Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 34, 35, 36 ... 62, 63, 64  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 13:35:14 25-11-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 178

NADIA / ISABELA


Wróciwszy z rozprawy do Valle de Sombras, Nadia najpierw odebrała córkę od Fabricia, który miał dziewczynkę odebrać ze szkoły. Ona sama nie zdążyła by tego zrobić, dlatego o tę drobną przysługę poprosiła brata. Po drodze do domu, postanowiła jeszcze wstąpić do wydawnictwa. Chciała być na bieżąco ze wszystkimi sprawami, a że rano nie mogła się pojawić w pracy, musiała zrobić to teraz. Jednak ze względu na towarzyszącą jej Camilę nie zamierzała zabawić w firmie zbyt długo.
– Dzień dobry, Maripaz – przywitała się z sekretarką, gdy tylko weszła z córką do recepcji. – Czy jest dla mnie jakaś korespondencja? – zapytała, odrzucając czarne włosy na plecy.
– Dzień dobry, pani Nadio. – Maripaz uśmiechnęła się. – Rano był posłaniec, który przyniósł dla pani kwiaty. Zaniosłam je do pani gabinetu.
– Kwiaty? Dla mnie? – zdziwiła się De la Cruz. – To na pewno jakaś pomyłka.
– Nie sądzę – zaprzeczyła szybko sekretarka. – Posłaniec miał wyraźne wytyczne od adresata.
– Dziwne – burknęła właścicielka wydawnictwa i zastanowiła się chwilę, ale nikt oprócz Conrada nie przyszedł jej na myśl. Wątpiła jednak, by to Saverin się tak wygłupił. Nie byli jeszcze na takim etapie znajomości, a dwa pocałunki, choć oba gorące, zapewne nie skłoniły go do wysłania jej kwiatów. – Cóż, na pewno będzie bilecik – stwierdziła w końcu. – Czy coś jeszcze się działo podczas mojej nieobecności?
– Był też listonosz. Przyniósł list z Ministerstwa Edukacji Narodowej. – Pracownica podała szefowej zaklejoną kopertę.
– Dziękuję. – Nadia wzięła od Maripaz list i otworzyła go w pośpiechu. Przeczytała całość, po czym odezwała się ponownie. – Chcą włączyć się w projekt, który zaczęliśmy realizować razem z Conradem. Ten, co ma zachęcić dzieciaki do czytania – wyjaśniła. – Muszę go powiadomić i poprosić, by się zjawił. Powinnam obgadać z nim tę sprawę. – Już miała sięgać po telefon komórkowy do torebki, kiedy przypomniała sobie o swojej nowej strategii obojętności w stosunku do niego. – Albo wiesz co? – zwróciła się do Maripaz. – Ty się tym zajmij. Zadzwoń do pana Saverina i powiedz mu, że proszę, żeby przyszedł do wydawnictwa. W sprawie służbowej – dodała. – Gdy już się zjawi, wpuść go. Będę u siebie – poinformowała. – Aha, i proszę przypilnuj na chwilę Camili. Mam kilka maili do wysłania.
Sytuacja mogła wydać się o tyle śmieszna, że kilka godzin wcześniej Conrado zadzwonił do Nadii, by zapytać o przebieg rozprawy, a ona ostentacyjnie zbyła go rzekomym drugim telefonem, który musiała odebrać. Prawda jednak była taka, że kobieta użyła jego własnej broni, by go zainteresować. Obojętności.
Owszem, wspólnik zaskoczył ją. De la Cruz nie sądziła bowiem, że Saverin tak szybko zacznie interesować się jej życiem prywatnym. W końcu do tej pory uparcie podtrzymywał, że łączą ich tylko sprawy służbowe i dał też do zrozumienia, że nie chce tych granic przekraczać. A tu proszę, taka niespodzianka. Nadia, chcąc, nie chcąc, musiała więc przerwać rozmowę i mimo że obiecała oddzwonić, nie zrobiła tego. Wtedy była jeszcze w Monterrey i wsiadała właśnie do samochodu.
– Oczywiście – powiedziała Maripaz, biorąc Camilę za rękę i sadzając ją na wysokim stołku za ladą recepcji. – Będziesz ze mną odbierać telefony? – zapytała małej, a w tym czasie jej matka zniknęła za drzwiami swojego gabinetu.
– Tak! – krzyknęła dziewczynka. – Gdy dorosnę, będę tu szefową, tak jak mamusia – postanowiła rezolutnie.
– Póki co dajmy mamusi popracować, bo ty musisz się jeszcze wiele nauczyć. – Sekretarka sprowadziła ją na ziemię.
– Wiem, dlatego zaczynam od recepcji i parzenia kawy – palnęła Camila bez zastanowienia, a Maripaz się zaśmiała.
– Dobrze, tu masz kartkę i długopis. – Kobieta podsunęła Camili wspomniany zestaw. – Narysuj coś ładnego, a ja zadzwonię do wspólnika mamusi – poinformowała, wykręcając numer do Saverina. Przystawiła telefon do ucha. – Dzień dobry, z tej strony Maripaz Merino – przedstawiła się, gdy usłyszała po drugiej stronie męski głos. – Dzwonię w imieniu pani Nadii de la Cruz. Szefowa prosi, by jeszcze dziś zjawił się pan w wydawnictwie. Ma do pana jakąś służbową sprawę.
– Dobrze, zjawię się za jakieś pół godziny – odparł Conrado niezwykle zaskoczony faktem, że to sama Nadia do niego nie zadzwoniła, tylko kazała uczynić to sekretarce.
Tymczasem Nadia po wejściu do gabinetu zaczęła okropnie kichać. Rozejrzała się dookoła, chcąc znaleźć przyczynę i natychmiast zrozumiała swój stan. Pod ścianą stał ów tajemniczy kosz z kwiatami. Gerbery i tulipany, których kobieta wręcz nienawidziła. Co więcej, na gerbery była nawet uczulona i stąd właśnie wziął się ten nagły atak kichania. Zanim jednak pozbędzie się tych badyli, musiała sprawdzić, kto tak bardzo chciał ją wkurzyć. Podeszła do kwiecistego kosza, próbując przy tym nie kichać, lecz samokontrola chyba nie miała tutaj nic do rzeczy, bo kichała raz za razem.
Odchyliła lekko łodygi, ale nigdzie nie mogła znaleźć bilecika, co znaczyło tylko jedno. Anonimowy nadawca.
– Maripaz! – zawołała.
– Co się stało? – Sekretarka przybiegła zaalarmowana krzykiem szefowej.
– Zabierz stąd te badyle i najlepiej wynieś je z firmy – wydała polecenie De la Cruz. – Nie chcę ich tu widzieć, jestem uczulona na gerbery – poinformowała, gdyż czuła na sobie zdziwiony wzrok pracownicy.
– A tak, jasne. Natychmiast się tym zajmę – odparła Maripaz i wyniosła kwiaty z gabinetu Nadii, a następnie z całego wydawnictwa, porzucając je na śmietniku.

***

Isabela Quintero postanowiła wreszcie odwiedzić komisariat w Valle de Sombras. Musiała przecież poznać w końcu tego, który według Patrica, jest niby taki dobry w łóżku.
I właśnie w danym momencie była ona oprowadzana po komendzie przez, nie kogo innego, a Lucasa Hernandeza we własnej osobie. Musiała przyznać, że gdy zobaczyła go bez koszulki, podnieciła się nie na żarty. Dobrze, że nie była facetem, bo teraz musiałaby ukrywać przed policjantem fakt sterczącego w spodniach na baczność fiuta. A tak z dwojga złego, miała tylko mokro w majtkach.
– Lucasie – zwróciła się Isabela do Hernandeza w momencie, gdy ten pokazywał jej drzwi gabinetu szeryfa.
– Hmm? – wysilił się tylko na tyle, by zapytać, o co kobiecie chodzi. Prawda była taka, że nie miał najmniejszej ochoty dłużej przebywać w jej towarzystwie.
– Darujmy sobie gabinet szeryfa i przejdźmy od razu do łazienki – zaproponowała tonem bardziej rozkazującym niż pytającym.
– Och rozumiem – stwierdził Luck, zmieniając kierunek wycieczki. – W tak zaawansowanej ciąży pęcherz już nie ten – dodał, bardzo chcąc wierzyć, że Isabeli chodziło tylko o siusiu. Miał jednak pewne obawy, kiedy wskazywał jej drzwi damskiej toalety, a jej usta drgnęły w chytrym uśmieszku.
– Nie chce mi się siusiu – sprostowała Quintero, pozbawiając tym samym Lucasa dalszych złudzeń.
Mężczyzna rozejrzał się nerwowo, szukając drogi ucieczki przed tą niepoprawną nimfomanką, ale zanim ocenił sytuację wokoło, Isabela zdążyła już chwycić go za kołnierz koszuli i wciągnąć do damskiego kibla. Mężczyzna bez wahania i bez słowa wyrwał materiał swojej odzieży z łap obłudnej baby.
– Pani podkomisarz wybaczy, ale nie zwykłem zadawać się z koleżankami z pracy i łajdaczyć się z nimi w służbowej toalecie – odezwał się dopiero teraz, podnosząc głos. Nacisnął na klamkę.
– Nie odchodź – rozkazała Iska i próbując zatrzymać oficera, wpadła mu w ramiona i ustami odcisnęła czerwoną szminkę na kołnierzu jego śnieżnobiałej koszuli.
Lucas, mocno już poirytowany nachalnym zachowaniem kobiety, odepchnął ją niezbyt delikatnie, zapominając o jej stanie. Zawsze jednak był impulsywny. Isabela upadła na podłogę i złapała się za brzuch.
– Ał, ałć, ała – jęczała. – Boli.
– Przepraszam, nie chciałem tak mocno. – Lucas natychmiast pomógł wstać policjantce, która zwijała się z bólu.
– Ja chyba rodzę – stwierdziła, wciąż walcząc z mocnymi skurczami.
Lucasowi przeszło nawet przez myśl, że Quintero udaje, ale nie wyglądało na to. Postanowił więc zawieść koleżankę po fachu do szpitala. Mimo wszystko nie chciał mieć jej potem na sumieniu. Ani jej, ani tego nienarodzonego dziecka.
Dotarłszy do kliniki w Valle de Sombras, Iska została zabrana przez położną na porodówkę. Hernandez zdecydował się zaczekać chwilę, by upewnić się, że wszystko będzie w porządku. Mimo okoliczności czuł się trochę winny i nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby przez niego zmarła kolejna osoba.
Opadł bezwładnie na stołek w poczekalni. Nie powinien był dopuścić do tego, że puściły mu nerwy, ale moralność pani Quintero nie pozostawiała cienia wątpliwości, że cierpi ona na nimfomanię. Jakoś obronić się musiał. Żałował tylko, że zrobił to w taki sposób.
Nie rozumiał tylko, jak kobieta w ciąży mogła się tak zachowywać. Jaka będzie z niej matka, skoro ma takie, a nie inne nawyki?
Jakiś czas później Lucas usłyszał płacz dziecka, a zaraz potem wyszedł do niego lekarz. Pech chciał, że Hugo przechodził akurat korytarzem. Wracał bowiem z gabinetu Juliana Vasqueza, a do wyjścia z kliniki nie było innej drogi.
– Gratuluję, ma pan syna – poinformował Hernandeza ginekolog, błędnie biorąc go za ojca nowonarodzonego dzieciątka.
Lucas zrobił wielkie oczy na tę informację, lecz nie zdążył zareagować, bo dopadł do niego Hugo, który również chciał złożyć gratulacje tatusiowi, przypadkiem usłyszawszy tę niespodziewaną radosną nowinę.
– Gratulacje, stary – powiedział Hugo, klepiąc Lucasa po ramieniu. – Nic nie było widać po Arianie. Skubana nawet się nie zająknęła, że do siebie wróciliście – dodał po chwili. Delgado dałby głowę sobie odciąć, że panna Santiago nie była w ciąży w ostatnim czasie, ale dla miny Hernandeza warto było to powiedzieć. – Nie pękaj, żartowałem – zaśmiał się. – Ariana pewnie nie wie? – zapytał, a jego wzrok powędrował na kołnierz koszuli Lucasa, na którym wciąż widniał ślad po krwistoczerwonej szmince. – Cóż, jeszcze raz gratuluję, ale muszę już lecieć – powiedział, nie czekając nawet na odpowiedź na pytanie, które zadał. Uznał, że nie będzie czekał w nieskończoność, bo miał wrażenie, że Lucasa jakby lekko zatkało z wrażenia.
Hugo pożegnał się i ruszył do wyjścia z kliniki, pozostawiając Hernandeza z otwartymi ustami.

***

Conrado wyszedł ze szpitala, ponieważ Fabricio się już obudził. Saverin poinformował więc przyjaciela, że musi jechać do wydawnictwa Nadii, bo kobieta ma do niego jakąś ważną sprawę.
Zjawił się w firmie wspólniczki chwilę później. Przywitał się z córką De la Cruz krótkim „cześć”, a później sekretarka Maripaz wpuściła go do gabinetu Nadii, która siedziała przy biurku i wydawała się być bardzo zajęta przeglądaniem czegoś w laptopie.
– Cześć, chciałaś, żebym przyszedł. Coś się stało? – odezwał się Conrado.
– Tak, usiądź. – Właścicielka wydawnictwa wskazała mu ręką fotel po drugiej stronie biurka, nawet na niego nie patrząc. Pominęła też zbędne słowa powitania. – Dokończę tylko maila i zaraz porozmawiamy – powiedziała obojętnym tonem.
Saverin spojrzał na nią zaskoczony, zastanawiając się, czy zrobił coś nie tak, że Nadia tak nagle zmieniła front względem niego.
– Jasne – odparł krótko.
Nadia czuła na sobie jego intensywne spojrzenie i całą siłą woli powstrzymywała się, żeby nie uśmiechnąć się z satysfakcją.
– Gotowe – rzekła, naciskając „ENTER” na klawiaturze. Dopiero teraz podniosła wzrok na swojego gościa i podsunęła mu pod nos kopertę z listem od Ministerstwa.
– Co to jest? – zapytał.
– Jesteś dużym chłopcem i chyba umiesz czytać, prawda? – Uśmiechnęła się lekko. – Ja zajrzę tylko do córki i zaraz wracam – poinformowała go i błyskawicznie zniknęła za drzwiami.
Saverin wyjął list z koperty i zaczął czytać, ale jak na złość, nie mógł się skupić na treści. Cały czas zastanawiał się tylko, czy aby czymś nie uraził Nadii. Próbował wyrzucić ją ze swoich myśli, ale ta kobieta za bardzo go intrygowała, by mógł zrobić to bez wyrzutów sumienia.
Wpatrywał się w zapisaną kartkę papieru i nie rozumiał ani słowa. Z plątaniny poszczególnych słów wyłapał tylko, że Ministerstwo Edukacji Narodowej chce nawiązać współpracę z nim i Nadią przy pracy nad projektem „Czytanie rozwija”. Była to robocza nazwa, ale nawet wpadała w ucho.
Po chwili do gabinetu wróciła De la Cruz.
– I co myślisz? – zapytała jak gdyby nigdy nic, z powrotem zajmując swoje miejsce za biurkiem.
– Myślę, że to dobry pomysł – odparł zdawkowo. – Ale nie napisali, na czym dokładnie ta współpraca miałaby polegać – dodał, odkładając list na blat.
– Owszem, napisali – poinformowała go Nadia, pokazując palcem na kartce pominięty przez wspólnika fragment.
– Wybacz, nie zwróciłem uwagi – powiedział trochę zmieszany swoim rozkojarzonym stanem. Zwykle mu się to nie zdarzało, ale przy niej… Przy Nadii powoli odkrywał swoją drugą twarz. Twarz, którą dawno temu pogrzebał w zgliszczach serca.
– Na drugi raz bądź proszę bardziej uważny, bo nie mamy na to całego dnia – oznajmiła oficjalnym tonem i zaraz potem przeszło jej przez myśl, że chyba trochę przegina, więc streściła mu z grubsza treść listu. – Po krótce chodzi o to, że Ministerstwo chce zorganizować w szkole podstawowej w Valle de Sombras oraz w liceum w Pueblo de Luz takie spotkanie integracyjne, na którym zjawi się pisarz bądź pisarka i opowie o swojej pasji, przeczyta fragment ulubionej książki i takie tam. Wiesz, trzeba od czegoś zacząć, by zaszczepić w młodzieży chęć do czytania. Pomyślałam o Arianie, co ty na to? – Uśmiechnęła się.
– Tak, tak. Świetny pomysł. – Widać było gołym okiem, że Saverin nadal myślami znajdował się daleko stąd, ale pomimo zamyślenia, załapał główne założenia współpracy i naprawdę uważał, że to dobry koncept.
– Conrado, co się dzieje? – spytała w końcu De la Cruz, czując się już nieco winna. – Mam wrażenie, że cię tu wcale nie ma.
– Wybacz, po prostu martwię się o Fabricia. – W gruncie rzeczy nie było to kłamstwo, ale cała prawda też nie. Musiał jednak się jakoś wytłumaczyć, a przecież nie przyzna się do tego, że o niej myśli.
– Coś się stało mojemu bratu? – Teraz to Nadia się zmartwiła.
– Emily jest w szpitalu – odpowiedział mężczyzna.
– Co takiego?! – Była w szoku. – Zawieziesz mnie tam? Fabricio mnie potrzebuje. – W pośpiechu wstała i zgarnęła płaszcz z wieszaka.
– Jasne. – Conrado również wstał i ruszył do drzwi.
– Maripaz, zajmij się proszę Camilą jeszcze przez godzinkę. Ja muszę jechać do szpitala, bo szwagierka zachorowała – poprosiła sekretarkę Nadia, biegnąc przez recepcję.
– Dobrze – rzuciła tamta, ale De la Cruz i Saverina już nie było.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3493
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 16:51:58 26-11-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 179

Julian/ Fabrcio/Emily/Emma/Thomas

Julian Vazquez skończył dyżur o dziewiątej trzydzieści rano. Przed pójściem do domu zajrzał jeszcze na oddział noworodków. Rano bowiem jedna z pacjentek urodziła synka. Chłopiec ważył trzy kilogramy, mierzył pięćdziesiąt sześć centymetrów i dostał dziesięć punktów. Był zdrów jak ryba. Przez krótką chwilę przyglądał się przez szybę dziecku. Od pielęgniarek usłyszał, iż “mama odpoczywa” Ręce wsunął w kieszenie skórzanej kurtki a jego palce natrafiły na pudełeczko. Zacisnął na nim palce i westchnął.
Wczoraj wieczorem przed dyżurem pojechał do babci, aby go odebrać. ów błyskotka została zapisana Julianowi w testamencie przez babkę od strony ojca. To oczywiście nie spodobało się jego matce, która według tradycji powinna otrzymać pierścionek na zaręczony. Eleonora Vazquez nie przepadała za swoją przyszłą synową i według rodzinnej anegdotki powiedziała “nie oddam go jej” Eduardo nie mógł nic na to poradzić, kupił swojej narzeczonej inny pierścionek jednak Charlotte nigdy jej tego nie wybaczyła. Nawet po śmierci jedynego syna. Julian uśmiechnął się na samo wspomnienie odwiedzin u babci.
— Julian — z zamyślenia wyrwał go głos Huga, odwrócił się— Podrzucisz mnie do kawiarni muszę — zaczął i umilkł na widok przedmiotu trzymanego w dłoniach — To błyskotka dla Ingrid? — upewnił się brunet. Julian skinął głową i zamknął pudełeczko wsuwając je do kieszeni kurtki. —to pierścionek.
—Gratuluje spostrzegawczości —odpowiedział na tę uwagę Julian otwierając samochód. Wślizgnął się na miejsce kierowcy., Hugo wpakował się do środka na miejsce pasażera. Podrzuć mnie do kawiarni —powiedział zapinając pas. Julian pokręcił głową bardziej rozbawiony niż zły i uruchomił silnik. —Podsumujmy chcesz dać Ingrid ten pierścionek .
—Tak — odpowiedział włączając się do ruchu.
—Julian ty wiesz, że mężczyzna daje kobiecie pierścionek w konkretnym celu.
— Wiem.
—I ty jesteś pewien tego na sto procent? — dociekał Delgado coraz bardziej drażniąc swojego przyjaciela pytaniami.
—Tak jestem tego pewien na sto procent —odpowiedział zatrzymując się przed kawiarnią.
—Chodź na kawę potrzebujesz kilku rad — odparł odpinając pas.
—Rad?
—Tak rad, facet oświadcza się raz w życiu no, chyba że ma pecha to kilka , ale potrzebujesz kilku rad.
—Hugo —odpowiedział Vazquez wchodząc za nim do kawiarni —nie potrzebuje rad wiem jak —zajęli miejsce przy jednym ze stolików — się oświadczyć Ingrid.
— No tak, klękasz na prawe kolano, bukiet róż nieprzejrzysta liczba
Ariana która podeszła do stolika przyjąć zamówienie słuchała zerkając to na jednego to na drugiego.
—i świeczki, dużo świeczek, ale nie za dużo, bo puścisz dom z domem i nie oświadczaj się w piątek.
— Julian chcę się oświadczyć Ingrid? — zapytała Hugo
—Tak wiesz jedni się oświadczają innym rodzą się dzieci — powiedział do Ariany szczerząc zęby w uśmiechu. — Pokaż jej —zachęcił bruneta — niech oceni babskim okiem.
Julian wyciągnął pudełeczko z kieszeni i otworzył je. Podał je Arianie która popatrzyła to na Vazqueza to na błyskotkę.
— Jest śliczny.
— To nie perła
—Przestań — spoglądając ze złością na chłopaka którego cała ta styuacja nieźle bawiła. —Nie widzisz, że jest zestresowany—zamknęła pudełeczko i oddała je Julianowi —Nie słuchaj go, on stroi sobie z ciebie żarty. Nie ma złego dnia na oświadczyny
— Niedziela i piątek — wtrącił się Delgado.
— Ani złego kamienia w pierścionku
— Perła
—Ani złych kwiatów chociaż mówi się, że liczba powinna być nieparzysta.
— Żółte tulipany zwiastuny rozstania —zanucił a Ariana kopnęła go w kostkę,
—Kochasz Ingrid i tylko to się liczy.
Julian westchnął a Ari poklepała go pokrzepiająco po ramieniu. Telefon w kieszeni bruneta rozdzwonił się. Wyciągnął go spoglądając na wyświetlacz.
— Przepraszam —wymamrotał i odebrał —Cześć kochanie —powiedział do słuchawki — Lody pistacjowe z kawałkami czekolady się skończyły —powtórzył —jasne, że ci kupię. Coś jeszcze? Zaczekaj chwilę. Masz jakąś kartkę i długopis? — zapytał Ari. Dziewczyna podsunęła mu swój bloczek i długopis a brunet zaczął skrupulatnie notować listę zakupów. —To wszystko? —zapytał, kiedy umilkła. —Tak postaram się być w domu jak najszybciej —dodał i rozłączył się. —Muszę się zbierać — zwrócił się do przyjaciół —jeszcze na zakupy jadę.
—Wzięła cię pod pantofel —stwierdził Hugo, kiedy przyjaciel zmierzał w stronę wyjścia —Duży, ładny pantofel.
— Wygodnie mi pod nim —stwierdził szczerząc zęby w uśmiechu. Wyrwał z bloczku listę zakupów i oddał przedmioty Ari —Do zobaczenia — zmierzając ku drzwiom słyszał jak Ari pyta go co miał na myśli mówiąc, że jedni się oświadczają a drudzy rodzą. Nie miał jednak czasu zastanowić się nad tym, miał ważniejsze sprawy na głowie.
***
W ciągu minionych dwunastu godzin budziła się kilkukrotnie, jednak za każdym razem po raz kolejny zapadła w płytki sen wywołany zmęczeniem i lekami sen. Teraz jednak półprzytomnym wzrokiem rozglądała się po sali, w której się znajdowała. Skrzywiła się mimowolnie na widok biało-zielnych ścian, podłogi wyłożonej białymi kafelkami. Była w szpitalu. Lądowała kilkukrotnie na Oddziale Intensywnej Opieki Medycznej, aby wiedzieć, że nie zależnie od kraju wygląda podobnie, towarzyszą jej podobne dźwięki jednak najbardziej charakterystyczny jest zapach. Zapach sterylnych narzędzi, leków chorych i śmierci. Emily wzdrygnęła się na myśl o tym ostatnim. Nienawidziła szpitali a intuicja podpowiadała jej ze tym razem będzie tutaj gościła dłużej niż czterdzieści osiem godzin . Rozejrzała się dookoła wzrokiem szukając pielęgniarki albo jakiegoś przycisku albo męża. Na myśl o Fabrcio ścisnęło ją w dołku.
Z nocy pamiętała jedynie urywki. Pamiętała jego pełne troski i strachu spojrzenie, pamiętała jak kurczowo zaciskała własne palce usiłując złapać oddech, pamiętała jego spokojny głos powtarzający “Wszystko będzie dobrze” Pamiętała nawet to uczucie, kiedy igła zagłębiała się w jej ciele, ale im dłużej to trwało im więcej badań jej robili tym w głębszy sen zapadła. Nienawidziła tego uczucia półprzytomności wywołanego sztucznie przez leki. Drzwi od sali otworzyły się. Emily przeniosła wzrok na mężczyznę w białym kitlu.
— Witamy z powrotem —powiedział na powitanie. — Jak się pani czuje?
— Jakby przejechał po mnie walec i poprawiła koparka —stwierdziła uśmiechając się blado się uśmiechając
—Nazywam się doktor Miller jestem pneumonologiem. Została pani przyjęta wczoraj późnym wieczorem z dusznościami i bólem w klatce piersiowej. Po wykonaniu badań zdiagnozowaliśmy bakteryjne zapalenie płuc.
— Nie brzmi zbyt optymistycznie — stwierdziła Emily wzdychając.
—Wszystko będzie dobrze. Poddamy panią intensywnej antybiotykoterapii, już dostała pani pierwszą dawkę leków w kroplówce. Za jakiś czas będzie pani jak nowa.
— Antybiotyki —powtórzyła z trudem siadając — Nie wiem czy mąż panu mówił, ale nie jestem w ciąży —bardziej stwierdziła niż zapytała.
— Nie, wynik testu ciążowego wyszedł ujemnie chociaż ma pani kiepskie badania krwi. Ma pani lekką anemię. Jako lekarz doradzałbym najpierw unormować poziom żelaza we krwi a dopiero później pomyśleć o dziecku. Jeszcze dziś przewieziemy panią do prawego skrzydła.
—Prawego skrzydła? —zapytała zdezorientowana.
—Tak to skrzydło dla VIPów pani mąż prosił, aby panią tam umieścić.
—Mój mąż tutaj jest?
— Tak czeka na korytarzu, ale prosił, aby przekazał pani to — wręczył jej telefon komórkowy na co Emily uniosła wysoko brwi. — Bakteryjne zapalenie płuc jest bardzo zaraźliwie w tym przypadku ogranicza się kontakt ze światem zewnętrznym i osobami postronnymi. Na chwilę obecną nikt poza lekarzem i pielęgniarkami nie może do pani wchodzić .
— Rozumiem, czy mój mąż wie o wyniku testu?
— Tak .
Wypuściła ze świstem powietrze.
—Zajrzę do pani za kilka minut.
—Dobrze, dziękuje
Lekarz wyszedł. Emily obróciła telefonem w dłoniach. Fabricio musiał przywieść z domu jej komórkę. Telefon zawibrował w jej dłoni a na ekranie pojawiła się dobrze znana twarz. Nacisnęła zieloną słuchawkę.
—Cześć — wykrztusiła z siebie opadając na poduszkę. Spojrzała w stronę szyby, za którą stał Fabrcio. — Załatwiłeś mi skrzydło dla VIPów?
— Tak, dzięki Bogu jestem bogaty.
Emily parsknęła śmiechem.
—Nie musiałeś — odpowiedziała
—Wiem, ale skoro jest taka możliwość chcę żebyś miała wszystkie wygodny.
— Wygodniej byłby mi we własnym łóżku — stwierdziła — ale o tym mogę pomarzyć. Fabricio — wypowiedziała powoli jego imię —wiesz że nasze plany będą musiały poczekać miesiąc czy dwa? —Skinął powoli głową. — Przepraszam .
—Co? Kochanie — jego głos złagodniał — przecież żadne z nas nie sądziło, że stanie się to tak szybko. Mamy czas na całą gromadkę małych Guerrów —uśmiechnął się do niej.
—Wiem — z trudem przełknęła ślinę —Będę potrzebowała kilku rzeczy z domu —zmieniła temat —no wiesz własnych piżam, szczoteczki do zębów
—Poproszę Nadię
—Nie. Wolałbym, aby nikt nie grzebał mi po szufladach. Mógłbyś sam pojechać do domu? Ty najlepiej wiesz czego potrzebuje.
— Oczywiście.
— Chcę twoją bluzę — powiedziała po chwili namysłu — tą w odcieniu burgunda z Oksfordu i te duże bawełniane skarpety, i weź mi proszę tą małą poduszkę z sypialni. Chce żebyś pojechał do domu z Nadią
— Nie —odpowiedział natychmiast, gdyż domyślał się, dokąd ta rozmowa zmierza.
— Tak. W najbliższym czasie nie wpuszczą cię do mnie istniej zbyt duże ryzyko, że się o de mnie zarazisz więc proszę abyś pojechał z Nadią do domu spakował najpotrzebniejsze rzeczy i to ona mi je tutaj przywiezie. Ty zostaniesz w domu i odpoczniesz.
—Emily.
— Fabrcio proszę nie chcę się z tobą kłócić.
— Dobrze —skapitulował Guerra nie chcąc dłużej denerwować ukochanej.
— Dziękuje. Kocham cię —powiedziała
— Ja ciebie też kocham —odpowiedział. Nie chciał się rozłączać, chciał tam wejść przytulić ją do siebie a nie patrzeć na nią przez pieprzoną szybę. Westchnął i rozłączył się. Obserwował jak Emily uśmiecha się blado i powoli zamyka oczy. — Słodkich snów —wyszeptał chowając telefon do kieszeni. Odwrócił się spoglądając na przyjaciela i siedzącą dwa krzesła dalej siostrę. Oboje zapewne słyszeli część jego rozmowy z Emily jednak taktownie nie skomentowali — Nadio podrzucisz mnie do domu?
—Ja cię zawiozę —zaoferował Conrado — przywiozę torbę z rzeczami dla Emily.
— Tak do dobry pomysł —wytrąciła się kobieta zerkając na mężczyznę —ja zostanę tutaj i zadzwonię, gdyby coś się działo.
— Dzięki.
Kilka minut później Conrado skierował swój samochód w stronę rezydencji Fabrcia i Emily. Blondyn przesunął otwartą dłonią po twarzy. Zdecydowanie wolałby być z Emily, siedzieć obok niej w szpitalnej sali jednak musiał dostosować się do zaleceń lekarza. Emily miała kategoryczny zakaz odwiedzin przynajmniej przez czas pobytu w szpitalu.
—Przynajmniej mają skrzydło dla Vipów — mruknął bardziej do siebie niż do przyjaciela. Kiedy Conrado parkował samochód Fabricio nie zauważył auta Emily którym chwilowo jeździł jej ojciec ani samochodu Leo. Podejrzewał, iż teść jest teraz u Emmy albo swojej dziewczyny. Wyszedł z auta i podszedł do drzwi, swoim kompletem otworzył je, od razu skierował się na górę. Conrado podążył za nim do głównej sypialni.
— Jak ona się czuje? — zapytał go.
—Lepiej, tak myślę —wszedł do garderoby i zapalił światło. Rozejrzał się dookoła —Lekarz powiedział, że teraz należy czekać aż leki zaczął działać. Antybiotykoterapia powinna potrwać do siedmiu dni jednak wszystko zależy jak Emily będzie na nie reagować. To silne leki — wyjaśnił biorąc ciemnoniebieską walizkę. Otworzył ją i zaczął pakować najpotrzebniejsze rzeczy żonie. Ulubione bawełniane piżamy (włożył dwie pary), jego bluza z Oksfordu, grube bawełniane skarpety (także razy dwa), szlafrok, bieliznę, dwie pary ręczników, kapcie,...
— A jak poszło ze Smoczycą? —zapytał go Conrado opierając się ramieniem o framugę.
—Dobrze —odpowiedział Fabrico odwracając do tyłu głowę. Pakując rzeczy do torby streścił mu przebieg wieczoru z Camillą. Ufał mu więc powiedział mu wszystko co sam wiedział od Emily na temat całej sprawy i tej kobiety. Conrado zacisnął usta w wąską kreskę.
Słyszał plotki o Camilli Clarkson, podczas pierwszego i jedynego jak do tej pory spotkania z kobietą wiedział, iż nie jest ona przyjemną osobą, ale fakty z życia McCordów nim wstrząsnęły nim. Nie znał starszej siostry Emily ale był pewien że nie zasłużyła sobie na to co przeszła, nikt nie zasługiwał na takie okrucieństwo.
—Wycofała się z walki o Sama —powiedział z torbą przechodząc do sypialni. Położył torbę na łóżku a sam skierował się do łazienki po kosmetyczkę żony — nie wyjechała z Meksyku, nie wiem, kiedy wyjedzie i mam nadzieję, że wkrótce — rzucił jednocześnie wkładając kosmetyki Emily do środka. — Nie jest mile widziana w naszym domu —dokończył wypowiedź wrzucając do środka poza szczoteczką do zębów, paczkę tamponów leżącą w szafce pod zlewem. Wrócił do sypialni i podszedł do łóżka. Zaczął jeszcze raz sprawdzać zawartość walizki. Nie chciał niczego zapomnieć. Na wierzchu położył poduszkę —Podasz mi szczotkę do włosów? — zapytał — Leży na komodzie. —Conrado podniósł ją i rzucił do Fabrcio. — Chyba wszystko — powiedział zapinając walizkę — gdyby czegoś brakowało —zwrócił się do przyjaciela — daj mi znać przywiozę —powiedział idąc razem z nim na dół. Walizkę oddał mu dopiero na zewnątrz.
— Jasne.
— Nie jest w ciąży — wyrzucił z siebie. Musiał komuś powiedzieć — Tak jest lepiej, dla niej i dla potencjalnego dziecka. Leki które dostaje, lekarz mówił, że nie ma zamienników dla ciężarnych a te które bierze nie powinny być brane przez kobiety w ciąży więc tak jest lepiej.
—Wszystko w porządku?
—Tak, naprawdę — dodał widząc czujne spojrzenie przyjaciela. — Podziękuj proszę Nadii w moim imieniu i gdybyś mógł odwieść ją do domu czy do pracy —poprosił — Nie ma sensu, aby tam siedziała, skoro Emily nie może przyjmować gości.
—Jasne
Mężczyźni pożegnali się i Fabricio udał się do domu zaś Conrado do szpitala. Wyciągnął telefon i wybrał numer siostry. Nadia odebrała po trzecim sygnale.
— Słucham
— Cześć — przywitał się z kobietą — Dziękuje, że zostałaś —powiedział wprost.
—To drobiazg, naprawdę potrzebujesz odpoczynku. Jak się cujesz? —zapytała brata.
— Dobrze
—Oboje wiemy, że to kłamstwo
Fabrcio sięgnął po butelkę szkockiej i roześmiał się szczerze rozbawiony jej trafną uwagą. Przelał bursztynowy napój do szklaneczki.
— Bywało lepiej —stwierdził opadając na fotel w gabinecie. Wyciągnął przed siebie nogi. — Wiedziałam jak ryzykowną pracę ma Emily, ale nigdy nie przypuszczałem, że powali ją zapalenie płuc.
—Wyjdzie z tego.
—Wiem, ale wolałbym siedzieć tam przy niej a nie w domu. Wiem jak nie znosi szpitali. Przepraszam, że się tak wyżalam.
—Nie masz za co przepraszać. Od tego są siostry. Jak sprawa Santiaga?
—Dobrze, chyba. Co prawda mój syn nie chcę mnie znać
—Daj mu czas. Jeszcze kilka dni temu nie wiedział, że jego mama jest tak blisko niego. Wiem z własnego doświadczenia, że ten proces wymaga czasu. Mam trzydzieści lat a nadal nie przyzwyczaiłem się do tego, że moja mama mieszka niedaleko mnie. Do telefonów, rozmów o tym co u mnie słuchać a Santiago ma jedenaście lat. Czas to najlepsze co możesz mu dać w tym momencie.
—Wiem, prawo do wizyt to już coś. Za kilka dni powinniśmy znać nazwisko kuratora i się z nim spotkać. Ja i Pablo osobno, pewnie będzie chciał także porozmwiać z Santim.
—Nie cierpi tego.
—Co?
— Nie znosi, kiedy nazywa się go “Santi” —wyjaśnił pociągając łyk drinka ze szklaneczki. —Woli po prostu Santiago. Zapamiętam a a propos rodziców widziałaś się ostatnio z ojcem?
— Nie do ciebie się nie odzywał?
—Nie — odpowiedział zgodnie z prawdą Guerra — ale po tym się stało to wcale m się nie dziwię — westchnął
—Co masz na myśli?
— No tak o niczym nie wiesz — uświadomił sobie starszy brat — Chodzi o to, że moja babka zabiła jego matkę. I kilka jeszcze innych osób. Siedzi w więzieniu dla kobiet.
— To straszne.
—Wiem, ale to było dawno temu i naprawdę nie chcę tego roztrząsać a ojciec spotka się z nami, kiedy będzie gotów — stwierdził dopijając alkohol.
—Conrado już jest —poinformowała go Nadia.
— Podziękuj mu jeszcze raz o de mnie.
—Idź spać — powiedziała — Fabrcio mówię poważnie — odpocznij.
—Dobrze, dobrze mamo — odpowiedział żartobliwym tonem i rozłączył się. Oczywiście nie zamierzał iść spać. Musiał wykonać jeszcze kilka telefonów i zająć się swoimi zawodowymi sprawami.
***

