|
Telenowele Forum Telenowel
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3500 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 17:42:15 20-04-18 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA II CAPITULO 89
Javier/Fabricio/Emily/Pablo/Ingrid/Julian/ Celia
To był jeden z tych zakręconych dni którego bynajmniej nie chciał by powtórzyć. Tak miło było spędzić czas z ojcem na pogaduchach o jego związku z Emily, powspominać ich ślub w Szkocji jednak części, kiedy Dominic pojawia się z „prośbą”. Nie tego by nie powtórzył. Nawet jeśli zmusili go do pisemnego oświadczenia, iż są bezpieczni to on nie wierzył mu. Pewnie znajdzie sposób, aby się z tego wyłgać, przemknęło przez myśl mężczyźnie, kiedy sączył czarną kawę. Poczuł jak palce żony muskają jego ramię. Odwrócił do tyłu głowę posyłając jej uśmiech. Blondyn nie zdawał sobie sprawy jak bardzo w tym momencie jest podobny do swojego ojca.
— Fabricio — zwróciła się do niego Emily. — Mam coś do załatwienia na mieście — zaczęła blondynka, kiedy mąż podnosił się z kanapy. — Spotkamy się w domu? — zapytała go patrząc mu w oczy.
— Tak spotkamy się w domu — pochylił do dołu głowę. — Kolacja tylko we dwoje? — zapytał patrząc jej w oczy. — Ty ja i karbonara?
— Pod warunkiem, że gotujesz — odrzekła na to agentka.
— Zgoda. Ty kup wino — odparł Fabricio jakoby ojciec i przyjaciel nie przyglądali mu się z zainteresowaniem. — Czerwone półsłodkie i najlepiej włoskie.
— A ty kup mi kwiaty — powiedziała przekornie. — Najlepiej tulipany. — Fabricio pochylił głowę jeszcze niżej przesuwając ustami po jej ustach. — Kocham cię — szepnął, kiedy już się od niej oderwał,
— Ja ciebie też — odpowiedziała pozwalając się odprowadzić do drzwi. Javier dreptał za ich plecami. Emily zmarszczyła brwi dostrzegając przez ramię przyjaciela. — Magik.
— Tak to ja — powiedział uśmiechając się pod nosem. Wyjrzał na korytarz, na schody. — Nie ma go. — powiedział upewniwszy się, iż Gargamel znikął z ich pola widzenia. — Mam nadzieję, że zabierze tego Gabriela do Honolulu i nie będę go oglądał na własnej klatce schodowej. Gargamel za sąsiada. I może Klakier do tego.
— Javi — powiedział Fabricio — jeżeli to co krąży po Internecie na jego temat to prawda to sądzę że Dominic wystrzeli go na księżyc aby go chronić. — spojrzał na żonę, która skinęła głową.
— Będę uciekać — powiedziała Emily. Stanęła na palcach całując przyjaciela w policzek. — Uważaj na siebie. I nie węsz więcej.
— Nie będę. Słowo harcerze — Emily spojrzała na niego z politowaniem. — Geniusza. Słowo geniusza, że będę grzeczny.
— A ja grzecznie odpowiem ze ci wierzę. Do zobaczenia w domu. — powiedziała do Fabricio i zbiegła po schodach.
— Co ona ma do załatwienia? — zapytał Javier Fabricio kiedy zamknęli drzwi.
— Szuka brudów na mają babkę — wyjaśnił wchodząc z Magikiem do salonu. — Uznała, że musi cofnąć się do początków. Coś co przeczytała w papierach nie daje jej spokoju.
— Acha — przytaknął Magik — To co herbatka?
— Będziemy się zbierać — powiedział Cosme wstając z kanapy.
— Ale — zaczął Reverte
— Javier, tata ma racje. Wszyscy musimy odpocząć po tym wszystkim co miało miejsce w nocy.
— No ale kto zrobi dla Emily karbonara? — zapytał go.
— Ja
— Ty umiesz gotować?
— Tak — odpowiedział bardziej rozbawiony niż urażony sugestią Magika, iż gotować nie potrafi. — a muszę jeszcze zrobić zakupy i kupić żonie kwiaty.
— Znajdę ci kwiaciarnię, gdzie sprzedają tulipany — powiedział uśmiechnięty Magik — zrobię kolacje dla Vicky i pranie kończą mi się czyste skarpetki.
— To my już pójdziemy — powiedział Cosme uznając, iż nadszedł ten czas, aby zostawić Magika razem z praniem brudnych skarpetek. Panowie pożegnali się i opuścili mieszkanie przy ulicy Don Kichota.
***
Zapaliła znicz stawiając go na grobie. Drżące dłonie wsunęła w kieszenie kurtki wpatrując się w zdjęcie które sama wybrała trzydzieści trzy lata temu. Szatynka westchnęła głośno. Tęskniła za nim każdego dnia. Za jego uśmiechem, za dobrym słowem, za ojcowską miłością, za poczuciem bezpieczeństwa które jej dawał nawet kiedy był w więzieniu, lecz kiedy odszedł. Ona i Juan stracili wszystko. Ricardo di Carlo nie miał jednak wyboru. Musiał wybrać albo jego życie albo życie jego dzieci. Kalkulacja dla kochającego ojca była prosta. To nie zmienia faktu, iż ból był dokładnie taki sam. Palcami przeczesała ciemnobrązowe włosy
— Tak myślałem, że cię tutaj spotkam — usłyszała głos za swoimi plecami znajomy głos. Odwróciła do tyłu uśmiechając się — Witaj Rosario — powiedział pozwalając przytulić jej się do siebie.
— Juan — powiedziała miękko wypuszczając młodszego brata z objęć. — Jak się czujesz?
— Żyje. Widać Pan ma jeszcze wobec mnie jakiś plan
— Tak bo jego plany wobec nas są takie cudowne.
— Rose — powiedział
— Tak schowam swój sarkazm do kieszeni proszę księdza — powiedziała rozbawiona siadając na ławeczce przed grobem. — Usiądź obok mnie Juan — otwartą dłonią poklepała miejsce obok.
— Nie powinnaś była przyjeżdżać — zaczął Juan zajmując miejsce obok niej. — To zbyt niebezpieczne.
— Było do mnie nie dzwonić — odparła opierając łokcie na udach. — Czego się spodziewałeś Juan? — zapytała go. — że będę siedziała spokojnie na tyłku, kiedy mój syn żyje? Trzydzieści lat zastanawiałam się czy możliwe jest cud — urwała nerwowym gestem przeczesując włosy — tylko że to nie jest żaden cud. Fabricio nigdy nie umarł a ja głupia uwierzyłam.
— Rosario — zaczął brat — twój przyjazd naraża cię na niebezpieczeństwo. Nasza matka jest w mieście.
— Tym lepiej prościej będzie ją zabić
— Nie mówisz poważnie
— A dlaczego nie? — zapytała go. — Constanza odebrała mi wszystko. Odebrała mi moje jedyne dziecko Juan! — krzyknęła — naprawdę sądzisz, że będę siedziała grzecznie i cicho przez kolejne trzydzieści lat.
— Scylla
— Nie obchodzi mnie Scylla. Nie obchodzi mnie to że moja własna matka, kiedy tylko się dowie, że jestem w mieście zrobi wszystko, aby się mnie pozbyć. Tym razem ostatecznie. Jedyne o czym myślę to że chcę przytulić mojego syna. Chcę go wreszcie poznać i nie dam o to jaką cenę przyjdzie mi za to zapłacić. Nie dam — powtórzyła.
***
Terapia, którą wymyśliła Ingrid miała mu pomóc uporać się z przeszłością, aby móc myśleć o przyszłości jednak spotkania z terapeutą zwłaszcza to dzisiejsze dawały mu w kość. Przypominały o sprawach o których Julian nie myślał od bardzo dawna. Nie chciał myśleć. Nie chciał też przyznać lekarzowi racji. A niestety ją miał. Nie mógł budować związku z Ingrid na kłamstwie z przeszłości. Dlatego też zdeterminowany po seji postanowił rozmówić się z szatynką.
Znając Ingrid nie przyjmie tego dobrze, lecz tym razem będzie miała racje. Mógł jej od razu powiedzieć zamiast tego wolał to ukrywać. Wmawiał sobie, że prawda niczego nie zmieni jednak w tym konkretnym przypadku prawda zmieni wszystko. A widok Ingrid stojącej przy lustrze i przeglądającej się wcale nie poprawił mu nastroju.
— Nowa sukienka? — zapytał widząc kilka toreb leżących na podłodze. Dwie były na łóżku. — Piękna — powiedział a Lopez przechyliła przekornie głowę na bok. — Byłaś na zakupach?
— Tobie też kupiłam małe co nieco — powiedziała wskazując jedną z toreb. — Pewnie zastanawiasz się, dlaczego kupiłam sukienkę, w którą za miesiąc się nie zmieszczę? — zapytała go kiedy podchodził do łóżka zaglądając z ciekawością do torby. — kobiety jednak już tak mają. Kiedy przechodzą obok wystawy a sukienka sama się do nich uśmiecha nie pozostaje nic innego jak ją kupić. Czy mój tyłek jest większy?
— Twój tyłek jest idealny — powiedział wciągając z torby ciemnoniebieską koszulę. — Nie musiałaś.
— Wiem — powiedziała — ale chciałam. A i tak jest z przeceny. — odparła. — Na początku miałam zrobić rezerwacje i zabrać cię na obiad, ale pomyślałam, że padasz na nos po dyżurze i sesji terapeutycznej więc upichciłam coś w domu — Julian uniósł do góry brew. — No dobrze zamówiłam na wynos, ale liczy się gest. — Brunet pochylił się nad nią i ją pocałował. — Weź prysznic a ja wszystko przygotuje.
Kiedy dwadzieścia minut później zszedł na dół Ingrid układała sztućce. Oparł się ramieniem o framugę wpatrując się w szatynkę, która tryskała dobrym humorem. Podszedł do niej powoli obejmując ją w pasie. Dłonie położył na brzuchu.
— Zamówiłam zapiekane brokuły z kalafiorem i kurczakiem. Dorzucili kurczaka na moją prośbę żebyś czasem nie powiedział, że karmię cię jak królika. — wyjaśniła opierając mu głowę na ramieniu — Wreszcie tylko ty i ja I dzidziuś.
— Tak. Tylko my i dzidziuś — przytaknął przyciskając ją do siebie. — Tylko my.
***
Fabricio Guerra skrzywił się mimowolnie, kiedy zaparkował samochód przed El Miedo
— Tato — zaczął Guerra.
— Nie — powiedział Cosme doskonale zdając sobie sprawę jaki temat chcę poruszyć jego pierworodny. — Nie wprowadzę się stąd. — powiedział wysiadając z auta.
— Tato — jęknął odpinając pas i wychodząc z samochodu. — Na czas remontu — powiedział — wykopię babkę i zamieszkasz ze mną i Emily.
— Nie. Zostaje tutaj i kropka — powtórzył z uporem maniaka Cosme.
— Tato — zaczął Fabricio — ten dom sypie ci się na głowie. I to dosłownie.
— Tato? — usłyszał za swoimi plecami męski odwrócił do tyłu głowę. Za nimi stał wysoki blondwłosy mężczyzna.
— Ethan — powiedział jego ojciec podchodząc do niego i zamykając go w uścisku. Fabricio uniósł do góry brew na ten widok. — Dobrze cię widzieć — powiedział Cosme odsuwając młodego człowieka na długość ramienia. — Powinieneś być w szpitalu — dodał niemal z ojcowskim wyrzutem sprawiając, iż brwi Fabricio zbiegły się w jedną linię. Nic z tego nie rozumiał. — Poznaj mojego syna Fabricio — przedstawił ich sobie.
— Miło cię poznać Ethanie — odparł blondyn ściskając jego dłoń. — Skąd się znacie? — zapytał obu mężczyzn.
— To długa historia — odparł wymijająco Ethan spoglądając na Cosme który pokiwał głową. — Bardzo długa.
— Ethan jest architektem — wyjaśnił właściciel El Miedo — pomoże mi odbudować zamek — powiedział pewnym głosem. Fabricio spojrzał na wyraźnie obijanego młodego mężczyznę, lecz nie odpowiedział nic na tę uwagę. — Nie musisz się martwić. Poradzę sobie.
— Nic nie poradzę, że się martwię — odpowiedział mu syn. —Najpierw bomba później prośba Dominica
— Dominica? — powtórzył imię swojego brata Ethan. — Poznałeś Dominica?
— Tak miałem tę wątpliwą przyjemność — odpowiedział mu Guerra. — Też go znasz? — zapytał Ethana.
— Tak to — urwał zerkając na pana Cosme — mój brat — dokończył, kiedy ten skinął głową.
— Gratuluje rodziny — mruknął Fabricio.
— Synu jesteś niegrzeczny — skarcił go Zuluaga — rodziny się nie wybiera.
Fabricio już miał odpowiedzieć na to pytanie, kiedy rozdzwoniła się jego komórka. Wyciągnął z kieszeni marynarki urządzenie spoglądając na wyświetlacz.
— Przepraszam. Praca — wyjaśnił i odebrał odchodząc, aby w spokoju porozmawiać.
***
— Tak to znowu ja — odpowiedział Pablo uśmiechając się. — Pablo Diaz — wyciągnął do kobiety dłoń. — Słyszałem, że mnie pani szukała.
— Tak nie da się ukryć Marcela Duran — przedstawiła się podając mu dłoń.
— Proszę wybaczyć — powiedział biorąc papiery z krzesła, na którym zazwyczaj siadali jego interesanci. — niech pani usiądzie. — dodał rozglądając się po zagraconym małym gabinecie. Odłożył je po prostu na podłogę. — W czym mogę pomóc? — zapytał ją, kiedy oboje usiedli.
— Mój syn miał wypadek — zaczęła Marcela — od tego czasu jeździ na wózku.
— Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem, jak mógłbym pomóc. Przykro mi oczywiście z powodu pani syna — dodał pospiesznie.
— Wypadek zdarzył się na terenie miasta Monterrey. Mój syn został potrącony na przejściu dla pieszych a sprawa uciekł. Policja natomiast umorzyła sprawę z powodu braku dowodów — Marcela wstała i zaczęła krążyć po pokoju. — Pomyślałam, że skoro tutaj mieszkamy to mógłby pan rzucić okiem na akta sprawy, może tamci coś przeoczyli.
— Pani Duran
— Proszę mówić mi „Marcela”
— Marcelo jestem pewien, że tamci policjanci zrobili wszystko co w ich mocy, aby znaleźć sprawcę — kobieta spojrzała na niego błagalnie — ale jeśli to panią uspokoi to skontaktuje się z tamtymi funkcjonariuszami nie mogę jednak niczego obiecać. — powiedział — rzucę okiem.
— To wiele dla mnie znaczy. Dziękuje — powiedziała i wtedy rozległo się pukanie do drzwi.
— Proszę — rzucił Pablo. W progu pojawiła się Emily.
— Przepraszam — powiedziała speszona — nie wiedziałam, że masz gościa
— Ja już wychodzę — odpowiedziała za Diaza Marcela. — Jeszcze raz dziękuje Pablo.
— Zaczekaj na mnie Emily odprowadzę panią i zaraz wracam — zwrócił się do blondynki Pablo. Policjant pożegnał się z Marcelą i wrócił na górę. — O co chodzi?
— Potrzebuje akt sprawy z przed czterdziestu lat — zaczęła Emily siadając na krześle które wcześniej zajmowała Marcela. — a dokładniej z sześćdziesiątego trzeciego. Sprawa utonięcia Cataliny Morales
— Ma to związek z bombą? Czy to tylko szukanie trupów w cudzej szafie?
— Szukam trupów. I ma to pośredni związek z bombą. W naszym archiwum ich nie ma.
— Akta spraw z lat sześćdziesiątych zostały przeniesione do archiwum znajdującego się w ratuszu — wyjaśnił Diaz. — ale ich tam nie znajdziesz — powiedział wstając z krzesła. Wyciągnął pęk kluczy. — Każdy nowy szeryf Valle de Sombras otrzymywał akta zamiecionych pod dywan spraw. To trochę puszka Pandory.
— Sprawa Cataliny Morales to puszka Pandory? — zapytała Emily. — Dlaczego sprawie ukręcono łeb?
— Bo podejrzenia ówczesnego szeryfa były zbyt przerażające aby dalej kopać w tej sprawie — odpowiedział otwierając szafkę żelazną.. Wyciągnął ze środka jedną grubą teczkę. Po chwili wahania także drugą. — W latach sześćdziesiątych utonęła Catalina Morales — zaczął — już wtedy podejrzewano zabójstwo, ale sprawą się nie zajęto — później zaś utonęła kolejna kobieta. Ty pewnie zobaczysz więcej niż ja — odwrócił się w stronę Emily z teczkami. — lecz to puszka Pandory. Jak ją otworzysz nie będzie odwrotu. Poza tym prokuratura możne dopatrzyć się w tym konfliktu interesów. Druga sprawa dotyczy tajemniczej śmierci Marii del Carmen która była matką twojego teścia — wyjaśnił, kiedy wzięła od niego teczki. Zaczekał aż Emily przetrawi tę informacje.
— Ja i Rosario jesteśmy kuzynami. Moj ojciec i jej prababka to było rodzeństwo — wytłumaczył oszołomionej Emily. — Ona chcę się z nim spotkać.
— Ona jest w mieście? — Pablo przytaknął skinieniem głowy. — Porozmawiasz z mężem? Wiem, że stawiam cię w niezręcznej sytuacji
— Porozmawiam z nim — obiecała Emily — i chętnie otworzę tą puszkę Panodry — powiedziała z lekkim uśmiechem.
***
Celia błękitnymi oczami spojrzała na mężczyznę, który uparł się, że przyjedzie z nią po resztę jej rzeczy. Próbowała wyjaśnić Hectorowi, że nie jest już dzieckiem i potrafi się sama spakować. Mężczyzna zagrodził jej drogę i powiedział, że jej nie wypuści, dopóki się nie zgodzi. Skapitulowała chociaż przywożenie kochanka do domu męża było nienajlepszym pomysłem to jednak się zgodziła.
— Masz wszystko? — zapytał spoglądając na stojącą w progu pustej sypialni blondynkę.
— Tak. Muszę tylko zabrać coś z gabinetu na dole — odpowiedziała uśmiechając się do niego. — I zajrzeć do Relámpago.
— Dobrze — pochylił się nad Celią wargami dotykając jej policzka. — Zaniosę walizki do samochodu. — skinęła głową kierując się szybkim krokiem do gabinetu należącego do Eusebio. Laptop leżał na biurku. Usiadła w fotelu i uruchomiła go. Po wpisaniu hasła wyciągnęła z torebki przenośny dysk i podpięła go do laptopa. Skopiowała zawartość dysku C i D na przenośny sprzęt. Uśmiechnęła się.
Celia wiedziała, że nie powinna dawać Luciowi hasła do laptopa męża. To było głupie i lekkomyślne i nierozważne, zwłaszcza że intuicja podpowiadała kobiecie, że jest to mężczyzna śliski niczym wąż. No cóż jeśli Lucio Ramirez zamierzał zniszczyć Eusebio z małostkowych, tylko sobie znanych powodów to ona nie zamierzała oberwać rykoszetem. Komputer poinformował ją, iż zawartość dysku C i D została skopiowana. Odpięła przyniesiony dysk i schowała go do torebki. Laptop wyłączyła. Ruszyła do wyjścia. Na ganku czekała na nią teściowa.
— Bernanrdo — przywitała się chłodno z kobietą. — Przyjechałam po resztę swoich rzeczy. Chciałabym jeszcze tylko zamienić kilka słów z panem Ramirezem.
— Pan Ramiereza wyjechał z Alicją do Monterrey — wyjaśniła starsza pani idąc za Celią do ogrodzenia, za którym biegał zadowolony Relámpago. — Chciała spotkać się z przyjaciółkami, pójść do klubu.
— I ją puściłaś? W środku tygodnia z obcym facetem? — Celia pokręciła z niedowierzaniem głową. — Cóż za rozsądna decyzja.
— W przeciwieństwie do ciebie tylko takie podejmuje — odparła Bernarda. — Pan Ramierez jest godny zaufania.
— Wzór cnót człowiek — mruknęła i zagwizdała. Relámpago poderwał do góry łeb i ruszył truchtem w jej kierunku. Zatrzymał się przed ogrodzeniem i pochylił łeb. Relámpago Jesteś szczęśliwy maleńki? Relámpago zapytała go gładząc go palcami po pysku.
— A ty jesteś z siebie zadowolona? — zapytała ją teściowa. — Złamałaś święte śluby, cudzołożyłaś i do tego jeszcze będziesz mieć bękarta — warknęła — Jak mogłaś?!
— Przyganiał kocioł garnkowi — odpowiedziała jej Celia nie przestając patrzeć na ogiera, który potruchtał dalej skubać trawę. — Twój syn częściej rozpinał spodnie niż ja rozkładałam nogi — stwierdziła nawet na nią nie patrząc.
— Jesteś bezwstydna! Wiedziałam, mówiłam mu, że nie powinien się z tobą żenić, ale on się uparł i proszę co z tego ma!? Wiedziałam, że nigdy nie dasz mu syna, dlatego go rok temu kazałam mu zrobić zabieg.
— Zabieg? — zainteresowała się Celia. Po chwili ją olśniło. — Twój synalek zrobił wzaktomię? — zaśmiała się krótko ruszając do samochodu o który opierał się Hector. — No tak teraz może pieprzyć się bez konsekwencji — zatrzymała się przed bramą. — zapytałaś co ma z małżeństwa ze mną — zaczęła Celia — powiem ci co ma. Paskudny rozwód. A ja jeszcze dziś przyślę ludzi ze stadniny po Relámpago. Do zobaczenia mamo — powiedziała i odeszła. W samochodzie zatelefonowała do pani Chavez która zajmowała się takimi sprawami, aby zabrano Relámpago. Eusebio był jeszcze gotów przerobić go na kiełbasę a na to nie mogła się zgodzić. Kilka godzin później pani Chavez powiedziała iż koń jest już z powrotem w swoim dawnym boksie.
Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 17:43:38 20-04-18, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
darunia Idol
Dołączył: 21 Mar 2012 Posty: 1280 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 13:57:37 22-04-18 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA II - CAPITULO 90
Ivette/Eusebio/Celia
Eusebio spędza wolną w chwile w swoim starym domu w Monterrey. Mężczyzna niedawno odebrał telefon od matki, która informuje go, o zbliżającym się przyjeździe Lucia i Alicji. Jednak obecnie, zniecierpliwiony Barrondo, bynajmniej nie czeka na córkę, lecz na znajomą swoją i swojej żony. Ivette. Kobieta w końcu dociera na miejsce. Oboje witają się. Kobieta jest zaskoczona że nie ma jej przyjaciółki Celii.
I - Jesteś sam?
E - Tak.
I - Celia zostałą w Dolinie Cieni?
E - Z tego co wiem to nie i szczerze nie bardzo mnie to obchodzi.
I - Nie rozumiem. Dla czego?
E - Wszystko wskazuje na to, że się rozwodzimy.
I - Co!? Ale jak to, co się stało?
E - Celia jest w ciąży....ale na pewno nie ze mną.
I - Żartujesz? Celia nigdy by cię nie zdradziła.
E - A jednak. Ale nie mówmy już o tym. Chciałem żebyś tutaj przyszła z innego powodu. Słyszałem, że wyjeżdżasz niedługo do Afryki?
I - Tak. Do Gabonu.
E - Po co?
I - Lubię naturę. Zawsze chciałam zwiedzić ten kontynent. I będę mogła zobaczyć słonia, na żywo.
E- Możesz go zobaczyć w zoo.
I - To nie to samo.
E - Rozumiem. Wiesz? W sumie dobrze się składa. Mam w Gabonie znajomego....i partnera w nowym biznesie. Teodorina Nguemę. Wysyła dla mnie do Meksyku, jakościowe drewno. A my, przetwarzamy je na miejscy, na luksusowe meble. Nie patrz tak....wszystko jest legalne. Sporo już na tym zarobiłem. Będziesz na pewno w Libreville (stolica Gabonu) więc mogła byś zawieść mu w moim imieniu prezent?
I - Prezent?
E - Tak.
Eusebio wstaje i przynosi Ivette, pudełko, otwiera je i wyjmuje z niej, pięknie zdobioną figurkę czarnej pantery.
I - Wow! Ale cacko! Kupiłeś je w Afryce?
E - Nie to nasz wytwór. To będzie taki prezent, wyraz wdzięczności dla Teodorina. Skoro tam jedziesz, nie będę musiał się tam fatygować sam. Zwłaszcza, że oprócz firmy będę też mieć rozwód na głowie. To jak, zgodzisz się?
Ivette chwilę się nad tym zastanawia. Ta prośba wydaje się jej dziwna. Ale zna Eusebia już tyle lat, jest mężem jej przyjaciółki. Dziewczyna nie orientuje się, że figurka pantery nie jest tylko prezentem. Ostatecznie Ivette się zgadza.
I - Dobrze. Wezmę ją. A teraz wybacz, ale spieszę się. Dziewczyny robią mi pożegnalną imprezę. Na razie.
Kiedy Ivette już sobie poszła. Eusebio wykorzystuje sytuację że jest sam i wykonuje telefon. Gdy jego rozmówca odbiera, Eusebio zaczyna opowiadać mu o spotkaniu z Ivette.
E - Tak. Tak zgodziła się......zawiezie kocura Nguemie......Tak wiem, że nasz ostatni posłaniec zaliczył wpadkę. Ale ona jest poza podejrzeniami. Nikt się nie zorientuje.
Jakiś czas później Ivette dociera na imprezę do swoich przyjaciółek. Na miejscu jest również Celia. Obie przyjaciółki rzucają się sobie w ramiona gdy tylko się widzą.
I - Cześć! Jak ja cie dawno nie widziałam!
C- Stęskniłaś się za mną?
I - No pewnie! Brakowało mi tych naszych babskich spotkań.
C - Mnie też. Na szczęście wyrwałam się z tej wiochy, do której zawiózł mnie Eusebio.
I - A propos. Rozmawiałam z nim. Podobno się rozwodzicie?
C - Najwyższy czas.
I - A dziecko?
Celia wyraźnie posmutniała i dała do zrozumienia, że nie ma ochoty poruszać dzisiaj tego tematu.
C - Kochana, dajmy sobie z tym dzisiaj spokój. Dobrze? Jesteśmy tutaj żeby się pobawić, bo długo się nie zobaczymy. Mamy dla ciebie niespodziankę.
I - Jaką?
C - Wynajęłyśmy wróżkę. Powróży nam z kart. Chodź.
Dziewczyny zaprowadzają Ivette do pokoju, gdzie czeka już wróżka. Kobieta kładzie na stół plik kart i każe wyciągnąć Ivette jedną. Dziewczyna wyciąga i podaje ją kobiecie.
W - Hmmm, no proszę. Uda się pani w długą, daleką podróż.
Ivette natychmiast odwraca się do Celii.
I - Dobra! Która powiedziała jej o moim wyjeździe?
C - Żadna z nas. Na prawdę!
Ivette wyciąga kolejną kartę.
W - Widzę komplikacje w nie odległej przyszłości.
I - Niesamowite.
C - Nie marudź tak. To tylko zabawa. Wyciągnij kolejną kartę.
I - Co to za karta?
W - To? To "pustelnik". Spotka pani, na swojej drodze mężczyznę.....skomplikowanego mężczyznę.
C- Uuuuuuu.....szykuje ci się jakiś egzotyczny romansik. Zazdroszczę ci.
I - Jesteś niemożliwa.
C - I za to mnie lubisz.
****
Paryż - MAJ 2010
Jest ciepły majowy wieczór. Z klubu w dzielnicy Élysée, wychodzi elegancko ubrany mężczyzna po 50-tce. Mężczyzna udaje się do stojącego nieopodal na parkingu, swojego lśniącego w świetle latarni Mercedesa. Kiedy wyciąga kluczy z kieszeni, słyszy zza pleców okrzyk "Panie Rocher! Niech pan poczeka". Mężczyzna odwraca się, widać, że zna osobę, która go zaczepiła. Podchodzi do niej, wyciąga rękę chcąc się z nią przywitać. I w chwili w której chce zapytać co ta osoba tu robi. Zaczyna czuć silny ból w brzuch. Mężczyzna z przerażeniem w oczach spogląda na znajomą osobę, która właśnie wbiła mu w brzuch nóż. Osoba ta wyciąga z niego ostrze i jeszcze kilkukrotnie błyskawicznie wbija je w ciało mężczyzny. Mężczyzna pada na drzwi swojego auta i osuwa się na ziemie. Z ust zaczyna mu wyciekać krew. Napastnik, przykuca przy nim. Pan Rocher wydusza z siebie jedynie "Momo....Dla czego?". Ów "Momo" odpowiada
M - Bo mój szef, nie miał odwagi zrobić tego osobiście.
R - Nie.
M - A jednak......dobranoc panie Armand.
Mężczyzna spycha ciało Rochera z drzwi na ziemię. Zabiera mu kluczyki i portfel ze wszystkimi pieniędzmi i kartami, oraz złoty zegarek. Otwiera auto, wsiada i odjeżdża, zostawiając umierającego człowieka na pastwę losu, |
|
Powrót do góry |
|
|
BlackFalcon Arcymistrz
Dołączył: 08 Lip 2007 Posty: 23531 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 20:15:12 29-04-18 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA II, CAPITULO 91 - COSME – ETHAN - GABRIEL – DESMOND – DANIEL - DOMINIC – OJCIEC JUAN – SAMBOR - ORSON
Dominic
- Szefie...- Sambor przeczesał prawą ręką przydługawe już, czarne włosy. - Naprawdę mam problem. Sądziłem, że nic do niej nie czuję, ale kiedy zobaczyłem Nadię całującą tego typka...Wiesz, myślę, że moje umiejętności strzeleckie mogą się na coś przydać. Taka mała wprawka przed ochroną Del Monte.
- Chcesz zamordować Barosso? - skrzywił się Dominic, próbując skupić się na słowach Mediny. Przez moment chciał kazać mu po prostu iść do diabła, ale skoro człowiek z piwnicy El Miedo potraktował go jak przyjaciela i przyszedł ze swoim problemem...Poza tym Sambor faktycznie dobrze strzelał i szkoda byłoby go do siebie zrazić, szczególnie teraz. Benavídez odchrząknął więc i nieco ojcowskim tonem dodał:
- To raczej nie byłby najlepszy pomysł. Siedzenie w więzieniu raczej nie obudzi uczuć tej kobiety, a przynajmniej nie te romantyczne.
- Wiem - westchnął Medina. - Ale przynajmniej byłoby o jednego drania mniej na świecie. I o jednego konkurenta...Z tego, co wiem, do de La Cruz startuje jeszcze jeden facet...nie zniosę tego! - Sambor nagle podniósł głos, a w jego oczach zapaliły się ognie. - Nie dosyć, że zadaje się z bratem mordercy swojej własnej matki, to jeszcze...
- Słucham? - jedno ze zdań bardzo zaintrygowało szefa Scylli. - Alejandro Barosso zamordował matkę twojej wybranki?
- Tak. I ja mu w tym pomogłem...tak jakby.
Benavídez odrzucił na moment to, o czym cały czas myślał, czyli fakt, że Gabriel Amador Del Monte mieszka sobie spokojnie piętro niżej i zaczął wpatrywać się w oczy konkurenta do ręki Nadii.
- Interesujące...A jak to się dokładnie wydarzyło?
Medina opuścił pomieszczenie kilka chwil później, wdzięczny za rady, jakie otrzymał od Benavídeza. Dominic westchnął cicho, po części współczując Samborowi jego rozterek uczuciowych, a po części mając nieprzepartą ochotę zniszczyć coś. Albo kogoś. Otóż tak bardzo poszukiwany przez niego człowiek znajduje się kilka metrów pod jego stopami.
- Czasem się zastanawiam, czy ja się w ogóle nadaje na tego szefa Scylli - mruknął do siebie coraz bardziej wściekły brat Ethana, po czym poprawił garnitur. Co prawda jedynie, co łączyło go z młodym dziedzicem rodu Del Monte to fakt, że obaj znali Sullivana, ale w chwili obecnej syn Gregorio był dla Benavídeza kimś naprawdę bardzo szczególnym. Kimś, kto kochał najlepszego przyjaciela Dominica, kto dbał o Desmonda prawie tak samo, jak on sam. A może nawet bardziej. A to znaczyło, że automatycznie stawał się najbardziej chronioną osobą w całym kraju. Ze strony Benavídeza Del Monte mógł liczyć nie tylko na dozgonną przyjaźń i wsparcie pod dosłownie każdym względem, ale również i na ochronę ściślejszą nawet od tej, którą dysponował prezydent Meksyku. Zresztą nie tylko on - ludzie, którzy chociaż w minimalnym stopniu przyczynili się do tego, że Gabriel był bezpieczny, mogli również spać spokojnie. Póki Dominic ma na tym świecie cokolwiek jeszcze do powiedzenia, włos nie spadnie im z głowy.
Wiedział, do kogo należy mieszkanie poniżej. Javier Reverte był na tyle miły, że udzielił bratu Ethana tej informacji. Gangster zdawał sobie sprawę, że nie przypadł Magikowi do gustu, w zasadzie chyba nikt nie ucieszył się z jego wizyty. Ale i on dołożył swoją cegiełkę do całości, dlatego opiekuńcze skrzydła Scylli rozszerzały się również i na narzeczonego Victorii.
~ Niedługo zacznę chronić całe Valle de Sombras ~ zachichotał Benavídez, wpadając w naprawdę dobry nastrój. Oto będzie miał okazję porozmawiać z kimś, kto go zrozumie, kto w takim samym stopniu przeżywa śmierć Sullivana. Kto wie, być może Gabriel stanie się dla Dominica takim samym bliskim przyjacielem, jak był niegdyś Desmond?
~ Nie. Takim samym nie ~ poprawił się w myślach brunet. ~ Ciebie nikt nie zastąpi. Ale jedno mogę ci obiecać - Del Monte nie musi się już obawiać ani rodziny, ani żadnego z karteli, ani nawet samego diabła. Tak samo, jak byłem gotów oddać życie za ciebie, jestem gotów oddać i za niego w razie potrzeby - tylko dlatego, że go kochałeś.
Jednego nie można było Benavídezowi odmówić - jeżeli składał przysięgę wierności, to jej dotrzymywał - nieważne, ile przyszłoby mu za to zapłacić.
Gabriel
Gabriel poprawił koc przykrywający Daniela i z troską spojrzał na śpiącego przyjaciela. Domyślał się, że Haller nie o wszystkim im opowiedział i nie winił go za to. Widocznie pewne sprawy z przeszłości były tak koszmarne, należały do tak straszliwych przeżyć, że lekarz wolał je częściowo przemilczeć. I miał do tego pełne prawo. Z drugiej strony przyznanie się do wszystkiego ułatwiłoby im opiekę nad nim.
Del Monte zadumał się na moment, rozmyślając, jak to z pacjenta stał się opiekunem i usiadł przy łóżku udręczonego. Stopy bolały go nadal, szczególnie po tych kilku wycieczkach, jakie zrobił sobie po mieszkaniu - czy to do kuchni, czy do pokoju doktora - ale nie żałował. Jeżeli tylko mógł w czymś pomóc, do czegoś się przydać, to zawsze chętnie to robił. To była właśnie jedna z cech, którą Desmond tak w nim ukochał.
Desmond. Zapewne śmiałby się teraz, widząc, że Amador chodzi jak pijana kaczka. Bandaże były tak grube, że po prostu nie dało się nie zataczać, toteż Gabriel zazwyczaj człapał sobie w wybranym kierunku, starając się nie za bardzo dotykać podłoża.
Syn Gregorio dosunął drugie krzesło i oparł na nim stopy z rozkosznym westchnieniem ulgi. Mógłby tak siedzieć latami, mając zamknięte oczy i marząc o ciepłych ramionach Sullivana obejmujących jego ciało.
Serce jednak miało ochotę tańczyć. Desmond żył! Del Monte nie miał pojęcia, jak to się stało i jak ukochany mężczyzna zdołał się uratować, ale tak naprawdę nie miało to żadnego znaczenia. Jedyne, co się liczyło, to fakt, że umknął śmierci i że już niedługo ponownie będą razem. Już na zawsze.
Desmond
Sullivan miał jednak zupełnie inne plany. El Golfo spełnili jego prośbę i pomogli mu dostać się do Irlandii. Od tej pory to właśnie ten europejski kraj miał stać się dla niego domem. Miejscem, którego nie zamierzał już nigdy opuścić. Tam, w Meksyku, pozostawił duszę, pozostawił płomień w spojrzeniu, tak naprawdę pozostawił siebie. Już nigdy nic nie będzie takie samo, on nie będzie taki sam - było to jednak jedyne i najlepsze wyjście.
Potrząsnął głową, co zresztą nie uszło uwadze Caroline, ale na pytanie o stan zdrowia odpowiedział, że wszystko jest w porządku. Na tyle, na ile mogło być, rzecz jasna. Ruch jaki przed chwilą wykonał, zrzucił na barki lekko zesztywniałego karku, ale otrzymania masażu odmówił.
- Wolę skupić się na dalszej części twojej historii - rzekł, próbując wrócić rozmowę na poprzednie tory. O ileż łatwiej było rozmawiać z kimś, zamiast tonąć w rozpaczy, zamiast rozmyślać, zamiast...tak rozpaczliwie tęsknić.
Bał się jednak. Wiedział przecież, że Caroline nie będzie spędzać z nim dwudziestu czterech godzin na dobę. Co stanie się, gdy tylko zamkną się za nią drzwi, a jego opadną wspomnienia? Czy miał ją prosić, by nie opuszczała pokoju przez Bóg wie, ile czasu, by mógł uporać się z tą straszliwą raną w duszy? Przecież to kartel wyznaczał dla niej zajęcia, decydował, gdzie kobieta jest i co robi w danej chwili. A poza tym ta rana, brak Gabriela, nigdy się nie zasklepi.
- To w sumie wszystko - odparła ona. - Jak widzisz, moje życie było bardzo nudne - podsumowała Caroline, nieświadomie przechodząc na “ty” z Desmondem. Dopiero po dłuższej chwili zorientowała się, dlaczego Sullivan tak szeroko się uśmiecha, ale nie było już odwrotu.
- “Jak więc widzę”? Już nie jestem “panem Sullivanem”? Cudownie. Ale...użyłaś czasu przeszłego. Czy to znaczy, że teraz twoje życie stało się intrygujące?
- Jeżeli to sposób na podryw i próbujesz wyciągnąć ode mnie słowa “tak, zmieniło się, odkąd poznałam ciebie”, to nie, nie o to mi chodziło - zaśmiała się Caroline. - Chociaż nie przeczę, że faktycznie odkąd...hm, zaczęłam pracę w...firmie, zrobiło się co najmniej interesująco.
- Firmie - mruknął Desmond, doskonale wiedząc, że miała na myśli kartel El Golfo. - Jak długo pracujesz w tej...um, firmie?
- Wystarczająco długo, aby wiedzieć, że nie należy o niej mówić zbyt dużo - odpowiedziała na pytanie i zadała własne: - Coś ci powiem. Widziałeś nasze twarze, spotkałeś Matíasa. Nie boisz się, że kiedyś przyjdzie upomnieć się o...spłatę długu? Wiem, że pomógł ci, bo sprawiło mu to przyjemność, bo przez to mógł dopiec tym z...innego przedsiębiorstwa, ale kiedy już zwiążesz się z nami, nieważne, w jaki sposób, to zawsze do ciebie wraca, tak, czy inaczej. Nie zdziw się więc, jak któregoś dnia do twoich drzwi zapuka Matías, albo któryś z jego ludzi i każe ci zrobić coś, co niekoniecznie może ci się spodobać.
- Niech puka. Desmond Sullivan wie, co to wdzięczność.
Caroline spojrzała na niego bez słowa, aż się wzdrygnął.
- Co? Powiedziałem coś nie tak?
- Nie, tylko...ta twoja historia o tym młodym człowieku, Gabrielu...Jest prawdziwa, tak?
