’?
— Mam zrobić wywiad — sięgnęła do torebki wyciągając z niej kartkę papieru złożoną na pół — Conrado Saverinem?
— Mój szef nie przyjmuje dziennikarzy
— Kurcze, szefowa mnie zabije jak nie wrócę do niej z transkryptem wywiadu — pokręciła głową — Słuchaj możesz mu coś od de mnie przekazać?
— Sam nie wiem, szef dał jasno do zrozumienia żeby nie wysyłać na górę dziennikarzy
— Dasz mu tylko liścik o de mnie i sam zadecyduje czy chcę ze mną porozmawiać czy też nie
— No dobra. — Powiedział niechętnie. Ingrid natomiast ruszyła w stronę lobby z miękkimi kanapami i okrągłymi stolikami. Z torebki wyciągnęła kartkę i długopis. Szybko zapisała kilka słów i złożyła kartkę na pół.
— Będę zobowiązana. — Podała mu karteczkę. — Zaczekam tutaj.
— Ok.
Ingrid nie wybrała tego miejsca przypadkowo. Z fotela miała doskonały widok na windy w kierunku, których ruszył mężczyzna. Patrzyła jak wchodzi do windy, przeniosła spojrzenie na okienko nad drzwiami gdzie przesuwały się liczby, winda zatrzymała się z powrotem na czwartym piętrze. Odnotowała to w pamięci. Czekając na powrót ochroniarza wyciągnęła z torebki tablet marki Neverland i wyświetliła informacje, które wcześniej znalazła w Internecie. Nie było tego zbyt wiele.
Conrado Saeverin urodzony w ’78. Posiada sieć hoteli w Ameryce Łacińskiej, dwa w Europie. Żadnych w Meksyku. Jeden z najbogatszych ludzi w Chile. Miejsce siódme. Wyświetliła jeszcze raz jego fotografę. Dlaczego bogaty Chilijczyk startuje a burmistrza Valle de Sombras. Koniecznie będzie musiała poznać jego motywy, była ich ciekawa.
Na górze Cobrado Saverin nie miał najmniejszej ochoty na rozmowy z dziennikarzami. Wyraził się jasno i oficjalne oświadczenie wydane dziś rano powinno jasno powiedzieć pismakom, iż nie ma ochoty na pogaduszki. Ta dziennikarka była już trzecią osobą, która próbowała dostać się na górę.
— No niech szef z nią porozmawia — powiedział ochroniarz. — Kwadransik pana nie zbawi.
Conardo spojrzał na Fabrcio, który zachichotał.
— A ładna to pewnie ona jest? — Zapytał ochroniarza. Mężczyzna zarumienił się spuszczając wzrok.
— Tak proszę pana — wyznał czerwony jak truskawka. — Bardzo ładna.
— No weź się zgódź — powiedział rozbawiony Guerra. Przeczytał jeszcze raz liścik od Ingrid. Tym razem na głos. — Podczas wczorajszej rozmowy Fernando Barosso nazwał pana marionetką, a Felipe Diaza lalkarzem, jeżeli chcę pan zdementować jego słowa czekam w lobby” Lopez — skończył czytać uśmiechając kącikiem ust. — Dziennikarka ma tupet — stwierdził — I jest ładna — dodał. — Jako twój szef finansowania sugeruje abyś odpowiedział na kilka pytań inaczej będziesz postrzegany, jako marionetka.
— Dobra — powiedział — Fabricio zjedziesz na dół i sam ocienisz, jeżeli jest ładna to wpuścimy ją na górę jeżeli brzydka — ty — zwrócił się do ochroniarza. — Jej odmówisz.
— Siedzi w lobby — powiedział ochroniarz, szatynka w kremowym płaszczu.
— Idę resztę spraw omówimy później — powiedział wstając. Fabricio — Jak jest ładna to ją przyprowadzić?
— Tak, ale tylko wtedy.
Rozbawiony pokręcił głowę ruszając w stronę wyjścia. Zjechał windą na dół szukając wzrokiem panny Lopez. Dostrzegł ją po chwili. Siedziała w jednym z foteli patrząc wprost na niego. Ochroniarz miał racje była ładna. Kremowy płaszcz przerzuciła przez oparcie fotela. Ruszył w jej kierunku.
— Panna Lopez jak sądzę? — Zapytał
— Tak a pan to?
— Fabricio Guerra jestem ekspertem do spraw finansów w kampanii wyborczej pana Saverina. — Przedstawił się
— Ingrid Lopez — powiedziała z lekkim uśmiechem. — Pracuje dla jednej z tutejszych gazet. Głos Valle de Sombras.
— Za tym zapraszamy na górę panno Lopez.
Ingrid wstała, wzięła płaszcz i trobekę ruszając ramię w ramię z nieznajomym mężczyzną., Droga upłynęła im w całkowitym milczeniu. Fabrico, jako dżentelmen przepuścił Ingrid w drzwiach wprowadzając do salonu gdzie czekał już Severin.
— Panna Lopez
— Ingrid
— Fabricio naszą rozmowę dokończymy wieczorem. Kolacja dziś. Chętnie poznam wreszcie panią Guerra
— Jasne dziś wieczorem osiemnasta.
— Proszę niech pani usiądzie — zwrócił się bezpośrednio do Ingrid wskazując jej krzesło. — Sergio wież od pani płaszcz—. Podała okrycie ochroniarzowi. — Napije się pani czegoś?
— Wody.
— Podaj wodę i wyjdź.
— Zaintrygowała mnie pani— przyznał Conrado, kiedy zostali sami — Zawsze w taki sposób umawia się na wywiady?
— Nie, ale gdybym nie wykazała się odrobiną kreatywności nie wpuściłby mnie pan do środka. Przyznam, że improwizowałam.
— Skutecznie Fernando naprawdę tak powiedział? — Był ciekaw czy to zmyśliła czy to autentyczne słowa Fernanda. — Że jestem marionetką.
— Tak, mogę puścić panu ten fragment rozmowy — zaoferowała
— Nie potrzeba wierzę pani na słowo — powiedział uśmiechając się lekko. — Proszę pytać panno Lopez.
Ingrid wyciągnęła dyktafon
— Będzie miał pan coś przeciwko?
Pokręcił głową
— Panie Sverin Chilijczyk, właściciel sieci hoteli rozsianych po całej Ameryce Łacińskiej, filantrop i kandydat na burmistrza w Valle de Sombras
— Stwierdza pani oczywiste fakty
— Zastanawiam się, dlaczego? Dlaczego ktoś o pana pozycji kandyduje na burmistrza w tak małej mieścinie? Dlaczego mieszkańcy mają wybrać pana a nie Barosso, którego pan sądzę, że dobrze zna?
Severin zmarszczył brwi instynktownie sięgając po dyktafon. Wyłączył go.
— Skąd pomysł, że się znamy?
— Prosta dedukcja — powiedziała gdyby był dla pana obcym człowiekiem powiedziałby pan Barosso ewentualnie pan Fernando wyjaśniła po za tym nie wyłączyłby pan dyktafonu tylko zaprzeczył.
— A mogę ja panią o coś zapytać?
— Proszę
— Ingrid Lopez wschodząca gwiazda dziennikarstwa w Chicago przenosi się do małej mieściny, dlaczego?
— Z powodów osobistych po za tym potrzebowałam zmiany a pan, jakie ma usprawiedliwienie?
Conrado włączył nagrywanie.
— To miasto potrzebuje zmiany — powiedział — To miasto, które nie może ciągle stawiać na tych samych ludzi, którym bardziej zależy bardziej na utrzymaniu stanowiska niż na ludziach. Pan Fernando Barosso może mówić, co chcę i obiecywać, co chcę ja w przeciwieństwie do niego swoje obietnice zrealizuje. — Spojrzał Ingrid prosto w oczy. — Jestem człowiekiem honoru i zawsze dotrzymuje swoich obietnic.
— Za nim jednak przejdziemy do obietnic wyborczych to, dlaczego przyjął pan propozycje pana Diaza?
— Lubie wyzwania — powiedział — i chcę zmiany, lecz nie dla siebie, ale dla innych. Ludzie mieszkając tutaj potrzebują kogoś więcej niż Fernando Borosso, który przypomina im minione dla miasta czasy — urwał w głowie szukając odpowiednich słów.
— A kim pan jest? Wtrąciła się Ingrid.
— Inną opcją — powiedział spokojnym głosem. — Jestem wyborem, którego to miasto nie miało od dawna. Ingrid — pochylił się do przodu — to miasto przez dwadzieścia dwa lata miało burmistrza o tym samym nazwisku. Władza przechodziła z ojca na syna i co zrobili dla miasta? — Zapytał ją — Zupełnie nic. Valle de sombras nie ruszyło do przodu. Tutaj czas zatrzymał się w miejscu a ludzie, którzy mieli wprowadzić miasto w dwudziesty pierwszy wiek nie zrobili absolutnie nic. Mogę pokusić się o stwierdzenie, iż miasto jest w gorszym stanie niż było, gdy zaczynali swoje rządy. Proszę tylko spojrzeć wokół siebie powiedział dłonią unosząc w powietrzu gestem jakby chciał objąć całe miasto — Strzelają do dzieci, podpalają ludzi w lasach, zabiją turystów. I naprawdę ktokolwiek sądzi, iż pan Barosso cokolwiek zmieni? Nonsens.
— A panu to się uda?
— Nie wiem ja spróbuje. Chcę, aby to miasto było bezpieczne dla mieszkańców i turystów. Valle de Sombras jest pięknym miasteczkiem. Leży w Dolinie, ma zabytki i najwyższy czas, aby zaczęto je odwiedzać. Miasto, aby się utrzymać musi na siebie także zarabiać. — Urwał — po za tym zamierzam otworzyć biuro pomocy dla właścicieli małych i średnich firm, kuleje służba zdrowia, gdzie są pieniądze, które ktoś anonimowo przekazał szpitalowi, co z nimi zrobiono?,To tylko kilka z moich najważniejszych punktów programu wyborczego, który zostanie opublikowany, kiedy tylko ruszy nasza strona internetowa. — Uśmiechnął się lekko
— Pan Barosso za pośrednictwem telewizji publicznej przedstawił swój program wyborczy — zaczęła Ingrid. — Jednym z kluczowych punktów jest zamkniecie ośrodka Ignacio Sancheza. Określił to miejsce „wylęgarnia kryminalistów”
— Pan Barosso strzela sam sobie w stopę zaczął Conrado. — Ignacio Sanchez, z którym chciałbym porozmawiać osobiście jest filarem tej społeczności. Człowiekiem, który nie tworzy kryminalistów tylko ratuje dzieciaki. Pokazuje tym młodym ludziom, iż ulica, handlowanie narkotykami czy samym sobą nie jest jedynym rozwiązaniem, że mają przyszłość, jeżeli włożą w to odrobinę wysiłku. Dołożę wszelkich starań, aby ośrodek funkcjonował dalej bez najmniejszych przerw.
— Podczas rozmowy ze mną pan Barosso nazwał pana marionetką a Felpie Diaza lalkarzem jak pan skomentuje te słowa?
— To bzdura. Nie jestem marionetka w niczyich rękach. Pan Diaz przyszedł do mnie z propozycją abym kandydował na urząd. Zgodziłem się, lecz ja i pan Felipe jesteśmy partnerami w tych wyborach a nasza relacja jest na stopie przyjacielskiej a nie sługa i pan.
— Pytała mnie pani, kim jestem? Zabrzmię banalnie, ale dla tego miasta jestem światełkiem w ciemności wyborem między tym, co znane a tym, co obce. Może m mój wybór będzie skokiem na głęboką wodę, ale jestem tym, czego to miasto potrzebuje. Postępem, innowatorem, inwestycją na przyszłość.
Milczeli przez chwilę.
— Dziękuje za rozmowę panie Severin
— Proszę mów mi Conrado i — sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki po portfel. — Zadzwoń umówimy się.
— Oczywiście będę chciała także porozmawiać z twoją narzeczoną.
— Eva będzie zachwycona — Conrado podniósł się, Ingrid zrobiła to samo. — I dziękuje za rozmowę.
— To ja dziękuje — uścisnęła mu dłoń. — Sergio cię odprowadzi.
***
Hugo Delgado miał minę oburzonego dziecka, kiedy Ingrid Lopez w wyśmienitym nastroju weszła do jego Sali. W jednej ręce trzymała zwykłą białą reklamówkę w drugiej zaś torebkę. Delgado patrzył na nią przez chwilę jak urzeczony.
— Powiedz, że masz dla mnie wypis od doktorka?
— Nie — usta bruneta wygięły się w podkówkę, — ale mam coś lepszego niż szpitalne żarcie — uniosła wyżej reklamówkę i dopiero dostrzegł, że są to pojemniki, w których pakuje się dania na wynos. — Przyniosłam obiad.
— Ugotowałaś mi obiad?
Ingrid spojrzała na niego z politowaniem.
— Zamówiłam w gospodzie na wynos — wyjaśniła stawiając wszystko na stoliku. Ściągnęła płaszcz przerzucając go przez oparcie krzesła. Hugo zagwizdał cicho.
— W tych ciuchach nawet Chrystus śliniłby się na twój widok — stwierdził mierząc ją spojrzeniem.
— Delgado zalecanie się do mojej dziewczyny także skutkuje lewatywą — powiedział Julian, który wszedł do Sali. Ingrid spojrzała na niego rozbawiona. Podała mu pudełko. — To dla Hugo — powiedziała, kiedy wziął od niej pudełko.
— Przyniosłaś mu obiad?
— Tak, bądź tak uprzejmy i mu podaj — odparła sięgając po drugie pudełko. Julian posłał mu mordercze spojrzenie. — Rumple — powiedziała z trudem powstrzymując się od wybuchnięcia śmiechem. Zaczekała aż się odwróci. Miał minę obrażonego dziecka, któremu zabrano cukierka. — A ten jest dla ciebie.
—, Co to jest to zielone? — Rozmowę pary przerwał Hugo, który plastikowym widelcem dziobał podejrzane zielone warzywo.
— To szpinak.
— Szpinak? — Powtórzył brunet. — Dlaczego? Ja nie jestem królikiem?
— Nie, ale grzebali ci w bebechach, więc golonka nie wchodzi w rachubę. Jeżeli nie chcesz.
—, Kto powiedział, że nie chcę przynajmniej mam rybę. — Odparł. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Skupił się na jedzeniu. — Właściwie to, dlaczego wyglądasz ja modelka z wybiegów? — Zapytał narażając się na kolejną groźbę Juliana dotyczącą lewatywy. Ingrid zabrała Julianowi frytkę.
— Robiłam wywiad z kandydatem na burmistrza
—, Co? Z Barosso?
— Z Barosso był wczoraj z Conrado.
— Zgodził się? — Hugo był szczerze zdumiony. Severin raczej nie udzielał wywiadów na lewo i prawo.
— Rzuciłam mu marchewkę — zabrała Julianowi kolejną frytkę.
— Masz swoje — do dyskusji wtrącił się oburzony Julian
— Twoje lepiej smakują
— I jaki on jest? — Zapytał zaciekawiony opinią Ingrid. Nawet ryba zaczęła mu lepiej smakować.
— Normalny.
— a powiedziałabyś to samo gdyby jego tu nie było? — Zapytał przekornie Hugo.
— No dobra przy Fernando wypadł słabo. Ten pierwszy emanował bogactwem a ten drugi mózgiem. Elokwentny, inteligenty no i przystojny.
—, Że co proszę? — Julian spojrzał na Ingrid, która znowu ukradła mu frytkę.
— Zazdrosny? — Odpowiedziała mu pytaniem na pytanie szatynka. — Potwierdzam tylko fakty — pochyliła się całując go w policzek. — Nie oburzaj się tak i wcinaj frytki.
Julian wrzucił do ust frytkę.