Gestem zaprosił ją do środka. Emma uśmiechnęła się blado do mężczyzny przekraczając próg gabinetu lekarskiego. Zajęła miejsce w wygodnym fotelu nerwowo zerkając na lekarza, który usiadł naprzeciwko niej z podkładką do notowania na kolanach. Zaczęła nerwowo skubać sweter.
Od rana nie wiedziała co ze sobą zrobić . Najpierw zadzwonił Leo i powiedział, że Emily jest w szpitalu, później wszystkie stacje telewizyjne, internetowe serwisy informacyjne podawały informację o aresztowaniu byłego już ambasadora Wielkiej Brytanii w Meksyku. Oskarżono go o czternaście gwałtów dziennikarka stwierdziła, że to wierzchołek góry lodowej. Poprosiła brata o zaopiekowanie się synkiem a sama umówiła się na wizytę u doktora Gunterrieza. Teraz siedziała naprzeciwko niego i milczało.
—Dawno mnie nie odwiedzałaś Emmo —odezwał się pierwszy Pedro. —Ostatni raz byłaś tutaj cztery miesiące temu —przypomniał jej.
—Wiem — odparła szatynka nadal skubiąc rękaw swetra —sporo się przez ten czas działo.
— Słyszałem co nieco. Przykro mi z powodu śmierci Fausto.
— Dzięki —popatrzyła mu w oczy i wstała. Nigdy nie lubiła siadać na tej kanapie. —Moja matka jest w mieście —dodała spoglądając na niego — To długa historia.
—Mam dużo czasu —odpowiedział —Emmo — zwrócił się do niej po imieniu —pamiętaj, że to bezpieczne miejsce — kobieta prychnęła pod nosem i usiadła. —cokolwiek tutaj powiesz zostanie między nami.
—Wiem —odpowiedziała. Ufała temu facetowi. Zaczęła mówić. Cofnęła się do dnia śmierci Fausto i przeprowadziła go przez ostatnie dwa miesiące jej życia. — za każdym razem, kiedy patrzę mu w oczy —urwała sięgając po wodę, którą jej podał — zabiłam jego ojca.
— Żeby go chronić — dodał spoglądając jej w oczy — chciałaś chronić swojego synka Emmo. Mario Rodriguez nie żartował.
— To nie poprawia mi humoru.
— Wracając do twojej matki — Emma poruszyła się niespokojnie na kanapie — Rozmawiamy na różne tematy, ale nigdy o niej nie mówisz — zaczął —mówisz o ojcu, siostrze w Interpolu czy starszym bracie- geju, ale nigdy nie mówisz o swojej matce.
—Nie ma o czym mówić.
—Oboje dobrze wiemy, że to nieprawda. Nie przyszłaś tutaj, aby rozmawiać o śmierci Fausto tylko o tym co stało się wczoraj wieczorem —widząc jej zdumioną minę dodał —Oglądam czasem wiadomości ze świata a o Johnie mówią wszystkie media.
Spojrzała na niego bezradnym wzrokiem.
— To była branżowa impreza matki — zaczęła obracając w dłoniach szklanką z wodą. —Pamiętam smak schłodzonego francuskiego szampana, w tle leciała muzyka Cry me a river, pamiętam moment, kiedy matka przyprowadziła mnie do tego pokoju hotelowego. Na stoliku leżało lusterko i kokaina. Pamiętam, że ja wzięłam a później — urwała z trudem przełykając ślinę. — Pamiętam każdy szczegół, jego dotyk, zapach , pamiętam, że jak zaczęłam krzyczeć to podkręcił muzykę. Kiedy skończył po prostu wyszedł —wierzchem dłoni starła toczącą się łzę — Do domu wróciłam sama taksówkę. Dostała rolę —głos jej się załamał.
— Emmo
—Dlaczego? — wypuściła ze świstem powietrze —Dlaczego? Przez te wszystkie lata zastanawiałam się, dlaczego mi to zrobiła? Byłam tylko dzieckiem Pedro, przerażona, zdezorientowana zbrukana. Ona nigdy nie powiedziała mi, dlaczego. Nigdy
—Zapytaj ją.
— Nie
—Dlaczego? — zapytał — Emmo nie jesteś tamtą przerażoną piętnastoletnią dziewczynką, której odebrano prawo do decydowania o własnym ciele. O tym czego chcesz a czego nie. Nienawidzisz jej za to.
— Nigdy jej tego nie wybaczę — wykrztusiła —Była moją matką powinna była mnie chronić. To to rola matek nie powinny powodować bólu tylko sprawiać, że odchodzi. Matki powinny kochać swoje dzieci a moja mnie sprzedawała jakby była przedmiotem, kawałkiem mięsa i niczym się nie różniła od ludzi, którzy mnie przetrzymywali przez te wszystkie lata. Niczym! Odebrała mi moją przyszłość. Mogłam być kimś, mogłam pójść w ślady ojca, ale ona mi to zabrała a jedyne co chciałbym wiedzieć to, dlaczego? — wstała
—Emmo usiądź
—Nie, muszę iść
—Emmo nie powinnaś prowadzić w tym stanie.
—Nic mi nie jest —dodała patrząc mu w oczy. —Muszę jeszcze pojechać w jedno miejsce za nim wrócę do domu. Mam dla Sama niespodziankę.
— Odprowadzę cię do auta — zaproponował wyciągając z jej dłoni szklankę. Odstawił ją na komodę i sięgnął po swój płaszcz — myślałaś o grupie wsparcia o której ci mówiłem? —zapytał ją, kiedy szli na parking.
—Nie potrzebuje tego —powiedziała — już ci to mówiłam. Nie będę jeszcze raz opowiadała tego co opowiadałam tobie grupie obcych bab o podobnych przejściach —otworzyła samochód.
— Niemówienie o tym nie sprawi, że zapomnisz
— Wiem, ale ja żyję dalej. Tak Pedro jestem ofiarą handlu ludźmi, tak byłam seksualną niewolnicą, ale ja przeżyłam, przetrwałam piekło i nauczyłam się z tym żyć.
— Gdybyś zmieniła kiedyś zdanie spotykamy się w Kościele Świętej Rodziny w Monterrey w , każdy czwartek o osiemnastej.
— Dzięki ale nie skorzystam —powiedziała otwierając drzwi. — Do widzenia Pedro
— Do zobaczenia Emmo — odpowiedział a ona wsiadła do samochodu i odjechała. Do gabinetu wrócił dopiero wtedy, kiedy jej samochód zniknął mu z oczu.
Emma natomiast przed powrotem do domu zatrzymała się przed jednorodzinnym domkiem, aby odebrać prezent dla Sammiego. Niosąc pudełko uśmiechnęła się na widok dużych ciemnych oczu przypatrujących się jej z uwagą. Usiadła w samochodzie i odjechała. Zatrzymując się na światłach poczuła, jak szczeniak wdrapuję się jej na kolanach. Pogłaskała go po łebku.
Sam od dawna marzył o szczeniaczku. Na widok psów zawsze jego oczy robiły się wielkie niczym złote monety. Teraz dostanie własnego uroczego zwierzaka. Emma pół godziny później była na miejscu a szczeniak spał na jej kolanach. Kiedy zgasiła silnik podniósł do góry łepek.
—Gotowy poznać nowego przyjaciela? —zapytała zwierzaka. Wzięła wszystkie zakupione akcesoria i paczkę suchej karmy dla szczeniaków i ruszyła do środka. W mieszkaniu powitał ją zapach smażonych frytek.
— Leo —weszła do kuchni i ku jej zaskoczeniu spotkała tam Travisa — Cześć — spojrzała na zegarek — jesteś wcześniej.
—Tak twój brat musiał wcześniej wyjść a Sam powiedział mu, że mieszkam naprzeciwko —zaczął tłumaczyć, lecz urwał na widok psiaka, którego trzymała na rękach. Z ramienia zsunęła torbę z psim żarciem.
—Mam nadzieję, że lubisz czworonogi —powiedziała
—Jasne, że lubię —podszedł do Emmy i podrapał go za uszami — To golden retriver?
—Tak. Gdzie Sammy? — zrobiła krok do tyłu. Travis był zdecydowanie za blisko.
— Rysuje obrazek w salonie dla chorej cioci —wyjaśnił brunet. —Emma skinęła głową i wycofała się do salonu. Sammy siedział przy stoliku do kawy i rysował ze skupioną miną.
— Kochanie —czuła, jak psiak zaczyna się wiercić i wyrywać. Usiadła obok niego na podłodze. Sam najpierw obojętnie spojrzał na nią to na zwierzaka po chwili odwrócił się spojrzał to na mamę to na psa wielkimi oczyma.
—Dla mnie? —zapytał
—Dla ciebie —odpowiedziała Emma gładząc go po włosach. Sam z szerokim uśmiechem na ustach wtopił palce w miękkie psie futerko. Wziął go z kolan Emmy i uniósł do góry. Zwierzak zamachał tylnymi łapkami. —Sammy to żywe zwierzątko — upomniała synka.
—Wiem —odpowiedział kładąc go na kanapie. —Dziękuje mamusi —dodał rzucając się jej na szyję. Przytuliła go mocno do siebie. —Kocham cię — dodał.
—Ja ciebie też kocham. To jak go nazwiesz?
Sam przechylił na bok główkę przyglądając się zwierzątku.
—Oreo — oznajmił po chwili.
—Oreo —powtórzyła Emma spoglądając na psiaka. Pocałowała synka w policzek. —Wiesz, że muszę iść do pracy.
—Wiem, Travis ze mną zostanie i Oreo.
— Synku
—Tak mamusiu.
—Oreo będzie spał w salonie i nie ma dyskusji —powiedziała widząc, że malec chcę zaprotestować. Nie może spać z tobą w pokoju. Piesek musi mieć swoje łóżeczko.
— Dobrze mamo — odparł niechętnie Sammy. — Przebiorę się do pracy. Dwadzieścia minut później wyszła ze swojej sypialni ubrana w parę ciemnych dżinsowych spodni z wysokim stanem i luźną czarną koszulkę na ramiączkach. Na wierzch narzuciła koszulę w czarno-czerwoną kratę. Zajrzała najpierw do salonu Sam uważnym wzrokiem śledził każdy krok szczeniaczka. Weszła do kuchni.
—Proszę dopilnuj, aby nie karmił frytkami psiaka —zwróciła się do Travisa który właśnie solił owe frytki. Emma zauważyła, iż rzeczy dla psa zostały postawione pod stołem. — Psiakowi możecie wieczorem dać trochę mleka.
—Jasne, Emmo
—Przepraszam za wczoraj — wypaliła nagle —Miałam kiepski wieczór i sama nie wiem, gdzie miałam głowę. To się więcej nie powtórzy.
— Nie musisz mnie przepraszać.
—Muszę i przepraszam. Pożegnam się z Sammym i znikam.

***
W tym samym czasie, kiedy Emma wychodziła do pracy zostawiając Oreo i Sama pod opieką Travisa jej ojciec wrócił z lotniska, na które odwiózł Louise. Kobieta chciała polecieć do siostry, która miała zeznawać przeciwko Palmerowi. Chciała ją wspierać w tym niełatwym czasie. Tom zdecydował się zostać w Valle de Sombras. Chciał spędzić czas z córkami i upewnić się, iż Camilla nie zagrozi po raz kolejny Emmie. Chciał trzymać swoją ex z daleka od swoich dzieci. Zaparkował samochód przed kawiarnią obklejoną plakatami wyborczymi i wysiadł. Na widok idącej z naprzeciwka kobiety zmarszczył brwi, aby po chwili się uśmiechnąć, kiedy ją rozpoznał.
— Eva — powiedział, kiedy przechodziła. Blondynka zatrzymała się kompletnie oszołomiona widokiem swojego przyjaciela.
— Tom — podeszła do niego i serdecznie uściskała — Co ty tutaj robisz?
— O to samo mógłbym zapytać ciebie — odpowiedział jej — Moje córki tutaj mieszkają — wyjaśnił. — Próbowałem się z tobą skontaktować, ale twój manager powiedział, że go zwolniłaś.
— Tak to prawda — odpowiedziała — Robię sobie przerwę od pracy.
— Szkoda, bo chyba miałbym coś co cię zainteresuje — odparł z uśmiechem.
— Masz dla mnie propozycję pracy? — zapytała go zaskoczona
— Dokładnie, mogę opowiedzieć ci przy kawie — zasugerował
— Tom
— Luźna rozmowa — dodał — Wysłuchaj mnie tylko tyle i chętnie dowiem się co u ciebie.
— No dobrze — skapitulowała a Tom uśmiechnął. Z siedzenia pasażera wziął swoją teczkę. — Panie przodem — zachęcił ją otwierając drzwi kawiarni. Dzwoneczek nad drzwiami zabrzęczał a oni zajęli miejsce przy stoliku w rogu. Tom wyciągnął z teczki książkę a Eva uniosła do góry brwi.
— Wielkie kłamstewka — przeczytała
— Moja propozycja jest prosta przeczytaj książkę i powiedz mi co o niej myślisz. Jeśli ci się spodoba dostaniesz scenariusz pierwszego odcinka, jeśli nie dam ci kolejną do przeczytania a później jeszcze jedną.
— Kręcisz trzy ekranizacje?
— Jak na razie rozważam swoje opcje.
— To miło z twojej strony ale oboje wiemy że mam marny talent.
— Brak ci wprawy w dobrych produkcjach nie zdolności — doprecyzował.
— Wychodzę za mąż.
— Gratulacje, ale nie widzę co ma jedno do drugiego? — odpowiedział. — Evo oboje dobrze wiemy, że aktostwo to przede wszystkim ciężka praca a talent stanowi niewielki ułamek. Gdzie ta kalnderka? — zapytał zniecierpliwiony. Za barem stała Ariana z oszołomieniem wymalowanym na twarzy. A Eva przewróciła ocznymi.
— Ma hopla na punkcie twoich filmów — powiedziała
— Ja też, ale nie wszystkich — Eva kopnęła go pod stołem w kostkę. — Egocentryzm do ciebie nie pasuje panie wielki reżyserze — odpowiedziała a on roześmiał się szczerze rozbawiony tą trafną uwagą .Podniósł się z miejsca i podszedł do baru, aby zamówić kawę i przywitać się ze swoją fanką.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 17:17:32 26-11-18, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:35:05 30-11-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 180

CAYETAN / ISABELA / TRAVIS / Rodzina Travisa


Cayetan niedługo po swoim przyjeździe do Valle de Sombras, ściągnął z Kanady też swoich ludzi. Znalazł nawet jakiś stary magazyn w idealnej lokalizacji i świetnie nadający się do przeprowadzania tam eksperymentów z dragami. Jego nowy narkotyk miał nosić nazwę Tryton, a więc kolejny zabójczy specyfik nawiązujący do Mitologii Greckiej. Na dziś były zaplanowane pierwsze testy, jednak wciąż brakowało jednego ważnego elementu. Zwierzątka, które zgodziłoby się z tej okazji kopnąć w kalendarz. A nawet kilku zwierzątek.
Mężczyzna, niewiele myśląc, pojechał do jedynego sklepu zoologicznego w miasteczku i zakupił 101 chomików. Specjalnie wybrał taką liczbę, by w ten sposób oddać hołd filmowi „101 dalmatyńczyków”. Tam psiaki miały swoją Cruellę Demon, a w tej opowieści to Cayetan był taką Cruellą dla chomików. W prawdzie motywy mieli różne, bo wiedźma chciała sobie tylko uszyć futro w łatki, zaś El Cocodrilo marzył o tym, żeby zobaczyć zwierzęta na haju.
– Pascual – zawołał i w przeciągu kilku sekund pojawił się jego najbardziej zaufany człowiek, prawa ręka.
– Wzywał mnie szef? – zapytał, kłaniając się nisko jak przed królem podczas koronacji.
– Nie, idioto – zaprzeczył Cayetan. – Mówiłem do tego małego chujka – wskazał palcem na jednego z chomików.
– Nadaje im szef imiona? – Pracownik El Cocodrila uniósł wysoko brwi, będąc zdumionym tym faktem.
– Tylko wybrańcom – odparł mężczyzna z obłędem w oczach. – Dla wszystkich brakłoby mi pomysłów – zaśmiał się złowieszczo.
– Aha – powiedział Pascual od niechcenia, wywracając oczami.
– Nie przewracaj tak gałami, tylko zlokalizuj mi Villanuevę – warknął szef organizacji wyprowadzony z równowagi lekceważącą postawą swojego człowieka. – Pilnie – dodał jeszcze ostrzej. – A teraz zniknij mi z oczu.
Mężczyzna wykonał rozkaz i już godzinę później zjawił się w magazynie w towarzystwie Joaquina. Widok ten był o tyle ciekawy, że Wacky trzymał Pascuala na muszce.
– Skąd wytrzasnąłeś tego idiotę? – niemal wypluł te słowa, ale w jego głosie słychać było spokój zmieszany z lekką irytacją. – Trzymaj go ode mnie z daleka, bo ledwo się powstrzymałem, żeby nie odszczelić mu tego zakutego łba. – To powiedziawszy dmuchnął imitacyjnie w lufę pistoletu i schował go za pasek spodni.
– Co zmalowałeś, kretynie? Nie mówiłem ci, że moich gości traktuje się z szacunkiem? – zrugał pracownika Cayetan.
– Wjechał taczkami do mojego dobytku i próbował zrobić ze mnie idiotę. Chciał, żebym do nich wsiadł i po drodze do twojego magazynu opowiadał mu dowcipy. Mało tego, zatańczył mi kankanę na stole, żeby spróbować mnie do tego przekonać – odpowiedział za Pascuala Villanueva, bo tamten nie był w stanie tego zrobić. – Na moje oko jest ostro naćpany.
El Cocodrilo walnął swojego człowieka otwartą dłonią w tył głowy.
– Zamiast ostatniej podwyżki, powinieneś raczej dostać nowy mózg, imbecylu – skarcił go. – Zejdź mi z oczu! – dodał po chwili ze złością, więc Pascual wolał wykonać rozkaz.
– Młody i narwany – podsumował go Joaquin. – Każdy z nas tak zaczynał.
– No, chyba ty – odgryzł się Cayetan. – Ja w godzinach pracy nigdy nie brałem. Musiał strzelić sobie kreskę po rozmowie ze mną, bo jak kazałem mu cię znaleźć, to był jeszcze całkiem normalny.
– Dobra, do rzeczy – ponaglił starego znajomego Villanueva. – Nie ukrywam, że trochę mi się spieszy.
– Więc za mną – powiedział i poprowadził mężczyznę do klatek z chomikami.
– Ooo, założyłeś zoo? – zakpił Wacky. – Tylko nie licz na spółkę. Zwierzęta jakoś za mną nie przepadają, i vice versa – dodał ironicznie.
– Nie o to chodzi.
– A więc jest jakiś inny cel w tym, że pokazujesz mi te małe zdechłe gady? – zapytał, patrząc z ukosa na trzy chomiki, które były już martwe.
– Ten z prawej ma na imię Pascual – zaczął Cayetan. – Dałem mu najmniejszą dawkę Trytonu i co ciekawe, w pierwszej minucie po zaaplikowaniu narkotyku, najpierw wykonał jakiś dziwny taniec godowy, a następnie padł jak długi z wywalonym językiem na kafelki. Ten pośrodku – wskazał palcem – to Joaquin.
Villanueva spojrzał na Corteza z politowaniem.
– Idąc tym tropem zgaduję, że ten po lewej to Cayetan – wysunął hipotezę.
– Ten po lewej to Travis – sprostował tamten. – Gdybym nazwał go swoim imieniem, to jaka to byłaby frajda zabić samego siebie? Żadna – zaśmiał się. – Ale wracając do tego środkowego. Ten to miał ciekawy odlot. Podałem mu średnią dawkę i Joaquin wydał z siebie przeraźliwy pisk, po czym zwymiotował własnymi flakami.
– A co się stało Travisowi? – Wacky wskazał na chomika po lewej, a właściwie to na resztki po nim. Nie był do końca pewien, czy chciał to wiedzieć, ale i tak zapytał.
– Temu zaaplikowałem największą możliwą dawkę i nie uwierzysz. Dostał takiego pierdolca, że po pewnym czasie wybuchnął. – Cayetan wydawał się być w wyśmienitym humorze, opowiadając o tym wszystkim.
– Zadziwiające – skomentował Villanueva. – I mówisz mi to, bo…? – Spojrzał pytająco na starego przyjaciela.
– Bo te chomiki to chyba jednak są za małe na ten eksperyment, a kupiłem ich aż sto jeden. Potrzebuję większe zwierzę, żeby porównać reakcje na mój narkotyk. A ty polujesz, prawda?
– Mam upolować dla ciebie dzika? – zaśmiał się Wacky.
– Niedźwiedzia – sprostował Cayetan, a po jego wyrazie twarzy można było wywnioskować, że on wcale nie żartował.

***

Isabela już na drugi dzień po porodzie wstała z łóżka. Było jej ciężko to uczynić, ale jakoś dała radę. Od rana telefonami nękali ją Patric oraz Fernando, a ona nie chciała gadać z żadnym z nich. Wpadła bowiem w depresję i była tak zdezorientowana, że nie wiedziała, co ma teraz począć z tym bachorem. Z trudem doczłapała do oddziału, na którym leżały noworodki. Myślała tylko o jednym. By się go pozbyć.
Wzięła dziecko i wyszła ze szpitala niepostrzeżenie. Swoje kroki skierowała na wysypisko śmieci. Noworodek płakał w jej ramionach i nie chciał przestać. Quintero niczym jednak niewzruszona, szła dalej. Dotarłszy do celu, porzuciła dzieciątko jak psa na drodze.
Wracając, weszła na jezdnię wprost pod pędzący samochód…

***

Ojciec zadzwonił do Travisa przed południem i poprosił go o przysługę.
– Synu, zrobisz coś dla mnie? – zapytał z nadzieją w głosie.
– Jasne, o co chodzi? – Młody Mondragón był ciekawy.
– Matka od rana suszy mi głowę, żebym przywiózł jej do szpitala tę niebieską chustę. Wiesz, boi się, że po chemii wyłysieje – wyjaśnił Rosendo. – Problem w tym, że przy ostatnich porządkach przez nieuwagę wyrzuciłem ją do śmieci. Śmieciarka przyjechała dziś rano i wszystko wywieźli, a znasz matkę. Lepiej jej nie denerwować.
– Dobrze, tato – zgodził się Travis. – Przejadę się na wysypisko i zobaczę, co da się zrobić.
– Dziękuję – odparł uradowany ojciec i się rozłączył.
Jadąc na wysypisko, Travis rozmyślał o Emmie. Było w niej coś takiego, co go do niej ciągnęło. Nie umiał tego nazwać, ale ten pocałunek, którym ostatnio go obdarzyła, ciągle siedział mu w głowie. Zastanawiał się, czy ona czuje się podobnie w jego towarzystwie, ale ciężko było ją rozgryźć.
Gwałtownie zahamował, gdyż ktoś wszedł mu wprost pod koła.
– Życie się znudziło?! – wrzasnął przez otwartą szybę na kobietę w koszuli nocnej, której najwidoczniej nic się nie stało, bo wsparła się tylko rękoma o masce jego samochodu, żeby wstać, po czym bez słowa odeszła w tylko sobie znanym kierunku. – Halo! Proszę wrócić! Zawiozę panią do szpitala, żeby panią zbadali! – zawołał za nią, ale nie odpowiedziała. Szła dalej, słaniając się na nogach. – Wariatka – skomentował, parkując pod wysypiskiem.
Gdy wysiadł z auta, usłyszał głośny płacz dziecka, który wcześniej został zagłuszony przez dźwięk silnika. Ruszył naprzód i już po chwili jego oczom ukazał się noworodek ułożony na wznak w jednym z wyrzuconych kartonów. Travis był w szoku.

***

Historia Mondragonów

Dona Cortez poznała Rosenda Mondragona w 1970 roku w Kanadzie na konferencji prasowej. On miał wtedy 30 lat, a ona 27. Dona była reporterką telewizyjną w Hamilton, a Rosendo prowadził własną firmę transportową w Puerto Rico. Dzieliło ich więc wiele kilometrów, a jednak drogi obojga skrzyżowały się. W 1969 roku doszło bowiem do przeraźliwego wypadku z udziałem tira należącego do firmy Rosenda, lecz kierowanego przez jego pracownika oraz samochodu osobowego, za którego kierownicą siedział jakiś staruszek po osiemdziesiątce. Pojazdy zderzyły się czołowo na autostradzie. Starszy mężczyzna prowadzący Chevroleta Camaro na skutek ataku serca przebił zderzakiem barierkę i wjechał na pas pod prąd, którym podróżował samochód ciężarowy. Jedna ofiara śmiertelna, druga z ciężkim uszczerbkiem na zdrowiu.
Wieść w zastraszającym tempie obiegła cały świat, na czym ucierpiała firma transportowa Rosenda. Życzliwy znajomy niesłusznie posądził go o ustawkę. Mówił, że Mondragón sam upozorował wypadek, by wylansować swoją firmę. Z braku dowodów dochodzenie umorzono, jednak z reguły ludzie wierzą we wszystko, co jest nieprawdą. Firmy nie udało się już uratować, bo nikt nie chciał z nim współpracować. Tego samego roku Rosendo ogłosił więc upadek „Transporting TIR”, gdyż popadł w długi.
Rok później sprawą zainteresowała się reporterka z Kanady, Dona Cortez. Prześledziła historię Mondragona i wydało się jej to podejrzane. Skontaktowała się więc z mężczyzną i zwołała konferencję prasową w Hamilton, by nagłośnić sprawę i tym samym położyć kres niesprawiedliwości. Rosendo po reportażu odzyskał dawną reputację i dzięki Donie udało mu się też spłacić długi. Otworzył nową firmę transportową pod inną nazwą „Butterfly Transport”, a w 1972 roku poślubił reporterkę. Małżeństwo przez 10 lat bezskutecznie starało się o dziecko. W pierwszej połowie 1982 roku okazało się, że zarówno Dona jak i Rosendo są bezpłodni. Zdecydowali się więc na adopcję i tak oto we wrześniu tego samego roku zostali rodzicami malutkiego Travisa.
Cała trójka mieszkała w Kanadzie, dopóki Travis nie osiągnął 18-stego roku życia. Później przeprowadzili się do Puerto Rico, gdyż Rosendo zaczął dostawać stamtąd więcej zleceń transportowych i musiał być na miejscu załadunku, a bez sensu było jeździć tam i z powrotem.
W Puerto Rico Travis zrobił kurs na ochroniarza oraz licencję na broń i zatrudnił się w miejscowym Muzeum Sztuki jako nocny stróż. Pracował w zawodzie 4 lata, dopóki na przyjęciu charytatywnym organizowanym przez muzeum nie poznał Nadii de la Cruz, w której zakochał się od pierwszego wejrzenia. Udało mu się ją uwieść, lecz ich romans nie trwał długo, bo zaledwie 3 miesiące, gdyż Nadia pod koniec marca 2008 roku zorientowała się, że jest w ciąży z Dimitriem. Chcąc walczyć o małżeństwo, posunęła się do intrygi w wyniku której Travis uwierzył, że są rodzeństwem. Doprowadziło to do tragedii. 30 kwietnia 2008 roku młody Mondragón dopuścił się morderstwa. Idąc wieczorem do domu, zobaczył na ulicy Nadię szarpiącą się z jakimś mężczyzną. Niewiele myśląc, zabił go w obronie „siostry” przez co trafił do aresztu. Jego proces odbył się dwa miesiące później i Travis został skazany na 10 lat więzienia. Wyszedł po siedmiu za dobre sprawowanie.
W trakcie jego odsiadki adopcyjni rodzice długo nie mogli pogodzić się z tym, że ich jedyny syn już zawsze będzie miał w papierach wpis „skazaniec”. Początkowo nawet go nie odwiedzali, obwiniając się o to, co się stało. Po pięciu latach ojciec schował wstyd do kieszeni i załatwił sobie widzenie z Travisem. Matce zajęło to trochę dłużej, ale niedługo potem również zjawiła się w więzieniu. Zachowanie Mondragonów miało jednak swoje drugie dno. Dno, o którym nikt nie odważył się powiedzieć na głos.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3493
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:27:01 01-12-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 181
Victoria/Javier/Fabrcio/ Julian/Ingrid