- Oczywiście! - żachnął się mężczyzna, zły, że ktoś mógł pomyśleć, iż kłamałby w takiej sprawie. - Przecież widziałaś moje rany, dlaczego więc teraz...
- Pytałam bardziej o uczucie, jakim go obdarzyłeś. Było tak mocne, jak wspominałeś Matíasowi?
- Mocniejsze, niż jesteś w stanie sobie wyobrazić. - Sullivan pochylił głowę, próbując ukryć łzy, jakie napłynęły mu do oczu na samo wspomnienie imienia chłopaka.
- To czemu go porzuciłeś?
- Ja nie...- Desmond poderwał głowę do góry, po czym przerwał. -...ja tylko...jemu będzie lepiej beze mnie - dokończył wreszcie, przegrywając walkę ze łzami.
- Czyżby? Serio myślisz, że przestanie spotykać się z facetami? O ile w ogóle dojdzie do siebie po twojej śmierci. A jeżeli widział cię żywego tam, w Nueva Cases Grandes, to wyobraź sobie, ile pytań musi przebiegać mu przez głowę. Tymczasem ty ukrywasz się tutaj, w obcym kraju, zamiast pojechać do niego i walczyć o ten związek.
- Będąc ze mną naraża się na niebezpieczeństwo - wyszeptał Sullivan.
- A będąc z kimś innym nie? Desmond...- Caroline przysiadła na łóżku, tuż obok chorego i delikatnie ujęła jego twarz w dłonie, zmuszając, by na nią spojrzał. - Wracaj do domu. Nasza...firma może chronić cię i tam, przecież Matías ci to obiecał. Proponował. Jedź do domu, znajdź tego chłopaka i bądźcie szczęśliwi. Nie ma znaczenia, czy będzie z tobą, czy z innym mężczyzną, jego ojciec będzie nienawidził go tak samo. Jego i jego wybranka. Więc dlaczego masz nie być to ty? Skoro Gabriel Amador Del Monte chce tylko ciebie? Albo nawet pozwól nam po prostu ściągnąć go tutaj.
- Gregorio nigdy się na to nie zgodzi...- zaprotestował słabo Sullivan, oszołomiony nadzieją.
- Chrzań tego gościa! Myślisz, że firma nie da rady przeszmuglować Amadora przez granicę tak samo, jak to zrobiła z tobą? Ty oficjalnie nie żyjesz, Del Monte jest jedynie poszukiwany jako chłopak, któremu chwilowo lekko odbiło. Jedno twoje słowo i za dwa dni Gabriel jest tutaj, w Irlandii, z tobą.
- Ja...dobrze...- odpowiedział cichutko Desmond, próbując nie dać się ponieść temu, co kwitło mu w sercu. Przecież zawsze, odkąd pamiętał jego życie było jednym wielkim koszmarem, nawet sam Benavídez nie miał pojęcia o pewnych faktach. Dlaczego więc teraz miałoby się to zmienić, dlaczego ot tak, nagle, ni stąd ni zowąd los miałby obdarzyć Sullivana największym szczęściem, jakie istniało na tej planecie? Bliskością kochanego człowieka, życiem pod jednym dachem, starzeniem się razem i kto wie, być może nawet i adopcją dziecka...albo dzieci?
- Dobrze co? Powiedz to, Desmondzie Sullivanie! - zachęciła go kobieta.
- Sprowadźcie tutaj Gabriela Del Monte...Proszę...
Gabriel
Zarówno Julian, jak i Ingrid gdzieś wyszli, a Daniel wciąż wypoczywał po ataku koszmarów z przeszłości, Del Monte nie miał więc innego wyjścia, jak samotnie udać się do kuchni po jakiegoś snacka. Uśmiechnął się sam do siebie na wspomnienie przykazań, jakie dostał od gospodarzy mieszkania - miał nie otwierać nikomu drzwi i po prostu czekać na ich powrót. Zupełnie, jakby był małym dzieckiem, ich synem, a oni troskliwymi rodzicami. Nie miał im tego za złe, oczywiście, wręcz przeciwnie, był wdzięczny, że mu pomogli i że tak o niego dbali. Poza tym przeczuwał, że w jakiś sposób pomogą mu odnaleźć Desmonda, a wtedy wszystko będzie dobrze.
Powolne człapanie do kuchni przerwał mu dziwny dźwięk dochodzący zza drzwi. Wpierw myślał, że to po prostu jeden z tych odgłosów, które czasem wydają budynki, nie zwrócił więc na niego zbyt wielkiej uwagi. Potem jednak hałas się powtórzył i dochodził jakby z dołu, z podłogi.
Amador zmrużył oczy. Czyżby ktoś próbował się włamać? Ale jak, wczołgując się pod wejście?
~ Musiałby być to ktoś bardzo chudy ~ zażartował w myślach młodzieniec i postanowił to sprawdzić. Czuł się bezpiecznie, w sypialni był przecież Haller, a co jak co, ale Daniel z pewnością umiał strzelać.
Gabriel podszedł powoli pod drzwi, chwytając wcześniej wałek do robienia ciasta z kuchni. Przez moment spojrzał zaskoczony na sprzęt - nie podejrzewał Ingrid o wypieki. Kto wie, być może zamiast do czarowania w kuchni używała wspomnianego narzędzia do walenia Juliana po głowie, kiedy tamten coś przewinił?
Tak, czy siak, wałek nadawałby się doskonale jako broń, a Amador słaby w rękach przecież nie był, więc w razie czego potrafiłby się obronić.
- Chodź tu, Slenderman - mruknął do siebie Del Monte i mocniej chwycił wałek.
Nie miał jednak okazji do walki, bo zamiast oczekiwanego szczupłego potwora pod drzwiami pojawiła się mała, biała i całkowicie niewinna kartka papieru.
- Co jest? - zdziwił się Amador, z miną, jaką można by określić jako totalne “What the fuck?!”. Schylił się, wciąż mocno trzymając zaimprowizowaną broń w ręce i podniósł świstek. Dostrzegł, że umieszczono na nim kilka zdań, zagłębił się więc w lekturze...
...by po chwili otworzyć szeroko drzwi i za wszelką cenę próbując utrzymać powagę przy wymienianiu pseudonimu mężczyzny zawołał za znikającym już na klatce schodowej brunetem:
- OK, nie musisz odchodzić, wierzę, że jesteś tym, za kogo się podajesz, Desmond opowiadał mi o tobie. Możesz wejść...um, Pawianku!
Dominic
Pawianek obrócił się powoli, mimowolnie zaciskając pięści. Z jednej strony szczerze nienawidził tego przezwiska, z drugiej strony bardzo je kochał - było przecież jednym z wielu żartobliwych określeń, jakie nadał mu on. Desmond Sullivan. A teraz przydało się do przekonania Gabriela, że osobą próbującą się z nim skontaktować jest nie kto inny, a sam Dominic Benavídez.
- Rozumiem, że opowiadał ci o mnie? - spytał szef Scylli, wchodząc do mieszkania Juliana.
- Jak najbardziej - odrzekł Amador, robiąc miejsce w przejściu, by Benavídez mógł się spokojnie zmieścić.
Kilka minut później siedzieli już w salonie, popijając przygotowaną przez Del Monte herbatę. Pewne osoby mogłyby być nieco zaskoczone, widząc, jak trzęsący praktycznie całym Meksykiem człowiek siedzi sobie przy stole i konwersuje z innym młodym mężczyzną o podkradaniu jabłek i gruszek z ogrodów sąsiadów, ale w tej chwili Dominic nie był czarnym charakterem, był po prostu kimś, kto stara się jak najwięcej dowiedzieć o ostatnich miesiącach życia swojego najlepszego przyjaciela.
- Ale dlaczego Pawianek? - zdziwił się Amador. - To naprawdę była zemsta za Małpiatkę?
- Też. - Benavídez lekko się uśmiechnął. Rozmawianie o Desmondzie sprawiało mu większą radość, niż przypuszczał. - Był też inny powód. Któregoś dnia tylko mnie przyłapano na kradzieży owoców, Sullivanowi udało się wymknąć - w końcu biegał po tych drzewach jak małpiatka właśnie. Ojciec zezłościł się na mnie i po prostu mi wlał - tylko kilka klapsów, nic więcej! - dodał szybko Dominic, widząc wyraz twarzy Gabriela i przypominając sobie, że Gregorio Del Monte katował własnego syna. - Ale tyłek czerwony, to miałem. Desmond dowiedział się o tym i...cóż. Tak właśnie narodził się Pawianek.
- Niezła historia - roześmiał się gospodarz. - Kochałeś swojego ojca, prawda?
- Czy ja wiem? - Brat Ethana zamyślił się lekko. - To on oddzielił mnie od matki i od rodzeństwa. Z drugiej strony...ech, może kiedyś ci o tym opowiem - machnął ręką, orientując się, że mało brakowało, a powiedziałby za dużo. Polubił Amadora, owszem, świetnie im się rozmawiało, ale nie ufał mu na tyle, żeby mówić mu o własnej przeszłości.
- Oddzielił cię? - zdumiał się Del Monte, ale uszanował decyzję przybysza i zmienił temat: - Zauważyłem coś. Mówisz o Desmondzie w czasie przeszłym. Ty...nie wiesz, prawda?
- Nie wiem czego? - spytał Benavídez, czując nagłą suchość w ustach. Pociągnął kolejny łyk herbaty, starając się uspokoić serce, które nagle walnęło kilka razy tak mocno i tak szybko, że prawie stracił dech.
- Ja go widziałem. Ostatnio. Rozumiesz?
- To znaczy...po śmierci, tak? Widziałeś jego ciało i miałeś szansę się z nim pożegnać? Gdzie....gdzie jest jego grób? Zaprowadzisz mnie tam, prawda? Proszę! - Dominic chwycił dłoń Gabriela i popatrzył mu w oczy tak błagalnie, że Amadora aż coś ścisnęło w gardle.
- Nie. Bo nie ma żadnego grobu! Desmond żyje, Dominicu! Nie mam najmniejszego pojęcia, jakim cudem to się stało, ale mam stuprocentową pewność, że to był on! Nie mógł...albo nie chciał...- Del Monte ściszył na moment głos, ale nie poddał się obawie, która od pewnego czasu dręczyła mu serce i wyjaśnił: -...się do mnie zbliżyć, ale widziałem go żywego, siedzącego na wózku inwalidzkim i prawdopodobnie pod czyjąś opieką, bo wózkiem sterował jakiś mężczyzna. Trwało to może kilka sekund, ale jestem pewien, że też mnie dostrzegł, zanim zniknął we wnętrzu budynku. Zamierzałem od razu do niego podjechać, poszukać go, ale moi przyjaciele kazali mi najpierw wyzdrowieć, a potem zająć się poszukiwaniami Sullivana.
- To niemożliwe...- wyszeptał Benavídez, nagle pobladły do tego stopnia, że Del Monte naprawdę zaczął się bać, że jego gość zemdleje. - Mój brat...Ethan, wiesz? - nagle stało się ważne powiedzenie Gabrielowi imienia Crespo; Dominic sam nie miał pojęcia, dlaczego. - On widział tą śmierć, powiedział mi, że mój przyjaciel...
- Bzdura! - zaprotestował Amador tak gwałtownie, że nie mogło być wątpliwości, co i kogo naprawdę wtedy zobaczył. - Pawianku, pamiętaj, że ja kocham Desmonda! To był on, być może chory, czy zmęczony, a może nawet i jedno i drugie, ale był tam, żywy, oddychający i prawdziwy.
- Ale Ethan...- Dominic powtórzył to wielokrotnie, jakby próbując nie dopuścić do siebie tego, co do niego mówił Gabriel. To byłoby zbyt piękne, żeby mogło być prawdą.
- Co dokładnie widział twój brat? - spytał Del Monte, próbując nie zasiać w Benavídezie nawet cienia podejrzenia, że Crespo mógł po prostu kłamać, albo nie sprawdzić dobrze. Było jednak za późno, szef Scylli już zaczął planować bardzo poważną rozmowę z Ethanem.
- Że go pobili. Że go skatowali. Desmonda, rzecz jasna. Ale Ethana również. Powiedział mi, że jemu udało się uciec, że El Golfo...kartel...go wypuścili, bo zorientowali się, że jest ofiarą Sinaloa, a te dwa kartele walczą ze sobą...- Benavídez nie powiedział Del Monte, że wie cokolwiek o tajnych przestępczych organizacjach, czy też kartelach narkotykowych, przyszedł tutaj tylko jako przyjaciel Sullivana, dlatego teraz za wszelką cenę również starał się utrzymać te pozory. - ale Desmonda...że już nie było kogo ratować...
- Czyli nie widział osobiście jego zgonu, przypuścił tylko, że nie żyje, bo ktoś z El Golfo tak powiedział, czy tak?
- Tak...- Benavídez szeptał, nie mając nawet siły podnieść głosu. - Ale wtedy nie miał jak sprawdzić, wiesz, był ciężko ranny, jego życie było w niebezpieczeństwie i...
- Rozumiem, ale twój brat z pewnością się pomylił! Nie wiń go za to, proszę, mnie samego oszukano, wysłano mi zdjęcia ciała Desmonda i przez długi czas myślałem, że straciłem go na zawsze. On wciąż jest z nami! Wystarczy tylko wybrać się do Nueva Cases Grandes i znaleźć jego trop! Pomożesz mi, prawda? - Tym razem to Del Monte ścisnął dłoń Dominica.
- Oczywiście...oczywiście, że ci pomogę...- przysiągł Benavídez, po czym rozpłakał się z ulgi i ze szczęścia tak mocno, że Gabriel sam nie wiedział, czy ma go przytulić, czy raczej dać się wypłakać.
Ojciec Juan
Każdy z nas wybiera swoją własną drogę. Czasem pewne okoliczności zmuszają nas do porzucenia trasy, jaką sami sobie wybraliśmy, zdarza się też tak, że musimy zboczyć z niej całkowicie, na chwile, lub na stałe. Zawsze jednak w naszych sercach pojawia się pragnienie, jakieś wytyczne, którymi starami się kierować, których staramy się na tyle trzymać, by w końcu zaprowadziły nas do naszego wymarzonego celu.
Jednym z takich marzeń, z takich celów, było dla Juana połączenie rodziny, ponowne spotkania jego siostry, Rosario, z dawno nie widzianym synem, Fabricio. Wiedział jednak, że Constanza di Carlo zrobi dosłownie wszystko, żeby do tego spotkania nie doszło. Doskonale też zdawał sobie sprawę, do czego zdolna jest doprowadzona do rozpaczy matka, a taką z pewnością była Rose. Jeśli tylko wyczuje, że życie Guerry znajduje się w jakimkolwiek niebezpieczeństwie, z pewnością użyje broni nawet wtedy, gdyby oznaczałoby to zabicie babki Fabricio. Co gorsza, może się okazać, że wściekła siedemdziesięciolatka spróbuje zaatakować również i Rosario. A na to Juan nie mógł pozwolić.
- Czyli rozumiem, że nasza umowa stoi? - upewnił się ksiądz, zdając sobie sprawę, że właśnie w tej chwili przypieczętował nie tylko los babki Fabricio, ale również i swojej własnej duszy.
- Owszem. - Starszy Crespo podał mu rękę i mocno ją uścisnął. - Chociaż dziwi mnie, że wykluczenie z Kościoła i pójście do więzienia...
- Dla Rosario - wyjaśnił duchowy krótko, zyskując w oczach Orsona jeszcze większy szacunek, niż miał do tej pory.
Sambor
Skórzany pasek od gitary wbijał się nieco w nagie ciało Mediny, ale nie przejął się tym zbytnio. W miłości pewne ofiary są dozwolone, a nawet wymagane. Poprawił go więc tylko nieco, zarzucił na plecy włosy wymagające fryzjera - albo grzebienia, chociaż akurat tego ostatniego użył właśnie przed chwilą - i ubrany w ciemne, dobrze przylegające do skóry spodnie i takie same buty skierował swoje kroki w stronę domu Nadii de La Cruz. Jaskrawoczerwona bandana na głowie powiewała lekko z każdym postawieniem nogi na podłożu.
Dotarł na miejsce, kilkakrotnie odchrząknął, upewnił się, czy aby na pewno widać jakikolwiek ruch w mieszkaniu świadczący o tym, że ktokolwiek jest w domu i rozpoczął:
Yo no se como empezo
solo se que sucedió
fue tal vez sin darme cuenta
No podia ver la luz
hasta que cerre mis ojos
y desperte pensando en ti
A veces me parece
que es todo una locura
como un sueño sin sentido
Y mientras estas lejos
te espero siempre aqui
que lo nuestro vuelva a ser
porque pude comprender
Que eres el amor de mi vida
me lo dice mi corazon que no te olvida
ahora tengo una razon para existir para vivir
y puedo ser feliz, porque ahora se
Que eres el amor de mi vida
me lo dice mi corazon que no te olvida.
Ethan
Wieczorne gwiazdy zastały niebieskookiego blondyna zasłuchanego w opowieść Cosme Zuluagi o tym, jak to się stało, że na świecie pojawił się Fabricio Guerra.
- Nigdy o nim nie wspominałeś - rzekł Ethan, gdy właściciel El Miedo skończył historię.
- Bo nie wiedziałem o jego istnieniu. Dopiero niedawno pojawił się u moich drzwi i całkowicie odmienił moje życie. Wypełnia mi pustkę, którą pozostawiła po sobie Nadia...i ty.
- Ja? - zdziwił się syn Crespo. - Rozumiem, o co chodzi z de La Cruz, bo ona jest twoją córką i przykro mi patrzeć, jak oddaliła się od ciebie. Ale co ja mam...
- Dobrze wiesz, że traktuję cię jak własnego syna - powiedział cicho Zuluaga, patrząc tak szczerze i tak bardzo przepraszając w spojrzeniu za swoje wcześniejsze podejrzenia pod kątem chłopaka, że Crespo zrobiło się naprawdę bardzo głupio.
Podszedł do fotela, na którym siedział pan na zamku i położył mu głowę na kolanach, przez moment pragnąc zwierzyć się z tego, co kazała mu uczynić Scylla, z tego straszliwego wyboru, jaki mu dano, prosić o pomoc, o ratunek, o wsparcie, o jakąkolwiek radę. Ale nie mógł tego zrobić, nie mógł dołożyć Cosme problemów, wciągać go w sprawy organizacji, która i tak już ogromnym cieniem położyła się na jego życiu. Przemilczał więc wszystko i powiedział jedynie:
- Byłbym dumny, będąc nim naprawdę. Fabricio ma ogromne szczęście. Nie mówię, że mój tata jest zły, kocham go i w ogóle, ale od ciebie bije taki spokój, taka mądrość, taka życzliwość do świata, że jeśli mogę...jeżeli się zgodzisz...to znaczy...
- Tak, synu. Jeżeli chcesz, a Orson nie będzie miał nic przeciwko, możesz nazywać mnie ojcem. Co więcej, po mojej śmierci nie tylko Fabricio otrzyma swoją część zamku, ale również i ty, Ethanie.
- Nie mów o śmierci. Szczególnie nie dzisiaj, kiedy wróciłem...do domu...- zaprotestował Crespo, przełykając łzy wzruszenia. Wiedział, dlaczego Zuluaga nie wymienił Nadii, ale nie poruszył tego tematu. Zamiast tego po prostu zamknął oczy i oddał się pieszczocie, pozwolił Cosme gładzić go po głowie i przez moment, krótki jak bicie serca, wierzył, że dzisiejszy wieczór dobrze się skończy.
Godzinę później słuchał wyrzutów idącego obok brata, przyznając mu rację. Tak, zawalił, tak nie powinien wspominać o śmierci Sullivana, nie mając pewności, czy Desmond naprawdę zginął. Siedemdziesiąt minut od opuszczenia zamku szarpał skórzaną, czarną kurtkę Dominica i bił go po twarzy za to, że tamten ośmielił się w furii zagrozić Leonor.
Jakieś dziewięćdziesiąt minut od momentu, gdy powiedział Cosme, że udaje się na krótki spacer, Ethan Crespo wpatrywał się pustymi oczami w powiększającą się plamę krwi na piersi martwego brata, a jego palce chyba tylko instynktownie wciąż ściskały pistolet, z którego została wystrzelona śmiercionośna kula. Tak samo machinalnie słuchał tego, co ma do powiedzenia stojący tuż obok niego Maxymiliano, chwalący go za dotrzymanie obietnicy i wystawienie im Benavídeza na cel, a co więcej, osobiste pozbawienie go życia.
- Rozumiesz teraz...- kończył właśnie swoją wypowiedź przestępca -...że twoje podanie zostaje jak najbardziej przyjęte? Nie możesz zostać szefem Scylli, co jasne, bo to ja nim teraz jestem, ale skoro zdobyłeś się na aż taki dowód wierności i poddaństwa naszym zasadom, to mianuję cię moim zastępcą. Oczywiście będę patrzył ci na ręce i tak dalej, ale od dzisiaj jesteś moja prawą rękę, Ethanie Crespo, synu Orsona! |
|
Powrót do góry |
|
|
CamilaDarien Wstawiony
Dołączył: 15 Lut 2011 Posty: 4094 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Cieszyn Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 11:05:51 01-05-18 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA II, CAPITULO 92
NADIA / NICOLAS / MARCELA / JERONIMO / DAVID / AIDAN
12 marca 2004 roku
Marcela prasowała białą koszulę męża. [link widoczny dla zalogowanych] miał zaraz wyjść w niej do pracy. Nagle jednak zadzwonił telefon. Psychoterapeutka porzuciła więc wykonywaną czynność i poszła odebrać.
– Tak, tak. Pamiętam o naszej dzisiejszej sesji – potwierdziła pacjentowi. – A coś się stało? Chce pan to przełożyć na inny termin?
– Jeśli można, to bardzo bym prosił o inną godzinę. Coś mi wypadło – odpowiedział mężczyzna.
– Zobaczę czy mam czas. – Marcela wyciągnęła z szuflady kalendarz służbowy. – Pasuje panu czwarta po południu? – zapytała, cudem znajdując jeszcze jedno okienko pomiędzy innymi pacjentami.
– Idealnie, dziękuję – zgodził się rozmówca po drugiej stronie. – Do widzenia.
– Do zobaczenia – pożegnała się kobieta i zakończyła połączenie.
Chwilę później do salonu wparował wściekły Jeronimo. Trzymał w ręku swoją koszulę z wypaloną na piersi dziurą w kształcie żelazka.
– Co to, do cholery, ma znaczyć?! – Bezceremonialnie podszedł do żony i strzelił ją z całej siły w policzek. – Ile razy ci mówiłem, że masz uważać?! To była moja najlepsza koszula, idiotko!
Marcela odruchowo złapała się na piekący policzek.
– Możesz się zamknąć? Na górze jest nasz syn. – W pierwszej kolejności to właśnie okazało się dla kobiety najważniejsze. Że w domu przebywało dziecko, które nie powinno patrzeć, jak jego rodzice się kłócą. – I nie waż się nigdy więcej podnosić na mnie ręki, rozumiesz? – dodała po chwili. – Nie zrobiłam tego specjalnie, zadzwonił pacjent i musiałam odebrać. A twoja koszula, to tylko koszula, kupisz sobie nową. Przecież masz kasy jak lodu, nie? – Spojrzała na Jeronima z odwagą, widząc, że gotuje się w nim ze złości.
Od dawna się między nimi nie układało, ale jeszcze nigdy Jeronimo jej nie uderzył. To był pierwszy raz. Marcela była zaskoczona, ale nie dała tego po sobie poznać, a już na pewno nie zamierzała się go bać. Byli ze sobą nadal tylko ze względu na dziesięcioletniego synka. Kobieta nie chciała fundować Davidowi rozpadu rodziny. Nie w tym momencie, chłopiec był na to jeszcze za mały.
– Jak ty się do mnie odzywasz, kretynko?! – Jeronimo jeszcze bardziej się wściekł na widok bojowej postawy swojej żony. – Masz natychmiast iść do sklepu po nową koszulę, bo inaczej tak cię pobije, że własny syn cię nie pozna, zrozumiałaś?
Marcela zaśmiała mu się w twarz.
– Myślisz, że nie potrafię się obronić przed kimś takim jak ty? Przed takim nic niewartym śmieciem? – zapytała z kpiną. – Mylisz się, potrafię obronić i siebie, i syna, jeśli będzie trzeba. A jeśli chcesz nową koszulę, to proszę. Narysuję ci mapę jak dojść do sklepu za rogiem. – Kobieta sięgała już po kartkę i długopis, gdy nad jej twarzą znowu zawisła ręka Jeronima.
Do pokoju wszedł dziesięcioletni David, przecierając zaspane oczy.
– Kłócicie się? – zapytał ze smutkiem chłopiec. – Dlaczego tatuś trzyma rękę tak wysoko?
Marcela podeszła do dziecka i przytuliła je do siebie.
– Nic się nie dzieje, skarbie – powiedziała. – Tatuś tylko chciał sięgnąć po coś do górnej szafki, prawda? – skłamała, rzucając gniewne spojrzenie mężowi.
Przecież nie mogła powiedzieć synkowi, że jego ojciec zamierzał ją uderzyć.
Marcela nigdy nie wracała myślami do tego dnia. Dziś jednak pomyślała sobie, że może byłoby lepiej, gdyby pogoniła Jeronima już wtedy, kiedy po raz pierwszy ośmielił się podnieść na nią rękę. Nie zrobiła tego tylko ze względu na Davida i może to był błąd, bo Marcela jako psychoterapeutka wiedziała lepiej niż ktokolwiek inny, że dzieci wyczuwają, kiedy dzieje się coś złego. Nieważne jak bardzo rodzice starają się zachowywać normalnie, dziecko i tak zawsze wyczuje zagrożenie.
Kobieta nie potrafiła sensowniej wytłumaczyć, dlatego tak długo znosiła wybryki Jeronima, ale wtedy, gdy przyłapała go na zdradzie miarka się już przebrała. W prawdzie od dawna wiedziała, że mąż ją zdradza, ale do tamtej pory nie miała na to dowodów. David miał już piętnaście lat. Nastolatkowi łatwiej było zrozumieć pewne sprawy, więc Marcela w końcu zdecydowała się na rozwód. Lepiej późno niż wcale.
– Mamo – usłyszała nagle głos syna i oglądnęła się za siebie.
– David, potrzebujesz czegoś? – zapytała, patrząc jak chłopak wjeżdża na wózku do salonu.
– Chciałbym pojechać do kościoła – powiedział niespodziewanie. – Możesz mnie zawieźć? – poprosił, spoglądając na matkę z nadzieją.
– Oczywiście, synu – zgodziła się szybko szatynka z szerokim uśmiechem na ustach.
Ucieszyła ją ta prośba, choć był środek tygodnia. Widocznie jednak David poczuł natychmiastową potrzebę kontaktu z Bogiem. Przynajmniej zaczął wychodzić z domu i to była najlepsza wiadomość, jaką Marcela mogła dostać. A jeszcze jak doliczyć do tego wszystkiego Pabla Diaza, który zgodził się poruszyć niebo i ziemię, żeby na nowo wznowiono śledztwo w sprawie wypadku, to psychoterapeutka już w ogóle mogła uznać ten dzień za udany.
– Mogę poprowadzić? – zapytał David poważnym tonem.
Marcela spojrzała na syna spode łba, jakby chciała powiedzieć: „przecież nie masz prawa jazdy”, ale zaraz potem przypomniała sobie, że to nieprawda. Chłopak przecież zdał egzamin na kilka dni przed wypadkiem. Problemem było tutaj coś innego, o czym Duran zapomniała na krótki moment. Nic w tym dziwnego, skoro jej ukochany syn wreszcie zaczął wracać do normalnego życia. Tak ją to uszczęśliwiło, że dopiero ponowny rzut okiem na wózek inwalidzki sprowadził czterdziestolatkę do rzeczywistości.
– David, bardzo się cieszę, że wracasz do formy, ale…
– Wiem, wiem – przerwał jej chłopak. – Żartowałem – uśmiechnął się słabo.
– Jeszcze nie przerobiłam samochodu, nie miałam do tego głowy. Poza tym nie wiedziałam, że będziesz chciał… że wyrazisz taką chęć, żeby… – plątała się w słowach. Wciąż nie przechodziło jej przez gardło kalectwo syna. Nie chciała powiedzieć czegoś, co mogłoby przypadkowo urazić Davida.
– W porządku, mamo – powiedział dwudziestolatek. – Wszystko gra. Jedziemy?
– Tak, wezmę tylko torebkę i kluczyki.
***
Zarówno Sambor jak i Travis zaskakująco szybko zniknęli Nadii z oczu, a więc nie stało już nic na przeszkodzie, żeby przerwać tę szopkę z całowaniem Nicolasa. Chciała, naprawdę chciała, żeby jej język przestał wreszcie zwiedzać jamę ustną przyrodniego brata Dimiego, ale nie potrafiła się od niego oderwać.
Ku wielkiemu zaskoczeniu brunetki, młody Barosso umiał całować. Co więcej, wiedział jak sprawić, by Nadia drżała w jego ramionach. W końcu jednak De la Cruz wyrwała się z objęć Nicolasa. Oboje przez chwilę milczeli, podczas gdy połowa wydawnictwa gapiła się na nich z zaciekawieniem.
Nadia pociągnęła Nico za krawat, dając mu tym znak, by szedł za nią. Oczywiście, nie odmówiła sobie przy tym tej przyjemności, żeby nieco go poddusić. Mężczyzna chrząknął znacząco i dopiero wtedy brunetka puściła jego część garderoby. Kiedy znaleźli się już w jej gabinecie i byli poza wścibskimi spojrzeniami pracowników, Nadia dopiero się odezwała:
– Po co przyszedłeś?
– Serio? Nawet nie wyjaśnisz mi, co to było? – zapytał zaskoczony.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz – skłamała, odwracając wzrok do okna.
– Kto tam stał? – zapytał, czym ściągnął na siebie spojrzenie ukochanej. – Dla kogo to było? Ten pocałunek. Bo na pewno nie dla nas – zauważył bystro.
– Nas nie ma, Nico. Umiesz to pojąć?
– Ale będziemy.
– Tylko na papierze.
– Lepiej na papierze niż w ogóle.
– Nicolas, nie żenisz się ze mną, żeby dostać spadek, prawda? – zapytała, chociaż znała odpowiedź na to pytanie. – Jak się nad tym głębiej zastanowiłam, to przypomniałam sobie, że wszystko dostał Mauricio Rezende, a twój ojciec z tego co mi wiadomo, nie wybiera się jeszcze na tamten świat. Żadnego spadku nie ma, prawda?
– A jak ci powiem, że masz rację, to co zrobisz? Zerwiesz zaręczyny?
Nadia zaśmiała się w głos.
– Ty tak serio? – spytała rozbawiona. – Zaręczają się zakochani, my mamy co najwyżej umowę. I nie, nie wycofam się z niej, bo chcę odzyskać syna – wyjaśniła dosadnie, nie odwracając wzroku od młodego Barosso.
– Dobra, zbieraj się. Wychodzimy – zarządził Nicolas, ściągając płaszcz Nadii z wieszaka.
– Dokąd? – zapytała, obchodząc biurko dookoła.
– Do Urzędu Stanu Cywilnego, musimy ustalić datę ślubu – wyjaśnił, nakładając narzeczonej płaszcz na ramiona.
– No dobra, niech ci będzie – zgodziła się brunetka. – Przy okazji odbiorę akt zgonu Dimitria. Boże, jak to będzie wyglądać? – zamyśliła się na chwilę. – Dopiero co zostałam wdową, a już biorę ślub, w dodatku z bratem zmarłego męża.
– Za kilka dni wszystko ucichnie i ludzie znajdą sobie inny temat do plotek, nie przejmuj się tak. – Nicolas w gruncie rzeczy miał rację. Mieszkańcy szybko zapomną o tym nietakcie.
– Zaczekaj – zatrzymała go w drzwiach. – Co ty będziesz z tego miał?
– Jeśli powiem, że ciebie przez sześć miesięcy, to mi nie uwierzysz, więc nie powiem nic – odparł niejednoznacznie i już po chwili siedział razem z Nadią w swoim samochodzie.
***
Aidan Gordon miał pełne ręce roboty. Przenosił właśnie swoją kancelarię z Monterrey do Valle de Sombras, więc z klientami chwilowo spotykał się na neutralnym gruncie gdzieś w mieście. Zdecydował się na tę przeprowadzkę ze względu na ciągłe dojazdy, które zaczynały go już męczyć. Dolina Cieni była jego domem, jedynym jaki znał od czasu jego powrotu ze studiów, a więc ciężko mu było osiedlić się na stałe w Monterrey. W prawdzie nigdy nie był sentymentalny, ale ta jedna rzecz w jego życiu powinna pozostać na swoim miejscu.
W kawiarni w Valle de Sombras czekał właśnie na nową klientkę, która zadzwoniła do niego w sprawie rozwodu, powołując się na Marcelę Duran.
Marcelę owszem, kojarzył. Pięć lat temu był jej adwokatem, a i w internecie było o kobiecie głośno z racji tego, jaki wykonuje zawód.
Mecenas Gordon rozsiadł się wygodnie na krześle przy stoliku w samym rogu sali. Jego myśli odbiegły na chwilę od spraw zawodowych i skupiły się na życiu prywatnym. Aidan rozstał się z Dayaną kilka tygodni temu, a mimo to wciąż o niej myślał. Nie było minuty, żeby nie wspominał ich wspólnie spędzonych chwil. Idąc za głosem serca, mężczyzna postanowił więc zadzwonić do panny Cortez.
– Cześć, tu Dayana. Zostaw wiadomość, a na pewno oddzwonię – włączyła się automatyczna sekretarka, po czym do uszu adwokata doszedł ciągły sygnał.
– Hej, mówi Aidan. Wiem, że to kiepski moment i że nie chcesz mnie znać, ale uważam, że powinniśmy pogadać. Proszę, odezwij się do mnie, kiedy to odsłuchasz – powiedział do głośnika i rozłączył się.
W samą porę, bo akurat spostrzegł zmierzającą w jego kierunku kobietę.
***
Nadia i Nicolas załatwili w urzędzie wszystkie niezbędne do ślubu formalności. Ceremonia zaślubin miała się odbyć już za trzy dni. Do tego czasu De la Cruz musiała załatwić sobie świadka, no i kupić sukienkę. Gości zapraszać raczej nie będą, ponieważ nie ma czego świętować, a i tak pewnie nikt by się nie zjawił. Szczególnie Cosme.
Było już późne popołudnie, więc Nico zaoferował, że odprowadzi przyszłą żonę do domu. Nadia nie zaprotestowała, ale zrobiła to nie z grzeczności, lecz z chwilowego braku chęci do słownych przepychanek.
Kiedy oboje dotarli pod dom De la Cruz, usłyszeli jak ktoś w ogrodzie zawodzi po hiszpańsku:
Y mientras estas lejos
te espero siempre aqui
que lo nuestro vuelva a ser
porque pude comprender
Que eres el amor de mi vida
me lo dice mi corazon que no te olvida
ahora tengo una razon para existir para vivir
y puedo ser feliz, porque ahora se
Que eres el amor de mi vida
me lo dice mi corazon que no te olvida.
Nadia szybkim krokiem ruszyła naprzód, a za nią podążył młody Barosso. To brzmiało jak serenada dla ukochanej.
W Nicolasie aż się zagotowało, gdy zobaczył wykonawcę piosenki. Sambor Medina we własnej osobie.
– Odbiło ci, Sambor? – zareagowała Nadia, przerywając tym samym występ zalotnika. – W domu jest moja teściowa z córką. Której z nich przyszedłeś zaśpiewać serenadę, co? – zapytała z wyrzutem. Mogłaby mieć do niego żal o to, że wtedy gdy prosiła go, by został, on wyjechał, ale uświadomiła sobie, że dobrze się stało. W końcu to było zwykłe zauroczenie, nic więcej.
– Tobie – odpowiedział zgodnie z prawdą.
– Mnie? – powtórzyła z niedowierzaniem. – Gdybyś zdążył lepiej mnie poznać, wiedziałbyś, że nienawidzę serenad ani żadnych innych ckliwych szopek. – Tymi słowami Nadia sprowadziła Medinę na ziemię.
– Co on tu robi? – Sambor z pogardą wskazał brodą na syna Fernanda, ignorując fakt, że właśnie się zbłaźnił. Uznał, że spalenie buraka we własnym wnętrzu będzie bardziej odpowiednie niż wypuszczenie wstydu na wolność.
– On ma imię. – Nadia obroniła Nicolasa.
– Masz jakiś problem, kolego? – Nico zbliżył się do Sambora na niebezpieczną odległość i zajrzał mu między oczy.
Przywalenie mu w pysk byłoby za proste – pomyślał Barosso.
– Nie jesteśmy kolegami – zauważył bystrze Medina.
– Pewnie, że nie. Prędzej strzeliłbym sobie w łeb, niż się z tobą zaprzyjaźnił.
– To obietnica? – zaśmiał się Sambor.
– Raczej ostrzeżenie, żebyś nie stąpał po moim terytorium.
– Twoim terytorium? – Medina uniósł brwi w geście zdziwienia. – Co takiego nazywasz swoim terytorium, gogusiu? Nadię? Moją Nadię? – zapomniał się.
– Przepraszam, że wam przerwę, ale nie jestem niczyją własnością, okej? – wtrąciła się nagle De la Cruz. – A ty, Samborze, odejdź stąd. Już dawno zrezygnowałeś ze mnie, wyjeżdżając z Valle de Sombras, więc przestań teraz udawać, że coś cię obchodzę – zwróciła się do mężczyzny.
– Mężowi wybaczyłaś, że sfingował własną śmierć, a mi nie chcesz wybaczyć, że próbowałem ochronić się przed śmiercią? – spytał z lekkim wyrzutem.
– A dostrzegasz różnicę pomiędzy mężem a obcym człowiekiem? – odgryzła się Nadia.
– Obcym? – powtórzył. – Takie masz o mnie zdanie?
– A jakie mam mieć? Nie znamy się – stwierdziła oczywisty fakt.
– Dobra, to skoro nie serenada, to może dasz się zaprosić na kolację? – Sambor się nie poddawał, a Nico zgromił go spojrzeniem.
– Koniec tego. – Nicolas wkroczył do akcji. – Nie podbijaj do mojej przyszłej żony, bo za chwilę mogę się nie powstrzymać. – Stanął naprzeciwko Sambora i zmierzył go od stóp do głów. Przewyższał kurdupla prawie o dziesięć centymetrów.
– Przyszłej co? – Sambor wywrócił teatralnie oczami, robiąc jednocześnie minę zdziwionego żółwia. – Wychodzisz za tego idiotę? – zwrócił się do właścicielki wydawnictwa.
Nadia milczała.
– Gdybyś tak bardzo nie działał mi na nerwy, to poprosiłbym cię na swojego świadka, ale w tej sytuacji to nie wchodzi w grę. – Nicolas klepnął Medinę po ramieniu i zaśmiał się pod nosem.
Sambor parsknął i bez słowa odszedł w tylko sobie znanym kierunku. Nadia spojrzała na Nicolasa.
– Na ciebie też już pora – powiedziała i zostawiła go samego w ogrodzie.
***
David chciał się wyspowiadać, więc gdy dotarł wraz z matką do kościoła, poprosił ją, by zaczekała na niego na zewnątrz. Chciał zostać ze spowiednikiem sam na sam, co było raczej logiczne. Zbliżył się do konfesjonału, w którym siedział Ojciec Juan.
– Szczęść Boże – powitał duchownego.
– Szczęść Boże, synu – odparł ksiądz.
– Dawno nie byłem przy spowiedzi – zaczął dwudziestolatek – ale od dwóch miesięcy coś zżera mnie od środka i nie potrafię sobie z tym poradzić.
– Mów dalej, synu.
– Pewnie dziwi księdza ten wózek inwalidzki. Ostatni raz, kiedy tutaj byłem, chodziłem o własnych nogach. Ale przechodząc do puenty – zawahał się na chwilę. – Dwa miesiące temu miałem wypadek w Monterrey, na pasach potrącił mnie samochód osobowy – kontynuował chłopak. – Moja matka szuka winnego, a ja cały czas udaję przed nią, że nie widziałem sprawcy.