— Grzeczny chłopiec — Ingrid kciukiem starła sos pomidorowy z jego policzka. Spojrzała na zegarek. — Muszę już iść.
—, Co? Dokąd?
— Mam wywiad z Felipe Diazem — poinformowała go — właściwie to chcę mieć jego krótki komentarz. — Zamknęła pudełko po daniu na wynos i położyła je na stoliku.
— Ingrid.
— Kocie — odparła — rozmawialiśmy my o tym. Jestem w ciąży, ale nie wezmę urlopu od pracy i nie będę dziergała na drutach małych skarpetek. — Wstała — Spotkamy się w domu wieczorem.
— Kocie — odezwał się rozbawiony Hugo, kiedy zostali sami.
— Zamknij się Hugo i wcinaj rybkę.
— A dasz frytkę?
— Nie, ale zlecić lewatywę mogę.
— I ty nazywasz się moim przyjacielem? — Zapytał Juliana chłopak. Brunet roześmiał się szczerze.
— Tylko lewatywę ci zrobię — wymamrotał Hugo i skupił się na jedzeniu.
Godzinę później Julian odprowadził do wyjścia Loriego z mamą. Mały uśmiechał się od ucha do ucha. Julian zmierzwił malcowi na pożegnanie włosy. A do listy, którą robił w głowie dopisał kolejne uratowane życie.
— Doktorze wiozą nam trzech pacjentów — poinformowała go Dolores. — Jeden ciężko postrzelony. Zamówiłam blok i Carlos jest gotowy do operacji — powiedziała szybko. — Drugi poduszony prawdopodobnie stan przedzawałowy i kobietę w szkoku. Karetkę wezwał ochroniarz.
— Skąd jadą?
— Wezwanie przyszło z willi Felipe Diaza — powiedziała pielęgniarka.
—, Co? — Wykrztusił spoglądając na Dolores to na Carlosa, który wyszedł ze środka. Kolana ugięły się pod nim, z oddali było słychać dźwięk jadących karetek. Pierwsza z nich zbliżyła się do podjazdu. Ze środka wyskoczyło dwóch sanitariuszy.
— Wielokrotnie postrzelony — poinformował Juliana pracujący na pogotowiu lekarz. — Oddano trzy może cztery strzały, dwie rany wylotowe.
— Przejmij go Carlos — wykrztusił Julian utkwiwszy oczy w drzwiach drugiej karetki., Które otworzyły się. Ingrid zachwiała się na zbyt wysokich butach. — Ingrid — wykrztusił. Spojrzała na niego półprzytomnym wzrokiem. Była w szoku i cała we krwi. Z opatrunkiem na czole. — Chodź do mnie — powiedział łagodnie.
— Julian — wykrztusiła wyciągając ku niemu ręce. Wziął ją z łatwością. — To nie moja krew — powiedziała — Nie moja. Rzucił się na niego tamten musiał strzelać — mówiła bez ładu Lopez. Głowę oparła mu na ramieniu. — Dajcie ten nosze — zwrócił się do sanitariuszy, kiedy wyprowadzili je z karetki położył na nich ostrożnie Ingrid. Dopiero teraz zauważył, że z ramienia Ingrid spływa stróżka krwi. Zaklął pod nosem.
— Daliście jej coś przeciwbólowego?
— Nie odmówiła — poinformował go sanitariusz. Trzecim pacjentem zajął się doktor Juarez.
— Dzidziuś.
— Nic mu nie będzie — powiedział do niej Julian. — Siostro — zwrócił się do pielęgniarki, która szła obok niego. — Podstawa z dodatkowym oznaczeniem hormonów HCG, rozszerzona diagnostyka poziomu żelaza, potasu, kwasu foliowego, magnezu i ściągniecie mi kogoś z ginekologii.
— Oczywiście.
Wjechali na izbę przyjęć.
— Ingrid — zwrócił się do niej łagodnie — przejdziesz się na to łóżko — szatynka wykonała polecenie i położyła się. Podniósł oparcie łóżka siadając na jego brzegu. — Uderzyłaś się w głowę? — Zapytał sięgając po rękawiczki.
— Dziecko.
— Zaraz zbada cię pani doktor — odpowiedział. — Uderzyłaś się w głowę? — Zapytał ponownie.
— Nie wiem, może dziecko.
— Ma wstrząśnienie mózgu — powiedział do pielęgniarki.
— Wzywałeś — doktor Amelia Pardo pojawiła się zaraz po telefonie.
— Tak. Jest w dziesiątym jedenastym tygodniu. Ma prawdopodobnie wstrząśnienie mózgu. — Spojrzał na ramię, z którego sączyła się krew. — Prawdopodobnie trafiła ją zblakną kula.
— Jak ma na imię?
— Ingrid.
— Dobrze, zajmę się nią Julian.
Pokiwał głową ustępując miejsca koleżance z pracy.
— Zleciłem najpotrzebniejsze badania — powiedział bardziej do siebie niż do niej. — Doktorze — Dolores ubrana w strój z bloku operacyjnego podeszła do niego szybkim krokiem. — Potrzebują pana.
— Ja — spojrzał na Dolores to na Igrid.
— Poradzę sobie możesz iść — powiedziała Amelia.
Tak praca, skupi się. Musi od tego zależało ludzie życie.
—, Kim jest pacjent?
— To Dymitrio Barosso.
Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 22:24:43 03-12-16, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3498 Przeczytał: 4 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 13:02:03 21-12-16 Temat postu: |
|
|
T2. E.55
Julian/Pablo
Eduardo Vazquez był dobrym człowiekiem. Zawsze skorym do pomocy drugiemu człowiekowi. Nie oczekiwał nic w zamian. Wystarczało mu dobre słowo a nawet uśmiech osoby, która dzięki nie mu miała lepszą sytuację czy to finansową czy duchową. Był filarem społeczności, dobrym duchem. Wielu widziało w nim społecznika a jeszcze inni doskonałego adwokata, który potrafił argumentami i własną przebiegłością wybronić każdego od wieloletniej odsiadki albo skrócić jego wyrok do wymaganego ustawowo minimum. Jedynym słowem idealny obywatel. Płacący podatki, wychowujący dzieci na dobrych ludzi. Mąż i ojciec, więc kiedy gruchnęła wiadomość o jego śmierci, która okazała się być samobójstwem przez miasto przetoczyła się fala szeptów. W parafialnym kościele Valle de Sombras na ceremonii pogrzebowej zebrały się tłumy aby nie tylko modlić się za duszę zmarłego, ale także wymienić informacje. Przynajmniej do czasu aż nie pojawi się wdowa z dwójką dzieci; trzynastoletniego Julianem i ośmioletnią Heleną.
Jedni uważali, iż Eduardo odebrał sobie życie z powodu żony, która podobno miała romans ze swoim szefem. Były to jednak tylko plotki, przypuszczenia, których nie potwierdzono. Nie było, bowiem tajemnica, iż Constanza Manzanares Vazquez jest kobietą chorobliwie ambitną. Byli tacy, którzy właśnie w ambicji żony upatrywali się powodów śmierci męża. Żadne jednak z plotek nie były ani trochę bliskie prawdy. Powody samobójstwa Eduardo Vazqueza były znane tylko jednej osobie, która za kilka godzin przyciągnie na jego grób, iż jego błędy zostaną naprawione.
Wszystkie szepty umilkły jednak, kiedy do kościoła weszła Constanza za dziećmi. Wdowa po Eduardo prezentowała się nienagannie w czarnym kostiumie z woalką zasłaniająca oczy z dwójką dzieci u boku. Starszy chłopiec był wysoki jak na zaledwie trzynaście lat, sięgał swojej matce do ramienia. Był wyprostowany patrzył prosto na trumnę gdzie spoczywało ciało jego ojca. Zajął miejsce po prawej stronie matki mimowolnie spoglądając na zamknięte wieko.
Tradycja nakazywała, aby ciało zmarłego wystawić na widok publiczny a prościej mówiąc otworzyć trumnę i pokazać wszystkim i każdemu z osobna zwłoki. Julian był wdzięczny matce, iż tym razem postanowiła złamać wiekową tradycję. Zrobiła to dla młodszej córki, dla której widok zmarłego ojca z opuchniętą twarzą i widocznymi śladami po sznurze mógłby być i zapewne byłby dużym szokiem. Tramą odciśniętą na jej niewinnej duszy. Helena popatrzyła na niego ogromnymi niebieskimi oczami bezceremonialnie zsuwając się ze swojego krzesła. Podeszła do starszego brata, który posadził sobie ośmiolatkę na kolanach. Instynktownie otoczył jej szczupłą talię ramionami przyciągając do swojej klatki piersiowej. Długie loki połaskotały go po policzku. W płuca wciągnął słodki zapach pomarańczowego szamponu do włosów.
Całe szczęście to ja go znalazłem, pomyślał spoglądając na siostrzyczkę. Gdyby tamtego ranka to ją matka wysłała do starej szopy po ojca to ona zobaczyłby jego zwłoki wiszące kilka centymetrów nad ziemią i starte porzuconych książek.
Tak dobrze, że to byłem ja...
***
Strach unosił się w powietrzu wystarczyło wciągnąć w płuca jego zapach. Wystarczyło otworzyć oczy i spojrzeć na twarz mężczyzny, którego życie było tylko i wyłącznie w jego rękach. Opuszkami palców mógł dotknąć jego twarzy i poczuć jak każdy mięsień jego ciała napina się pod delikatnym dotykiem jego palców. Wystarczyło jedynie chcieć dostrzec ile bólu może sprawić człowiekowi drugi człowiek. Skrzywdzić kogoś jest łatwo, wystarczyła odrobina wysiłku, aby twoja ofiara wiła się niczym uwięziony w dłoniach motyl. Błagający o życie.
Ukryty w cieniu obserwował jak ofiara budzi się z letargu i zaczyna nerwowo rozglądać się na boki. To nie było ostatnie wspomnienie, jakie kołatało się w jego głowie za nim stracił przytomność. Nie to widziały jego oczy. Ostatnie wspomnienie wiązało się ze ślicznym jasnowłosym chłopcem nieśmiało spoglądającego na niego z nad zasłony długich rzęs. Ostatnie, co pamiętał to były wielkie ufne niebieskie oczy w kształcie migdałów, pełne wargi wyginające się niewinnym uśmiechu, drobne ciało drżące, kiedy dotknęły go jego dłonie.
Obecna sytuacja różniła się od zapamiętałej tym, iż na szyi miał założoną pętlę, która chwycił w serdelkowe palce, usiłował ściągnąć. Stopy zachwiały się na stosie książek a do nieszczęśnika dotarło, iż jego sytuacja jest beznadziejna. Sytuacja, w której się znalazł to egzekucja. I wtedy zmoczył spodnie.
Zawsze to samo, pomyślał unosząc kącik ust do góry. Ze strachu zawsze sikają w spodnie. Jego to żałosne, małostkowe, trywialne. Po upływie ciągnących się w nieskończoność sekund zaczynają się modlić. Z ruchu ich poruszających się warg wyczytywał słowa „Ojcze nasz” Zawsze to samo, pomyślał jakby znudzony zaistniałą sytuacją. Z tylnej kieszeni spodni wyciągnął paczkę czerwonych malboro i wyciągnął jednego wsuwając sobie do ust. Zapalił, zawracając uwagę samej ofiary.
—, Kto tam? — Zapytał drżącym piskliwym głosem spoglądając w ciemność gdzie znajdował się jego kat., — Kim jesteś? — Zapytał go ponownie wparują się wprost w żarzący się czubek papierosa.,
— Używasz złych pytań — odezwał się powoli głos — powinieneś zapytać, dlaczego? — Powiedział powoli i zaciągnął się. — Dlaczego tu jestem? To dużo lepsze pytanie nie uważasz? — Zapytał swoją ofiarę.
—, Dlaczego? — Powtórzyła ofiara po kacie. — Dlaczego tutaj jestem?
— Gdybym był księdzem powiedziałbym, że zgrzeszyłeś i musisz zapłacić za grzechy — umilkł — Gdybym był księdzem to bym odpuścił ci winy i póścił cię wolno — zrobił krok w stronę światła. — Ale nie jestem księdzem. Jestem Diabłem — powiedział robiąc kolejny krok — Jestem Diabłem — wyszedł snop światła — Ja nie wybaczam ja karze,.
Ofiara małymi świńskimi oczkami popatrzył na swojego kata i wybuchnął ochrypłym śmiechem. Na jego widok zawsze się śmieją. Późnej nie jest im do śmiechu.
— Oni zawsze się śmieją — drugi głos odezwał się po chwili a uśmiech zamarł na jego okrągłej twarzy. Ten głos pamiętał. To był głos tego ślicznego chłopca o dużych niebieskich oczach. Bezradnie błądził wzrokiem , poruszył głową na tyle mocno na ile pozwalał mu sznur owinięty wokół szyi. Po długich sekundach dezorientacji go zobaczył. Był tak sano śliczny jak go zapamiętał. — I koniecznie musisz mieć nowy pseudonim artystyczny — powiedział do bruneta i uśmiechnął się ślicznie. Zachowywał się tak jakby to wszystko było grą a oni aktorami wymyślającymi sobie artystyczne przydomki, które będą budzić respekt. Albo strach. Zdecydowanie obaj woleli strach. — Nie możesz przedstawiać się, jako Dibael wymierzający sprawiedliwość.
—, Bo?
— Bo? — Przedrzeźniał go — to już było. Jeżeli mamy zostać legendami to nasze ksywki też muszą być legendarne.
— To powiedź mi, co legendarnego jest w twojej? — Zapytał go. — Księciuniu?
— Pasuje do mnie — zakołysał się na stopach
— Panowie
— No patrz jak śpieszno m umierać — zauważył Diabeł
— Umierać? — Wykrztusił z siebie
— Zawsze są zdziwieni a to zawsze — powiedział Księciunio. — Tak umierać gdyż zostałeś skazany na śmierć przez powieszenie. My — wskazał na siebie i na bruneta — jesteśmy prokuraturą, sędzią i katem a ty przestępcą.
— Ja nic nie zrobiłem! Jestem niewinny, — wykrzyknął zbulwersowany. Julian natomiast kompletnie niewzruszony podszedł do stolika gdzie leżał jego portfel. Wziął go powoli do ręki wyciągając ze środka dowód osobisty. Kilka sekund wpatrywał się w fotografię mężczyzny,
— To pomyłka!
— Diabeł nigdy się nie myli.
***
Noc zapadła nad Valle de Sombras. To tutaj wszystko się zaczęło, pomyślał doktor Julian Vazquez z rękoma wsuniętym w kieszenie szpitalnej fartucha. To tutaj w tej małej mieścicie, o której zapomniał już dawno Bóg powiesił się jego ojciec. To tutaj narodził się Diabeł.
— Giovanni miał rację — powiedział do siebie. — Ta ksywka była idiotyczna jednak Rumpelsztykiem stał się później. Wtedy cztery lata po śmierci ojca wymierzając sprawiedliwość tym, którzy jej uniknęli był Diabłem w ludzkiej skórze. To właśnie wtedy przekonał się, iż ludzie w obliczu zagrożenia powiedzą wszystko, wyznają najgorsze swe grzechy w nadziei, iż mężczyzna to twarzy dziecka. Chudy o patyczkowatych nogach puści ich wolno. A on nie robił tego po to. Chciał, aby przyznali się do winy, chciał to usłyszeć a później kopniakiem niszczył misternie ułożone książki i patrzył jak konają w ciągu kilku sekund. Wśród tych książek były „Baśnie braci Grimm”
Tamten człowiek nie był pierwszym, którego zabił, nie był pierwszą celową ofiarą. Nie był pierwszym, którego zabił pozorując samobójstwo. Był jednak ostatnim z listy.
—, Co ty k***a Green Arrow jesteś? — Zapytał go Giovanni Romo obracając w dłoniach notesikiem. Czarnym.