Założenie fundacji od dawna okupowało jej myśli. Victoria od jakiegoś czasu nie mogła wyrzucić tego ze swojej głowy. Skupiła się na otwarciu swojej firmy, lecz ciągle gdzieś w jej myślach pojawiło się słowo “Fundacja” jak komar w środku nocy który nie pozwala ci zasnąć. Aż w końcu zaczęła spisywać swój pomysł na kartkach papieru. Najpierw była to luźna myśl teraz jest to realny projekt w trakcie realizacji. Blondynka wsunęła dłonie w kieszenie kremowego płaszczyka uważnie przyglądając się Przeklętej ziemi.
To miejscowi tak ją nazwali. Dla Victorii było to miejsce, gdzie spędziła osiem lat względnie szczęśliwego dzieciństwa, to miejsce było naznaczone jej osobistą tragedią. Tutaj został zamordowany jej braciszek, samospalenia dokonała jej matka. To tutaj zamierzała otworzyć fundację. Nie miała jeszcze ona żadnej konkretnej nazwy za to miała dokładny plan działania. Zrobiła krok do przodu zbliżając się do zgliszczy tego co kiedyś nazywała domem.
To był jej dom. Victoria od lat zaprzeczała, aby łączyło ją pokrewieństwo z Rodriguezowi. Wyparła z pamięci, umysłu na przede wszystkim serca tamte dni. Wyparcie pomagało jej przetrwać te ostatnie lata. Ból po stracie Victora, ukochanego ojca był taki wielki, że wolała zapomnieć niż pamiętać. Teraz jednak zbliżając się do ruin wiedziała jedno; chcę pamiętać , chcę, żeby inni pamiętali.
Victoria nie była bowiem już Eleną. Nie była tą małą przerażoną dziewczynką bojącą się własnej matki i Barosso, który patrzył na nią jak na kawałek mięsa w sklepie. Była dorosłą kobietą, która wiedziała czego chcę i dokąd zmierza. Kochała i była kochana i teraz chciała pomóc innym.
Opuszczonym , skrzywdzonym przez najbliższych, wiedziała bowiem że takich dzieci jak ona jest dużo więcej. Niechcianych, niekochanych, sprzedawanych za działkę czy butelkę wódki. To na nich chciała się skupić, chciała im pomóc, otoczyć opieką tak jak to zrobiono przed laty z nią. Chciała dać im szansę na wyleczenie ran. Uśmiechnęła się pod nosem stojąc na zniszczony ganku. Chciała zburzyć spalony dom i na jego miejsce postawić nowy. Utworzyć coś w rodzaju Wioski.
Projekt pierwszego domu już był. Rozłożyła go wczoraj jeszcze raz na podłodze w salonie i wpatrywała się w coś co pewnego dnia stanie się czterema ścianami. Bezpiecznym azylem. Niepewnie weszła do środka. Ostatni raz była tutaj, kiedy zginęła Inez. Pożar, który wywołała jej śmierć w połączeniu z suszą spowodowały, iż dziki lasek, który otaczał posiadłość doszczętnie spłoną. Teraz była to goła, jałowa ziemia. A do uszu Victorii docierał szum Zatoki Meksykańskiej którą było widać z daleka. Przeszła przez zniszczony salon wprost na taras. To miejsce musiało być kiedyś piękne w swoje prostocie teraz było surowe i niedostępne. Victoria jednak nie uważała tej ziemi za przeklętą. To było zbytnie uogólnienie. Zeszła po spalonych stopniach kierując się na pobliską plażę.
Była to nieuczęszczana część plaży. Pełna wystających z ziemi skał o ostrych końcach. Victoria po prostu patrzyła na wzburzone fale rozbijające się o brzeg. Oczywiście będzie trzeba postawić odpowiednie zabezpieczenia, płot czy coś. Westchnęła wciągając w płuca zapach morskiej bryzy. Mewy latały nisko nad ziemią co według starego przesądu zwiastowało deszcz. Radosne szczekanie Hermesa sprawiło, że odwróciła do tyłu głowę. W jej kierunku biegł szaro-biały pies. Za nim spokojnym krokiem szedł Magik. I niech ktoś jej próbuje wmówić, że miłość nie dodaje człowiekowi skrzydeł.
— Nabawisz mi się zapalenia płuc Słoneczko — powiedział na powitanie Magik przyciągając ją do siebie i całując w usta. — Ja doby bez ciebie nie wytrzymam — stwierdził. Hermes zatrzymał się obok nich domagając się do swojej pani pieszczot. Otarł się o bok Vicky radośnie merdając ogonem. Wyciągnęła dłoń i podrapała go za uszami.
— Chciałam tutaj przyjechać za nim porozmawiam z Conrado i przedstawię mu zarys projektu.
— Jesteś tego pewna? — zapytał splatając palce z ukochaną. Hermes pobiegł naprzód nich. — Jeśli oficjalnie poprzemy Conrado — zaczął Reverte —Barosso uderzy tam, gdzie to ciebie zaboli najmocniej.
—Wiem, nie uważasz, że trochę za późno na wątpliwości?
—Nie mam wątpliwości po prostu się o ciebie martwię —odparł mąż.
—Javier, nie boję się tego, że Fernando wyciągnie sprawę Victora ja wiem, że to zrobi i nie mam zamiaru zaprzeczyć — uśmiechnęła się pod nosem. —Całe życie zaprzeczałam, że Victor to mój brat a przyznając się do tego dam stary pstryczek w nos. Kotku on właśnie tego się spodziewa i mocno się dziwi.
—I miejmy nadzieję, że wykituje na zawał.
— Wątpię, ale nadzieja umiera ostatnia i miejmy nadzieję, że wykituje.
—Chcesz tego? —zapytał mocniej ściskając ją za palce. Spojrzała mężowi w oczy.
— Chcę, żeby cierpiał —odpowiedziała zgodnie z prawdą — Chcę, żeby jego życie legło w gruzach tak jak kiedyś moje więc skarbie śmierć dla niego nie jest wystarczającą karą. —Przyciągnął ją mocno do siebie i mocno pocałował.
—Jesteś taka seksowana, kiedy mówisz o zemście — oznajmił z szerokim uśmiechem. —Wracajmy do domu —dodał —strasznie dziś zimno. Hermes! —krzyknął. Pies przybiegł do nich w kilku susach.
— Przyszliście tutaj piechotą? — zapytała z niedowierzaniem męża.
— No co ty, przyjechaliśmy taksówką —otworzył tylne drzwi auta i zagwizdał. Hermes wskoczył na tylną kanapę. —Zaczyna wreszcie okazywać mi szacunek. —Victoria na tę uwagę parsknęła śmiechem i pocałowała go w policzek.
W domu byli po trzydziestu minutach. Victoria otworzyła butelkę wina i wyciągnęła się z książką na kanapie. Javier usiadł kładąc nogi Victorii na swoich udach.
— Emily ma bakteryjne zapalenie płuc — powiedział przerywając ciszę. — Straszne paskudztwo, zaniosłem jej dziś zupę, ale mnie nie wpuścili do środka, bo biedaczka ma zakaz odwiedzin. A i zrobili jej nawet test ciążowy. —Na dźwięk tej ostatniej informacji Victoria uniosła wzrok z nad książki i podejrzliwie spojrzała na tablet w dłoniach Javiera. Odłożyła na stolik Regulamin tłoczni win i wyciągnęła przedmiot z dłoni ukochanego.
— Kochanie to, że BTC obsługuje serwery szpitala nie oznacza, że mój mąż może je hakować według własnego widzimisię —stwierdziła kilkoma kliknięciami pozbywając się nieproszonego gościa z systemu.
— Kotku —odparł Reverte —po co miałam Pytać Pięknego chłopca i stresować go niepotrzebnie, skoro kilka kliknięć i po sprawie. —odpowiedział z niewinną minką. — Myślisz, że starają się o dziecko?
— Myślę kochanie, że to tylko i wyłącznie ich sprawa —odłożyła tablet na stolik i sięgnęła z powrotem po książkę. Poczuła, jak Javier zaczyna masować jej stopę.
— My chcemy mieć dzieci? —zapytał ją a Victoria po raz kolejny zamknęła książkę i przyjrzała się mężowi z kompletną konsternacją. —Pytam, bo czytasz tę depresyjną książkę. — wskazał dłonią na przedmiot, który odłożyła.
— Tak Javier, chcemy mieć dzieci —potwierdziła —ale na razie żadne z nas nie jest na to gotowe. —Javier pokiwał głową na znak zgody. Victoria wstała z kanapy kierując się do kuchni. Reverte zmarszczył brwi i również podniósł się z miejsca. Ramieniem oparł się o framugę uważnie przyglądając się ukochanej.
— Wszystko w porządku? — zapytał.
— Tak —odpowiedziała opierając ręce na blacie — po prostu — westchnęła. — Nie jestem na to gotowa.
—Ani ja —odpowiedział obejmując ją w pasie. —Za rok, może dwa, ale teraz chcę się nacieszyć tobą, nami i tym wszystkim —przyciągnął ją do siebie —a później będziemy mieć gromadkę małych geniuszów i geniuszek — kontynuował swój wywód Magik —Pomyśl twoje i moje DNA wspólnie razem to nowa rasa człowieka!
Victoria wybuchnęła śmiechem obracając się w ramionach męża.
—Tak skarbie — przytaknęła mu obejmując go za szyję. — Kocham cię wariacie.
— Wiem ja też cię kocham.

**

Gotowanie było jego pasją od małego brzdąca. Najpierw przypatrywał się gotującemu ojcu i ciotce samemu próbując im pomagać. Kiedyś to była świetna zabawa teraz to świetna metoda na ukojenie jego skołatanych nerwów. Emily napisała mu wiadomość, iż straciła głos z powodu długotrwałego i uporczywego kaszlu więc nie mógł z nią rozmawiać. Poza tym podejrzewał, iż żona nie mówi mu wszystkiego. Od pielęgniarek dowiedział się, że całą noc miała gorączkę powyżej czterdziestu stopni więc jego żona bynajmniej nie miała siły na pogaduszki.
Na stole w kuchni rozwałkował ciasto i szklanką zaczął wycinać niewielkie krążki. Biała miska z ciastem stała na krześle. Fabrcio po pracy postanowił uklei pierogi ruskie. Przepis ten dała mu przyjaciółka ojca- [link widoczny dla zalogowanych] Karolina była vice-prezeską w jego funduszu inwestycyjnym i przyjaciółką ojca. Z pochodzenia była Polką a przepis pochodził z jej kraju. To go uspokoiło. Poza tym Karolina miała wpaść z wizytą więc przekąska z jej kraju wydawała mu się jak najbardziej na miejscu. Poza tym Emily uwielbiała pierogi ruskie.
Blondyn zajął czymś ręce. Na ekranie laptopa przewijały się najnowsze wiadomości giełdowe. W chwili, w której informacja o odwołaniu angielskiego ambasadora z Meksyku pojawiła się w mediach a jego wizerunek zakutego w kajdanki człowieka pojawił się we wszystkich serwisach informacyjnych giełda oszalała. Akcje meksykańskich firm na brytyjskim rynku spadły i vice versa, peso do funta, funt do pasa. Sytuacja de facto także polityczna odbiła się na Wall Street gdyż nie tylko spadła wartość peso ale także dolara. Fabrcio przeglądając papiery i podczas rozmowy video z Karoliną poprosił, aby pozbyć się akcji meksykańskich spółek. O ile będą je kupować. Ku zaskoczeniu blondyna Karolina była w drodze do Meksyku, gdyż musiała z nim poważnie porozmawiać. Mógł jedynie zgadywać o co chodzi. Był w kuchni sprawdzając czy woda się gotuje, kiedy usłyszał dzwonek do drzwi. Wycierając ręce ściereczką poszedł otworzyć.
W drzwiach stała blondwłosa zadbana kobieta po pięćdziesiątce. Na jej widok Fabrcio uśmiechnął się szeroko na jej widok. Karolina Woźniacki weszła do środka i uściskała go serdecznie. Odsunęła go na długość ramienia i uważnie mu się przyjrzała.
— Schudłeś — stwierdziła. Na tę uwagę Fabrcio parsknął śmiechem.
—Ciebie także miło widzieć —stwierdził prowadząc ją w stronę kuchni. Na widok pierogów i bulgoczącej wody uśmiechnęła się pod nosem.
— Zawsze byłeś lizusem — stwierdziła czule całując go w policzek. Ściągnęła płaszcz i podwinęła rękawy eleganckiej białej koszuli. Podeszła do zlewu, aby umyć ręce. —Pamiętałeś o soli i oleju? —zapytała go.
—Tak pamiętałem — odpowiedział podając jej ściereczkę. — Nie będziesz lepiła pierogów.
— Oczywiście że będę, znając twoje zapędy gotujesz dla całego wojska.
—Plutonu — poprawił ją z uśmiechem. —Co cię sprowadza do Meksyku? —zapytał wrzucając pierogi do wrzącej wody. — Tylko proszę nie mów mi, że chcą mnie wykopać z fotela prezesa.
— Nie, za dużo zarabiają na tym, że w nim siedzisz —odpowiedziała siadając przy stole. Wzięła jeden z krążków ciasta — ale są zaniepokojeni. Zarząd i więksi inwestorzy. Fabrcio nie było cię na przyjęciu bożonarodzeniowym, nie pokazujesz się na zebraniach zarządu od listopada. Mało tego wuj seryjny morderca, który usiłował cię zamordować w jednym z podejrzanych klubów, babka seryjna morderczyni w więzieniu dla kobiet i ta cała sprawa z twoimi biologicznymi rodzicami to mocno nadszarpnęło nasz wizerunek.
— Nie aż tak bardzo abyśmy się martwili
—My nie, ale niektórzy tak
—Ktoś chcę odejść?
— Kilku to rozważa jednak przekonałam ich, aby dali nam czas do dwudziestego pierwszego marca. Do corocznego tradycyjnego przyjęcia wiosennego.
—Nie przylecę do Londynu, żeby wypić kila drinków
— Nie bo to przyjęcie przyleci do ciebie. Chcesz mieć swój stołek? Przyjęcie zorganizujesz tutaj.
— Emily ich nie znosi —powiedział
—Pani prezesowa się poświęci. To nie jest tylko jeden wieczór to twoja przyszłość. — spojrzała mu w oczy. — Zbyt ciężko i zbyt długo pracowałeś na nazwisko, aby mówiąc o nazwisku —sięgnęła po kolejny kawałek ciasta.
— Czy Adams nie wie co to tajemnica adwokacka? — zapytał wyciągając pierogi na białą tacę.
— Adams jest zaniepokojony, dlatego z tym do mnie przyszedł z resztą nie tylko on. Fabrcio.
—Nie zrobię tego — wszedł jej w słowo wrzucając kolejną porcję pierogów do wrzącej wody. — Podkręcił kurek gazu i sięgnął po drewnianą łyżkę. — Nazwisko Guerra to marka sama w sobie. Nie będę zaczynał od zera, zmieniał nazwy firmy, jej statutu z powodu kilku literek za imieniem. Poza tym inwestorzy i tak są zaniepokojeni zmiana nazwiska to niepotrzebny zamęt. On to zrozumie.
—A co z obywatelstwem?
—Jestem Anglikiem — powiedział siadając naprzeciwko niej. — Myślę jak Anglik, czuje jak Anglik a nawet mówię jak Anglik to, że moi biologiczni rodzice stąd pochodzą absolutnie niczego nie zmienia. Ty wiedziałaś?
—Wiedziałam, że Fausto nie jest twoim biologicznym ojcem, ale dla niego nie miało to znaczenia. Zakochał się w tobie od pierwszego wejrzenia co nie było niczym dziwny. Byłeś śliczny —Fabrcio zaśmiał się krótko. —Elena i Constanza przywiozły cię do Londynu w styczniu. Constanza poprosiła o opiekę. Fausto nie wiedział, że twoja mama żyje.
—Wierzę ci — odparł blondyn wstając, aby wyciągnąć pierogi. Z lodówki wyciągnął butelkę czerwonego wina, z szafki dwa kieliszki. Otworzył je.
— Przyjechałam nie tylko aby powiedzieć ci o zaniepokojonych inwestorach chcę cię o coś prosić. Chodzi o Grę anioła.
— Sieć restauracji ojca — upewnił się stawiając przed nią kieliszek.
—Tak
—Upadają?
— Nie mają się świetnie
— To o co chodzi?
— Gra anioła to specyficzne miejsce. Fausto założył je dwadzieścia osiem lat temu, aby pomagać innym — brwi Fabrcio zmarszczyły się. — Miałeś dwa lata on miał wyrzuty sumienia związane ze swoim zajęciem martwił się, że kiedy dorośniesz poznasz prawdę będziesz uważał go za potwora to właśnie wtedy wyciągnął z burdelu pierwszą dziewczynę, później przyszły kolejne i kolejne. Plan działania był prosty; upozorować jej śmierć, zabrać teczkę, do której wpisać “martwa” i umieścić w bezpiecznym miejscu. I tak powstała pierwsza restauracja Gra anioła . Im bardziej się wto angażował tym więcej ich było.
— Dokumenty dziewczyn zabierał ze sobą?
—Tak. Wszystkie akta są tutaj —powiedziała wręczając mu przenośny dysk. —Krótko przed tym jak zacząłeś współpracę z Interpolem Fausto zeskanował wszystkie dokumenty i poprosił, aby przekazała ci je po jego śmierci.
—Chronił te kobiety.
—Najlepiej jak umiał. Pierwszy lokal w Monterrey otworzył z powodu Emmy i Sama pięć lat temu. Dwunastego marca będzie otwarcie trzeciego. Chcę, aby Emma zarządzała restauracjami na terenie Monterrey. Dziewczyny ją znają, ufają jej nie chcę zatrudniać nikogo z zewnątrz.
— Chcesz żebym z nią porozmawiał? —upewnił się
—Tak. Wszystkie dziesięć restauracji należą do niej i Sama.
—Pogadam z nią —powiedział wstając. Z szafki wyciągnął cebulę. — ale niczego nie obiecuje. Wrzucisz te ostatnie?
— Tak. —Karolina wstała mimowolnie spoglądając na blat pełen pierogów. — Tak nakarmiłbyś pluton wojska.
***
Julian obrócił w dłoniach małym czerwonym pudełeczkiem zastanawiając się w jaki sposób powinien się oświadczyć. Ingrid nigdy nie przejawiała romantycznych zapędów ani on. Julian nie był romantykiem. Spacerki przy świetle księżyca, kolacyjki przy świecach, kwiatki. To nie był on a Internet, do którego wpisał frazę romantyczne oświadczyny a wszystko wydało mu się tanie i tandetne. Nigdy nie przypuszczał, że oświadczanie się ukochanej kobiecie to taki wielki problem i stres.
Istniała szansa, iż Ingrid powie nie. To Lopez, więc należało brać taką opcję pod uwagę. Mógł dostać kosza. Mimo to tuż przed zamknięciem kwiaciarni kupił bukiet kwiatów. Czerwonych róż. Postawił je w salonie na małym okrągłym stoliku. Zapalił kilka świeczek jednak wpatrując się uznał, iż to wszystko nie było w jego stylu. Podniósł się z kanapy, aby zgasić świeczki.
—Julian —głos Lopez rozległ się w wejściu salonu. Nie musiał odwracać głowy do tyłu, aby czuć, jak przesuwa spojrzeniem po bukiecie to wypala mu dziurę w plecach. —Pamiętałeś — powiedziała drżącym głosem.
— Tak pamiętałem — odpowiedział chociaż wolał zapytać “A o czym?” —Jakże mógłbym zapomnieć — improwizował dalej, kiedy Lopez podeszła do stolika i wtuliła nos czerwone łebki kwiatów. Nie mógł powstrzymać uśmiechu który sam wślizgnął mu się na usta. Wyglądała tak uroczo i słodko.
— O co chodzi? —zapytała go.
— O nic — odpowiedział
— O coś ci chodzi — odparła — masz ten głupkowaty wyraz twarzy.
— Głupkowaty wyraz twarzy? —powtórzył
— Tak, no zakochanego szczeniaczka — wyjaśniła
— Ależ kochanie — ujął jej dłoń w swoją i powiedział — ja jestem zakochanym szczeniaczkiem — spojrzał jej w oczy. Był bezgranicznie i beznadziejnie zakochany w tej kobiecie. Pomyślał, że czasem najprostsze rozwiązania są najlepsze i powoli klęknął.
—But ci się rozwiązał? —zapytała go Lopez.
Julian spojrzał na swoje czarne skarpetki.
—Nie
— To wstawaj
— Niekochanie, bo to jest ten moment, kiedy ja klęczę a ty stoisz — Ingrid po prostu stała i patrzyła na niego kompletnie zaskoczona i oszołomiona. — Ingrid Isabello Lopez zostaniesz moją żoną? —zapytał z kieszeni wyciągnął pierścionek.
Nie była wstanie wydusić z siebie słowa. Zaskoczył ją i tym kompletnie rozbroił. Poczuła, jak oczy wypełniają się łzami a Lucy zaczyna kopać. Głośno przełknęła ślinę. Najpierw pokiwała głową później zaś pokręciła wprawiając Juliana w nie lada konsternację.
— Wysyłasz sprzeczne sygnały kochanie — powiedział Julian. Lopezówna pochyliła się nad nim i pocałowała go. — To znaczy tak.
— Tak — wykrztusiła — to znaczy tak —Ich usta połączyły się w czułym pocałunku.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5849
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 23:15:45 02-12-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 182

ARIANA/EVA/JOAQUIN/LUCAS


Hugo kategorycznie odmówił Arianie odpowiedzi na pytanie, komu właśnie urodziło się dziecko. Ale rzucał jej tak wszechwiedzące spojrzenia i charakterystyczne dla niego uśmieszki półgębkiem, że wiedziała, że coś jest na rzeczy. Nie zamierzała jednak sprawiać mu tej satysfakcji i pokazywać, że ciekawi ją ta informacja. Miała teraz ważniejsze sprawy na głowie.
Jedną z nich były odwiedziny u Oscara. Bała się tego momentu, ale na szczęście Fuentes nie miał do niej pretensji, był jej wdzięczny za to, że zdecydowała się podjąć reanimację, dzięki czemu w ogóle był wśród żywych. W jego oczach widziała jednak bezdenny smutek – jego życie już nigdy nie będzie takie same. Za punkt honoru obrała sobie sprawienie, że nadal będzie chciał spełniać swoje marzenia i nie będzie z nich rezygnował. Oscar powiedział jej, że rozmawiał z rodzicami na Skypie. Nie chciał, żeby przyjeżdżali do Meksyku, sam wolał ich odwiedzić, kiedy już stanie na nogi (dosłownie i w przenośni, bo nadal nie poruszał się o własnych siłach). Ariana musiała przyznać, że tak będzie lepiej zarówno dla samego Oscara, jak i dla państwa Fuentes. Musieli oswoić się z sytuacją, że syn, którego spisali na straty, powoli wracał do siebie.
Drugą sprawą była przysługa, o którą poprosiła ją Nadia. Ariana miała opowiedzieć o swojej pasji do książek przed tłumem ludzi – była to część nowego programu Conrada i Nadii, który miał zachęcić dzieci i młodzież do czytania literatury i który znalazł poparcie u Ministerstwa Edukacji. Ariana Santiago nienawidziła publicznych wystąpień. Trzęsła się na samą myśl. Ale zgodziła się – po pierwsze dlatego, że Nadia była jej przyjaciółką, a po drugie dlatego, że czuła się winna, że nie powiedziała jej o tym, że Fernando ją szpieguje. Był też jeszcze jeden powód, a mianowicie miała nadzieję, że może wreszcie uda jej się przemóc i wdrożyć w życie swój plan, dla którego zdecydowała się zostać w Valle de Sombras. Chciała napisać książkę, ale choć przyjazd do miasteczka miał dostarczyć jej weny, jak na razie przyniósł jej same kłopoty. Może takie wystąpienie przed młodzieżą jakoś ją zmotywuje, by zaczęła działać w tym kierunku?
Ze snu na jawie wyrwało ją pojawienie się w kawiarni Evy Mediny w towarzystwie nikogo innego jak znanego reżysera i jej idola, Thomasa McCorda. Szczęka opadła jej do ziemi i długo nie mogła pozbierać jej z podłogi. Dopiero po chwili zrozumiała, że Eva jako aktorka znała sporo ludzi z branży i zapewne też wielu z jej idoli. Tylko co Thomas McCord robił w tym ponurym miasteczku jakim była Dolina Cieni? Umysł Ariany szybko poskładał elementy układanki – McCord to nazwisko Emily, więc Thomas musiał być z nią jakoś spokrewniony. Nigdy nie była fanką tabloidów i nie śledziła obsesyjnie każdego kroku swoich ulubieńców, ale nie dało się nie wiedzieć o sytuacji rodzinnej McCordów. Byli po prostu zbyt znani w branży, by ich rodzinne skandale przeszły bez echa. Ariana westchnęła ciężko, rozmyślając nad tym, i akurat w tym samym momencie do lady podszedł jej idol, a za nim przyszła powoli Eva, wywracając oczami.
– Thomas McCord, Ariana Santiago. – Przedstawiła ich sobie panna Medina, machając niedbale ręką.
Ariana wytarła spoconą dłoń o fartuszek, po czym uścisnęła dłoń Thomasa, który posłał jej pokrzepiający uśmiech.
– Eva mówi, że jesteś fanką.
– Ogromnie miło mi pana poznać, panie McCord. – Santiago nie mogła uwierzyć, że widzi go przed sobą. – To zaszczyt. Gratuluję Oscara. Oscarów – poprawiła się szybko i zachichotała nerwowo.
– Dostałeś Oscara? – Eva zmarszczyła brwi i spojrzała na mentora dziwnym wzrokiem.
– A ty co, żyjesz w jaskini? Jak mogłaś przegapić tegoroczną ceremonię?
– Miałam ważniejsze rzeczy na głowie. – Medina wywróciła oczami. „Jak na przykład szukanie zaginionego dziecka mojego narzeczonego” – dodała w myślach.
– „Wielkie kłamstewka”? – zapytała Ariana, kiedy jej wzrok padł na książkę w rękach Evy.
– Czytałaś? – zapytał Thomas, próbując pohamować śmiech na widok miny Evy. Od razu poznał, że dziewczyny za sobą nie przepadają i trochę go to bawiło. Medina nie lubiła, kiedy ktoś z jej znajomych poświęcał czas ludziom, których ona nie lubiła, a coś mu podpowiadało, że nie tyle nie lubiła panny Santiago, co po prostu jej zazdrościła.
– Tak. Zawsze czytam wszystko, co wpadnie mi w ręce. – Z nostalgią spojrzała na książkę, przypominając sobie, że była to ostatnia powieść, którą przeczytała przed swoim wyjazdem z San Antonio. Coś ścisnęło ją za serce. Nie tęskniła za swoim nudnym życiem, ale za rodzicami owszem.
– Świetnie. Może mogłabyś pomóc Evie, gdyby miała kłopoty z interpretacją?
– Thomas! – Eva uderzyła starego przyjaciela w ramię, kręcąc głową z niedowierzaniem.
Nie była głupia i doskonale o tym wiedział, ale liczył, że być może sprawi jej tym przysługę. Ariana zgodziła się, sama nie wiedząc kiedy, a Thomas i Eva wrócili do swojego stolika z zamówioną kawą. Ona natomiast udała się na zaplecze, cała podekscytowana, że właśnie odbyła rozmowę ze słynną gwiazdą, zdobywcą wielu nagród filmowych. Trochę ją bolało, że spotkanie Thomasa McCorda to jedyna rzecz w jej życiu, która była bliska Hollywood. Nadal była daleko od spełnienia swojego hollywoodzkiego marzenia o zostaniu scenarzystką filmową. Zaczęła robić porządki na zapleczu i ku swojemu zdziwieniu znalazła tam butelkę whisky.
– Co u licha? – powiedziała sama do siebie, dokonując oględzin do połowy opróżnionej butelki.
Po chwili przypomniała sobie o tym, że przecież jakiś czas temu Hugo i Julian pili na zapleczu, kiedy razem z Ingrid uknuły spisek mający na celu ich pogodzenie. Odetchnęła z ulgą, po czym wylała resztę trunku do zlewu. Ostatnie czego jej trzeba to jacyś żule popijający sobie na zapleczu w jej miejscu pracy.

***
Joaquin zaciągał się powoli papierosem, wpatrując się tępym wzrokiem w lustro wiszące nad barem. Odkąd kupił El Paraiso, często w nim przesiadywał, choć mieszkał w Monterrey. Lubił Valle de Sombras, było ciche i spokojne. I mroczne, tak jak on. Rozmyślał nad słowami Cayetana Corteza i zdał sobie sprawę, że stary nie przyjechał do miasta tylko z powodu pogrzebu syna. O ile się nie mylił, Cayetan chciał siać spustoszenie swoim nowym eksperymentalnym narkotykiem, tylko po kiego czorta? Tego nie wiedział. Ale domyślał się, że to może mieć jakiś związek z Joaquinem jako nową głową Templariuszy. Może znudziło mu się poukładane życie w Kanadzie, może szukał adrenaliny. Może zazdrościł tego, że wyszkolił Joaquina i teraz to on siał postrach w okolicy, a syn samego Cayetana był jedną z ofiar jego najnowszego wynalazku. Mimo wszystko Villanueva poczuł dumę – skoro sam Cortez poczuł się zagrożony, były ku temu powody. Wiedział, że to tylko kwestia czasu nim Cayetan uderzy. Na razie udawał dobrego wujaszka, angażował go w swoje plany, ale w pewnym momencie wybuchnie – tak to już było z psycholami, a kto jak kto, ale Joaquin wiedział o tym lepiej niż ktokolwiek.
Poruszył się na krześle dopiero, kiedy usłyszał za sobą znajome kroki. Stało się to już jego nawykiem, że zapraszał do El Paraiso Lucasa Hernandeza. Lubił go, ten chłopak miał coś w sobie. Nie był jednym z ludzi El Pantery, dzięki czemu łatwiej go było kontrolować.
– Zaczynam się tu czuć jak w domu – rzucił sarkastycznie Lucas, sadowiąc się na jednym ze stołków barowych. O tej godzinie w barze nie było nikogo i było tu niebywale cicho. – Dlaczego nie możemy się spotkać gdzieś jak normalni ludzie?
– A chciałbyś, żeby Pablito Diaz widział cię w moim towarzystwie?
– Myślę, że ma gdzieś, z kim się spotykam, dopóki wykonuję dobrze swoją pracę.
– Wlepianie mandatów i tym podobne? – zakpił Joaquin, pociągając łyk drinka, który stał przed nim. – Jesteś stworzony do większych celów, Luke.
Hernandez zignorował tę uwagę. Im mniej mówił, tym mniej narażał się na jego podejrzliwość.
– Słyszałem o tym, że Lalo cię nieźle urządził. – Joaquin zacmokał cicho, dokonując oględzin twarzy Lucasa. – Do wesela się zagoi. Nie martw się, dałem Lalo nauczkę.
– Nie musisz stawać w mojej obronie, nie jestem dzieckiem. Wiem, że twoi ludzie mnie nie akceptują. Do ciebie niektórzy też zdają się być wrogo nastawieni.
– Jesteś spostrzegawczy. – Villanueva roześmiał się, przypominając sobie wieczór hazardowy, na którym odbył się swego rodzaju pokaz sił, mający udowodnić ludziom El Pantery, że teraz Joaquin tu rządzi i nie należy go lekceważyć.
– W końcu skończyłem Akademię z wyróżnieniem – dopowiedział Lucas, nie wierząc, że udaje mu się zdobyć na tak zdawkowy ton w towarzystwie takiego niebezpiecznego człowieka, jakim niewątpliwie był Joaquin. – Ale pewnie cię zainteresuje, że nikt nie będzie już wątpił w twoje zwierzchnictwo nad Templariuszami. El Pantera został wczoraj dźgnięty nożem na spacerniaku. Umarł w drodze do szpitala.
Joaquin nie wyglądał na wzruszonego. Jakby ta informacja nie była dla niego nowa. Zamiast tego uniósł swojego drinka i powiedział:
– Panie, świeć nad jego duszą.
Lucas przypatrywał się przez chwilę Villanuevie, zastanawiając się, czy to on zlecił morderstwo El Pantery. Zdecydował, że to jedyne sensowne wyjaśnienie akurat w momencie, w którym Joaquin zadał mu jego z najdziwniejszych pytań, jakie słyszał w życiu:
– Polujesz na zwierzynę?
– Co? Nie – odpowiedział skonsternowany, zastanawiając się, do czego ta rozmowa prowadzi. – Byłem kiedyś parę razy na polowaniu z ojcem i dziadkiem, ale głównie strzelaliśmy do kaczek. Nie mój rodzaj rozrywki. Dlaczego pytasz?
– Bo muszę upolować niedźwiedzia.
Powiedział to tak niefrasobliwym tonem, że Hernandez był pewny, że ten żartuje.
– Pewnie, już zabieram strzelbę. – Widząc jednak, że Joaquin mówi śmiertelnie poważnie, Lucas zapytał: – Może powinienem kupić ci Xboxa, skoro tak się nudzisz, że rozważasz zapolowanie na Misia Yogi. Pogięło cię?
– Nie mnie, ale Cayetana Corteza owszem.
– To ten facet, którego syn zmarł po przedawkowaniu Heliosa?
– Ten sam.
– A po co mu niedźwiedź?
– Do jego eksperymentów z nowym narkotykiem. – Kolejna uwaga beztroskim tonem sprawiła, że Lucas zmarszczył czoło, zastanawiając się, co to wszystko oznacza. – I powiem ci, Luke, że ja mu tego niedźwiedzia upoluję. Stary próbuje mnie zmanipulować, myśli, że może mnie kontrolować jak za dawnych czasów. Ale się przeliczy. Ustrzelę mu tego pieprzonego niedźwiedzia, bo jestem cholernie ciekawy, co on kombinuje.
– Nie przeraża cię fakt, że Cortez bawi się w eksperymenty na zwierzętach niczym jakiś szalony naukowiec i stwarza potencjalne niebezpieczeństwo dla mieszkańców miasteczka?
– Mnie, drogi Harcerzyku, mało rzeczy w życiu przeraża. – To powiedziawszy, dopił drinka i ruszył do wyjścia, mówiąc: – Dam znać, jak będę potrzebował pomocy przy polowaniu.
Lucas siedział jeszcze przez chwilę w barze zdziwiony tą rozmową, po czym i on udał się do mieszkania. Wcześniej wstąpił do szpitala odwiedzić Oscara i zapytać jak się czuje Isabela Quintero, ale ku jego zaskoczeniu dowiedział się, że zniknęła ze szpitala wraz z dzieckiem. Trochę go to zaniepokoiło, ale nie należało to do jego obowiązków, więc postanowił nie zawracać sobie tym głowy. Kiedy wchodził po schodach kamienicy, w której mieszkał, zdał sobie sprawę, że coś jest nie tak. Drzwi do jego mieszkania były uchylone. Wyciągnął pistolet i zaczął skradać się w stronę swojej kawalerki. Kto mógł się do niego włamać?
– Odłóż to, co trzymasz w dłoniach, i powoli obróć się w moją stronę – powiedział, celując bronią w intruza.
– Serio, Luke? Tak się witasz z gościem?
– Magik? – Lucas opuścił broń, słysząc znajomy głos. Javier odwrócił się w jego stronę, trzymając ręce u góry dla zgrywy.
– A któżby inny?
– Jak tutaj wszedłeś?
– Przecież dałeś mi klucze.
– Nie, jestem pewny, że nigdy nie dawałem ci kluczy.
– No dobra, mogłem sobie sam dorobić komplet. – Magik machnął ręką, jakby był to nic nieznaczący szczegół. – Przyniosłem ci nowy telefon. Mówiłeś, że zgubiłeś swój.
– Dzięki, zupełnie o tym zapomniałem. – Lucas schował broń do kabury i podszedł do lodówki, by wziąć sobie coś do picia. Zdziwił się widząc świeże zakupy w środku.
– Nie ma za co. – Javier rozsiadł się wygodnie na łóżku przyjaciela, przypatrując mu się z troską. – Dobrze, że wpadłem, bo gdyby nie ja to zagłodziłbyś się na śmierć. Nic dziwnego, że marniejesz w oczach, skoro tak się odżywiasz.
– Dzięki, ale nie musiałeś. – Lucas wyciągnął dwie butelki napoju i jedną rzucił Javierowi, który złapał ją w locie.
– Musiałem, musiałem. To moja powinność jako twojego przyjaciela. Trochę ogarnąłem ci w mieszkaniu. Nie wiem, jak można mieszkać w takim chlewie.
Reverte rozejrzał się z niesmakiem po wnętrzu zapyziałej kawalerki, a Lucas zaśmiał się na widok jego miny. Nie był to szczyt marzeń, ale i tak nie zamierzał zabawić w tym miejscu długo, więc nie potrzebował jakiegoś objechanego mieszkania.
– Podczas sprzątania znalazłem to. – Uniósł w górę czarne aksamitne pudełeczko, w którym znajdował się złoty pierścionek ze szmaragdowym oczkiem, na którego widok Lucas zakrztusił się napojem. – Co to tak właściwie jest?
– Stara pamiątka rodzinna. – Wyjął przyjacielowi pudełeczko z ręki i schował w bezpiecznym miejscu.
– Stara pamiątka rodzinna, którą jest pierścionek zaręczynowy? Dlaczego od razu nie dasz go Arianie, tylko kurzy się gdzieś w szafie?
– Skąd pomysł, że chcę się oświadczyć Arianie?
– Proszę cię. – Magik parsknął lekko, mierząc przyjaciela od stóp do głów. – Przecież za nią szalejesz. Nawet przyjechałeś za nią do miasteczka.
– Przyjechałem z powodu pracy – oznajmił Lucas, choć nie była to stuprocentowa prawda. – I nie zamierzam się nikomu oświadczać, a już na pewno nie Arianie.
– Dlaczego?
– Bo po pierwsze nie chcę się żenić, a po drugie Ariana mnie nienawidzi, więc… – Hernandez wzruszył ramionami, popijając napój, by zająć czymś ręce.
– Oj tam, oj tam, prędzej czy później ci wybaczy, zobaczysz.
– Co nie oznacza, że chcę jej ten pierścionek dać. Magik, uwielbiam cię, ale czasami trochę przeginasz.
– Przeginam z troską o przyjaciół?
– Raczej z wtrącaniem się w nie swoje sprawy. – Lucas odstawił butelkę na blat i spojrzał na kumpla nieco poirytowany. – Życie nie zawsze jest kolorowe, wiesz? To że ty znalazłeś swoją drugą połówkę i jesteś szczęśliwy nie znaczy, że dla wszystkich jest szczęśliwe zakończenie. Niektórym nie jest dana szczęśliwa miłość.
– Co ty bredzisz? – Javier wstał z miejsca i spojrzał Lucasowi prosto w twarz. – Obwiniasz się o to, co się stało prawie dziesięć lat temu i wmawiasz sobie, że nie możesz być szczęśliwy, a to stek bzdur. Mógłbyś być, gdybyś sobie na to pozwolił. Wiem, że czasami trochę przesadzam i ingeruję w sprawy innych, ale to dlatego, że mi na nich zależy. A na tobie mi zależy, Harcerzyku. I tak szczerze mówiąc to guzik mnie obchodzi czy i komu dasz ten pierścionek, swoją drogą – ładna błyskotka, ale chcę, żebyś wiedział, że są na świecie ważniejsze rzeczy niż praca i ściganie przestępców.
– Wiem.
– Czyżby? Bo codziennie ryzykujesz życie, bawiąc się w tę niebezpieczną grę z Joaquinem i mogę cię zapewnić, że… co?!
Lucas podszedł do Javiera i położył mu rękę na ustach. Reverte był w lekkim szoku, ale Hernandez myślał na zwiększonych obrotach. Zaczął rozglądać się po mieszkaniu w poszukiwaniu tego, co wyjaśniałoby te wszystkie informacje, które w jakiś dziwny sposób trafiały do Joaquina. Znalazł pluskwę przyczepioną do listwy pod łóżkiem. Pokazał ją Javierowi, który zaklął cicho pod nosem, po czym bezgłośnie wyartykułował: ”A nie mówiłem?”.
– Wiem, wiem, masz rację – powiedział Lucas, jak gdyby nadal ciągnęli poprzednią rozmowę, choć w rzeczywistości oboje już zapomnieli o tym spięciu. – Pomogę ci dokończyć sprzątanie. Widzę, że jeszcze mamy sporo do roboty.
– Więc teraz chcesz mojej pomocy, tak? – Magik zakpił, nie zmieniając swojego wcześniejszego tonu, wzrokiem jednak dając znać Lucasowi, że się zaniepokoił. – Okej, bierzmy się do roboty.
Kiedy w ciągu następnych trzydziestu minut znaleźli jeszcze dwa takie urządzenia, bezgłośnie zgodzili się, że najlepiej będzie pozostawić je na miejscu, by nie wywołać niczyich podejrzeń. Pożegnali się, ale już po chwili Lucas dostał wiadomość od Javiera: ”Jesteś pewien, że nie mam sprawdzić tych podsłuchów?”. Odpisał mu szybko: „Nie ma potrzeby. Wiem, kto je tutaj umieścił.”
Był pewien, że to Lalo chciał go kontrolować, a potem donosił o wszystkim Joaquinowi. To w ten sposób dowiedział się o FBI i o byłej dziewczynie pracującej w kawiarni. Całe szczęście pluskiew zdecydowanie nie było w mieszkaniu, kiedy Lucas knuł z Javierem dostanie się do Templariuszy. W przeciwnym razie już dawno byłby martwy.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3493
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:09:54 03-12-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 183