– Dlaczego to robisz? – zapytał duchowny.
– Bo to był mój ojciec – wyznał młody Duran na jednym tchu, a ksiądz Juan zamarł.
Ostatnio zmieniony przez CamilaDarien dnia 13:39:39 12-11-18, w całości zmieniany 2 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3500 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 19:05:50 03-05-18 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA II, CAPITULO 93
Julian/Ingrid/ Celia/ Hektor/ Rodzina Reynolds/ Emily/ Fabricio
Luksusowa willa w Monterrey była jej więzieniem przez dwanaście lat. Odkąd poślubiła Eusebio nie było dnia, żeby nie żałowała swojej decyzji. Tak były dni, kiedy była autentycznie szczęśliwa. Cieszyła się z bycia jego żoną, macochą dla Alicji jednak wszystko zaczęło się psuć dwa lata po ślubie, kiedy przeprowadzili się do rezydencji w stylu hiszpańskim. Dom ten był jak klatka, w której dusiła się. Nie mogła oddychać swobodnie a mąż bardziej liczył się ze zdaniem swojej matki niż żony. Zawsze brał stronę matki. W tym związku zawsze były trzy a nie dwie osoby. Miarka jednak się przebrała. I wcale nie chodziło o dziecko.
Rozstanie z Eusebio planowała od lat. Zbierała dowody jego niewierności, gdyż miała świadomość, iż przeciwko sobie będzie miała nie tylko swojego męża, ale także i jego matkę. Rodzina Celii nie wesprze jej w odzyskaniu wolności. Blondynka nie będzie zaskoczona, jeśli rodzice poprą zięcia. W końcu to taki cudowny człowiek! Kogo obchodzi, iż kobieta dusi się w tym związku? Celia rozejrzała się po swoimi małym gabinecie, który łączyła razem z biblioteką i uśmiechnęła się pod nosem.
Nie było jej smutno, wręcz przeciwnie czuła, że wreszcie może oddychać. Jakby wypłynęła na powierzchnie po długim przebywaniu pod wodą. Za swoimi plecami usłyszała chrząknięcie. Odwróciła do tyłu głowę spoglądając chłodno na swojego jeszcze męża. Uśmiechnęła się bez słowa wymijając go.
— Kim są ci ludzie?! — zapytał wyraźnie wzburzono Eusebio. — Dokąd zabierają te wszystkie książki?
— Do miejsca, w którym obecnie mieszkam — odpowiedziała Celia spoglądając na mężczyznę który trzymał w dłoniach wypełniony książkami karton. — Spotkamy się na miejscu — powiedziała do mężczyzny, gdyż wiedziała, iż ten karton jest ostatni. — Coś jeszcze?
— Kluczyki od samochodu — powiedział a Celia zaśmiała się cicho. Bez słowa wyciągnęła z kieszonki w torebce i położyła je na stojącej nieopodal komodzie.
— Proszę bardzo — odpowiedziała nadzwyczaj przejmie Celia. — Coś jeszcze?
— Karty kredytowe.
— Teraz jesteś już żałosny, ale — pokręciła z rozbawieniem głową. Właśnie tego się po mężu spodziewała. Wyciągnęła trzy karty kredytowe i położyła je na tej samej komodzie. — Majtki też mam ściągnąć?
— Nie bądź wulgarna — odwarknął, kiedy go wymijała. — Naprawdę sądzisz, że tak po prostu możesz odejść? — zapytał ją idąc za nią.
— Tak po prostu odejdę — odpowiedziała otwierając drzwi. Wyszła na zewnątrz nie mogąc powstrzymać uśmiechu na widok mężczyzny opartego o czarny samochód. Zeszła po schodach. — Nie martw się kochanie — powiedziała pełnym porady tonem. — mój prawnik się z tobą skontaktuje. Żegnaj Eusebio.
— A co z Alicją?
— A co ma być? — odpowiedziała pytaniem na pytaniem. — Ty jesteś jej ojcem i prawnym opiekunem ja jedynie twoją byłą żoną. Poza tym — kontynuowała nie zatrzymując się — to duża dziewczynka da sobie radę. Do zobaczenia w sądzie — powiedziała. Mężczyzna stojący przy aucie obszedł samochód otwierając przed Celią drzwi. — Dziękuje skarbie — mrugnęła do Hectora. Ten w odpowiedzi uniósł kąciki ust w uśmiechu.
Spojrzenie błękitnych oczu ukrytych za okularami przeciwsłonecznymi. skierował na Eusebio. Nie odzywając się ani słowem otworzył drzwi od strony kierowcy. Patrząc mu w oczy wsiadł do środka. Eusebio był zbyt zaskoczony, aby wykonać jakikolwiek ruch. Hector włączył samochód do ruchu i odjechał.
— Masz wszystko czego potrzebujesz? — zapytał blondynki.
— Tak — spojrzała na wypchaną torebkę uśmiechnęła się pod nosem. — Wszystko czego potrzebuje, aby go oskubać. Wracajmy do miasteczka. Mam spotkanie z prawnikiem.
***
Ingrid Lopez zmarszczyła brwi wpatrując się w swojego chłopaka. Julian miał coś na sumieniu. Odkąd wrócił z sesji terapeutycznej był cichy i spięty. Nie skomentował nawet tego, iż wykupiła połowę butiku a zawsze zrzędził i zrzędził, że ma więcej ubrań i butów niż nie jedna celebrytka. Wstała od stołu podchodząc do Juliana. Bez słowa uprzedzenia wślizgnęła się na jego kolana obejmując go za szyję.
— Cycata brunetka czy blondynka? — zapytała go wprawiając bruneta w kompletne osłupienie. — No tylko nie mów, że ruda.
— O czym ty mówisz?
— Nie o czym tylko o kim — poprawiła go — Mam na myśli twoją kochankę. Ruda?
— Nie mam kochanki — powiedział kręcąc z niedowierzaniem głową. — Skąd ci to przyszło do głowy?
— Bo masz minę jakbyś miał stanąć przed plutonem egzekucyjnym — powiedziała głaszcząc go po głowie. — Chodzi o ślub twojej mamy? — zapytała go łagodnie. Spojrzał na nią jeszcze bardziej zaskoczony. — Dziś o siedemnastej w urzędzie stanu cywilnego w Monterrey — przypomniała mu. — Kupiłam nawet prezent i za ciebie potwierdziłam przybycie. Oczywiście nie wspominałam mężowi numer trzy.
— Cztery — poprawił ją
— No cztery, że to ja jestem osobą towarzyszącą jego pasierba, bo jeszcze twoja mama wbiłaby mi nóż w serce z tego zestawu.
— Nie chodzi o ślub Charlotte tylko o nas — zaczął spoglądając jej w oczy. — O pewną sprawę z przeszłości. — wziął głęboki oddech — To nie Flavio wysyłał do ciebie listy do poprawczaka tylko ja — wyrzucił z siebie na jednym wdechu i poczuł jak siedząca na jego kolanach Ingrid sztywnieje. — Przepraszam, że nigdy ci tego nie powiedziałem.
Lopez wstała kręcąc z niedowierzaniem głową. Spojrzała na Juliana, który spoglądał na nią wzrokiem skopanego szczeniaka. Palcami przeczesała włosy biorąc głęboki oddech. Teraz wszystko stało się jaśniejsze. Jakby znalazła pod stołem puzzle i włożyła je w odpowiednie miejsce tworząc cały obrazek. Obróciła się dookoła wypuszczając z płuc wstrzymywane powietrze.
— Dlaczego mówisz mi to teraz? — zapytała go. — Po tylu latach?
— Nie mogę budować rodziny z tobą na kłamstwie z przed lat — powoli wstał podchodząc do Lopez. — W tamtym czasie wiedziałem, że żeby przetrwać potrzebujesz kontaktu ze światem zewnętrznym, kogoś do kogo mogłabyś wrócić.
— Podszyłeś się pod Flavio — warknęła — Zamiast podpisać listy własnym nazwiskiem podszyłeś się pod chłopaka, w którym się zakochałam — powiedziała spokojnej. Zakochałam się we Flavio — roześmiała się bez cienia wesołości — chociaż tak naprawdę zakochałam się w tobie. Dlaczego? — zapytała — Dlaczego nie zatrzymałeś tego dla siebie?
— Zasługujesz, żeby znać prawdę. Poza tym — urwał spoglądając jej w oczy — stałaś się wszystkim co zawsze chciałem mieć. Stałaś się moim domem, azylem, moim sumieniem, Moją rodziną, moją pierwszą i jedyną miłością Ingrid — chwycił ją za rękę splatając z Lopez palce. Drugą wolną dłonią objął ją w pasie przyciągając delikatnie do siebie. Twarz wtulił w jej kark. — Kocham cię — wyznał ochrypłym głosem. — Dlatego nie mogłem cię dłużej okłamywać. Ponieważ cię kocham.
Obróciła się powoli w jego ramionach.
— Powiedz to jeszcze raz — zażądała parząc mu w oczy. — Jeszcze raz.
— Kocham cię Ingrid Isabello Lopez. To zawsze byłaś ty. — szatynka uśmiechnęła się pod nosem wargami dotykając jego warg.
***
Hektor Reynolds niechętnie zostawił Celię samą. Kobieta bowiem była umówiona z prawnikiem i chciała z nim porozmawiać w cztery oczy w kawiarni Valle de Sombras. Palce rudowłosego mężczyzny zacisnęły się na kierownicy, kiedy blondynka przywitała się z mecenasem zajmując miejsce na przeciwko niego przy kwadratowym stoliku.
Skłamałby mówiąc, iż nie cieszy się na myśl o tym, iż małżeństwo Eusebio i Celii wreszcie dobiegnie końca. Kobieta raz na zawsze uwolni się od tego człowieka. Zazna spokoju i miłości. Szczęścia, którego ten człowiek jej nie dał. Hektora czekała także trudna rozmowa. Z rodziną.
Mężczyzna oczywiście nie zamierzał mówić o dziecku. To nie był odpowiedni moment na informowanie o potomku jednak spodziewał się interwencji. Consuelo Reynolds zadzwoniła do niego rano pod pretekstem omówienia przyjęcia urodzinowego ojca. Nie były w tym absolutnie dziwnego, gdyby nie fakt, iż urodziny Adolofo wypadają na czwartego czerwca. To oczywiście był tylko pretekst co oznaczało jedno; Bernarda skontaktowała się albo bezpośrednio z Consuelo albo zrobiła to Leonarda. Innego wytłumaczenia nie było.
Hektor jednak nie zamierzał nikomu tłumaczyć się ze swoim życiowych wyborów. Wiedział, iż romans z Celią wywoła spore poruszenie w społeczności tak małej jak Dolina cieni czy Pueblo de Luz. Nie obchodziło go jednak zdanie obcych, w tym momencie liczyła się tylko Celia i ich dziecko. Skręcił w lewo w drogę wiodącą do miasteczka mieszczącego się dwadzieścia kilometrów od Valle de Sombras.
W tym samym czasie Celia upiła łyk zimnej wody z cytryną spoglądając na mecenasa poleconego jej przez szwagierkę. Przeprowadził rozwód szybko i sprawnie. Kobieta oczywiście nie łudziła się, iż jej rozstanie z Eusebio przebiegnie w takiej samej admosferze. Upokorzony przez nią mężczyzna nie podpisze dokumentów jak Jermonimo. Ich rozwód będzie dużo bardziej paskudny. Była jednak gotowa na tę walkę.
— Formalności mamy już za sobą — powiedział chowając teczkę z podpisanym pełnomocnictwem Celii Dlaczego chcę się pani rozwieść? — zaczął od podstawowego pytania. Zawsze zadawał je na początku.
— Nie kocham go. Nie wiem czy kiedykolwiek go kochałam, może dawno temu, ale teraz jedyne co czuje do Eusebio to obrzydzenie i wstręt.
— Rozumiem — powiedział otwierając przyniesiony ze sobą notes. — podniósł wzrok na kobietę siedzącą na przeciwko niego. — Będziemy musieli oczywiście uzasadnić pozew rozwodowy.
— Zdradzał mnie — powiedziała wyciągając grubą teczkę. — Po raz pierwszy zdradził mnie cztery lata po naszym ślubie. Oczywiście dowiedziałam się przypadkiem, później były kolejne. Sekretarki — przesunęła teczkę po blacie. Aidan otworzył ją rzucając okiem na oznaczone datami koperty. Spojrzał z powrotem na Celię.
— Nie rozumiem — zaczął — skoro wiedziała pani o jego zdradach, dlaczego nie rozwiodła się pani wcześniej?
— Bo byłam głupim mecenasie. Dawałam mu szansę za szansą tylko ze względu na jego córkę Alicję. Dziewczyna już kiedyś straciła matkę nie chciałam odbierać jej kolejnej chociaż przyznam się szczerze nigdy nie byłyśmy sobie bliskie.
— Adoptowała pani pasierbicę po ślubie?
— Nie, Eusebio uznał to za zbyteczne. Próbowałam ją wychowywać, lecz kiedy chciałam wprowadzić jej pewne zasady byłam natychmiast sprowadzana na ziemię przez teściów, którzy twierdzili „że skoro nie jestem jej matką nie mam prawa jej strofować czy ograniczać” Rozpuścili ją do granic absurdu.
— A co na to mąż?
— Nic. Nigdy nie był po mojej stronie. To jego matka kupiła nam dom, urządziła go według własnego widzimisię i absolutnie nie miałam prawa nic w nim zmienić. Bez jej zgody oczywiście. W tym małżeństwie zawsze były trzy osoby nie dwie.
— Mąż zdradził panią czterokrotnie podczas trwania związku a teraz ma kochankę numer pięć — powiedział bez ogródek prawnik. Celia skinęła głową. — A co z intercyzą?
— Nie ma — nie mogła powstrzymać uśmiechu satysfakcji jaki pojawił się na jej ustach. — Chciałam ją podpisać, lecz on stwierdził, iż nie jest nam potrzebna. Jedyne czego chcę to aby tego pożałował.
— Rozumiem. Jak pani zapewne zdaje sobie sprawę, iż majątek pani męża od chwili zalegalizowania związku jest także pani majątkiem. Tworzyliście państwo wspólnotę. Wszystkie zarobione przez panią i Eusebio pieniądze są wspólne.
— Wiem — Z kolejnej teczki wyciągnęła plik kartek — jego rozliczenia podatkowe z ostatnich dwunastu lat, spis nieruchomości, wzięłam też spis aut w jego posiadanych a nawet zakupionych przez ostatnie lata antyków — widząc zaskoczoną minę uśmiechnęła się szeroko. — Mój mąż z wykształcenia jest księgowym i pedantem. Dokumentował każdy mój i swój wydatek. Wszystko znajdzie pan w tych teczkach. A w tej — różową ułożyła tuż obok — Moje rozliczenie podatkowe z ośmiu ostatnich lat jak i adres nieruchomości, którą nabyłam za gotówkę sześć lat temu. Rachunki z remontu. — kolejna teczka. — Mam też przy sobie wyciągi z kont i rachunki za zakupy które robiłam kieszonkowego które dostawałam od męża.
— To dobrze, tylko nie rozumiem, dlaczego pani mąż to wszystko pani dał? Jako prawnik bym mu to odradził.
— Nie dał mi tego — odpowiedziała Celia. — Wszystko trzymał na kopii zapasowej swojego laptopa. Skopiowałam dysk D i C i wzięłam to co jest mi potrzebne, aby dostać rozwód i połowę jego majątku.
— Chcę pani więc żeby żałował, że nigdy nie podpisał intercyzy
— Chcę, żeby pożałował tego, że się ze mną ożenił.
— Rozumiem i obiecuje pani, że tego pożałuje — odpowiedział Aidan. Wszystkie dokumenty przejrzę w spokoju, w swojej kancelarii. Teraz chciałbym omówić kwestię dziecka.
— Nie jest jego — odparła spokojnie Celia. — Tylko Hektora. Mojego kochanka. Jak bardzo komplikuje to plan oskubania go.
— Nie komplikuje — Aidan sięgnął po kawę upijając łyk. — Według kodeksu prawa rodzinnego w przypadku rozwodu a nie mają państwo intercyzy pani pieniądze i jego pieniądze są wspólne.
— Dobrze ma pani jeszcze jakieś teczki? — zapytał ją.
— Tylko jeszcze jedną. Mój mąż zataił przede mną, iż przeszedł rok temu zabieg wzaektomii. —podała mu dokumenty. — Przeszedł ją równo rok temu. Kilka miesięcy po tym jak straciłam nasze dziecko.
— Przykro mi —powiedział sięgając po teczkę. — Pytała pani o to męża? Dlaczego to zrobił?
— Nie.
— I słusznie zapytam go o to na Sali sądowej — uśmiechnął się pod nosem. — Poroniła pani tylko raz.
— Trzykrotnie. Pierwsze poronienie nie było poronieniem — Aidan zamarł z długopisem nad kartką. — Ziołowy specyfik — wyjaśniła chłodno. — Nie wszystko poszło jednak zgodnie z planem i trafiłam do szpitala. Przekupiłam lekarza, aby powiedział mężowi i mojej rodzinie, że były to mięśniaki macicy.
— Oryginalna dokumentacja medyczna? — zapytał od razu.
— Spaliłam ją krótko po wyjściu. I za nim pan zapyta lekarze czy pielęgniarki którzy się wtedy mną zajmowali nie żyją.
— A ojciec dziecka?
— Nie mam z nim kontaktu. Może mi coś za to grozić? — zapytała go.
— Prawo nie działa wstecz Celio — odparł łagodnie. — Który to był rok?
— Dwa tysiące piąty — odpowiedziała.
— Nic pani nie grozi. Od roku dwa tysiące dziewiątego w Meksyku obowiązuje prawo aborcji na życzenie. Nikt nie pociągnie pani do odpowiedzialności na podstawie paragrafów które w naszym kraju nie obowiązują od dobrych kilku lat. Dopilnuje, aby sprawa nie wypłynęła na światło dzienne podczas procesu. Dwa kolejne promienia były już naturalne?
— Tak. Drugie nastąpiło w dwa tysiące siódmym a trzecie półtora roku temu.
— Rozumiem. Czy mąż kiedykolwiek panią uderzył?
— Nie.
— Zgwałcił?
— Nie
— Wspominała pani jednak że wydzielał pani kieszonkowe?
— Tak, nie były to małe kwoty, ale miałam ich nie przekraczać.
— Zdarzyło się to kiedyś?
— Tylko raz. Nie był z tego powodu zadowolony.
— Czyli stosował przemoc ekonomiczną — Aidan napisał coś w swoich notatkach. — Gdzie pani pracowała?
— Jestem malarką —wyjaśniła Celia. —Mój mąż nie akceptował mojego zawodu, więc nie wspomniałam mu nigdy ani o tym, że nigdy nie zrezygnowałam z malarstwa ani o tym, że zarabiam na moich bohomazach więcej niż on na kwartał. Mieszkanie i konia kupiłam właśnie za te pieniądze. Wszystko znajdzie pan w dokumentach. —Palcami postukała w leżącą na stoliku różową teczkę. — Wiem, że dojdzie do włączenia mojego majątku jednak nie zamierzam oddawać mu ani mojego loftu ani tym bardziej Relámpago.
—Przyjąłem do wiadomości — zanotował tą uwagę w swoich notatkach. — No cóż wiem już wszystko co potrzebuje do pozwu. —spojrzał z nad papierów na Celię. —Postaram się go złożyć jeszcze w tym tygodniu. Pozew po złożeniu zostanie wysłany do pani męża, rozprawa ustalona. Oczywiście możemy spróbować rozwiązać państwa małżeństwo za porozumieniem stron —wyjaśnił —jednak z tego co usłyszałem nie ma na to najmniejszych szans. Postaram się przyspieszyć to do maksimum.
— Będę zobowiązana.
Blondynka pożegnała się z prawnikiem, który został przy stoliku z zainteresowaniem przeglądając dokumenty.
***
Akta które otrzymała od Diaza były Puszką Pandory tylko zamiast wszystkich nieszczęść świata Emily wypuściła na światło dzienne długo skrywane rodzinne tajemnice i sekrety. Dwie grube teczki zawierały fotografie zrobione na miejscu zbrodni, wyniki sekcji zwłok czy zaskakująco dokładne relacje świadków, których przesłuchano. Dokumenty zawierały też wnioski które mroziły krew w żyłach. Emily nie była także zaskoczona tym, że w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym trzecim a później siedemdziesiątym ósmym sprawę zamieciono pod dywan.
To co ją niewątpliwie zaskoczyło to iż akta przetrwały do dnia dzisiejszego. Zwłaszcza te treści które rzucały cień podejrzenia na sprawce obydwu tych zbrodni. Mocno poddawały w wątpliwość oficjalną wersję wydarzeń. Agentka nie potrafiła zrozumieć, dlaczego ówczesny szeryf spisał wszystko, nie zniszczył akt tyko przekazał je swojemu następcy jako sprawa, której nigdy nikomu nie wolno ruszyć. W tym momencie blondynka cieszyła się, iż morderstwo należy do tego gatunku przestępstw które niezależnie od czasu jaki upłynie od ich popełnienia nigdy się nie przedstawiają.
Położyła przed sobą fotografię uśmiechniętej Cataliny Morales zastawiając ją z fotografią Marii del Carmen. Kobiety fizycznie były do siebie podobne. Obie ciemnowłose, ciemnookie, zginęły dokładnie tą samą śmiercią jednak uważała, iż podobieństwo fizyczne do siebie obu kobiet było dziełem przypadku a nie czynnikiem determinującym ich wybór. Sprawca ogłuszył je za pomocą tępego narzędzia, przeciągnął kilka metrów po piasku na następnie zanurzał ich głowę metodycznie pod wodę, dopóki nie uszło z nich życie.
Dostrzegała jednak pewne subtelne różnice. Catalinę Morales ogłuszono znalezionym na plaży kawałkiem deski, którą wyrzuciła na brzeg woda. Maria del Carmen nie została uderzona w głowę tylko zwalona z nóg. Sprawca zaciągnął ją do Zatoki i utopił. Pod paznokciami obu kobiet znaleziono obcy naskórek. Emily podejrzewała, iż Catlina Morales była pierwszą ofiarą, Maria del Carmen drugą. Obie kobiety zabito z dużą satysfakcją.
Sposób zabijania sugerował, iż sprawca znał ofiary. Chciał być jak najbliżej nich, chciał czuć, jak uchodzi z nich życie. A obie kobiety walczyły o życie więc albo sprawca był silniejszy od nich albo były tak oszołomione atakiem (obie się go nie spodziewały). Była pewna jednej rzeczy; obie miały świadomość, iż umierały i to są ich ostatnie sekundy życia.
Emily westchnęła cicho. Problemem ewidentnie był motyw. Valle de Sombras było miasteczkiem małym. Czy wczoraj, czy dziś wszyscy znali wszystkich i zabicie kogoś bez bezpośrednich świadków zdarzenia. No cóż sprawca miał dużo szczęścia. Tajemnicą pozostawał jedynie motyw? Nawet jeśli morderstwa dokonała Constanza to dlaczego?
—Emily —w drzwiach gabinetu pojawił się Fabricio który ramieniem opierał się o framugę. — zrób sobie przerwę — powiedział podchodząc do żony. Dłonie położył na jej ramionach. — Co to za sprawa?
— Zabójstwa — wyjaśniła. — Podejrzewam, że Constanza zabiła Catalinę Morales i Marię del Carmen — powiedziała po prostu nie chcąc okłamywać męża. — Nie mogę znaleźć jedynie motywu — pokręciła z niedowierzaniem głową. — Catalina nie zgadzała się na związek Ricardo z Constanzą ale żeby zabić? —znowu pokręciła głową czując na swoim karku oddech blondyna. Wargami musnął szyję.
— A może podczas odprężającej kąpieli coś ci przyjdzie do głowy? —zasugerował. — ty i ja bąbelki. Możemy otworzyć dobre wino. — wargami ponownie dotknął jej karku. — Naprawdę potrzebujemy tych kilku godzin tylko dla siebie — szepnął jej do ucha. Emily uśmiechnęła się.
— Dobrze —odparła. Naprawdę potrzebowali tych kilku godzin dla siebie. O Rosario zdążą jeszcze porozmawiać.
***
Parkując samochód na podjeździe rodzinnego domu dostrzegł auto należące do brata i siostry. Tak jak się spodziewał Consuelo ściągnęła wszystkich zainteresowanych jego życiem uczuciowym. Oczywiście niezależnie czy ich obchodziło to z kim sypia Hektor czy też nie. Interwencja była świętym rodzinnym obowiązkiem. Odpiął pas mimowolnie się uśmiechając. Może właśnie dlatego byli rodzinną silnie ze sobą związana? Przez to iż każdy miał coś do powiedzenia przy rodzinnym stole i wręcz chełpili się tym, iż jedno wtrąca się w życie do drugiego. Wysiadł z samochodu szybkim krokiem zmierzając do wejścia. Otworzył drzwi (które zamykane były tylko na noc i wszedł do środka.
— Mamo — od progu usłyszał głos Asunción. Najstarszej z rodzeństwa która mówiła tonem jasno sugerującym, iż strofuje własną matkę. — Hektor to dorosły mężczyzna i może robić co chcę.
— Sypiać może także z kim chcę —dodał jego brat. — Robisz z igły widły.
— Anthony nie robię wcale z igieł wideł — powiedziała oburzona wyraźną sugestią syna. —To nie jest interwencja tylko rozmowa. Porozmawiamy z nim. Otwarcie i szczerze. Jak zawsze. Powiemy co nas boli.
— Mnie zaczyna boleć głowa — Adolfo który swoim żartem próbował rozbawić towarzystwo pouczył na sobie karcące spojrzenie małżonki. — Ale kogo to obchodzi ważniejsze jest z kim sypia nasz syn.
— Tak i co z tego, że jest mężatką — dodał Tonny— ważne jest to że nie jest facetem. Poza tym jaką pewność masz, iż Leonarda mówiła prawdę?
— Leonarda jest załamana i o całe zajście obwinia mojego syna! —krzyknęła. —Mój słodki odpowiedzialny chłopiec nie uwiódłby mężatki. Nie będę jednak go oceniać. Żadne z nas nie będzie.
—Właściwie to uwiodłem — odezwał się wreszcie Hektor wchodząc do kuchni. Consuelo odwróciła się do najmłodszej pociechy spoglądając synowi w oczy. — Sypiam z mężatką —powiedział nie odrywając wzroku od matki —i to od roku. Jeśli to kogoś interesuje.
— Mój syn
— Miałaś nie oceniać —podsunął jej delikatnie blondyn —Pomyśl mamo — wstał powoli kładąc jej dłoń na ramieniu — mogło być gorzej —zaryzykował. — Twój syn przynajmniej nie jest czterdziestoletnim prawiczkiem. To by było zdecydowanie gorzej. A dziewczyna mężatka? — zapytał ją i machnął ręką. —Mamy dwudziesty pierwszy wiek więc zamiast morderstwa męża będzie rozwód.
—To poważna sprawa a ty sobie żartujesz — odparła Consuelo chociaż jej usta drgnęły w lekkim uśmiechu. —Mój syn rozbił małżeństwo.
—Nie—wtrącił się do całej dyskusji Hektor — nie rozbiłem ich małżeństwa ono już nie istniało.
— Widzisz mamo? — puścił oko do brata. — Wszystko jest w porządku nie rozbił związku, bo już był rozbity. —przechylił na bok głowę spoglądając z uśmiechem na Consuelo która pokręciła z uśmiechem głową.
— To drugie to także prawda? — zapytała młodszego syna. Hektor skinął głową a kobieta westchnęła głośno. —Ja przyniosę kieliszki i wódkę a ty się pochwal —powiedziała albo raczej nakazała podchodząc do lodówki. Rodzeństwo i ojciec spojrzeli na Hektora to na Consuelo która wyciągnęła zapowiadaną butelkę wódki. Sięgnęła do szafki po kieliszki. —Wasz brat a nasz syn zapomniał do czego służą gumki. —wyjaśniła podając szkło każdemu z nich.
—I masz syfilis? — zapytał brata czując, jak mama uderza go lekko w tył głowy.
—to drugie —zasugerowała.
—Rzeżączka?
— Nie, dziecko. Celia jest w ciąży.
— Boże —Tony wzniósł oczy do nieba. — Mamo —obrócił w dłoniach kieliszkiem. —Ja potrzebuję setki — mrugnął do brata —a on co najmniej dwóch. Siadaj odsunął krzesło — i opowiadaj.
— Mam ci wytłumaczyć skąd się biorą dzieci? — zapytał brata.
— Nie wyjaśnij mi proszę, jak zamierzasz ocalić swój tyłek. Gustav zapowiedział już, że odstrzeli ci jaja, kiedy cię zobaczy więc jak zamierzasz wyjść z tej patowej sytuacji i uciec przed kastracją?
***
Celia po spotkaniu z prawnikiem zrobiła zakupy. Dwadzieścia minut później otworzyła kluczem drzwi do domu. Zamknęła je lekkim kopniakiem kierując swoje kroki do kuchni. Postanowiła upichcić coś na kolacje. Chociaż tak mogła się odwdzięczyć za to iż ma dach nad głową. Mogła oczywiście wrócić do Monterrey, do swojego loftu jednak mieszkanie wymagało wietrzenia a może nawet remontu. Zamieszkanie z Hektorem było kuszące jednak prawnik zasugerował na koniec, aby dla dobra sprawy rozwodowej wstrzymała się z tą decyzją. Przynajmniej na razie. Celia miała tylko nadzieję, iż Marcela się zgodzi, aby mogła u niej pomieszkać przez jakiś czas.
Aby zająć czas i ręce postanowiła ugotować kolacje. Nic specjalnego. Marcela powiedziała jej przez telefon, iż powinni wrócić około osiemnastej. David chciał się wyspowiadać. Kobieta zostawiła go w świątyni, aby w spokoju i bez świadków mógł porozmawiać z księdzem. Celia miała czas, aby przygotować fajitas z kurczakiem. Krojąc mięso na cienkie plastry wróciła myślami do rozmowy z pasierbicą.
Alicja była zła. Siedząc na łóżku i malując paznokcie na wściekle różowy kolor spojrzała na stojącą w drzwiach Celię z wściekłością malującą się w brązowych oczach. Bynajmniej nie była zadowolona z widoku macochy.
— Powinnyśmy porozmawiać — zasugerowała kobieta wchodząc do środka. — Jak pewnie już wiesz ja i twój ojciec rozstajemy się.
— Bo zdradziłaś mojego ojca i będziesz mieć dziecko z kochankiem. — Weszła jej w słowo nastolatka. — Wiem babcia mi powiedziała. Nie musisz mi niczego tłumaczyć wiem doskonale skąd się biorą dzieci.
— Alicjo nie chciałam z tobą rozmawiać o rozmnażaniu ssaków.
— A o czym chciałaś rozmawiać? — warknęła — O tym, że się puściłaś i będziesz mieć dziecko ze swoim nowym facetem! O tym chcesz ze mną rozmawiać.
— Nie zamierzam ciebie ani nikogo innego przepraszać za to że zdradziłam twojego ojca ani za to, że będę mieć dziecko z Hektorem. Chciałam ci tylko powiedzieć, że jeśli będziesz chciała ze mną kiedyś porozmawiać o czymkolwiek znasz mój numer.
— Dzięki, ale nie skorzystam — odwarknęła nastolatka. Celia wycofała się do drzwi.
— Tak zdradziłam twojego ojca — I nie zamierzam nikogo za to przepraszać. Zrobiłam to bo chciałam i mogłam Nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia. Kocham Hektora i tak będę miała z nim dziecko. Zrobiłam to także dlatego że przy twoim ojcu nie czułam się ani kochana, ani szczęśliwa, ani bezpieczna. Traktował mnie jak dmuchaną lalkę, którą może przelecieć, kiedy chcę. I ty kiedyś to zrozumiesz. Nie życzę ci tego. Nie życzę ci tego abyś była w związku bez miłości z mężczyzną, który nie liczy się z twoim zdaniem. Dla którego ważniejsza jest matka niż żona. Jednak kiedy utkwisz w związku, gdzie m każdego dnia, każdego rana będzie brakowało ci powietrza a jego dotyk będzie napawał cię obrzydzeniem to zrozumiesz.
Nie dając jej szans na odpowiedź wycofała się zamykając za sobą drzwi.
Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 12:36:21 05-11-18, w całości zmieniany 4 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
darunia Idol
Dołączył: 21 Mar 2012 Posty: 1280 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 23:15:20 05-05-18 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA II, CAPITULO 94
Ivette/Thomas
Lot z Meksyku do Paryża, przebiegał spokojnie. Znajdująca się na pokładzie Ivette, obserwowała widok chmur za oknem, wyobrażając sobie, jak by to było, gdyby umiała latać? Rozmyślanie o fruwaniu jak ptak, przerwał jej głos pilota, informującego pasażerów, że za chwilę, rozpoczną podchodzenie do lądowania we Francji.
Samolot Ivette, ląduje na płycie lotniska Charles de Gaulle'a. Ivette miała by ochote opuścić lotnisko i trochę pozwiedzać, jednak nie może, gdyż za 2 godziny ma już zarezerwowany kolejny samolot, tym razem do Dakaru. Gdzie, ku niezadowoleniu dziewczyny, będzie musiała się przesiąść do następnego, lecącego do Libreville. Taki stan rzeczy, zaczyna coraz bardziej ją męczyć.
I - Porażka. Jak by nie mogli zrobić, bezpośredniego połączenia do Gabonu.
Ivete wskakuje na pokład kolejnej maszyny. Sądzi, że podróż, długa, bo długa, przebiegnie bez większych komplikacji i uda jej się bez problemu dotrzeć do celu swojej podróży. Niestety, po jakimś czasie okazuje się, że będzie zupełnie inaczej. Po minięciu przez samolot Wysp Kanaryjskich, rozpętuje się burza. Zjawisko przybiera coraz mocniej na sile. Widząc w jakich warunkach atmosferycznych przyszło im lecieć, nie chcąc ryzykować, pilot decyduje się na awaryjne lądowanie w stolicy Mauretanii. Lot Ivette, zostaje uziemiony w Nawakszucie. Oczekując na kolejny lot dowiaduje się, że doszło do uszkodzenia jednego z silników, dodatkowo spodziewana jest burza piaskowa, znad Sahary, znajdującej się ledwie rzut beretem od mauretańskiej stolicy. Co oznacza, że najbliższy samolot do Dakaru, wyleci dopiero.....za trzy dni.
Kolejne kilkadziesiąt minut upływa Ivette, na nudzeniu się rozmyślaniu nad tym, co ona będzie tu robiła, do czasu kolejnego lotu i gdzie się zatrzyma? Nigdy nie była w Mauretanii, nie zna tego miejsca. Nie wie nawet czy są tu jakieś porządne hotele? Afryka, Afryką, ale nie będzie przecież spała w jakiejś rozpadającej się ruderze. Ivette postanawia, że trochę pokręci się po mieście i przy okazji, może trochę pozwiedza. Postanawia złapać taksówkę i już przy wyjściu zaczepia ją taksiarz, oferujący jej swoje usługi.
Dla Ivette, to totalna egzotyka. Czegoś takiego, a właściwie to takiej przejażdżki nigdy nie doświadczyła. Jej "szofer", zabiera ją do swojej taksówki, którą jest 25 letni, rdzewiejący, francuski samochód, marki Peugeot, któremu przy wśiadaniu Ivette, urywa klamkę, próbując otworzyć drzwi. Kierowca daje jej do zrozumienia, że nie powinna tego robić. Wsiada do środka i otwiera jej drzwi od wewnątrz. Ivete wchodzi do środka, zajmując miejsce na fotelu z poobdzieraną tapicerką. Zaważa przy tym, pod swoimi nogami, dziurę w podłodze auta, przez którą widać asfalt na jezdni. Ivette, prosi go by już jechali. Taksówkarz próbuje odpalić samochód, ale idzie mu to opornie. Ku zdziwieniu Ivette, poirytowany mężczyzna postanawia odpalic swój wehikuł za pomocą kabli. Robiąc to, nieustannie, co chwilę raczy Ivette, swoim głupkowatym uśmieszkiem. W końcu auto odpala. Kiedy ruszają auto zaczyna strzelać z rury wydechowej. Przy dodawaniu gazu przez kierowcę samochód zarzuca, raz w przód a raz w tył, jak by kierowca nie mogł się zdecydować, czy nacisnąć hamulec, czy gaz. Taki stan rzeczy tłumaczy, klepiąc ręką kierownicę "Staruszek, musi się rozbujać".
Wycieczka okazuje się dla Ivette rozczarowaniem. Ku jej przerażeniu, okazuje się że w Nawakszucie nic nie ma!
[link widoczny dla zalogowanych]
Proste, jak by odrysowane od linijki ulice, brak jakichkolwiek zabytków. Trudno oczekiwać wielu miejsc do zwiedzania w mieście, które zaczęto budować, dopiero w latach 50-tych XX wieku. Kierowca opowiada jej, że w mieście jest bardzo duża plaża i że jeśli chce, zawiezie ją nad Atlantyk. Dziewczyna przyjmuję te informację ze sporym entuzjazmem. Każe mu czym prędzej jechać mu nad ocean.
Ivette wysiada z auta i szybkim krokiem idzie w kierunku plaży. Cieszy się, bo wreszcie może pooddychać morskim powietrzem i zamoczyć nogi w oceanie. Schodząc po schodkach na plażę, ściąga na siebie uwagę czterech miejscowych policjantów, którzy akurat zrobili sobie przerwę. Mężczyźni zerkają na siebie wymieniając się chytrymi uśmieszkami. W końcu, uzgadniają, że dwóch z nich pójdzie za Ivette. Doganiają ją. Jeden z nich zastępuje jej drogę a drugi staje za nią. Zaczynają do niej mówić, jednak Ivette, nie rozumie ani słowa, gdyż funkcjonariusze mówią do niej po arabsku.
I- Panowie , o co chodzi? Ja nic nie rozumiem.
Policjanci jednak nie rozumieją, bądź udają, że nie rozumieją co mówi do nich po francusku Ivette. Jeden z nich wskazuje ręką na jej podróżny plecak. Drugi, wyrywa go dziewczynie, i zaczyna szperać w rzeczach. W końcu wyjmuje z niego figurkę czarnej pantery, którą dostała od Eusebia w Meksyku. Widząc ją zerka na Ivette. Chowa ją do plecaka, który przekłada przez ramię i zaczyna krzyczeć coś na Ivette. Jego kolega dołącza do tych wrzasków. Mężczyźni są wyraźnie nerwowi. Popychają dziewczynę, która nie ma pojęcia co się dzieje.
Cała sytuacja przykuwa uwagę jedzącego pieczoną rybę, mężczyzny siedzącego na murku na przeciwko nich. Postanawia zainterweniować, widział tu już podobne sytuacje. Wie o co chodzi policjantom. I że dla owej dziewczyny to nie oznacza nic miłego. Wstaje i podbiega do całej trójki.
Mężczyzna zaczyna mówić coś do policjantów, po arabsku, ale jeden z nich popycha go, dając do zrozumienia, że ma się nie wtrącać. Mężczyzna próbuje jeszcze raz. I tym razem zostaje odepchnięty, tak ze upada na piasek. Zdenerwowany szybko się podnosi się. Robi dwa szybkie kroki w kierunku policjanta, który go popchnął i zadaje mu mocny cios łokciem w tył głowy. Ogłuszony policjant pada na ziemię. Widzący to drugi policjant, próbuje wyciągnąć broń, jednak nie zdąża. Obrywa, błyskawicznym kopniakiem z prawej nogi, wprost w klatkę piersiową. Podobnie jak kolega pada na ziemię. Przez dłuższą chwilę, nie może złapać tchu, co daje Ivette i jej wybacy czas na ucieczkę. Ivette jest zaszokowana całą sytuacją. Stoi jak wryta, patrząc na tajemniczego mężczyznę. Który zaczyna ponaglać ją do ucieczki.
I - Co....co pan robi?
M - Nie gadaj tylko wiej!!!!!