— Nie — odparł nierozzłoszczony. Sądził, że kto, jak kto ale Giovanni go zrozumie. — Chcę ich zabić. To gnidy nie zasługują na śmierć. Pedofile, gwałciciele mordercy — wymienił ich przewinienia. — Mój ojciec pomógł im się wymigać.
— Chcesz żeby zapłacili? — Zapytał go przyjaciel. Brunet pokiwał głową.
— Dobra, ale musimy mieć plan i to dobry. Bo po masowych mordach nie zamierzam gnić w pace.
I mieli. Plan wręcz idealny. Giovanni był przynętą. Sądka twarzyczka, mniej słodki charakterek sprawiały, iż niektórzy ślinili się na sam jego widok a Julian skreślał nazwiska z listy. Ludzi, którzy w jego mniemaniu przyczynili się do śmierci jego ojca.
A prawda była zupełnie inna i Julian potrzebował lat, aby zrozumieć, iż tak nie byli to wzorowi obywatele pochodzący głównie z Monterey, lecz ojca zabiło jego własne sumienie. Eduardo nie mógł sobie prowadzić z tym, iż pomógł uwolnić bestie z powrotem na ulice. Ambitna żona zachęcająca go do obrony coraz to innych kanali była oddzielną opowieścią.
Mimowolnie spojrzał na śpiącą Ingrid. Dziecko, na samą myśl o Kruszynce rosnącej pod sercem kobiety czuł dziwną tkliwość. Kiedy zobaczył Mulan całą we krwi, przeraźliwie bladą myślał tylko o niej i o dziecku. Dopiero, kiedy usłyszał szybkie bicie serca dziecka uspokoił się. Tętno płodu mieściło się w książkowej normie a Julian nie spodziewał się, iż dźwięk wydobywający się ze sprzętu nim tak wstrząśnie. Kiedy wyszedł do męskiej toalety i spojrzał na swoje odbicie we szkle ta jedna prosta rzecz dotarła do niego z całą swą siłą.
Kochał to dziecko a łzy w jego oczach były idealnym dowodem na potwierdzenie jego własnych uczuć. Kochał i nie pozwoli, aby włos spadł ze ślicznej głowy Ingrid. Chociażby jeden.
***
Rok 2001, 01, 12
Cisza panująca w domu państwa Diaz była przytłaczająca. Pablo siedział w kuchni z nogami wyciągniętymi przed siebie, tępym wzrokiem wpatrywał się w spiralę schodów, która była doskonale widoczna z miejsca, w którym siedział. Czekał, chociaż to było najgorsze. Czekanie i niemoc, która go ogarniała za każdym razem, kiedy wracał z pracy, wchodził na górę do sypialni i patrzył na Gwen. Gasła w oczach dzień po dniu a on nie wiedział jak pomóc, co zrobić, aby przestała cierpieć.
Odesłał nawet Victorię do szkoły z internatem w Monterey, aby uchronić jego małą córeczkę od szaleństwa matki. Victoria była bezpieczna, pod skrzydłami Petera Pana była bezpieczna. Teraz Pablo mógł skupić się na żona, która obwiniała go o wszystko, co ich spotkało.
I miała racje. Gdyby od razu zainterweniował, postawił sprawę jasno albo nie naciskał tak bardzo na powód do Doliny cieni może nadal byliby szczęśliwą rodziną i żyliby z dala od bałaganu, jakie stworzyła Ines Rodriguez ze swoim pożal się boże mężem. Dźwięk kroków wyrwał go z zadumy. Ingnacio Sanchez spędził z chorą ponad godzinę a Diaz wiedział, że musi przygotować się na najgorsze.
— Nie mogłem nic zrobić — powiedział Sanchez spoglądając na mężczyznę ze współczuciem. Wiedział ile on i Gwen wycierpieli w ostatnim czasie. — To był dopiero początek czwartego miesiąca.
— Wiem — odparł podnosząc się z krzesła. — Dziękuje za pomoc i dyskrecje — powiedział wyciągając dłoń do Ignacio.
— Gdybyś potrzebował pomocy — zaczął Ingnacio — masz mój numer.
— Będę pamiętał — powiedział Pablo uśmiechając się blado. Odprowadził lekarza do drzwi. Zamknął je za nim cicho dłonią przesuwając po twarzy. Z ciężkim sercem ruszył na górę. Jak najciszej otworzył drzwi spoglądając na śpiącą Gwen. Przesiąknięta krwią pościel leżała zwinięta w kulkę w kącie sypialni. Wychodząc zabrał ją ze sobą.
Na dworze było zimno. Pablo wybrał najbardziej odległy zakątek ogrodu i pod osłoną nocy wbił łopatę w zmarzniętą ziemię. Nie patrzył na prostą czarną skrzynkę gdzie złożył pościel przesiąkniętą krwią. Nie chciał chować tego w gołej ziemi.
Wierzchem dłoni starł łzy spływające po twarzy dłuższą chwilę wpatrując się w głęboki dół, jaki udało mu się wykopać. Osunął się na kolana sięgając po drewniane pudło i ostrożnie umieścił je na miejscu. Trzęsącymi się dłońmi zaczął je przysypywać ziemią mamrocząc pod nosem modlitwę.
Następnego dnia rano, dokładnie w tym samym miejscu posadził niezapominajki. Niebieskie delikatne kwiaty zawsze będą mu przypominać o tamtym dniu niezależnie ile lat minie. Zawsze będzie pamiętał, co odebrał mu Fernando Barosso.
***
To zadziwiające, że mimo upływu lat wspomnienia tamtego dnia są nadal żywe i bolesne. A posadzone przed laty niezapominajki dodatkowo boleśnie przypominają po stracie. Posadzone przed laty, w kształcie skrzydeł. Nadał mu imię Angel.
— Co to za miejsce? — Głos Santiago wyrwał go z zadumy. Popatrzył na ciemnowłosego chłopca.
— Pamięci — odpowiedział wstając z ziemi. Otrzepał spodnie z ziemi. — Latem zakwitają tutaj niezapominajki. Wracajmy do środka — powiedział kładąc dłoń na ramieniu chłopca.
— O kim chcesz pamiętać?
— O kimś, kto nigdy się nie narodził — odwrócił do tyłu głowę jeszcze raz spoglądając na grób. — To było dawno temu — wyjaśnił wchodząc do środka. Tak Fernando Barosso zapłaci za wszystko i to już nie długo. |
|
Powrót do góry |
|
|
BlackFalcon Arcymistrz
Dołączył: 08 Lip 2007 Posty: 23531 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 1:37:48 23-12-16 Temat postu: |
|
|
T2 CAPITULO 56. COSME/DOMINIC/GABRIEL/DESMOND/OJCIEC JUAN/SAMBOR
Kilka dni wcześniej
Gabriel
Jego ciało ogarnęło przenikliwe zimno, a umysł powił się smutkiem. Dobrze wiedział, dlaczego tak się działo – od bosej wędrówki i głodu złapał przeziębienie, albo nawet coś jeszcze gorszego i trząsł się teraz pod czterema kocami, jakie udało mu się znaleźć w wyznaczonej dla niego kabinie. Za to przygnębienie spowodowane było faktem, który wciąż próbował wyprzeć ze swojego umysłu – Desmond Sullivan już nigdy nie wróci. Oczywiście Amador zdawał sobie sprawę ze śmierci człowieka, którego tak pokochał, nie miał jednak do tej pory zbyt wielkich możliwości zanurzyć się we wspomnienia, pomyśleć o tym wszystkim, co się stało. Wydarzenia w jego życiu działy się po prostu zbyt szybko. Teraz miał wreszcie okazję właściwie opłakać przyjaciela i z zamkniętymi oczami wyobrażać sobie, że leży koło niego, wtula się to tak bardzo kochane ciało i szepcze słowa o wiecznym oddaniu.
Nie wiedział, kiedy zasnął. Po prostu zdryfował w sen, jak statek, który, zmęczony podróżą, zawija nareszcie do portu. Dla niego ten port nie był jednak przystanią, w której mógł się schronić przed wiatrem, a jedynie tymczasowym cyplem, miejscem, jakie dało mu odpocząć – lecz jedynie na krótką chwilę. Gdy się obudzi, wszystko będzie tak samo, jak przedtem. Sullivan nadal będzie martwy, Gregorio wciąż będzie go ścigał, a choroba dalej będzie się rozwijać w jego osłabionym zmęczeniem organiźmie.
W międzyczasie jednak Amador śnił. Nie były to może zbyt piękne sny, bo przedstawiały jedynie jego dzieciństwo, ale przynajmniej nie były koszmarami. I zupełnie nie miał pojęcia, że do jego kabiny ktoś wszedł. Był to jeden z marynarzy, jednakże nie ten sam, który tak ostro potraktował syna Angelique, nim ten wkroczył na pokład promu.
- Gabriel Amador Del Monte...- szepnął przybysz. – Kto by pomyślał. – Witaj pośród nas.
Po czym tak samo cicho, jak się pojawił, opuścił kabinę.
Obecnie
Cosme
Cosme nie był draniem, dlatego teraz, obejmując szlochającą Nadię, nie czuł satysfakcji. W głowie jednak wciąż wibrowała mu jedna myśl - „Wiedziałem, wiedziałem, że tak się stanie!”. Dla niego każdy, kto nosił nazwisko Barosso, był przeklęty, z góry skazany na stanie się złym człowiekiem. W tej rodzinie po prostu nie było dobrych ludzi. Zuluaga już dawno przewidział, że Dimitrio dobrze nie skończy – i jak widać, miał rację. Mąż jego córki leżał teraz na szpitalnym łóżku, wciąż operowany przez najlepszych lekarzy w Valle de Sombras. Rany były tak poważne, że kategorycznie zabroniono go gdziekolwiek przewozić, syn Fernando był więc skazany na łaskę i niełaskę Doliny Cieni.
- On umrze...- wypłakiwała się de La Cruz w ramię ojca. – Mój Dimi umrze...
~ Sam tego chciał ~ pomyślał właściciel El Miedo, ale nie mógł wypowiedzieć tych słów głośno. Zraziłby córkę do siebie do końca życia. Tym bardziej, że Nadia ostatnio nie była sobą i zachowywała się tak, jakby miał żal do całego świata – tylko nie wiadomo, o co. Były narzeczony Antonietty miał pewną teorię na ten temat – według niego kobieta tęskniła po prostu za Samborem, który zniknął nie wiadomo, gdzie i jakoś nie miał zamiaru się pojawić.
- Wszystko będzie dobrze – powiedział zamiast tego, ale sam czuł, że nie brzmi zbytnio przekonująco. Przecież tak naprawdę nie wierzył w to, że Barosso przeżyje. Rozmawiał z lekarzem, zanim jeszcze dotarła tutaj Nadia – to bowiem Cosme zjawił się pierwszy w szpitalu i poinformował córkę przez podarowaną mu onegdaj przez Magika komórkę o tej tragedii – i pamiętał, czego się dowiedział. Doktor powiedział wyraźnie – Dimitrio w zasadzie nie ma żadnych szans na przeżycie.
- On jest ojcem mojej Camili, co ja jej powiem, jeśli on umrze? Jak spojrzę jej w oczy i stwierdzę, że Dimitrio nie żyje, bo...bo sama nie wiem, co się tam właściwie wydarzyło! Tato, błagam cię, zrób coś, uratuj go!
„Uratuj go”. Jedyne, co mógł teraz zrobić, to jedynie przytulić brunetkę jeszcze mocniej i zapewnić, że oczywiście, że zrobi wszystko, co w jego mocy. A w jego mocy było tak naprawdę niewiele. Owszem, zapłacił za najlepszą opiekę dla Barosso, zdobył się nawet na to, żeby osobiście porozmawiać z ordynatorem szpitala, ale to wszystko. Los Dimitrio był teraz w rękach Boga.
Juan
W zupełnie innych rękach znajdował się za to niedawny opiekun parafii Valle de Sombras. Od pewnego czasu spoglądał na wiszący na ścianie krzyż, ale w jego spojrzeniu nie było dawnego uwielbienia, czy proszenia o łaskę i pomoc w posłudze, jak kiedyś. Była złość i niechęć. Sam się sobie dziwił, że w ogóle jest w stanie patrzeć na te dwa znienawidzone kawałki drewna, ale widocznie jego pan uznał to za w jakiś sposób zasadne. Być może po to, żeby łatwiej było mu się ukrywać. Ukrywać im obu.
Zesztywniałymi palcami ścisnął prześcieradło, na którym leżał. Wciąż znajdował się w szpitalu, zresztą w tym samym, gdzie konał Dimitrio Barosso. Juan nie miał o tym jednakże pojęcia i szczerze mówiąc, wcale nie chciał mieć. Interesowało go jedynie, jak się stąd wydostać. Był taki słaby...A zarazem taki wściekły! Coś buzowało mu w żyłach, miał ochotę wstać, krzyczeć, wołać, że wszystko jest nie tak, że on to zmieni, że już niedługo...
Mrugnął oczami, rzucił ponownie spojrzeniem na znak Chrystusa i coś mu się nie zgadzało. W pewnym momencie przestał cokolwiek rozumieć. Z jakiego to niby powodu obrażał przed chwilą samego Pana? Czemu nagle zwątpił w to, w co wierzył i co tak bardzo ukochał? Strużki potu spłynęły mu po plecach, ale ksiądz nawet tego nie zauważył. Jedyne, co się liczyło, to straszliwy grzech, jaki właśnie popełnił. Bluźnierstwo. Zaczął szeptać najżarliwszą modlitwę w życiu, prosząc o wybaczenie, ale miał dziwne przeczucie, że to na nic, że właśnie zaprzepaścił swoją szansę na zbawienie.
Jakby na potwierdzenie obaw księdza, dokładnie wtedy, gdy duchowny wypowiedział pierwsze, ciche słowa pacierza, diabeł rozciągnął wargi w dziwacznej parodii uśmiechu. Domyślał się, że wygrał. Nie mogło w końcu być inaczej. On zawsze zwyciężał.
Macki Alejandro Barosso sięgały przecież wszędzie.
Desmond
To było tak potwornie kuszące. Spróbować się podnieść, albo po prostu poczekać, aż opiekujący się nim doktor wróci, by sprawdzić stan pacjenta. A potem poprosić o wybranie numeru telefonu Gabriela. Istniała przecież spora szansa na to, że Del Monte zapomnieli zmienić synowi aparat, czy zwyczajnie mu go odebrać. A nuż by się udało? A nuż Sullivan miałby okazję jeżeli nie porozmawiać z nim, to przynajmniej posłuchać głosu Amadora? To z pewnością dodałoby mu sił i pozwoliło szybciej wrócić do zdrowia. I sam Amador otrzymałby wiadomość, że Desmond żyje, że nie złamano go do końca. Owszem, być może połamano mu kości, ale nie serce i nie duszę.
Zamknął oczy i westchnął głęboko, starając się zignorować ból, który był...praktycznie wszędzie. To byłoby takie łatwe – wyznać prawdę. Powiedzieć o tym, co tak naprawdę mu się przytrafiło, opowiedzieć o uczuciach, coraz bardziej i bardziej ogarniających Sullivana. O tęsknocie, o tym, że za każdym razem, gdy przymyka powieki, widzi i czuje przy sobie młodego Del Monte. O tym, jak bezgranicznie był w nim zakochany.
I zarazem zniszczyć Gabriela do końca.
Dominic
Stacja kolejowa w Monterrey była czymś więcej, niż tylko stacją. Była tak zwanym wygwizdowem. O ile w sumie było dosyć ciepło, bo aż osiemnaście stopni, to zbierało się na deszcz, a woda z nieba była czymś, na co w tym dniu Benavídez kompletnie nie miał nastroju. Ot, znowu będą mu za kołnierz wpadać zimne krople, a on będzie musiał je stamtąd wytrzepywać. Albo mazać sobie ręką po karku, rozprowadzając je tam jeszcze bardziej. Już sam nie wiedział, co gorsze.