Emma/Thomas/Fabrcio/Camilla/Pablo

Długo bił się z myślami czy mu zaufać. W młodym policjancie było coś co sprawiało, iż podchodził do niego jak pies do jeża. Intuicja podpowiadała mu, iż Hernandez coś ukrywa. Diaz był gliniarzem starej daty, miał swoje własne powody, aby mimo rodzinnych zobowiązań stanąć na straży prawa i porządku. A Lucas? Nic o nim nie wiedział i nawet zastanawiał się czy nie poprosić zięcia o sprawdzenie go. Uznał jednak, że to zbyteczne tych dwóch przyjaźni się ze sobą i nawet jeśli Reverte coś wie to nic mu nie powie. A Diaz potrzebował sprzymierzeńca.
Adam Esposito był brudnym gliną co do tego Pablo Diaz nie miał wątpliwości. Szeryf dyskretnie obserwował policjanta. Esposito miał czterdzieści cztery lata i od dwudziestego ósmego roku życia służył w policji. Wyniki jakie uzyskał w Akademii może nie plasowały go w najlepszej dziesiątce studentów, ale Diaz znał go bardzo dobrze i wiedział, iż udawanie głupka, który nie zna policyjnych procedur było tylko zasłoną dymną. Był bystry i cwany. Gdyby na tym etapie zawiadomił Wydział wewnętrzny to nic by nie znaleźli. Był na to za sprytny. A żeby pogrążyć Esposito trzeba było mieć mocne dowody.
Pablo musiał być ostrożny z jeszcze jednego powodu; były mąż Marcelii Jeronimo Duran był kuzynem Esposito. czterdziestoczterolatek był synem ciotki Jeronima i Celii. Jeśli teraz rzuci wewnętrznemu co ma na mężczyznę musiał liczyć się z tym, iż zostanie oskarżony o brak obiektywizmu i mszczenie się na najbliższych było jego dziewczyny. W pracy mógł zaufać tylko Lucasowi. Z zadumy wyrwał go dźwięk dzwonka do drzwi.
— Wejdź —powiedział gestem zapraszając policjanta do środka. —Kuchnia jest po lewo —poinstruował go zamykając za sobą drzwi. —Siadaj —Luke ubrany po cywilnemu był nieco zbity z tropu. Zaraz po wyjściu Magika zadzwonił do niego Diaz i poprosił go o spotkanie. Młody agent był zaskoczony prośbą przełożonego, ale i zaintrygowany. Zgodził się więc i teraz stał w jego kuchni czując się trochę jak słoń w składzie porcelany. —Siadaj —powiedział w końcu Pablo —Kawy?
—Zaprosiłeś mnie na kawę? — zapytał go z niedowierzaniem Hernandez przechodząc mechanicznie na ty
— Nie, ale nalewam dla siebie i pytam może masz ochotę.
— Dobrze pod warunkiem, że powiesz mi o co chodzi?
Pablo nalał kawę do dwóch kubków i postawił jeden przez Hernndezem. Drugi postawił n blacie w kuchni i wyszedł. Wrócił po chwili z teczkami pod pachą, usiadł i rozłożył je przed mężczyzną.
—Wyniki sekcji zwłok Raula i jego żony a także Estebana Chaveza znanego bardziej jako El Pantera — urwał czekając na reakcję mężczyzny. W zanadrzu miał jeszcze jedną teczkę. —Zaoszczędzę ci czytania —powiedział — Anna Lucia zginęła jako pierwsza. Korner określił czas zgonu między północą a czwartą rano. Raul natomiast powiesił się między trzecią a czwartą trzydzieści. Został znaleziony o piątej. El Pantera został zaatakowany dziś rano na spacerniaku, zmarł w drodze do szpitala. Nóż trafił w wątrobę mówiąc kolokwialnie udławił się własną krwią.
—Urocze —mruknął Luke sięgając po kawę. Udał, że wcale nie widzi czwartej teczki, którą trzyma Diaz. — Dlaczego mi o tym mówisz?
— Jesteś jednym któremu mogę o tym powiedzieć — powiedział wprost Diaz —Mimo że za tobą nie przepadam to w tej sprawie ci zaufam. Chodź — odparł biorąc kawę. Luke wziął teczki i wsunął je pod pachę, wziął także kubek z kawą coraz to bardziej zaintrygowany zachowaniem Diaza. Wszedł za nim do gabinetu i zatrzymał się.
Na ścianie za biurkiem wisiały fotografie; na pierwszej z nich był Raul, na drugim jego żona, na trzeci El Pantera jednak nad nimi górował Jaquin. Mężczyzna połączony był z trzema swoim ofiarami za pomocą zielonej włóczki. Na prawo od fotografii ofiar znajdowało się zdjęcie Adama Esposito. Młodszego, z rocznika Akademii. On również był połączony zielonym sznureczkiem z szefem Templariuszy.
— Uważasz, że ten na górze —wskazał dłonią na fotografię V —zabił trzy osoby? — zapytał go zaskoczony tym jak blisko był Diaz mają do dyspozycji tylko kilka suchych faktów.
— Uważam, że zlecił te zabójstwa Adamowi — powiedział Pablo sącząc kawę. —Anna Lucia zginęła przed mężem a Esposito wrócił na komendę przed powieszeniem się Raula i znalazł go pół godziny przed określonym przez patologa czasem zgonu.
— Monitoring?
—Resetował się — odpowiedział Diaz uśmiechając się cierpko. — Rozmawiałem z Victorią, której firma odpowiada za zaplecze techniczne komendy — ktoś tego samego dnia ustawił resetowanie. Nie znam się na tej technologicznej gadce, ale kamery nie działały między drugą trzydzieści a piątą rano.
— Wygodnie.
— Wiem.
— A wewnętrzny?
— Potrzebują twardych dowodów nie garści domysłów. W Stanach pewnie by im to wystarczyło na przesłuchanie, ale tutaj — pokręcił głową — To za mało. Poza tym na chwilę obecną wolałbym, aby na sprawa została między nami. Kret może być przydatny.
—Rozumiem — powiedział kładąc teczki na biurko. —A broń, z której zastrzelono Annę Lucię?
—Użyta wcześniej w dwóch innych napadach — odpowiedział sięgając po ekspertyzę. — Łuski pasują a broń oficjalnie powinna być w magazynie dowodów.
—Ale jej tam nie ma, bo ktoś ją wyniósł — dokończył za Diaza Hernandez. —wystarczy posmarować komu trzeba odpowiednio grubą kopertą.
—Coś w tym guście —odpowiedział mu Diaz.
—A ten chłystek na górze?
— To Jaquin Vianueva —wyjaśnił Pablo —Szef Templariuszy. Przejął władzę, kiedy El Pantera siedział. Raul miał u niego długi i zgodził się pójść siedzieć za Nicholasa Barosso w zamian za umorzenie. Jego żona Anna Lucia próbowała go z tego wyciągnąć a Chavez mu zagrażał więc zlecił jego zabójstwo. Rano na spacerniaku wybuchły zamieszki i wtedy El Pantera oberwał.
—Od zawodowca — wtrącił się Luke —Nie każdy wie, gdzie jest wątroba. Co chcesz z tym zrobić? —zapytał go Lucas.
—Nie wiem Templariusze rosną w siłę. Przejęli rewir, który kiedyś należał do Dwóch róż, podejrzewam, że już kładą łapy na strefie działań La Familii. Nie bez powodu kupił El Parasio. Na razie sprawa zostaje między nami i nie rozmawiamy o niej na komendzie. Esposito ma słuch jak jastrząb.
—Jasne — mężczyzna przełknął ślinę uznając, iż spotkanie jest zakończone.

***
Spotkanie z Evą odprężyło go. Wywołało u niego uśmiech na tawarzy i żałował, że musiała iść. Sam został w kawiarni. Było w niej cicho i spokojnie. Mógł popracować, przeczytać jeszcze raz scenariusz pilotażowego odcinka Wielkich kłamstewek, odpowiedzieć na kilka miejli czy przeczytać doniesienia prasowe z aresztowania Palmera. W Wielkiej Brytanii było jak w kotle. Chciał tam polecieć, ale nie mógł zostawić swoich dzieci. Emma, Emily i Leo, mimo iż dorośli potrzebowali go a Lu poradzi sobie. Dzwoneczek nad drzwiami kawiarni zabrzęczał anonsując kolejnego klienta.
— Miałam nadzieję, że spotkam cię w miejscu publicznym — usłyszał znajomy głos. Zamknął wieko laptopa spoglądając na swoją byłą żonę stojącą przy jego stoliku, po chwili usiadła —Mam nadzieję, że porozmawiamy,
— A ja miałem nadzieję, że jesteś już gdzieś nad Atlantykiem. — odpowiedział ściągając z nosa okulary. Do stolika zbliżyła się Ariana.
—Dzień dobry podać coś pani?
—Kawę z odtłuszczonym mlekiem.
—A dla pana?
— Broń automatyczną —odpowiedział spoglądając na Ari. Była żona pokręciła z niesmakiem głową.
— Sprawdzę co będę mogła zrobić —odpowiedziała — może mamy na zapleczu jakąś — dodała posyłając mu pokrzepiający uśmiech.
— Podrywasz coraz to młodsze —zauważyła Camilla spoglądając w kierunku Ariany z wyraźną odrazą.
—Czego chcesz? —zapytał wprost. Nie miał ochoty na gierki.
—Porozmawiać
—O czym?
—O Emmie. Popełniłam w stosunku do niej kilka błędów.
Thomas nie wytrzymał i zaczął się śmiać. Ariana podeszła tym razem niepewnie do stolika spoglądając lekko oszołomiona na swojego idola. Postawiła kawę przed Camillą
— Kilka błędów? — powtórzył ścierając płynąca po policzku łzę. —Kpisz sobie ze mnie.?
— Nie. To co zrobiłam było karygodne, lecz dla jej dobra —sięgnęła po filiżankę. — Oboje dobrze wiemy jaki nasz świat bywa okrutny dla młodej, ładnej marzącej o karierze dziewczyny. Chciałam ją chronić. Pokazać do czego zdoili są mężczyźni.
—Sądzę, że ona doskonale wie do czego zdolni są mężczyźni dzięki tobie wie także jakim potworem jesteś.
—Thomasie..
— Nie posłuchaj mnie uważnie do jasnej cholery, bo aresztowanie twojego kochasia jak widać nie dało ci do myślenia. Nie zostałaś aresztowana tylko dlatego że Emma tego nie chciała...
— Emma mnie kocha
— Emma się nad tobą lituje — wysyczał —To nie miłość, lecz litość moja droga a po tym co jej zrobiłaś nie zasługujesz nawet na to. Sprzedałaś ją. Nie różnisz się niczym od handlarzy, którzy przetrzymywali ją przez lata. Zupełnie niczym! Bo znając ciebie i twoje metody Emma nie jest jedyną ofiarą twoich przerośniętych wygórowanych ambicji. Ile dziewczyn było po niej? — zapytał ją — Pięć? dziesięć a może sto?
— Ty niczego nie rozumiesz
—Masz rację nie rozumiem. W głowie mi się nie mieści, dlaczego jej to zrobiłaś? Dlaczego pokazałaś jej świat od najgorszej strony? Dlaczego wmówiłaś jej, że uwierzę tobie? Dlaczego odebrałaś mi córkę na dwanaście lat?
—Nie zabrałam ci jej —wtrąciła się Camilla. — Nigdy cię nie było. Kiedy ty robiłeś karierę ja siedziałam w domu i zmieniałam pieluchy. Zostałeś mnie całkiem samą z trójką dzieci, poświeciłam im najlepsze lata mojego życia. A kiedy Emma miała piętnaście lat wszyscy patrzyli na nią tak jak kiedyś patrzyli na mnie.
Thomas nie wierzył własnym uszom. Poczuł się tak jakby go uderzyła, albo nawet gorzej.
— Zrobiłaś to z zazdrości? Zazdrościłaś własnej córce urody i uwagi? Jezu Chryste Camila —wydusił z siebie przesuwając dłonią po twarzy. —Ty nawet nie zdajesz sobie sprawy jak wielką krzywdę wyrządziłaś własnej córce — pokręcił z niedowierzaniem głową. — odebrałaś jej przyszłość. Nieważne czy poszłaby w moje ślady czy twoje ty jej odebrałaś możliwość wyboru. To wszystko co stało się później z naszą rodziną to twoja wina.
— Nie
— Tak, ale ty nie chcesz tego dostrzec, dlatego proszę cię wyjedź. Jeśli naprawdę zależy ci na Emmie po prostu wyjedź i nigdy nie wracaj. —Thomas spakował swoje rzeczy do teczki, z portfela wyciągnął pięćdziesiąt peso i rzucił je na stolik. Wyszedł chociaż miał wrażenie, że nie będzie wstanie ujść choćby metra. To co usłyszał od Camilii wstrząsnęło nim.
Kochał ją. Kiedyś bardzo dawno temu kochał ją. Camilla nie wiedziała, ale nigdy nie chciał być sławny i bogaty wolał być biedny i szczęśliwy jednak ciąża, która im się przytrafiła była nie tylko wielkim szokiem dla całej rodziny, ale i wielkim rozczarowaniem. On był wielkim rozczarowaniem, dlatego zdał do Akademii Filmowej zaczął najpierw grać a później reżyserować. Chciał własnym rodzicom wynagrodzić fakt, iż tak ich zawiódł mając siedemnaście lat. Praca go pochłonęła.
Po sukcesie Twin Peaks się zachłysnął. Stworzył coś czego przed nim nie zrobił nikt inny. I to go pochłonęło. To lata dziewięćdziesiąte i dwutysięczne były najlepszymi latami w jego karierze. Teraz mógł jedynie gdybać, zastanawiać się co by było z nim, z jego rodziną, gdyby nie nakręcił cholernego Twin Peaks. usiadł na ławce na placu zabaw przed mieszkaniem jego córki. Z kamienicy wyszedł Sam, obok niego na smyczy biegł szczeniacze. Emma uśmiechała się do swojego jedynaka.
Była szczęśliwa? Zapytał sam siebie w myślach. Czy jego mała córeczka była teraz szczęśliwa? Po tym wszystkim co zrobiła jej Camilla czy była szczęśliwa? Mały brązowy szczeniak zaszczekał głośno a obroża z dzwoneczkiem zabrzęczała. Emma zobaczyła go pierwsza.
— Cześć — powiedziała siadając obok niego na ławce. —Ściągnęłam cię myślami — zaczęła — miałam dzwonić.
—Telepatia — odparł wargami dotykając jej policzka. — Czego potrzebujesz?
—Popilnujesz go dziś? Fabrcio chcę się ze mną spotkać i o czymś porozmawiać — zaczęła — nie chcę go ze sobą ciągnąć do poradni. Sam został fanem zabaw na świeżym powietrzu —wyjaśniła spoglądając na synka, który bawił się z psem.
—Idź —powiedział po prostu
— Na pewno?
— Na sto procent. Poradzimy sobie.
Emma odeszła upomniawszy synka, że ma słuchać się dziadka. Dała też ojcu klucze do swojego mieszkania na wszelki wypadek. Thomas przerzucił sobie torbę przez ramię i zbliżył się do malucha. Przysiadł na piętach obok Sammiego uważnie przyglądając się psiakowi, który zawzięcie gryzł patyk.
— Wabi się Oreo — wyjaśnił Sam. — Jak moje ulubione ciastka —dodał —ubisz ciasta dziadku?
***
W tym samym czasie, kiedy Thomas i Sam bawili się z psiakiem Emma weszła do poradni biznesowo-prawnej w której umówiła się Z Fabrcio i Karoliną. Doskonale zdawała sobie sprawę z celu wizyty znajomej Fausto. Chodziło o Grę Anioła. Karolina chciała, aby Emma zarządzała trzema restauracjami znajdującymi się na terenie Monterrey. Na początku odmówiła , ale teraz sama nie była już niczego pewna. Zapukała do gabinetu szwagra.
— Proszę
—Cześć — przywitała się po otwarciu drzwi. — Mogę?
— Tak proszę wjedź — podniósł się z kanapy. Był sam. —Karolina została u mnie w domu. abyśmy mogli spokojnie porozmawiać.
— Fabricio
— Proszę żebyś mnie tylko wysłuchała nic, poza tym — przerwał jej łagodnie ruchem dłoni wskazując kanapę. Emma ściągnęła kurtkę i usiadła. —Karolina wyjaśniła mi, dlaczego mój ojciec założył Grę anioła. Projekt, dzięki któremu czuł się lepiej i nikt nie zrozumie tego lepiej od ciebie Emmo. Fasto nie był kryształowym człowiekiem, dla niektórych był katem a dla niektórych obrońcą a restauracje były jego trzecim dzieckiem. Czyniły trochę dobra w świecie.
—Wiem —powiedziała powoli — po prostu boję się.. Co, jeśli coś spieprzę? To było dzieło jego życia.
—Niczego nie spieprzysz — uspokoił ją Guerra —Pomogę ci. Ja i Karolina. Proszę tylko abyś to przemyślała raz jeszcze Fuasto zapisał ci te restauracje i prosił o zarządzanie nimi, bo wiedział, że sobie poradzisz. Wierzył w ciebie tak jak ja w ciebie wierzę.
—Dziękuje i przemyślę to. Jak Emily? —zapytała go zmieniając temat.
— Straciła głos, ale kiedy zanosiłem jej pierogi pielęgniarka powiedziała, że jest już lepiej. Myślę ze najgorsze za nami.
— Pierogi?
—Tak ruskie mam dla was pojemnik — powiedział Fabrcio i podszedł do niebieskiej siatki. Wyciągnął z niej duży żółty pojemnik. —Mam nadzieję, że będą smakować — dodał wręczając jej go.
—Na pewno, Sam je uwielbia.
— A jak się ma Bąbel?
— Dobrze, jest z tatą i Oreo — widząc jego zdzwioną minę dodała — To psiak.
—Fajnie, ja pierwszego psa nazwałem Loki
— Wiem. Fausto mi mówił. Będę się zbierać — sięgnęła po kurtkę.
— Acha rozmawiałem z Urzędem Skarbowym. Cała umowa między tobą a Mandragonem została zgłoszona tylko Skarbówka pyta się, kiedy doniesiesz jego orzeczenie o niekaralności.
—Orzeczenie o niekaralności?
—Tak to nowy wymóg, jeśli chodzi o pracę i opiekę nad nieletnimi. Osoby te powinny dostarczyć dokument z sądu w Monterrey o niekaralności. Wprowadzili to kilka miesięcy temu, kiedy jakiś facet skazany za przestępstwa seksualne pracował z dziećmi. Teraz dmuchają na zimne.
—Jasne rozumiem. Zaniosę im to po weekendzie.
— Możesz wysłać pocztą, ale muszą mieć podkładkę.
—Jasne rozumiem. Co do Gry anioła odpowiem ci do jutra.
—Dobrze.
Powiedziała i wyszła.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 11:09:31 05-12-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 184
- COSME – ETHAN - GABRIEL - DESMOND - DOMINIC – DANIEL - SAMBOR - OJCIEC JUAN - ORSON - NADIM


Cosme

Kiedy otworzył oczy, zamrugał, próbując zorientować się, gdzie się znajduje. Przez moment szukał wzrokiem znanych, choć nieco już sypiących się murów El Miedo i starego sufitu wyłożonego deskami, ale szybko zorientował się, że ma nad głową coś zupełnie innego. Tą noc spędził w hotelu o nazwie, której nawet dobrze nie pamiętał, w miasteczku, którego również nie kojarzył ani z mapy, ani z określenia. Po prostu wczorajszego wieczora poczuł zmęczenie i postanowił się tutaj zatrzymać. Obudził się na tyle wypoczęty, by podnieść się z posłania, dokonać niezbędnej toalety, wyjść na dwór, sprawdzić, czy aby na pewno zatankował swojego zabytkowego Mercedesa, a potem po prostu ruszyć w dalszą drogę.

Cosme Zuluaga już od długiego czasu nie przebywał w swoim zamczysku. Ileś dni temu - zapomniał już nawet, kiedy to było - po prostu spakował najpotrzebniejsze rzeczy i wyruszył w daleką podróż. Dokąd? Tego nawet nie zaplanował. Postanowił jechać przed siebie, spać tam, gdzie mu się spodoba i jechać tam, gdzie mu przypadnie do gustu. Nie miał nawet ze sobą mapy, w razie zgubienia się najzwyczajniej w świecie planował zapytać przechodzących ścieżką osób o drogę powrotną do miasteczka. Ale na razie ta trasa wcale nie była mu potrzebna, bo pan na El Miedo wracać do domu wcale nie zamierzał. Przynajmniej nie teraz, gdy jego serce wciąż było tak bardzo rozedrgane po tych wszystkich rewelacjach, jakie usłyszał od swoich bliskich.

Oczywiście zostawił w zamku krótką informację o tym, co zrobił, wiedział więc, że nikt nie będzie się o niego martwił. Leżała sobie ona spokojnie w skrzynce na listy. Mógł również zadzwonić do Nadii, czy też do Fabricio i powiedzieć im o swoim planie, ale wtedy próbowaliby go zatrzymać, albo - co gorsza! - jechać z nim - i musiałby wszystko tłumaczyć, albo w ogóle zrezygnować z tej wycieczki. A wtedy udusiłby się chyba w czterech ścianach zamku.

Komórkę też wyłączył. To właśnie dlatego nie odebrał rozpaczliwego SMSa wysłanego przez kogoś, kto bardzo potrzebował w tej chwili ojca...

Ethan

- On wie? - szepnął cicho niebieskooki blondyn, kiedy brat troskliwym ruchem wyjął mu z ręki telefon po kolejnej nieudanej próbie połączenia się z Zuluagą.

- Nie - odparł miękko Dominic. - Sądzę, że to ty powinieneś mu powiedzieć.

- Ale...jak mam to zrobić? - Crespo płakał cicho, ale z jego gardła nie wydobywał się szloch, jedynie łzy ciekły mu po policzkach, a słowa jakby z trudnością wydostawały się na zewnątrz. - Mam tak zwyczajnie stanąć przed nim i oświadczyć mu całą prawdę?

- Tak wiele wycierpiał...Nie sądzisz, że zasługuje na szczęście? Nie sądzisz, że ta wiadomość odmieni jego życie i że nareszcie...

- Nareszcie co? - Ethan podniósł głowę i spojrzał na przywódcę Scyllii wzrokiem tak pustym, że Benavidez aż się wzdrygnął. - Odzyska spokój duszy? Na jego twarzy pojawi się uśmiech? A co ze mną, Dominicu? Co ze mną, skoro właśnie zawalił się mój cały świat?

- Jesteś silny, braciszku. - Syn Natalio nie przestawał gładzić go po dłoniach. - Na pewno rozumiesz, że w końcu musiałeś się dowiedzieć, tym bardziej, że dzięki temu Gabriel otrzyma nową nerkę. Ty dasz sobie radę, a przy okazji odmieni się życie dwóch osób - Amadora i...

- Nie tylko dwóch - przerwał mu gorzko blondyn. - Zmieni się również moje. I jeszcze kogoś, komu również muszę opowiedzieć o tym wszystkim...Boże, tak bardzo pragnę, żeby Cosme był przy mnie...

- Wiem, że Zuluaga by cię zrozumiał. On sam przeżył wiele zawirowań w życiu. ale jestem tutaj, ja, Dominic i postaram się pomóc ci przebrnąć przez to wszystko.

- Nie jestem pewien, czy dam radę, wiesz? - szepnął jeszcze ciszej Crespo. - Najpierw miałem trudności z zaakceptowaniem...wiesz...tego z Lydią, a teraz...

- Jesteśmy rodziną, Ethanie. Nic i nikt nie jest w stanie nas złamać, póki trzymamy się razem.

- Pochodzenie, rodzina...Ja już nie wiem, kim jestem, Dominicu. Ja już naprawdę nie wiem, kim naprawdę jestem...

Jeszcze kilkadziesiąt minut temu doskonale znał swoją tożsamość i miejsce na Ziemi. Był Ethanem Crespo, synem Orsona i Gabrieli Esperanzy Benavidez, która po ślubie przyjęła nazwisko męża. A teraz? Teraz był...sam już nie miał pojęcia, jak miał się określić. A co gorsza, nie miał pojęcia, jak zareaguje Leonor, kiedy dowie się o całej sprawie. Jeżeli i ją straci, to wtedy...

Desmond

Można umrzeć na tak wiele sposobów...Można umrzeć z rozpaczy, z tęsknoty, z bólu, z choroby, może się to stać zarówno psychicznie, jak i fizycznie. W tym jednakże momencie Desmond Sullivan umierał po stokroć. Na miliony, miliardy sposobów konał cierpiąc tak straszliwe męki, że sam diabeł nie potrafiłby tego opisać.

- Nie wolno ci - powstrzymał go po raz nie wiadomo który, lekarz. - Pamiętaj, że jeżeli przestąpisz chociaż próg tego pomieszczenia, zniszczysz wszelakie szanse na powrót Amadora do zdrowia.

- Nie zniosę tego! - odparł mu brunet, ponownie próbując wyrwać się z oplatających go ramion doktora. - Nie rozumiesz tego?! Dlaczego oni mogą sobie tam tak po prostu siedzieć, podczas, gdy ja...

- Już ci to wyjaśniałem - odrzekł lekarz, z trwogą patrząc, czy leżący w sali obok Gabriel czegoś przypadkiem nie usłyszał. - Jeżeli wtargniesz tam i zaczniesz opowiadać Amadorowi o tym, co zdarzyło się ostatnio, jeśli będziesz próbował wyznać mu, kim tak naprawdę dla niego jesteś oraz co mu zrobili jego własni rodzice, chłopak przeżyje tak potworny szok, że już nigdy nie będzie sobą. Możesz go nawet zabić, Desmondzie!

- Ale...ale...czy to znaczy, że nigdy nie będę mógł...? Że już nigdy? - Sullivan uspokoił się na tyle, że przedstawiciel służby zdrowia przestał go ściskać i opuścił ręce.

- Tego nie powiedziałem. Daj mu czas, a na pewno do ciebie wróci. Kiedyś sobie wszystko wyjaśnicie, tylko musisz po prostu jeszcze trochę poczekać...dobrze?

- Ale oni robią mu z mózgu mieszankę! - Desmond prawie krzyknął. - Nie słyszałeś, co za bzdury do niego wygadują?! Jeżeli potem powiem mu prawdę, on mi nigdy nie uwierzy!

- Uwierzy, uwierzy, na pewno znasz sposoby, żeby przywrócić mu pamięć. Twoja miłość, Sullivanie. Twoja miłość pozwoli mu być znowu tym Gabrielem Amadorem Del Monte, który cię tak bardzo pokochał. Czy zaczekasz na niego, Desmondzie? Czy zaczekasz?

Gabriel

Trudno było się uśmiechać, mając te wszystkie bandaże na twarzy, ale Gabriel jednak próbował. W końcu już od dawna nie odczuwał takiej miłości. Co prawda wiedział, że rodzice bardzo go kochali, ale dzisiaj po prostu przeszli samych siebie. Nie tylko siedzieli przy nim już od wielu godzin, ale i rozmawiali przez cały czas, dodawali mu otuchy i w ogóle zachowywali się idealnie. Na dodatek ze zdumieniem spostrzegł, że ojciec wie o jego skłonnościach, a nawet więcej - doskonale zna całą historię Juana Jose de Barriga i chce jeszcze pomóc Gabrielowi go odszukać!

- Co prawda nie mam pojęcia, gdzie może przebywać ten chłopak, ale skoro go kochasz, z radością pomogę ci odnaleźć. A czy pamiętasz może, gdzie i kiedy widziałeś go po raz ostatni?

- O tak, oczywiście! - Amador wyraźnie się rozjaśnił i z przejęciem zaczął opowiadać matce o tym, co się stało z jego ukochanym i jak najlepiej będzie się z nim skontaktować.

- Nie wygląda to na bardzo trudne zadanie - stwierdził Gregorio, gładząc się po nieistniejącej brodzie. - Przy naszych środkach i możliwościach z pewnością natrafię na jego ślad i przypomnę mu, że czeka na niego pewien bardzo stęskniony młody mężczyzna. - Mówiąc to ojciec mrugnął do Gabriela, jakby właśnie zawarli jakieś tajne porozumienie.

- A czy on w ogóle wiedział o twoim uczuciu? - wtrąciła się Georgina. - Bo nie do końca zrozumiałam tą część, przepraszam, synku...

- Nie. - Gabriel przymknął oczy i rozmarzył się na sekundę. - Nie wiedział, bo właśnie w dniu, w którym miałem mu powiedzieć, zorientowałem się, że jest zakochany w kimś innym. Ale z tego, co wiem, zerwali później i Juan był sam. Zanim jednak odważyłem się mu wyznać prawdę, on wyjechał i nie wiem, co się potem z nim stało.

- Wróci - stwierdził krótko Gregorio. - Dla ciebie, synku, poruszę niebo i ziemię!

- Wiem, tatusiu - odparł chłopak i delikatnie przytulił się do ojca. Kiedy spędzał czas z rodzicami, zapominał nawet o strachu związanym z nerką i z operacją. Mógł jej w końcu nie przeżyć. Z drugiej strony naprawdę miał o co walczyć - w końcu może okazać się, że już niedługo zwiąże się z Juanem, a wtedy...