Ivette zabiera plecak a owy mężczyzna chwyta ją za rękę i ciągnie za sobą, ponaglając by biegła tak szybko jak tylko potrafi. Jeden z policjantów, zdążył się już pozbierać po ataku i zaalarmował swoich dwóch pozostałych kolegów. Którzy zaczynają gonić uceikającą dwójkę. Ivete ledwo nadąża, ciągle nie ma pojęcia co się dzieje.
I - Co się dzieje!? Czego oni ode mnie chcą?
M - Jak to czego? Twojej forsy!
Oboje wybiegają z plaży na pobliską uliczkę. Towarzysz Ivette decyduje się zabrać stojący tam motor i wykorzystać go do ucieczki.
M - Uciekniemy im na tym.
I - To twój motor?
M - Nie.
I - Chcesz go ukraść?
M - Nie, ja go tylko pożyczam, tylko że.....pewnie nigdy go nie oddam.
I - To kradzież!
M - Kradzież, sradziesz!........Jedziesz ze mną? Czy chcesz wrócić do swoich chłoptasiów z plaży!?
Ivette nie myśląc długo wkakuje na motor.
M - Złap się i się trzymaj! Mocno!!!
Oboje odjeżdżają w ostatnim momencie umykając wściekłemu właścicielowi. Niestety ich problemy się nie kończą. Natychmiast orientują się że pędzi za nimi policyjne auto. Mężczyzna postanawia wjechać w węższe uliczki, licząc że radiowóz, po prostu się tam nie przeciśnie. Niestety policjanci jadą za nimi dalej. Mężczyzna wjeżdża w kolejną uliczkę na której znaduje się miejscowy stragan. Pędzi między stoiskami, budząc popłoch wśród miejscowych handlarzy i kupujących, którzy jak poparzeni uciekają na boki, nie chcąc zderzyć się z motocyklem. Widząca to wszystko z perspektywy pasażerki Ivette coraz głośniej krzyczy, co budzi poirytowanie jej kierowcy.
M - Przestań mi się wydzierać do ucha!!!!
Jadący za nimi radiowóz jest znacznie szerszy i goniąc dwójkę, zahacza o stoiska, niszcząc je.
W końcu kierowca Ivette, decyduje się zjechać motorem....po schodach, prowadzący na uliczkę, znajdujacą się niżej. Niestety, dla Ivette na ich samym dole, tylne koło odbija mocniej, wyrzucając ją do góry tak, że spada z motoru i upada na pewną niewymowną część ciała. Kierowca orientuje się, że nie ma z nim Ivette, hamuje opierając się lewa nogą o ziemię, zakręca i zawraca po nią. Zatrzymuje się przy niej chwyta ją ręka pod ramionami i wciąga na motor, tym razem sadza ją przed sobą.
M - Pamiętałaś, żeby trzymać plecak, a nie pamiętałaś, żebyś trzymała się mnie!!!??? Skąd ty się urwałaś!!??
Oboje odjeżdżają. Mężczyzna zatrzymuje się przy bramie jednej z kamienic. Gasi motor, każe Ivette z niego zejść i oboje się tam chowają. Zamykając drzwi bramy. Mężczyzna dyskretnie obserwuje, czy nigdzie nie ma policji.
M - Na razie, poczekamy parę minut tutaj. Potem wyjdziemy i zaprowadzę cię, w bezpieczniejsze miejsce.
Ivette nie może uwierzyć w to co właśnie przezywa. Niemal słyszy bicie swojego serca.
M - Co jest?
I - Czuje się, jak w filmie o Jamesie Bondzie.
M - A czy ja wyglądam, jak Pierce Brosnan?
Mija kilkanaście minut.
M - Chyba nas nie szukają, a właściwie to nie szukają nas tutaj. Pojedziemy bocznymi uliczkami, do miejsca gdzie się zatrzymałem. Mam tam znajomego. Przenocujesz tam, a potem postaram ci pomóc się stąd wydostać.
Kilka godzin później. Zapadła noc. Tajemniczy wybawca Ivette, zabrał ją do miejsca w którym się zatrzymał. I bardzo dobrze ją ugościł. Zaparzył jej kawę. I zrobił, pyszną kolację.
M - Prosze. Zjedz. Po dzisiejszych przeżyciach na pewno jesteś głodna.
I - Jak wilk. Tylko nie rozumiem ciągle, czego oni odemnie chcieli?
M - Już ci mówiłem. Twoich pieniędzy. To stara zagrywka. Widzą turystkę z zachodu i od razu czują kasę. Zaczepiają pod jakimś byle pretekstem i starają się wymusić pieniądze. A kiedy się to nie udaje, zaczynają się problemy.
I - To znaczy?
M - Aresztują kogoś takiego. W najlepszym wypadku okradli by cię.
I - A w gorszym?
M - A w gorszym? Spędziła byś kilka tygodni w areszcie. Okradli by cię ze wszystkiego. A potem by cię deportowali. Z dwa miesiące temu, załatwili tak turystkę ze Szwecji.
I - To chyba powinnam ci podziękować.
M - Coś tak jak by. Jesteś z Roussillon?
I - Przepraszam skąd?
M - Myślałem, że jesteś z naszej części Katalonii.
I - Skąd taki pomysł?
M - Wywnioskowałem po akcencie.
I - Nie trafiłeś. Druga strona Atlantyku.
M - USA?
I - Meksyk.
M - No proszę. Całkiem nieźle mówisz po francusku.
Mężczyzna zaskakuje ją mówiąc do niej tym razem, po hiszpańsku.
M - No cóż. Nie mieliśmy okazji się sobie nawet przedstawić. Jestem Thomas.
I - O proszę! Miło usłyszeć coś w swoim języku. Jestem Ivette.
T - Właściwie dokąd jechałaś? Bo wnioskuję, że Mauretania, to nie był twój cel.
I - Nie. Leciałam do Dakaru. A stamtąd do Libreville. Ale najbliższy samolot do Dakaru będę mieć za parę dni.
T - Spokojnie, wykombinuje jak pomóc ci dostać ci się do Dakaru. Teraz kładź się spadź. Jest już późno.
Zmęczona wrażeniami minionego dnia Ivette, szybko zasypia. Thomas, również ma zamiar się położyć. Jednak jego uwagę przykuwa wystająca z otwartego plecaka Ivette, figurka. Mężczyzna wyciąga ją i ogląda. Po czym wkłada z powrotem do plecaka. Idzie do siebie i gdzieś dzwoni.
T - Hallo to ja. Nie uwierzysz co znalazłem.....Czarna pantera wróciła. Wiesz co to oznacza?.....Zgadłeś, szykują się kolejne transporty od nich i od nas......Tak, tak sprawdzałem, w środku jest próbka towaru, dla Nguemy a kogóż by innego. Ale tym razem zabrali się za to inaczej. Po ostatniej wpadce, zamiast Afrykańczyka wzięli innego kuriera.....Kogo? Jakąś latynoską cizię, Ivette.....Nie mam pojęcia jak mocno jest w to umoczona. Myślę, że powinniśmy ją puścić, w końcu zależy nam na zlikwidowaniu obu transportów prawda? Ta cała Ivette miała tu mały problem i będę musiał jej pomóc przedostać się z Nawakszutu do Dakaru a potem do Gabonu, ale to nie będzie wielki problem. Za góra tydzień będzie u nas. Kończę, resztę opowiem ci już w Libreville.
Ostatnio zmieniony przez darunia dnia 23:58:17 05-05-18, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
CamilaDarien Wstawiony
Dołączył: 15 Lut 2011 Posty: 4094 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Cieszyn Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:52:43 07-05-18 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA II, CAPITULO 95
NADIA / AIDAN / NICOLAS / TRAVIS / MARCELA
Było przed północą, kiedy Travis zjawił się w przyhotelowej restauracji. Po tym jak zobaczył Nadię całującą się z Nicolasem, szlajał się bez celu po miasteczku, aż w końcu wylądował na wódce. Miał zamiar utopić smutki w alkoholu, bo dotarło do niego, że Nadia naprawdę go nie chce, a to co było między nimi siedem lat temu, to już od dawna zagrzebana pod zgliszczami przeszłość.
Kelnerka o brązowych włosach podeszła do stolika, przy którym usiadł Mondragón, i odebrała od niego zamówienie.
– Trzy kieliszki czystej, proszę – zwrócił się do kobiety. – I może jeszcze pani numer telefonu. – Travis zlustrował kelnerkę z góry na dół i stwierdził w duchu, że jest bardzo ładna. Skoro Nadia się na niego wypięła i wywinęła mu numer z tym rzekomym rodzeństwem, to chyba mógł na nowo próbować ułożyć sobie życie.
– Przykro mi, ale nie zadaję się z klientami – odparła obojętnie. – Czy podać coś jeszcze oprócz wódki? Proponuję słone orzeszki na zagryzkę.
– To wszystko, dziękuję.
Kelnerka odeszła i wróciła kilka minut później z tacą. Postawiła przed Travisem jego zamówienie.
– Dziękuję – zaczął mężczyzna, spoglądając na wizytówkę z imieniem kobiety wpiętą w służbowy strój – Emmo – przeczytał.
– Proszę bardzo – odpowiedziała Emma, lekko się uśmiechając, po czym wróciła do swoich obowiązków.
Travis zaczął dumać nad swoim życiem. Przez ostatnie siedem lat żył w jakiejś cholernej iluzji. W więzieniu przetrwał tylko dzięki temu, że codziennie myślał o Nadii i o tym, że gdy wyjdzie na wolność, będzie mógł jeszcze raz gruntowanie zbadać sprawę ich domniemanego pokrewieństwa. Tymczasem wszystko okazało się kłamstwem. Ostrym sztyletem, który wbiła mu w serce właśnie ona. Nadia de la Cruz.
Mondragón spojrzał na kieliszek wódki, po czym wypił go jednym haustem. Spojrzał na drugi kieliszek i jego również przechylił nad ustami.
Wychowywał się w domu dziecka. Dopiero gdy miał osiem lat, został adoptowany przez państwo Mondragón. Dali mu swoje nazwisko i dużo miłości. Nigdy nie poznał swoich biologicznych rodziców, nawet nie wiedział czemu go oddali. I właśnie dlatego tak łatwo uwierzył w wyniki badań DNA jakoby był bratem Nadii. Bo sam nie znał swojego pochodzenia.
Travis spojrzał na ostatni kieliszek, jaki mu został do opróżnienia. Całą jego zawartość wlał sobie do gardła i ponownie przywołał kelnerkę, która wpadła mu w oko.
– Jeszcze raz to samo.
– Robi się.
– Miała pani tak kiedyś, że oszukała panią osoba, na której najbardziej pani w życiu zależało? – zapytał nagle mężczyzna, powstrzymując Emmę przed oddaleniem się.
– Nie – odpowiedziała, patrząc klientowi w oczy. – Muszę wracać do pracy.
– Porozmawiaj ze mną, proszę – dodał błagalnie, nie odrywając wzroku od twarzy dziewczyny. Nieświadomie też zwrócił się do niej na „ty”. – Przecież nie ma ruchu – uzasadnił swą prośbę.
Emma patrzyła na niego niepewnie. Nie ufała mężczyznom o pięknych twarzach, lecz mimo to przysiadła na brzegu krzesła gotowa do wstania i ucieczki w każdej chwili.
– Kto złamał ci serce? – zapytała bez ogródek.
– Kobieta, którą uważałem za tę jedyną – odparł załamany. – Wmówiła mi, że jesteśmy rodzeństwem, dasz wiarę?
Kelnerka zmarszczyła brwi.
– I uwierzyłeś jej?
– Przekupiła laboranta, żeby sfałszował wyniki badań genetycznych. Poza tym, nie miałem podstaw, żeby jej nie ufać – wyznał, lustrując sylwetkę Emmy. – Ty byś tak nie zrobiła, prawda?
– Raczej nie – odrzekła szczerze przejęta opowieścią nieznajomego, a kąciki jego ust lekko się uniosły.
– Jestem z domu dziecka, dlatego tak łatwo jej uwierzyłem.
– Przykro mi – powiedziała Emma. – Powinnam wracać już do pracy – dodała po chwili wymownej ciszy i wstała z miejsca. – Aha, alkohol nie jest rozwiązaniem twoich problemów sercowych. – Wskazała na puste kieliszki na swojej tacy.
– Tak, wiem. Tak w ogóle to jestem Travis – przedstawił się mężczyzna.
***
Nadszedł czwartkowy poranek, który okazał się dla Nadii idealną porą, by zastanowić się nad swoim życiem. Za dwa dni miał odbyć się jej fikcyjny ślub z Nicolasem. Kobieta zaczęła mieć wątpliwości czy dobrze robi. Przecież nie kochała go za grosz, a poza tym martwiła się, co ludzie pomyślą. Nawet nie zrzuciła jeszcze żałoby po zmarłym mężu, a tu nagle kolejne małżeństwo, w dodatku z jego przyrodnim bratem. Nie! Musi być inne wyjście, żeby odzyskać prawa rodzicielskie do Santiaga.
– Po moim trupie – powiedziała do siebie i wykręciła numer do znajomego adwokata. Aidan Gordon był przyjacielem Dimitria, więc Nadia ufała jego poradom prawnym.
De la Cruz znała rodzinę Barosso nie od dziś i wiedziała, że Nicolas nie mógł zmienić się z dnia na dzień. Geny to nie woda. Dimi był inny, bo nie wziął przykładu z ojca ani z braci, ale pewnie gdzieś głęboko w nim były zakopane ich złe geny.
Nadia czuła, że Nicolos coś kombinuje i z całą pewnością nie pozwoli mu na zniszczenie sobie życia. Zrozumiała to w samą porę, bo za dwa dni mogłoby być już zbyt późno. Cóż jednak się dziwić? Zdesperowana matka jest gotowa na wszystko dla swojego dziecka. Pytanie tylko czy propozycja Nico nie pogorszyłaby sytuacji w sądzie, zamiast ją polepszyć?
Godzinę później Nadia siedziała przy kawie z Aidanem, który znalazł dla niej okienko w swoim napiętym grafiku.
– Aidan, pytam cię jak prawnika, nie jak przyjaciela mojego męża – zaczęła rzeczowo brunetka. – Czy powinnam wyjść za mąż, żeby zwiększyć swoje szanse w sądzie na rozprawie o przyznanie praw rodzicielskich do Santiaga? – zapytała prosto z mostu.
– Kto ci podsunął tak idiotyczny pomysł? – Mecenas uniósł wysoko brwi ze zdziwienia. – Z twoją przeszłością każdy sędzia cię poprze nawet jako samotną matkę – wyjaśnił, upijając łyk kawy. – Co więcej, uważam, że ślub w tym momencie, kiedy dopiero co owdowiałaś, nie jest na miejscu. Sąd mógłby to źle odebrać – dodał.
– Dzięki, Aidan. Naprawdę dziękuję. – Nadia odetchnęła z ulgą.
– Powiedz, czyj to pomysł? Nicolasa Barosso? – Gordon rozszyfrował zagadkę.
– Skąd wiesz?
– Całe Valle de Sombras o tym huczy. Nie zdziwię się jak w sądzie ta kwestia zostanie poruszona. Masz adwokata?
– Pomyślałam, że ty mógłbyś...
– Z przyjemnością – przerwał jej Aidan. – Tylko ten ślub...
– Spokojnie, odwołam – zapewniła De la Cruz.
– Co cię w ogóle podkusiło, żeby ufać Barosso? – spytał, przewracając teatralnie oczyma.
– Wmówił mi, że dobrze na tym wyjdę, a ja myślałam tylko o dziecku. Byłam idiotką.
– Dobrze, że przyszłaś z tym do mnie.
***
Marcela wstała o świcie, żeby posprzątać garaż. Chciała wstawić tam swój samochód, który od dłuższego już czasu stał na podjeździe przed domem. Jak mieszkał z nią jeszcze Jeronimo, to zrobił sobie tam graciarnię, więc większość rzeczy, które się tam walały, były jego. Pora więc wreszcie bezpowrotnie odciąć się od przeszłości i wyrzucić na śmietnik zabaweczki ex-męża.
Przechodząc przez kuchnię, Marcela natknęła się na szwagierkę.
– Znowu tak wcześnie jesteś na nogach? – zapytała Duran. – Ranny ptaszek z ciebie.
– Chciałam zrobić śniadanie – odparła blondynka, zarzucając swoje włosy w tył.
– Daj spokój, wystarczy, że wczoraj zrobiłaś kolację, która była pyszna. Dziś moja kolej. Zrobię ci coś i pójdę posprzątać w garażu – odparła Marcela, otwierając lodówkę. – Na co dzidziuś ma ochotę? – Kobieta uśmiechnęła się przez ramię do Celii.
Blondynka dotknęła dłonią swojego jeszcze płaskiego brzuszka.
– Mój syn mówi, że ma ochotę na jajecznicę ze szczypiorkiem – powiedziała po chwili.
– Mówisz, że marzy ci się chłopak? – Marcela zachichotała. – Miałam to samo jak chodziłam w ciąży z Davidem.
– Tak, Hector też pewnie woli syna – rozmarzyła się Celia. – Ale córka oczywiście też może być – dodała, widząc wymowną minę szwagierki. – Mogę ci pomóc w porządkach? Muszę się czymś zająć – zmieniła temat.
– W porządku, ale ciężary dźwigam ja, czy to jest jasne? – Duran zgromiła spojrzeniem Celię.
– Tak, mamo – zaśmiała się blondynka.
Po śniadaniu obie kobiety udały się do garażu. Celia przecierała mokrą szmatką zakurzone szafki z narzędziami, a Marcela zajęła się wynoszeniem na zewnątrz starych pudeł Jeronima. Niosąc jedno z nich, nagle zarwało się dno i wszystkie rzeczy wysypały się na betonową posadzkę. Wśród nich były książki kamasutry, świerszczyki, a także oczom przyjaciółek nie umknęły płyty DVD opisane kobiecymi imionami.
Marcela podniosła plik płyt i przerzuciła w dłoniach każdą po kolei.
– Barbara, Amanda, Natalie, Paloma, Bianca – przeczytała na głos. – Co to jest, do cholery? – zapytała samą siebie.
– Pokaż – odezwała się Celia, podchodząc do szwagierki i biorąc od niej kilka płyt. – Cholera, ja znam te imiona – stwierdziła nagle. – Masz odtwarzacz DVD?
– Tak, chodźmy do domu.
***
Nadia czuła, że spadł jej z serca wielki ciężar. Teraz tylko musiała poinformować Nicolasa o swojej decyzji i zapewne nie będzie to miła rozmowa. Zanim jednak się z nim umówi, chciała jeszcze zadzwonić do Vicky, by potwierdzić swoją obecność na ślubie. Wykręciła odpowiedni numer i zaczekała, aż kobieta odbierze.
– Halo?
– Cześć, Vicky – przywitała się. – Z tej strony Nadia. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
– Nie, coś ty – odparła kobieta przyjaźnie. – Jak się miewasz, Nadio?
– Jakoś się trzymam, a ty? Denerwujesz się przed ślubem?
– Troszkę.
– Nie martw się, to normalne – pocieszyła ją De la Cruz. – Chciałam tylko potwierdzić swoją obecność na ceremonii. Przyjdę z córką.
– Cieszę się – oznajmiła Viktoria z uśmiechem. – Więc Nicolasa mamy nie liczyć? – dopytała ostrożnie.
– Nie, dlaczego jego? – zdziwiła się kobieta, ale zaraz potem przypomniała sobie, że ten osobnik miał być jej mężem za dwa dni. Stąd pewnie pytanie Vicky. – Aa, no tak – westchnęła. – To nieaktualne – wyjaśniła.
– Rozumiem. – Panna Diaz nie próbowała nawet ukryć uczucia ulgi. – W takim razie do zobaczenia na ślubie.
– Tak, do zobaczenia – powiedziała Nadia i się rozłączyła.
Napisała do Nico esemesa, że będzie czekać na niego w parku za kwadrans. Włożyła płaszcz i wyszła z domu.
Piętnaście minut później siedziała już na ławce w towarzystwie Nicolasa Barosso.
– Chcę odwołać ślub – wypaliła od razu z grubej rury.
– Co takiego? – obruszył się Nico. – Ty chyba żartujesz?
– Nie, mówię całkiem poważnie, Nicolas. Koniec tej szopki – zapowiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Rozmawiałam z adwokatem, jego zdaniem to tylko pogorszy moją sytuację w sądzie.
– Bzdura – wkurzył się Barosso. – Nie możesz odwołać ślubu.
– Mogę i zrobię to. – De la Cruz wstała, zamierzając odejść.
Nicolas także wstał i chwycił Nadię ciasno w pasie.
– Kocham cię, nie rozumiesz?! – krzyknął.
– A ja ciebie nie! – wrzasnęła jeszcze głośniej niż on. – Puszczaj! – zaczęła mu się wyrywać, ale mężczyzna był silniejszy.
– Nie słyszałeś co pani powiedziała? – Nagle ktoś się wtrącił. – Puść ją.
Oczom Nadii ukazał się chyba najprzystojniejszy facet w całym Valle de Sombras. Patrzyła na niego z podziwem. Przyszedł jej na ratunek, choć wcale się nie znali.
– Nie wtrącaj się, to sprawa pomiędzy mną a moją narzeczoną – odwarknął Nico, niemal spluwając na nieznajomego.
De la Cruz nie przestawała się szarpać, dlatego kiedy słowa nie pomogły, mężczyzna złapał Barosso za fraki i odciągnął go od Nadii.
– Z tego co słyszałem, właśnie z tobą zerwała, a ty nie rozumiesz słowa nie – powiedział przystojniak. – Zjeżdżaj stąd.
Nicolas wściekły opuścił park.
– Wszystko w porządku? – zwrócił się do Nadii jej wybawca. – Nic pani nie zrobił?
– Nie, nic mi nie jest – uspokoiła mężczyznę. – Dziękuję za pomoc – uśmiechnęła się.
– Cała przyjemność po mojej stronie – odparł, odwzajemniając uśmiech. – Jestem Castiel – wyciągnął dłoń w kierunku kobiety, którą ta uścisnęła.
– Nadia – przedstawiła się i nagle zasłabła. Zemdlała wprost w ramiona Castiela. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3500 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 15:27:14 09-05-18 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA II, CAPITULO 96
Celia/ Ivette/ Javier/ Victoria/ Pablo/ Hector/ Castiel
Eusebio Barondo z ulgą malującą się na twarzy odłożył słuchawkę przez kilka krótkich sekund zaciskał palce na jednorazówce zastanawiając się czy przed kilkoma godzinami podjął słuszną decyzję? Czy wysyłanie Ivette Chavez do Afryki z tak ważną przesyłką było rozsądne? Nie od dziś wiedział, że przyjaciółka jego żony dorosła kobieta, która czasami zachowywała się jak dziecko i była naiwna jak dziecko, bowiem który dorosły człowiek uwierzyłby w wygraną wycieczkę do Afryki?
Ivette była idealną kozłem ofiarnym, a jej marzenie, żeby zobaczyć słonie było idealną przykrywką dla jego planów. Figurka musiała znaleźć się w Afryce a niczego nieświadoma Chavez ją dostarczy. Eusebio palcami przeczesał włosy spoglądając na zapadający nad miastem mrok.
W dniu śmierci ojca Eusebio przejął nie tylko zarządzanie rodzinną hacjendą, zarządzanie ziemiami czy też handlem zebranymi w sezonie pomarańczami. Pomarańcze były jedynie przykrywką dla dużo poważniejszych interesów w które Barodo wprowadzany był od najmłodszych lat. W wieku osiemnastu dowiedział się, iż jego rodzinny majątek został zbity nie tylko na sprzedaży pomarańczy, lecz na interesach dużo poważniejszych i ważniejszych niż owoce.
Tożsamość mężczyzny, z którym najpierw Horactio a teraz Eusebio robił interesy nie była mu znana. Spotykał się on bowiem z pośrednikiem, który wraz z upływem lat nie zmieniał się. Zgadzał się jedynie parafki na dokumentach które obie strony podpisywały. Transporty „owoców” szły w świat a wśród nich ukryte były skarby dużo cenniejsze. Barodo miał jedynie dbać o to, aby przemyt szedł gładko jednak ostatnio coś zaczęło się pieprzyć. W ciągu ostatniego miesiąca czterech kurierów regularnie kursujących między Afryką a Meksykiem wpadło z maleńkimi figurkami z kości słoniowej. Główny akcjonariusz nie był z tego powodu zadowolony i zażądał, aby Eusebio zajął się wszystkim. Teraz wszystko pójdzie gładko, pomyślał. Przesyłka zostanie dostarczona a on odzyska zaufanie mężczyzny, z którym robił interesy.
Czterdziestotrzylatek miał jednak inny problem; Celia. Jego żona od dawna go irytowała swoim zachowaniem. Najpierw przez ostatni rok nie wpuszczała go do swojego łóżka a teraz udaje wielce obrażoną, iż miał kochankę! A sama nie była święta! Puszczała się z tym ryżym! Zaklął pod nosem siarczyście ponownie przeczesując włosy. Matka mówiła mu, iż powinien wybaczyć. Brunet prychnął głośno. Wybaczyć?! Bernarda na głowę upadła, jeśli myśli, iż przyjmę tą latawicę z powrotem. Zrobi to wtedy i tylko wtedy, kiedy pozbędzie się brzucha. Nie wcześniej nie później. Delikatnie uderzenie we framugę wyrwało go z zadumy. Odwrócił do tyłu głowę spoglądając na Lucio Ramireza stojącego w progu. Gestem zaprosił go do środka.
— Wyzywał mnie pan? — zapytał Lucio ściągając z głowy czarny kapelusz.
— Tak, siadaj — polecił wskazując krzesło. — Słyszałem, że dziś wieczorem wychodzisz z moją córką — zaczął Euseebio. — Idziecie do jakiegoś klubu.
— Tak proszę pana — odpowiedział grzecznie Lucio. — Pani Bernarda mnie prosiła.
— Miej oczy dokoła głowy — powiedział tonem rozkazującym mężczyzna. — To nastolatka. Nie martwiłbym się, gdyby była brzydka, ale niestety jest ładna i wiadomo chłopcy się za nią oglądają. Pilnuj, aby oni trzymali ręce z daleka od mojej córeczki.
— Zrobię co pan karze — odrzekł potulnie Lucio.
— Acha bym zapomniał. Zostawiłem laptop w hacjendzie. Jedź po niego.
— Teraz? — zdziwił się Lucio.
— Oczywiście że teraz — odpowiedział tonem takim jakby Ramiarza był dzieckiem, któremu trzeba wszystko tłumaczyć. — Zatrzymam Alicję i przyjaciółki w domu, dopóki nie wrócisz. Wie, że same nigdzie nie pójdą.
— Oczywiście już jadę. — powiedział i wyszedł zamykając ze sobą drzwi.
W tym samym czasie w Afryce Ivette nie spała. W głowie brunetki zbyt wiele myśli kołatało się w głowie a stłuczony bok mocno bolał, kiedy leżała. Wstała, kiedy na horyzoncie pojawiły się pierwsze łuny świtu. Wzięła swój plecach na palach idąc w stronę łazienki. Zapaliła światło, zamknęła za sobą drzwi opierając się o nie plecami. Westchnęła cicho, jeśli ucieczka przed policją i noc w mieszkaniu obecnego mężczyzny ma być jej przygodą życia to ona podziękuje. Kobieta westchnęła cicho ściągając przed z głowę koszulkę. Skrzywiła się, kiedy materiał oderwał się od poranionej skóry. Ściągnęła resztę rzeczy podchodząc do lustra. Odwróciła się spoglądając na zdarty kawałek skóry i fioletowy siniak na prawym boku.
— Pięknie — wymruczała do siebie. Podeszła do zasłony prysznica przesuwając ją. Odkręciła kurek z ciepłą wodą. Zaczekała aż zwiększy się temperatura. W tym czasie wyciągnęła kosmetyczkę a z niej żel pod prysznic i szampon. Ręcznik powiesiła na haczyku. Kiedy woda zaczęła robić się ciepła weszła pod prysznic. Poczuła jak napięte mięśnie rozluźniają się. Westchnęła z uśmiechem i ulgą. Tak wyjazd do Afryki zdecydowanie był jej przygoda życia. Miała tylko nadzieję, że nie zużyje całego zapasu ciepłej wody.
Piętnaście minut później zakręciła kurek odsunęła zasłonę prysznica i sięgnęła po ręcznik. Zaczynała się czuć jak człowiek. Drugim ręcznikiem owinęła włosy. Wytarła całe ciało a w podrażnioną upadkiem skórę wtarła maść na stłuczenia i zadrapania którą kupiła jeszcze w Meksyku. Ubrała bieliznę, parę ciemnych dżinsów i koszulkę na cienkich ramiączkach. Ręczniki odwiesiła do wyschnięcia. Szczotką rozczesała długie czarne włosy.
Pod prysznicem uznała, że przygotuje swojemu wybawcy śniadanie., o ile znajdzie potrzebne do tego produkty, ale w kuchni powinny być jakieś jajka na jajecznicę czy kawa. Dziesięć minut później okazało się, że lodówka jest całkiem dobrze wyposażona, tak samo szafki. Postanowiła zaryzykować i przygotować owsiankę. Każdy przecież lubi owsiankę?
Zapachy wydobywające się z kuchni zbudziły śpiącego Thomasa. Otworzył oczy i pociągnął nosem. Kawa i coś jeszcze. Pachniało jakby domem. Wyskoczył z łóżka i sięgnął po dżinsy. Naciągnął je na biodra i szybkim krokiem poszedł do kuchni. Zaskoczony zatrzymał się w progu kuchni. Ivette stała odwrócona do niego plecami. Długie pokręcone włosy opadały na jej plecy sięgając aż do połowy pleców. Długie zgrabne nogi opinały ciemne dżinsy zaś pośladki...
— Długo zamierzasz się tak gapić? — zapytała odwracając do tyłu głowę i posłała mu figlarny uśmiech. — Kobiety czują, kiedy mężczyzna gapi się na ich tyłek — dodała.
— Przepraszam — wydukał przyłapany Francuz.
— Owsianki? — zapytała go.
— Ugotowałaś owsiankę? — zapytał ją zaskoczony. Ostatni raz czuł ten zapach w domu. — Nie musiałaś.
— Wiem, ale nie mogłam spać więc pomyślałam, że skoro uratowałeś mnie przed odsiadką to mogę przygotować ci śniadanie i kawę. Nie lubisz owsianki?
— Lubię chociaż przyznam się, że od lat jej nie jadłem. — wyznał biorąc z rąk Ivette miseczkę z owsianką. Przyjrzał się zawartości, która była przeciwieństwem brei, którą sam sobie przygotowywał. Nabrał na łyżeczkę i skosztował. Westchnął głośno nie mogąc się powstrzymać. Ivette uśmiechnęła się pod nosem z satysfakcją i usiadła na przeciwko niego ze swoją miseczką. Wyszła jej naprawdę pyszna.
— Jak to się stało, że wylądowałaś w Afryce? — zapytał ją.
— Wygrałam wycieczkę — wyjaśniła spoglądając na niego. — Dostałam mejlem informacje, że wygrałam wycieczkę. W załączniku był bilet, rezerwacja w hotelu itp.
— A brałaś udział w jakimś konkursie?
— Nie — odparła. — Thomasie nie zachowuj się jak moja przyjaciółka Celia.
— A co takiego powiedziała twoja przyjaciółka Celia?
— Że jestem naiwna, to po pierwsze, po drugie nikt nie rozdaje wycieczek do Afryki od tak — pstryknęła palcem. — i że pewnie to handlarze żywym towarem albo coś w ten deseń. — przewróciła oczami. — Też tak myślisz?
— Nie jestem handlarzem żywym towarem, jeśli o to pytasz. Miałaś po prostu szczęście. — powiedział odkładając miseczkę na stół. — Wybacz muszę zadzwonić.
— Jasne. Chcesz dokładkę.
— Chętnie.
Thomas skierował swoje kroki do sypialni. Zamknął za sobą drzwi i wybrał numer, pod który dzwonił wczoraj. Po trzecim sygnale usłyszał zaspany głos.
— Ta dziewczyna jest zielona — poinformował swojego rozmówcę. — I trochę naiwna — streścił rozmowę z kobietą. — Zabiorę ją, gdzie mamy zawieść a później będziemy zastanawiać się co dalej. — powiedział i się rozłączył.
***
W chchwili której nad Afryką wstawał nowy dzień Emma wpatrywała się w wyciągniętą w jej kierunku dłoń. Travis uśmiechnął się czarująco a Emma z ulgą uświadomiła sobie, że w obu dłoniach trzyma tacę, na której postawiła puste kieliszki.
— Emma — przedstawiła się.
— Chętnie napiłby się kawy — zasugerował. Emma szybkim krokiem ruszyła w stronę baru. — Będziesz miała coś przeciwko jeśli usiądę przy barze?
— Nie! — krzyknęła odwracając do tyłu głowę. Słyszała, jak podnosi się z krzesła i idzie w jej kierunku. — Jaka ta kawa? — zapytała
— Americano. Duże i mocne. — Travis pozwolił jej najpierw odejść. Do lady podszedł dopiero wtedy, kiedy zaczęła przygotowywać zamówiony napój. Usiadł na stołku. — Skąd jesteś? — zapytał ją.
— Z różnych miejsc — odparła niechętnie — Trochę podróżowałam.
— A skąd pochodzisz? — zapytał inaczej spoglądając na jej profil. Była naprawdę ładna Popatrzyła na niego krystalicznie czystymi niebieskimi oczyma.
— Z Londynu — odpowiedziała w końcu — Urodziłam się tam.
— To stąd ten akcent — powiedział — nie mogłem tego rozszyfrować. — Emma postawiła przed nim kawę.
— Tak dokładnie stamtąd — odpowiedziała stawiając przed nim napój. — Pana kawa.
— Proszę mów mi po imieniu Emmo — powiedział — I co mi radzisz? — zapytał ją. Sięgnęła po ściereczkę i zaczęła wycierać i tak czyste szkło.
— Zapomnij o niej — powiedziała po prostu. — Kobieta, która fałszuje wyniki badań genetycznych tylko po to aby dał jej święty spokój nie jest warta twojego zachodu.
— Nawet jeśli ją kocham?
— Pytanie jest, czy ona kochała kiedykolwiek ciebie? Po co marnować czas na kobietę, która jest dla ciebie niedostępna? — zapytała go. — Moja mama mawia „Tego kwiatu to półświatu czy jakoś tak. — Siedzący łyk kawy. Emma wyraźnie się odprężyła. — Pozbieraj się do kupy. Bo wyglądasz jak siedem nieszczęść.
— Powonieniem się pozbierać, ale to od jutra
— Dziś już jest jutro. — wtrąciła się ciemnowłosa. — Czego potrzebujesz?
— Pracy — odpowiedział. Emma wyciągnęła wczorajszą gazetę.
— Proszę — położyła obok długopis. — zacznij od dzisiaj.
***
Zapowiadał się ciepły czwartkowy dzień. Aidan Gordon od wczesnych godzin porannych był już na nogach. Przeniesienie całej kancelarii do miasteczka sąsiadującego z Monterrey okazało się być wyzwaniem jednak on lubił wyzwania. Dlatego też od samego rana popijając wyśmienitą kawę pracował na pozwem rozwodowym nowej klientki. Sprawa oczywiście do prostych nie należała jednak gdyby przyjmował tylko łatwe sprawy nie miałby takiej renomy w środowisku prawniczym. Palcami rytmicznie wystukiwał w klawiaturę pisząc dokument. Chciał go złożyć w sądzie jeszcze dziś. Celia Barondo prosiła go o spotkanie jeszcze dziś i to najlepiej jak najszybciej.
Dostrzegł ją z daleka, gdy tylko podniósł głowę z nad laptopa. Szła szybkim krokiem w towarzystwie swojej szwagierki Marceli. Brunetka była spokojna chociaż po zaciśniętych mocno ustach widać było, że jest zła. Celia natomiast była wściekła. Po oficjalnym przywitaniu, Aidan jednym kliknięciem zapisał zmiany w pliku i zamknął laptop.
— W czym mogę pomóc? —zapytał grzecznie sięgając po kawę. Celia położyła obok jego dokumentów pudełko po butach. Adwokat zmarszczył brwi zaglądając do środka. We wnętrzu znajdowały się płyty DVD. Otworzył jedną z nich. Na płycie było imię Amanda a poniżej data z przed siedmiu lat. — Mój mąż nagrywał filmy pornograficzne —powiedziała blondynka. —Ze sobą i kochankami w rolach głównych. —oznajmiła spokojnym tonem. Aidan zamknął opakowanie i włożył płytę do środka. — Wiedziałam, że mnie zdradza i tak sama nie byłam święta, ale to — dłonią wskazała na pudełko —To jest obrzydliwe.
— Rozumiem, oczywiście dołączę płyty do materiału dowodowego. Ustalę także dane personalne kobiet i powołam je na świadka podczas procesów. Widziały panie te filmy?
—Tylko jeden — Marcela odezwała się pierwsza. Celia była zbyt wściekła, aby mówić. — I po tym co widziałam nie wydaje mi się, aby wiedziały, że są nagrywane, ale nie mogę mieć pewności.
— Oczywiście. Ustalę to wraz z moimi ludźmi. —popatrzył na Celie. — Proszę się spróbować uspokoić —powiedział łagodnie. — Pani mąż okazuje się być człowiekiem bez honoru i rozumu — Blondynka uśmiechnęła się blado. — Zrobię wszystko, aby rozwód został orzeczony z jego winy.
—Dziękuje —odparła cicho.
— Zaniosę płyty do samochodu i zwiozę je do kancelarii. Pozew jeszcze dziś traf do sądu.
— Dziękujemy mecenasie — powiedziała Marcela. Aidan zapłacił za kawę. Zapakował laptopa do torby wziął płyty i ruszył do auta. Miał dziś ręce pełne pracy.
***
Pogrzeb Felipe Diaza okazał się być dużo skromniejszy niż wszystkie jego przyjęcia razem wzięte. Zmarły zażyczył sobie skromnej ceremonii w obecności najbliższej rodziny. I tylko rodziny. Pablo otrzymał listę osób które należy zaprosić. Felipe zastrzegł sobie także że chcę być pochowany przed południem. Proboszcz wyraził zgodę więc o godzinie jedenastej piętnaście było po wszystkim. Po południu był natomiast umówiony z prawnikiem ojca, który miał przedstawić ostatnią wolę zmarłego. Syn mógł się jedynie zastanawiać jak za grobu Felipe będzie uprzykrzał im wszystkim życie. Policjant z ulgą usłyszał dźwięk zamykanych drzwi swojego domu. Opadł zmęczony na kanapę sprawiając, że nawet Javier Reverte zmarszczył brwi w zadumie.
— Herbatkę zrobię —powiedział blondyn kierując się do kuchni. Victoria została w salonie z ojcem. Blondynka usiadła obok niego i przytuliła się do jego boku.
— Nic mi nie jest — powiedział Pablo.
—Wiem, ale zrób sobie dziś wolne do końca dnia. Poleż na kanapie, pooglądaj telewizję.
—Dziś w domu twojego dziadka odbywa się czytanie testamentu. Ty i Javier jesteście ujęci. — Blondyn wszedł do środka z dwoma kubkami parującego napoju. Jeden podał Vicky drugi teściowi.
—A niby co miałbym od niego dostać? —zapytał głośno. —Paczkę cygar? — zastanowił się przez chwilę. —Nie lubię cygar.
— Mam dobre wieści — zaczęła Victoria. — Rozmawiałam z Nadią i okazuje się, że ślub jest już nieaktualny.
— Bogu niech będą dzięki. — wymamrotał Javier. —I dzięki wszystkim świętym. Barosso w rodzinie —skrzywił się mimowolnie. — No co? — zapytał, kiedy Victoria trzepnęła go otwartą dłonią w kolano.
— On stwierdził fakt Vicky. — Pablo upił łyk gorącej herbaty. — Dymitrio może i nie był taki zły, ale Nicholas to owca w wilczej skórze. Nie zdziwię się jak będzie robił Nadii jakieś problemy. Z nimi nigdy nic nie wiadomo.