Stop, wróć. Ani jedno, ani drugie. Najstraszniejsze wydarzenie tego dnia wciąż było jeszcze przed nim. Spotkanie z Samborem Medina. Kilka dni temu szef Scylli kazał mężczyźnie stawić się na tej opuszczonej stacji kolejowej, co wtedy wydawało się idealnym pomysłem. Ot, udzieli się Samborowi kilku lekcji, nauczy się go poprawnie strzelać i wszystko będzie dobrze. Facet zostanie ochroniarzem Del Monte. Przecież nie musi od razu wdawać się w jakieś bójki, czy w strzelaniny, wystarczy, jeżeli upewni się, że Gabrielowi nic nie grozi. I oczywiście trzeba go będzie poinformować o konieczności składania raportów – czego Benavídez obawiał się dużo mniej, niż samej nauki celności. Broń w rękach Medina mogła przynieść naprawdę nieoczekiwane skutki.
- Nie daj się, chłopie, nie daj się, chłopie – mruczał sam do siebie brat Ethana, czując, że robi mu się zimno z wrażenia. Nie dlatego, że czegokolwiek się bał, ale z powodu tego, co mogło się wydarzyć. Sambor może nie zdradzi, ale równie dobrze może odstrzelić sobie jakąś część ciała. A wtedy cały plan przerodzi się w jeden wielki kłopot. Ewentualnie mogą go namierzyć ludzie kartelu. Benavídez nie sądził, żeby Medina kiedykolwiek o czymś się wygadał, bo przecież nie znał nazwiska Dominica – i go nie pozna. Mógł go jedynie określić jako „wysokiego bruneta”, gdyby przyszło co do czego. A brunetów chcących ratować Gabriela mogło być na pęczki. Tyle, że jeżeli Sambor wpadnie w jakieś kłopoty, to pewnie pomysłodawca całego tego planu, czyli Ethan, będzie poczuwał się do ratowania przybysza z piwnicy w El Miedo. A Dominic oczywiście bratu nie odmówi. Co pociągnie za sobą totalną katastrofę.
Na jedno nie wpadł. Na to, że Medina w ogóle się nie pojawi.
Sambor
Naprawdę chciał przyjść. Ubrał swój najlepszy – czyli jedyny – garnitur, policzył wszystkie swoje oszczędności i wyjechał z Ciudad de Mexico najszybciej, jak się dało, zostawiwszy Alanisowi tylko lakoniczną notkę z przeprosinami. Wiedział, że nie powinien tego robić, że pozostawienia Octavia samego i to w takim stanie nie było zbyt mądrym posunięciem, ale ten dziwny telefon wystraszył go na tyle, że zdecydował się wybrać do Monterrey. Tylko zapomniał o jednym, naprawdę drobnym szczególe – że nie miał pojęcia, gdzie też znajduje się wskazana mu stacja kolejowa. Oczywiście mógł kogoś zapytać, ale dwie zaczepione przez niego godzinę wcześniej kobiety zapewne uznały go za zboczeńca – albo akwizytora – gdyż wyjąkały jedynie „przepraszam, ale nie mam pojęcia” i oddaliły się szybkim krokiem. Żeby było jeszcze śmieszniej, obie sytuacje zdarzyły się w odstępie kilkunastu minut, całkowicie niezależnie od siebie.
Zrozumiał ich reakcję dopiero wtedy, kiedy poczuł, że coś ślizga mu się po nogawce. I to od wewnątrz. Przerażony możliwością natknięcia się na węża zerknął szybko na prawą część spodni i zamarł. Tam naprawdę coś było! Cichutko i bezszelestnie zsuwało się w dół, przy okazji ziębiąc mu skórę.
Medina błyskawicznie przypomniał sobie wszystkie objawy zatrucia wężowym jadem i ucieszył się. Jak do tej pory, nie miał jeszcze żadnego z nich. Poza tym chyba wciąż nie został ugryziony, bo w ogóle nie czuł ranki, jaka po tym powstaje.
~ Chyba, że jest to jeden z tych mniejszych gadów! ~ przeraził się nagle, uświadamiając sobie, że może właśnie umiera i wcale o tym nie wie. Zaczął gwałtownie macać się po spodniach, nie do końca pewien, czy ma zajrzeć pod nogawkę, czy też nie, co jeszcze spotęgowało wrażenie, że zupełnie inny wąż kryje się pod materiałem. Było już jasne, co pomyślały sobie o nim młode damy i dlaczego, ale w tej chwili liczyło się dla mnie niego przeżycie, a nie opinia jakichś dwóch nastolatek. O ile oczywiście w ogóle były nastolatkami, bo Medina zapomniał o wszystkim, a już w szczególności o tym, ile właściwie miały lat. Był tak sparaliżowany strachem, że klepał jedynie spodnie, próbując wystraszyć węża i sprawić, żeby sobie poszedł.
Nie zdawał sobie sprawy, że robi coś jeszcze. Mianowicie idzie. I to przez zupełny przypadek we właściwą stronę, dokładnie tam, gdzie czekał na niego szef Scylli.
Benavídeza naprawdę trudno było czymkolwiek zaskoczyć. Widział już przecież tak wiele, sam również spowodował mnóstwo dziwnych sytuacji. Przez niego ginęli ludzie, rozpływali się w powietrzu i nigdy nie zostawali znalezieni. Tak samo było z przedmiotami, dokumentami i Bóg wie, z czym jeszcze. Ale mógłby przysiąc, że jeszcze nigdy nie stanął przed nim wystraszony do cna facet, prawą ręką klepiący się ostro po udzie, lewą próbujący się przywitać, ustami wołać o pomoc i wydając przez to – zapewne z powodu przerażenia – jedynie bardzo dziwne dźwięki, gdy tymczasem z nogawki jego spodni wypada i uderza z hukiem o ziemię kompletnie nienabity pistolet, ukradziony Alanisowi z dolnej szafki, jeszcze w Ciudad de Mexico. Medina zupełnie o nim zapomniał, tak samo, jak o dziurze w kieszeni, przez którą broń radośnie przedostała się w inne miejsce i prawie przyprawiła Sambora o zawał.
- Czyli to ty jesteś człowiekiem, na którego czekam – stwierdził Dominic, nie mając już żadnych wątpliwości, że godząc się na plan brata zgodził się na coś jeszcze – na przyszły pobyt w szpitalu dla wariatów.
Cosme
Jakieś pół godziny po tym, jak Zuluaga wypowiedział pamiętne słowa „Będzie dobrze”, było już po wszystkim. Nadia zdążyła się jedynie pożegnać, zresztą w towarzystwie dwóch policjantów, którym udało się wyciągnąć krótkie zeznanie od umierającego i Dimitrio Barosso zamknął oczy na zawsze. Jej ojca zaskoczyła obojętność, z jaką Nadia przyjęła fakt śmierci bądź co bądź ukochanego człowieka. Nie miał pojęcia, że de La Cruz właśnie zdecydowała się przybrać maskę i już nigdy więcej nie pokazywać na zewnątrz tego, co czuje w środku siebie. Ani o tym, że kilka sekund wcześniej Maximiliano wypełznął spod jego samochodu, pozostawiając przyklejoną do spodu malutką, tykającą niespodziankę. Pewnie dlatego, spoglądając z zatroskaną miną na córkę, Zuluaga odpalił silnik swojego Mercedesa, tym samym uruchamiając zapalnik. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3498 Przeczytał: 4 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:48:22 29-12-16 Temat postu: |
|
|
T2. C. 57 Pablo/Fabricio/Emily/ Julian
To jakieś szaleństwo, taka była pierwsza myśl policjanta, kiedy jego ludzie zabezpieczali gabinet Felipe Diaza, w którym doszło do strzelaniny. Krew Dymitrio Barosso nasączyła biały dywan, cztery łuski wystrzelone z berety o średnicy dziewięć milimetrów znajdowały się w woreczkach na dowody. Szeryf plecami oparł się o ścianę w duchu uznając, iż miasto zwariowało.
Valle de Sombras zawsze należało do miejsc gdzie złe rzeczy przydarzały się zarówno dobrym jak i złym ludziom, lecz ostatnio złe wydarzenia zdawały się wiedzie prym w Dolinie Cieni. Nie upłynęło nawet siedemdziesiąt dwie godziny od znalezienia ciała Alanisa a w domu jego ojca wybucha strzelanina. To miasto kompletnie zwariowało, pomyślał Diaz głośno wzdychając.
— Hernandez — odezwał się przywołując funkcjonariusza do siebie. Lucas spojrzał pytająco na przełożonego. — Od tej chwili dowodzisz — poinformował go.
— Ja?
— Tak — powiedział —Jakbyś nie zauważył jesteśmy w domu mojego ojca — powiedział znużonym głosem. — Nie mogę prowadzić śledztwa w tej sprawie, dlatego ty się tym zajmiesz.
— Ale — wykrztusił Hernandez.
— Nie ma żadnego, ale — uciął krótko — nie powinno mnie tutaj nawet być — powiedział, — więc od chwili, kiedy wyjdę z tego gabinetu sprawa jest w twoich rękach — uśmiechnął się pokrzepiająco. — Dasz radę młody to tylko śledztwo w sprawie usiłowania morderstwa — poklepał go po ramieniu. Pablo odwrócił się na pięcie. — Gdybyś mnie szukał — krzyknął idąc przed siebie — będę w szpitalu.
Z jednej strony oddanie śledztwa w ręce żółtodzioba nie należało do rozsądnych posunięć, ale intuicja podpowiada Dizowi, iż w tym chłopaku jest nieodkryty potencjał. To oczywiście nie oznaczało, iż zaczął mu ufać. Nie, zaufa mu, jeśli przyniesie mu dowody winy Dymitrio Barosso w zębach. Zaufa mu, jeżeli będzie miał pewność, iż Hernandez poradzi sobie z czymś poważniejszym niż wypisywanie mandatów czy pisanie raportów. Uśmiechnął się pod nosem otwierając drzwi samochodu, a jeżeli spieprzy no cóż do końca życia będzie wystawiał mandaty. Wsiadł za kierownicę ruszając do szpitala. Powinien tam zajrzeć a w końcu staruszek miał zawał. Trzymając kierownicę w jednej dłoni sięgnął po telefon. Wybrał numer.
— Słucham — kobieta odebrała po trzech sygnałach.
— Diaz — przedstawił się — Masz czas spotkać się ze mną? Mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia.
Tymczasem w środku Lukas usiłował wyjść z szoku. Diaz przekazał mu dowodzenie! Czyżby zaistniała sytuacja uszkodziła mu mózg?, Zastanawiał się spoglądając na pracujących techników.
— To, co teraz? — Zapytał go Esposito stając obok niego. Lucas spojrzał na niego przypominając sobie, iż to on teraz tutaj dowodzi. Diaz w końcu mówił na tyle głośno, że wszyscy obecni go słyszeli.
— To, co zawsze — powiedział — technicy zbiorą ślady, zawiozą do laboratorium. Strzelca bierzemy na dołek, trzeba porozmawiać ze świadkami zajścia a do końca dnia chcę mieć na biurku zeznania całego personelu Diaza.
— Jasna sprawa.
— Sam przesłucham dziennikarkę, która przeprowadzała z nim wywiad. — Zawahał się. — Pojadę do szpitala zobaczę, co i jak a wy zostajecie tutaj. Raporty do wieczora.
— To mówiłeś — Esposito uśmiechnął się pokrzepiająco. — Jedź, dopilnuje chłopaków.
— Dzięki.
Dojazd do szpitala zajął Lukasowi kwadrans. Zaparkował radiowóz kilka minut siedząc bez ruchu za kierownicą. Diaz upadł na głowę, pomyślał znowu przesuwając dłonią po twarzy. Sprawdza cię, podpowiedział mu cichy głosik w głowie. Tylko, dlaczego? Szeryf mu nie ufał, był obcy, był wrogiem i dostał do śledztwo, bo Diaz nie miał wyjścia. Zaatakowanym był jego ojciec tylko, dlaczego miał wrażenie, iż chodzi o coś więcej.
***
Późne popołudnie w szpitalu Valle de Sombras panował chaos. Drzwi od Sali operacyjnej zamykały się i otwierały a żona Dymitrio Barosso za każdym razem z nadzieją spogląda na pielęgniarki. Wszystko będzie dobrze, powiedział do niej ojciec, chociaż sam wątpił w słuszność tych słów. Lekarz, z którym starszy mężczyzna rozmawiał powiedział wyraźnie iź śmierć pana Barosso to kwestia godzin a może nawet minut. Operowano go bardziej z grzeczności niż z konieczności. A to na barki Juliana spadło poinformowanie bliskich ostatnie jego zdrowia.
Wziął to na siebie. Wielokrotnie miał do czynienia z rodzinami. Informował o śmierci dużo młodszych osób. Dzieci, które miały w sobie tak wielką wolę walki, że zadziwiały nawet Juliana. Tak bardzo chciały żyć i Julian był pewien, iż Dymitrio Barosso też chciał żyć, lecz z takimi obrażeniami, jakimi doznał Vazquez nie dawał mu większych szans. Mężczyzna umrze dziś, najpóźniej jutro rano i nic nie można było zrobić.
Najpierw pozbył się maseczki chirurgicznej, którą wyrzucił do kosza na odpady medyczne, fartuch, lateksowe rękawiczki, czepek dołączyły do niego po krótkiej chwili. Łokciem wcisnął przycisk dozownika z mydłem antybakteryjnym wyciskając płyn na ręce. Zaczął myć ręce do łokcia. I dopiero wtedy spojrzał na zegarek.
Spędził przy stole operacyjnym dwie i pół godziny usiłując oszacować czy uszkodzone przez pociski organy da się ocalić. Nie dało wątroba była uszkodzona, lewe płuco przebite, śledziona przypominała sito jednak to serce było w najgorszej kondycji. Pocisk utknął w sercu hamując tym samym krwotok. Wyciągnięcie go spowodowałby krwotok a w następstwie śmierć. Dymitrio potrzebował dwóch organów; serca i wątroby jednak wszyscy na sali zdawali sobie sprawę, iż nie dożyje ich otrzymania. Mężczyzna został podłączony do płucoserca. I teraz to Julian musiał wszystko powiedzieć Nadii.
Zmył pianę z rąk pod strumieniem zimnej wody. Ochlapał nią też twarz. Mokre dłonie oparł na brzegach umywalki marząc jedynie o tym, aby znaleźć się teraz przy Ingrid. I ich dziecku. Podczas operacji skupił się jedynie na Barosso i próbie uratowania mu życia teraz jego myśli mimowolnie znalazły się przy szatynce oczekującej jego dziecka. Jeżeli coś jest na w porządku, pomyślał. Facet, który strzelał już nie żyje. Żadnych półśrodków. Nienawidził ich. Wytarł ręce papierowym ręcznikiem opuszczając blok operacyjny. Tak jak się spodziewał czarnowłosa kobieta i siedzący obok niej mężczyzna poderwali się na jego widok ze swoich miejsc.
, —Co z Dymitrio? — Zapytała go żona mężczyzny.
— Porozmawiajmy w gabinecie — powiedział powoli wskazując ruchem dłoni kierunek, w którym mieli iść. — Będzie nam tam wygodniej — wyjaśnił prowadząc do jednego ze służbowych pomieszczeń. — Proszę niech państwo usiądą — wskazał dwa krzesła. Sam usiadł za biurkiem. Musiał na chwilę usiąść. Nadia niechętnie zajęła miejsce obok ojca.
— Co z moim zięciem? — Zapytał Cosme Zululaga spoglądając Julianowi w oczy.
— Jego stan jest krytyczny — powiedział bez owijania w bawełnę Julian. — Byliśmy zmuszeni usunąć śledzionę i część wątroby. Jego serce także jest uszkodzone, obecnie został on podłączony do płucoserca.