Gdy jakieś trzydzieści minut później starszy Del Monte wyszedł na moment z sali, gdzie leżał jego syn, zauważył w kącie korytarza skulonego człowieka z twarzą ukrytą w dłoniach. Poznał go od razu, wszędzie bowiem rozpoznałby tego tak straszliwie przez niego znienawidzonego osobnika. Przykucnął przy nim i siłą podniósł mu podbródek do góry tak, aby spojrzeć mu prosto w oczy i wycedził:

- Widzisz, Desmondzie Sullivanie? Nie udało mi się cię zabić tam, na pustyni, więc robię to tutaj, teraz. Zabijam cię krok po kroku, kawałek po kawałku za to, że ośmieliłeś się związać z moim synem. Tamten facet, Juan Jose de Barriga, nawet go nie tknął, dlatego nie mam do niego o nic pretensji. Oprócz tego, że jest gejem i powinien zniknąć z tego świata, oczywiście - Gregorio zaśmiał się krótko i nieprzyjemnie. - Ale ty odważyłeś się dotknąć jego ciała, zbrukać mojego syna sobą, dlatego przysiągłem sobie, że się na tobie zemszczę. I właśnie to czynię. Odnajdę Juana i przyprowadzę go do mojego syna za wszelką cenę. A potem będę patrzył, jak zwijasz się z bólu duszy, obserwując ich całujących się ze sobą i robiących wszystko to, zamierzam odebrać tobie.

- Skoro pozwolisz Juanowi...to dlaczego nie mnie? - wykrztusił Desmond, próbując wytrzymać ból, jaki sprawiał mu ojciec Amadora, coraz bardziej zaciskający palce na jego podbródku i niby to przypadkiem powoli kierujący swoją dłoń ku szyi Sullivana.

- Bo, mój drogi...- palce ojca Gabriela ściskały teraz szyję przyjaciela Dominica, coraz mocniej i mocniej...-...chcę, żebyś cierpiał. A potem, kiedy już zobaczę, jak konasz ze smutku, wtedy właśnie sprawię, że niejaki Juan podejmie pewną decyzję. A mianowicie zerwie z moim synem z jakiegoś tam banalnego powodu. Potem poszukam żony dla Gabriela i wiesz, co się stanie? Wezmą ślub.

- Gabriel nigdy...nie powie "tak"...kobiecie...- wyrzęził Sullivan, wcale nie broniąc się przed przemocą przybysza. Był teraz tak załamany, że śmierć przyjąłby jako wybawienie.

- Ależ powie - uśmiechnął się diabolicznie Del Monte. - W końcu przecież weźmie odpowiedzialność za dziecko, prawda?

- Jakie...dziecko?

- To, które urodzi mu wybrana przeze mnie dziewczyna, oczywiście. Wiesz, pod wpływem alkoholu robi się różne rzeczy, znajdą się w łóżku i...

- Gabriel...nie pija...alkoholu...- Sullivanowi było już ciemno przed oczami.

- Są różne sposoby, żeby go do tego zmusić - odparł Gregorio, z całej siły spoliczkował Desmonda i najzwyczajniej w świecie udał się do toalety.

Nadim

Nie powiedział mu. Minęło już tyle dni, a on wciąż mu nie powiedział. Jak miał jednak wyznać swojemu synowi fakt, że od tylu lat po prostu nie miał pojęcia o jego istnieniu? Jak miał powiedzieć "Cześć, jestem twoim ojcem, a teraz mnie obejmij?". Czy tamten mu uwierzy? Czy przytuli, czy raczej odrzuci i nigdy już nie będą razem, jak prawdziwa rodzina?

- Co mam zrobić, co mam zrobić? - powtarzał w kółko sam do siebie Yilmaz, odkąd tylko dowiedział się o istnieniu potomka. Benavidez kazał mu zaczekać, stwierdził, że da mu znak, kiedy nadejdzie właściwy moment, ale Nadim nie wiedział, czy jest sens w ogóle o czymkolwiek mówić. A może najlepiej utrzymać całą rzecz w tajemnicy i nigdy nie przyznać się, że człowiek, którego całe życie szef Scylii dostarczył Nadimowi w leżących przed nim teczkach, jest jego potomkiem?

- Synku...-Yilmaz pogładził fotografię i po raz kolejny zapytał sam siebie: - Co ty byś zrobił w takiej sytuacji?

I nagle zrozumiał, co stało się pamiętnego dnia, tak wiele lat temu. Ta wiadomość...Informacja, którą ktoś przekazał jego żonie. Telefon komórkowy w jej rękach. To musiało być to! Ktoś doniósł jej, że Nadim na syna. Prawdopodobnie nie powiedział jej całej prawdy, prawdopodobnie przedstawił całą historię tak, aby wyglądało to na małżeńską zdradę. Tyle, że...

- Kto...? - szepnął sam do siebie Yilmaz. - Kto mógł nienawidzić mnie tak mocno, że zniszczył mi życie, zabijając żonę i córkę? A może próbował tylko doprowadzić do rozwodu, nie zdawał sobie sprawy, że Azize zareaguje tak dramatycznie?
Chyba, że...

Ta myśl była tak nieprawdopodobna, że aż przerażająca. Ale wyjaśniałaby wszystko. Elementy układanki wskoczyły jak puzzle w mózgu Nadima Yilmaza. Tak. Tak właśnie musiało być. A jeżeli miał rację, oznaczałoby to, że niebezpieczeństwo dla jego rodziny nadal istniało, tyle, że dla innych jej członków. W takim razie musiał powiedzieć synowi prawdę, inaczej ucierpi jeszcze więcej osób. I musiał to zrobić jak najszybciej.

Ojciec Juan

- Nie będę nosił ze sobą broni, jestem księdzem - mruknął Juan, gdy dowiedział się, czego wymaga od niego Orson.

- Czy to aby nie ty prosiłeś mnie o naukę strzelania? - odparł mu wtedy ojciec Ethana.


Te słowa i ta sytuacja wciąż dźwięczały w uszach Bożego sługi, kiedy pochylony nad planami akcji rozmawiał cicho z Samborem Mediną.

- To nie ma sensu - powiedział na głos to, o czym myślał już od dawna, brunet. - Przecież nie ukryła tych map u siebie w łóżku.

- Pewnie nie - odparł na to duchowny. - Ale być może schowała je gdzieś tam, gdzie Ethan nie miał dostępu. Tyle, że wtedy ryzykowałaby tym, że mógłby jednak się na nie natknąć i odkryć jej prawdziwe życie.

- W takim razie gdzie mamy zacząć poszukiwania? - podrapał się po głowie ochroniarz Dominica. - Ten mężczyzna kazał nam się pospieszyć.

- Ten mężczyzna? - nie zrozumiał Juan, dopiero po chwili kojarzyć, że Medina ma na myśli Orsona. - Wiem, ale kazał nam też się do tego dobrze przygotować. Wspominał, że da nam znak, kiedy mamy wyruszyć do starego domu jego syna. Tam właśnie Ethan mieszkał przez pewien czas z Lydią.

- A ten drugi adres? Którego używała kobieta, zanim jeszcze poznała syna Crespo?

- Możesz mieć rację. Jak dla mnie, to właśnie tam znajdują się plany.

- Albo w grobie - wymamrotał Sambor.

- Co? Co powiedziałeś? - nie dosłyszał brat Rosario.

- Sam nie wiem, dlaczego - wzruszył ramionami Medina. - Ale właśnie przyszło mi do głowy, że mogła je ukryć w grobie własnego ojca.

- To przecież jest zupełnie bez...- ksiądz urwał w połowie zdania. - Nie, chwileczkę. Mitchell zmarł już po jej śmierci. I całe szczęście, bo wcale nie uśmiechałoby mi się rozkopywanie jego nagrobka.

- To może brata?

- Hę? - ojciec Juan zdumiał się zupełnie nie po Bożemu. - A ciebie czemu tak nagle wzięło na kopanie na cmentarzu? Masz w tym jakiś ukryty fetysz, czy co?

- Fuj! - prawie krzyknął Sambor, odsuwając się ze wstrętem od duchownego. - A ty co, zwariowałeś?

Z szoku przestał nawet mówić do brata Rosario "ojcze Juanie" i na moment przeszedł na "ty".

- Nie, ale...coś mi mówi, że babka taka, jak Lydia nie wybrała zwyczajnego miejsca. Jeżeli obawiała się czegoś, albo kogoś, to z pewnością ukryła plany w miejscu, o którym wiedziała tylko ona. A ten człowiek...Orson, wspominał, że mało kto wiedział o tym, że Lydia Fraser była tak naprawdę siostrą Andresa Suareza.

"Wybierzcie łopatę numer 18" - brzmiał krótki SMS od Orsona, kiedy w zaszyfrowany sposób dali mu znać, na jaki pomysł wpadli.

Daniel

- Naprawdę muszę to brać? - skrzywił się Daniel pod koniec kolejnej sesji u doktora Raula. Benavidez dotrzymał słowa i zamiast zamykać przyjaciela w szpitalu, starał się mu pomóc poprzez stosowanie kuracji znanego mu lekarza.

- Niestety - odparł przedstawiciel służby zdrowia. - W ogóle po tym, co mi ostatnio opowiedziałeś, zastanawiam się, czy nie zwiększyć ci dawki.

- Jeżeli trzeba...- Haller przejechał ręką po twarzy. - Ale już przy jednej czuję się, jakbym...sam nie wiem. Jakby ta tabletka wypłukiwała ze mnie wszystkie uczucia. Czuję się taki...pusty. Gdyby ktoś powiedział mi, że mam iść i strzelać do żywych celów, to...

- To co? - podchwycił doktor, widząc nagle wbity w siebie przerażony wzrok Daniela.

- Boże...właśnie miałem zamiar powiedzieć, że zrobiłbym to bez mrugnięcia okiem! Czy naprawdę...czy te tabletki...

- Nie. - Raul, widząc, co się dzieje, próbował uspokoić swojego pacjenta. - To nie one mają na ciebie taki wpływ i wierz mi, z pewnością nikogo byś nie zabił. To jedynie twoje złe wspomnienia z wojny próbują się przebić, starają się zwalczyć naszą terapię. Ale gwarantuję ci, że leki są stuprocentowe skuteczne i już niedługo poczujesz się lepiej. A już z pewnością nie stanowisz dla nikogo zagrożenia. Pastylki, jakie ci zaleciłem, niwelują ataki podobne do tych, jaki miałeś w szpitalu.

- To dobrze...- odetchnął Haller, całą siłą woli próbując nie zwymiotować. Nagle wczesne śniadanie podeszło mu do gardła. Miał nadzieję, że lekarz się nie myli...

Tuż po jego wyjściu z gabinetu Dominic Benavidez otrzymał informację krótką, ale bardzo treściwą w wymowie.

"Pacjent numer 1200 - Faza druga".
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 12:28:01 05-12-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 185

NADIA / TRAVIS


Czekała na Saverina w wydawnictwie przez trzy godziny. Byli na dziś umówieni w związku z ich wspólnym projektem, ale mężczyzna nie raczył się pojawić. Nadia odebrała to więc jako zemstę za posługiwanie się sekretarką, by się z nim skontaktować. Wiedziała, że przegięła, ale on jednak bardziej, bo ją wystawił. Zachował się kompletnie nieprofesjonalnie i ktoś musiał powiedzieć mu to prosto w oczy.
Wpadła do poradni jak torpeda, po drodze trącając ramieniem Fabricia, który w recepcji, tuż obok wejścia, przeszukiwał szuflady.
– Jest Conrado? – zapytała w biegu, zmierzając wprost do gabinetu wspólnika.
– Tak, u siebie – odparł zdezorientowany Guerra, odprowadzając siostrę wzrokiem.
– Cudownie – skomentowała, dopadając do klamki i naciskając ją brutalnie. Po wtargnięciu do środka, zatrzasnęła za sobą drzwi.
Conrado siedział w swoim fotelu za biurkiem, przeglądając coś w laptopie. Podniósł wzrok na Nadię, a ona wpatrzyła się w niego intensywnie.
Nagle minęła jej cała złość. Podeszła bliżej, a Saverin okręcił się nieznacznie na obrotowym krześle tak, że teraz De la Cruz miała idealny dostęp, by zrobić z nim, co jej się żywnie podoba.
– Czekałem na ciebie – przyznał z lekkim uśmiechem.
– To się świetnie składa, bo ja również na ciebie czekałam – odparła brunetka, rzucając mężczyźnie spojrzenie pełne miłości. – Masz świadomość, że szaleję na twoim punkcie i bezwstydnie to wykorzystujesz. – Usiadła mu na kolana i objęła go za szyję. – Wystawiłeś mnie specjalnie, prawda?
– "Sprowokowałem" będzie lepszym określeniem. Wiedziałem, że przyjdziesz. – Saverin wplótł dłonie we włosy Nadii. – Liczyłem tylko na jakąś małą awanturę, bo znam twój temperament – zaśmiał się.
– Przykro mi, jeśli cię rozczarowałam – powiedziała De la Cruz z kokieteryjnym błyskiem w oku. – Wiem, co ci chodziło po głowie – dodała po chwili, muskając delikatnie usta Conrada.
– Co takiego? – Saverin nie opierał się tej pieszczocie. Łapczywie pochwycił pocałunek.
– Seks na zgodę – wyszeptała pomiędzy kolejnymi buziakami, którymi zaczęli się nawzajem obsypywać. – Ale kochanie, udowodnię ci, że bez kłótni też potrafię doprowadzić cię do szaleństwa – złożyła obietnicę, łapiąc oddech.
– Nie wątpię, ale za ścianą jest twój brat – przypomniał Saverin.
– Pieprzyć to! – Nadia zdawała się tym nie przejmować. Rozpięła koszulę Conrada i obsypała pocałunkami jego tors. – Kochajmy się – poprosiła, drżąc z rozkoszy.
– Nadia? – Do uszu kobiety dobiegł przytłumiony głos Saverina. – Nadio, czy wszystko w porządku? – zapytał z troską. – Nagle strasznie się zarumieniłaś, jakbyś dostała gorączki. Odpłynęłaś na dłuższą chwilę, zaniepokoiłem się. – Podprowadził ją do krzesła, by usiadła.
De la Cruz była zdezorientowana. Powoli zaczynało docierać do niej, że to co przed chwilą wydarzyło się pomiędzy nią a Conradem, było niczym innym jak tylko wytworem jej bujnej wyobraźni. Po wejściu do jego gabinetu miała zamiar mu wygarnąć, ale gdy go zobaczyła, kompletnie straciła rozum. Siedząc za tym biurkiem, wyglądał jakoś inaczej niż zwykle, seksowniej. Nawet nie wiedziała, w którym momencie myśli przejęły nad nią kontrolę.
– Czy mogę prosić o szklankę wody? – zapytała nieoczekiwanie. Musiała wziąć się w garść, bo to co teraz działo się w jej głowie, było dla niej tak niezrozumiałe jak chociażby ewentualny widok kangura w Valle de Sombras.
– Naturalnie – odparł Saverin, podchodząc do automatu i nalewając wody do plastikowego kubeczka. Gdy był już pełny, podał go Nadii.
Kobieta zamiast wypić zawartość, wylała ją sobie w dekolt. Miała nadzieję ostudzić się w ten sposób. Condziu uśmiechnął się pod nosem, próbując się nie zaśmiać. De la Cruz poprosiła o drugi kubeczek wody, więc mężczyzna spełnił jej życzenie. Tym razem jednak nie wylądowała ona w biuście Nadii, lecz na twarzy Saverina. Właścicielka wydawnictwa oblała go z pełną premedytacją.
Conrado nie spodziewał się tego. Do tej pory sądził, że woda z automatu służy do picia, ale dziś dowiedział się, że można używać jej też do innych czynności.
Przede wszystkim zdziwiło go zachowanie De la Cruz. Nie rozumiał, skąd w jej spojrzeniu wzięło się tyle agresji w stosunku do jego skromnej osoby.
– Miłe powitanie – stwierdził przyjaźnie. Wybryk kobiety nie pozbawił go dobrego humoru, wręcz przeciwnie. Cała sytuacja rozbawiła go.
– Takie, na jakie zasłużyłeś za wystawienie mnie do wiatru – odpowiedziała ze złością.
– O czym ty mówisz? – Conrado poczuł się trochę zbity z tropu.
– O tym, że czekałam na ciebie w wydawnictwie kilka godzin, a ty nie raczyłeś się zjawić – wyjaśniła. – Tak zachowuje się biznesmen?
– Nadio, ale my byliśmy umówieni na jutro – przypomniał jej ze spokojem, dopiero teraz sięgając do kieszeni spodni po chusteczkę, by wytrzeć mokrą twarz. – Można powiedzieć o mnie naprawdę wiele, ale pamięć mam jeszcze całkiem niezłą – zaśmiał się.
– Niemożliwe – zaprzeczyła szybko kobieta. – Przecież zapisałam datę naszego spotkania w kalendarzu. – Zaczęła nerwowo grzebać w torebce w poszukiwaniu notesu. W końcu znalazła go i otworzyła na odpowiedniej stronie. – O proszę, czarno na białym – rzekła zadowolona z siebie. – Sobota o czternastej spotkanie z Conradem w wydawnictwie – przeczytała na głos.
– No tak, wszystko się zgadza – odparł. Chciał coś jeszcze dodać, ale Nadia mu przerwała.
– No widzisz, miałam rację – powiedziała z przekonaniem.
– Z wyjątkiem jednego – dokończył.
– Niby czego? – prychnęła.
– Dziś jest piątek – szepnął jej do ucha. Był coraz bardziej rozbawiony.
Nadia bez słowa spojrzała do telefonu w zakładkę "kalendarz". Rzeczywiście, pomyliła dni tygodnia.
Jak to się mogło stać? – myślała.
– Wybacz, ostatnio często tracę rachubę czasu – podała pierwsze lepsze wytłumaczenie, jakie przyszło jej w tej chwili do głowy. – Lepiej już pójdę. – Chwyciła w pośpiechu za klamkę, a ta została jej w dłoni.
Wyglądało na to, że przeznaczenie uparło się, by tych dwoje do siebie zbliżyć. Właśnie utknęli razem w jednym pomieszczeniu na dobrych kilka godzin.
Nadia wątpiła bowiem, by Fabricio znał się na zamkach, a wezwanie ślusarza trochę potrwa. No, bo skoro jedna część klamki została jej w dłoni, to ta po drugiej stronie drzwi również była do niczego. Nie dało się otworzyć drzwi zepsutą klamką. Po prostu było to niemożliwe.

***

Travis zawiózł noworodka do szpitala, by lekarze sprawdzili czy wszystko z nim w porządku. Gdy znalazł chłopca na wysypisku śmieci był w szoku, ale zareagował błyskawicznie. Zapominając o chuście matki, po którą przyjechał, wziął malca do samochodu i czym prędzej udał się z nim do miejscowej kliniki.
– Szybko! Potrzebny pediatra! – krzyknął Travis do pielęgniarki, biegnąc korytarzem i niosąc na ręku dziecko owinięte w niebieski kocyk.
– Co się stało? – spytała Clementina. – Dziś na oddziale dziecięcym dyżur ma doktor Vasquez – poinformowała.
– Więc proszę go wezwać! – ponaglił mężczyzna, zmierzając na izbę przyjęć.
Pielęgniarka pognała po lekarza, a Mondragón zaczął chodzić nerwowo wte i wewte po poczekalni, tuląc do siebie maleństwo. Sam nie wiedział dlaczego, ale bardzo obchodził go dalszy los tego dzieciaka.
– Dzień dobry, panie Travisie – przywitał się Julian, kiedy przyprowadziła go Clementina. Od razu poznał mężczyznę, gdyż przecież przyjmował jego matkę na oddział onkologiczny. – Co się dzieje? – zapytał, zerkając na małego chłopca w ramionach Mondragona. – To pana dziecko?
– Nie – odparł od razu. – Znalazłem go na wysypisku śmieci i niemal natychmiast tutaj przywiozłem. Nie mam pojęcia jak długo tam leżał.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5849
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:47:55 07-12-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 186

CONRADO/EVA/ARIANA/HUGO/LUCAS

Conrado wiedział, że nie powinno go to bawić, a jednak tak było. Dawno tak dobrze nie czuł się w towarzystwie kobiety, jak przy Nadii. Było w niej coś, co go przyciągało. Była zabawna, nieco kokieteryjna, ale nie przeszkadzało mu to. Jej złość była urocza. Domyślał się, jak na nią działa, ale nie sądził, że do takiego stopnia. Była na niego z jakiegoś powodu wściekła – być może dlatego, że ostrzegł ją, by się w nim nie zakochiwała. Scena, którą właśnie mu zrobiła jasno świadczyła o tym, że wcale nie był jej tak obojętny, jak to ostatnio pokazywała, nakazując sekretarce skontaktowanie się z nim, zamiast załatwić sprawy osobiście. Nie wiedzieć czemu, rozbawiło go to.
– Nie śmiej się! – Nadia się zaczerwieniła, co wcale nie było w jej stylu. Było jej trochę wstyd, że zrobiła mu tę scenę w gabinecie poradni, oblała go wodą i na dodatek rozwaliła klamkę. – Fabricio! – krzyknęła przez drzwi, waląc w nie z całej siły. Miała nadzieję, że brat wybawi ją od tej niezręczności.
– Fabricio właśnie wyszedł – odpowiedział jej ze spokojem Saverin, przysiadając na krawędzi biurka, splatając ze sobą dłonie i przyglądając się uważnie wysiłkom kobiety. – Słyszałem jak samochód rusza z podjazdu – wyjaśnił na widok jej uniesionych do góry brwi. – Napijesz się czegoś? Herbaty, kawy? Chociaż może to nie jest dobry pomysł. Nie chciałbym zostać poparzony gorącym płynem.
Kąciki ust uniosły mu się nieznacznie, kiedy wypowiedział te słowa i Nadia poczuła, że się z niej nabija.
– Może tak z łaski swojej zrobisz coś z tymi drzwiami, zamiast sobie ze mnie żartować, co? – powiedziała wściekła jak osa, odgarniając włosy ze spoconego czoła. Zdążyła się nieźle zmęczyć, waląc pięścią w drzwi.
– Myślałem, że chciałaś mnie zobaczyć. Tak ci spieszno wracać?
Nadia zamrugała kilka razy nieprzytomnie oczami, a Conrado się uśmiechnął i podszedł do niej bliżej. Odsunęła się o kilka kroków, ale to go nie zraziło. Czuła drzwi za swoimi plecami i już nie miała dalszej drogi ucieczki. Saverin zdawał się przewiercać ją wzrokiem, stojąc z nią twarzą w twarz. Przez chwilę myślała, że ją pocałuje, ale on sięgnął do drzwi, by wybadać sytuację.
– Mówiłem Fabriciowi, że te drzwi na zamówienie to kiepski pomysł. Wystarczyło kupić najtańsze w Ikei, nie byłoby problemu. – De La Cruz zmrużyła oczy na tę uwagę i odepchnęła lekko Conrada, by wyswobodzić się ze swojej pułapki. – Mają mechanizm zabezpieczający. Na wypadek, gdyby ktoś się włamał. Jeśli się zatną nie idzie ich otworzyć.
– Skoro są takie świetne, to czemu odpadają od nich klamki? – rzuciła ze złością Nadia, a Conrado się roześmiał.
– Bo żadne z tych drzwi nie może się równać ze złością kobiety.
– Więc to moja wina?
– A czyja?
– Nieważne, zadzwonię po ślusarza.
Już wyciągała telefon, kiedy zobaczyła, że Conrado podwija rękawy koszuli i odsuwa się od drzwi na bezpieczny dystans.
– Co robisz?
– Wywarzam drzwi.
Po tej zdawkowej odpowiedzi nabrał rozpędu i uderzył w drzwi ramieniem. Dość mocno, by się zatrzęsły, ale na pewno nie wypadły z zawiasów.
– Brawo, Supermenie. Jeszcze sobie zrobisz krzywdę. Dzwonię po ślusarza.
Duma Conrada była lekko urażona, więc nie dał za wygraną. Powtórzył tę czynność, przez co Nadia spojrzała na niego z politowaniem. Dodzwoniła się do ślusarza i już informowała go o sytuacji, kiedy Conrado uderzył w drzwi z kopniaka z takim impetem, że rozwarły się na oścież, uwalniając ich z pułapki.
– Kryzys zażegnany – rzuciła kobieta do słuchawki i spojrzała na Saverina, który poprawiał rękawy koszuli. – Zepsułeś drzwi.
– Wystarczy powiedzieć „dziękuję”. – Conrado zmarszczył brwi, obserwując, jak Nadia chowa telefon do torebki. – Jesteś już wolna. Nie będę cię zmuszał do mojego towarzystwa.
Nadia wyglądała jakby chciała coś powiedzieć. Kilka razy otworzyła i zamknęła usta, po czym dała za wygraną i wyszła z gabinetu. Normalnie pewnie by trzasnęła drzwiami, ale w tej sytuacji nie mogła tego zrobić, nie narażając Conrada na ponowne zatrzaśnięcie we wnętrzu.
– Co za kobieta – mruknął pod nosem Conrado, uśmiechając się na widok długich włosów Nadii, która właśnie znikała na końcu korytarza.
Musiał przyznać, że coraz bardziej mu się podobała.

***

Eva czuła się dość niezręcznie w towarzystwie Ariany. Wcześniej tego nie czuła, ale kiedy Thomas zaproponował, by wspólnie popracowały nad analizą książki, poczuła się dziwnie. Zupełnie jakby McCord nie sądził, by sama była w stanie zrozumieć książkę. Była całkiem bystra. W szkole nigdy tego nie okazywała – wtedy liczyło się bycie ładnym i popularnym. Rodzice też nigdy nie zachęcali jej do czytania książek czy uczenia się. Jako jedna z panien Medina miała mieć wizerunek maskotki, salonowej lalki, którą wszyscy mają podziwiać. Potem miała wyjść bogato za mąż i przez całe życie nie musieć się o nic martwić, bo mąż miał ją utrzymywać. Ten misternie utkany plan spalił jednak na panewce, kiedy Eduardo poszedł siedzieć, rodzina straciła majątek, a na horyzoncie nie było żadnego kawalera, który chciałby wżenić się w tę rodzinę. Dlatego musiała jakoś zacząć zarabiać i została aktorką – jedyny zawód, w którym ładny wygląd mógł ją dokądś zaprowadzić.
Siedziały w kawiarni w Pueblo de Luz, dyskutując o książce, którą Eva zdążyła już przeczytać. Zdziwiło ją, że Ariana jest przejęta. Na pewno nie zależało jej na pomocy starej znajomej, raczej chciała tylko dobrze wypaść w oczach Thomasa, który zlecił jej to mało przyjemne zadanie. Może po prostu tęskniła za swoją pasją a Eva była jedynym łącznikiem z Hollywoodem, jaki miała pod ręką. Medina wolała się jednak nad tym nie zastanawiać.
– Thomasowi pewnie chodziło, żebyś zagrała Jane. Ale szczerze, rola samotnej matki jakoś mi do ciebie nie pasuje. – Ariana kartkowała książkę, mówiąc bardziej do siebie niż do swojej towarzyszki, która opatuliła się szczelnie grubym swetrem, a na nosie miała okulary przeciwsłoneczne – zupełnie jakby się bała, że ktoś ją tutaj rozpozna.
– A to niby dlaczego? Nie mam nic do dzieci. Lubię dzieci. Ale takie, co nie robią już w majtki i umieją się sobą zająć. Syn Jane jest już w całkiem sensownym wieku. Myślę, że dam radę. O co ci chodzi? – zapytała Eva, ściągając okulary i przypatrując się dziwnej minie Ariany.
– Nic, nic. Tak tylko sobie myślę. Co będzie, jak będziecie mieli z Conradem dziecko?
– Conrado nie chce mieć dzieci.
– Powiedział ci to?
– A co, wątpisz? Znam Conrada bardzo dobrze i nie musiał mi tego mówić. Ja to po prostu wiem. Poza tym, Conrado poddał się wazektomii. Nawet gdyby zmienił zdanie, nie może mieć dzieci. Ale na pewno zdania nie zmieni.
– Skoro tak twierdzisz…
– Wiem, co ci chodzi po głowie. – Eva uśmiechnęła się drwiąco. – Przyjaźnisz się z Nadią de la Cruz, prawda?
– Tak, ale nie wiem, co to ma do rzeczy.
Eva nic nie odpowiedziała. Jej wzrok padł na kelnerkę, która podeszła do ich stolika z zamówieniem.
– Carolina! – niemal krzyknęła na jej widok, przez co siedemnastolatka wzdrygnęła się i prawie rozlała kawę, którą przed nią stawiała. – Pracujesz tu?
– Dorabiam po szkole. – Licealistka była najwyraźniej zawstydzona, bo wszyscy obecni w kawiarni spojrzeli na nią po głośnej uwadze Evy, łącznie z grupką chłopaków z jej klasy, którzy siedzieli pod oknem, popijając gorącą czekoladę.
– To miłe, że odciążasz trochę rodziców. – Eva kontynuowała tę szaradę, a Ariana zmarszczyła czoło, zastanawiając się, do czego zmierza, maglując biedną dziewczynę, która chciała już odejść od stolika.
– Nie mam rodziców – powiedziała normalnym tonem, w którym nie było słychać ani krzty smutku. Była do tego przyzwyczajona. – Mieszkam w sierocińcu. Muszę zarobić, żeby mieć jakiś start po ukończeniu osiemnastu lat.
– Och, rozumiem. Przykro mi. – Eva pokiwała głową, a Carolina odeszła od stolika.
– Co to miało być? – zapytała Ariana, kiedy wysoka licealistka zniknęła na zapleczu.
– Nic, czym musiałabyś się martwić. Nie powinnaś wtrącać nosa w nie swoje sprawy.
– Zupełnie, jakbym słyszała Huga. – Ariana wywróciła oczami i zamknęła z impetem swój egzemplarz „Wielkich kłamstewek”.
– O wilku mowa – rzuciła Eva, po czym pomachała entuzjastycznie do Huga, który właśnie wchodził do kawiarni. Przez chwilę miał dziwny wyraz twarzy, jakby miał zamiar ją zignorować, ale postanowił podejść do ich stolika, bo „tak wypadało”.
– Co was tu sprowadza? – zapytał Hugo, kiwając lekko głową Arianie.
– Takie tam babskie plotki. – Eva puściła mu oczko. Bądź co bądź czuła się w jego towarzystwie swobodnie. Pod wieloma względami byli do siebie podobni i kiedy przez krótki okres mieszkali razem w mieszkaniu Ariany, zbliżyli się do siebie. Nie można tego może było nazwać przyjaźnią, ale zdecydowanie była pomiędzy nimi jakaś nić porozumienia. – Jak ci się mieszka w Pueblo de Luz? Omijasz kłopoty szerokim łukiem?
– Ja zawsze unikam kłopotów, ale one jakimś dziwnym cudem zawsze znajdują mnie. – Hugo uśmiechnął się lekko, po czym dał im do zrozumienia, że musi wracać.
– Napijesz się z nami kawy? – zapytała Eva, chcąc być grzeczna, ale on nie był chętny.
– Nie, dzięki. Jestem w pracy. – Wskazał na grupkę dzieciaków w kącie kawiarni, gdzie siedział Enrique Ibarra. – Poza tym niespecjalnie przepadam za kawą.
– To trochę ironiczne. W końcu twój ojciec ma kawiarnię – zauważyła Ariana, a Hugo uśmiechnął się półgębkiem.
– Może właśnie przez to mi zbrzydła.
Skinął dziewczynom głową, podszedł do lady i zamówił mrożoną herbatę na wynos, po czym razem z Enrique opuścili kawiarnię.
– Dziwny ten Hugo. Jest pełen sprzeczności. – Eva patrzyła jak znikają za drzwiami kawiarni.
– Nawet nie masz pojęcia – odpowiedziała cicho Ariana, bezwiednie skrobiąc coś w notatniku.
Tymczasem Hugo i Quen zmierzali w kierunku gabinetu medycyny estetycznej. Delgado umówił się na pierwszą sesję laserowego usunięcia tatuażu, a nie mógł zostawić podopiecznego samego. Było mu na rękę, że młody Ibarra mu towarzyszył – dzięki temu uniknie niezręcznej rozmowy z Astrid. A przynajmniej taką miał nadzieję. Panna Vega rozpromieniła się na jego widok, po czym przywitała się z Quenem.
– To wy się znacie? – Delgado zerkał to na starą znajomą, to na podopiecznego ze zdziwieniem.
– Czasami mam spotkania z młodzieżą w szkole. No wiesz, wychowanie do życia w rodzinie i te sprawy. Enrique jest dobrym uczniem.
– Cóż, dobrze, że chociaż w nakładaniu kondomów na ogórki jest dobry – zadrwił Hugo, czym wywołał na pucołowatej twarzy nastolatka rumieniec wstydu.
– A co ty możesz o tym wiedzieć? Wulkan Popocatépetl jest bardziej aktywny od twojego życia miłosnego– odgryzł się Quen, a Hugo spojrzał na niego z podziwem.
– Wygląda na to, że David jednak cię czegoś nauczył.
– Jeszcze nie przerabialiśmy geografii. – Enrique poczuł przemożną ochotę, by pochwalić się swoją wiedzą, a Delgado nie skomentował tego, tylko parsknął lekkim śmiechem na widok dumnej miny syna burmistrza.
Astrid kazała Hugowi rozebrać się do pasa, co tez uczynił ukazując krzyż Templariuszy na ramieniu. Enrique zmrużył brwi, przypatrując się uważnie symbolowi, a Astrid dłonie lekko zadrżały, kiedy dokonywała bliższych oględzin. Doskonale znała ten symbol. W Monterrey kartel siał postrach w czasach ich młodości. Hugo zawsze był przeciwny ich działaniom, ale wyglądało na to, że później zdecydował się stać się częścią tej grupy przestępczej. Nie komentowała jednak jego wyborów, a zamiast tego przygotowała go do zabiegu.
– Mam cię trzymać za rączkę? – zapytał Enrique, widząc, że Hugo daje mu wzrokiem znać, by nie wychodził z pomieszczenia. – Wolę poczekać w poczekalni.
Astrid chyba również wolała porozmawiać z Delgado sam na sam. Ten jednak szybko oznajmił, że musi opiekować się Enrique, bo jako synowi burmistrza Pueblo de Luz, na którego życie niedawno odbył się zamach, wciąż groziło mu niebezpieczeństwo.
– I myślisz, że zaatakują mnie ponownie w gabinecie kosmetycznym? – Prychnął Ibarra, za co zarobił mordercze spojrzenie od swojego prywatnego ochroniarza.
– Ostatnio strzelali do ciebie przy budce z fast foodami, więc nic mnie już nie zdziwi – oznajmił Hugo, czym chciał uciąć tę dyskusję.
– Jak tak sobie teraz myślę, to może wcale nie ja byłem ich celem. – W głosie Enrique dała się słyszeć podejrzliwa nuta. Szybko łączył fakty, co świadczyło, że wcale nie jest takim tępakiem na jakiego pozował. – Wiem, co oznacza ten tatuaż. Może to ci goście chcieli kropnąć ciebie?
Był bliski prawdy, z tym że to Fernando Barosso zlecił tamten zamach, a nie Templariusze, o czym Delgado nie zamierzał młodego informować.
– To nie byli Templariusze – odpowiedział tylko, a widząc, że Quen już otwiera usta, by zaprotestować, dodał: – Oni nie zbliżają się do Pueblo de Luz. To nie ich rewir.
– Jakiś ty dobrze poinformowany – rzucił z przekąsem Enrique, ale już się nie odzywał. Zamiast tego wpatrzył się w Astrid, która już zabierała się do zabiegu.
– Gotowy? – zapytała dziewczyna, a Hugo kiwnął głową. – Będzie boleć.
– Jestem przyzwyczajony.
To prawda. Był przyzwyczajony do bólu fizycznego. Mógł przetrzymać wszystko, a przynajmniej tak mu się wydawało. Cierpienie fizycznie było niczym w porównaniu z psychicznymi przejściami. Czasami miał wrażenie, że tylko dzięki bólowi był nadal w stanie egzystować. Ból był częścią człowieczeństwa. Dlatego, że nadal był w stanie odczuwać, był człowiekiem. Kartezjusz powiedział „Myślę, więc jestem”. Hugo wyznawał raczej zasadę: „Czuję, więc jestem”. Tylko dzięki temu nie dał się jeszcze zwariować. Ból był czymś, co przypominało mu, co zrobił i nie pozwalało mu o tym zapomnieć.
– A tak w ogóle to dziwnie się zachowujecie – zagadnął Enrique, zakładając ręce na piersi i obserwując jak Astrid usuwa Hugowi laserowo tatuaż. – Coś między wami było?
– Nie.
– Tak.
Odpowiedzieli sprzecznie w tym samym momencie, przez co Quen zaśmiał się pod nosem.
– Więc tak czy nie?
– Nie – powtórzył dobitnie Hugo, wzrokiem dając młodemu znać, że go ukatrupi, jeśli będzie drążyć temat.
– Tak. – Astrid była innego zdania. – Kiedyś się w tobie kochałam. Nie wiedziałeś?
Delgado zamrugał szybko oczami, zastanawiając się czy dawna przyjaciółka stroi sobie z niego żarty. Miała poważną minę, więc wyszedł z założenia, że o robieniu jaj nie było mowy.
– Nie miałem pojęcia – przyznał zgodnie z prawdą. W końcu nigdy nie był dobry w kontaktach damsko-męskich.
– Nic dziwnego, nieźle się z tym kryłam. – Astrid zaśmiała się. – A ty nigdy nie byłeś zbyt bystry jeśli chodzi o te sprawy. Pamiętam, że kiedy Augustina Paz zaprosiła cię na randkę, myślałeś że to spotkanie towarzyskie. Augustina nieźle się zdziwiła, kiedy zjawiłeś się w kinie z grupką kolegów. Pękło jej serce.
– Nigdy nie rozumiałem, dlaczego dziewczyny nie mówią wprost, co myślą. – Hugo pokręcił głową na wspomnienie kosza, którego nieumyślnie dał koleżance z liceum. – Faceci mówią wprost. Podobasz mi się, chcę cię zaprosić na randkę. A dziewczyny owijają w bawełnę, kręcą i ubarwiają wszystko kwiecistymi słowami. Życie byłoby prostsze gdyby choć raz powiedziały, co myślą.
– To twoja wina, że nie znasz się na kobietach – odezwał się Enrique, łapiąc jakąś ulotkę reklamującą usługi gabinetu, w którym pracowała Astrid i uważnie ją studiując.
– A ty co tak się wczytujesz? Chcesz się poddać jakiemuś zabiegowi? – Hugo nie miał żadnej riposty na komentarz Ibarry o kobietach, więc postanowił zaatakować z innej strony.
– Mam takie znamię i zastanawiam się czy można to usunąć.
– A po co chcesz to usuwać? Jeśli nie zagraża to zdrowiu…
– Mogę później na to spojrzeć, jeśli chcesz – zaoferowała Astrid. – Jak skończę z Hugiem.
– Zabrzmiało dość złowieszczo – zauważył Delgado.
– I tak miało.
Jakiś czas później Astrid skończyła dzisiejszą sesję i umówiła się z Hugiem na kolejny zabieg. Przy takim tatuażu przewidywała co najmniej pięć sesji, co Delgado nie było na rękę, ale zdecydował się zacisnąć pasa i wytrzymać. Dostał specjalny preparat nawilżający i zalecenia – miał unikać słońca i nie moczyć długo ramienia. Po nim nadeszła kolej Quena, który pokazał Astrid znamię – był to właściwie pieprzyk tuż pod obojczykiem. Lekarka powiedziała, że nie powinien się tym przejmować, bo nie jest to nic poważnego, co chyba ucieszyło Enrique. Pożegnanie było trochę krępujące, bo Hugo nie bardzo wiedział, jak ma to zrobić. Nie widział Astrid kupę lat i było mu głupio – w końcu znała dawnego Huga, którym on już przecież nie był. A może jeszcze coś zostało z tego narwanego chłopaka, który wbiegł to płonącego budynku, by ocalić jej życie? Sam nie był pewny.
– No to cześć! – rzucił tylko i pomachał jej dziwnie ręką, po czym pociągnął Quena za łokieć i zniknęli za drzwiami, pozostawiając Astrid z osłupiałą miną.