— To prawda —zgodził się Javier. — ale jak coś to pomożemy go utopić w stawie i będzie po problemie. Teściu przymknie oko.
—Javier —odezwał się Diaz —Nie mów do mnie teściu. Ileż razy mam ci to powtarzać.
—A ja ci mówię, że nie przestanę, bo lubię cię teściu —powiedział Reverte z szerokim uśmiechem. Upił łyk herbaty a telefon Diaza rozdzwonił się. Wyciągnął z kieszeni marynarki komórkę spoglądając na wyświetlacz.
— Odbiorę — powiedział wstając i idąc do kuchni, aby porozmawiać.
— Wiesz jaki jest pozytyw z tego, iż Felipe Diaz nie żyje? —zapytał szeptem swoją narzeczoną. — Taki, że nie będzie ani jednego gangstera na naszym ślubie.
—Javier nie zaprosisz tych siatkarzy —powiedziała ostrzegawczym tonem Vicky.
— Zawsze warto było spróbować. —powiedział wyginając usta w kształt podkówki.
— Zbierajcie się —powiedział Pablo. — Mecenas Gordon chcę się spotkać wcześniej. Miejmy to za sobą. Javier — Diaz wyciągnął z kieszeni kluczyki —poprowadzisz.
— Tak jest teściu.
***
Długie blond włosy związała w luźny kok. Dłonie oparła na biodrach wpatrując się sztalugę, na której stało białe płótno. Przechyliła na bok głowę zastanawiając się czy ma ochotę coś namalować czy wręcz przeciwnie. Informacja o tym, iż pozew rozwody zostanie złożony jeszcze dziś uspokoiła Celię jednak nie na tyle aby spokojnie mogła czekać na rozwój wydarzeń. Niechętnej pojechałby do Monterrey i wygarnęła Eusebio co o nim myśli.
Celia miała świadomość, iż nie była święta. Zdradzała go. Wielokrotnie. Nigdy jednak nie nagrała seks taśmy z kochankiem a patrząc nawet przez chwilę jak pieprzy inną kobietę... zdradzała go, bo czuła się niekochana, zdradzała go, bo od mężczyzny oczekiwała partnerstwa a nie podporządkowania całego życia mamusi, zdradzała go, bo dokąd została jego żoną nie czuła się bezpieczna, zdradzała go, bo chciała z kimś porozmawiać o sztuce, muzyce, muzyce czy książkach, zdradzała go, bo Eusebio był ograniczony i jak się okazuje był także idiotą. Nagrać domowe porno i dać je dać je na przechowanie Jeronimo? Idiotyzm do potęgi entej. Odłożyła pędzel czując jak męskie ręce obejmując ją w pasie. Przymknęła powieki.
Marcela wezwała posiłki. Po spotkaniu z prawnikiem nie była wstanie się uspokoić. Po powrocie do domu szwagierki przypominała lewa w klatce więc brunetka zadzwoniła po jedynego faceta, który był wstanie ukoić jej nerwy. Hektor Reynolds przytulił ją do siebie dłonie układając na brzuchu.
— Bark natchnienia? — zapytał opierając brodę o jej ramię. —Jeśli chcesz mogę ci pozować —zasugerował wargami dotykając jej policzka. —nago. —zaśmiała się cicho.
— Mam za dużo na głowie, żeby myśleć o malowaniu —wyjaśniła kładąc dłonie na jego rękach. — Myślę, że to chłopiec —zmieniła nagle temat. Odwróciła do tyłu głowę. —Mówi mi to intuicja.
—Tak? —zapytał — a ja myślę, że mamy niespodziewanych gości — powiedział mimowolnie się krzywiąc. Szybkim krokiem na werandę zmierzali Gustav i Leonarda.
—Wejdź do środka — powiedziała wyślizgując się z jego objęć.
— Mowy nie ma — odparł splatając palce Celii ze swoimi. Spojrzała na niego zaskoczona. — Nie mam szesnastu lat, żeby uciekać przed twoim ojcem. — powiedział, a blondynka uśmiechnęła się blado. —a tym nie niesie ze sobą broni.
Celia uśmiechnęła się z przymusem w ich kierunku.
—David jest na spacerze z Magdaleną — powiedziała bez przywitania nie robiąc nawet kroku w ich stronę. —Powinien wrócić za kilka minut.
—Nie przyjechaliśmy do Davida. —odezwała się Leonarda spoglądając na córkę. To na Hektora, który nadal trzymał ją za rękę. — Tylko do ciebie. Musimy porozmawiać.
—Słucham —powiedziała blondynka spoglądając to na Leonardę to na Gustava. — Ja i Hektor nie mamy przed sobą tajemnic.
— Jak mogłeś uwieść mężatkę? — zwróciła się do niego kobieta. —Jak ci nie wstyd? —zapytała go. —Rozmawiałam z Bernardą. Eusebio przyjmie cię z powrotem, ale oczywiście ma swoje warunki.
— Biegnę w podskokach —odpowiedziała blondynka patrząc jedynie na ojca. Naiwnie sądziła, że chociaż on będzie po jej stronie.
—Wyskrobiesz dziecko i wrócisz do męża.
— Nie.
—Celio posłuchaj mnie uważnie —Leonarda zrobiła krok do przodu unosząc w jej kierunku dłoń. —Wrócisz do domu jak porządna kobieta albo.
—Albo co mamo? — weszła jej w słowo Celia. —Wydziedziczysz mnie? Czyżby ten nieroba zwany moim bratem nie przepił wszystkiego. Nie wrócę do Eusebio.
— Wychowałam dziwkę — powiedziała płaczliwym tonem Leonarda. — Niedaleko padło więc jabłko od jabłoni —wtrącił się lodowatym tonem Hektor nie odrywając wzroku od kobiety. —Myślę, że powinniście już iść. Nie macie tutaj czego szukać, a jeśli chcecie porozmawiać z Celią skontaktujcie się z jej prawnikiem Aidanem Gordonem. Dowiedzenia.
Celia głośno przełknęła ślinę, kiedy matka ze świstem wciągnęła w płuca powietrze. Mocnej ścisnęła palce Hektora. Oboje patrzyli, jak wsiadają do samochodu i odjeżdżają.
***
— Nic mi nie jest Dolores —powiedziała niecierpliwie Nadia. —Czuje się już dobrze.
—Czujesz się już dobrze, bo dostałaś kroplówkę. Ja wykonuję swoją pracę. Wyniki będą za godzinę i wtedy doktor zdecyduje, czy cię wypuścić czy też nie. Poleż odpocznij.
Nadia westchnęła głośno opadając na poduszkę. Naprawdę nie miała ochoty na leżenie plackiem w łóżku i gapienie się w sufit. Było jej jedynie cholernie głupio. Akurat w chwili, w której rzuciła Nicholasa musiała zemdleć. I nie byłby w tym nic złego, gdyby nie zemdlała w ramiona kompletnie obecnego mężczyzny.! Co za wstyd! Jakby przyciągała wszystkim mężczyzn w tym przeklętym mieście. Najpierw Travis później Nicholas i jego propozycja, idiotyczna serenada Sambora, który ubzdurał sobie, że się w niej zakochał a teraz nieznajomy. Castiel.
—Przepraszam —Nadia zatrzepotała powiekami unosząc je do góry. — Nie chciałem cię obudzić.
—Nie spałam —Brunetka usiadła na łóżku zaś Castiel na krześle stojącym obok niego. —Jestem winna panu podziękowania i przeprosiny.
— Nie musisz mnie przepraszać i nie ma za co.
—Jest, gdyby nie ty. Nicholas jest nieobliczalny i jeszcze to omdlenie.
—Zdarza się każdemu nawet mnie.
—Zemdlałeś wprost w ramiona nieznajomego faceta?
—Nie — zaprzeczył mimowolnie uśmiechając się do własnych wspomnień — To było w podstawówce. Zostałem przewodniczącym szkoły i miałem wygłosić przemowę jednak byłem tak zestresowany, że zemdlałem wprost na kolana dyrektora. — Nadia roześmiała się szczerze. —Widzisz to twoje omdlenie to pikuś w porównaniu z tym, iż mój brat co roku przypomina mi, że zemdlałem.
—A pan co tutaj robi? —do łóżka Nadii podeszła szybkim krokiem pielęgniarka Clementina. —Nie wstyd panu wdowę uwodzić? Proszę stąd w tej chwili wyjść.
—Ależ siostro — zaprotestowała gwałtownie Nadia. —On nie zrobił niczego złego. My tylko rozmawialiśmy.
— Od tego się zaczyna najpierw chcą rozmowy a później seksu a na końcu majątku. Sio — machnęła ręką w kierunku mężczyzny. — Akysz mi stąd.
— Pójdę już. Do widzenia Nadio — powiedział i uśmiechnął się szeroko. — Nie musisz się obawiać, że będę cię dłużej kusił. Do widzenia — powtórzył i odszedł kręcąc w rozbawieniu głową.
***
Testament Felipe Diaza okazał się być zaskakująco szczegółowy. Mężczyzna nagrodził swoich wiernych pracowników i dał im sowite odprawy. Pablo przypadł w udziale dom w stolicy zaś młodszemu synowi fundusz powierniczy na okrągłą sześciocyfrową sumkę. Wnuczce Victorii starą zaniedbaną hacjendę wraz z stadniną koni zamkniętą od lat i okrągła sumka. Javier dostał kolekcje starych drogich win. Wszystkich jednak zaskoczyła informacja iż dom w którym obecnie się znajdowali został podarowany Ophelii Falcon, która cierpliwie wysłuchała siedząc obok swojego kuzyna. Javier i Victoria wymienili pełne zaskoczenia spojrzenia kiedy dotarło do nich iż Ophelia Flacon i Rosario di Carlo to ta sama osoba.
Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 18:07:08 09-05-18, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
CamilaDarien Wstawiony
Dołączył: 15 Lut 2011 Posty: 4094 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Cieszyn Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 20:50:30 24-05-18 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA II, CAPITULO 97
NADIA / TRAVIS / AIDAN / MARCELA
Travis za namową Emmy wziął się w garść. W gazecie, którą kobieta podstawiła mu pod nos, znalazł ofertę pracy na stanowisku ochroniarza w jakiejś nowo powstałej firmie o nazwie Butterfly Technology Company.
Zaraz gdy nastał ranek, zadzwonił tam i umówił się na rozmowę kwalifikacyjną z szefową, niejaką Viktorią Diaz.
Teraz przemierzał właśnie ulice Meksyku. Odziany był w idealnie dopasowany garnitur, spod którego marynarki wystawał kołnierz wyprasowanej białej koszuli, a krawat zawiązany pod szyją na odległość emanował prawdziwie kobiecą ręką. Jako że kobiety aktualnie nie posiadał, to poprosił o pomoc kuzynkę Dayanę.
Dotarł do Butterfly Technology Company kwadrans później i nie zdążył nawet usiąść w poczekalni i napić się kawy z automatu, gdyż sprawy potoczyły się nadzwyczaj szybko. Sekretarka już od progu oznajmiła mężczyźnie, że jej szefowa czeka na niego w swoim gabinecie i że może tam zaraz wejść. Tak też Travis uczynił.
– Dzień dobry, nazywam się Travis Mondragón – przedstawił się. – Przyszedłem w sprawie pracy.
– Tak, oczywiście. Proszę spocząć. – Viktoria wskazała krzesło na przeciwko siebie po drugiej stronie biurka. – Czy ma pan jakieś doświadczenie jako ochroniarz? – zapytała, kiedy Mondragón usiadł.
– Przez 4 lata pracowałem jako szef ochrony w muzeum sztuki w Puerto Rico – odparł zgodnie z prawdą.
– Dlaczego pan odszedł?
– Zwolniono mnie – postanowił być szczery.
– Jak dawno to było?
– Siedem lat temu.
– Sporo. Co pan robił przez ten czas? I z jakiego powodu pana zwolniono?
– Siedziałem w więzieniu – wahał się czy o tym mówić, ale uznał, że kłamstwo prędzej czy później obróciłoby się przeciwko niemu.
Viktoria, choć była mocno zaskoczona wyznaniem kandydata, to zdecydowała się dać mu szansę. Nie tylko dlatego, że powiedział prawdę, ale też z powodu jego czteroletniego doświadczenia w zawodzie. Miał długą przerwę, ale kobieta z natury wierzyła w ludzi, a nie ich krytykowała.
– Doceniam szczerość. Poproszę jeszcze o pana CV na potwierdzenie umiejętności – powiedziała profesjonalnie.
Travis spojrzał na pomarańczową teczkę trzymaną na kolanach i podał ją Vicky.
– Tak, przepraszam. Zagapiłem się – odparł. I wcale nie zagapił się w dekolt panny Diaz. Owszem, miała delikatnie podkreślone piersi, ale romans z szefową był ostatnią rzeczą, jaka interesowała Travisa. Zagapił się po prostu z powodu stresu. Nic ponadto.
Viktoria przejrzała CV oraz list motywacyjny Mondragona. Wśród dokumentów znalazła także papier potwierdzający posiadanie przez niego licencji na broń. Travis był jedynym kandydatem dotychczas, który posiadał jakiekolwiek doświadczenie. Większość przychodziła z samą znajomością angielskiego bez ogólnego pojęcia o zawodzie.
– Zatrudniam pana – rzuciła Diaz bez ogródek. – Obowiązkowy strój służbowy, czyli czarny garnitur, niebieska koszula i pod krawatem. Zaczyna pan jutro o szóstej rano. To wszystko.
– Oczywiście, bardzo dziękuję. Będę na pewno.
***
Omdlenie okazało się być jedynie niegroźnym skutkiem stresu i przemęczenia, jakiego Nadia doświadczyła w ostatnim czasie. Lekarz, który pełnił tego dnia dyżur, przepisał jej tylko jakieś witaminy i kazał odpoczywać w domowym zaciszu. Wizyt służbowych w wydawnictwie surowo zakazał przez co najmniej dwa dni. Kobieta była więc zdruzgotana tym, że znowu musi zwalić część swoich obowiązków na biedną Ingrid, która także musiała unikać stresów ze względu na swoją ciążę.
Chcąc, nie chcąc, Nadia zdecydowała, że weźmie pracę do domu. W końcu lekarz zabronił jej chodzić do wydawnictwa, a nie pracować.
Po drodze z firmy postanowiła wstąpić jeszcze w jedno miejsce. Do nowego królestwa Viktorii Diaz, czyli dawnej siedziby Grupo Barosso. Przy ostatniej wizycie córki Pabla, Nadia nie potraktowała jej najlepiej, a Vicky chciała tylko wyciągnąć do niej pomocną dłoń i wesprzeć ją w trudnych chwilach po śmierci ukochanego męża. De la Cruz tak na nią wtedy naskoczyła, że naprawdę czuła się winna.
Pannę Diaz zaskoczyła niespodziewana wizyta wdowy, ale oczywiście przyjęła ją z uśmiechem na ustach.
– Usiądź, Nadio. – Wskazała kobiecie sofę w rogu gabinetu. – Napijesz się czegoś?
– Może szklankę wody – odpowiedziała brunetka, sadowiąc się na kanapie.
Vicky podeszła do telefonu i wcisnęła interkom.
– Corazon, przynieś nam proszę do gabinetu dwie szklanki wody – zwróciła się do swojej sekretarki, po czym dołączyła do Nadii na sofę. – No więc, słucham. Co cię do mnie sprowadza? – zapytała, patrząc jej w oczy.
– Cóż, nie będę owijać w bawełnę – zaczęła De la Cruz. – Chciałam cię przeprosić, Viktorio.
– Niby za co? – zdziwiła się blondynka.
– Za moje zachowanie, ostatnio nie byłam dla ciebie zbyt miła. Chciałaś mi pomóc, a ja praktycznie wyrzuciłam cię za drzwi.
– Daj spokój – powiedziała Diaz. – Byłaś w silnych emocjach, straciłaś męża, w dodatku zabił go mój dziadek. To normalne, że mogłaś odebrać moją wizytę jako kpinę czy atak. – Kobieta była nazbyt wyrozumiała. – Zapewniam cię jednak, że w żaden sposób nie chciałam cię urazić – dodała, zakładając za ucho kosmyk rozpuszczonych blond włosów.
– Wiem, tym bardziej jest mi przykro, że tak cię potraktowałam. To nie twoja wina, że twój dziadek... – urwała zdanie w połowie, orientując się nagle, że nic więcej, co jest związane z Felipe Diazem, nie przejdzie jej przez gardło. – No, w każdym razie jeszcze raz przepraszam.
– Nie ma sprawy, rozumiem to. – Vicky spojrzała na Nadię i widząc jej minę, szybko się zrehabilitowała. – To znaczy nigdy nie byłam w twojej sytuacji i mogę sobie tylko wyobrażać, co czujesz, ale naprawdę to rozumiem – zrobiła znaczącą pauzę, po której zadała pytanie. – Może więc teraz pozwolisz sobie pomóc, co?
– Pomoc to bardzo szerokie pojęcie. – Nadia uśmiechnęła się szczerze. – Możesz zawęzić to do jednej konkretnej kwestii?
– Pomyślałam, że twój adwokat mógłby wpisać mnie na listę świadków – wypaliła niespodziewanie.
– Chcesz zeznawać na rozprawie? – De la Cruz nie mogła w to uwierzyć.
– Jeśli się zgodzisz – potwierdziła Viktoria. – Nie wiem zbyt dużo, ale mogłabym przynajmniej powiedzieć, że nadajesz się na matkę dużo bardziej, niż mój dziadek nadawał się na ojca.
Nadia z wrażenia przytuliła Vicky. Nie spodziewała się takiego gestu z jej strony i musiała przyznać, że córka Pabla bardzo ładnie się zachowała, proponując coś takiego.
– Dziękuję – powiedziała, gdy już odsunęła się od Panny Diaz. – Nigdy ci tego nie zapomnę, Viktorio.
– Nie przesadzaj, dla mnie to żaden problem powiedzieć w sądzie, że mój dziadek był obleśnym pedofilem. To co ci zrobił, jest naprawdę straszne i bardzo ci współczuję.
– Wiesz, gdyby nie on, to nie byłoby Santiaga, ale wolałabym nie pamiętać swojej przeszłości.
– Wcale ci się nie dziwię – przyznała blondynka. – Znasz już termin rozprawy? – zapytała.
– Jeszcze nie. Mój adwokat dopiero dzisiaj ma złożyć do sądu pozew – wyznała De la Cruz. – Powiadomię cię, gdy będę już coś wiedzieć.
– Dobrze, dziękuję.
– A może wpadłabyś do mnie dziś wieczorem na babskie ploty? – zaproponowała nagle Nadia, zmieniając temat. – Na piżamowe party jesteśmy już za duże, ale wina możemy się napić. Co ty na to?
¬– Z przyjemnością wpadnę, dziękuję za zaproszenie – odpowiedziała Viktoria z uśmiechem na ustach.
***
Marcela od rana nie mogła znaleźć sobie miejsca. Wciąż była w szoku po wydarzeniach mających miejsce poprzedniego dnia. Nie rozumiała, jak Eusebio mógł nagrywać stosunki seksualne z innymi kobietami. Od razu przeszło jej przez myśl, czy przypadkiem gdzieś nie istnieje jeden egzemplarz płyty z udziałem specjalnym Celii. Gdyby się nie myliła, to byłby to już szczyt wszystkiego i jej szwagierka na pewno by tego tak nie zostawiła. Posłałaby Eusebia do więzienia za bezprawne użycie kamery. Ściślej ujmując, za naruszenie dóbr osobistych, a także moralnych.
Marcela potrząsnęła głową, by wyrzucić ten obraz z umysłu. Na samą myśl dostawała odruchów wymiotnych. Jakim trzeba być idiotą, żeby to wszystko dać na przechowanie Jeronimowi – drugiemu idiocie, który na dodatek zapomniał, że przyjaciel zostawił u niego dowody swoich zdrad? Marcela była z tego zadowolona, bo mieli teraz haka na Eusebia w sądzie, ale nie mogła uwierzyć w potęgę debilizmu, na którą zaczęli cierpieć obaj mężczyźni. Trzeba przyznać, że są siebie warci.
Nagle zadzwonił telefon komórkowy kobiety. Na wyświetlaczu pojawiło się imię i nazwisko szeryfa.
– Pablo Diaz z tej strony – odezwał się męski głos, gdy tylko Marcela odebrała i przystawiła telefon do ucha. - Dasz radę wpaść na komisariat za kilka minut? Mam ważne informacje dotyczące wypadku twojego syna - dokończył policjant.
– Naturalnie, będę za niecały kwadrans – odpowiedziała szatynka, uśmiechając się pod nosem. Nareszcie ktoś potraktował tę sprawę poważnie – pomyślała.
Dotarłszy na komendę, Marcela skierowała swe kroki wprost do gabinetu Diaza. Pablo poprosił, by nikt im nie przeszkadzał, po czym zajął swoje miejsce za biurkiem, a szatynce wskazał fotel naprzeciwko siebie.
– Co się stało? – zapytała przejęta, siadając. – Przyjechałam najszybciej jak mogłam.
– Mam tylko nadzieję, że po drodze nie złamałaś żadnego przepisu, bo byłbym zmuszony cię zaaresztować. – Pablo zachował powagę w głosie, ale miał ochotę się zaśmiać.
– Za przekroczenie prędkości o dziesięć na godzinę? – uniosła wysoko brwi.
– Dobra, masz mnie – przyznał, szczerząc się jak dziecko. – Mogę wystawić ci jedynie mandat.
– Ale chyba nie po to mnie tutaj wezwałeś, prawda? – Odwzajemniła uśmiech, ponaglając mężczyznę spojrzeniem.
– Masz rację – potwierdził, a jego mina zmieniła się na poważniejszą. Sięgnął do szuflady biurka, z której wyciągnął pendriva. Pomachał nim Marceli przed oczami. – Przeglądając akta sprawy, do których dostęp zdobyłem istnym cudem, natrafiłem na coś ciekawego.
– Na co konkretnie? – zaciekawiła się Duran. – Co jest na tym pendrivie?
Diaz wstał i podszedł do mapy wiszącej na ścianie w jego gabinecie. Odszukał wzrokiem miasto Monterrey, a następnie wskazał palcem na odpowiednią ulicę.
– Wypadek miał miejsce na ulicy Jose Maria Morelos, niedaleko kasyna, prawda? – zapytał tylko retorycznie, bo doskonale wiedział to już z akt.
Marcela przytaknęła, kiwając głową. Nie spuszczała wzroku z Diaza, który w stroju szeryfa wyglądał naprawdę seksownie. Ex-żonie Jeronima nie w głowie były teraz żadne romanse, ale niektórzy mężczyźni nadal się jej podobali. W obecnej chwili jednak musiała skupić się wyłącznie na sprawie wypadku syna, by w końcu ustalić winnego.
– Dowiedziałem się, że monitoring zamontowany na zewnątrz kasyna, był cały czas w trybie nagrywania w dniu wypadku Davida – kontynuował Pablo.
– Powiedz, że dotarłeś do tego nagrania, błagam. – Marcela była pełna nadziei.
– Chcesz, żebym tak powiedział? – Diaz odszedł od mapy i z powrotem usiadł za biurkiem, spoglądając na zniecierpliwioną jego odpowiedzi kobietę. – Więc tak właśnie mówię – powiedział, a szatynka odetchnęła z ulgą. – Niestety, jest też zła wiadomość – dodał, splatając dłonie w koszyczek.
– O co chodzi? – spytała, znowu napinając się na całym ciele.
– Nagranie nie jest zbyt wyraźne. Jakość obrazu jest wręcz tragiczna. Wypadek miał miejsce jakiś kilometr dalej i wszystko działo się w tle, w oddali. Widać zaledwie samo potrącenie twojego syna, a potem tylko zarysy sylwetek wychodzących z samochodu.
– Zaraz, więc sprawca wyszedł z samochodu? – zdziwiła się Marcela.
– Owszem, ale najwidoczniej nie po to, żeby udzielić Davidowi pierwszej pomocy, bo zaraz potem obie te osoby wsiadły z powrotem do auta i odjechały w długą – wyjaśnił rzeczowo policjant. – Tyle udało mi się ustalić z nagrania. Twarze są niemożliwe do zidentyfikowana. Jak już mówiłem, jakość na to nie pozwala, ale zleciłem technikom, żeby podkręcili piksele. Może chociaż wyciągniemy z tego numery rejestracyjne.
– Jakim cudem policja z Monterrey nie wpadła na ten trop? – To zastanawiało szatynkę najbardziej.
– Dobre pytanie – odparł krótko Diaz. – Nie chcę rzucać bezpodstawnych oskarżeń, ale być może mamy do czynienia z przekupstwem. Nie wierzę, że władze z Monterrey nie wiedziały o tych kamerach. To przecież kasyno, a jak powszechnie wiadomo monitoringi są w takich miejscach pierwszym środkiem bezpieczeństwa.
– Po co ktoś miałby zadać sobie tyle trudu i dać policjantom w łapę? Przecież to przestępstwo.
– To właśnie postaram się ustalić, nie martw się. – Ręka Pabla niespodziewanie powędrowała na dłoń Marceli. Kobieta miała ją bowiem położoną na biurku, więc szeryf skorzystał z okazji. Zaraz potem wycofał się jednak, uznając w duchu, że było to niestosowne. – Coś tu śmierdzi, a ja dowiem się co – dodał na koniec.
– Dziękuję, Pablo – powiedziała Duran, unosząc kąciki ust w delikatnym uśmiechu. – A czy mogłabym zobaczyć to nagranie? – zapytała.
– Oczywiście, zrobiłem ci kopię – podał jej pendriva. – Obejrzyj w domu, może mimo złej jakości kogoś rozpoznasz, choć bardzo w to wątpię.
– W razie czego dam znać, jeszcze raz dzięki – zwróciła się do Pabla, po czym mężczyzna odprowadził ją do drzwi.
Pożegnali się i Marcela udała się w drogę powrotną do domu. Idąc korytarzem, cały czas czuła na sobie ciekawskie spojrzenia innych policjantów i słyszała ich dwuznaczne szepty. Machnęła na to jednak ręką. Ludzie jak będą chcieli, to i tak zrobią sobie sensację i dorobią do historii własne zakończenie. Nie warto było się więc przejmować plotkami. Kiedyś im się znudzi.
***
Aidan Gordon wyszedł właśnie z sądu, gdzie złożył stosowne pozwy w sprawie rozwodowej Celii Barrondo, jak również w sprawie o przyznanie praw rodzicielskich Nadii de la Cruz. Nie ukrywał, że obie te sprawy traktował priorytetowo, ale ta druga miała dla niego charakter poniekąd prywatny. Przyjaźnił się przecież z Dimitriem, a jego żonę darzył wyjątkowym szacunkiem. Czuł się więc w obowiązku pomóc jej w tej patowej sytuacji.
Mężczyzna szedł w kierunku swojego domu, gdyż na dziś skończył już pracę. Miał zamiar wziąć odprężającą kąpiel z bąbelkami i po raz pierwszy od dawna złapać nieco oddechu. Nie pamiętał już nawet, kiedy ostatni raz wracał z pracy tak wcześnie.
Nagle rozdzwonił się jego telefon komórkowy w wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyjął go i spojrzał na wyświetlacz. Uśmiechnął się do siebie, naciskając zieloną słuchawkę.
– Miło, że zadzwoniłaś – powiedział do głośnika, gdy tylko komórka znalazła się przy jego uchu. – Powinniśmy porozmawiać.
– Też tak uważam – odparła Dayana. – O ile oczywiście znajdziesz dla mnie czas za jakąś godzinkę – dodała pytającym tonem.
– Jasne, że znajdę. Przyjechać do ciebie czy wolisz spotkać się u mnie?
– Wyślę ci esemesem adres lokalu.
– Oczywiście, jak wolisz. W takim razie czekam.
Ostatnio zmieniony przez CamilaDarien dnia 17:41:30 31-05-18, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
BlackFalcon Arcymistrz
Dołączył: 08 Lip 2007 Posty: 23531 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 11:19:25 29-05-18 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA II, CAPITULO 98 - COSME – ETHAN - GABRIEL – DANIEL - DOMINIC – SAMBOR
Ethan
Ethan odchrząknął, oddał pistolet stojącemu przed nim Maxymilliano i podał wciąż trzęsącą się prawą rękę swojemu nowemu szefowi.
- Rozumiem i dziękuję - powiedział już bardziej pewnie, wiedząc, że głos mu nie zadrży. Od tej pory stał się zupełnie innym człowiekiem i ten mężczyzna musi umieć radzić sobie nawet z naprawdę ekstremalnymi sytuacjami. Gorszymi nawet od tej, w której właśnie się znalazł. - Wykonałem swoje zadanie i cieszę się, że udało mi się zdobyć twoje zaufanie. Chciałbym jednak zacząć od poznawania Scylli od nieco niższego szczebla, by być pewien, że cię nie zawiodę.
- O nie - Maks potrząsnął głową z uśmiechem, który miał być miły, ale w jego wykonaniu był jedynie demoniczny. - Chcę cię mieć przy sobie, blisko. Nie tylko w nagrodę, ale i...chyba pojmujesz, prawda?
Oczywiście, że pojmował. Po to, aby go kontrolować. Blondyn nie mógł jednak i nie chciał wypowiadać zbyt dużej ilości słów, nie zamierzał niszczyć tego, co dzisiaj osiągnął, dlatego też jedynie kiwnął głowę na znak potwierdzenia.
- Dobrze, dobrze - Maks podszedł bliżej i klepnął poufale Crespo po lewym ramieniu. Potem sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej mały, składany aparat telefoniczny. Zrobił zdjęcie trupa Dominica, wysłał je gdzieś, po czym rzucił krótko do stojących obok niego dwóch ludzi:
- Sprzątnijcie to ścierwo.
Ci nachylili się nad zwłokami, przy okazji ostrożnie sprawdzając, czy aby na pewno nie ożyją. Pomacali je w kilku miejscach, przyłożyli Benavídezowi palce do szyi, by tam poszukać tętna, jeden nawet odważył się położyć głowę na piersi brata Ethana i skontrolować ewentualne bicie serca.
- Popełniliście cholerny błąd - zabrzmiało złowrogo w ich uszach tuż przed tym, jak obaj padli na ziemię z przestrzelonymi klatkami piersiowymi. Nawet nie wiedzieli, co i kiedy ich zabiło.
Maxymiliano otrzymał jednak szansę na wypowiedzenie ostatnich słów. Zanim zdążył się zorientować, co się właściwie stało, rzekomo zmarły szef organizacji, którą próbował przejąć, wstał jak gdyby nigdy nic i splunął mu prosto w twarz. Nawet, gdyby próbował w jakikolwiek sposób zareagować, nie mógł nic zrobić, ponieważ syn Orsona z kocią zręcznością ściągnął misternie ukrytą w dziupli rosnącego obok drzewa metalową pałkę i przywalił Maxowi prosto w żebra.
- Myślałeś, że nie żyję. - Benavídez oczyścił teatralnie poplamione ubranie z nieistniejących pyłków. - Widzisz, Maksiu...Ta krew to tak naprawdę sztuczny płyn właściwego koloru. Brak tętna...- mówiąc to Dominic sięgnął po pałkę podaną mu przez brata i walnął wroga w kolano. Z lubością zobaczył, jak Max pada na podłoże i dokończył wypowiedź:
-...to efekt leków, jakie zażyłem, zanim wybrałem się na spacer. Spowalniają one akcję serca i powodują nienaturalną bladość skóry. Siność warg i tak dalej. To chyba wszystko, nie chce mi się wyjaśniać całego mojego misternego planu, jaki uknułem wraz z moim bratem. Który, gdybyś jeszcze tego nie wiedział, nigdy by mnie nie zdradził. Twój plan spalił totalnie na panewce. Mam też jednak dla ciebie dobrą wiadomość. Nie będę cię długo męczył. Mam lepsze rzeczy do roboty.
Po czym sięgnął do porzuconego przez zbolałego Maxymiliano pistoletu i najzwyczajniej w świecie strzelił mu prosto w serce.
- Sprawa załatwiona. Faktycznie, pewnie ścierwo zostanie zaraz uprzątnięte. Dowiem się jeszcze tylko, gdzie wysłał moją fotografię.
I chwycił leżący na ziemi zapomniany aparat telefoniczny.
- Bardzo ciekawe - mruknął sam do siebie, orientując się, że zdjęcie zostało umieszczone nigdzie indziej, a w prywatnym i jednocześnie tajnym - może teraz już nie tak bardzo utajnionym - folderze nieżyjącego już Maxymiliano, który uwielbiał przechowywać pośmiertne obrazy swoich ofiar.
Dominic
Wykrycie osób powiązanych ze zdradą Maxymiliano było stosunkowo proste, a wydanie rozkazu wymordowania zarówno winnych, jak i ich rodzin i przyjaciół, a przy okazji jeszcze paru innych ludzi, tak na wszelki wypadek, jeszcze łatwiejsze. Benavídez polecenie przekazał, dzwoniąc z kuchni Ethana, zresztą na wyraźną prośbę brata, który nawet nie chciał tego słuchać i po prostu pozostał w tym czasie w swoim pokoju.
Wrócił potem do pomieszczenia, rozsiadł się wygodnie na kanapie, oparł lewe ramię o oparcie i powiedział do Crespo:
- Naprawdę cię podziwiam. Ja być może jestem przyzwyczajony do tego rodzaju akcji, ale ty naraziłeś swoje życie w takiej sytuacji po raz pierwszy. I zrobiłeś to dla mnie. Chce, żebyś wiedział, żebyś miał świadomość, że doceniam twoje poświęcenie i nigdy Ci tego nie zapomnę. W każdej, dosłownie w każdej sytuacji możesz na mnie liczyć. Zarówno twoja rodzina - w tym przypadku mam na myśli nie tylko Orsona, ale i twojego przybranego ojca, czyli Cosme Zuluagę, jak i Leonor, wszyscy jej bliscy i bliscy właściciela El Miedo są od dzisiaj pod moją opieką. Włos im z głowy nigdy nie spadnie. Tak samo zresztą, jak Gabriel Amador.
- Jesteś takim naszym aniołem opiekuńczym? - uśmiechnął się słabo nadal roztrzęsiony po ostatnich wydarzeniach Ethan.
- Dokładnie. A tak przy okazji, nie wspomniałem jeszcze o Emily, Victorii Diaz i wszystkich tych, którzy pomogli mi znaleźć Gabriela. Ich też otaczam ochroną, do tego będę miał parę bardzo ciekawych kąsków dla żony Fabricio. Coś, co na pewno spowoduje, że media będą o nią zabiegać, a ona sama stanie się najsłynniejszym pogromcą przestępców na całym świecie.
- Wysoko oceniasz swoją wiedzę - zażartował blondyn, dobrze wiedząc, że znajomości i powiązania Benavídeza mogłyby rozbić w drobny mak niejedno mniejsze państwo na świecie.
- Powiedzmy, że dzięki temu, czego się ode mnie dowie, kilka krajów będzie potrzebować nowych prezydentów - odparł mu całkowicie poważnie Dominic. A właśnie - nie masz czasem ochoty na wizytę u któregoś z nich?
Cosme
Zuluaga z satysfakcją przeglądał to, co jeszcze tak niedawno podpisał. Czarne znaki na białym tle przynosiły mu ulgę i poczucie, że nareszcie uporządkował jedną z najważniejszych spraw w swoim życiu. Co pewien czas zatrzymywał się na chwilę i czytał ten, czy inny fragment, jakby przypominając sobie, co on tak naprawdę oznacza i co ze sobą niesie.
“Ustanawia się fundusz dla Santiago, syna Nadii de La Cruz i Felipe Barosso, o ile pokrewieństwo pomiędzy nimi zostanie definitywnie i niezaprzeczalnie potwierdzone”.
“Moja córka, Nadia de La Cruz, wdowa po Dimitrio Barosso, otrzymuje czwartą część mojego majątku, z zastrzeżeniem jednak, iż jej mężem nie zostanie nikt spokrewniony w jakikolwiek sposób z rodziną Barosso. Jeżeli tak się stanie, traci ona jakiekolwiek prawa do majątku, a gdyby ślub nastąpił po odczytaniu testamentu, musi wspomnianą jedną czwartą zwrócić mojemu synowi, Fabricio...”.
“Fabricio Guerra, uznany jako mój syn i będący nim w rzeczywistości, a co za tym idzie, noszący nazwisko Fabricio Zuluaga, otrzymuje pięćdziesiąt procent wszystkiego, co posiadam oraz zamek El Miedo, który w całości należy do niego, pod warunkiem, iż wyrazi on zgodę na zamieszkiwanie w wyżej wymienionej budowli niejakiego Ethana Crespo...”.
“Ethan Crespo, syn Orsona, którego to Ethana traktuje i kocham jak własnego potomka, otrzymuje jedną czwartą mojego majątku oraz wieczyste prawo do zamieszkiwania w El Miedo...”.
“Wszelakie księgi kucharskie, niezależnie od ich wartości, również te zabytkowe, otrzymuje Javier Reverte o pseudonimie “Magik”...”.
“Victoria Diaz otrzymuje prawo do opieki na moim kotem El Gato, chyba, że kot ten umrze wcześniej, wtedy ma prawo ona zajmować się każdym zwierzęciem, które ewentualnie po nim nastąpi...”.
“Camilla Barosso, córka Nadii de La Cruz i Dimitrio Barosso, otrzymuje mój dom w Valle de Sombras, w którym obecnie zameldowana jest jej matka, Nadia de La Cruz...”.
“Hugo Delgado, ten niepoprawny ryzykant, o którego wyczynach doszły do mnie słuchy, otrzymuje ode mnie domek w górach, którego to koordynaty podaję w kopercie dołączonej do testamentu. Domkiem tym może zarządzać według własnej woli, w tym również sprzedać go, czy też wynająć...”.
“Rosario di Carlo, mojej uwielbianej matce mojego syna, Fabricio Guerry Zuluagi zapisuję za to jedyny samochód, jaki w życiu darzyłem jakimkolwiek sentymentem, to znaczy mojego starego Mercedesa, którego dane załączam w osobnej kopercie. Mercedes ten niech przypomina jej pewną z naszych niekończących się rozmów...”.
“Sambor Medina za to otrzymuje moją starą, zabytkową strzelbę o wartości nieznanej oraz armatę stojącą na wzgórzu i niestety nieczynną, lecz również wartą parę dobrego grosza...”.
Sambor
Zadanie było proste. Dojść do drzwi wskazanego przez Benavídeza mieszkania, wypowiedzieć specjalne słowa świadczące o tym, że jest się wysłannikiem Dominica, a wcześniej ustalone z Amadorem. Potem po prostu stać na straży i pilnować, czy aby na pewno nic nie zagraża temu “arcydzielnemu młodzieńcowi”, jak wyraził się o nim szef Scylli, wydając polecenia Medinie. Dlatego Sambor lekkim krokiem udawał się do mieszkania Ingrid i Juliana. Właścicieli nie było w domu, ale brunet liczył na to, że ani Gabriel, ani Daniel nie zechcą “skopać mu d**y” i uwierzą, że naprawdę przychodzi po to, żeby strzec ich życia.
Było mu tak dobrze na duszy, że nawet zaczął sobie cicho podśpiewywać, a wspomnienie tego, jak bardzo wygłupił się, śpiewając serenadę dla Nadii, jedynie go rozśmieszyło. Kto by pomyślał, że nie tylko zaśpiewa serenadę nie jej, a teściowej i córce, a przy okazji oberwie mu się za to, że wybrał właśnie taki utwór? Cóż, skoro de La Cruz go nie chce i woli tego idiotę Barosso, to dlaczego miałby niby się tym aż tak przejmować? Ktoś, kto decyduje się na związek z jednym członków tej przestępczej rodziny sam jest sobie winien i Sambor nie zamierzał więcej płakać po Nadii.
W oczach zamiast łez zapłonęło mu jednak coś innego. Nie był to strach, bo ćwiczenia, jakie odbył z Benavídezem, nie polegały jedynie na nauce strzelania, ale również i na tym, w jaki sposób wytrzymać pewne sytuacje, jak sobie w nich poradzić i jak nie dać się opanować emocjom. Trudno jednak było nie doznać wstrząsu, zauważając najpierw, że wejście do lokalu jest uszkodzone - w niewielkim i w bardzo niewidocznym stopniu, ale jednak - poza tym drzwi są uchylone i najwyraźniej ktoś niepowołany znajduje się, albo też znajdował, w mieszkaniu.