—, Co to znaczy? — Zapytał ponownie właściciel El Miedo. Jego córka siedziała jak sparaliżowana.
— Pan Barosso potrzebuje cudu, aby przeżyć — powiedział bez ogródek. — Przykro mi, ale w obecnej sytuacji nie możemy nic zrobić.
— Dajcie mu nowe serce — wypaliła nagle Nadia. — Proszę załatwić mu nowe serce. Raz się panu udało.
— Przypadek Lorenzo był inny — odparł spoglądając na Nadię ze współczuciem. — Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy, aby go ocalić, lecz obrażenia są zbyt duże.
— I co ja mam teraz zrobić? — Zapytała go.
— Pożegnać się — odpowiedział — Pielęgniarka zaprowadzi państwa na oddział intensywnej terapii. — Powiedział podnosząc słuchawkę. Wybrał numer wewnętrzny. — Siostro Alicjo — powiedział, kiedy odebrała. — Proszę przyjść do gabinetu lekarskiego numer pięć. Zaprowadzi pani panią Barosso na oddział intensywnej terapii do męża. Dziękuję. Odłożył słuchawkę.
Siostra Alicja odprowadziła żonę i teścia Barosso salę a Julian udał się do swojej dziewczyny. W tym samym czasie Lucas Hernandez usiłował przekonać Doktora Juareza, iż rozmowa z poszkodowanym Felipe jest niezbędna do prowadzonego śledztwa. Nadaremno lekarz zalecił odpoczynek i każda próba kontaktu była niemożliwa. Zrezygnowany głośno westchnął.
— Pan Barosso jest przytomny — Dolores, jako kolejna osoba z kolei posłała mu pocieszający uśmiech. — Jeżeli się zgodzi może pan z nim porozmawiać. — Zaprowadzę pana.
Lukas zgodził się. Co mu innego pozostało? Ruszył za Dolores, która prowadziła długim wąskim korytarzem. Zatrzymała się przed salą pacjenta. Lukas mimowolnie spojrzał za przeszkloną szybę. Dymitrio Barosso wyglądał źle. Podłączony do urządzeń podtrzymujących życie uśmiechał się do swojej żony. Dolores weszła pierwsza i zaczęła rozmawiać z małżonką. Brunetka protestowała, lecz mężczyzna uciszył ją ruchem dłoni i lekko skinął głową. Dolores wróciła.
— Zgodził się na rozmowę — powiedziała Dolores i podała mu fartuch. — Nie męcz go proszę.
— Oczywiście postaram się załatwić to jak najszybciej. — Powiedział i wszedł do środka. — Dzień dobry — przywitał się — nazywam się Hernandez i chciałbym zadać panu kilka pytań.
—, Dlaczego go zaatakowałem? — Zapytał go z cieniem uśmiechu. — Zemsta — sam odpowiedział na zadane pytanie. — Ten bydlak zasłużył sobie na śmierć i nie jest mi ani trochę przykro. Gdyby nie ten ochroniarz zabiłbym go.
—, Dlaczego?
— Przed laty
— Dimi przestań — powiedziała błagalnie Nadia.
— Nie, Nadio dość kłamstw — powiedział z uporem — Uprowadził i zgwałcił moją żonę. Zrobił jej dziecko, które także jej odebrał. Felipe Diaz to zły człowiek, który musi za to zapłacić. Tylko tyle mam do powiedzenia.
Lukas kompletnie wstrząśnięty i zaskoczony opuścił salę Dymitrio Barosso, który zmarł trzydzieści minut później.
***
Fabricio pożegnał się z proboszczem miejscowej parafii wściekły i podminowany jednocześnie. Jakby sam Bóg rzucał mu kłody pod nogi. Z jednej strony cieszył się z powodu odnalezienia krewnego z drugiej martwiąc o Emily, która najwyraźniej postanowiła szukać dziury w całym.
Koszmarnie się przecież o to pokłócili. O jego biologicznego rodzica. Emily uważała Cosmę Zululagę za zagrożenie bezpieczeństwa jego syna a przecież powiedział tylko, że rozważa zmianę nazwiska. Rozumiał jej obawy uważając je jednocześnie za bezpodstawne. Praca w Interpolu widać nauczyła ją we wszystkim widzieć zagrożenia w ludziach zamiast przyjaciół wrogów. Westchnął cicho otwierając drzwi od samochodu, zajął miejsce kierowcy wsuwając kluczyk do stacyjki.
I że też ojciec Juan musiał ulec wypadkowi. Miejscowy proboszcz oczywiście nie znał wszystkich szczegółów. Od Pielęgniarek wiedział, że ksiądz został napadnięty jednak jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo, będzie musiał jednak spędzić kilka dni na obserwacji. A Fabricio musiał z wielebnym za wszelką cenę porozmawiać, dlatego też jego kolejnym celem był miejscowy szpital.
Po kilkuminutowej jeździe zaparkował samochód na parkingu szpitala w głowie układając w głowie plan działania. Musiał dostać się do księdza. Wyciągnął kluczyki ze stacyjki i wyszedł na świeże powietrze. Najpierw załatwi sprawę w szpitalu a później pogodzi się z Emily. Mimowolnie rozejrzał się po parkingu a usta rozciągnęły się w uśmiechu, kiedy jego spojrzenie padło na mężczyznę siedzącego za kierownicą wiekowego mercedesa. Ruszył pewnym krokiem w tamtym kierunku. Delikatnie nie chcąc przestraszyć właściciela zapukał w okno. Cosme Zululaga spojrzał i rozpromienił się na widok tak znajomej twarzy. Fabricio odsunął się otwierając drzwi.
— Fabricio —powiedział uśmiechając się lekko. Wyszedł z samochodu. — Dobrze cię widzieć.
— Ciebie także, mam tylko nadzieję, że z twoim zdrowiem w porządku? — Zapytał zaniepokojony. Nie chciał stracić odnalezionego dopiero, co rodzica na rzecz jakiejś choroby.
— Nie najgorzej — odpowiedział Zululaga — nie przyjechałem tu w swojej sprawie — zawahał się — właśnie zmarł mój zięć. — Wyjaśnił i dopiero teraz blondyn zobaczył kobietę siedzącą w środku na miejscu pasażera.
— O krucze — wykrztusił Fabricio — Przykro mi.
— Dziękuje a jak twoje zdrowie?
— Dobrze, przyjechałem tylko ściągnąć szwy.
— Szwy?
— Tak to nic takiego, taka mała rana wymagająca kilku szwów — zbagatelizował Guerra machając ręką. — Nic wielkiego. To był mąż siostry, o którym mi wspomniałeś?
— Tak, rana postrzałowa — wyjaśnił pan El Miedo z wyraźnym smutkiem. — Właśnie jedziemy do domu na herbatę i aby omówić sprawy związane z pogrzebem może pojechałbyś z nami? — Zapytał.
Fabricio myślał przez chwilę nad odpowiedział. Ksiądz i szwy przecież nigdzie nie uciekną.
— Dobrze, może będę mógł jakoś pomóc — odparł uśmiechając się lekko. — Nie wie? — Zapytał.
— Jeszcze nie — odpowiedział Cosme doskonale wiedząc, co jego potomek ma na myśli. — Wolałbym na razie zachować to dla siebie.
— Rozumiem już wiadam — Fabricio otworzył drzwi od strony pasażera i wtedy kluczyki, które nadal trzymał w dłoni wyślizgnęła mu się z palców tocząc pod samochód. Zaśmiał się pod nosem i przyklęknął chcąc sięgnąć po przedmiot. Ojcu, który wsiadał za kółko posłał przepraszający uśmiech. Palce, które wsunął pod spód, wierzchem dłoni zaczepił o coś, wziął kluczyki z ciekawością zaglądając pod spód..
— Chyba sobie żartujesz? — Powiedział bardziej do siebie niż do Cosme, który zdążył już usiąść za kierownicą. Wolną dłonią otworzył drzwi od strony kierowcy. — Proszę abyście z Nadią wysiedli — zwrócił się do ojca — powoli zgaś silnik — poprosił łagodnym tonem. Cosme, mimo iż nie rozumiał zbyt wiele wykonał jego polecenia, Nadia również, chociaż wpatrywała się w niego podejrzliwie.
—, Co się stało?
— Masz bombę pod samochodem — odpowiedział po prostu. Nie dało się tego powiedzieć łagodnie. — Proszę, więc abyście odeszli od samochodu. — Sam odsunął się o kilka kroków wyciągając z kieszeni telefon. — Zaprowadź go proszę na tamtą ławkę — wskazał kierunek jednocześnie szukając numeru żony. To Emily się zdziwi, pomyślał. Gdyby nie powaga sytuacji pewnie roześmiały się głośno. Sam ruszył za nimi. Cosme i Nadia usiedli.
— Dzwonisz na policje? — Zapytała
— Nie — odparł — Wątpię, aby Diaz znał się na rozbrajaniu bomby. Dzwonię do żony — wybrał numer blondynki. — Odbierz — wymamrotał sam do siebie.
—Halo — usłyszał jej głos i niemal ugięły się pod nim kolana.
— Cześć kochanie — powiedział wesołym tonem. — Potrzebuje twojej pomocy — urwał — mam bombę pod samochodem. Nie moim — dodał pospiesznie — Cosme.
— To jakiś żart?
— Chciałbym, ale nie — odpowiedział — pewnie nie jesteś na mieście?
— W domu. Nie zbliżaj się do samochodu będę za kwadrans. Zadzwoń do Diaza
— To chyba bomba czasowa — powiedział mimowolnie rozpinając guziki płaszcza. — Może zapalnikiem jest telefon jak w filmach nie wiem, ale mogę sprawdzić.
— Ani mi się waż — warknęła sięgając po kluczyki do swojego samochodu. — Zaczekaj na mnie.
— Nie ma czasu — zsunął płaszcz z ramion. — Wiesz jak rozbraja się bombę. Sama mówiłaś.
— Będę za kwadrans
— Jesteśmy na parkingu szpitala i możemy nie mieć kwadransa — powiedział zsuwając płaszcz z ramion. Szkoda żeby się zniszczył.
— Będę twoimi rękami. — Ruszając w stronę samochodu. — Przełączę na wideo rozmowę — jak powiedział tak zrobi. Przełączył też na głośnomówiący.
Emily odsunęła słuchawkę od ucha zajmując miejsce za kierownicą. To było czyste szaleństwo. Wyczekująco wpatrywała się w ekran komórki, na którym pojawił się obraz. Fabrico nie pomylił się. To była bomba. Chryste. Na brązowym papierze narysowane było flamastrem uśmiech i para wielkich oczu. Głośno przełknęła ślinę.
— Posłuchaj — powiedziała jak najgłośniej umiała — Będziesz potrzebował nożyczek — wzięła głęboki oddech. Nie było zapalnika. Szlag. — Uruchamiany był silnik?
— Tak — wyciągnął telefon i ruszył po nożyczki do swojego samochodu — to źle?
— Nie za zapalnika to znaczy, że zapalnikiem był silnik jezeli bomba nie wybuchła to znaczy, że ktoś spartaczył robotę — powiedziała. W jej głośie słyszał wściekłość. — Może wybuchnąć w każdej chwili. Zabieraj się stamtąd.
—Nie. Kochanie to parking szpitala. — Powiedział — Rozbroje ją z twoją pomocą.
— Albo wylecisz w powietrze. Nie stracę cię.
— Nie stracisz mnie. Rozbroję ją — krzyknął do kogoś. Ściągnął też marynarkę rzucając ją na maskę. Wziął też małą latarkę. — Kocham cię Emily — powiedział i ruszył w stronę samochodu, pod którym się położył. Poświecił latarką wbudowaną w telefon, aby żona mogła się bliżej przyjrzeć morderczemu urządzeniu. — I co? Pachnie migdałami.
—, Więc to C4 — usłyszał głos żony. — Typowa bomba domowej roboty. Brązowy kabel jest podłączony do silnika.
— Przeciąć go?
— Nie, widzisz ten niebieski? — Zapytała
— Tak.
— Musisz go przeciąć razem z różowym. Oba są podłączone do ładunku. Równocześnie i delikatnie wtedy odetniesz ładunek od zapalnika.
— Przyjąłem — powiedział kładąc telefon an piersi — Niech się dzieje wola nieba — wymamrotał — ostrożnie przecinając oba równocześnie. Zacisnął mocno powieki. Nic się nie stało.
— Wyjdź stąd.
— Kocham cię — odpowiedział wyczołgując się z pod samchodu.
— ja ciebie też — odpowiedziała wsuwając kluczyki do stacyjki. — Zadzwoń do Diaza niech ściągnie pirotechników z Monterrey trzeba ją bezpiecznie odłączyć.
— Jasna sprawa — usiadł na ziemi. Wzniósł kciuk do góry w kierunku ojca. Wstał z ziemi, ze swojego bagażnika zgarnął marynarkę ze swojego samochodu i ruszył w stronę ojca obok którego usiadł.
— Jesteś nienormalny — stwierdziła Nadia de la Cruz patrząc na niego z niedowierzaniem. — Mogłeś zginąć.
—, Ale nie zginąłem.
— To było bardzo głupie — przyznał rację Nadii ojciec Fabrico. — Kto nauczył cię rozbrajać bomby?
— Emily mnie instruowała. — Odpowiedział wybierając numer do Pablo Diaza, który wręczył mu wizytówkę przy okazji śledztwa dotyczącego Fausto. — Dzień dobry panie Diaz — powiedział, kiedy policjant odebrał. — Chciałem zgłosić bombę pod samochodem Cosme Zululagi — słuchał przez chwilę odpowiedzi. — Nie to nie żart. Parking pod szpitalem. Będziemy czekać.
Dziesięć minut później, krótko po przyjeździe Pablo Diaza pojawiła się Emily. W skórzanej kurtce, z wilgotnymi włosami ruszyła w stronę męża. Bez skrępowania zamknął ją w swoich ramionach.
— Dureń z ciebie — powiedziała zaciągając się głęboko jego zapachem.
— Bohater — poprawił ją a następnie mocno pocałował w usta. — Jestem jak James Bond, choć poznasz kogoś — pociągnął ją w stronę ludzi siedzących na ławce. — Cosme to jest moja żona Emily — przedstawił blondynkę — Emily to Cosme — powiedział. Wymienili uścisk dłoni.
— Miło cię poznać.
— Wzajemnie tylko szkoda, że w takich okolicznościach — powiedziała blondynka. Spojrzała na Diaza, który przywołał ją ruchem głowy. — Przepraszam was na chwilę — odparła wyślizgując się z objęć męża.
— Twój mąż rozbroił bombę? — Zapytał ją, kiedy stanęła obok.
— Zgodnie z moimi instrukcjami jak duży jest ładunek?
— Na oko tak kilogram. Czekamy na pirotechników z Monterey żeby bezpiecznie odpiąć ładunek od samochodu zabiorą go do magazynu broni i substancji łatwopalnych w mieście.
— Pod jeden samochód? — Spojrzała na mercedesa i zmarszczyła brwi. — Kilogram c4 wystarczyłby, aby wysadzić całą ulicę i szpital. — Zaczęła mówić. — To nie był atak terrorystyczny, nie ta miejscowość nie te metody. Pablo po starej znajomości będę mogła zerknąć na raport? — Zapytała posyłając mu promienny uśmiech.
— Będziesz mogła — pokręcił głowę. — Wpadnij później na komendę, porozmawiamy na spokojnie razem z nimi muszę mieć ich zeznania.
— Jasne. Jutro rano?
— Może być.
— Pablo jeszcze coś poprosić technika, aby dyskretnie zrobił zdjęcia gapiom.
— Sądzisz, że nadal tutaj jest? — Zapytał dyskretnie spoglądając na tłum.