***
Lucas myślał o słowach Diaza. Był pod wrażeniem jego umiejętności dedukcji. Stary wyga nadal miał to coś i wiedział, co w trawie piszczy. Wszystko na jego tablicy miało sens, ale pominął jeden szczegół i Hernandez nie wiedział, czy po prostu nie udało mu się do tej informacji dotrzeć, czy zrobił to celowo.
Lucas był bowiem pewien, że Joaquin współpracuje z Barosso. Wiedział, że Templariusze pomagają w małym biznesie narkotykowym Fernanda. Mieli coś w rodzaju sojuszu i Hernandez zastanawiał się, dlaczego Villanueva zdecydował się na to. Być może desperacko pragnął mieć posłuch u swoich ludzi. Od kiedy przejął schedę po El Panterze, nie wszyscy go słuchali. Może chciał dodać sobie powagi, pokazać, że radzi sobie w interesach. Innego wytłumaczenia nie było, bo Luke szczerze wątpił, by Joaquin darzył Fernanda sympatią. Co więcej, podczas ich krótkiej znajomości zdążył nawet wywnioskować, że szef Templariuszy pała do kandydata na burmistrza odrazą. Nie wiedział, co jest tego powodem i nie był na tyle głupi, by o to pytać, ale coś na pewno było na rzeczy. Współpraca z Wackym była też na rękę Fernandowi, który od dawna był w konflikcie z El Panterą. Nie ulegało wątpliwości, że cokolwiek robili Templariusze na terenie Valle de Sombras, było to kontrolowane przez Barosso. Raul poszedł siedzieć za Nicolasa, co również było zapewne pomysłem Fernanda. Sprytny plan, by oczyścić z zarzutów syna przyszłego burmistrza.
Nie wiedział, czy powiedzieć, o tym Diazowi. Im mniej szeryf wiedział, tym był bezpieczniejszy, a i tak już sporo udało mu się ustalić samodzielnie. Prawdziwym problemem był teraz nie Barosso a Adam Esposito. Lucas wielokrotnie widywał go w El Paraiso i wiedział, że przyjaźni się z wieloma Templariuszami, a przynajmniej że jest z nimi w dobrych relacjach. Znajomość Esposito z kartelem stawiała Lucasa w trudnym położeniu. Oznaczała ona bowiem, że mają już kogoś wewnątrz miejscowej policji. Dlatego ludzie Joaquina byli wrogo nastawieni do Lucasa. Uważali, że jest zbędny. Esposito już udowodnił swoją lojalność. Hernandez jeszcze nie miał takiej okazji.
Jedyną osobą, która nie do końca ufała Adamowi był sam Joaquin. Uważał go za człowieka El Pantery. Sam bardziej ufał Lucasowi, bo sam go zwerbował. Nakładało to na Hernandeza większą presję. Dlatego też po raz kolejny nie wiedział, czego się spodziewać, kiedy przekroczył próg mieszkania Villanuevy w Monterrey, który zadzwonił do niego kilka godzin wcześniej kompletnie naćpany i prosił, żeby przyjechał. Nigdy wcześniej nie był w tym miejscu. Zdziwiło go, że Joaquin mieszkał z starej kamienicy, zapewne w tej samej gdzie spędził dzieciństwo. W jego mieszkaniu nie było nic specjalnego, nie widać było, że mieszka tu człowiek, który był szefem kartelu. Najwyraźniej pieniądze z handlu Joaquin ładował w coś innego, a nie w swoje mieszkanie. Drewniane meble, staromodna tapeta, gdzieniegdzie odklejająca się od ścian, zakurzony stary dywan. Zupełnie nie pasowało to do eleganckiego Villanuevy, który nosił się w drogich garniturach.
Drzwi były otwarte, więc Lucas wszedł bez skrępowania, po drodze przypatrując się fotografiom na komodzie. Jego analityczny umysł pracował na zwiększonych obrotach, kiedy naliczył trzech chłopców na zdjęciach. Jednym z nich musiał być zapewne Joaquin. Była też fotografia mężczyzny w mundurze, zapewne pana Villanuevy. Nie było jednak nigdzie zdjęcia matki, co Lucas odnotował w pamięci. Chciał dowiedzieć się jak najwięcej o Joaquinie, by choć trochę zrozumieć jego działania.
Joaquina znalazł półprzytomnego na podłodze w jednym z pokoi. Obok leżała pusta butelka tequili. Uklęknął przy nim i popukał go kilka razy po twarzy, przez co Joaquin otworzył oczy. Lucas dokonał bliższych oględzin i stwierdził, że Villanueva zdecydowanie był na haju. Na szafce obok łóżka leżała działka kokainy, której chyba nie zdążył już zażyć.
– Niech to szlag – warknął Lucas, zastanawiając się, czy powinien zadzwonić po karetkę.
– Nic mi nie jest. – Joaquin był wyraźnie nie w sosie, odrzucając rękę Lucasa.
– Ja widzę to inaczej.
– Odpłynąłem na chwilę, to wszystko. – Joaquin dotknął górnej wargi, czując jak spływa na nią coś ciepłego.
– Masz krwotok z nosa – zauważył Lucas z niesmakiem.
– Co ty nie powiesz, Sherlocku – zadrwił Villanueva. Po narkotykach był wyjątkowo drażliwy.
– Czemu do mnie zadzwoniłeś? Z Doliny jest kawał drogi. Gdybyś przedawkował, nie byłbym w stanie ci pomóc.
Joaquin uśmiechnął się półgębkiem, wycierając nos rękawem. Nic na to nie powiedział, zamiast tego złapał Lucasa za kołnierz kurtki i przyciągnął do siebie tak blisko, że policjant mógł wyraźnie zobaczyć jego rozszerzone źrenice.
– Ufam ci, Hernandez. Ale jeśli tylko pomyślisz o zdradzeniu mnie, zabiję cię bez mrugnięcia okiem. Rozumiesz?
Lucas chyba po raz pierwszy w towarzystwie Joaquina się nie bał. Miał wrażenie, że przez Villanuevę przemawiały narkotyki. Czuł, że szef kartelu mówił tak tylko dla zasady. Jakby sam siebie chciał przekonać, że jest twardy i nie może sobie pozwolić, by ktoś z jego ludzi wbił mu nóż w plecy. Kiwnął głową na znak, że rozumie jego słowa, po czym Joaquin go puścił. Obaj mieli się wkrótce przekonać, że nie powinni lekceważyć drugiego.

***
Hugo wymknął się w nocy z domu Ibarrów i udał się w jedyne miejsce, gdzie mógł pomyśleć. El Tesoro prezentowało się okazale za dnia, ale również w nocy roztaczał się piękny widok ze wzgórza, na którym się znajdowało. Ogromne niezagospodarowane połacie ziemi leżały od lat odłogiem. Teraz jednak znajdowały się w rękach Conrada Saverina, a przynajmniej trwał cały proces przepisywania ziemi na Chilijczyka. Delgado kiedyś często tu przychodził, bo choć dom i wszelkie budynki gospodarcze zamknięte były na cztery spusty, bardzo prosto było się tu zostać przez ogrodzenie, szczególnie dla ludzi tak zwinnych jak Hugo, który przemykał się niepostrzeżenie po mieście od niemal ośmiu lat. Była ciemna noc, ale Hugo uwielbiał tę porę dnia. Nie musiał martwić się, czy ktoś go zauważy. Mógł swobodnie poruszać się po miasteczku.
Stał na wzgórzu na terenie El Tesoro i wpatrywał się Dolinę Cieni. Małe miasteczko nie było skąpane w świetle licznych latarni w przeciwieństwie do Pueblo de Luz, na które widok rozciągał się z drugiej strony posiadłości. Tak samo jak jego nazwa miasteczko nieopodal Valle de Sombras było rozświetlone, a życie tętniło w pobliskich barach i pubach. Mimo że była to mała miejscowość, życie w niej nigdy nie zamierało. W Dolinie natomiast wciąż panował ponury nastrój. Kiedy tylko zapadał zmierzch, mieszkańcy chowali się w swoich domach, bojąc się wyjść na ulicę, gdzie mógł spotkać ich okrutny los.
Hugo westchnął ciężko i spojrzał w niebo. Gwiazdy były dość dobrze widoczne, bo Dolina była pogrążona w mroku. Nie zastanawiając się długo, położył się płasko na trawie i palcem bezwiednie zataczał kształty, łącząc gwiazdy ze sobą, próbując sobie przypomnieć coś z astronomii. Nie był w tym dobry, więc w końcu zaczął rozmyślać. Dlaczego Fernandowi tak zależało na tej ziemi? Przecież nie było na niej złota, tak jak głosiła legenda. Nie było też mowy o wartości sentymentalnej, bo Barosso nie należał do takich ludzi. Więc o co mu chodziło? Dlaczego chciał kupić tę ziemię i dlaczego spowiadał się z tego wszystkiego swojemu psychologowi? To wszystko nie pasowało do zdystansowanego starca, którego Delgado znał. A znał go przecież bardzo dobrze.
Czuł, że nie tylko nie jest w stanie rozwikłać tej zagadki, jeśli w ogóle jakakolwiek istniała, ale też nie mógł pomóc Conradowi w zemście. Utknął w miejscu, niańcząc Enrique i starając się robić dobrą minę do złej gry. Nie mógł ruszyć palcem, nie było z niego żadnego pożytku. Brakowało mu adrenaliny, ciągłych przygód. Wycieczek motocyklem po drogach wokół Doliny. Zawrotnej prędkości, czegoś co da mu kopa i sprawi, że poczuje, że żyje. Niestety na razie nie mógł sobie na to pozwolić. Musiał siedzieć cicho jak mysz pod miotłą w domu państwa Ibarra i po kryjomu starać się dowiedzieć czegoś, co dałoby Conradowi przewagę nad Fernandem.
Ponownie westchnął ciężko i wstał, otrzepując się z ziemi i trawy. Nie było sensu dłużej tu być, bo pogrążał się w coraz bardziej depresyjnych myślach. Skierował się więc w drogę powrotną w stronę Miasta Światła, po drodze zauważając jednak coś interesującego. W świetle księżyca dostrzegł, że łańcuch z kłódką na drzwiach budynku, który kiedyś był zapewne stajnią, był przerwany. Ktoś próbował dostać się do środka, w sobie tylko znanym celu. Mogły to być dzieciaki z miasteczka, które chciały sobie pofiglować w tym opuszczonym miejscu, ale coś podpowiadało Hugowi, że to o wiele bardziej skomplikowane. Nie namyślając się długo, zdjął łańczuch i wszedł do środka. Wielkie drewniane drzwi zaskrzypiały złowieszczo, a Delgado skrzywił się, czując, że całe miasteczko mogłoby to usłyszeć. Poświecił sobie latarką w komórce, by rozejrzeć się po wnętrzu, ale nie natrafił na nic podejrzanego. Chciał już wyjść, bo zapach w tym miejscu był nie do zniesienia, kiedy jego noga natrafiła na jakieś metalowe pudełko. Zaklął pod nosem, bo kontakt z ciężkim metalem był bolesny. Ktoś niedbale zostawił tu tę skrzynkę z narzędziami, przykrywając ją sianem. Tylko po co ktoś miałby chować skrzynkę z narzędziami?
Hugo poświęcił latarką na pudło i serce podeszło mu do gardła. To wcale nie było stare pudło z narzędziami. To była metalowa szkatułka, taka sama jakich było wiele w banku w Monterrey. W tym momencie wiedział dokładnie z czym ma do czynienia – z tą samą skrytką bankową, którą przed laty zabrał Fernando, pozorując napad na bank, w którym zginęła jego matka. Uklęknął przy pudle i dokonał bliższych oględzin. Było zabezpieczone tylko kluczem, którego w końcu nie posiadał, ale wiedział, że uda mu się to pudło otworzyć, jeśli trochę się postara. Postanowił ją tutaj zostawić w obawie, że Fernando dowie się, że zniknęła i wrócić nazajutrz, by otworzyć ją w świetle dnia i zobaczyć, co takiego skrywa. W drodze powrotnej do Pueblo de Luz przyszła mu jednak do głowy dziwna myśl – Fernando nigdy nie ukryłby czegoś tak cennego tak na widoku. To było do niego niepodobne. Wyglądało na to, że ktoś chował pudełko w pośpiechu, nie bardzo zadając sobie trud w ukryciu go.
Długo nie mógł zasnąć, przewracając się z boku na bok i rozmyślając o tajemniczej skrytce bankowej. A kiedy w końcu mu się to udało, śniła mu się martwa matka, leżąca w kałuży krwi na lśniącej posadzce w banku. Obudził się zlany potem dopiero nad ranem pod wpływem walenia w drzwi Quena, który wołał go na śniadanie. Musiał za wszelką cenę poznać tajemnicę El Tesoro.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 15:02:15 24-01-19, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3493
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:09:55 07-12-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 187
Rosario/Hektor/Emily/Fabrcio/Tony

Guadalajara w opinii Rosario była jednym z najpiękniejszych miast Meksyku. Urocze miasto z tłumem pielgrzymów modlących się do tutejszej patronki. Pięćdziesięciolatka potrzebowała jednak zmiany. Wszystko to za co kochała to miasto zaczęło ją drażnić. Samochodowy ruch uliczny, wszędzie spieszący się gdzieś ludzie i tłumy pielgrzymów na ulicach. To ją, zadeklarowaną ateistkę irytowało najbardziej. Wszechobecny katolicyzm. Dlatego też zdecydowała się wrócić do Valle de Sombras.
Mając dwadzieścia pięć lat, mimo brata księdza dokonała aktu apostazji. Nigdy bowiem nie uważała się za katoliczkę. Tak chodziła do kościoła, bo tego od niej wymagano jednak nie czuła się w żaden sposób emocjonalnie związana z wiarą w Boga, Ducha świętego czy Matkę Boską. Miała bardziej praktyczne podeście do życia. Poza tym przeżyła w życiu coś niewyobrażanego i nigdy nie potrafiła zrozumieć jak ten rzekomo istniejący w niebie (czy gdziekolwiek) Bóg mógł na to pozwolić.
Wracała do miasta z jeszcze jednego powodu; syn. Rosario chciała go poznać, jego żonę, chciała dowiedzieć się na jakiego człowieka wyrósł ten mały chłopiec, któremu dała trzydzieści lat temu życia. Nie łudziła się, iż jest podobny do niej albo do Cosme. Tak fizycznie miał jej oczy jednak emocjonalnie był dla niej obcym człowiekiem. Smutne lecz prawdziwe.
Przyjechała do Guadalajary jeszcze z jednego powodu- potrzebowała kilku dni tylko dla siebie. Chciała zastanowić się nad ostatnimi życiowymi zawirowaniami, przemyśleć to wszystko w spokoju, w miejscu, w którym mimo wszystko czuła się bezpiecznie. To miasto przez dwadzieścia osiem lat nazywała domem. Tutaj zaczęła studia, pracę w przedszkolu, napisała pierwszą książkę. Miała stąd dobre wspomnienia i te gorzkie. Nie zamierzała od tego uciekać. Była jednak gotowa, aby wrócić do domu, gotowa na nowe wyznania.
W sobotni poranek zaparkowała samochód przed domem swojego dzieciństwa i uśmiechnęła się pod nosem. Większość mebli-antyków, w których tak lubował się Felipe Diaz została spisana i wystawiona na sprzedaż. Stan konta i informacje do Javiera Reverte który z ochotą zajął się uprzątnięciem gratów Felipe świadczył o tym, iż większość z nich znalazła swój dom. I bardzo dobrze, pomyślała wchodząc do pustego salonu. Stukot jej obcasów rozchodził się echem po ogołoconym z przedmiotów salonie. Zniknęły rzeźby, obrazy malutkie bezużyteczne stoliczki. Została jej jedynie wolna przestrzeń, z którą mogła zrobić co tylko chciała.
Ekipa remontowo-budowalna z firmy należącej do Hektora w ciągu ostatnich dwóch tygodni zrobiła postępy. Położono nowe gładzie, zerwano podłogę czy płytki w kuchni, to samo spotkało łazienkę. Dom wyglądał jak świeżo oddany do użytku właścicielowi. Dokładnie jak sobie życzyła. Na czas remontu zatrzymała się o Consuelo i Adolfa. Rosario miała świadomość, iż mogłaby zamieszkać na jakiś czas u syna jednak wolała budować ich relacje powoli, krok po kroku. Zacząć od wspólnych niedzielnych obiadów czy spotkań od czasu do czasu. Oboje mieli tą świadomość, że tych utraconych lat odzyskać się nie da. Mogą jedynie wykorzystać czas jaki im pozostał na zabudowanie relacji która x czasem może przypominać relacje matki z synem.
Z kieszeni płaszcza wyciągnęła telefon obracając nim chwilę w dłoniach. Nie zamierzała go naciskać. To ostatnia rzecz, którą chciała; aby czuł presję. Sytuacja, w której się znaleźli była delikatna i wymagała delikatnych metod działania. Zamiast wybrać numer swojego syna wybrała numer swojego wykonawcy.
— Hektorze — odezwała się pierwsza, kiedy odebrał — Masz czas się spotkać?
— Tak — odpowiedział czterdziestolatek — Spotkajmy się w kawiarni Camilla tak za czterdzieści minut. — zapytał ją
— Oczywiście, do zobaczenia — odpowiedziała
— Do zobaczenia — powtórzył i rozłączył się. Telefon schował do tylnej kieszeni dżinsów przyglądając się jak do Rodriguezów (albo raczej jego pozostałości) obracają się w pył.
Na prośbę Victorii stary dom zostanie zastąpiony małym dworkiem, w którym będą załatwiane sprawy organizacyjne, będzie się mieściła główna siedziba fundacji. To właśnie ten projekt przedstawił Victorii Hektor. Wspólnie z kuzynką mieli także w planach zabudowanie domu samotnej matki czy schroniska dla dzieci i młodzieży. Takie miejsce w okolicach Valle de Sombras było potrzebne.
Felipe Diaz skrzywdził nie tylko jego. Na swojej liście ofiar miał także inne dzieciaki. Hektor nie znał wszystkich jednak znał niektóre z widzenia. Dzieci, które molestował, które stawały się jego ulubieńcami poznawał po oczach. Mieli to spojrzenie, tą bezbronność, zniszczoną niewinność, te dzieciaki dorosły zbyt szybko. Stając na parkingu i patrząc jak mury zamieniają się w stos cegieł nie mógł nie mógł nie myśleć o tych wszystkich których dotyk Diaza zniszczył życie.
Constanza di Carlo była jedną z nich. Według opowieści żony Fabrcia Constanza była pierwszą ofiarą Felipe. On był nastolatkiem ona małą dziewczynką, która wyrosła na morderczynię. I nie była jedyną która przekroczyła granicę. Przez ostatnie dwa tygodnie jego rodzina zmagała się ze skutkami. A Hektor mimowolnie zaczął myśleć o przeszłości. O tamtych wydarzeniach, w myślach układał listę dzieciaków których Felipe skrzywdził.
Był na pogrzebach pięciu z nich. Dwie młode kobiety, które dawno, dawno temu odebrały sobie życie, jeden chłopak przedawkował, drugi zapił się na śmierć zaś jedna z trzech dziewcząt o której wiedział zapiła się na śmierć. Ich rodziny nigdy nie dowiedzą się, dlaczego? Ale czy na pewno? Czy niczego nie dostrzegały. Hektor z własnego doświadczenia wiedział, iż symptomy da się zauważyć. U niego były widoczne jak na dłoni. Rudowłosy odwrócił do tyłu głowę spoglądając na Victorię.
Chciała przy tym być a on wcale się jej nie dzwił. Wszyscy znali jej historię. Cała rodzina wiedziała przez co przeszła a w pamięci Hektora nadal były czasy, kiedy po tym podwórku biegał Victor Rodriguez. Słodki był z niego dzieciak. Obok Victorii stał mąż i siedział pies. Zrobił kilka kroków w ich kierunku.
— Gruz wykorzystamy do tarasu — powiedział do Vicky— Tak jak chciałaś.
— Dziękuje, mam nadzieję, że to nie problem?
— Żaden. Po weekendzie wszystkie konary zostaną zebrane, ziemia wyrównana zaczniemy od postawienia ogrodzenia. Budowę zaczniemy, kiedy będziesz chciała.
— Dzięki, muszę jeszcze omówić kilka szczegółów. — odparła blondynka — Myślę, że w przyszłym tygodniu będziemy mogli ruszyć z budową.
— Daj mi znać — odparł Hektor — wtedy ruszymy z budową.
— A masz kadrę? — zapytał go Javier.
— Mam kilku stałych pracowników, ale ręce do pracy zawsze potrzebne więc jeśli znacie kogoś kto potrzebuje etatu i nie boi się ciężkiej harówki dajcie mu mój numer telefonu.
— Jasne — zapewnił go Javier splatając palce z palcami ukochanej. — A jak tam twoja Fasolka? — zapytał go Javier. — Chłopczyk czy dziewczynka?
— Fasolka ma się dobrze — odpowiedział na pytanie Hektor — I to chłopczyk
— Świetnie, nasza przyjaciółka będzie miała córeczkę kto wie może jako emeryci będziemy tańczyć na ich weselu.
— Javier — upomniała żona męża a Hektor słysząc uwagę Reverte roześmiał się szczerze .
— Nigdy nic nie wiadomo — stwierdził. — Chłopaki posprzątają gruz. Nie wiem czy Pablo ci mówił Vicky, ale dziś po południu jest msza za Ricardo i Catalinę. Kolacja u nas wieczorem.
— Tak. Przyjdziemy we czwórkę; My z Javierem i tata z Santiago. Rozmawiałam o tym z ciocią. Jak ona się czuje?
— Dobrze, tak myślę. Moja mama to twarda babka. Dla nas wszystkich to zamknięcie. Mama czuje ulgę, wreszcie znamy prawdę. Nie jest ona łatwa, ale przynajmniej wiemy co wtedy się stało. Przepraszam, ale muszę się zbierać, mam spotkanie na mieście. Chłopcy —wskazał ruchem dłoni na pracujących mężczyzn wiedzą co robić.
Dziesięć minut później był już w centrum miasteczka. Zaparkował przed kawiarnią Camilla i ruszył do środka. Nad drzwiami zabrzęczał dzwoneczek informujący o pojawieniu się nowego klienta. Rosario siedząca przy stoliku w głębi lokalu podniosła do góry głowę z nad książki. Rudowłosy podszedł do baru i zamówił u stojącej za ladą dziewczyny czarną kawę. Po chwili siedział już przy stoliku naprzeciwko kuzynki.
— Cześć —przywitał się ściągając z siebie kurtkę. Przerzucił ją przez oparcie krzesła. —Przepraszam, że musiałaś czekać.
— Nic nie szkodzi —odpowiedziała —Wiem, że masz teraz sporo na głowie. Moje gratulacje —powiedziała stawiając przed nim ozdobną torebkę na prezenty.
—Dziękuje —powiedział zaskoczony nie gratulacjami a prezentem — naprawdę nie musiałaś.
—To drobiazg —powiedziała Rose — zajrzyj do środka — zachęciła go. Hektor położył torebkę na kolanach zaglądając do środka. Po chwili wyciągnął ze środka niebieski kocyk robiony na drutach.
—Ciocia wspominała, że to chłopczyk — wyjaśniła.
—Dziękuje —powiedział zaskoczony — Sama go zrobiłaś? — Rosario potwierdziła skinieniem głowy. —Celia będzie zachwycona. Jeszcze raz dziękuje
—Nie ma za co. To naprawdę drobiazg. A jak ona się czuje?
—Dobrze. Oboje czują się dobrze. To ciąża podwyższonego ryzyka, ale oboje jesteśmy dobrej myśli. Rozmawiałaś może z mamą? —zapytał ją.
—Tak wiem o mszy. Ustawiłam z nią, że ja przygotuje kolację —wyjaśniła —Jestem zadeklarowaną ateistką — dodała dla ścisłości — Tylko nie mów Juanowi będzie mi suszył o to głowę.
— Jasne, nie ma sprawy. Nie wiem nawet kto będzie odprawiał mszę, ale nie spotkałaś się ze mną, żeby porozmawiać o dzisiejszej mszy.
—Nie, byłam w domu —powiedziała wprost. Nadal słowo “dom “ brzmiało dziwnie w jej ustach i uszach.
—Wiem, wygląda to niezbyt zachęcająco to wygląda. W przyszłym tygodniu powinny przyjść panele, będziemy montować nowe schody no i łazienka.
— Rozumiem a jak stoisz z terminami? Słyszałam od Consuelo że pracujesz z Victorią przy nowym projekcie .
—Mam wszystko pod kontrolą —odpowiedział upijając łyk kawy, którą postawiła przed nim kelnerka. — Remont u ciebie powinien zakończyć się pod koniec kwietnia. Budowa rozpocznie się zapewne w drugiej połowie marca. Dam sobie radę. — uśmiechnął się pod nosem. — Fabricio też będzie, ale bez żony, Emily złapała zapalenie płuc i wylądowała w szpitalu. — wyjaśnił. Rozdzwoniła się jego komórka. —Przepraszam —powiedział wyciągając aparat. Odebrał.
—Musimy się spotkać —powiedział wprost Tony. —Jestem u ciebie, przyjedź.
—Będę za godzinę —zapewnił brata. —Muszę się zbierać — zwrócił się do Rose. — Do zobaczenia wieczorem.
***
Chłopiec znaleziony przez Travisa Mandragona był zdrowy. Miał delikatną żółtaczkę jednak nie była potrzebna interwencja medykamentami. Pan Mandragon nie był wstanie odpowiedzieć ani policji, ani lekarzowi jak długo malec przebywał na wysypisku śmierci. Julian zlecił wszystkie potrzebne badania i oczywiście szpital zawiadomił policję. Przysłanemu funkcjonariuszowi policji podano dane matki chłopca. Tutejsza policja zaalarmowała także Monterrey a za panią podkomisarz przesłano list gończy. Zabranie noworodka ze szpitala bez wcześniejszej konsultacji z lekarzem i porzucenie go było poważnym przestępstwem. Mimo iż nie powinien Julian udzielił o dziecku kilku informacji Travisowi. Nie wchodził jednak w szczegóły i poprosił, aby wrócił on do domu. Sam Vazquez wrócił do swoich obowiązków a po szpitalu kręcił się policjant mający zdjęcie poszukiwanej Isabelii
Dane matki udało się tak szybko ustalić ze względu na fakt, iż na nadgarstku chłopca była opaska ze szpitala na której były napisane dane matki. Poszukiwania koordynował Esposito.

***
Hektor był w mieszkaniu wcześniej niż planował. Zamknął za sobą drzwi i w korytarzu ściągnął ubłocone w ziemi buty. Skierował się do kuchni, gdzie przy blacie siedział jego starszy brat. Tony posłał mu blady uśmiech i wstał. Z jednej z szafek wyciągnął kubek, do którego wrzucił torebkę herbaty. Zalał ją gorącą wodą.
— Celia pojechała do nas z tatą —wyjaśnił bratu nieobecność ukochanej — Mama potrzebuje pomocy przy gotowaniu.
—A ty korzystając z okazji postanowiłeś zaczekać na mnie z herbatką —dokończył za brata Hektor siadając na krześle. Sięgnął po gorący napój. —Co tym razem zbroiłem?
—Remontujesz dom Diaza — powiedział adwokat.
— Ty pomagasz jego synowi —odgryzł się Hektor sięgając po herbatę.
— To nie jest to samo —odpowiedział mu Tony siadając naprzeciwko — Remontujesz jego stary dom.
— Rozwalanie ścian jest terapeutyczne — stwierdził rudowłosy — naprawdę — zapewnił go. —To coś więcej niż remont. to npwy początek na gruzach starego życia. Wiem, że brzmi to filozoficznie, może nawet tandetnie, ale tak to widzę. To naprawdę mi pomaga.
—A wiesz co naprawdę by ci pomogło? —zapytał go brat sącząc swoją herbatę.
—Nie — odpowiedział mu — zapomnij.
— Po mieście już zaczynają krążyć plotki, że Diaz dobierał się do dzieci naprawdę sądzisz, że mama nie poskłada wszystkiego do kupy.
— Nie powiem jej — odstawił kubek na blat stołu. —Jeśli dowie się po tylu latach, Tony to złamie jej serce, chcę jej zwyczajnie tego oszczędzić.
— Kiedyś to się wyda
—I wtedy będę się o to martwił teraz chcę się skupić na Celii, na dziecku.
—Dobrze, ale wiesz, że zawsze możesz ze mną porozmawiać, o wszystkim.
—Wiem i wiem też, że może i jesteś rekinem, ale prywatnie straszna z ciebie kluska —odpowiedział mu Hektor.
—Kluska? —zapytał udając oburzenie mecenas. —Nie jestem kluską.
—Jesteś, jesteś taką małą kluseczką
Tony prychnął pod nosem a Hektor roześmiał się szczerze. Tak na sali sądowej był bezwzględny, lecz prywatnie był facetem, który dla rodziny zrobi wszystko.