Sambor cichutko wyjął broń i postąpił kilka kroków. W myśl tego, czego uczył go Dominic, błyskawicznie nacisnął przycisk pewnego urządzenia, które nosił w kieszeni, a które działało tylko na odcisk jego palca, wobec czego nikt inny nie mógł go wykorzystać. Gadżet ten służył do przywoływania posiłków, a w tym przypadku również i samego Benavídeza, jako, że Medina miał strzec tego, kto pokochał Desmonda. A Sullivan był najlepszym przyjacielem brata Ethana właśnie.
Wiedząc, że zleceniodawca znajduje się blisko i zaraz tutaj dotrze - odwiedzał przecież właśnie syna Crespo - ochroniarz pozwolił sobie poczynić krok do przodu i znaleźć się w niepozornym korytarzyku. Tutaj wszystko wydawało się być w porządku, nie było śladów krwi, walki, ani niczego innego, co wskazywałoby na jakąkolwiek przemoc.
Praktycznie we wszystkich innych pomieszczeniach było tak samo. Pusto, cicho i czysto. Dopiero w tym ostatnim, w tym samym pokoju, w którym Amador tak tkliwie śpiewał swoją piosenkę, żeby uspokoić Hallera, Medina dojrzał coś, co zatrzymało mu serce w piersiach.
Rozbryzg czerwonej posoki na ścianie i to takiej wielkości i kształtu, że wskazywał na rozbicie komuś czaszki tępym narzędziem. Nauczony technik opanowywania stresu Sambor zbliżył się do plamy i zbadał dokładnie, czy nie ma w niej - lub też gdzieś w pobliżu - odłamków mózgu, czy kości. Nic takiego nie było, co nie znaczyło jednak, że ofiara przeżyła napaść.
Dokładniejsze oględziny miejsca, które nagle stało się pomieszczeniem kaźni, przyniosły kilka rezultatów. Poza samym, dosyć oczywistym faktem, że kogoś prawdopodobnie tutaj zabito, Medina natknął się na opróżnioną w całości strzykawkę oraz na porwaną kartkę z nieskończonym dziełem, jakie miało być prezentem dla Desmonda - Gabriel chciał dać mu swój rysunek i tekst piosenki, jaką dla niego zaczął tworzyć. Był też knebel zabrudzony krwią i na koniec mała wpinka do mankietu, którą Sambor podniósł przez chusteczkę z zamiarem dostarczenia jej Benavídezowi.
Gabriel
Pierwszym, co poczuł, był straszliwy ból rąk. Najprawdopodobniej to właśnie nadgarstki były tym, co przywróciło go do świadomości. A przynajmniej do maleńkiego jej zalążka, do tego, że spróbował otworzyć oczy i zorientować się, gdzie się znajduje. Na marne, nie miał na to siły i mógł polegać jedynie na swoim węchu i zmyśle dotyku.
O ile nos przysłużył mu się aż za bardzo, bo owionął go potworny smród czegoś, co Amadorowi skojarzyło się z przypalonym i powoli rozkładającym się ciałem, to drugi ze zmysłów był jakby przytępiony, przez co Del Monte mógł skupiać się jedynie na cierpieniu. Jakąś resztką w miarę dobrze działającego mózgu skojarzył, że na czymś wisi. A raczej zwisa z czegoś. Dopiero po chwili ostre paroksyzmy bólu dały mu znać, że tym czymś są haki, a on na kształt i podobieństwo martwej świni został umieszczony na jednej z tych rzeźnickich maszyn, które służą do podtrzymywania zabitej wieprzowiny. Z tym, że górną część maszynerii ułożono tak, aby zadać mu jak największy ból i jak najbardziej obciążyć ręce, przez co praktycznie wyłamano mu je z ramion.
Do tego stopy, te tak bardzo poranione kończyny, a potem tak troskliwie opatrzone przez Daniela i Juliana. Obie skąpane były w jakimś żrącym płynie, na pierwszy rzut oka przypominającym kwas, co skłoniło Gabriela do bardzo szybkiego podkulenia nóg, owocującego bolesnym skurczem ud i łydek. Zdawał sobie sprawę, że długo w tej pozycji nie wytrzyma i po prostu pozwoli, aby haki całkowicie wyrwały mu ręce, a ciecz wyżarła skórę - a może i również kości - do końca.
Dopiero na samym końcu skonstatował coś jeszcze. Był nagi. W pomieszczeniu panował przeraźliwy chłód, toteż na jego ciele bardzo szybko pojawiła się gęsia skórka, a dreszcze, jakie go przeniknęły, zgrały się w jakiś diabelnie interesujący sposób z drganiami spowodowanymi przez ból.
- Witaj, kochanie...- dobiegł go cichy szept, ale nie miał szans zobaczyć rozmówcy, bo cała sala - magazyn? - tonęła w ciemnościach. Gdyby jednak dano mu szansę dojrzenia czegokolwiek, zapewne zobaczyłby, że tuż przed nim stoi mężczyzna w świetnie skrojonym garniturze, posiadającym tylko jedną, malutką wadę - brak jednej spinki przy mankiecie. Człowiek tenże trzyma w dłoni coś, co jest synonimem okrucieństwa, często jednakże służy w najdzikszych zabaw w stylu BDSM, choć pozostawia tak wiele śladów na ciele, że mało kto się na niego decyduje na dłuższy okres.
- Wiem, że tęsknisz za zboczonymi zabawami ze swoim kochankiem...- kontynuowała postać. - Dlatego teraz umożliwię ci jedną z nich, na pewno ci się spodoba...
W tej samej chwili ostre, jaskrawe światło poraziło opuchnięte i podbite oczy torturowanego Gabriela Del Monte, a on sam zrozumiał, że jest stracony. Przez nim stał jego własny ojciec, z demonicznym uśmiechem przygotowujący się do wykonania wyroku, który sam wydał.
- Już nie jesteś moim synem - powiedział spokojnie Gregorio Manolo Del Monte, tuż zanim zadał pierwszy cios. A potem zamachnął się pejczem ze specjalnie zmodyfikowanym ostrym końcem i rozpoczął długą i dokładną serię biczowania chłopaka. Nie liczył ciosów, zbytnio się nimi cieszył, poza tym miał czas. Miał tak wiele czasu, ile tylko zapragnął. Raz za razem po prostu uderzał w coraz bardziej bezwładne ciało tego, którego kiedyś nazywał swoim potomkiem i zastanawiał się, czy najpierw powinien zmasakrować mu klatkę piersiową na znak tego, że miłość Gabriela to jedynie wynaturzenie, czy może przejść do tych tak bardzo kochających struny gitary i tworzących tak cudowną muzykę dłoni, aby już nigdy nie napisały i nie zagrały niczego dla takich zboczeńców, jak Desmond Sullivan. A może nogi, by już nigdy nie chciały biec i nieść Amadora w ramiona kochanka? Czy też może plecy, na znak tego, że Gabriel przez swoje uczucie wzgardził rodziną i odwrócił się od niej?
Jednego był pewien. Dzisiejszej nocy zabije ten ludzki odpadek, który jakimś cudem nosił jego nazwisko. A potem na porządnie zabierze się do wyśledzenia i zamordowania Desmonda Sullivana. O tak. Dowiedział się właśnie, że tamten żyje. I żaden kartel El Golfo go już nie uratuje.
Ostatnio zmieniony przez BlackFalcon dnia 11:24:44 29-05-18, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3500 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 22:10:14 30-05-18 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA II, CAPITULO 99
Emily/Fabricio//Pablo/Rosario/ Celia/Victoria/ Javier
Strzały padły trzy. Jeden ugodził ją w lewe przedramię pozbawiając tchu i przebijając kamizelkę. Drugi i trzeci natomiast trafiły sprawcę całego zamieszenia w potylicę. Jeden z agentów Federalnego Biura Śledczego strzelił mu w przysłowiowe między oczy, drugi w tył głowy. Kolana się pod nią ugięły a ciało bezwładnie osunęło się na podłogę pozostawiając ciemnoczerwoną strugę krwi na ścianie. Powieki zatrzepotały i opadły powoli. Chciało się jej śmiać. Sytuacja, w której się znalazła bynajmniej nie należała do zabawnych, lecz Emily parsknęła śmiechem. Są takie rzeczy, których nie da się przewidzieć.
Kilka godzin wcześniej.
Obserwując krzątającą się po kuchni żonę. Jak wkłada do zmywarki brudne naczynia, aby po chwili uruchomić ją i zamknąć. Pije kawę z kubka z logiem Interpolu jednocześnie wpatrując się w widok za oknem. Mimowolnie uśmiechnął się świadom, iż jest cholernym szczęściarzem.
Miał piękną mądrą żonę, która każdego ranka budziła go lekkim pocałunkiem, nosiła jego koszulę, każdej nocy wtulała się w jego ramiona i nigdy by nie przypuszczał, iż jest to mu pisane. Gdyby jeszcze kilka lat temu ktoś powiedział mu, iż ożeni się z agentką Interpolu poznaną w kasynie która obrała go na cel tylko dlatego iż był synem Fausto Guerry. Wyśmiałby go. Teraz wiedział, iż przeznaczenie to specyficzna sprawa. Podszedł do niej leniwym krokiem oplatając jej szczupłą talię dłońmi i przyciągając do siebie. Czasami tak niewiele potrzebujemy do szczęścia, pomyślał Fabricio. I w tym momencie rozległ się dzwonek do drzwi. Blondyn zerknął na zegarek wiszący na ścianie. Była godzina siódma trzydzieści pięć. Wymienił pełne zaskoczenia spojrzenia z żoną i niechętnie wypuścił ją z objęć kierując się do frontu. Osoba stojąca na schodach bynajmniej nie należała do cierpliwych, gdyż dzwonek rozbrzmiał jeszcze dwukrotnie. Fabricio przekręcił klucz znajdujący się w drzwiach i otworzył.
— Dzień dobry — przywitał się grzecznie stojący na progu Dominic. Za jego plecami stał Ethan. —Ja do twojej żony — powiedział bezceremonialnie pakując się do środka. Fabricio spojrzał na Ethana który posłał mu przepraszajacy uśmiech. —Przynoszę dary. — krzyknął.
— Cudownie a o magicznym urządzeniu telefon nie słyszał — mruknął pod nosem Guerra zapraszając gestem dłoni jego młodszego brata. — Wejdź, Emily jest w kuchni. — zatrzasnął za blondynem drzwi i ruszył w głąb domu.
— Załatwiłem wasz problem —powiedział sadowiąc się na jednym z wysokich krzeseł przy wyspie kuchennej. — Maksymiliano wyzionął ducha. I już od wczoraj zażywa relaksacyjnych kąpieli w piekielnym kotle. Wspólnie z Mitchellem oczywiście.
— Mogłeś to wszystko powiedzieć przez telefon — odparł Fabricio któremu nie spodobało się jak patrzył na Emily.
—Wtedy nie przyniósłby twojej zdecydowanie piękniejszej połowie tego — odparł kompletnie niezrażony wrogością blondyna Dominic kładąc telefon na blacie. — Spokojnie wyłączyłem GPS i sądzę, iż służby z całego świata zainteresują się znajdującym się na nośniku materiale. I kilka pastw straci prezydentów.
Emily wzięła telefon i weszła na "chmurę" zaczęła przeglądać znajdujące się tam pliki.
—Interesujące prawda? — zapytał blondynkę, która usiadła naprzeciwko niego przesuwając po kolejnych fotografiach. Na chmurze należącej do mężczyzny o imieniu Maksymiliano znajdowało się kilkanaście plików zarówno fotografii, audio czy video. Pliki te były posegregowane w folderach. Blondynka palcem przesunęła po nazwiskach osób którym założyciel go udostępniał. Pseudonimów było jedenaście a razem z Maxem dwanaście. W chwili, w której to do niej dotarło zbladła odkładając telefon.
— Max nie żyje? —zapytała go.
—Tak. I jego kumple także i ich rodziny
—Kogo nie dopadłeś?
— Faceta o pseudonimie Gubernator. — odpowiedział zaskakując znajdujących się w kuchni mężczyzn swoją rozbrajającą wręcz szczerością. — Zaszył się, ale znajdę go. No i jeszcze dwóch takich
— Nie. — wtrąciła się blondynka. — Gubernatora i resztę zostawisz mnie. A teraz panowie wybaczą, ale muszę wykonać kilkanaście telefonów. —powiedziała i wyszła.
***
Pablo Diaz obrócił w dłoniach telefonem komórkowym nie mogąc powstrzymać uśmiechu, który pojawił się na jego ustach. Kilku zaglądających do pokoju socjalnego policjantów przyglądało się szefowi z zainteresowaniem. Kilku nawet jawnie wskazało go palcem szeptając do siebie pod nosem. Szeryf pokręcił w rozbawieniu głową. Spotkał się z Marcelą zaledwie dwukrotnie a jego współpracownicy już plotkowali, iż ma dziewczynę. Cóż za absurd! Diaz bowiem nie zamierzał się z nikim wiązać.
Nie było jednak tajemnicą, iż Marcela Duran jest piękną kobietą. Piękna kobietą, której pomaga znaleźć sprawców wypadku syna. Koniec i kropka. Diaza jednak to nie plotki niepokoiły najbardziej, lecz zachowanie kolegów po fachu z Monterrey. Czyżby naprawdę wzięli łapówkę od sprawcy wypadku? Znał tych policjantów i niedowierzał. Mogli także przeoczyć nagranie. Takie rzeczy u przepracowanych funkcjonariuszy się zdarzają. Podniósł się z krzesła ruszając na zewnątrz. Zapowiadał się piękny słoneczny dzień. Usiadł więc na ławce przed komendą i wyciągnął swoją komórkę. Po raz kolejny włączył nagranie które dał do obróbki technikom.
O wypadku wiedział już więcej. Przede wszystkim brały w nim udział trzy osoby. Ofiara, kierowca i pasażer auta. Na nagraniu chociaż kiepskiej jakości było widać zarys ich sylwetek. Intuicja podpowiadała mu, iż kierowcą był mężczyzna, który na ekranie telefonu pochylał się nad ofiarą. Kobieta próbowała go odciągnąć od chłopaka. Szeryf zamyśl się zatrzymując nagranie.
Według zeznań Davida nie pamiętał absolutnie niczego z wypadku. Miał czarną dziurę jak to określił jednak policjant, który przekazał mu dokumenty stwierdził "iż dzieciak coś kręcił" Kusiło go, aby przesłuchać jeszcze raz syna Marceli jednak wiedział, iż zrobił to w ostateczności. Poza tym jaki miałby interes w tym, żeby kryć sprawcę? Palcami przeczesał włosy odtwarzając jeszcze raz nagranie. Znał je na pamięć. Kobieta odciągnęła sprawcę od Davida i odjechali.
Wczorajszego dnia do późnych godzin nocnych sprawdzał kamery z miejskiego monitoringu w Monterrey szukając jakichkolwiek wskazówek, gdzie podział się samochód sprawcy. Miasto stopniowo powiększało liczbę kamer znajdujących się na ulicach jednak bez numerów rejestracyjnych wozu będzie trudno cokolwiek znaleźć mając jedynie informację, iż w wozie był mężczyzna i kobieta. Poza tym od wypadku minęło dwa miesiące a policja w mieście nie znalazła żadnego kierowcy, który poruszałby się czarnym uszkodzonym SUV-EM. Potrzebował lepszej jakości nagrania a wątpił, aby technicy ulepszyli nagranie w taki sposób, aby było widać cokolwiek. Powiedzieli mu przecież iż nie mają odpowiedniego sprzętu do takich sztuczek.
Znał jednak kogoś kto miał i sprzęt, i umiejętności, aby się tym zająć. Spojrzał na zegarek. Była ósma trzydzieści rano co oznaczało, iż jego córką Victoria jest obecnie w pracy. Nie chciał jej przeszkadzać, zwłaszcza iż sama wczoraj podczas rozmowy telefonicznej powiedziała, iż musi wreszcie uruchomić dział HR który zdejmie z niej obowiązek przeprowadzania rozmów kwalifikacyjnych. Pozostawał jeszcze Javier, który swoim teściuniu doprowadzał go do szewskiej pasji jednak Diaz niechętnie przyznał, iż jeśli ktoś ma coś z tym video zrobić to tylko Javier. Podniósł się z ławki idąc w kierunku mieszkania córki. Obiecał, iż znajdzie sprawcę wypadku syna Marceli za wszelką cenę i jeśli poproszenie Magika o pomoc takową było to ją zapłaci.
***
Dokładnie w tym samym czasie Rosario di Carlo znana szerszej publiczności jako Ofelia Falacon spacerowała po zagraconym salonie zastanawiając się co powinna zrobić z tymi wszystkimi antykami otaczającymi ją z każdej strony. Sprzęty te były piękne, lecz funkcją większości z nich było zbieranie kurzu a nie, poza tym. Rosario zależało bowiem, aby dom, w którym obecnie się znajdowała, który odzyskała chociaż trochę przypominał ten z jej dziecięcych lat. Szatynka westchnęła opadając na sofę. Powinna wreszcie zebrać się na odwagę i spotkać ze swoim synem, jego ojcem, stawić czoła własnej matce jednak nie dziś. Dziś nie czuła się gotowa. Poza tym nie chciała przytłaczać swojego syna. Według Pablo, z który rozmawiała przez całą noc ze środy na czwartek w życiu blondyna wiele się dzieje. Informacja została przekazana jego żonie, która była jedną odpowiednią osobą do przekazania tej informacji. Dzownek do drzwi wyrwał ją z zadumy. Podniosła się z sofy i poszła otworzyć.
— Dzień dobry — powiedział mężczyzna stojący w progu. Rosario pamiętała już był na otwarciu testamentu. — Obiadek przyniosłem — wyjaśnił —razem z deserem — I bezceremonialnie wpakował się do środka.
— Nie ma obiadowej pory panie — urwała sugestywnie spoglądając na plecy nieznajomego, który najwyraźniej w jej własnym domu czuł się jak u siebie.
—Javier Reverte — rzucił oglądając się przez ramię na Rosario. — W kuchni będzie nam się przyjemnie rozmawiało.
— A o czym pani chcę ze mną rozmawiać? — zapytała wchodząc do kuchni.
—Wysoki, przystojny, niebieskooki blondyn —wyjaśnił Javier wykładając na stół produkty, z których zamierzał ugotować obiad. — ma też chłop łeb na karku — paplał beztrosko Magik. —Nadziany, ale nie tak jak ja, ale bogaty no i — urwał widząc, jak Rosario siada na krześle. — ma piękną żonę i z czasem będą mieć jeszcze piękniejsze dzieci —dokończył zdanie. — A pani jest tutaj całkowicie bezpieczna, gdyż Lady Tremaine jest poza miastem. Poprawia urodę.
— Moja matka? —upewniła się kobieta
— Tak, tak, tak —potwierdził kiwając głową. —o upiorny babsztyl a ksywka była wolna. — wyjaśnił myjąc mięso. — Teściu wpadnie na obiad — wyznał mimochodem. —Powiedziałem mu, że do pani wpadnę a ten mnie opieprzył —powiedział bardziej rozbawiony niż oburzony. —Ale on ostatnio ma sporo na głowie. Ojciec mu umarł, opiekuje się swoim młodszym bratem, którego matką jest przyrodnia siostra pani syna no i jeszcze wydaje córkę za mąż. A to dopiero stres —paplał z uśmiechem Reverte kładąc umyte mięso na wyciągniętej wcześniej desce. —Jada pani mięso? —zapytał
— Tak jadam —potwierdziło a Magik odetchnął z ulgą.
—To świetnie na obiad będzie kurczak. —Pieczony nie smażony z zielonymi warzywami i białymi no i sos do tego, ale bez alkoholu, bo teść nie pije. — wyjaśnienia Javiera przerwał dzwonek do drzwi. Rosario powiedziała "otworzę" znikając we wnętrzu domu zaś Reverte dzielił brokuł na różyczki. Do kuchni weszła najpierw Rosario a później za nią Pablo. — Hej —przywitał się przyszły zięć wrzucając brokuły do miski. Sięgnął po kalafior.
—Hej —odpowiedział Diaz — Masz może kontakt z Emily?
—Poleciała do Stanów — odpowiedział. — Pożyczyła mój samolot i poleciała. —wyjaśnił blondyn — podobno jakieś sprawy służbowe. Nie wnikałem —spojrzał na Pablo który uniósł do góry brew. —zabroniła mi. Powiedziała, że jak tylko spróbuje się dowiedzieć o co chodzi to każe mnie aresztować za utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości. — wyjaśnił — W eterze jest cisza więc to superważna i supertajna sprawa.
—Właściwie to potrzebuje twojej pomocy — powiedział Pablo siadając na wysokim krześle. —Mam kiepskiej jakości video i pomyślałem, że mógłbyś coś z tym zrobić.
— Jasna sprawa — odparł Reverte. —Wstawię tylko warzywa i mięso i zobaczę co można z tym zrobić.
***
Czterogodzinny lot prywatnym samolotem należącym do Javiera Reverte był pełen pracy. Emily przeprowadziła kilka rozmów, skoordynowała współpracę kilku rządowych agencji i przekazała część informacji które pomogą im ująć czterech groźnych przestępców. Sprawa ewentualnego obalania rządów, prezydentów czy wywoływanie międzynarodowego kryzysu społecznego, ekonomicznego a nawet ekologicznego musiała poczekać. Po zapoznaniu się z dokumentami doskonale wiedziała z kim na do czynienia.
Grupą ludzi o nazwie "Parszywa dwunastka" składała się z dwunastu zarówno kobiet jak i mężczyzn działających na zlecenie, na całym świecie zabójców. Każdy z nich miał pseudonim, swoich klientów i metodę działania. Z chmury jasno wynikało, iż Maksymiliano był ich dowódcą. Zaangażowani w sprawę analitycy FBI za pomocą adresów IP użytkowników chmury namierzyli trzech ostatnich członków grupy. I całe szczęście jeden z nich był w Anglii a dwóch na terenie Stanów Zjednoczonych. Trzy skoordynowane naloty, o tej samej porze. Misja niemożliwa? Niekoniecznie.
Wymagało to oczywiście wykonania kilkunastu telefonów. Namówienia zwierzchników do zebrania w krótkim czasie grup uderzeniowych, znalezienie prokuratora i sędziego, który bez zająknięcia podpisze i przekaże w trybie pilnym nakazy aresztowania przeszukania i zapoznania z opracowanymi na podstawie materiału profilami psychologicznymi. Całe szczęście Emily miał kto pomóc. Grupa profilerów z Quantico miała dodatkową motywację. Przestępca lubujący się w broni palnej, torturach i ładunkach wybuchowych, który przed laty wysadził w powietrze jednego z pracujących w Biurze agentów. To wystarczyło, aby w sprawę zaangażować nie tylko FBI, ale także Departamentu Sprawiedliwości.
Pozostało jedynie zaczekać. Do rozpoczęcia akcji pozostało jedynie dwie godziny. Emily od dwudziestu minut spacerowała w tę i z powrotem po sali konferencyjnej z okrągłym stołem, na którym piętrzyły się dokumenty. Westchnęła. Czekania zawsze było najgorsze a Javier nazwałby jej spacer "chodzeniem po ścianach. " Ręce płasko oparła na parapecie.
— Usiądź na chwilę — odezwał się męski głos za jej plecami. — Teraz pozostaje tylko czekać — czarnoskóry mężczyzna z wyraźnym południowym akcentem postawił na stole kubek z gorącą kawą. Emily opadała na krzesło i zamknęła oczy. Podejrzewała, iż jeśli wypije jeszcze jedną kawę to wybuchnie
— Telefon znalazłaś więc przy trupie? —zapytał upiajjąc łyk gorącego napoju. Emily otworzyła jedno okno mimowolnie unosząc ku górze kącik ust. Derek znał ją zdecydowanie zbyt dobrze, aby uwierzyć w opracowaną na prędce historyjkę. Nie mogła powiedzieć, iż telefon dał jej szef międzynarodowej grupy przestępczej o nazwie Scylla. Acha i przy okazji zabił kilku członków Parszywej dwunastki. Nie dotarł do trzech i na prośbę Emily wycofał swoich ludzi. — Nie wnikam, ale legendzie Interpolu trafił się taki smakowity kąsek.
—Przestań Derek — powiedziała zakładając nogi na stół. Nienawidziła tego określenia "legenda Interpolu". Nie był legendą była jedną z wielu agentek które na przestrzeni całej swojej kariery miały zwyczajnie trochę sprytu i szczęścia.
— Czarna wdowa brzmi zbyt gangstersko — Emily prychnęła a ciemnoskóry zaśmiał się głośno. — Rozluźnił się. Aresztowanie ich to tylko czysta formalność — powiedział. Emily otworzyła oczy. Znała Dereka wiedziała, że to jedynie poza. Był tak samo zdenerwowany jak ona. —Wszystko będzie dobrze. Za kilka godzin będzie po wszystkim.
— Obyś miał racje —mruknęła pod nosem zakładając ręce za głowę —Obyś miał racje.
***
Informacja o tym, iż papiery rozwodowe zostały złożone a mecenas Gordon zrobi wszystko, aby maksymalnie przyspieszyć termin rozprawy odprężyły Celię na tyle na ile było to możliwe. Siedziała w wiklinowym bujanym fotelu, oczy miała zamknięte a dłonie położyła na brzuchu. Wszystkie emocje zaczynały opadać a do blondynki zaczynało powoli docierać, iż za kilka miesięcy zostanie matką, że pod jej sercem rośnie maleńkie, nowe całkowicie od niej zależne życie.
Tego ranka uświadomiła sobie jak bardzo pragnie być mamą. Jak bardzo chcę urodzić dziecko, wychować je i przede wszystkim kochać. Pragnęła dla niego, dla Hektora, ale i dla siebie ciepłego kochającego domu. Niepełnego sekretów, kłamstw i półprawd, lecz wzajemnej miłości i szacunku.
Rozwód będzie trudną przeprawą jednak nie niemożliwą. Będzie mogła liczyć tylko i wyłącznie na Marcelę, Hektora i siebie. Rodzice tak jak podejrzewała stanęli po stronie Eusebio i żadne taśmy porno z jego udziałem nie sprawią, że zmienią zdanie. Leonarda uwielbiała swojego zięcia a Gustav był zbyt słaby, aby przeciwstawić się żonie w tak ważnej stronie. Nie liczyło się to iż ich jedyna córka ich potrzebuje. Rodzice świata natomiast nie widzieli poza Jeronimo.
Odkąd pamięta nazywała go tym głupszym bratem. Nigdy nie należał do zbyt inteligentnych a swoją pozycję posiadał tylko i wyłącznie dzięki rodzinie i pracy osób trzecich. Miał swoją firmę zajmującą się nieruchomościami jednak kilka lat temu splajtował. Leonarda oczywiście znalazła wytłumaczenie jednak Celia znalazła odpowiedzi na własną rękę. Jeronimo zbankrutował nie dlatego iż runek nieruchomości to kapryśna branża, ale dlatego ale dlatego iż chciał szybkiego zysku małym kosztem. Budynek mieszkalny który budował zawalił się, deweloper, któremu to zlecono splajtował a ludzie zagrozili procesem i zażądali zwrotu pieniędzy. Pieniędzy które zwrócili rodzice a nie Jeronimo. Celia westchnęła głośno.
To co jednak było zaskakujące nawet dla Celii to brak kontaktu z bratem. Jeronimo od dwóch miesięcy nie dawał znaku życia. Zapadł się pod ziemię i było to zadziwiające z jednego powodu- jego syn uległ wypadkowi. Fakt nie dogadywał się ze swoją ex, gardził nią jednak nie zadzwonić? Nie zapytać się jak się czuje? To było niepojęte. Z drugiej jednak strony wymagać odpowiedzialności od półgłówka to jak usiłować nauczyć latać kurę. Obie rzeczy nie mają sensu. Celia otworzyła oczy i wstała. Wzięła kluczyki od domu i samochodu, który zostawił jej Hektor i wyszła postanawiając pojechać na przejażdżkę.
***
Cała trójka w skupieniu pochyliła się nad ekranem laptopa, gdzie obraz z kamery monitoringu stawał się wyraźniejszy i wyraźniejszy. Javier marszczył brwi za każdym razem, kiedy pojawiała się cyferka czy też literka oznaczająca kolejny krok do odnalezienia sprawców wypadku syna Marceli.
—Mówi mi Mistrzu —powiedział Reverte kiedy jego oczom i osób zebranych ukazał się napis 259-MW-8 — wystarczy sprawdzić do kogo należy i wsadzić złych ludzi do kicia. Mogę też podrasować ich profile, ale to wymaga więcej pracy i filtrów.
—A to nie problem?
—Jaki problem? Dla mnie to świetna zabawa. Dużo świetnej zabawy jak wyrazie ewentualnego procesu powołasz mnie na światka —machnął ręką jakby zeznania nie były niczym szczególnym. —To co zrobię deserek —i wstał — Acha, jeśli chcesz to włamię się do bazy rejestracji pojazdów i sprawdzę do kogo należy.
—Możesz to zrobić? —zdziwiła się Rosario, kiedy Javier zaczął obierać mango.
—Jasne jedną ręką to zrobię, ale najpierw deserek a później włamanie.
—Javier
— Teściu zamknie oczy i niczego nie zobaczy zatka uszy i też nie usłyszy. Hakowanie to sztuka.
—Dziękuje
—Co?
—To chciałem powiedzieć. Dziękuje.
—A proszę bardzo.
***
Zgodnie z obietnicą złożoną Nadii Victoria wróciła do mieszkania tylko po to aby się przebrać w coś swobodnego i wygodniejszego niż ołówkowa spódnica i biała koszula. Przebrała się szybko w czarne cygaretki i luźną białą koszulkę na cienkich ramiączkach, włosy związała warkocz. W kuchni (tak jak obiecał Javier znajdował się kosz ze smakołykami wraz z życzeniami udanej imprezy) Victoria zabrała go ze sobą, wzięła także psa. Hermes cały dzień był sam i łaknął ludzkiego towarzystwa i spaceru. Postanowiła pójść do Nadii pieszo. Nie było jeszcze późno a zarówno zwierzęciu jak i jej przyda się krótki spacer. Psa puściła luzem, gdzie biegał metr przed nią radośnie szczekając i merdając puchatym ogonem.
Dwadzieścia minut później zatrzymała się przed drzwiami Nadii i nacisnęła dzwonek. Brunetka otworzyła drzwi zaś niezbyt dobrze wychowany Hermes prześlizgnął się obok Victorii siadając na progu i zadzierając do góry łeb. Nadia pogłaskała go.
— Przepraszam siedział cały dzień sam
—Nic nie szkodzi — odparła z uśmiechem Nadia. —Zapraszam do środka — Hermes ruszył przodem.
— Koniecznie muszę popracować nad dyscypliną —odparła Vicky. — Naprawdę jest niewychowany.
— Obrabowałaś sklep spożywczy — zażartowała biorąc do Victorii kosz i wprowadzając ją do środka.
— Tak ojciec gliniarz więc mi się upiecze — odpowiedziała nie mogąc się powstrzymać. Zsunęła z ramion skórzaną kurtkę przerzucając ją przez oparcie wysokiego krzesła przy kuchennym blacie. Usiadła rozglądając się z ciekawością dookoła. — Ślicznie masz tutaj —skomplementowała.
— Dzięki — wyciągnęła z koszyka jedną butelkę wina. Po chwili postawiła obok dwie następne unosząc do góry brew. — Zamierzamy się upić?
— Możemy najwyżej wezmę L4 — odpowiedziała blondynka. — Nie zapytałam po prostu jakie wino lubisz więc wzięłam trzy rodzaje. —wyjaśniła liczbę butelek.
— Czerwone półsłodkie — powiedziała Nadia biorąc butelkę z rzeczonym trunkiem. Wyciągnęła z szuflady korkociąg a z szafki dwa kieliszki do wina oczywiście. — Jak tam przygotowania do ślubu? —zaczęła do tego pytania de la Cruz rozlewając alkohol.
— Całe szczęście na ostatniej prostej — powiedziała z wyraźną ulgą Victoria. — Najwięcej pracy będzie w przyszłym tygodniu, kiedy przyleci Gordon ze swoją świtą,
—Gordon?
—Ramsey — wyjaśniła. — Javier się uparł i żadna siła nie była w stanie wyperswadować mu tego z głowy. Dobrze, że wybiłam mu z głowy zaproszenie Mistrzów świata w siatkówce mężczyzn.
— Co? Zna ich chociaż?
— Nie —pokręciła w rozbawieniu głową — Gordon przynajmniej jest gwarancją, iż nie umrzemy na własnym weselu z głodu.
— I pewnie też wystawi niezły rachunek
— Javier stwierdził, iż “żeni się raz w życiu więc wystawienie rachunku na sześciocyfrową sumę to nic takiego” Poza tym jego pierwszym pomysłem na nas ślub a właściwie miejscówkę na wesele był Wersal. Przez kilka dni był oburzony tym, iż nie organizuje się tam wesel, bo to zabytek.
— Serio?
— Serio. Bywa nieco ekscentryczny — Upiła łyk wina. — Ale to jedna z wielu cech, za które go kocham — uśmiechnęła się pod nosem. —Nie zawsze jednak było tak kolorowo. Nie znosiliśmy się
—Naprawdę?
—Tak, nie cierpiał mnie, później się zaprzyjaźniliśmy a teraz zostanie moim mężem, ale gdyby mi wtedy ktoś powiedział, że wyjdę za mąż za kogoś kto nazywa mnie “dziewuchą” —pokręciła w rozbawieniu głową. — Przepraszam paplam bezsensu.
— Nic nie szkodzi. Miło jest posłuchać o waszych początkach —powiedziała de la Cruz wyciągając z koszyka smakołyki przygotowane przez Javiera. Z szafki nad zlewem wyciągnęła talerzyki a z szuflady sztućce.
—Właściwie jest jedna kwestia, która nie daje mi spać po nocach. —zaczęła blondynka. — Otóż do księdza proboszcza doszły słuchy, iż moja druhna jest w ciąży i kategorycznie zabronił jej pełnić tak ważną funkcje podczas ceremonii. Zaczął coś mówić o tym, iż to "nie po bożemu" Druhna z brzuchem.
—Chcesz żebym była twoją druhną?
—Wiem, że ta prośba jest trochę nie na miejscu
—Skądże znowu — zaprzeczyła Nadia — Z przyjemnością.
***
Strzały padły trzy. Jeden ugodził ją w lewe przedramię pozbawiając tchu i przebijając kamizelkę. Drugi i trzeci natomiast trafiły sprawcę całego zamieszenia w potylicę. Jeden z agentów Federalnego Biura Śledczego strzelił mu w przysłowiowe między oczy, drugi w tył głowy. Kolana się pod nią ugięły a ciało bezwładnie osunęło się na podłogę pozostawiając ciemnoczerwoną strugę krwi na ścianie. Powieki zatrzepotały i opadły powoli. Chciało się jej śmiać. Sytuacja, w której się znalazła bynajmniej nie należała do zabawnych, lecz Emily parsknęła śmiechem. Są takie rzeczy, których nie da się przewidzieć.
— Karetka jest w drodze —usłyszała spokojny ton Dereka. Otworzyła oczy spoglądając na przyjaciela. Głośno przełknęła ślinę. —Wszystko będzie dobrze. —poczuła, jak bierze ją za rękę. —Wszystko będzie dobrze — powtórzył.
Mówi się, że kiedy twoje życie zawiśnie na włosku to co przeżyłaś przelatuje ci przed oczami niczym klatki z filmu, wyrwane z kontekstu urywki z twojego życiorysu. Emily w chwili, kiedy zamknęła oczy nie widziała nic poza ciemnością. Słyszała krzątających się wokół niej lekarzy, czuła jak w jej ciało wbijane są igły i marzyła o tym, aby reszcie ktoś dał jej coś przeciwbólowego. Prosili, żeby nie zasypiała, ale jej tak bardzo chciało się spać więc bez wyrzutów sumienia odpłynęła.
Ocknęła się dopiero kilka godzin później, niechętnie włączając świadomość, gdyż sen wywołany lekami mimo okoliczności okazał się być zaskakująco przyjemny. Poruszyła najpierw prawym ramieniem później lewym czując jak tępy ból rozchodzi się po jej ciele. Przynajmniej żyjesz, przemknęło jej przez myśl, kiedy usiłowała usiąść.
— Nie wierć się —usłyszała spięty męski głos. Przeniosła spojrzenie w jego kierunku i przełknęła głośno ślinę. W drzwiach stał Fabricio. Oczywiście że do niego zadzwonili. Blondyn podszedł powoli do łóżka siadając na jego brzegu. Pocylił się wargami dotykając jej czoło.
— Nic nie mów — powiedział spoglądając na żonę. —Odpocznij ja się nigdzie nie wybieram.
Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 22:12:00 30-05-18, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
BlackFalcon Arcymistrz
Dołączył: 08 Lip 2007 Posty: 23531 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 17:08:30 07-06-18 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA II, CAPITULO 100 - COSME – ETHAN - GABRIEL – DESMOND – DANIEL - DOMINIC – SAMBOR
***
Abelard i Agustin od dziecka byli nierozłączni. Od zawsze bawili się razem, chodzili wszędzie razem, a ich rodzina stawiała ich za wzór braterstwa i miłości. Zarówno ojciec, jak i matka, cieszyli się z takiego obrotu sprawy i marzyli o tym, by jeden z synów został studentem medycyny, a drugi archeologii, albo innego, równie intratnego zawodu. Oczywiście nie zamierzali ich zmuszać do niczego, to właśnie same dzieci miały wybrać swoją przyszłość - wspólną, rzecz jasna. Wiadomo bowiem było, że nawet, jeżeli jeden z braci założy rodzinę, to ten drugi nie oddali się od brata, a wręcz przeciwnie, będzie utrzymywał z nim i z jego bliskimi stały i trwały kontakt.
Żaden z nich jednak nie przewidział, że w wieku dwudziestu sześciu lat przyjdzie im - i to z własnego wyboru - zaciągnąć się do armii Benavídeza, powszechnie zwanej Scyllą, a już dwa lata później obaj leżeć będą w kałużach własnej krwi na podłodze mieszkania Juliana i Ingrid. Mózg jednego z nich rozpryśnie się na ścianie po użyciu przez przeciwnika specjalnie przystosowanego do mordowania po cichu pistoletu rozpraszającego, a wnętrzności drugiego wypłyną na podłoże równym strumieniem, nieudolnie przytrzymywane przez umierającego drugiego z rodzeństwa.
Dominic
Czerń, jaka ogarnęła duszę Dominica po tym, jak Sambor przekazał mu wiadomość, nie była złością. Nie była również smutkiem. Była po prostu mrokiem, nieprzeniknioną zasłoną nie pozwalającą nikomu ujrzeć tego, co działo się w duszy starszego z braci. Benavídez dopytał jeszcze o kilka szczegółów, po czym sięgnął po telefon. Wiedział, że ledwo skończy rozmawiać, do zbezczeszczonego mieszkania wejdzie ekipa sprzątająca ubrana podobnie, jak technicy od kablówki. W kilka minut po porwaniu Gabriela nie będzie śladu. Właścicieli lokalu zawiadomi on sam.
Ethan wiedział, że w takich momentach jego brat przestaje być Dominicem, a staje się szefem Scylli. Tak naprawdę był nim przez cały czas, ale to właśnie w chwilach zagrożenia, lub ataku, czy też planowania kolejnej akcji, objawiało się to najmocniej. Zdawał sobie doskonale sprawę, czym zajmuje się brunet, ale nie zamierzał mu w tym przeszkadzać. Rodzeństwo połączyła dziwna więź, można nawet powiedzieć, że Crespo zdążył już pokochać Benavídeza, uznać za członka swojej rodziny i zdecydował się trwać przy nim mimo przestępczej działalności syna jego matki.