— Gdybym była na jego miejscu chciałabym upewnić się, że Cosme Zuluaga jest martwy. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5853 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 19:24:07 08-02-17 Temat postu: |
|
|
T2 C58
HUGO/LUCAS/CONRADO
Tej nocy długo nie mógł zasnąć – rana po postrzale dawała mu się we znaki i zaczął żałować, że nie słuchał Juliana, który upierał się, by leżał w łóżku. Postanowił, że od tej pory będzie bardziej posłuszny, jako że musiał szybko wrócić do stanu używalności. Fernando już wiedział, że Conrado żyje, a tym samym musiał zdawać sobie sprawę, że Hugo go zdradził, a to oznaczało, że rodzina Angarano była w niebezpieczeństwie.
Delgado przełknął dumę i wezwał Dolores, by podała mu coś przeciwbólowego, po czym wreszcie udało mu się zasnąć, jednak nie był to spokojny sen. Obudził się zlany potem i przez chwilę nie wiedział, czy to już rzeczywistość czy może nadal tkwi w tym koszmarze. Zbryzgana krwią twarz Fernanda Barosso wciąż pojawiała mu się przed oczami, choć mrugał zawzięcie, by pozbyć się tego obrazu. Nie pamiętał dokładnie tego snu, ale mógł się domyślić, że szef wymierzył mu w nim karę za okłamanie go i niewykonanie polecenia zabicia Conrada.
Dysząc ciężko, Hugo uniósł się z trudnością na łóżku i wypił zawartość szklanki, stojącej na nocnym stoliku. Serce waliło mu jak młotem i pomyślał, że chyba po raz pierwszy jakiś sen wywarł na nim takie wrażenie, zapewne dlatego, że mógł się okazać proroczy. Jakby nagle coś sobie przypomniał, chwycił pilot od telewizora i włączył go, by zobaczyć, co nowego wydarzyło się w Valle de Sombras. Tak jak się spodziewał, informacje o zbliżających się wyborach i nowym kandydacie nadal były sensacją, jednak spiker poinformował widzów również o strzelaninie w domu Felipe Diaza i śmierci Dimitria.
– Cholera... – mruknął sam do siebie Hugo, przeczesując mokre od potu włosy i kręcąc głową z niedowierzaniem.
Nigdy nie przepadał za mężem Nadii, podobnie jak za pozostałymi synami Fernanda, ale to nie znaczyło, że życzył mu śmierci. Był lekko wstrząśnięty tą sprawą.
– Obudziłeś się? – Do pomieszczenia weszła Dolores, niosąc tacę ze śniadaniem. – Matko Boska, dobrze się czujesz? – zapytała, widząc jego bladą twarz i podkrążone oczy. Musiał wyglądać okropnie, skoro wywołał u niej ten okrzyk przerażenia.
– Czuję się wspaniale – odpowiedział Delgado, siląc się na uśmiech, ale wyszedł mu tylko jakiś dziwny grymas.
Pielęgniarka zacmokała z niezadowoleniem, po czym postawiła tacę ze śniadaniem na stoliku obok łóżka i przyprowadziła wózek inwalidzki.
– Wsiadaj, pomogę ci się umyć – zaproponowała, mierząc chłopaka troskliwym wzrokiem.
– Dolores, wiem, że chciałabyś sobie popatrzeć na wysportowane ciało młodego mężczyzny, ale chyba jednak trochę krępuję się rozbierać w twoim towarzystwie – powiedział śmiertelnie poważnie, za co zarobił mordercze spojrzenie od starszej kobiety.
– Ja mu pomogę. – Dał sie słyszeć głos od progu.
Zarówno Hugo, jak i Dolores spojrzeli w tamtym kierunku i zobaczyli Quena, uśmiechającego się z zażenowaniem. Delgado zmrużył powieki, po czym dał znać Dolores, że może odejść.
– Rozmawiałem z Fernandem – zaczął nieśmiało młody Ibarra, kiedy już pomógł Hugo dotrzeć do łazienki i się rozebrać.
– I? – Hugo zastanawiał się, do czego chrześniak szefa zmierza. Trochę go peszyło, że ten dzieciak wciąż przychodził tu, szukając jego towarzystwa. Uratował mu życie, przyjmując za niego kulkę, ale młody chyba trochę przesadzał.
– Powiedziałem mu, że chcę, żebyś dla mnie pracował.
Nastąpił chwila ciszy. Hugo mył się w skupieniu, jakby słowa Enrique w ogóle do niego nie dotarły.
– Słyszałeś, co powiedziałem? – zniecierpliwiony siedemnastolatek wpatrzył się wyczekująco w swojego bohatera.
– Słyszałem.
– I co na to powiesz?
– Nie.
– Co "nie"?
– Moja odpowiedź brzmi: nie, nie będę dla ciebie pracować.
– Ale... dlaczego? – Quen zabrzmiał teraz jak naburmuszone dziecko, któremu czegoś zabroniono. Jako rozpieszczony jedynak nie był przyzwyczajony do odmowy.
– Nie mam ochoty przyjmować rozkazów od jakiegoś młokosa, a poza tym – mam już pracę.
– Fernando wiedział, że to powiesz.
– A właśnie... – Huga nagle coś zaintrygowało. – Jak zareagował, kiedy przedstawiłeś mu tę propozycję?
Quen zmarszczył brwi, przypominając sobie rozmowę z wujem.
– Roześmiał się i powiedział, że nigdy nie będziesz chciał dla mnie pracować. Dodał też, że łączy was "kontrakt". – Chłopak zakreślił w powietrzu cudzysłów i naburmuszył się lekko.
Hugo skrzywił się nieznacznie. Barosso miał zapewne na myśli cyrograf, jaki z nim podpisał osiem lat temu. Warunkiem tego "kontraktu", jak to ładnie ujął jego szef, było życie. W momencie, w którym Delgado zdecydował się pracować dla Fernanda, jego życie przestało należeć tylko do niego. Hugo tak się zamyślił, że dopiero po chwili dotarło do niego, że Quen coś do niego mówi. Przerwał mu gestem ręki.
– Daj mi to przemyśleć. Muszę najpierw pogadać z Fernandem, zresztą teraz i tak jestem bezużyteczny, nie zanosi się, że prędko stąd wyjdę. – Hugo oparł się o umywalkę, łapiąc się za miejsce, w które został postrzelony. – Wracaj do domu, młody. Na razie nic tu po tobie.
Enrique Ibarra wyglądał na niepocieszonego, ale nie tracił nadziei, że Hugo zdecyduje się dla niego pracować. Wychodząc, odwrócił się jeszcze na pięcie i powiedział.
– Dzięki. Za... no wiesz.
– Jasne, wiem. Spadaj już.
Quen uśmiechnął się lekko i pozostawił go samego. Hugo spojrzał w lustro i odetchnął głęboko. Żal mu było tego dzieciaka. Padł ofiarą chorej ambicji Fernanda. Delgado długo bił się z myślami, ale stwierdził, że dłużej nie może tego odkładać – obiecał Conradowi, że przekonująco odegra swoją rolę. Na szali ważyły się nie tylko losy jego i Saverina, ale też jego rodziny. O ile własne życie mało go obchodziło, o tyle nie mógł zlekceważyć niebezpieczeństwa w jakim znaleźli się jego bliscy.
Doprowadził się do porządku, po czym z satysfakcją stwierdził, że już nie wygląda tak źle. Zjadł śniadanie przyniesione przez Dolores, przez co zyskał trochę sił i mógł wreszcie zrobić to, czego tak się bał – skonfrontować się z Fernandem. Wybił jego numer telefonu i starając się uspokoić szaleńcze bicie serca, przygotował się na występ godny Oscara.
– Halo?
– No proszę, więc jednak nie zgubiłeś telefonu, Nando – zaczął ze zwykłą sobie ironią i nonszalancją w głosie, czując, że to jedyny sposób, by go przekonać. – A już zaczynałem się martwić, skoro nawet nie zadzwoniłeś dowiedzieć się, jak się czuję.
– O co chodzi, Hugo?
Wyczuł, że Barosso jest zaintrygowany. Gdyby Hugo rzeczywiście współpracował z Conradem, to chyba nie dzwoniłby teraz z pretensjami do Fernanda.
– O co chodzi? No nie wiem... – Hugo westchnął ciężko, udając że się nad czymś zastanawia. – Może o to, że omal nie zginąłem, zasłaniając twojego chrześniaka, a ty nawet nie wysłałeś mi pieprzonego kosza z owocami albo kartki z życzeniami powrotu do zdrowia.
Tak, zdecydowanie zabrzmiał jak dawny Hugo, niedbający o uprzejmości, arogancki i zawsze mówiący to, co myśli.
– Masz mi chyba więcej do wyjaśnienia niż ja tobie. Wyślę po ciebie samochód.
– Chyba umknął ci fakt, że jestem rekonwalescentem w szpitalu. Nie mogę sobie wychodzić na wycieczki.
– Wypisz się. Przecież zawsze tak robisz. Taki długi odpoczynek i tak nie jest w twoim stylu, Hugo. Będę czekał.
Po tych słowach Barosso się rozłączył, a Hugo był nieco wytrącony z równowagi. Wiedział, że zainteresował szefa, który był ciekawy tego, co ma mu do powiedzenia, ale jednocześnie Fernando brzmiał tak chłodno i opanowanie jak nigdy wcześniej, a tego rozgryźć nie mógł. Przeklął pod nosem na myśl, co powie Julian, kiedy usłyszy, że Hugo chce się wypisać ze szpitala. Nie miał jednak innego wyjścia. W tej chwili najważniejsze było udobruchanie Nanda. Reszta nie miała większego znaczenia.
***
Lucas nie sądził, że próba przesłuchania dziennikarki, która była świadkiem strzelaniny w domu Diaza będzie taka trudna. Doktor Vazquez stanowczo odmawiał wpuszczenia go do pokoju Ingrid Lopez, wymawiając się szokiem, w jakim poszkodowana się znajduje. Był pewien, że z przesłuchania będę nici, jednak na szczęście w sprawę wmieszała się sama Ingrid, która przekonała doktora, by wpuścił do niej policjanta.
– Bardzo mi przykro, że niepokoję, jednak musimy ustalić pewne fakty... – zaczął, a panna Lopez pokręciła głową.
– To wasza praca, doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Sama jestem dziennikarką.
– Rozumiem, że znajdowała się pani w domu Felipe Diaza z powodu wywiadu, który miała pani z nim przeprowadzić?
– Tak, Felipe Diaz jest jedną z kluczowych postaci w nadchodzących wyborach.
– Proszę mi powiedzieć, co się wydarzyło od momentu w którym pojawiła się pani w domu pana Diaza?
– Więc... siedzieliśmy przy stole, pokojówka przyniosła nam kawę i... zaczęliśmy rozmawiać. – Ingrid skupiła się, próbując wszystko sobie przypomnieć. Nadal była osłabiona i w lekkim szoku, ale powoli dochodziła do siebie. – Nie pamiętam, ile trwał sam wywiad, wiem tylko że już kończyliśmy. Właśnie mieliśmy się żegnać, kiedy do pokoju wparował Dimitrio Barosso. Wszedł siłą, ochroniarze nie mogli go powstrzymać. Diaz był w szoku, zapytał go jak się tutaj dostał. Barosso był jakby w amoku, zaczął krzyczeć, że go zabije i nim się spostrzegłam zaczął go dusić. Próbowałam go powstrzymać, ale odepchnął mnie. Musiałam się przewrócić i uderzyć głową w stolik. Straciłam przytomność i na chwilę odpłynęłam.
Julian stojący w rogu pokoju syknął lekko, słysząc tę opowieść z ust Ingrid. Był wściekły, że jej się to przytrafiło, ale również szczęśliwy, że jej i dziecku nie groziło nic poważniejszego.
– Czy Barosso mówił coś jeszcze, zanim zaczął dusić Diaza? – Lucas skrupulatnie notował wszystko w swoim notesie, czując jednak, że sprawa jest z góry przesądzona, skoro sam Dimitrio na łożu śmierci przyznał się do próby morderstwa.
– Nie wiem... chyba wspominał coś o zemście, padły też niecenzuralne słowa.
– Rozumiem. Co wydarzyło się później?
– Ocknęłam się, w głowie mi wirowało – ciągnęła Ingrid. – Wokół było pełno szkła, padły strzały... To ochroniarze Diaza, jeden z nich postrzelił Barosso. Próbowałam tamować krwawienie, potem przyjechała karetka. To wszystko, co pamiętam.
– Czy w trakcie wywiadu Diaz wspomniał coś o Dimitriu Barosso? Czy kiedykolwiek mówił pani, że łączy go coś z tym mężczyzną albo jego rodziną?
– Rozmawialiśmy tylko o Fernandzie, nie wspominał nic o Dimitriu. Jak pan dobrze wie, Fernando Barosso kandyduje na burmistrza, a Felipe Diaz jest patronem jego kontrkandydata. Nie sądzę jednak, że chodziło tutaj o porachunki polityczne. To musiała być prywatna sprawa.
– Dziękuję, była pani bardzo pomocna. – Lucas uśmiechnął się pokrzepiająco. – Życzę pani szybkiego powrotu do zdrowia.
Po tych słowach wyszedł z sali, czując, że ma wszystko, czego potrzebował. Dimitrio udowodnił, że rodzina Barosso jest gotowa na wszystko. Hernandez po raz kolejny poczuł dziwną ochotę, by bliżej przyjrzeć się Fernandowi i jego synom. Musiał wreszcie dowiedzieć się, co takiego łączyło miejscowego bogacza z jego zmarłym ojcem? Jakiego relacje ich łączyły? Był pewien, że jego ojciec kiedyś wspomniał o Fernandzie. Musiał zgłębił tę sprawę. Rozmyślania przerwały mu wybracie telefonu, zwiastujące wiadomość sms.
Dobrze wiedział, od kogo ta wiadomość pochodzi, choć nie znał numeru. Tylko jedna osoba mogła mu wysłać adres i datę spotkania. Joaquin Villanueva, nowy szef Templariuszy. Lucas ucieszył się, widząc tę wiadomość. Już zaczynał się martwić, że mężczyzna, z którym umówił go Hugo, zapomniał o nim. Teraz, po śmierci Guillerma, miał jeszcze większą motywację, by stawić czoła kartelowi i wreszcie wykonać zadanie, które postawił przed nim jego przełożony.
Nie dbał już o to, czy pakuje się w kłopoty. Miał zamiar doprowadzić tę misję do końca i nie liczyło się dla niego czy zginie w trakcie jej realizacji.
***
Saverin był trochę niespokojny – ostatnie wydarzenia pokrzyżowały mu plany. Śmierć Guillerma nadal była świeża w jego pamięci i coraz bardziej motywowała go do szybkiego zakończenia zemsty na Barosso. Chciał jednak, żeby wszystko poszło gładko i bez żadnych komplikacji, dlatego postanowił być ostrożny. Liczył na pomoc Huga, którego los obchodził go teraz nawet bardziej. Nie chciał, by kolejny młody chłopak zginął w jego porachunkach z Fernandem. Postanowił całą swoją siłę skupić na zbliżających się wyborach i pozyskiwaniu sprzymierzeńców.
Czuł, że jednym z takich ludzi jest Fabricio Guerra. Dobrze się dogadywali, Conrado szanował go i jego podejście do życia. Dlatego ucieszył się, kiedy Fabricio zaprosił go i Evę na kolację w swoim nowym domu, który Emily urządziła w ekspresowym tempie. Było widać sprawną rękę gospodyni – dom był gustownie umeblowany i choć nie mógł się równać luksusowej rezydencji Felipe Diaza, miał coś lepszego – czuć było w nim ciepło domowego ogniska. Conrado zdecydowanie lepiej czuł się tutaj niż w pustej willi Felipe.
– Pewnie ciężko ci to przyznać, ale zamach Dimitria na Felipe jest ci bardzo na rękę – zauważył Fabricio, kiedy rozmawiali przy drinkach, czekając na kolację.