***
O godzinie siedemnastej trzydzieści odbyła się msza święta w intencji Ricardo di Carlo i Cataliny Morales. Ksiądz proboszcz modlił się za spokój ich dusz i za całą rodzinę Moralesów, Reynoldsów czy di Carlów. Po eucharystii cała rodzina zebrała się w domu Consuelo i Adolfo. Z tej okazji ze stolicy przyjechała ich najstarsza córka Asuncion z mężem Davidem i trójką dzieci — Adamem, Christiną i Julie, był Tony z żoną Corazon i dwójką ich dzieci- dwunastoletnim Reginaldem i sześcioletnią córką Hariet, Hektor z dziewczyną Celią, Rosario jej syn Fabrcio, Victoria z Javierem, Pablo z Santiago. Była także Felicja Morlaes czy Diana z synami Deanem i Castielem. Przy stole zabrało jednak Juana, z którym nijak ciotka mogła się skontaktować.
Korzystając z ładnej pogody kolację zdecydowano podać się w ogrodzie. Wyniesiono stół i wszyscy usiedli przy nim. Jedli, pili, śmiali się. Fabrcio który zawsze marzył o wielkiej rodzinie żałował, że nie ma z nim jego żony. Emily też by się tutaj spodobało. Będą musieli taką kolację wyprawić u siebie, kiedy wydobrzeje. Od tych hałasów mogła rozboleć głowa, ale tak właśnie wyglądało życie w dużej rodzinie.
—Możemy zamienić słówko? —zapytał Rose po kolacji, kiedy zostali sami na tarasie.
— Oczywiście — odpowiedziała mimowolnie się uśmiechając.
Nadal nie przyzwyczaił się do posiadania matki.
— O co chodzi? —zapytała go. Oboje ustalili, że wygodniej im mówić sobie na ty. Usiedli na huśtawce w ogrodzie.
— Chciałbym wyjaśnić pewne kwestie —zaczął Guerra — a właściwie dwie. Nie przyjmę nazwiska Zululaga ani meksykańskiego obywatelstwa.. Nie tylko z powodu papierologii ale dlatego że nie czuję wewnętrznej potrzeby. Jestem Anglikiem, zawsze byłem i zawsze będę.
—Nie musisz mi się tłumaczyć.
—Wiem, ale chcę to wyjaśnić. Nie chcę, aby były między nami jakieś wzajemne żale czy nieporozumienia na tym gruncie. Nie chcę urazić waszych uczuć.
— O moje uczucia nie musisz się martwić — powiedziała uśmiechając się lekko. —Jesteś moim synem, ale poza biologią nic nasz nie łączy. Nie oczekuje ze przyjmiesz jego nazwisko, obywatelstwo i zaczniesz mówić do mnie mamo, chcę jedynie cię poznać. Być częścią twojego świata.
— Ja też tego chcę, ale nie chcę się spieszyć. Nie wiem jak długo będę mieszkał Valle de Sombras, ale chcę cię poznać.
— Pośpiech nie jest wskazany. Mówiłeś o tym Cosme? O nazwisku? Jemu może zależeć na tym żebyś je nosił.
— Nie, kilka razy podnosiłem słuchawkę, żeby zadzwonić, ale za każdym razem docierało do mnie, że nie z tym ojcem chcę porozmawiać i prosić o radę.
— Nie mogą się bardziej od siebie różnić —stwierdziła Rose.
—Tak są jak ogień i woda. On nie wiedział, że żyjesz —dodał — rozmawiałem z Karoliną, moją przybraną ciotką i opowiedziała mi jak to było — popatrzył na nią — Wierzę jej, wierzę ze Fausto nic o tobie nie wiedział. Miał swoje wady, ale nie był potworem nie dla mnie.
— Przepraszam, że przeszkadzam —podszedł do nich Javier — Mam dla ciebie zamówienie — powiedział Reverte z uśmiechem. — Przeszkadzam
— Nie skądże Javier — odezwała się Rose., spoglądając na syna, który zerkał na zegarek. —Idź — zachęciła go mama. —widać, że masz plany na wieczór.
— Dokończymy innym razem.
Skinął głową. Pożegnał się ze wszystkim a Consuelo wręczyła mu pojemnik z jedzeniem. Nie chciał tego wziąć wtedy ciotka wykorzystała koronny argument “szpitalne jedzenie nie jest najlepsze” przegiął szalę. Po trzydziestu minutach wszedł do szpitala i poprosił pielęgniarkę, aby przekazała jego żonie pojemnik z jedzeniem i słuchawkę bezprzewodową. Wszystko było gotowe, tak jak prosił.
Kiedy Fabrcio wspinał się po schodach przeciwpożarowych na odpowiedni balkon pielęgniarka wręczyła jej zestaw. Telefon rozdzwonił się. Włożyła słuchawkę i odebrała.
— Wyjrzyj przez okno —poprosił ją.
—A co przywlokłeś ze sobą radio? —zapytała go wstając z łóżka. Odsłoniła zasłonę spoglądając wprost na swojego męża. Roześmiała się.
— Cześć — powiedział siadając na przyniesionym wcześniej kocu —pomyślałem, że zjemy razem kolację.
— Wiesz, że nie mogę otworzyć drzwi — upewniła się Emily idąc do łóżka. Sięgnęła po koc i rozłożyła go na podłodze przy drzwiach. Rozsiadła się z pojemnikiem.
—Wiem, ale chcę zjeść kolację z moją żoną. To zbyt ważna data, aby pominąć ją w kalendarzu.
— Pamiętałeś
—Oczywiście że tak w końcu rok temu mniej więcej o tej samej porze, w deszczu na Moście Londyńskim klęknąłem przed tobą z resztą spójrz w telewizor — Obserwował jak Emily odwraca wzrok w kierunku wiszącej plazmy, na której na jego prośbę Javier wyświetlił nagranie z tamtego dnia z Mostu.
— Chciałem być romantyczny —odezwał się pierwszy —Wyszło średnio, bo oboje mieliśmy paskudą grypę
—To było romantyczne. — sprostowała — a tą grupę wybaczyłam ci już dawno, —uśmiechnęła się pod nosem.
Loving and fighting, Accusing, denying —zanucił —I cry out but nothing comes now....
Zaskoczył ją, rozbroi. Nie potrzebowała słuchawki, aby słyszeć jego głos. Tą piosenkę słyszeli, kiedy jej się oświadczał. Była ich. Mimo iż znali ją na całym świecie ten kawałek w tamtym momencie należał tylko do nich.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 20:14:07 07-12-18, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3493
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 15:51:10 28-12-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 188

Victoria/Ingrid/Julian/Pablo

Gabriel Lopez był typem prokuratora, który w przeciągu całej swojej kariery w wymiarze sprawiedliwości wyrobił sobie opnie twardziela. W przeciwieństwie do kolegów ze studiów nie wybrał przecież łatwej drogi. Nie został ani obrońcą z urzędu, ani prawnikiem od spraw cywilnych tylko karinistą. Wolał wsadzać przestępców za kratki niżeli ich za nich wyciągać. Robił także wszystko, aby tam pozostali. Co oczywiście nie było łatwe i wymagało sztuki kompromisu. A także finezji. Przestępcy, których wsadził za kratki, bossi narkotykowi, którym próbował dobrać się do tyłków z czasem zaczęli odnosić się do niego z pewnego rodzaju respektem. Przestali proponować mu łapówki. Co samo w sobie było już sukcesem. Wiedzieli bowiem że lepiej nie mieć w nim wroga, nie wszystkich mógł zamknąć, ale uprzykrzyć życie już tak.
W przeciągu ostatnich kilku miesięcy udało mu się jednak zamknąć kilka spraw i zakończyć stary rok na plusie. Dwie róże przestały istnieć, La Familia podzieliła ich los, za kratkami znaleźli się ci których udało mu się połączyć z organizacjami, Fausto Guerra nie żył jego brat również jednak tak jak przewidywał schedę po nich przejmowali Templariusze. Zło jak przestępczość nie lubiło próżni.
W prokuratorze pojawił się wcześnie rano. Po pierwsze chciał przejrzeć jaka zamkniętych spraw za nim akta trafią do archiwum, po drugie Pablo Diaz chciał się z nim spotkać i o czymś porozmawiać. Stary przyjaciel ze szkolnych lat potrzebował rady. Gabriel zapatrzył więc gabinet w świeżą czarną kawę i o ósmej rano przerzucał teczki w oczekiwaniu na przyjaciela. Szeryf pojawił się pięć minut po ósmej.
— Dzięki że przyszedłeś — powiedział, kiedy przywitali się i każdy zajął swoje miejsce. Gabriel za biurkiem a Pablo na krześle dla interesantów.
— Drobiazg — odpowiedział Lopez — rzadko prosisz o radę więc wyobraź sobie, że jestem zaintrygowany.
— Rzuć na to okiem — podał mu przyniesioną ze sobą teczkę. Lopez odstawił kawę i wziął teczkę zagłębiają się w lekturze.
— A ty na to — wskazał ruchem ręki na teczki na biurku. — Przedawkowania którymi interesowała się agentka McCord.
Pablo zmarszczył brwi i sięgnął po pierwszą z teczek. Nie miał pojęcia, dlaczego Emily interesowała się starymi przedawkowaniami. To nie była sprawa dla Interpolu.
— Wewnętrzny nie wie? — zapytał go Lopez przerywając mu lekturę czwartej teczki. Pablo zamknął ją i odłożył na krzesło obok. Wszystkie dane zawarte w raporcie były takie same lub podobne.
— Nie ma dowodów a ty nie dasz mi nakazu na podstawie zbiegu okoliczności — powiedział — i mojego przeczucia.
— Nie, poza tym nie trzyma kasy w skarpecie a fakt iż odwiedza El Parasio o niczym nie świadczy, wielu ludzi tam chodzi także gliniarzy.
— Wiem — odparł Diaz — i nie wiem, dlaczego McCord interesowały te sprawy.
— Ona widzi coś czego my nie widzimy — stwierdził Lopez — Myśli inaczej.
— To prawda a co ze spawa Durana?
— Siedzi w areszcie śledczym jego laskę przejęli narkotykowi, ale żadne z nich nie chcę mówić. Duran twierdzi, że jest niewinny a Amanda, iż znalazła te narkotyki na ulicy.
Palbo prychnął pod nosem.
— Towar pewnie jest Templariuszy ostatnio panoszą się po ulicach i po moim mieście — dodał wyraźnie niezadowolony z tego faktu. — Adam pracuje dla nich.
— Złap go na gorącym uczynku wtedy dam ci nakaz, ale tylko wtedy.
— A co z tą policjantką, która porzuciła dziecko w szpitalu? — przypomniał sobie kiedy obaj pili kawę.
— Poszukiwania koordynuje Esposito — powiedział Diaz sącząc czarny napój.
— Dajesz mu robotę w terenie, aby nie węszył na komendzie. Sprytne.
— Muszę go przetrzymać, dopóki nie wymyślę, jak to wykorzystać na swoją korzyść. — zmiął pusty kubek po kawie i wrzucił go do kosza. — Będę się zbierał. Dzięki Lopez.
— Nie ma za co.

***
Wzięła długi odprężający prysznic, aby zaraz po nim wyjść z zaparowanej łazienki mając na sobie czarną bieliznę w białe kropeczki. Ramieniem oparła się o framugę drzwi od sypialni spoglądając na mężczyznę leżącego na łóżku. Julian Vazquez bynajmniej nie miał zamiaru wstawać z łóżka. Miał wolny dzień, który najprawdopodobniej zamierzał spędzić wylegując się. Usta drgnęły w lekkim uśmiechu, kiedy otworzył oczy przesuwając po niej spojrzeniem.
— Vazquez! — krzyknęła chwytając jego koszulę — Nie gap się na mnie!
— W nocy moje rączki czy nie przeszkadzały — przypomniał jej siadając na łóżku.
— Było ciemno — powiedziała zapinając guziki.
Julian zmarszczył brwi i sięgnął po dżinsy leżące na fotelu. Ubrał się podchodząc do Ingrid, wziął ją za rękę i poprowadził do lustra objął ją w pasie układając ręce na wydatnym brzuchu.
— Jesteś piękna
— Gruba — poprawiła go — jestem gruba i mam rozstępy na brzuchu — powiedziała spoglądając na niego przez ramię. Palce Juliana zaczęły rozpinać jej guziki. — Vazquez — powiedziała ostrzegawczym tonem — w tej sekundzie przestań — nakazała mu. Rumple nic sobie z tego nie robiąc rozpiął ostatni guzik — To, gdzie te twoje rozstępy? — zapytał rozchylając materiał. — Są tutaj? — palcami przesunął po jej brzuchu — a może tutaj?
— Przestań — nakazała mu, kiedy podprowadził ją bliżej lustra. — Julian proszę to łaskocze — jego palce znieruchomiały i ułożyły się na jej brzuchu. Ingrid poczuła jak dziecko się porusza.
— Jesteś piękna — szepnął jej do ucha, czuł jak ich córeczka kopie — i nawet Lucy się ze mną zgadza — dodał wywołując na jej twarzy uśmiech. — Jesteś piękna — powtórzył obracając ją w swoich ramionach — i seksowna — dodał — i jesteś tylko moja — pocałował ją czule w usta. I wtedy rozległ się dzwonek do drzwi. — I mamy nieproszonego gościa. Zostań tutaj spławie go.
— A jeśli to Javier z ciastem?
— To zabiorę ciasto i go spławię — pocałował ją mocno w usta i zszedł na dół otworzyć. — Nie jesteś Javierem — powiedział po otwarciu drzwi kobiecie.
— Nie — odpowiedziała nieznajoma marszcząc brwi. — Zastałam Ingrid?
— Tak niech pani wejdzie — zaprosił ją do środka. — Zaraz pójdę po — urwał widząc Lopez na szczycie schodów.
— Ingrid.
— Cześć mamo.
— Mamo? — powtórzył spoglądając to na jedną to na drugą kobietę.
— Tak poznaj swoją przyszłą teściową Vazquez — wskazała ruchem dłoni na kobietę. — Lola poznaj swojego przyszłego zięcia a teraz wybaczcie muszę znaleźć jakieś spodnie.

***
Raport, który wysłała jej Emily wstrząsnął nią do głębi. Victoria miała świadomość, iż Felipe ma na swoim kącie więcej ofiar jednak skala zbrodni. McCord wskazała czterdzieści osób z adnotacją, że być może to nie wszyscy. Ile więc było ofiar? W przypadku przestępców wielokrotnych liczba, jeśli nie zostanie ujawniona przez samych zbrodniarzy nigdy nie jest znana. Bywa tak, iż to dane jedynie szacunkowe.
Palcami przeczesała blondwłosy i wstała z fotela. Wczoraj pokłóciła się o to z ojcem. Pablo Diaz uważał, że rozgrzebanie przeszłości, założenie fundacji to błąd. Żona Javiera była zupełnie innego zdania i zamierzała zrealizować swój plan. Tak Pablo się wścieknie, Santiago będzie być może zdruzgotany, ale czasem najlepszym rozwiązaniem jest spalenie za sobą mostów., Vicky oczywiście nie planowała ujawniać nazwisk ofiar. To nie było koniecznie.
Ludzie, których skrzywdził Felipe zasługiwali na prywatność i anonimowość. Miała nadzieję, że fundacja, którą zakładała pomoże im uporać się z traumą. Emily z którą odbyła krótką rozmowę telefoniczną była podobnego zdania z tym, że uprzedziła Vicky o komplikacjach. Mieszkańcy Valle de Sombras mogą nie być zadowoleni z jej planów.
Fundacja „Broken Wings” wywlecze na światło dzienne nie tylko od lat skrywane sekrety rodziny Diazów, ale także innych mieszkańców miasta. Przemoc była wszechobecna. Ojcowie gwałcili swoje dzieci, bili swoje żony, znęcali się psychicznie nad starszymi i jeśli przyjdą wszystkie mroczne sekrety czterech ścian wyjdą na jaw.
Ku własnemu zaskoczeniu Victoria nie przejmowała się tym aż tak bardzo jak się spodziewała. Sama miała sekret, który sekretem aż tak wielkim nie był. Wszyscy przecież wiedzieli. DNA nie da się wymazać tak jak jej podobieństwa do Inez. Fizycznie były do siebie podobne i na tym koniec. Victoria nie była taka jak Inez i nigdy nie będzie. Hermes zaczął głośno szczekać biegiem ruszając do parkującego auta.
— Hermes! — krzyknęła odwracając do tyłu głowę. — Do nogi łobuzie! — Husky jednak nie posłuchał tylko usiadł na zadzie zadzierając do góry łeb. Conrado Severin wyciągnął dłoń pewnie drapiąc zwierzę za uszami.
— Urocze stworzenie — skomentował ruszając w kierunku Victorii.
— Rozpieszczone — stwierdziła uśmiechając się lekko, kiedy Hermes beztrosko szedł koło mężczyzny. — jedynie głośno szczeka.
— Będę miał to na uwadze — uśmiechnął się i przyklęknął. Hermesowi bynajmniej nie przeszkadzał nadmiar pieszcząt wręcz przeciwnie łasił się do Conrado niczym kot domagający się pieszczot. — Specyficzne miejsce na spotkanie biznesowe. — Wiem, ale chciałam żebyś zobaczył to miejsce przed budową — wyjaśniła swoją decyzję Victoria. Pokręciła z niedowierzaniem patrząc na swoje psa, z kkieszeni wyciągnęła piłkę do tenisa i uderzyła nią o ziemię. Hermes zamarł nadstawiając uszu. Odwrócił d tyłu łeb i spoglądał na jej dłoń. Odbiła ją ponownie na następnie rzuciła. Hermes ruszył biegiem za okrągłym przedmiotem.
— Masz na niego swój sposób — powiedział i wyprostował się.
— Tak, inaczej nigdy nie opędziłbyś się od niego.
— To ładne miejsce. Ciche, spokojne idealne miejsce.
— To znaczy, że zajmiesz miejsce w zarządzie fundacji? — zapytała go sięgając po piłkę. Rzuciła ją ponownie.
— Tak, będę zaszczycony. Pozostaje pytanie co robimy z kwestią Felipe?
— Zorganizujemy konferencję prasową i wyznamy grzechy. — odpowiedziała mu. — Felipe nie żyje, nigdy nie poniesie konsekwencji swoich zbrodni, ale ludzie powinni znać prawdę.
— Fernando to wykorzysta przeciwko nam.
— Wiem będzie cię krytykował za dobór patrona. Najpierw pedofil teraz jego wnuczka, której biologiczny ojciec był seryjnym mordercą z Ameryki a matką kobietą o podejrzanej reputacji.
— Chcesz powiedzieć całą prawdę?
— Tak i wiem, że Barosso wykorzysta to przeciwko mnie. Wyciągnie Victora, ale lepiej jest kontrolować narrację niż pozwolić, aby to robili inni.
— A co na to twój ojciec?
— Nie jest zbyt zadowolony z moich planów, ale cóż trudno. — wzruszyła ramionami. — Rozmawiałam z Fabrcio. Doradzał zorganizowanie konferencji prasowej tutaj, wbudowanie kamienia węgielnego i oczywiście ogłoszenie naszej współpracy.
— Żałuje tylko jednej rzeczy —wyznał Conrado — że nie zobaczę miny Fernanda.
Victoria parsknęła śmiechem.
—Zapewne będzie epicka —stwierdziła pani Reverte.

***
Julian Vazquez nałożył koszulkę, którą znalazł w pralni na dole. Nie wypadało paradować przed przyszłą teściową z gołą klatą, aby zająć czymś ręce zaczął przygotowywać śniadania. Ingrid uwielbiła gofry. Wyluzuj, nakazał sobie w myślach. To tylko matka Ingrid. Od rozmowy uchroniła go Lopezówna wchodząc do kuchni.
— Skarbie zrób teściowej kawę — zwróciła się do niego siadając naprzeciwko Loli, która spoglądała to na twarz jedynaczki to na wyraźnie zaokrąglony brzuch. —To dziewczynka.
—Moje gratulacje.
— Dziękujemy. Zje pani śniadanie? —zapytał stawiając przed nią kubek kawy.
— Jeśli Ingrid nie ma nic przeciwko — odparła spoglądając na córkę, która skrzywiła się na widok wysokiej szklanki pełnej czerwonego płynu.
— Masz za niski poziom potasu —wytłumaczył. — To sok z pomidorów. —dodał, kiedy ta nachyliła się nad szklanką i powąchała jej zawartość —nie ugryzie cię.
— Nie lubię soku z pomidorów.
— Skarbie masz alergię nawet na witaminę C — powiedział rozbawiony — potraktuj to jako mniejsze zło.
— Co ty tutaj robisz? — zapytała Loli.
—Mam spotkanie z klientem w mieście —wyjaśniła. — Twój adres mam od Gabriela. W którym jesteś tygodniu?
— Dwudziestym —odpowiedziała sięgając po szklankę z sokiem. — Musiałeś aż tyle nalać —pożaliła się Julianowi. —Zamierzałam ci powiedzieć o Lucy. W przyszłości.
Zapadło niezręczne milczenie. Ingrid sączyła małymi łyczkami sok a Julian wyciągnął pierwszą porcję gofrów. Ciszę przerwał dźwięk telefonu Juliana.
— Przepraszam na chwilę
Zostały same.
—Chciałam zadzwonić, ale Inez ciągle chodziła po tym świecie — zaczęła się tłumaczyć —wolałam nie ryzykować, że cię zabije.
—Dziękuje za troskę — wtrąciła się kobieta.
— Mamo — jęknęła Lopez odstawiając szklankę. —jakie to paskudne.
Lola uśmiechnęła się lekko i wstała. Podeszła do gofrownicy i wyciągnęła znajdujące się w niej placki. Wlała także kolejną porcję ciasta.
—Lucy to wpadka. Nie powiedziałam ci, bo sami potrzebowaliśmy czasu, aby się z tym uporać.
— Nie mam do ciebie o to żalu skarbie w końcu nie rozmawialiśmy od lat —Lola podeszła do córki całując ją w czoło. — Kocham cię — wyznała —i cieszę się, że jesteś szczęśliwa. I będę młodą babcią kto wie może wyrwę jakiegoś faceta na wózek
—Mamo! —jęknęła i roześmiała się —Nie będziesz wyrywała facetów na Lucy. Mowy nie ma!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 12:29:26 06-01-19    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 189

NADIA / JERONIMO


Nadia czuła się zażenowana popisem, jaki dała kilka dni temu w gabinecie Conrada. Do tego stopnia była na siebie o to zła, że nawet odwołała spotkanie z nim, które miało odbyć się następnego dnia. To samo zresztą, którego datę pomyliła.
De la Cruz nie wiedziała, co się z nią działo, gdy w pobliżu pojawiał się Saverin. Niemal zawsze w jego towarzystwie robiła z siebie idiotkę, a przecież to kompletnie nie było w jej stylu.
Z samego rana zaraz po weekendzie zadzwonił do niej Aidan, by poinformować przyjaciółkę, że może dziś odwiedzić syna w obecności pani kurator, niejakiej Dolores Lopez. Nazwisko kobiety było znajome i Nadia zastanawiała się, by to przypadkiem nie jakaś rodzina od Ingrid. Odrzuciła jednak tę myśl.
Przed spotkaniem z Santiagiem, Nadia pojechała do szpitala. Musiała sprawdzić, jak czuje się Virginia, jej teściowa. Ku głębokiej uldze De la Cruz, matka Dimitria wracała do zdrowia i była w dużo lepszej formie niż jeszcze tydzień temu. Lekarze twierdzili, że jeśli stan Virginii się nie pogorszy, to już za dwa dni ją wypiszą. Ta wiadomość bardzo ucieszyła Nadię, bo złych wieści ostatnio miała aż nazbyt.
Po południu nadeszła wreszcie długo wyczekiwana chwila, kiedy to De la Cruz zjawiła się w domu Pabla, by oficjalnie poznać swojego syna. Na miejscu czekała już pani kurator Dolores Lopez.
– Dzień dobry. – Nadia na przywitanie uścisnęła dłoń kobiety, a tamta odwzajemniła ów gest.
– Witam, nazywam się Dolores Lopez i jestem kuratorką – przedstawiła się.
– Nadia de la Cruz, biologiczna matka Santiaga – odpowiedziała brunetka bardziej dla formalności, niż udzielenia informacji, bo przecież kuratorka sądowa doskonale wiedziała, kim ona jest. – Cześć, Pablo – zwróciła się do mężczyzny stojącego za plecami Dolores.
– Cześć – odparł zdawkowo Diaz. Ta sytuacja nie była dla niego łatwa i ciężko mu było się w niej odnaleźć. – Pójdę po Santiaga – poinformował kobiety i zniknął na schodach.
Zapadła niezręczna cisza, którą przerwały krzyki dziecka dobiegające z piętra.
– Nie chcę jej widzieć, rozumiesz?! – Dało się usłyszeć aż na dole. – Nie zejdę! Mam ją gdzieś i możesz jej to powtórzyć!
Nadia poczuła jak ziemia osuwa się jej spod nóg. Właściwie to spodziewała się takiej reakcji ze strony chłopca, jednak nie przypuszczała, że tak bardzo ją to zaboli. Santiago nie chciał jej znać, a ona była wobec tego kompletnie bezsilna. Nie mogła ani nie chciała zmuszać go do czegokolwiek.
Po chwili do salonu wrócił Pablo, ale zanim zdążył przekazać kobietom decyzję młodszego brata, De la Cruz go uprzedziła.
– Nic nie mów – poprosiła słabym głosem, po czym zwróciła się do kuratorki. – Lepiej już pójdę, nie chcę tego utrudniać. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Bardzo zależy mi na Santiagu, ale nie zamierzam też do niczego go zmuszać. Może zechce mnie widzieć innego dnia.
– Oczywiście, rozumiem – odparła Lopez. – To bardzo dobrze, że ma pani do tego takie podejście. Grunt to cierpliwość. Dziś już nie będę dokładać pani wrażeń, ale jutro zadzwonię i umówimy się na rozmowę w cztery oczy.
– Jasne, nie ma problemu – zgodziła się Nadia bez wahania. – Do widzenia i dziękuję.
– Do zobaczenia. – Kobiety podały sobie dłonie na pożegnanie.
– Cześć, Pablo – zawołała jeszcze brunetka, zanim wyszła.
– Cześć – odparł krótko.

***

Po weekendzie Jeronimo został przeniesiony do innej celi. Miał chody u jednego ze strażników, więc łatwo sobie to załatwił. Wystarczyło, że raz kiedy został sam pod prysznicem zrobił loda temu, który go pilnował. Od tamtej pory facet chodził w błogim nastroju i był gotów zrobić wszystko dla Durana.
Jeronimo, wedle życzenia, wylądował w jednej celi z Alejandrem Barosso. Chciał bowiem wyrównać z nim rachunki z przeszłości. Alex był wyjątkowym ścierwem, dlatego zasłużył na karę. W 2004 roku ukradł Duranowi jakąś pannę i jako pierwszy ją rozdziewiczył. Jeronimo nie mógł mu tego wybaczyć. Po ślubie z Marcelą znalazł sobie nową pasję i sypiał tylko z dziewicami, bo według badań naukowych, które sam przeprowadził, tylko takie miały największy orgazm. Tak mijały lata, aż schedy nie przejął Alejandro. Podbierał mu najlepsze dziewczyny z klubów i rozdziewiczał je na jego oczach.
Dziś nadeszła godzina zemsty.
– Siema, pamiętasz mnie? – zagadnął mężczyznę Jeronimo.
– Jakże mógłbym zapomnieć – zaśmiał się w głos Barosso, opierając się o ścianę. – To ty jesteś tym niedorajdą, który nawet nie umiał porządnie dogodzić kobiecie.
– Niedorajdą to jesteś ty – odgryzł się Duran. – I w dodatku burakiem.
– Tak? To ciekawe czemu, wszystkie twoje laski wolały mojego kutasa od twojego – ni to zapytał, ni stwierdził z ironią.
– Potem tego żałowały – odparł Jeronimo. – Przyleciały do mnie poskarżyć się, że masz małego.
Alex wybuchnął śmiechem.
– Małego to może masz ty.
– Chcesz się przekonać?
– Nie, dzięki. Nie jestem pedałem – warknął Barosso.
– A ja jestem bi i mam gdzieś twoją odmowę – oznajmił ze spokojem Duran i z prędkością światła opuścił spodnie swoje jak i Alexa.
– Jesteś popieprzony, idź się lecz – krzyknął Alejandro, próbując ubrać spodnie, ale Jeronimo mu na to nie pozwolił. Był silniejszy.
Kilka chwil później w całym więzieniu rozległ się przeraźliwy krzyk, który oznaczał tylko jedno. Najmłodszy z Barossów był właśnie gwałcony przez Durana.

***

Nadia była silną kobietą, ale dzisiejsza sytuacja ją przytłoczyła. Miała dość ciągłych problemów, które nie chciały się zmniejszać, a wręcz przeciwnie. Rozmnażały się jak młócące się króliki.
El Paraiso okazało się najlepszym lekarstwem na smutki. Albo raczej ilość wypitych tam przy barze drinków. Nie wiedziała, jak dużo promili już w siebie wlała. Straciła rachubę przy czwartej szklaneczce whiskey i dwóch Wściekłych Psach.
Nie chciało się jej wracać do domu, bo i po co? Camila nocowała dziś u koleżanki z klasy, a Nadia nie znosiła samotnie spędzonych nocy. W takim stanie zresztą nawet nie doszłaby sama do taksówki, bo była nawalona w trzy d**y.
Resztkami sił wyjęła telefon komórkowy z torebki i rozbieganym wzrokiem wpatrzyła się w wyświetlacz. Obraz miała nieco zamazany i niewyraźny, jednak nie przeszkodziło jej to w odszukaniu numeru do Conrada.
– Halo – usłyszała jego męski głos po drugiej stronie.
– Mój wspólniku kochany – zaczęła rozmowę, ale ciężko jej było nie gubić liter. – Jak się masz? – Ewidentnie było słychać w jej głosie, że coś jest nie tak.
– Gdzie jesteś? – zapytał Saverin prosto z mostu. Nietrudno było wywnioskować, że kobieta jest pijana i potrzebuje pomocy.
– W El Paraiso – odparła resztkami trzeźwego umysłu. – Przyjedź, proszę. Potrzebuję cię.
Nie trzeba było mu dwa razy powtarzać. Kilka minut później mężczyzna zjawił się w klubie i zabrał stamtąd Nadię.
– Masz klucze od swojego mieszkania? – zapytał Conrado, opierając kobietę o maskę samochodu, by wyciągnąć z kieszeni kluczyki od wozu.
– Nie wiem, zgubiłam albo połknęłam – bredziła od rzeczy.
– Dobra, zabiorę cię do siebie – oznajmił i chwycił Nadię w pasie, by zaprowadzić ją na miejsce pasażera.
De la Cruz zatoczyła się lekko i ich oczy spotkały się ze sobą.
– A co byś zrobił, gdybym się w tobie zakochała? – zapytała nagle, dotykając wargami jego ust.