Zadrżał jednak, kiedy Dominic wykonał kolejny telefon. Brat posługiwał się innym językiem, niż hiszpański; dla Ethana brzmiało to jak turecki, albo arabski. Pomijając fakt, że nie zdawał sobie sprawy, iż jego brat w ogóle je zna, słowa rzucane były szybko, był krótkie i wypowiadane z jakimś dziwnym...może nie strachem, ale szacunkiem, powagą.
Nigdy nie odważyłby się zapytać, o co chodziło, ale Benavídez sam zdecydował się wyjawić Ethanowi temat tajemniczej rozmowy, jaką właśnie przeprowadził.
- Wszystko załatwione - rzekł po prostu. Jego głos brzmiał ponuro i cicho. - Za kilka dni sprawa Del Monte rozwiąże się na zawsze.
- Co dokładnie planujesz? W ogóle jak masz zamiar odnaleźć młodego Amadora, skoro obaj wiemy, że prawdopodobnie już nie żyje?
- Żyje - zacisnął zęby szef Scylli. - Nie przyjmuję do wiadomości innej opcji. Poza tym podejrzewam, że jego tatusiek - bo nie mam żadnych wątpliwości, że to on stoi za porwaniem - będzie chciał wpierw go...hm, ukarać.
- Ukarać? Myślisz, że byłby zdolny skrzywdzić własnego syna?
- Oczywiście. Przecież już raz go pobił. A to, co uczynił potem....Żałuję jedynie, że wcześniej nie zwróciłem się o pomoc do [link widoczny dla zalogowanych]. To człowiek, z którym rozmawiałem.
- Turek? - spytał Crespo, mając w pamięci język, jakim posługiwał się brat.
- Tak. Nadim jest...kimś w rodzaju czyściciela. Jest w stanie rozwiązać każdy problem i to rozwiązać go na stałe, jeżeli wiesz, co mam na myśli.
- Wiem...- szepnął syn Orsona. - Ale co kombinujesz? Uderzyć samemu na...właściwie gdzie? I zabrać ze sobą tylko tego...Yilmaza? A może chcesz, żebym poszedł z tobą?
- Nie, bracie - odparł Benavídez, nie pokazując, jak bardzo wzruszyła go troska i propozycja Ethana. - To ktoś przyjdzie do nas. I właśnie dlatego potrzebuję Nadima.
- Ktoś? Czy tym kimś jest...
- Zgadza się. Spotkam się z Gregorio Del Monte, dowiem się, gdzie przetrzymuje syna, a potem sprawię, że ukochany Desmonda będzie bezpieczny, już na zawsze.
- Zamierzasz zabić jego ojca?
- To byłoby za proste, Ethanie, to byłoby za proste...Ale na początek muszę skusić go, żeby w ogóle stawił się na spotkanie. Dlatego muszę mu coś ofiarować.
- Nie sądzę, byś po prostu mu zapłacił. A więc? Co podarujesz staremu Del Monte, co jest tak cenne, że od razu zgodzi się cię zobaczyć?
Odpowiedź była jasna, krótka i treściwa:
- Scyllę.
Cosme
Zanim wszystko się wydarzyło, grali walca wiedeńskiego. To Zuluaga uruchomił stary adapter, wybrał płytę, na której umieszczono dokładnie tą wersję, przy której kiedyś tańczył z Rosario i przez kilka długich chwil wsłuchiwał się w dźwięki muzyki.
Kiedy minęły pierwsze akordy, zamknął na moment oczy, po czym zatańczył lekko, wyobrażając sobie, że wciąż trzyma ją w ramionach. Pojawienie się Fabricio przypomniało jego sercu dawną miłość, obudziło na nowo to, co Cosme czuł, gdy spotkał brązowowłosą. Zbudziło czułość, oddanie i to słodkie, spokojne poczucie bezpieczeństwa. Tak właśnie czuł się przy niej właściciel El Miedo - cicho, dobrze i ze świadomością, że nic mu nie zagraża.
To nie było jego jedyne wspomnienie, jakie przywołało ze sobą spotkanie z synem. Poza tańcem było jeszcze coś, co już na zawsze będzie kojarzyć się Zuluadze z tą jedyną, z Rose. Coś tak prostego, a coś bardzo niezwykłego - właśnie przez to, że oznaczało ją, córkę Constanzy, dziewczynę, która obudziła w sercu syna Mitchella dosłownie najczulsze struny. Słoiczek dżemu truskawkowego.
Zuluaga zamówił ostatnio taki, tej samej firmy, którą tak bardzo kochała Rosario. Z rozrzewnieniem przypominał sobie, jak karmiła go pieczywem z dżemem, jak wsadzała mu do ust słodkie przekąski, by zaraz całować jego wargi, jak...
- Oh. - Cosme wydał z siebie tylko jedno, jedyne jęknięcie, widząc, do czego doprowadziły go myśli o pocałunkach Rose. Cóż, w końcu przecież nigdy nie przestał być mężczyzną. Wiedział, że gdyby teraz spotkał ją na swojej drodze, zapewne trudno byłoby mu się opanować przed wzięciem jej w ramiona i wyznaniem miłości...na różne sposoby.
Zachichotał lekko, żartując sam z siebie i postanowił udać się do piwnicy po kolejny słoiczek dżemu, pora była bowiem już późna i miał ochotę na kolację.
Stawiał kroki ostrożnie, wiedział, że schody nie są zbyt pewne, ale z drugiej strony nie groziły jeszcze zawaleniem. El Miedo z powodzeniem mogłoby zostać wpisane do rejestru zabytków, ale Cosme nie był pewien, czy mógłby wtedy w nim nadal mieszkać, poza tym nie za bardzo miał teraz głowę do zajmowania się takimi sprawami. Westchnął ciężko, gdy przeszukiwał przetwory znajdujące się na dolnej półce regału - sytuacja z Nadią wcale nie poprawiła mu humoru przed czekającym go leczeniem. Zdrowie Zuluagi pogorszyło się ostatnio o tyle, że coraz częściej łzawiły mu oczy i tracił na moment wzrok, zanim słona woda nie przestała cieknąć. Było to co najmniej irytujące, a właściciel El Miedo po spotkaniu cudownie odnalezionego syna zorientował się, że przecież ma po co żyć, że jest w jego rodzinie ktoś, kto go nie zawiódł - przynajmniej na razie. To dlatego właśnie zdecydował się na terapię oczu, na walkę o własne zdrowie. Guerra wiele w nim zmienił, również to, jak Cosme postrzegał świat i samego siebie.
Oparł się o regał, czując pod powiekami kolejny strumień łez. Wiedział, że atak zaraz minie, zwykle trwało to maksymalnie dziesięć minut, postanowił więc poczekać spokojnie tutaj, na dole, w piwnicy, a potem udać się z powrotem do swojego pokoju i odpocząć chwilę przed zrobieniem sobie kolacji.
Zanurzył się we wspomnieniach, myśląc o dniu, w którym po raz pierwszy zobaczył Nadię. A potem o tym strasznym pożarze w El Miedo, w którym omal nie zginęli. Przypomniała mu się Ariana, która nie odwiedzała go już od wieków. Początkowo zapisał jej coś w testamencie, ale skoro ona nie miała dla niego czasu, to i on zmienił nieco zapis swojej ostatniej woli. Nie na tyle jednak, by całkowicie ją wykluczyć, o co to, to nie! Nigdy by tego nie zrobił! Również i ona otrzyma...mały prezent. Poza tym domek, który przeznaczył dla Hugo, Zuluaga podarował Delgado również z myślą o swojej dawnej lokatorce i przyjaciółce - w końcu kto wie, może tych dwoje pójdzie wreszcie po rozum do głowy i zejdzie się, zamiast udawać, że nic do siebie nie czują. Właściciel zamku uśmiechnął się, przypominając sobie, jak raz widział ich rozmawiających ze sobą - oczy Ariany płonęły radością i czymś, z czego sama pewnie nie zdawała sobie sprawy. Zuluaga mógłby przysiąc, że dziewczyna albo była już zakochana w Hugo, albo zaczynała być, a i on nie pozostawał obojętny na jej wdzięki.
- Oj ciągnie was do siebie, ciągnie - szepnął sam do siebie mężczyzna, po czym otarł oczy i zamierzał wrócić na górę.
Zamierzał, ale własna budowla mu w tym przeszkodziła. Zaledwie tylko postąpił jeden krok, El Miedo zadrżało gdzieś po prawej stronie od piwnicy, w której znajdował się pan na zamku. Przez moment nic się nie działo, aż wreszcie rozległ się potworny rumor i huk walących się cegieł i kamieni. Murami zatrzęsło na tyle, że Cosme chwycił się regału, ale i on zaraz zwalił się na ziemię, nie wytrzymując drgań. Syn Mitchella towarzyszył mu w tej podróży, lądując na podłożu i boleśnie obijając sobie nogi.
- Aua! - wydał z siebie jęk Zuluaga, próbując się podnieść, ale El Miedo nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa. Zadygotało po raz kolejny i kolejny, a przerażony - i bardziej martwiący się o własny dom, niż o życie - Cosme zorientował się wreszcie, że zamek po prostu się wali. Prawe skrzydło, to najstarsze, sypało się w tempie spadającej z gór lawiny. Brunet mógłby przysiąc, że hałas słyszalny jest pewnie i w samej stolicy państwa.
Z zewnątrz wyglądało to okropnie. W tumach kurzu, pyłu i wszystkich tych brudów, które niesie ze sobą tragedia tych rozmiarów, co najmniej jedna trzecia zamku po prostu przestawała istnieć. Co rusz spadał ten, czy inny kamień, waląc się na ziemię i ciągnąc za sobą przy okazji następne. Na szczęście zniszczenie nie dosięgnęło jeszcze części mieszkalnej - to znaczy tej, w której zamieszkiwał Cosme z Ethanem - ale destrukcja podążała w takim tempie, że nie można było określić, gdzie i kiedy się zakończy.
Jakieś trzydzieści minut później brudny, umorusany Cosme Zuluaga dosłownie wypełznął z na wpół zawalonej piwnicy i z pokrwawionymi kolanami klęczał na wzgórzu przed własnym zamkiem, patrząc na nędzne resztki dumnego niegdyś El Miedo. Z murów pozostało aż dwie trzecie, z tym, że połowa z tej części prawdopodobnie niedługo podzieli los zawalonego fragmentu.
Gabriel
- Desmond....Desmond...- cichutki szept rozlegał się co jakiś czas, wydostając się ze spieczonych ostrym pragnieniem i trawionych gorączką warg Gabriela. Imię ukochanego było jedynym, co był w stanie wypowiedzieć i jedynym, o czym mógł myśleć. Nic innego już nie istniało, nic się nie liczyło, tylko te siedem liter, tylko fakt, że Sullivan żył, że gdzieś istniał, chociaż Amador nigdy więcej go już nie zobaczy.
Nawet nie wiedział, czy ma nogi. Pamiętał, że w końcu je opuścił, zapewne więc trafił stopami w kwas. Gdzieś w mózgu pojawiła mu się myśl, że przecież poczułby ból, pieczenie, cokolwiek, ale myśl ta pękła szybko, jak bańka mydlana i nie pojawiła się już więcej. Nie miała znaczenia. Nic nie miało. Tylko Desmond.
Del Monte nie był smutny. Wiedział, że kiedyś, gdzieś, dane mu będzie spotkać się ponownie z Sullivanem - o ile oczywiście istnieje jakieś inne życie, to dziejące się po śmierci. O ile istnieje cokolwiek...i o ile zostanie on tam wpuszczony.
Nie było mu zimno, gorąca również już nie odczuwał. Po prostu wisiał na hakach z wyłamanymi ramionami, jak tusza wołowa przeznaczona na sprzedaż, albo na pocięcie przez rzeźnika. Pocięcie...dokładnie to stało się z jego plecami, wciąż co jakiś czas skapywała z nich krew, ale już nie w takiej ilości, nie takimi strugami, jak wtedy, kiedy katował go ojciec.
Ojciec? Nie...ten człowiek nie mógł być jego rodzicem. Może był nim biologicznie, ale pod względem uczuciowym był jego największym, śmiertelnym wrogiem.
Śmierć...Gabriel nie bał się jej. Nie wyglądał jej również, nie czekał na nią - było mu całkowicie obojętne, co się z nim stanie i kiedy. Oczy miał zamknięte, nawet uśmiechał się lekko co jakiś czas, kiedy udawało mu się wyraźniej ujrzeć w wyobraźni twarz Sullivana. I wcale nie przejmował się tym, że z każdym takim, nawet najlżejszym uśmiechem, wargi pękają mu coraz bardziej i również z nich spływa krew. Desmond był tego wart. Desmond był wart wszystkiego...
Było gdzieś po północy, kiedy Gabriel Amador Del Monte wydał ostatnie tchnienie. I wciąż się uśmiechał...
Daniel
Cisza dzwoniła mu w uszach. Było dosłownie tak jak wtedy, kiedy wybuchła bomba. Ta w Afganistanie. Czy znowu tam się znalazł? Nie...chyba nie. Nie czuje przecież tego charakterystycznego zapachu wioski, ani nie czuje spalenizny, nie czuje...po prostu niczego. Czy jego węch też się zepsuł? Ale za to czucie ma w porządku...chyba. Coś twardego wbija mu się w plecy. Ziemia? Deska? Znajduje się w trumnie?
Spróbował się poruszyć, ale ciało zawyło takim bólem, że natychmiast przestał. I nagle zdawało mu się, że ktoś coś powiedział. Czyli jednak nie stracił słuchu. Chyba, że mu się wydawało? Ale nie. Szept powtórzył się, ale był jakiś inny, obcy i Haller wiedział, że nie chodzi tutaj o barwę głosu, nie o fakt, że nie zna szepcącej osoby. W tym dźwięku było coś jeszcze, jakaś...twardość połączona z miękkością. Sam tego nie rozumiał.
- Nie ruszaj się. Zaszkodzisz sobie - posłyszał ponownie, tym razem już bardziej zrozumiale.
- Kim? Gdzie? - wyszeptał równie cicho Daniel. Na więcej nie miał siły.
- Przyszedłem po ciebie. Zaraz transport.
- Dokąd? - Blondyn spytał krótko, musiał się dowiedzieć, co się w ogóle stało i gdzie się znajduje, a miał wrażenie, że wypowiedź dłuższa niż dwa wyrazy po prostu go zabije.
- Do domu.
- Ale tam...
- Wiem. Bądź wreszcie cicho. Innego domu.
Daniel posłusznie zamilknął, co jego płuca przyjęły z ogromną wdzięcznością. Płuca. Miał wrażenie, że się dusi, że wydostał się z jakiegoś mocno zadymionego pomieszczenia, ale pył dostał mu się do wnętrza organizmu i....zaraz, zaraz...czyżby znajdowali się w kopalni? Nie rozumiał...niczego nie rozumiał.
Zaczął kaszleć, ale nie mógł nawet zgiąć się w pół, bo czuł się sztywny. Jak trup. Jak tamten mężczyzna, który rzucił się na niego z pałką baseballową i...o Boże!
- Gabriel! Gdzie jest Gabriel Amador?! - prawie krzyknął.
- Co? - tajemniczy rozmówca, wciąż pozostający w cieniu, wrócił się skądś - brzmiało to zupełnie, jak właśnie wychodził i okrzyk Hallera go zawrócił.
- Czy...- Lekarz dopiero teraz poczuł, jak bardzo wysuszone ma usta. - Czy był ktoś ze mną? To znaczy...
- Tak - Ten drugi odparł w końcu po chwili milczenia. Zrobił to jakby z wahaniem, jakby nie będąc do końca pewien, czy ma wyznać Danielowi los Amadora. - Jego tu nie ma.
- Ale gdzie jest?! - Hallerowi chciało się krzyczeć. Przeczuwał, że stało się najgorsze.
- Kostnica - usłyszał nagle.
A potem nie słyszał już niczego, widocznie tamten mężczyzna odszedł gdzieś bezgłośnie. Jedynym dźwiękiem, jaki brzmiał w uszach Daniela, był szloch. Jego własny, rozpaczliwy płacz, łkanie tak mocne, że płuca jęczały w proteście. Nie mógł przestać, po prostu nie potrafił nie opłakiwać tego nieszczęsnego chłopaka, który zginął jedynie za to, że kochał, miłością szczerą i prawdziwą. Który potrafił, jako jedyny, ukoić koszmary Daniela, kiedy ten na nowo przeżywał wydarzenia z przeszłości. Amador Del Monte nie żył, zakatowany przez własnego ojca - o tak, Haller doskonale wiedział, kto ich porwał i dlaczego.
- Kimkolwiek jesteś, ty, który uratowałeś mi życie, popełniłeś błąd...Powinieneś zrobić wszystko, by pomóc jemu, by pomóc Gabrielowi, on bardziej zasługiwał na to, żeby żyć...po tym wszystkim, co przeszedł...- Daniel wyszeptał w mrok, nie wiedząc nawet, czy ktoś go słucha i zemdlał ponownie.
Desmond
Desmond Sullivan jeszcze nigdy nie spał tak smacznie. Cieplutka kołderka otulała go ze wszystkich stron, przez co czuł się naprawdę bezpiecznie, poza tym wiedział, że tuż obok na fotelu drzemie Caroline, gotowa służyć mu pomocą, gdyby czegoś potrzebował. Nie tylko był ochraniany przez kartel El Golfo, ale na dodatek obiecano mu pomóc sprowadzić do Irlandii najważniejszą dla Desmonda osobę. Syna Gregorio. Już niedługo wszystko, co złe, się skończy, już za kilka dni - przynajmniej według słów Matíasa - będą razem, na zawsze. Cóż znaczyły te drobne rany odniesione podczas tortur, jakim poddał go kartel Sinaloa, co znaczyło jakiekolwiek cierpienie, skoro zakończenie będzie najlepsze z możliwych? Sullivan chętnie przeszedłby wszystko jeszcze raz i jeszcze, ba, nawet pozwoliłby obciąć sobie pozostałe dziewięć palców u nóg i wszystkie u rąk, jeśli taka byłaby cena za życie z młodym Del Monte.
Chłopak śnił mu się nawet teraz. Sen rozpoczął się około północy i trwał spokojnie, ukazując Desmondowi jego samego, biegnącego gdzieś wśród jakichś murów ze śmiechem, wiedzącego, że na końcu drogi czeka na niego, on, Amador. We śnie słyszał nawet jego głos, wiedział, że Gabriel go przyzywa, wabi do siebie, wydawałoby się, że już, tuż za rogiem Sullivan wpadnie w jego ramiona i...
...nagle wszystko się zmieniło. Równo o godzinie 00:47 sceneria stała się mroczna, a to, co do tej pory było ścianami jakiegoś wesołego labiryntu, okazało się pnączami drapieżnych roślin, co rusz wyciągającymi swoje ramiona w stronę Desmonda, próbującymi go pochwycić,. zagarnąć na zawsze, łapczywie nakarmić się nim, zjeść, zawrzeć w uścisku i nigdy, nigdy już nie puścić. Głos Gabriela, ten ze snu, zamilkł zupełnie, Sullivan w ogóle go już nie słyszał, nie miał też świadomości, że w rzeczywistości przewraca się nerwowo z boku na bok na łóżku, oblany potem, a Caroline zrywa się i sprawdza, czy wszystko w porządku.
Ale nic nie było w porządku. Przynajmniej nie we śnie. Oto bowiem przyjaciel Benavídeza odnajduje w końcu swojego Amadora, wyciąga do niego rękę i w tej samej chwili spostrzega, że Del Monte jest przykuty do ściany poprzez te same łodygi, które rozprzestrzeniły się po całej okolicy, twarz ma wykrzywioną niewyobrażalnym bólem, a reszta ciała...Reszty ciała po prostu nie ma, są tylko wijące się wnętrzności, pobielałe kości, robaki udające organy...
O 00:49 Desmond Sullivan budzi się zupełnie, siada na łóżku z sercem walącym tak, że prawie widocznym na jego piersi, nie mając zupełnie pojęcia, że to właśnie wtedy Gabriel Amador Del Monte uśmiechnął się po raz ostatni. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3500 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:28:39 10-06-18 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA II, CAPITULO 101
Ingrid/ Julian/ Emily/Fabricio
3 lutego 2015r. Środa
Na ślubie Charlotte Vazquez pojawiła się u boku jej syna. Trzymając się za ręce, odświętnie ubrani zatrzymali się przed wejściem do Urzędu Stanu Cywilnego, gdzie miała się odbyć krótka ceremonia zaślubin. Panna młoda miała się pojawić za kilka minut. Przyszły mąż był wysokim szpakowatym mężczyzną, który spacerował w tę i z powrotem nerwowo zerkając na parking przed instytucją. Z mowy ciała Adriana wywnioskowała, iż Charlotte się spóźnia. Zerknęła na Juliana, który jak na kogoś kto ma spotkać po latach matkę był oazą spokoju.
Lopez niewiele wiedziała o relacjach matki z synem. Mężczyzna nigdy nie był zbyt wylewny, jeśli chodzi o Charlotte a intuicja podpowiadała, iż temat Charlotte należy do delikatnych i śliskich. Nie poruszała go w rozmowach z brunetem, jak nie rozmawiała o jego siostrze.
Helena Vazquez- Romo była jej rówieśniczką i niegdyś przyjaciółką. Będąc nastolatkami powierzały sobie nawzajem swoje sekrety, znały swoje słabe i mocne strony jednak przyjaźń skończyła się w momencie, kiedy Ingrid aresztowano za napad z bronią w ręku i zabójstwo pierwszego stopnia. Była oczywiście niewinna mimo to wzięła winę na siebie n jednego prostego powodu; wolała bowiem żyć w poprawczaku niż być martwa na cmentarzu (gdzie zapewne by skończyła, gdyby powiedziała prawdę). Nie trzeba było być ekspertem, aby wiedzieć kto ją wrobił ani na czyją prośbę. Ale nie ma tego złego, przemknęło przez myśl Ingrid, kiedy zerkała na Juliana, który trzymał jej dłoń w swojej.
Kocham cię pragnie usłyszeć każda kobieta nawet taka sceptyczka jaką jest Ingrid skrycie marzyła, aby Julian wreszcie to powiedział. Lopez miała stuprocentową pewność, iż mówił on śmiertelnie poważnie. Ten mający wyraźny problem z zadeklarowaniem swoich uczuć facet nigdy nie rzucał słów na wiatr wręcz przeciwnie, kiedy powiedział "kocham cię" właśnie to miał na myśli. W tamtej chwili była wstanie zapomnieć o jego sekrecie.
Dzięki jego wyznaniu prawdy wszystko nagle ułożyło się w zgrabną całość. Teraz rozumiała, dlaczego przyjechał z jej wujem, kiedy opuszczała poprawczak mając szesnaście lat, dlaczego zawsze z całej paczki to on był jej najbliższy. Był jej księciem z listów. Uśmiechnęła się pod nosem
— Może się rozmyśliła? — Zasugerowała stając lekko na palcach i szepcząc mu to do ucha. Julian przeniósł wzrok z nad bramy wjazdowej spoglądając jej w oczy. — Takie rzeczy się zdarzają.
Julian rozejrzał się powoli rozważając w myślach sugestię Ingrid. Czy jego matka mogła się rozmyślić? Nie na pewno nie. Nie w ostatniej chwili. Miałaby zostać najstarszą panną młodą która ucieka z przed ołtarza? Nie, zaoszczędziłaby sobie wstydu i wzięła rozwód. Nie pierwszy raz z resztą. Lewą rękę wsunął do kieszeni spodni zaciskając palce na telefonie komórkowym. Gdzie oni do diabła byli?
— Zadzwonię do Heleny — Zadecydował wyciągając telefon. Niechętnie wypuścił dłoń Ingrid ze swojej odchodząc kilka kroków od grupy ludzi czekających przed urzędem. Naciskając zieloną słuchawkę obserwował, jak Lopez zmierza w kierunku coraz bardziej zdenerwowanego pana młodego.
Mąż numer cztery jak nazywał go w myślach Julian nazywał się Adrian Morello. Był jak Charlotte lekarzem jednak nie kardiochirurgii, lecz neurochirurgii. Jeśli wierzyć informacjom które pocztą pantoflową docierały do Juliana Adrian i Charlotte poznali się na sympozjum i zostali przyjaciółmi. Od tego spotkania minęło dwa lata.
— Już jedziemy — usłyszał od Heleny zamiast tradycyjnych słów powitania tą krótką informację, na której najbardziej mu zależało. — Był wypadek na rondzie i musieliśmy jechać na około — wyjaśniła chociaż nie pytał. Rozłączył się bez pożegnania wkładając komórkę do kieszeni spodni. Ruszył w kierunku Adriana i Ingrid. — Zaraz będą. — poinformował Adriana —Jakiś wypadek na rondzie musieli jechać na około. — Jego przyszły ojczym skinął głową. Julian miał też nieodparte wrażenie, iż odetchnął także z ulgą.
— Dziękuje, że tutaj jesteś — zwrócił się do Juliana Adrian kompletnie bruneta tym zaskakując. — Zarówno Charlotte jak i mnie zależało, aby miała przy sobie wszystkie swoje dzieci. — powiedział. Julian wykrzywił usta na kształt uśmiechu chociaż znająca go dłużej Ingrid wiedziała, iż ma bardziej ochotę wywrócić oczami niż się uśmiechać. — Byłem miło zaskoczony, kiedy zadzwoniła twoja dziewczyna i powiedziała, że będziesz. Następnym razem spotkamy się na waszym ślubie. —Wypalił
— Raczej na chrzcinach — odpowiedział mu Julian wprawiając go w osłupienie. — Dziś jest jednak wasze święto więc skupy się na tym — dodał po chwili dostrzegając najeżające auto które prowadził Giovanni — I proszę zachowaj tą informacje dla siebie, przynajmniej do jutra.
— Oczywiście to zrozumiała. — odparł i ruszył w stronę samochodu, który zatrzymał się nieopodal. Para przywitała się ze sobą i weszła do środka. Reszta ceremonii przebiegła bez zarzutu. Nikomu nie umknął fakt, iż Julian Vazquez przez cały czas trzymał Ingrid za rękę.
***
12 marca 2012 oku.
Fabricio Guerra nigdy nie był fanem gry w karty. Tak rozegrał kiedyś partyjkę czy dwie jednak w przeciwieństwie do Fausto nigdy nie dostrzegał uroku tej gry. Mimo to pojawił się tej nocy w kasynie ojca aby nadzorować pracujących na nocnej zmianie ludzi. Wpatrywał się w ekran laptopa a osoby patrzące na niego z boku z całą pewnością mogłyby stwierdzić iż jest znudzony. Wielokrotnie powtarzał ojcu ze należy zlikwidować kasyno.
Tak była to dobra pralnia brudnych pieniędzy które zarabiał. Miał stały dopływ czystego kapitału wystarczyło wypłacać klientom brudną gotówkę, pilnować wypłacalności graczy i aby kwoty wypłacane na konto nie przekraczały dziesięciu tysięcy funtów. Łatwizna. Fabricio obawiał się iż idylla nie potrwa długo. Pętla na szyi jego ojca zaciskała się coraz bardziej i bardziej a on nie zamierzał oderwać rykoszetem.
Przeniósł spojrzenie z monitora na swojego ojca. Fausto Guerra był spięty. Rękawy ciemnoniebieskiej koszuli były podwinięte aż do łokci.. Pochylony lekko do przodu od dwóch godzin wpatrywał się w monitor laptopa. Był zestresowany o czym jasno świadczyła mocno zaciśnięta szczęka. Fabircio jednak skupił się na czymś zupełnie innym Guerra nie był tylko spięty on był przeraażony. Siedział bez ruchu od dwóch godzin i to z powodu kobiety. Złotowłosej nieznajomej która siedziała przy barze popijając brudne martini.
W momencie, w którym weszła do kasyna Fuasto Guerra zobaczywszy ją na ekranie laptopa zbladł jak ściana i opadał na fotel bok niego. Od dwóch godzin nie wydobył z siebie słowa ani też nie powiedział ani słowa. Jego zachowanie jasno wskazywało, iż ta drobna ubrana w czerwień blondynka z jakiegoś konkretnego powodu go przeraża. Blondyn pochylił się lekko do przodu uważnie się jej przypatrując.
— Kim ona jest? — zapytał w końcu Fausto podnosząc się ze swojego fotela. Przeciągnął się zerkając na ojca. — Siedzisz tutaj od dwóch godzin niczym sarenka złapana w pułapkę — zaczął spoglądając na niego kątem oka. —Policja?
—Interpol — odpowiedział automatycznie Fausto. — Nazywa się Emily McCourd i pracuje dla Interpolu.
— Ładna — stwierdził opierając się biodrami o parapet.
— Niebezpieczna — rzucił przymiotnikiem. — Może jest i ładna, ale i niebezpieczna.
— Boisz się jej, dlaczego?
— Nie boję się jej —odpowiedział Fausto, syn natomiast przewrócił oczami jasno dając mu do zrozumienia iż mu nie wierzy. — Takich kobiet jak ona się nie ignoruje.
Fabricio taka odpowiedź nie wystarczała jednak aby nie drażnić ojca postanowił nie drążyć tematu zamiast tego sięgnął po marynarkę, którą przerzucił wcześniej przez oparcie fotela.
— Pójdę postawić jej drinka —powiedział zmierzając do wyjścia.
— Nie wystawisz się jej na celownik
— Tatulku strach odbiera ci logiczne myślenie — stwierdził syn. — Skoro ona tutaj jest to znaczy, że ja już jestem na jej celowniku a w przeciwieństwie do ciebie ta blondynka mnie nie przeraża raczej ciekawi.
— Dlaczegóż to?
Fabiricio położył dłoń na klamce uśmiechając się kącikiem ust.
— Kim do cholery jest kobieta, która sprawia, że pocisz się ze strachu? — Odpowiedział i wyszedł z biura.
***
Tamtej nocy nie spodziewał się, iż to jedno spotkanie wywróci do góry nogami całe jego życie. Kiedy szedł na spotkanie Emily był ciekawy tej kobiety. Agentka Interpolu w kasynie, sącząca drinka i budząca strach w Fausto. Musiała być wyjątkowa. Musiała mieć w sobie "to coś". Teraz po latach wiedział, iż tym czymś był jej ośli wręcz upór. Emily dwanaście lat temu obiecała sobie, że odzyska siostrę a człowiek, który je uprowadził zapłaci za zrujnowanie im życia. I Fausto zapłacił. Własnym życiem.
Fabricio który teraz znał całą historię ani trochę go nie żałował, nie współczuł mu w końcu jego rzekomy ojciec dostał dokładnie to na co zasłużył. Fuasto nauczył go jednej rzeczy; barć odpowiedzialność za swoje czyny. Dlatego też go zdradził i nigdy nie miał z tego powodu wyrzutów sumienia.
10 stycznia 2014 roku.
Zawsze wiedział, że ten dzień nadejdzie. Odkąd tamtego wieczoru podszedł do agentki Interpolu postawił jej drinka a później kolejnego i kolejnego zabawiając ją rozmową i żartami które nigdy nie były śmieszne. Mimo tej świadomości wcale nie czuł się lepiej wręcz przeciwnie czuł się gorzej, bo wbrew wszelkiej logice zakochał się w niej.
Fabricio zawsze unikał związków. Tak miewał przelotne romanse, jednonocne przygody jednak w chwilach, kiedy sprawa robiła się poważna wycofywał się. W relacje z Emily zaangażował się tylko dlatego iż chciał się przekonać jak daleko posunie się blondynka, aby dopaść Fausto. Im mocnej był związany tym bardziej chciał, aby odpuściła. Wybrała jego. Ten jeden jedyny raz wybrała jego. Dzisiejsze aresztowanie jasno sugerowało, iż wybrała jego ojca. I to bolało bardziej niż sam się chciał przed sobą przyznać.
Teraz siedział w pokoju przesłuchań ze skutymi nadgarstkami i bujał się na krześle zachowując wyjątkowo znudzoną minę. Był tutaj czterech godzin i był niemal stuprocentowo pewien, iż za weneckim lustrem jest Emily. Nikt oficjalnie nie postawił mu zarzutów po prostu wyciągnęli go z domu zakuli w kajdanki i posadzili w pokoju przesłuchań, aby go zmiękczyć. Fabrcio jednak bardziej niż przestraszony był znudzony. Po upływie kolejnej godziny drzwi otworzyły się.
— No wreszcie — przywitał mężczyznę — zaczynałem już przypuszczać, że zapomniał poan o mnie detektywie — powiedział kiedy ten zajął miejsce naprzeciwko niego. — A teraz proszę przekazać agentce McCourd że znużyła mnie jej gra i może przestać udawać iż nie ma jej za szybą. Porozmawiajmy tylko we dwoje, jeśli nie to poproszę o telefon muszę zadzwonić. Do mojego adwokata masz pół godziny.
Dziesięć minut później do środka wszedł ten sam policjant i kazał mu wstać zaś dwadzieścia minut później nieoznakowany radiowóz zatrzymał się prze główną siedzibą Interpolu do której go wprowadzono. Przeszkloną windą wjechali na trzydzieste czwarte piętro. W chwili, w której wysiedli poczuł jak kilkanaście ciekawskich par oczu odprowadzało go do gabinetu znajdującego się po drugiej stronie korytarza. Mężczyzna zapukał po usłyszeniu proszę otworzył drzwi wpychając Fabricio do środka.
— Jest twój — powiedział do stojącej przy oknie blondynki.
— Dziękuje detektywie — odpowiedziała odwracając się. Nie przypominała Emily którą widywał na co dzień. Ubrana była zupełnie inaczej a broń w kaburze jasno dawała do zrozumienia jaki zawód wykonuje.
— Skoro powitanie mamy za sobą —przerwał ciszę panującą po wyjściu detektywa — to może ściągniesz mi te obrączki?
— To tylko środki ostrożności — powiedziała podchodząc do niego. Sięgnęła po spinacz i wygięła go. Kilkoma sprawnymi ruchami rozpięła mu kajdanki.
— Interesująca sztuczka — odparł rozcierając obolałe nadgarstki. — Moje aresztowanie to też środek ostrożności? — zapytał patrząc jej w oczy.
— Coś w tym rodzaju — odpowiedziała — Kawy? Herbaty?
— Nie — odparł chłodno. — Wyjaśnisz mi po co ta szopka? — zapytał rozglądając się po jej gabinecie. — Chciałaś mnie przestraszyć?
— Dać ci do myślenia — Uwadze blondynki nie umknął fakt, iż Fabricio rozgląda się uważnie po jej gabinecie. Większość wolnej przestrzeni zajmowały kartonowe pudła.
— Bo każdy ma swój kamień — powiedział siadając w fotelu dla gości. — To twoja taktyka? Pełno pustych kartonowych pudełek?
—Wybierz któryś z nich —zasugerowała — Wybierz którykolwiek i poznaj ich historię?
— Ich historię?
— Ocalonych. Mężczyzn, kobiet i dzieci wiesz co ich łączy? — zapytała go. — Twój ojciec. Sprzedał każdą z tych osób do niewoli. Większość z nich oczywiście została zmuszona do prostytucji, niektórzy do niewolniczej pracy w gospodarstwach rolnych albo żebractwa.
—To nie moja wina.
— Nie, ale pieniądze które dla niego pierzesz pochodząc z pracy ich rąk czy ciał. Jesteś tak samo winny jak Fausto tylko że ty w przeciwieństwie do twojego ojca i wuja możesz się z tego wyplątać bez szwanku. Twój wybór.
Wybrał pomoc Emily a decyzja, którą podjął była zaskakująco łatwa. Nigdy nie powiedziała mu czy pudła były pełne białych kartek czy też zapisane wiedział natomiast iż podjął słuszną decyzję.
****
Czwartkowy ranek.
Ślub Charlotte i Adriana stał się faktem a przyjęcie weselne które zorganizowano w ich domu dla najbliższych przypominało stypę niżeli wesele. Ingrid Lopez bardzo wcześnie zmorzył sen. Dlatego też zamiast ją budzić postanowił zostać na noc. Para spała w jego starym pokoju. Tego ranka ze snu wyrwał go uporczywie dzwoniący telefon. Rozmówca po odebraniu przedstawił się jako "przyjaciel Gabriela i poinformował go o zaginięciu jego i Hellera. Vazquez przyjął to ze spokojem i poprosił go o telefon, kiedy mężczyźni się znajdą. Żywi lub martwi. Przytulając do boku śpiącą Ingrid wiedział, iż nie chciał być w tej chwili w miejscu innym niż to w którym jest obecnie.
Tak widywał się z matką od przysłowiowego święta, nie miał z nią praktycznie wogóle kontaktu nie licząc bożonarodzeniowych czy urodzinowych życzeń. To Ingrid robiła różnicę. Była jego rodziną, jego domem, jego miłością. Rękę wsunął pod głowę wpatrując się w sufit. Ingrid miała również rację.
W dniu, w którym przywieźli do miasteczka Daniela z Gabrielem powiedziała mu, iż będą z tego same kłopoty. Kiedy ratujesz kogoś z opresji i tym kimś jest szef zorganizowanej grupy przestępczej kłopoty są tym czego masz, musisz się spodziewać. Tacy ludzie nie odpuszczają, nie rezygnują oni idą po trupach do celu. Julian Vazquez nie zamierzał być tym trupem. Miało dla kogo żyć.
Po latach współpracy z Sebastianem Romo i jemu podobnym był zmęczony otaczaniem się ludźmi, którzy niosą ze sobą tylko śmierć. Taki był Romo taki także jest przyjaciel Gabriela, który jest szefem Scylli. Ingrid poruszyła się niespokojnie we śnie. Instynktownie przycisnął usta do jej czoła.
—Julian — wymamrotała sennie mocnej wtulając się w jego klatkę piersiową. —Nie śpisz? —zapytała go.
— Nie —odpowiedział dłonią gładząc ją po plecach. — Śpij jest jeszcze wcześnie — zasugerował. Lopez uniosła do góry głowę spoglądając uważnie na swojego chłopaka.
— Co się stało? — zapytała go bez ogródek. — Jesteś spięty i zamyślony.
— To nic takiego — odpowiedział wymijająco. Ingrid usiadła wpatrując się w niego wyczekująco, Julian podniósł się —Tylko się nie denerwuj.
— Wiesz, że to stwierdzenie sprawia, iż kobieta zaczyna się denerwować. Co się stało? —zapytała go w odpowiedzi splótł palce z jej palcami.
—Gabriel i Daniel zaginęli — powiedział powoli.
— I to jest ten wielki problem? — zapytała go. —Jest coś jeszcze?
—W naszym mieszkaniu doszło do morderstwa. Podwójnego.
— Ten przyjaciel posprzątał trupy? — zapytała nieco bardziej natarczywym tonem,
—Tak
— Problemu więc nie ma. —odrzuciła kołdrę i wstała.
—Ingrid
— Ależ oczywiście możesz biec ratować zaginionych porwanych jakikolwiek jest ich status —warknęła stając przy oknie. — W końcu porwał ich Kubuś Puchatek —Julian wstał podchodząc do Ingrid.
—Jestem pewien skarbie — zaczął —iż szef Scylli ma od tego swoich ludzi i świetnie sobie poradzi bez mojego udziału.
—Nigdzie nie idziesz?
— Nie gdyż wszystko co mi do szczęście potrzebne —powiedział przyciągając ją do siebie — trzymam w swoich ramionach.
Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 18:31:09 10-06-18, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
CamilaDarien Wstawiony
Dołączył: 15 Lut 2011 Posty: 4094 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Cieszyn Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 19:50:04 13-06-18 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA II, CAPITULO 102
NADIA / MARCELA / JERONIMO / AIDAN / CASTIEL
Camila bawiła się z Hermesem w ogrodzie podczas, gdy Nadia i Vicky pogrążały się w zwierzeniach przy winie. De la Cruz co jakiś czas zerkała przez oszklone drzwi tarasu na córkę, by w razie czego mieć ją na oku. Wszystko było jednak w jak najlepszym porządku, więc wdowę bez reszty pochłonęła rozmowa z przyszłą panią Reverte. Przy siódmej lampce wina obie kobiety były już kompletnie pijane. Rzecz jasna, Nadia wcześniej zadbała o to, żeby dziecko położyło się spać.