– Na pewno nie pomoże to Fernandowi wygrać wyborów – zauważył Saverin, zastanawiając się nad czymś uparcie. – Jeden syn w więzieniu odsiaduje wyrok za morderstwo, drugi nie żyje po nieudanej próbie morderstwa, z trzecim Bóg raczy wiedzieć co się dzieje... Pewnie dlatego Fernando szykuje sobie grunt w postaci swojego chrześniaka – w oczach wyborców chce jeszcze zachować resztki godności i wizerunku kochającego ojca.
– To raczej nie bardzo mu wychodzi – stwierdził Fabricio, uśmiechając się krzywo. – Choć na pewno znajdą się i tacy głupcy, którzy uwierzą w tę jego szopkę. Oglądałeś ostatnio wiadomości? Ochroniarz Barosso zasłonił młodego Ibarrę i został ciężko ranny. Fernando nie omieszkał wspomnieć o tym w telewizji. Kreuje swój wizerunek jako obrońcę sprawiedliwości. Jego sztab wyborczy i specjaliści od PR odwalają kawał dobrej roboty. Słyszałem, że zwerbował speca, żeby zajął się jego kampanią. Tego samego, dzięki któremu Rafael Ibarra został burmistrzem Pueblo de Luz. Ponoć jest najlepszy w tej branży.
Conrado uśmiechnął się i wypił łyk alkoholu. Wspomnienie Huga sprawiło, że znów zaczął się martwić, ale starał się tego po sobie nie okazać.
– To mi coś przypomniało... – Saverin spojrzał na Fabricia, licząc na pozytywną odpowiedź. – Chciałem cię prosić, żebyś został szefem mojej kampanii. Co ty na to?
Guerra spojrzał na znajomego z lekkim zdziwieniem, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć.
– Jesteś pewny? Mam wiele talentów, ale czy podołam takiemu ważnemu zadaniu?
Conrado uśmiechnął się.
– Ufam ci. Nie znam nikogo, kto byłby lepszy na tym stanowisku od ciebie.
– Łżesz. Miałeś kogoś innego, ale w ostatniej chwili zrezygnował, więc nie masz innego wyboru. – Fabricio zmarszczył czoło, kręcąc głową i udając obrażonego.
– Masz mnie – przyznał szczerze Saverin. – Ale to nie zmienia faktu, że bardzo cię cenie i chciałbym, żebyś ze mną pracował. Bądź co bądź, tobie też chyba zależy na zmianach w tym mieście.
– W porządku. Zgadzam się. Ale wiedz, że moje usługi kosztują.
Oboje się roześmiali, po czym usłyszeli wołanie Emily, żeby przyszli na obiad, który właśnie podała do stołu.
– Co za dzień, najpierw rozbroiłem bombę, teraz będę szefem kampanii wyborczej przyszłego burmistrza. Mam dzisiaj dobrą passę – zażartował Fabricio, a Conrado spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami.
– Rozbroiłeś bombę i dopiero teraz się tym chwalisz? Masz mi chyba sporo do opowiedzenia.
– Siadaj, zaraz wszystkim się pochwalę ze szczegółami.
Guerra uśmiechnął się szeroko i puścił oczko do swojej żony, która tylko pokręciła głową, ale również się uśmiechnęła. Taki już był Fabricio. Conrado natomiast czuł, że dokonał dobrego wyboru. Świadomość, że Fabricio jest jego sprzymierzeńcem dodawała mu siły i motywacji. Przy dobrych wiatrach już niedługo pogrąży Fernanda i to na dobre.
***
Julian wparował do sali szpitalnej, na której leżał Hugo, wściekły jak osa. Trzasnął drzwiami i podszedł do przyjaciela z furią wymalowaną na twarzy.
– Hej, doktorku! – przywitał się z nim Delgado, siląc się na swój zwykły ton. – Złość piękności szkodzi, nie krzyw się tak.
– Wypisałeś się na własne ryzyko.
– Owszem.
– Więc rozumiem, że sam zgłosisz się też do kliniki psychiatrycznej, bo widocznie kula trafiła cię nie w brzuch, ale w głowę, po drodze uszkadzając mózg. – Julian przypatrywał się Hugowi, który właśnie szykował się do opuszczenia szpitala z niedowierzaniem. – Mówiłem ci, że musisz leżeć. Rana jeszcze nie całkiem się zagoiła. Dolores mówiła mi, że nie możesz spać, bo tak cię boli.
– Dolores przesadza, traktuje mnie jak syna. Jest zbyt nadopiekuńcza. Jest w porządku, już prawie nie boli... Auuu!
Julian niespodziewanie dotknął rany przyjaciela, co spowodowało ten nagły okrzyk bólu. Delgado skrzywił się i wysyczał przez zaciśnięte zęby:
– Widzisz? Prawie nie boli...
– Jesteś nienormalny.
– Przyznaję, mam trochę nierówno pod sufitem. Ale chyba dlatego mnie tak lubisz. – Brunet puścił oczko doktorowi, któremu jednak nie było do śmiechu.
– Dlaczego to robisz?
– Muszę zobaczyć się z Fernandem.
– Co? Po co?
– Muszę z nim porozmawiać. To sprawa życia i śmierci.
Julian przez chwilę sądził, że przyjaciel żartuje, ale kiedy ich spojrzenia się spotkały, zobaczył, że Hugo pod fasadą żartownisia, jest śmiertelnie poważny.
– Powiedz mi, o co chodzi. Pomogę ci.
Delgado pokręcił głową, kończąc sznurowanie butów i zakładając kurtkę.
– Nie mam czasu na wyjaśnienia, powiem ci wszystko później. – W myślach dodał: "jeśli dożyję".
– Chodzi o to, co od dawna obiecujesz, że mi powiesz, ale jeszcze nigdy nie dotrzymałeś obietnicy? – Julian założył ręce na piersi i spojrzał z góry na swojego pacjenta.
– Musisz być jeszcze trochę cierpliwy. Teraz muszę lecieć.
Chwycił torbę i ruszył do wyjścia, kiedy zatrzymały go słowa Juliana.
– Nie przychodź do mnie, jeśli znów się zranisz. Nie będę cię składał do kupy. Mówię poważnie.
– Zrywasz ze mną? – Hugo zmusił się do krzywego uśmiechu, ale doktor Vazquez był śmiertelnie poważny.
– Nie wiem, co może być ważniejsze od twojego zdrowia. Wychodzisz stąd na własną odpowiedzialność. Ja nie będę cię już wyciągał z kłopotów.
– Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi. – Huga trochę zaniepokoił ton doktora. Wiedział, że Julian się o niego martwi, ale nie mógł mu teraz wszystkiego wyjaśnić. Na to przyjdzie jeszcze pora.
– Przyjaciele mówią sobie wszystko. Ty jednak nadal jesteś jak zamknięta księga. Im bardziej ktoś próbuje się do ciebie zbliżyć, tym bardziej go od siebie odpychasz.
– I kto to mówi... – powiedział pod nosem Hugo. Wiedział, że Julian miał rację, ale nie rozumiał, że nie mógł mu teraz wszystkiego wyjaśnić. Jego bliscy znajdowali się w niebezpieczeństwie. Nie chciał dodawać do tej listy kolejnych osób. – To wszystko, co chciałeś mi powiedzieć? Spieszę się, samochód na mnie czeka.
– Idź. Nie będę cię zatrzymywał.
Hugo przez chwilę nie mógł się ruszyć. Był trochę rozerwany. Z jednej strony chciał zostać, ale wiedział, że nie może. Musiał porozmawiać z Fernandem i kupić sobie i Conradowi więcej czasu. Nie był jednak pewny, czy wyjdzie z tego cało. Być może Fernando w ogóle nie będzie chciał go słuchać, tylko od razu wpakuje mu kulkę w łeb, tak jak biednemu Alanisowi.
Przez głowę przemknęła mu dziwna myśl, żeby pożegnać się z doktorem. Nie był jednak w stanie nic więcej powiedzieć, więc po prostu odszedł, zostawiając go samego. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3498 Przeczytał: 4 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 16:54:35 12-02-17 Temat postu: |
|
|
T2 C. 59
Emily/Fabricio/ i inii
Emily zignorowała wysunięte przez męża krzesło, który najwyraźniej w domu swojego biologicznego ojca czuł się bardziej swobodnie niż ona. Właściciel El Miedo jedynie cichym głosem instruował młodego mężczyznę gdzie leży imbryk, filiżanki czy maleńkie łyżeczki. Blondynka uśmiechnęła się kącikiem ust, kiedy ojciec i syn ramię w ramię przygotowywali napój, który miał ukoić nerwy ich wszystkich.
Stali odwróceni do nich tyłem, a Emily uświadomiła sobie, iż może znają się od kilku dni, żaden nie oswoił się jeszcze do końca z obecności drugiego, ale w ich gestach, postawie było coś takiego, nieuchwytnego i oczywistego zarazem. Więź utracona przed laty odnaleziona teraz, która miała przynieść owoc dopiero w przyszłości.
Myśli blondynki powędrowały jednak do czerwonego mercedesa i umocowanej do niego bomby. Widziała ją krótko, lecz na tyle długo, aby wiedzieć kilka rzeczy; po pierwsze została skonstruowana przez mężczyznę, który wielokrotnie robił tego typu ładunki wybuchowe. Pod względem technicznym był to majstersztyk jednak ku szczęściu Zululagi i osób postronnych została ona źle zamontowana. Przewody źle podłączono do silnika, przez co bomba zamiast wybuchnąć nagrzewała się od wytwarzanego ciepła. Można by ją nazwać “bombą z opóźnionym zapłonem”, ale nie do końca. Przyczyną był pośpiech sprawcy prawdopodobnie się spieszył. Niezależnie od tego czy ojciec Fabricio zamierzał wrócić za kwadrans czy za trzy godziny to szpitalny parking był miejscem ruchliwym i uczęszczanym przez setki osób dziennie. Ktokolwiek podłożył bombę czekał na dogodny moment gdyż w mieście takim jak Valle de Sombras wystające z pod samochodu nogi ktoś mógłby zauważyć.
To, co ją niepokoiło to wielkość ładunku- kilogram c-cztery wysadził samochód zamieniając go w drobny mak a siedzące w nim samochodu w zwęglone szczątki, które można by zidentyfikować po karcie dentystycznej lub badaniom DNA. Bomba ta zabrałaby więcej niż jedno życie. Wystarczyłby kilka gramów, aby wysadzić samochód i zabić jednak ktoś postanowił to zrobić w dość spektakularny sposób. A może o to chodziło? Przemknęło przez myśl blondynce. O głośne morderstwo, o którym będą mówić wszystkie media? Taka sprawa trafiłaby nie tylko na czołówki lokalnych gazet, ale i krajowych gazet.
— Emily — głos męża wyrwał ją z zamyślenia. Fabricio spojrzał na żonę wyciągając w jej stronę dłoń. Ujęła ją bez chwili wahania, instynktownie zaciskając mocniej palce.— Wypij herbatę — poprosił łagodnie mimo świadomości, iż żona wcale nie ma ochoty na herbatę.
— Mogłabym zadać panu kilka pytań? — Zapytała grzecznie sięgając po filiżankę. Udała, że nie słyszy syku, który wydobył się z gardła jej męża.
— Nie wiem, kto podłożył mi bombę pod samochodem — powiedział za nim Emily zdążyła uformować zdanie. — Sądze, że to zły człowiek.
— Kochanie — wtrącił się Guerra kładąc dłoń na nadgarstku żony — sądzę, że Diaz jutro zada dokładnie te same pytania. — Spojrzenia małżonków skrzyżowały się na krótką chwilę. W oczach męża dostrzegła błysk niemej prośby.
— Masz rację — zgodziła się niechętnie — Diaz zada jutro te same pytania. Dziś wszyscy musimy odpocząć po dzisiejszych wydarzeniach — upiła kolejny łyk herbaty i zerknęła na zegarek błyszczący na przegubie. — Będziemy się zbierać.
— Tak — odpowiedział jednocześnie przypominając sobie o zaproszonych gościach na dzisiejszą kolację. — Spotkamy się jutro, zawiozę was na komendę.
— Nie chcemy sprawiać kłopotu — wtrąciła się Nadia, która do tej pory milczała.
— To żaden kłopot — odpowiedział przyrodniej siostrze z lekkim uśmiechem. Wyciągnął wizytówkę i położył ją na stoliku. — Zadzwoń do mnie — zwrócił się bezpośrednio do ojca. — Niezależnie od pory dnia. — Zaznaczył. Cosme podniósł się ze swojego krzesła.
— Odprowadzę was do drzwi— powiedział wskazując ruchem dłoni kierunek. Emily i Fabricio pożegnali się z właścicielem El Miedo i ruszyli do swojego domu, w którym byli dwadzieścia minut później.
***
Javier Reverte zaczynał się poważnie niepokoić ostatnimi wydarzeniami w Dolinie Cieni. Z kieliszkiem wyśmienitego czerwonego wina spacerował po salonie, co chwila zerkając na ekran telewizora gdzie lokalna telewizja podawała właśnie najnowsze informacja dotyczące bomby na szpitalnym parkingu. Dziennikarka mówiła coś o “heroicznej postawie jednego z mieszkańców” jednak Magik martwił się zupełnie o coś innego.
Mercedes należał do Cosme Zululagi. Był tego na sto procent pewien. Wstrząśnięty i zły Reverte nawet po rozmowie z właścicielem El Miedo nie mógł się uspokoić, ( oczywiście nie zapomniał złożyć przez ojca kondolencji Nadii). Był zły zupełnie z innego powodu; jak ktoś mógł zrobić coś tak haniebnego? Bomba pod samochodem człowieka takiego jak pan Cosme? Jest dobry, uprzejmy i muchy by nie skrzywdził gdyby siedziała mu na nosie a tutaj jakiś niezrównoważony dupek podkłada ładunek wybuchowy?! Aż się w nim gotowało!
— Jak ja bym dorwał w swoje łapy tego gagatka — wymamrotał sam do siebie upijając łyk czerwonego wina. — Nogi z zadka powyrywam! — Wykrzyknął odstawiając kieliszek na parapet. Victoria oderwała wzrok od ekranu telewizora — Nie tobie skarbeńku — powiedział posyłając narzeczonej przepraszający uśmiech — tylko temu palantowi, który podłożył bombę pod samochodem pana Cosme! — Wskazał zamaszystym ruchem na ekran — Jak ten gagatek śmiał! No jak? — Zapytał narzeczonej i pokręcił z niedowierzaniem głową. — To miasto ogarnęła morderca gorączka jak ludzi w The walking dead — usiadł obok Victorii — wiesz ten serial o zombie — położył głowę na kolanach Vicky. — Apokalipsa morderców — uśmiechnął się, kiedy blondynka zaczęła gładzić go po włosach. — A jak ma się twój dziadek? — Zapytał.
— Chcę już wracać do domu — usta Victorii drgnęły lekko w uśmiechu — Juarez zatrzymał go na kardiologii na kilka dni.
— Słuszna decyzja jeszcze odwali kitę na naszym ślubie — zauważył Reverte. Victoria zamroziła narzeczonego wzrokiem — Stwierdzam tylko fakt skarbeńku w końcu jest już stary.
— A ty jak zawsze jesteś mistrzem taktu — powiedziała Vicky pochylając się nad Javierem. Wargami dotknęła czubka jego nosa. — Zastanawiam się, dlaczego Dimitrio Barosso zaatakował dziadka? — Zastanawiała się głośno blondynka.
— Wirus mordercy — odparł Javier — zaatakował jego mózg i — widząc minę ukochanej zamilkł. — Mam pewną teorię — zaczął — no, bo wiesz, że Santiago i Nadia mają takie same nazwiska — powiedział spokojnie — i tylko nie mów, że to przypadek — dodał szybko widząc, że Vicky chcę coś powiedzieć — nie w tym mieście.
— Nadia i mój dziadek? — Dziewczyna mimowolnie skrzywiła się. Samo myślenie o tym powodowało nieprzyjemny ucisk w żołądku. — To — urwała szukając w głowie odpowiedniego słowa — niesmaczne.
— Obrzydliwe, ale możliwe — Javier także się skrzywił — Dimitrio się dowiedział i chciał odegrać rolę rycerza na białym rumaku broniącego honoru damy zapominając, iż mamy dwudziesty pierwszy wiek a stalowe miecze zastąpiły ołowiane kule — wstał siadając obok blondynki. — To jedyne rozsądne wytłumaczenie.
— Nadia nie poleciałbym na mojego dziadka — powiedział blondyna wstając. Napełniła kieliszki czerwonym winem, jeden podała Javierowi.
— Kochanie a Hugh Hefner? — Zapytał ją przekornie. — Stary pryk a króliczków — umilkł — Nie — powiedział — to nie to — dzwonek do drzwi sprawił, że śpiący Hermes zerwał się do góry biegnąc w stronę drzwi. Szczekał i radośnie merdał ogonem. — Otworzę — Javier ruszył do drzwi — o teściunio — przywitał Diaza — Czyżby Felipe jednak odwalił kitę? — Zapytał Pabla.
— Nie żyje — odpowiedział wchodząc do środka. Podrapał Hermesa za uszami. — Jest Victoria?
— W salonie — wskazał ruchem dłoni kierunek świadom, iż teść świetnie zna rozkład mieszkania córki. — Jak tam bomba?
— Zabezpieczona czyżbyś znowu włamywał się do policyjnej bazy danych? — Zapytał go.
— Nie tym razem — odparł urażony sugestią, iż włamuje się do policyjnej bazy danych. — Czwarta władza nas poinformowała i ja nie hakuje policyjnej bazy danych loguje się z twojego konta — wzruszył ramionami widząc minę Diaza — Nie patrz tak na mnie — odparł sięgając po wino — masz prostsze hasło niż składniki na szarlotkę — upił łyk czerwonego napoju — lepiej powiedz nam jak do tego doszło, że twój ojciec zrobił dziecko Nadii de la Cruz?
Pablo nie potrafił ukryć zaskoczenia pytaniem blondyna. Dłonie położył na kolanach.
— Javier w tym wieku powinieneś wiedzieć skąd się biorą dzieci — zauważył Diaz. Blondyn zaśmiał się sztucznie.
— Mów.
Pablo spojrzał na córkę, która niepewnie skinęła głową a Diaz rozpoczął swoją historię tak jak przed kilkoma tygodniami przedstawiła mu ją Nadia de la Cruz.
***
Emily nie uważała się za snobkę, lecz lata mieszkania z gwiazdą oper mydlanych sprawiły, że lubiła ładne rzeczy, lubiła także dobrze wyglądać, więc nic bardziej dziwnego, iż na kolacje z Conrado i jego narzeczoną ubrała się starannie i z klasą. Biała sukienka z dekoltem w łódkę i złotymi aplikacjami była jedna z jej ulubionych. Słyszała dobiegając z dołu dźwięk dzwonka do drzwi. Dłońmi wygładziła niewidzialne fałdki na sukience a stopy wsunęła w kilkucentymetrowe szpilki. Z lekkim uśmiechem na ustach ruszyła na dół. Ona i Fabricio po tych wszystkich ostatnich wydarzeniach potrzebowali jednego spokojnego wieczoru. Odwróciła się na pięcie ruszając na dół.
— Jest i moja piękniejsza połowa — powiedział Fabricio na jej widok. Wzrokiem przesunął po jej sylwetce. — Conrado poznaj moją Emily — powiedział. Gdy tylko stanęła obok męża poczuła jak jego dłoń na swojej tali. — Emily poznaj Conrado
— Miło wreszcie cię poznać Emily — powiedział ujmując jej wyciągniętą dłoń, wargami musnął jej wierzch — to dla pięknej gospodyni — powiedział wręczając Emily bukiet różowych tulipanów.
— Dziękuje — wzięła od niego kwiaty — są ślicznie.
— Emily poznaj moją narzeczoną Evę.
— Miło cię poznać — powiedziała blondynka. — Kochanie weź od gości okrycia ja znajdę wazon.
— Żona wzięła cię pod pantofel — zauważył rozbawiony Conrado zsuwając z ramion płaszcz i podając go Fabricio.
— Nie skąd — odparł blondyn chowając okrycia gości do szafy — pozwalam jej myśleć, że jestem pod pantoflem. Zapraszam do salonu — ruchem dłoni wskazał gościom kierunek. — Napijecie się czegoś? — Zapytał jak na dobrego gospodarza przystało. — Czerwone wino?, Białe — zwrócił się do Evy.
— Czerwone — odpowiedziała — Macie piękny dom — powiedziała rozglądając się po wnętrzu, które mimo luksusu było ciepłe i przytulne. — Od kilku dni usiłuje namówić Conrado do kupna czegoś tutaj — powiedziała Eva. Spojrzała Fabricio w oczy, kiedy ten podawał jej kieliszek.
— To poważna decyzja — odpowiedział dyplomatycznie zerkając na Conrado, który zacisnął usta w wąską kreskę. Nie był bynajmniej zadowolony, że porusza temat kwestii mieszkaniowej. — Ja kupiłem ten dom, bo nie znoszę hoteli a Conrado — urwał szukając odpowiednich słów — jest hotelarzem on uwielbia hotele.
— Szkoda, że ten, w którym mieszkamy obecnie ma taki niski standard — powiedziała sprawiając, że w salonie zapadła niezręczna cisza. Emily weszła do salonu z wazonem pełnym różowych tulipanów, postawiła go na małym okrągłym stoliku.
— Emily — pierwszy odezwał się Conrado — zdradź mi proszę jak to się stało, że wyszłaś za mąż tego gagatka? — Ruchem głowy wskazał na Guerrę. Emily uśmiechnęła się lekko siadając w swoim ulubionym fotelu, który Fabrico nazywał tronem.
— To była miłość od pierwszego wejrzenia — odparł Fabricio wręczając Emily kieliszek czerwonego wina. Sobie i Conrado nalał podwójnej szkockiej.
— Dzięki — odparł Severin — Emily — dodał rozbawiony wywołując na twarzy gospodarza szeroki uśmiech.
— Sama czasem się sobie dziwię — odpowiedziała patrząc na kandydata na burmistrza — w końcu nie poznaliśmy się w zbyt sprzyjających okolicznościach.
— To też prawda — wtrącił się blondyn. — Aresztowałaś mnie — przypomniał jej upijając łyk alkoholu.
— Nieprawda — zaprzeczyła blondynka — zrobiła to Policja Metropolitalna — wyjaśniła uśmiechając się znad kieliszka.
— Trzymali mnie w areszcie przez dwadzieścia cztery godziny — pożalił się. Uwielbiał przypominać o tym żonie.
—Trzymaliśmy go w areszcie — zwróciła się do Conrado jakby Fabricio w ogóle tutaj nie było — żeby go trochę zmiękczyć. Typowa zagrywka psychologiczna.
— Zaczął śpiewać? — Rozbawiony i zaintrygowany biznesmen pochylił się do przodu.
— Śpiewał jak słowik — stwierdziała a mężczyzna roześmiał się.
— Raczej krakałem jak wrona — powiedział beztroskim tonem ani trochę nieurażony, iż jego żona i człowiek, którego może nazywać przyjacielem śmieją się z niego.
— Przepraszam — powiedziała wstając — sprawdzę, co z kolacją.
***
W tym samym czasie, kiedy Fabricio z poważną miną słuchał propozycji Conrado dotyczącej objęcia stanowiska szefa kampanii wyborczej Victoria Diaz spacerowała po salonie spoglądając to na ojca to na Magika, który po raz pierwszy w całym swoim życiu nie miał błyskotliwej odpowiedzi na opowieść Pablo. To w po prostu nie mieściło się mu w głowie. Czuł się tak jakby oberwał patelnią po głowie (nie, dlatego że wie jak to jest oberwać patelnią po głowie). Vicky natomiast czuła złość.
W dniu, w którym poznała Felipe Diaza uznała, że jest to dobry człowiek. Miły, opiekuńczy względem syna i wnuczki jednak w przeciągu kilku miesięcy diametralnie zmieniła zdanie o swojej rodzinie i zaczęła rozumieć, dlaczego Pablo nic jej nie mówił o dziadku. Był okrutny a teraz okazuje się, że był pedofilem i gwałcicielem, porywaczem dzieci o handlarzu narkotykami nie wspominając.
— Kochanie — powiedział Javier wstając, położył dłoń na jej ramieniu — wszystko w porządku?
— Tak — odpowiedziała niepewnie. — Właściwie to nie wiem, dlaczego jestem zaskoczona, że Felipe okazał się być zboczonym zdegradowanym dupkiem — urwała spoglądając na ojca. — Nadia jest w moim wieku — powiedziała. — Ile miała lat? Czternaście? Piętnaście? Jak on mógł zrobić coś takiego dziecku?
— Zrobił to na prośbę jej matki — zaczął Pablo.
— Antonietta raczej nie stała przy nim i nie rozpinała mu rozporka — stwierdziła ostro Vicky opadając na fotel. Hermes poczłapał do swojej pani opierając jej łeb na kolanach. — Nawet nie próbuj go tłumaczyć — ostrzegła ojca gładząc psa po miękkim futrze.
— Ukroję nam po kawałku sernika — odezwał się Javier jakby sernik miał ocalić dzień. Poczłapał do kuchni.
— Santiago wie? — Zapytała ojca. Pablo pokręcił głową a Javier wrócił z trzema talerzykami ciasta. —To dobrze — odparła biorąc od Javiera talerzyk i widelczyk — tak będzie lepiej dla wszystkich.
***
Ingrid z uśmiechem na ustach wgryzła się w bułkę ociekającą ostrym sosem. Spojrzała na Juliana, który spacerował po sali szpitalnej z miną sugerującą chęć mordu na jakiś Bogu ducha winnym śmiertelniku. Vazquez miał fatalny humor a wiedziała to nie tylko po urządzeniu sobie spacerniaka w jej sali, ale Julian ani razu nie skomentował faktu, iż Ingrid je kebaba, co nie jest odpowiednią potrawą dla kobiety spodziewającej się dziecka.
— Siadaj i mów — powiedziała zwracając na siebie uwagę bruneta. — Co się stało?
— Debil Hugo wypisał się ze szpitala na własne żądanie — powiedział siadając obok Ingrid. I streścił rozmowę z Hugo. Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem. — Co? — Zapytał.
— Masz wyrzuty sumienia, bo na niego nakrzyczałeś. I boisz się, że stracisz jedynego przyjaciela, jakiego posiadasz — stwierdziła — Wkurza cię, że Hugo wie o tobie więcej niż ty oni — zsunęła nogi z łóżka wsuwając stopy w kapcie. — Muszę siusiu — powiedziała widząc jego pytające spojrzenie. Poczłapała do najbliższej łazienki zamykając drzwi od kabiny. Z kieszeni bluzy wyciągnęła telefon i wybrała numer Hugo. Po trzech sygnałach włączyła się poczta.
— Nienawidzę gadać z tym urządzeniem — powiedziała, kiedy umilkła standardowa formułka. — Słuchaj Hugo nie wiem, o co wam do końca poszło z doktorkiem i pozwól, że cię umoralnię — urwała.
— Możesz nam zaufać tak jak my ufamy tobie, dlatego wiesz o Julianie więcej niż przeciętny obywatel tego pięknego miasta. Nie wiem, czym zajmujesz się dla Barosso, ale wiedz, że nie będziemy oceniać, bo sami nie jesteśmy święci, ale wiem też jak sekrety niszczą życie, więc jeżeli chcesz wyjawić nam swoje to zapraszamy — ponownie urwała. — I w wolnej chwili wpadnij do szpitala na położnictwo i nie denerwuj się nie urodziłam, jeżeli słyszałeś o wydarzeniach w rezydencji Diaza połącz fakty i nie zapomnij przynieść czegoś do jedzenia, bo ciągle jestem głodna — rozłączyła się z uśmiechem błąkającym się na ustach.
***
— Mogę zapytać ile dałeś za ten dom? — Zapytał Conrado, kiedy po wyśmienitej kolacji postanowili rozegrać partyjkę bilarda.
— Grosze — odpowiedział Guerra rozbijając kule.
— To mi wiele mówi — Conrado uśmiechnął się półgębkiem, kiedy bila zatrzymała się tuż przed uzdą. Fabricio zaklął szpetnie pod nosem. — Podaj kwotę.
— Trzy i pół miliona peso z umeblowaniem — powiedział sięgając po kredę. — Meble kazałem oddać dla biednych.
—Dlaczego? — Zdziwił się mężczyzna trafiając do uzdy.
—Dlatego że w salonie stała obrzydliwie wściekle różowa skórzana kanapa — skrzywił się na samo wspomnienie mebla. — Chcesz jednak kupić nieruchomość?
— Pytałem z czystej ciekawości — wzruszył ramionami.
— Pownienieś coś kupić albo, chociaż wynająć — zaczął, — jako kandydat na burmistrza możesz zostać narażony na ataki łatwiej cię chronić na prywatnym terenie niż w hotelu. Przemyśl to i skuś wreszcie
Conrado zachichotał wbijając kolejne dwie bile do uzd.
— Cholera — zaklął pod nosem a do pokoju, który łączył ze sobą pokój gier i bibliotekę weszły Eva i Emily. Narzeczona Conrado niesło gruby album, który rozpoznał. — Skądś znam tą grubą księgę — zagadnął do blondynki, która rozsiadła się w fotelu z albumem na kolanach.
—Eva chciała zobaczyć nasze zdjęcia ślubne — wyjaśniła Emily podchodząc do męża. Wargami dotknęła jego policzka. — Nie mogłam jej odmówić.
— Oczywiście — objął Emily w pasie.
— Przegrałeś — stwierdził Conrado a Fabricio posłał mu mordercze spojrzenie, Emily spojrzała na stół.
— Miałaś piękną suknie — powiedziała Eva — skromną, ale ładną.
— Dziękuje a kiedy wy planujecie wasz wielki dzień? — Zapytała z ciekawością Emily.
— Nie ustaliliśmy nawet daty — powiedziała blondynka jakby dopiero teraz przypomniała sobie o takim szczególe. — Conrado ma teraz na głowie wybory a z organizacja ślubu jest tak wiele pracy. Sami z resztą wiecie.
— Właściwie to nie odpowiedział mężczyzna — Zorganizowaliśmy ślub w czterdzieści osiem godzin — Eva oderwała wzrok od zdjęć spoglądając zaskoczona na blondyna. — Ksiądz ze Szkocji wisiał mi przysługę, więc załatwiliśmy formalności, wsiedliśmy do samolotu i wzięliśmy ślub w małym drewnianym kościółku dwadzieścia kilometrów od Edynburga. Ale wtedy lało — przypomniał sobie ten szczegół. — Miałem wrażenie, że deszcz wybije okna.
— A naszymi świadkami byli gosposia i kościelny — dodała rozbawiona.
— Wasze rodziny nie miały nic przeciwko? — Zdziwił się Conrado. Śluby zawsze kojarzyły mu się z rodzinnym wydarzeniem.
— Guerra pobladł jak papier, kiedy mu to powiedziałem — rozbawiony Fabricio roześmiał się cicho. —Wierz mi Fausto prędzej nafaszerowałby nas ołowiem niż pobłogosławił.
— Fabricio.
— Kotku stwierdzam tylko fakt, teść nie przepadał za tobą — powiedział — I to delikatne określenie waszych relacji.
Rozmawiali jeszcze przez ponad dwie godziny za nim goście zdecydowali się wyjść. Pożegnali się obiecując, iż to nie będzie ich ostatnie spotkanie. |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|