– Jaki był twój największy błąd w życiu? – zapytała brunetka.
– Nie uwierzysz, ale całowałam się z jednym z Barosso, a także mu zaufałam – wyznała blondynka, upijając kolejny łyk czerwonego trunku. – Zawsze będę tego żałować.
– Niech zgadnę... Alex?
– Skąd wiesz?
– Z autopsji. To największy kutas i casanova w Valle de Sombras. Żadnej nie przepuści – stwierdziła Nadia bez ogródek.
– A Nicolas to niby nie?
– Niby też, ale jakoś jest mniej odrażający.
– No dobra, to chyba teraz twoja kolej – ponagliła koleżankę Victoria.
– Okej, no więc... nigdy nikomu o tym nie opowiadałam, ale muszę to z siebie wyrzucić – zaczęła De la Cruz swój monolog, przy którym nieco plątał się jej język. – Moim największym błędem była zdrada, której się dopuściłam względem Dimitria niecały rok po naszym ślubie. Ciągną się też za tym różne inne głupstwa, które popełniłam, ale zdecydowanie wiarołomstwa żałuję najbardziej – wyznała.
– Jeśli nie chcesz dalej opowiadać, to zrozumiem – odparła Vicky, na chwilę odzyskując rozum przysłonięty na dłuższy moment przez gęstą zasłonę lejącego się strumieniem do ich gardeł czerwonego wina.
– Nie, naprawdę muszę się wygadać, bo oszaleję – zaoponowała Nadia całkowicie świadoma tego, co robi, ale jednak nadal trochę otępiała przez alkohol.
– Zamieniam się więc w słuch – rzekła Diazówna, patrząc z podziwem na kobietę, która tyle już w życiu przeszła, począwszy od dnia porwania. Kobietę, którą brutalnie i wcale niejednokrotnie gwałcił jej dziadek, a ona ciągle stąpała mocno po ziemi i nie dała się nikomu zniszczyć.
Victoria nie wiedziała, jak sama by się zachowała w tak trudnej sytuacji, z jaką przyszło zmagać się kilkuletniej wówczas dziewczynce. Być może nie poradziłaby sobie tak dobrze jak Nadia, bo była zbyt wrażliwa. Nie tak twarda psychicznie, żeby po pięciu długich latach życia w zamknięciu, poradzić sobie z traumą, na którą składało się wiele rzeczy. Uprowadzenie, liczne gwałty na nieletniej, brutalne pobicia, a na koniec zajście w ciążę ze swoim obrzydliwym oprawcą, postrzał barku podczas ucieczki oraz utrata nowo narodzonego dzieciątka, które stało się dla De la Cruz całym jej światem. To za dużo jak na jedną kruchą kobietkę marzącą jedynie o wolności.
Każda inna na miejscu Nadii pewnie popełniłaby samobójstwo z rozpaczy i bezradności. Ze wstydu i upokorzenia. Po prostu ze zwykłej zgryzoty i obrzydzenia do samej siebie. Jednak nie ona. Ona to zniosła, walczyła do końca i wygrała. Jednak czy aby na pewno na zawsze uciszyła demony drzemiące głęboko w niej?
– Poznałam Travisa na balu charytatywnym w Puerto Rico. Akurat był to okres, kiedy ja i Dimi mieliśmy kryzys w małżeństwie. Travis zaczął mnie podrywać, aż w końcu udało mu się mnie uwieść – zaczęła opowiadać wdowa.
Victoria zamyśliła się. Takie samo imię nosił mężczyzna, którego zatrudniła dziś jako ochroniarza w swojej firmie.
Czy on przypadkiem nie mieszkał w Puerto Rico? – zadała sobie pytanie w myślach. – Nie, to niemożliwe, żeby chodziło o tego samego faceta.
– Szybko pożałowałam tego romansu – kontynuowała brunetka. – Chciałam się rozstać z Travisem, skończyć to raz na zawsze i nigdy więcej do tego nie wracać, ale do niego nic nie docierało. Ciągle powtarzał, że sama się oszukuję i tak naprawdę nie kocham męża tylko jego. Na jakiś czas odpuściłam, aż do momentu kiedy dowiedziałam się, że spodziewam się dziecka.
– Camila nie jest córką Dimitria? – zdziwiła się blondynka.
– Jest – odparła Nadia z ulgą. – Bóg mi świadkiem, że jest. Na moje cholerne szczęście los się wtedy do mnie uśmiechnął i pozwolił naprawić największy błąd w moim życiu. Zrobiłam badania DNA jak jeszcze dziecko było w moim łonie i ojcem okazał się mój mąż. Wtedy jeszcze bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, że muszę walczyć o moje małżeństwo. Naprawdę nie wiem co mi odbiło, przecież kochałam Dimiego. Cholera, pogubiłam się w tym wszystkim.
– Po tym co przeżyłaś, miałaś prawo się pogubić – odparła ze zrozumieniem Vicky, nie zamierzając osądzać Nadii.
– To co zrobiłam potem, godne jest wpisu do światowej księgi rekordów Guinesa w dziedzinie największej intrygantki roku – powiedziała, wracając myślami do roku dwa tysiące ósmego. – Travis chciał iść do Dimitria i wszystko mu powiedzieć, a ja spanikowałam. Nie docierały do niego żadne argumenty. Byłam zdesperowana i gotowa na wszystko, żeby uratować swoje małżeństwo. Ukartowałam intrygę, która miała na celu sprawić, by Travis uwierzył, że jesteśmy rodzeństwem. Potem było już tylko gorzej, jeśli chodzi o jego los. Dla mnie ta historia skończyła się dobrze, dla niego niestety pobytem w więzieniu, ale to temat rzeka. Kiedyś opowiem ci resztę.
Widać było, że Vicky była w szoku, ale nie skrytykowała zachowania koleżanki. Niespodziewanie dla niej samej Nadia rzuciła się jej na szyję, zanosząc się płaczem. Pękła chyba po raz pierwszy od bardzo dawna.
– Boże, Vicky... narobiłam w życiu tyle głupot. Myślałam, że przeszłość jest już za mną, że sobie z tym poradziłam, ale najwyraźniej nie, skoro ciągle pakuje się w takie akcje. Uwierz mi, że nie jestem taka, nigdy nie byłam. – Łzy leciały jej ciurkiem po policzkach. – Felipe zniszczył mi życie. Gdyby nie on, to nie czułabym się taka zagubiona. Zraniłam przez to ojca, o mało nie zafundowałam córce nowego tatusia. Boże, Vicky... ja chciałam wyjść za człowieka, który był moim szwagrem i którego nienawidzę z całej duszy, a to wszystko tylko dlatego, że mnie zmanipulował. – Nadia płakała coraz głośniej i coraz trudniej było jej mówić, a panna Diaz tuliła ją do siebie w pokrzepiającym geście.
– Wypłacz się, dobrze ci to zrobi – wyszeptała blondynka.
De la Cruz tak też zrobiła, ale już kilka minut później uspokoiła się.
– Ojciec nigdy mi nie wybaczy.
– Nie mów tak, na pewno jakoś się dogadacie – próbowała pocieszyć ją Victoria. – W ostateczności do akcji może wkroczyć Fabricio i rozstawić was po kątach – rzuciła na żarty. – Bo na pewno nie będzie chciał, żeby jego siostra i ojciec co rusz skakali sobie do gardeł.
– Zaraz... kto? – Nadia od razu jakby wytrzeźwiała, wywracając oczami. – Ja mam brata?! – Szok zamiast mijać, tylko się pogłębiał. Jak Cosme mógł to przed nią ukryć?! To nie dzieje się naprawdę!
– Upss. – Vicky ugryzła się w język. Zawsze po alkoholu paplała, co jej ślina przyniosła. – To ty o niczym nie wiedziałaś?
– Bynajmniej – odpowiedziała ciągle zdziwiona brunetka. – No tak, nie powiedział mi o tym, bo wyskoczyłam z tym durnym ślubem – zaczęła usprawiedliwiać decyzję ojca. – Ale jak to jest w ogóle możliwe?
– O to musisz już zapytać pana Zuluagę. Ja nie znam szczegółów – odrzekła Victoria. – Wiem tylko, że było to na długo przed Antoniettą i że dowiedział się o tym miesiąc temu. – Skoro i tak się już wygadała, to postanowiła dłużej nie milczeć.
– Że kiedy? – Nadia przeżyła kolejny szok. – Myślałam, że zbiegło się to w czasie z tą całą akcją z Nico i że dlatego ojciec o niczym mi nie powiedział, a on wie od miesiąca, że mam brata i nawet się nie zająknął?! Przez cały ten czas mnie oszukiwał, do cholery!
– To miała być tajemnica.
– Nawet przede mną? Przecież miałam prawo wiedzieć, że ma drugie dziecko. To dotyczy także mnie, a on wykluczył mnie ze swojego życia! Ja przynajmniej powiedziałam mu o swoich planach, a on k***a nie miał jaj, żeby powiedzieć mi, że mam brata! To totalnie nie fair.
De la Cruz poczuła jak po raz setny grunt osuwa się jej spod nóg. Człowiek, który twierdził, że ją kocha, od miesiąca ją oszukiwał. Bo przemilczenie czegoś to też kłamstwo. Szczególnie tak ważnego faktu.
Kobieta była zdruzgotana. Zawsze pragnęła mieć starszego brata, który by ją bronił, a kiedy wreszcie marzenie stało się rzeczywistością, nie potrafiła się z tego cieszyć. Z jednego prostego powodu. Ponieważ ojciec przestał ją kochać. A najgorsze było to, że powód wcale nie tkwił w jej absurdalnej decyzji o zamążpójściu, skoro trzydzieści dni temu nie planowała jeszcze niczego podobnego. W czym więc tkwił? Na to pytanie nawet sama Nadia nie znała odpowiedzi, a to tylko zabijało ją od środka.
***
Z czarnej limuzyny, tuż przy rezydencji państwa Barrondo w Monterrey, wysiadły dwie osoby. Jakiś goguś w garniturze oraz towarzysząca mu skąpo ubrana lalunia. Mężczyzna klepnął kobietę po zgrabnym tyłeczku, jednocześnie idąc z nią w ślinę na środku podjazdu. Bez żadnego skrępowania miętosił w dłoniach jej pośladki.
Później oboje, trzymając się za ręce, weszli do domu Eusebia, gdzie powitał ich sam właściciel we własnej osobie. Jeronimo Duran uścisnął przyjaciela po męsku i nakazał swojej towarzyszce [link widoczny dla zalogowanych], by się ulotniła na kilka minut. Szatynka posłusznie poszła na piętro, aby się przygotować.
– Jeronimo, potrzebuję pilnie tych nagrań, które dałem ci na przechowanie. Masz je jeszcze? – zaczął rozmowę Eusebio, gdy tylko Amanda ewakuowała się na górę.
– Nie wiem, gdzieś miałem. Musiałbym poszukać, a co się stało? – zapytał zaskoczony prośbą szwagra.
– Znajdź je jak najszybciej, bo jeśli jakimś cudem wpadną one w ręce Celi, to na pewno suka wykorzysta je przy rozwodzie, a wtedy będę skończony – wyjaśnił Jeronimowi po krótce sytuację, w jakiej nieoczekiwanie się znalazł. – Mam nadzieję, że nie zostawiłeś tych płyt u swojej byłej żony. – Eusebia nagle olśniło. – Nie byłeś takim durniem, prawda?
– Coś ty – zaprzeczył szybko ex-mąż Marceli. – Na pewno zabrałem je przy przeprowadzce. Znajdę i ci przywiozę. Przecież wiem, że moja była trzyma sztamę z Celią. Gdyby to wpadło w jej łapy, od razu by poleciała jej wypaplać – dodał Duran, choć w rzeczywistości wcale nie miał takiej pewności, czy płyty znajdowały się w jego posiadaniu, czy jednak wciąż leżały sobie spokojnie w garażu u Marceli.
W dniu, w którym żona wyrzuciła go na bruk, pakował się w takim roztargnieniu, że mógł zwyczajnie zapomnieć zabrać ze sobą filmiki porno z udziałem Eusebia i jego kochanek. Nie mógł o swoich wątpliwościach poinformować szwagra, ponieważ wiedział, że nie skończyłoby się to dla niego szczęśliwie. Barrondo kiedyś tak się na niego wściekł, że złamał mu żebro. Jeronimo oczywiście nie był dłużny Eusebiowi i w rewanżu wylał mu żrący kwas na rękę, ale wolał tego nie powtarzać.
Co prawda, bójka i tak będzie tylko formalnością, jeśli okaże się, że nagrania znajdują się w posiadaniu Marceli, ale Duran wolał najpierw to sprawdzić, zanim ich mordobicie dojdzie do skutku.
– Okej, to teraz możemy dołączyć do Amandy w sypialni – oznajmił hardo Eusebio.
– Tak, chodźmy – zgodził się z nim Jeronimo.
Na górze obaj mężczyźni zastali Amandę leżącą na łóżku w seksownej bieliźnie i gotową do gry wstępnej. Barrondo i Duran pozbyli się swoich ubrań, po czym dołączyli do kobiety. Jeden z nich włączył kamerę. Trójkącik czas zacząć.
***
Aidan czekał na Dayanę w lokalu, którego adres wysłała mu esemesem. Kobieta była spóźniona już piętnaście minut i nawet nie zadzwoniła, więc Gordon pomyślał, że ex-dziewczyna zwyczajnie go wystawiła. W rzeczywistości brała go ona na przetrzymanie. Coś w stylu: „jak nadal mu zależy, to poczeka”.
Mężczyzna dopił swoją kawę i po chwili dostrzegł zmierzającą w jego kierunku szatynkę. Swoją ukochaną, którą stracił przez własne uprzedzenia. Wstał od stołu, posyłając kobiecie uśmiech, i wyszedł jej naprzeciw. Spotkali się w połowie drogi.
– Pięknie wyglądasz – rzucił komplementem na przywitanie i ucałował Dayanę w policzek.
– Ty też niczego sobie – odparła od niechcenia. Wciąż była bowiem nieco cięta na swojego ex. – Ale jeśli pozwolisz, to wolałabym najpierw usiąść, zanim ta rozmowa zejdzie na niebezpieczne tory.
– Oczywiście – zgodził się Aidan i oboje podążyli do stolika, przy którym zajęli swoje miejsca.
– Więc o czym chciałeś rozmawiać? – zapytała Dayana, patrząc Gordonowi w oczy z nieskrywaną ciekawością.
– O nas i o tym co nas poróżniło – odpowiedział mężczyzna zgodnie z prawdą.
– Skoro tak, to uważam, że nie ma o czym dyskutować – wyraziła swoje zdanie szatynka. – To zamknięty rozdział. Chcę, żebyś miał tego świadomość.
– Przeciwnie – zaoponował. – Myślę, że mamy sobie do wyjaśnienia kilka spraw.
– Na przykład takich, dlaczego ślub zaliczasz do niepotrzebnych formalności, ale wiesz co? Chyba nie mam ochoty o tym słuchać. – Dayana wstała z zamiarem opuszczenia lokalu, ale Aidan ją zatrzymał.
– Zaczekaj, mam propozycję.
– Jaką?
– Spróbujmy jeszcze raz – wydusił z siebie. – Zgodzę się na wszystko co chcesz, tylko mnie nie opuszczaj. Nie mogę bez ciebie żyć, Dayano.
– Długo zajęło ci zrozumienie tego.
– Wiem, przepraszam – powiedział z bólem. – Ale jak opowiem ci pewną historię, to zrozumiesz, dlaczego ślub uważam za zwykły świstek papieru, tylko daj mi trochę czasu, dobrze?
– Zgoda, dostaniesz czas, którego potrzebujesz, ale nie licz, że będę czekać wiecznie na twoją ostateczną decyzję – poinformowała oschle byłego faceta.
***
Nastał nowy dzień. Marcela zeszła do garażu po konfiturę domowej roboty, gdy nagle pod jednym z regałów rzuciła się jej w oczy płyta DVD. Podniosła ją i spojrzała na tytuł.
– Celia – przeczytała na głos. – O żesz k***a – zaklęła cicho pod nosem.
Zaraz potem usłyszała dźwięk swojego telefonu komórkowego. Dostała od kogoś esemesa. Wyciągnęła urządzenie z kieszeni dżinsów i spojrzała na napis na wyświetlaczu.
„MASZ JEDNĄ NOWĄ WIADOMOŚĆ OD PABLO”
Dotknęła panelu dotykowego, otwierając wiadomość.
„Piszę, bo udało nam się ustalić numery rejestracyjne tego czarnego SUV-a. Wiem, do kogo należy. Wpadnij proszę na komendę.
PS. Mogłabyś przy okazji odebrać swój mandat za przekroczenie prędkości. ”
Szatynka uśmiechnęła się do siebie po przeczytaniu ostatnich słów szeryfa, po czym bez zastanowienia rzuciła wszystko i pojechała na komisariat. Bez trudu trafiła wprost do gabinetu Pabla.
– Dzień dobry, czy to tutaj jest dział mandatów? – zażartowała Marcela, wchodząc do środka.
– Tak, dzień dobry. – Diaz podjął grę, zmieniając głos na niższy. – Dobrze pani trafiła. Szeryf zaraz panią przyjmie – powiedział, po czym schował się za filarem, przykleił sobie sztuczne wąsy i z powrotem wyskoczył. – Och, Marcelo. Już jesteś – udał zdziwienie. – Przepraszam cię za mojego zastępcę, który cię przed chwilą przywitał. Jest dzisiaj trochę roztargniony – przeprosił za samego siebie, po czym szczerze się roześmiał.
Marcela parsknęła śmiechem.
– Przyznaję, że to było zabawne, panie władzo – odparła Duran, cały czas się uśmiechając. – Co udało ci się ustalić?
– Na ten mandat mogę przymknąć oko, ale właścicielowi samochodu, którym potrącono twojego syna, nie ujdzie na sucho.
– Jak nazywa się ten właściciel? – zapytała z determinacją.
– I tutaj powstaje mały problem – odpowiedział tajemniczo. – Chodzi o Nicolasa Barosso, syna kandydata na burmistrza – wyjaśnił, a Marceli nieco zrzedła mina. – Aktualnie siedzi na dołku. Przesłuchiwałem go, ale gnida milczy jak zaklęty. Może posiedzieć góra do jutra, potem będę musiał go wypuścić, bo inaczej zrobi się smród, a jak nie zacznie gadać, to d**a blada.
– Może nie on prowadził? – zasugerowała szatynka.
– Może, ale nie dowiemy się tego, jeśli gnój będzie milczał, a to nasz jedyny punkt zaczepienia. Innych dowodów nie mamy.
***
– Mamo, mamo, wstawaj! – krzyknęła dziewczynka, skacząc na łóżko Nadii.
– Co... co się dzieje? – Zdezorientowana De la Cruz otworzyła oczy i spojrzała na córkę z dezaprobatą. – O co chodzi, Camila? Która godzina?
– Już piątek ósma rano. Za godzinę jest zebranie rodziców w mojej szkole – powiedziała.
– Co? Ale jak to? – zdziwiła się kobieta. – Przecież nic wcześniej nie mówiłaś.
– Bo wyleciało mi z głowy, ale mamy nowego wychowawcę, bo nasza pani poszła na urlop tacierzyński i nowy nauczyciel chce się spotkać ze wszystkimi rodzicami – wyjaśniło dziecko.
– Co? Kobieta na urlop tacierzyński? Chyba macierzyński, córeńko – zwróciła uwagę Nadia. – Ech, no dobrze, już wstaję – dodała, podnosząc się z łóżka. Zaczęła nerwowo rozglądać się za jakąś butelką wody mineralnej. Cholernie ją suszyło.
Godzinę później brunetka była już w szkole i spotkała się oko w oko ze swoim wybawicielem z parku. Zdziwił ją jego widok, ale wszystko wskazywało na to, że to właśnie Castiel został nowym wychowawcą klasy, do której uczęszczała Camila.
Po skończonym zebraniu De la Cruz postanowiła się przywitać i jeszcze raz podziękować za nieocenioną pomoc.
– Dzień dobry, pamięta mnie pan? – zapytała niepewnie.
– Witam. Tak, oczywiście. Jakże bym mógł zapomnieć kobietę, która wpadła mi w ramiona – zaśmiał się nauczyciel. – Jak się pani czuje?
– Już lepiej, dziękuję – odparła całkiem szczerze. – A ta wycieczka do Panamy, o której pan mówił, jest całkiem interesująca. Myślę, że dzieciaki będą zachwycone – uśmiechnęła się.
– Potrzebny jest jeszcze jeden opiekun z rodziców, inaczej dyrekcja nie wyrazi zgody.
– Rozumiem, szkoda.
– A pani by nie chciała z nami pojechać? – zaproponował Castiel.
– Pomyślę o tym i dam znać – powiedziała, zakładając za ucho kosmyk czarnych włosów.
– Dobrze.
Kilka minut później Nadia opuściła budynek szkoły i pojechała do pracy. |
|
Powrót do góry |
|
|
BlackFalcon Arcymistrz
Dołączył: 08 Lip 2007 Posty: 23531 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 9:23:48 14-06-18 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA II, CAPITULO 103 - COSME – ETHAN - GABRIEL – DESMOND – DANIEL - DOMINIC – SAMBOR - OJCIEC JUAN - ORSON - NADIM
***
Deszcz padał miękko na ziemię, wydając cichy szum i mieszając się ze słabym powiewem wiatru, kiedy w budynku na obrzeżach miasta toczyła się co prawda przyciszona, ale stanowcza rozmowa dwóch osób. Pierwsza z postaci próbowała wyjaśnić pewne obowiązujące w budowli zasady, a druga upierała się przy swoim zdaniu, doskonale zresztą wiedząc, że racja jest po jej stronie.
Po kilku minutach do dyskusji dołączył trzeci głos, męski i nieco twardszy od poprzednich. Wystarczyło jedynie jedno krótkie zdanie, aby ten, który na początku tak bardzo się sprzeciwiał, z rezygnacją opuścił ramiona. Potem nastąpiło podziękowanie w formie skinienia głową i za moment w pobliskim korytarzu rozległy się spieszne kroki, zupełnie jakby ktoś nie mógł się doczekać, aż znajdzie się u celu.
Droga nie była długa. Dotarcie do drzwi zajęło zaledwie kilkanaście sekund. Przybysz już, już chwycił za klamkę, ale rozmyślił się w ostatniej chwili i stanął za szybą dzielącą go od pomieszczenia, do którego właśnie o mało nie wszedł. Salka, do której środka zaglądał poprzez szkło, była mała, ale świetnie wyposażona, wręcz idealna do tego, do czego ją przeznaczono.
Położył dłoń na szybie i westchnął ciężko, próbując nie wydać z siebie jęku. Wolał zachować całkowitą ciszę, ona go koiła, uspokajała. Nie pozwalała walącemu sercu wyskoczyć z piersi, nie pozwalała dać ujścia emocjom, które nim targały. Był w stanie się opanować...przynajmniej na razie.
Spędził tak jakieś pół godziny - a może znacznie więcej, czasu nie liczył - po czym zrozumiał, że to na nic. Znów sięgnął do klamki. Nie było innego wyjścia. Musiał. Po prostu musiał tam wejść.
Kiedy już znalazł się wewnątrz, przysunął sobie niewielkie krzesło i usiadł w rogu. Jego wzrok ponownie spoczął na tym, co tak bacznie obserwował poprzez szybę. Ręka sama wysunęła się do przodu, wpierw delikatnie dotknęła tego, co znajdowało się przed nim, a potem chwyciła łapczywie, choć nadal ostrożnie i z uwagą.
Nie wypowiedział ani słowa. Ani nie było takiej potrzeby, ani kogoś, kto by mu odpowiedział. Patrzył więc tylko, próbując odtworzyć sobie w głowie to, za czym tak bardzo tęsknił.
Próbował odtworzyć sobie jego twarz. Oblicze tak delikatne i oczy tak wypełnione miłością, że chyba nie sposób już bardziej. Przymknął na moment powieki, czując, że wyobraźnia, wspomnienia, pomagają mu przetrwać teraźniejszość, pomagają mu wytrzymać obraz, jaki miał przed sobą.
A potem podniósł je ponownie i znów popatrzył na łóżko, szukając na nim tych policzków, które tak kochał, szukając nosa, który go rozczulał, warg, które uwielbiał całować.
Twarzy nie było. Nie spodziewał się jej tam znaleźć, znał przecież prawdę, ale i tak po raz kolejny przeżył wstrząs. Długie, białe bandaże oplatywały całe ciało, gdzieś pośród nich były zapewne powieki, ale nawet nie sposób było ich dojrzeć. Wiedział, że gdyby podniósł koc i spojrzał niżej, napotkałby dokładnie ten sam widok - zwinięte białe węże opatrunków, pod nimi gips, szyny, wszystko to, co miało pomóc powrócić do zdrowia pacjentowi szpitala.
Powrócić do zdrowia. Być może organizm da się jeszcze uratować, chociaż pewne uszczerbki pozostaną już na zawsze. Ale kto wymaże psychiczne uszkodzenia? Kto będzie w stanie wyleczyć traumę, lęki, kto da radę na tyle uzdrowić chorą osobę, by znów była sobą?
Odwiedzający wiedział, że nie było to możliwe. Fizycznie być może nie straci bliskiej mu osoby - choć ten problem nadal stał pod naprawdę wielkim znakiem zapytania - lecz dramatyczne przeżycia z pewnością odmienią na zawsze osobowość tej żywej, ledwo oddychającej - i to z pomocą specjalistycznej aparatury - mumii.
- Co oni ci zrobili...- szepnął boleśnie przybysz, nie potrafiąc już poradzić sobie z rozpaczą przygniatającą mu duszę, po czym pochylił się lekko i ucałował bandaże tam, gdzie powinny znajdować się usta.
Kiedy Nadim Yilmaz, ten sam, który dołączył się poprzednio do rozmowy i zezwolił Desmondowi odwiedzić Gabriela nawet wbrew zaleceniom lekarza, zajrzał ponownie do sali, ujrzał bardzo niecodzienny widok. Mając w pamięci słowa Dominica Benavídeza, wyraźnie mówiące, że do pokoju Amadora może wchodzić jedynie pilnujący pomieszczenia Nadim, sam szef Scylli oraz Sullivan właśnie - lecz ten ostatni jedynie na krótką chwilę ze względu na stan chłopaka - Yilmaz chciał przypomnieć Desmondowi, że pora już wracać do domu. Kiedy Turek stanął w progu, wiedział już, że nie będzie w stanie wykonać polecenia brata Ethana. Sullivan nie siedział bowiem na krześle, czuwając przy ukochanym - on leżał na podłodze, tuż przy łóżku Del Monte, zwinięty w kłębek, trzymając obandażowaną dłoń Gabriela w swojej. Spał, choć nerwowo, męczony przez koszmary - zdecydowany jednak ani na sekundę nie opuścić tego, którego tak bardzo kochał.
Daniel
- To było podłe - stwierdził po raz nie wiadomo który, Daniel, wciąż obolały po pobiciu przez ludzi starego Del Monte i siedzący na wózku inwalidzkim w sali tuż obok tej, gdzie odpoczywał młody Gabriel. - Pozwoliłeś mi wierzyć, że mój przyjaciel nie żyje.
- A co miałem zrobić? - wzruszył ramionami Benavídez. - Nie wiedziałem już, komu mam ufać. Ktoś w końcu musiał wydać miejsce pobytu Amadora.
- I podejrzewałeś o to mnie? - Haller zmarszczył brwi. - Gdyby nie ja, on wciąż byłby na promie, albo w szpitalu dla wariatów, gdzie chciał umieścić go jego własny ojciec!
- Podejrzewałem wszystkich - odparł zmęczonym głosem Dominic. - Myślisz, że dla mnie ta cała sprawa nie była męcząca? Nie odcisnęła na mnie piętna? Wpierw opłakiwałem Sullivana, potem cieszyłem się wiadomością, że jednak przeżył, później powiedziano mi, że porwano jego ukochanego, aż w końcu teraz...- Brunet przeczesał włosy ręką, a gest ten był tak bardzo ludzki, że lekarz na moment zapomniał, iż ma przed sobą nie kogo innego, a samego szefa Scylli.
- Wszystko powinno się ułożyć - spróbował go pocieszyć Daniel. - Obaj, zarówno Desmond, jak i Gabriel, są tutaj razem, w Valle de Sombras, a ty planujesz zemścić się na Gregorio Del Monte i śmiem twierdzić, że twój plan się powiedzie. Wiesz też, że możesz na mnie liczyć. A poza tym masz Nadima - Haller spróbował dorzucić trochę humoru do tej rozmowy.
- O tak. Nadim faktycznie wiele mi pomógł, szczególnie ostatnio. Gdyby nie on, nigdy nie znaleźlibyśmy Gabriela, ty byś prawdopodobnie dawno już nie żył, a sam Amador...
- Zawdzięczamy mu życie, Del Monte i ja - powiedział cicho Haller. - Ale wiesz co? Jakoś nie jestem mu w stanie podziękować, trochę się go..sam nie wiem - boję?
- Nie martw się, ja to zrobię w waszym imieniu - odparł mu Dominic. - Poza tym masz rację, w Turku jest coś...ale to nie twoja sprawa - stwierdził nagle Benavídez i zmienił temat.
Cosme
- Bomba? W sensie taka z zapalnikiem? - zdumiał się Zuluaga.
- Owszem - odparł mu policjant. - Ustawiona już dawno temu, zapalnik był czasowy. To właśnie ona spowodowała zawalenie się części zamku. Gdyby jej tam nie było, El Miedo zapewne przetrwałoby nieco dłużej.
- Ale kto ją tam umieścił? - Cosme nadal był w szoku. Czy fakt, że praktycznie usynowił brata szefa grupy przestępczej, mógł mieć jakieś znaczenie? Dobrze przecież pamiętał ładunek znajdujący się pod jego samochodem i to, jak Fabricio musiał go rozbrajać. Czy i tym razem Scylla dała znać o sobie?
Wiedział, że o swoich podejrzeniach nie może powiedzieć słowa funkcjonariuszowi policji. Nie przyzna się przecież do znajomości z kimś zajmującym takie stanowisko, jakie ma Benavídez! Dlatego będzie musiał porozmawiać z Dominicem sam...
Ethan
Niebieskooki blondyn nie posiadał się ze zdumienia. Odwiedzał właśnie ojca w szpitalu, była to jedna z ostatnich wizyt, gdyż Orson miał niedługo wrócić do domu. Z tym, że nie do tego, do którego się jego synowi wydawało...
- Ale tato...- jęknął młody Crespo. - Jesteś pewien, że ona dobrze się tobą zaopiekuje?
- Jest przecież pielęgniarką - odrzekł mu z uśmiechem ojciec. - A poza tym bardzo mnie kocha.
- Ale czy ty kochasz ją? Zresztą to wszystko wydaje mi się bardzo dziwne, spędziłeś tutaj zaledwie jakiś czas i nagle...
- Synku. - Orson wpadł w ojcowski ton, ale nie ten pouczający, ale bardziej wyjaśniający. - Jestem już starym człowiekiem i może moje uczucia nie są aż tak bardzo...hm, emocjonalne, czy wybuchowe, jak twoje do Leonor. Zapewne Dolores - chociaż przecież młodsza ode mnie - również darzy mnie podobnym, spokojnym oddaniem. Ale to właśnie przy niej chcę spędzić resztę mojego życia. Pozwól mi proszę, z nią zamieszkać i zaufaj mi, dobrze? Przecież nie będziemy daleko.
- Rozumiem, ale...- jęknął ponownie Ethan. - To wszystko dzieje się tak szybko. Za moment powiesz mi pewnie, że ustaliliście już datę ślubu!
- 15 maja - mrugnął Orson.
- Że co?!
- Pytałeś o datę ślubu...czyż nie? - zachichotał starszy Crespo, tym samym potwierdzając, że mówił zupełnie poważnie - za kilka miesięcy odbędzie się jego ślub z Dolores Lozano.
Ojciec Juan
Constanza rozejrzała się wokoło, oceniając wygląd kościółka w Valle de Sombras. Ostrym wzrokiem zmierzyła każdą z figur, dosłownie, jakby chciała sprawdzić, czy ten, lub inny święty mają odpowiednią ilość centymetrów. Posunęła się nawet do tego, że podeszła do ołtarza i palcem sprawdziła, czy aby nie ma na nim drobinek kurzu. Pokręciła głową, widząc, że jeden pyłek zachował się na samym końcu ramy jednego ze świętych obrazów, po czym obróciła się, słysząc odgłos kroków i od razu rozpoczęła przemowę, nie patrząc nawet dobrze, któż to do niej się zbliża. W jej mniemaniu ktokolwiek by to nie był, miał obowiązek spełnić jej żądanie i to najlepiej już teraz, zaraz, od razu.
- W najbliższym możliwym terminie proszę mi zaznaczyć w kalendarzu mszę za moją ukochaną matkę, za męża oraz oczywiście za nieodżałowaną córkę, Rosario, która...
- Która co, mamo? - przerwał jej przybysz. Ojciec Juan patrzył na swoją rodzicielką spokojnym, cierpliwym wzrokiem księdza...wcale nie dając po sobie poznać uczuć, jakie właśnie nim targały.
Dominic
Sambor Medina otworzył zapraszająco drzwi wielkiego szklanego budynku, który w końcu został wybudowany przez Dominica. Brat Ethana nigdy bowiem nie zapomniał o jednym z powodów, dla których przybył do miasteczka i wreszcie jakiś czas temu dokonał tego, co zamierzał. To właśnie tutaj chciał przenieść sporą część swojej załogi pod pozorem firmy konstruującej pewne części elektroniczne. Dla osób postronnych Valle de Sombras miało stać się centrum produkcji komputerów w regionie, w rzeczywistości zaś przedsiębiorstwo miało być przykrywką dla przestępczej działalności Benavídeza.
Do środka wszedł siwy mężczyzna i podążył za wskazującym mu drogę młodzieńcem, wiedząc, że zdąża na spotkanie z samym szefem korporacji. Zdawał sobie oczywiście doskonale sprawę, że ich rozmowa nie będzie dotyczyć najnowszych komponentów na rynku, a czegoś zupełnie innego. Okazji, której po prostu nie mógł przepuścić.
Za moment stał już przed Dominicem i ściskał jego wyciągniętą na powitanie dłoń.
- A więc, panie Benavídez, zdecydował się pan przekazać mi swoją spółkę - powiedział lekko przybysz, siadając we wskazanym przez brata Ethana fotelu.
- Owszem. - Benavídez usiadł naprzeciwko i splótł dłonie w kształt kwiatu lotosu. - Zanim jednak to nastąpi, chciałbym, aby podpisał pan kilka dokumentów. Czy jest pan na to gotowy, panie Del Monte?
- Oczywiście. - Ojciec Gabriela jeszcze nigdy nie był tak bardzo gotowy, jak teraz, jak dzisiaj.
- Widzę, że panu się spieszy - zaśmiał się lekko szef Scylli, próbując nie splunąć temu draniowi w twarz. Przymknął powieki, rozkoszując się świadomością, co stanie się już za kilka minut. To pozwoliło mu się opanować i kontynuować przedstawienie. - Przejdźmy więc, proszę, do kolejnego pomieszczenia. Tam mam wszystko przygotowane.
Do tej pory Gregorio nie podejrzewał jeszcze niczego. W końcu nie przyszedł tu sam, tuż za nim stało jego czterech ochroniarzy, a piękna, świadoma wszystkiego, co miało się wydarzyć - to jest przejęcia przez niego Scylli - żona siedziała tuż obok. Śmiało więc wkroczył do pokazanego mu pokoju, spodziewając się ujrzeć tam na stole tonę bezsensownych akt, zapewne przekazujących mu tą, czy inną posiadłość Scylli.
Nie zdziwił go nawet widok przedstawiciela najważniejszej programu telewizyjnego z newsami w kraju, ani człowieka zajmującego się prawem. Prawdą jest jednak, że nie miał kiedy się zdumieć, bo ledwo tylko znaleźli się na miejscu, usłyszał od Dominica słowa, których z pewnością się nie spodziewał.
- Proszę usiąść, Del Monte. - Benavídez z premedytacją opuścił „panie”. - Jak już to zrobisz, podpiszesz leżące przed tobą dokumenty, w których uwalniasz niejakiego Desmonda Sullivana od wszelakich podejrzeń w sprawie zaginięcie twojego syna. Które, jak obaj wiemy, zaginięciem nie było. On po prostu od ciebie uciekł, bo groziłeś mu zamknięciem w domu wariatów. A potem wygłosisz piękne przemówienie, które nagra mój przyjaciel z telewizji - mówiąc to Dominic wskazał na reportera. - W nim to opowiesz, iż twój syn się odnalazł, poinformujesz, że zaprzestałeś poszukiwań, do tego razem z małżonką znikniecie na pewien czas z życia publicznego, gdyż udajecie się w podróż mającą na celu „ponowne połączenie rodziny”, czy coś w tym w stylu. Zresztą rzeczywiście znikniecie, tyle, że w innym sensie. Na koniec dodasz jeszcze, że ustanawiasz fundusz dla ofiar homofobii i wpłacisz na niego kwotę, którą zaraz ci podam. I przy okazji...jak już będziesz tej wpłaty dokonywał, obok znajdziesz tekst twojego nowego testamentu, w którym jedynym spadkobiercom wyznaczasz Gabriela Amadora Del Monte. Nawet twoja żona nie dostanie ani grosza. Nie martw się o prawo, wszystko jest tak ujęte, że zadziała na pewno.
- Czyś ty oszalał? - Gregorio przez całą przemowę przyglądał się mówiącemu z przymrużonymi oczami i kpiącym uśmieszkiem błąkającym się na wargach. - Nic z tego, co powiedziałeś, nie zrobię, a poza tym mój synalek...
- Gabriel żyje - stwierdził spokojnie Dominic, patrząc, jak Del Monte tężeje twarz. - Twoje mordercze zamiary się nie powiodły. Co więcej, Desmond również, ale o tym już wiesz. A ty podpiszesz, co kazałem. Widzisz, w tym pomieszczeniu ukryte są pojemniki z gazem. Jak tylko je opuszczę, a ty nie zaczniesz wykonywać moich poleceń, wydarzy się tutaj pewien wyciek. Jak pewnie zauważyłeś, nie ma tutaj innych drzwi, ani okien. Obecność ochroniarzy też ci nie pomoże - jeżeli mnie zabijesz, moi ludzie tym bardziej wpuszczą tutaj truciznę.
- Nie ośmielisz się zabić prokuratora generalnego i szefa stacji...
- Ośmielę. Obaj są moimi ludźmi i obaj są gotowi na śmierć. To jak będzie? Weźmiesz się do pracy? Bo wiesz, Gregorio...- Szef Scylli podszedł bliżej i uczynił gest, jakby chciał pogłaskać Del Monte po policzku. Mąż Georginy odsunął się ze wstrętem, chociaż wiedział, że brat Ethana zrobił to tylko po to, by go upokorzyć. -...jak już skończysz wszystkie zajęcia tutaj, to przejdziemy do ostatniego punktu naszego dzisiejszego spotkania...
- Jakiego punktu? - spytał Del Monte, próbując znaleźć wyjście z sytuacji.
- Mnie - stwierdził miękko ten, który właśnie wszedł do środka. - Zawsze chciałem poznać bliżej mojego przyszłego teścia. Ach i nie łudź się, że moja obecność tutaj, w tym pomieszczeniu, daje ci jakiekolwiek szanse na przeżycie. Otóż nie.
Sullivan nałożył na twarz maskę przeciwgazową, a drugą podał Benavídezowi, po czym dokończył:
- Kiedy dowiedziałem się, co zrobiłeś Gabrielowi i to własnoręcznie, chciałem cię zabić. Wyobraź więc sobie, o czym zacząłem marzyć, gdy na własne oczy zobaczyłem jego stan. Jego rany. Przyjechałem tutaj z innego kraju, dla niego, dla twojego syna, żeby być przy nim, kiedy najbardziej mnie potrzebuje. Wierz, czy nie wierz, ale ja go kocham. Pokażę ci, co potrafię zrobić z miłości... |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|