Ostatnio zmieniony przez CamilaDarien dnia 12:43:05 06-01-19, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5849
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 23:11:39 24-01-19    Temat postu:

TEMPORADA II CAPITULO 190

CONRADO

Kiedy powiedział Nadii, by się w nim nie zakochiwała, nigdy nie przeszło mu przez myśl, że te słowa tak na nią wpłyną. Tym jednym zdaniem chciał ją od siebie odepchnąć, ale stało się zupełnie odwrotnie – zbliżyli się do siebie i chyba nawet za bardzo. Wiedział, że nie był obojętny Nadii, bo powiedziała mu to bezpośrednio, ale i ona wywoływała w nim gwałtowne uczucia, które za wszelką cenę starał się od siebie oddalić. Jednak wbrew swojemu postanowieniu, że z Nadią De la Cruz będą go łączyć tylko interesy, zabrał ją do siebie do domu, by mogła w spokoju wytrzeźwieć. Nie wiedział, na ile była przytomna, kiedy go pocałowała, ale skrycie miał nadzieję, że nie będzie tego pamiętała kolejnego dnia. Tak będzie lepiej dla nich obojga.
Zanim dojechali do jego mieszkania Nadia zdążyła zasnąć na siedzeniu pasażera, zmożona perypetiami tego dnia. Conrado domyślał się, co jest tego powodem – musiała bardzo przeżyć sprawę z Santiagiem. Nie była obecna w życiu dziecka, ale przecież nie ze swojej winy. Mimo wszystko była jego matką i to logiczne, że chciała nawiązać z chłopcem jakąś więź. Sam Saverin widział malca tylko raz i nie miał okazji go bliżej poznać. Miał wrażenie, że Felipe chował chłopaka pod kloszem. Na wspomnienie o Diazie i jego obrzydliwych postępkach dreszcz przeszedł mu po plecach. Nie był dumny z krótkiej współpracy ze starym, ale musiał przyznać, że było to konieczne. W Valle de Sombras tylko on mógł się równać z Fernandem jeśli chodzi o pozycję. Po śmierci Diaza to Barosso stał się głównym miejscowym bossem.
Delikatnie odpiął Nadii pas i wziął ją na ręce, by zanieść do mieszkania. Kiedy schylał się, by położyć ją w swojej sypialni, sam mając zamiar przespać się na kanapie w salonie, poczuł jak przyciąga go swoimi chłodnymi dłońmi za kark.
– Nie odchodź. Nie zostawiaj mnie samej – wyszeptała, przez co poczuł dziwny skurcz w żołądku.
Nie mówiła o tym, że nie chce spać sama. Chodziło jej o to, że potrzebowała kogoś w swoim życiu. Choć z pozoru była silną kobietą, pragnęła kogoś, kto zatroszczyłby się o nią i jej dzieci, kogoś, kto dałby im poczucie bezpieczeństwa. Miała dosyć walki w pojedynkę. Chciała czegoś więcej. Conrado delikatnie zdjął jej ręce ze swojego karku i przykrył ją kołdrą, odgarniając jej włosy z twarzy.
– Poczekam aż zaśniesz – powiedział, uspokajającym głosem, przysiadając w fotelu obok łóżka i biorąc ją za rękę, by dodać jej otuchy.
Tylko tyle mógł w tej chwili zrobić. Czuł, że wszystko wymknęło się spod kontroli. Zjawił się w życiu Nadii w zbyt burzliwym dla niej czasie. Mogła mieszać potrzebę bezpieczeństwa z uczuciem. Bądź co bądź była kobietą po przejściach. I tak dobrze sobie radziła do tej pory. Kiedy zasnęła, on długo rozmyślał nad tym, co powinien zrobić. Sam nie wiedział. A może wiedział, tylko wcale tego nie chciał?
Obudziło go pukanie do drzwi. Przetarł zmęczone oczy i rozejrzał się po pomieszczeniu. Zdał sobie sprawę, że zasnął w fotelu, trzymając dłoń Nadii. Poderwał się na nogi i ruszył, by otworzyć gościowi, starając się być cicho, by nie obudzić Nadii.
– Coś się stało? – zapytał na widok Fabricia, stojącego na progu z teczką z dokumentami. – Nie za wcześnie na wizytę?
– Nie jestem tu w sprawach towarzyskich, tylko służbowych. – Guerra uśmiechnął się półgębkiem, siadając na stołku kuchennym i chwytając z tacy leżącej na blacie czerwone jabłko. Przesunął w stronę Conrada dokumenty, wgryzając się w jabłko. – Konferencja prasowa w sprawie fundacji. Viktoria chce, żeby odbyła się na Przeklętej Ziemi.
– Tak, wiem, rozmawiałem z nią o tym. – Saverin rzucił ukradkowe spojrzenie na drzwi sypialni.
Oczy Fabricia zwęziły się do rozmiaru małych szparek, kiedy powędrował za wzorkiem Conrada.
– Czyżbyście z Evą zdecydowali się na wspólne zamieszkanie przed ślubem? – Uniósł lekko brew, ewidentnie nabijając się z przyjaciela, który tylko lekko się uśmiechnął. – A może to nie Eva?
Saverin nie odpowiedział, przez co Fabricio zakrztusił się jabłkiem.
– Masz tu kochankę?!
– Jaką kochankę, opamiętaj się! – Saverin pokręcił głową z dezaprobatą, nastawiając ekspres do kawy. Fakt, że nic nie wydarzyło się pomiędzy nim a Nadią poprzedniego wieczora nie znaczył, że chciał, by Fabricio dowiedział się o obecności swojej siostry w mieszkaniu.
Zbudzona hałasem Nadia wymknęła się z sypialni i stanęła na progu pomieszczenia z niezbyt przytomną miną.
– Cześć, braciszku – przywitała się, a Fabricio machnął jej ręką, po czym, jakby dopiero wtedy uświadomił sobie, co widzi, wytrzeszczył oczy ze zdumienia.
Patrzył to na Nadię, to na Conrada, nie mogąc wykrztusić słowa. W końcu wycelował oskarżycielsko palcem w pierś Saverina, chcąc coś powiedzieć, ale przyjaciel go ubiegł:
– Spokojnie, to nie tak jak myślisz.
– Nawet nie chcesz wiedzieć, co ja myślę! – Fabricio wyglądał na wstrząśniętego i zniesmaczonego sytuacją. – Z moją siostrą?!
– Tylko tu spałam. Byłam kompletnie pijana, zadzwoniłam po Conrada i przywiózł mnie tutaj. Natychmiast zasnęłam. Nie wyobrażaj sobie nie wiadomo czego. – W głosie Nadii dało się słyszeć nutkę zawodu, przez co oczy Fabricia jeszcze bardziej się zwęziły, o ile to możliwe.
– Dlaczego przywiózł cię do siebie?
– Bo zgubiłam klucze do mojego mieszkania.
– A po co w ogóle dzwoniłaś do niego? Przecież masz brata.
– …którego żona jest w szpitalu i on ma ważniejsze sprawy na głowie – dopowiedziała kobieta, a Guerra zaakceptował wymówkę, choć nie był do końca udobruchany.
– Gdybym cię nie znał, Saverin – zwrócił się do przyjaciela chłodnym tonem – i gdybym nie wiedział, że tak nie postępujesz, spuściłbym ci łomot.
– Na szczęście jestem dżentelmenem. – Conrado uśmiechnął lekko, choć chwilę później mina mu zrzedła po odczytaniu wiadomości, którą ktoś właśnie mu przysłał. – Cholera jasna.
– Dżentelmeni się tak nie wyrażają – zauważył Fabricio. Zaniepokoił go wyraz twarzy przyjaciela, więc zapytał: – Co się stało? Znów Barosso?
– Tak. Ale tym razem nie ten, o którym myślisz. – Po tej zagadkowej odpowiedzi, Conrado wyłączył ekspres do kawy i postawił przed Nadią szklankę latte, którą właśnie zrobił. – Dwie łyżeczki, prawda? – zapytał dla pewności, chwytając za cukierniczkę.
Zdumiona pokiwała lekko głową, a Fabricio z zawziętością wgryzł się ponownie w jabłko. Lubił Conrada i znali się bardzo dobrze, jednak nawet teraz, po tylu latach znajomości, miał wrażenie, że jeszcze wielu rzeczy o nim nie wie.
– Dowiem się wreszcie, o co chodziło? – zapytał w końcu, kiedy i przed nim została postawiona filiżanka z kawą. – Czy mamy wrócić do rozmowy o wczorajszej nocy?
Nadia skupiła się na swojej latte, pomijając słowa brata milczeniem, natomiast Conrado udał się do łazienki, by przygotować się do wyjścia, mówiąc:
– Mam coś do załatwienia. Nie będzie mnie dziś w poradni.
– Dobrze wiedzieć. – Fabricio westchnął ciężko, upijając łyk kawy. Z Conradem czasem ciężko się było dogadać.

Fabricio wyszedł zaraz po Conradzie. Mówił coś o odwiedzinach u Emily i o pracy. Patrzył wyczekująco na siostrę, chcąc zabrać ją do domu, ale ta wymówiła się, że zgubiła komórkę i musi jej poszukać. W rzeczywistości nie chciała wracać do domu. Zresztą i tak nie miała kluczy, które zostawiła w barze razem z kluczykami do samochodu, które barman wziął na przechowanie, kiedy to wlewała w siebie kolejne drinki, chcąc zapomnieć o bólu, którego doświadczyła wczoraj. Wciąż słyszała ostre jak sztylety słowa Santiaga i bardzo ją to bolało, ale niestety nic nie mogła na to poradzić. Pościeliła łóżko Conrada, niespecjalnie przejmując się bronią, którą znalazła pod poduszką. Właściciel mieszkania wciąż powtarzał jej, że jest niebezpieczny i widziała już u niego broń, więc nie było to coś, co mogło ją przerazić.
Zadowolona z efektu, przysiadła na łóżku i rozejrzała się po śnieżnobiałej sypialni. Mieszkanie Conrada było ładne, ale brak mu było duszy. Urządzone w minimalistycznym stylu, nie czuć było ogniska domowego. Od razu można było poznać, że rzadko tu bywał. Nie powinna myszkować w obcym mieszkaniu, ale nie mogła się oprzeć. Wysunęła szufladę stolika nocnego, przyglądając się zawartości, ale nie było tam nic ciekawego. Chciała znaleźć coś, co pomogłoby jej lepiej poznać tajemniczego Conrada. Chciała wiedzieć, kim tak naprawdę był ten człowiek, który od pewnego czasu mącił jej w głowie.
Szafa pełna drogich koszul i garniturów była jej najlepszym znaleziskiem. W całym mieszkaniu nie było nic wartościowego czy czegoś, co mogłoby uchodzić za pamiątki. Conrado nie przywiązywał do tego wagi, ale Nadia nie wiedziała, czy to dlatego, że i tak rzadko bywał w domu i nie chciał się przywiązywać do rzeczy materialnych czy po prostu nie chciał pamiętać o przeszłości. Z szafy bił zapach Conrada. Nie używał charakterystycznych perfum, ale mimo wszystko od razu rozpoznała ten zapach i uśmiechnęła się sama do siebie.
– Dziecinniejesz, Nadio. Zachowujesz się jak nastolatka.
Wtedy zauważyła pudełko wystające na dnie szafy. Wyglądało jakby ktoś chował je w pośpiechu. Nie powinna była tego robić i czuła się bardzo źle, ale nie mogła się powstrzymać. Chwyciła wieko pudełka i zajrzała do środka. Poczuła rozczarowanie. Były to tylko dokumenty związane z poradnią i kilka urzędowo wyglądających listów. Chciała zamknąć pudełko, ale jej uwagę przykuło coś kolorowego. Wśród papierów było zdjęcie przedstawiające uśmiechniętą i obejmującą się młodą parę. On w skromnym smokingu wyglądał niebywale przystojnie, uśmiechając się tak szeroko, że niemal go nie poznała. Nadia nigdy wcześniej nie widziała Saverina tak szczęśliwego. Nigdy się tak nie uśmiechał jak na tym zdjęciu, zrobionym zapewne jakieś dwadzieścia lat temu. Jego żona miała na sobie bardzo prostą białą suknie, bez żadnych ozdób, koronek, falbanek i innych wymyślnych rzeczy, w których lubowały się panny młode z dwudziestego pierwszego wieku. Nie miała nawet welonu. W luźno spływające na plecy czarne włosy miała wpiętą białą lilię. Wyglądała tak zwyczajnie, a zarazem tak pięknie, że Nadia się zasmuciła, wiedząc, że Andrea krótko cieszyła się małżeńskim życiem.
Chwilę dumała nad tym wszystkim, po czym odłożyła wszystko na miejsce, czując się głupio, że narusza prywatność Conrada. Teraz jednak jeszcze bardziej ją do niego ciągnęło. Chciała zobaczyć ten szeroki uśmiech w prawdziwym życiu. Nie wiedziała tylko, czy jeszcze kiedykolwiek będzie to możliwe.

*

– Wyraźnie chciał rozmawiać z tobą, nie ma mowy o pomyłce.
– Czego on może chcieć, Jesus?
Saverin spotkał się ze swoim starym znajomym, Jesusem Echavarrią, naczelnikiem więzienia w Monterrey, w którym Alejandro Barosso obecnie przebywał. Był zdumiony, kiedy usłyszał, że syn jego wroga prosi o spotkanie. Zmierzali właśnie do sali wizyt, ale Conrado nadal nie mógł rozgryźć, o co może chodzić Alexowi.
– Dowiedział się, że żyjesz z wiadomości. – Dla naczelnika było to bardzo oczywiste. – Pewnie będzie chciał cię przekabacić, żebyś go stąd wyciągnął.
– A niby dlaczego miałbym to zrobić? – Dla Conrada była to dziwna sytuacja.
– Nikt nie wie, co siedzi w jego głowie. Ale jedno jest pewne – masz go w garści.
– Dlaczego tak mówisz? – Coś w głosie dawnego znajomego zaintrygowało Conrada, który zatrzymał się na korytarzu i wpatrzył się w niego wyczekująco.
Jesus Echavarria westchnął ciężko i zniżył głos do szeptu.
– Wczoraj miał tutaj miejsce pewien… incydent. – Na ostatnim słowie jego głos się nieco załamał.
– Jakiego rodzaju incydent? – Conrado założył ręce na piersi i wpatrzył się wyczekująco w brzuchatego naczelnika, który podrapał się nerwowo po głowie. Domyślał się już, co się mogło stać. Nie wiedział tylko, jak to możliwe.
– Jeronimo Duran. Ma sposób na niektórych klawiszy – wyjaśnił Echavarria, krzywiąc się lekko.
– „Sposób”? – Conrado prychnął i skrzywił się z niesmakiem. Słyszał o Duranie, ale nie sądził, że byłby zdolny do zgwałcenia współwięźnia. – Dlaczego nikt z tym nic nie zrobił? Barosso to szycha. Dlaczego ktoś nie dopilnował, by miał własną celę? Co tu się w ogóle dzieje? El Panterę ktoś zabił na spacerniaku, a Alejandro Barosso pada ofiarą gwałtu? Myślę, że twoja kariera, Jesus, stoi pod wielkim znakiem zapytania.
– Myślisz, że o tym nie wiem? Niestety nie ma na to sposobu. Staram się mieć oczy i uszy wszędzie, ale nie każdemu można ufać. Nie wiesz, jak to jest? – Naczelnik wydawał się być bardzo przejęty tą sprawą, ale miał związane ręce. – Dlaczego mam wrażenie, że obchodzi cię los młodego Barosso? Przecież nienawidzisz tej rodziny.
– Nienawidzę przemocy seksualnej – wyjaśnił ogólnikowo Saverin. – Moja reakcja byłaby taka sama, obojętnie kto byłby ofiarą. Fernando wie?
– Nie. I raczej się nie dowie. Mury więzienia skrywają wiele tajemnic. I nie sądzę, by Alejandro chciał mu o tym opowiadać. Nie odniosłem wrażenia, by byli ze sobą blisko. To raczej nie jest coś, o czym chciałoby się chwalić. Myślę, że właśnie dlatego chciał spotkać się z tobą.
Conrado zmarszczył czoło, nie wiedząc, co na ten temat myśleć. Jesus otworzył przed nim drzwi do sali widzeń. Po drugiej stronie przezroczystej ściany strażnik usadzał właśnie Alejandra Barosso. Na pierwszy rzut oka można było poznać, że nie jest to ten sam człowiek. Dla Saverina zmiana była diametralna, jako że ostatni raz twarzą w twarz widział go w 1996 roku, kiedy sam go uprowadził, chcąc się zemścić na Fernadzie. Nie był wtedy w stanie wymierzyć sprawiedliwości, zabijając jedenastoletniego dzieciaka. Później widział go tylko na zdjęciach i w wiadomościach. Po tym pewnym siebie, a nawet aroganckim, mężczyźnie nie było już prawie śladu. Jeronimo Duran już o to zadbał.
Saverin usiadł na krześle i złapał słuchawkę, dzięki której mógł słyszeć więźnia, który uczynił to samo po drugiej stronie kuloodpornej przegrody. Strażnik oddalił się kawałek dalej, podobnie jak naczelnik.
– Conrado Saverin. – Głos Alejandra zabrzmiał wyraźnie w słuchawce. – Doszły mnie słuchy o twoim zmartwychwstaniu.
– Czego ode mnie chcesz? – Conrado zdecydował, że najlepiej będzie nie owijać w bawełnę. Nie miał ochoty tu być, a jego chwilowa litość nad Alejandrem nie mogła zaćmić mu osądu.
– Ostatni raz widzieliśmy się dwadzieścia lat temu. Kopę lat. Czasami nadal śni mi się, jak przykładasz mi lufę do skroni.
To wyznanie lekko zszokowało Conrada. Musiał jednak przyznać, że było to dość traumatyczne przeżycie dla jedenastoletniego wówczas chłopca. Na pewno nie było mu łatwo. W końcu jego własny ojciec nie wyglądał wtedy na zbyt przejętego losem syna, który lada chwila mógł zginąć za grzechy ojca.
– Ja za to śpię spokojnie, wiedząc, że jesteś w odpowiednim miejscu. – Conrado próbował wyczytać z twarzy Alejandra, co ten tak naprawdę myśli. – Co ci strzeliło do głowy, żeby zabić tę kobietę? Antonietta Boyer, zgadza się?
– Jesteś dobrze poinformowany. – Barosso nie był zdziwiony tym faktem. – Więc pewnie wiesz też, że nie tylko ja byłem zamieszany w tę sprawę. Niejaki Sambor Medina jest współsprawcą i powinien siedzieć tu razem ze mną.
– Nie on pociągał za spust. – Conrado odchylił się lekko w krześle, nadal badawczo przyglądając się swojemu rozmówcy. – Ale darujmy sobie te gierki. Nie wezwałeś mnie po to, by rozmawiać o Medinie. Wezwałeś mnie, bo masz jakiś ukryty interes. O co chodzi, Alex? Przejechałem kawałek drogi, więc mów.
– Kandydujesz na burmistrza, widziałem w wiadomościach. Mój ojciec pewnie jest wściekły. Ale chyba nie tak, jak na wieść o tym, że żyjesz i masz się dobrze. – Mężczyzna uśmiechnął się półgębkiem, ale w jego głosie dało się słyszeć jakąś dziwną histeryczną nutę.
– „Pewnie”? Tatuś chyba nie często cię odwiedza, co? – Conrado pokręcił głową, domyślając się, że Fernando, chcąc kreować wizerunek dobrodzieja Doliny Cieni, zupełnie wyrzekł się syna-mordercy i publicznie potępił jego zbrodnię. – Przestań owijać w bawełnę, Alex. Wiem, co się wczoraj wydarzyło.
Mina zrzedła Alejandrowi na te słowa. Zbladł i poza oczywistym zawstydzeniem, wyglądał teraz na naprawdę przerażonego. Przez dobrych kilka minut w ogóle się nie odzywał.
– Cóż, jeśli chciałeś tylko przywitać się ze mną po latach, to będę się już zbierał. – Conrado podniósł się z miejsca, na co Alejandro uderzył gwałtownie w szybę, zostawiając na niej odcisk spoconej dłoni.
Strażnik poruszył się, chcąc zapobiec awanturze, ale Saverin kiwnął mu głową, że wszystko w porządku. Ponownie usiadł, czując, że Alejandro ma mu więcej do przekazania, tylko nie wie, jak się do tego zabrać.
– Jeśli chcesz, żebym wyciągnął cię z więzienia, to wiedz, że tego nie zrobię.
– Nie proszę o to. Chcę tylko, żebyś mi pomógł.
– Pomógł? – Conrado próbował nakierować Alejandra, który jednak był zbyt zawstydzony, by mówić o tym, co przeżył nie dalej jak dobę temu. Saverin przez chwilę patrzył jak syn jego największego wroga skręca się i walczy sam ze sobą, po czym nie wytrzymał i uległ własnemu sumieniu: – Porozmawiam z naczelnikiem, żeby załatwił ci pojedynczą celę. Tamten człowiek nie będzie miał do ciebie dostępu.
– Zrobisz to? – Barosso był autentycznie zdumiony. Sam Conrado również.
Nienawidził niesprawiedliwości i załatwiania spraw w ten sposób. Alejandro był jaki był, ale w głównej mierze dlatego, że Fernando go takim uczynił. Nie życzył mu takiego losu. Ale sam nie wiedział, dlaczego zdecydował się mu pomóc.
– Jako przyszły burmistrz muszę dbać o interesy mieszkańców. Nie dzwoń do mnie więcej, Alex. Nie mam ochoty cię oglądać.
– Jest coś jeszcze.
– Internet i kablówka to już będzie lekka przesada – rzucił z ironią Saverin, będąc lekko poirytowany nie tyle samą tą wizytą, co faktem, że pokazał swoją miękką stronę.
– Pomogę ci.
– A w czym ktoś taki jak ty mógłby mi niby pomóc? – Conrado roześmiał się szczerze, na tyle głośno, że strażnik stojący po drugiej stronie poruszył się niespokojnie i spojrzał na niego zgłupiały.
– Chcesz zniszczyć mojego ojca. Pomogę ci w tym.
– Alex, Alex… – zaśpiewał cicho Conrado, zniżając głos do szeptu i przybliżając twarz do szyby, chcąc mieć pewność, że mężczyzna dobrze go zrozumie. – Jestem za stary i za mądry na twoje gierki. Spróbuj przekabacić kogoś innego. Słyszałem, że na niektórych strażników jest pewien „sposób”.
Zakreślił w powietrzu cudzysłów, a Alejandro skrzywił się, bo wiedział, o czym mówi. Conrado uznał rozmowę za zakończoną i wstał, chcąc wyjść z pomieszczenia, kiedy Alejandro desperackim tonem wycharczał w słuchawkę dwa słowa:
– El Tesoro!
Saverin zatrzymał dłoń ze słuchawką, która już wędrowała, by odwiesić ją na miejsce. Był zaintrygowany.
– Znasz to miejsce! Wiesz, że mój ojciec chce je kupić, ale nie wiesz dlaczego.
– A ty oczywiście jesteś dobrze poinformowany?
– Wiem co nieco.
– „Co nieco” to dla mnie za mało. – Ponownie chciał odwiesić słuchawkę, ale powstrzymał go spanikowany głos Alejandra.
– Mam coś, co do niego należy. Nawet on nie wie, że to mam. Mogę przekazać ci te informacje w zamian za ochronę. Zastanów się nad tym.
– Nie mam nad czym się zastanawiać.
– Potrzebujesz mnie!
Conrado spojrzał na tego dzieciaka, w którego obronie kiedyś stanął, a potem miał zamiar zabić z zimną krwią, ale nie mógł. W jego oczach widział desperację i przerażenie. Nie mógł zaprzeczyć, że sprzymierzeniec w osobie Alejandra był mu bardzo na rękę. Nie mógł jednak tego przyznać otwarcie, bo straciłby wygraną pozycję.
– Nie, Alex. To ty potrzebujesz mnie.
Po tej rozmowie pociągnął za kilka sznurków i załatwił Alejandrowi osobną celę i zakaz zbliżania się dla Jeronimo Durana. Alex miał mieć zapewnioną ochronę, a wszystko miało odbyć się po cichu i nigdy nie ujrzeć światła dziennego. A w szczególności nie miało dojść do uszu Fernanda Barosso.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 23:18:02 24-01-19, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3493
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:23:02 25-01-19    Temat postu:

TEMPORADA II CAPITULO 191

Javier /Julian/ Ingrid / Dolores/Victoria

Reakcja Santiago Diaza była dokładnie taką jak spodziewała się otrzymać d nastoletniego dziecka. Był po prostu wściekły i Dolores Lopez ani trochę nie dziwiła się, iż na matkę reagował agresją. Całe jego życie wywróciło się do góry nogami; najpierw zamieszkał z bratem, później zmarł jego ojciec a teraz pojawia się matka, której został odebrany. I to ostatnie interesowało go najmniej. Czy miał żal do Nadii? Być może. Czy chciał mieć z nią cokolwiek wspólnego? Na tym etapie nie. Dolores mimo, iż Nadia zrobiła na niej pozytywne wrażenie zamierzała stanąć po stronie dziecka bo to on był tutaj najważniejszy. Sącząc małymi łykami kawę w miejscowej kawiarni myślała o czymś zupełnie innym.
Ciąża córki kompletnie ją zaskoczyła i w pewnym stopniu wyprowadziła z równowagi. Pojechała tam przed spotkaniem z klientami, ponieważ chciała ją zobaczyć, porozmawiać z nią i widok półnagiego Juliana Vazqueza i zaokrąglonego brzucha córki bynajmniej nie podniósł jej na duchu czy nie poprawił humoru. Był po prostu gromem z jasnego nieba. Oczywiście mogła żartować, iż będzie podrywać mężczyzn metodą „na wózek” jednak siedząc w kawiarni nie mogła pozbyć się tego uczucia niepokoju.
Dolores martwiła się o córkę i podejrzewała iż nie jest ona jedyną przyszłą babcią która martwi się o swoje dziecko. Co najwyżej plasowała się w grupie najmłodszych babć. Westchnęła mieszając łyżeczką w filiżance z kawą. Ingrid nie była dzieckiem bynajmniej planowanym i powiedzmy sobie szczerze jej rosnący brzuch bardziej ją przerażał niż napawał radością a kiedy dorastała najbardziej bała się tego iż córka powtórzy jej błędy. Lola nigdy nie żałowała że ją urodziła, żałowała tego że urodziła ją mając zaledwie siedemnaście lat.
Koniec lat osiemdziesiątych początek dziewięćdziesiątych nie był dobrą dekadą na samotne, nastoletnie macierzyństwo. Wytykana palcami, wyrzucona z domu kilka tygodni po narodzinach córeczki, mieszkająca z noworodkiem w przyczepie kempingowej. Dolores wiedziała iż przetrwanie zawdzięcza nie tylko sobie lecz bratu. Gabriel pomógł się. Co prawda nie przekonał rodziców aby przyjęli ją z powrotem lecz pomagał jej finansowo. Na samą myśl o swoich rodzicach poczuła, jak żółć podchodzi jej do gardła.
Gabriel i Dolores Lopezowie urodzili się w zamożnej rodzinie z wyższej klasy średniej. Ulises Lopez był sędzią, znanym szanowanym w okręgu Monterrey. Żona Adora była gospodynią domową. Nigdy nie pracowała, zajmowała się wychowaniem dwójki swoich dzieci i czytaniem książek. Była wielką fanką książek Gabriela Marqueza i Vadimira Nabokova. Pierworodnego nazwała na cześć pisarza zaś córkę otrzymała imię po bohaterce jednej z najbardziej znanych powieści Nabokova. Nastoletnia córka w ciąży była jej osobistą porażką.
Dolores oczywiście miała wybór. Na samo wspomnienie ultimatum ojca coś ściskało ją w dołku. Na aborcję było za późno. Żaden ginekolog czy to w kraju czy też za granicą nie zgodzi się przeprowadzić zabiegu kiedy dziecko już kopie. Obiecała że odda noworodka do adopcji. I oddała. Te pięć tygodni były najgorszymi w jej życiu. Nie spała, nie jadła i jedyne czego chciała to odzyskać swoją małą córeczkę. Odzyskała ją na dwa dni przed upływającym terminem kiedy matka może rozmyślić się i chcieć odzyskać dziecko. Rodzice nigdy jej nie wybaczyli, że wybrała Ingrid a nie ich. Nigdy nie żałowała.
Dziś w kuchni swojej córki uświadomiła sobie jak mało wie o własnym dziecku. Wiedziała to siedem lat temu w dniu jej wyjazdu wie to teraz. Wyjazd do Stanów jedynie pogłębił to.

Pakowała się w pośpiechu. Do marynarskiego worka wrzucała jednie najpotrzebniejsze rzeczy. Nie miała czasu a telefon wciśnięty do kieszeni bluzy zawibrował głośno że aż podskoczyła. To tylko Julian, pomyślała z trudem przełykając ślinę. Ręce jej się trzęsły kiedy wciskała do środka stare pudełko po butach z listami od Flavio. Spojrzała na Dolores staojącą w drzwiach jej sypialni. Matka przyglądała jej się krytycznym wzrokiem Nadal była w piżamach.
— Mamo — jęknęła zawiązując worek. — Ubierz cokolwiek weź ze sobą paszport, bilet i wizę dostaniemy na lotnisku — Mamo proszę cię. To nie jest czas na pretensje, wzajemne żale czy gadkę jesteś moim największym rozczarowaniem. Po prostu ubierz się i weź paszport.
— Ingrid — usłyszała głos Petera — pospiesz się — powiedział i wszedł do środka — ty jeszcze nie ubrana? — zapytał byłej — nie macie czasu, pogadacie sobie w samolocie.
— Nigdzie nie lecę dopóki nie wyjaścicie mi o co chodzi — warknęła — i czemu nie dziwi mnie że to ty masz z tym coś wspólnego — wskazała oskarżycielsko palcem na Petera.
— To nie jego wina — jęknęła Ingrid nakładając w pośpiechu kurtkę — Mamo wszystko ci wyjaśnię jak będziemy kilkaset metrów nad ziemią. Im wyżej tym lepiej.
— Ingrid nie mogę wszystkiego rzucić i wyjechać z tobą — zwróciła się do córki.
— Nie rozumiesz ja już tutaj nie wrócę

***
Rozstanie z Lolą nie należało do najłatwiejszych. Ingrid i matkę mimo iż łączyła dość specyficzna relacja — więcej w niej było chłodu niż macierzyńskich uczuć to jednak na siedem lat straciła kontakt z kobietą. Żadnych mejli, listów, rozmów telefonicznych czy wideo. To była oczywiście kwestia bezpieczeństwa Loli czasem jednak Ingrid myślała iż Dolores wraz z jej wyjazdem pozbyła się pewnego balastu jakim była problematyczna córka.
Szatynka bowiem nie była modelowym dzieckiem. Była nastolatką trudną, butną, pakującą się ciągle w kłopoty. Spędziła trzy lata w poprawczaku (z sześcioletniego wyroku) i kiedy wyszła wcale się nie uspokoiła. Może na początku była zbyt zdezorientowana, oszołomiona wolnością, aby rozrabiać jednak w przeciągu następnych czterech lat liczba jej przewinień wzrosła tak samo jak ofiar. Co zapewne było interesujące z psychologicznego punktu widzenia — nie miała wyrzutów sumienia. Tamta piątka zasługiwała na taki los. Oczywiście nie oznaczało to że Ingrid nie miała z tego powodu koszmarów. Czasami śniła o własnej przeszłości. Dziś ta przeszłość zawitała do jej kuchni.
Po wyjściu Loli z ich domu, Ingrid nie mogła znaleźć sobie miejsca. Spacerowała po pomieszczeniu w tę i z powrotem czując jak Lucy wierci się niespokojnie. Zupełnie jak mama, przemknęło jej przez myśl kiedy dłonią gładziła się po brzuchu. Wyczuwała jej niepokój. Przyszła matka westchnęła wpatrując się w podwórko za domem. Powinna pojechać z Julianem na zakupy, zajęła by czymś myśl zamiast tego wracała do przeszłości. To nigdy nie wychodziło jej na dobre.
Westchnęła i zaczęła iść do sypialni. Musiała się położyć.

***
Wypisanie przez lekarza Emily zaskoczyło blondyna i wioząc żonę do domu zastanawiał się ile w tym medycznej interwencji a ile marudzenia drugiej połówki. Nie od dziś wiadomo że blondynka szpitali nie cierpi ani przyjmowania leków. A przed wyjściem ze szpitala Fabrcio zrealizował plik recept. Intuicja mu podpowiadała że z chorą będzie jak z dzieckiem. Mimo to cieszył się że będzie miał ją w domu. Zaparkował przed rezydencją zerkając kątem oka na Emily. Blondynka miała zamknięte oczy.
— Nie śpię — powiedziała czując na sobie jego spojrzenie. Sięgnęła do zapięcia pasa. — O co chodzi? — zapytała podnosząc wzrok na męża.
— Zastanawiam się ile w tym wypisie ręki lekarza a ile twojej?
— Brakowało łóżek więc mnie wypisali — powiedziała wychodząc na zewnątrz. Fabrcio pokręcił z niedowierzaniem głową. Czasami Emily potrafiła go zaskoczyć i to niekoniecznie pozytywnie. Nie chciał się jednak o to kłócić. Ostatnio zbyt często się kłócili. Wyszedł z auta i podszedł do żony obejmując ją w pasie. — Nadal roznoszę zarazki — przypomniała mu kiedy pocałował ją w policzek.
— Będziemy więc chorować razem — stwierdził prowadząc ją do środka. Drzwi otworzył kluczem jednak charakterystyczne pikanie alarmu nie włączyło się. Emily spojrzała pytająco na męża i pociągnęła nosem. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach. Małżonkowie ruszyli do kuchni gdzie jak Emily podejrzewała był Javier Reverte.
— Obiad prawie gotowy — powiedział na ich widok.
— Jak tu wszedłeś? — zapytał go Fabrcio
— Jak to jak? — odpowiedział Reverte — To chyba logiczne że się włamałam. A ty wymyślicie sobie lepszy kod do alarmu bo zgadłem za pierwszym razem. Siadajcie.
— Javier
— Fabrcio stanie przy garach teraz nie w głowie — stwierdził Reverte — więc upichciłem wam obiadek. Victoria wpadnie po pracy bo musi z tobą porozmawiać o oświadczeniu dla prasy na konferencji prasowej. Mecie też wspólnie ustalić datę — wyjaśnił cierpliwie Javier nakłuwając widelcem ciasto w blaszce.
— Pójdę się położyć — zadecydowała Emily. Stanęła na palcach całując męża w policzek. — Marzę o własnym łóżku.
— Wypisała się na własne żądanie? — zapytał Guerrę Javier.
— Podejrzewam że tak marudziła lekarzowi, że ją wypisał — stwierdził mężczyzna z zaciekawieniem podchodząc do stojącego na kuchence garnka. Podniósł do góry pokrywkę i pochylił się wąchając zawartość. — Krem z pomidorów? — zapytał
— Tak masz dobry nos — pochwalił go Javier. — W piekarniku jest pieczone udka z kurczaka, piure z ziemniaków i surówka z marchewki. Deser też będzie.
— Javier naprawdę nie musiałeś — powiedział Fabrcio jednocześnie sięgając do szafki po miseczkę. — Masz pewnie masę swoich spraw na głowie.
— Właściwie to tak, ale jeść coś trzeba. Poza tym, odkąd oddałem prezesurę.
— Nie jesteś już prezesem? — zdziwił się Guerra.
— Nie, te konferencje, użeranie się z zarządem — Magik skrzywił się na samo wspomnienie nudnych zebrań — Dlatego w fotelu prezesa zasiada mój ojczym, ja oczywiście nadal mam pakiet większościowy Nibylandii, ale teraz większość czasu spędzam w laboratorium niż w prezesowskim fotelu. Właściwie to nawet szukam dodatkowego zajęcia może od siedzenia w laboratorium głowa nie boli ale kregosłup.
— Dodatkowego zajęcia? — zapytał Fabrcio kiedy obaj usiedli przy stole w kuchni. Spojrzał na miseczkę na stole to na Reverte. — A gdybym ci powiedział że miałbym dla ciebie dodatkowe zajęcie?
— Odpowiedziałbym że zamieniam się w słuch.
Fabrcio wyjaśnił dokładnie co ma na myśli.

W tym samym czasie Julian wrócił z zakupów obładowany siatkami. On i Ingrid mieli umowę iż większe zakupy robią raz w tygodniu zaś pieczywo lub warzywa miękkie wedle potrzeby. Rozejrzał się po pustej kuchni i westchnął. Martwił się o Ingrid i wolał aby poszła na zakupy razem z nim niż siedziała w domu i się zamartwiała.
Niespodziewana wizyta Loli bowiem wyprowadziła ją z równowagi. Julian dużo o kobiecie słyszałm, ale nigdy osobiscie się nie spotkali czego bynajmniej nie żałował. Rodzice Ingrid nienależeli do idealnych. Przyganiał kociął garnkowi, przemknęło mu przez myśl. Wypakował zakupy i ruszył na poszukiwania ukochanej. Znalazł ją w sypialni. Leżała w łóżku z książką
— Ciekawa? — zapytał
— Nie —odpowiedziała odkładając ją na szafkę nocną. —O seryjnym mordercy. Nuda. Połóż się obok mnie.
Julian wszedł do środka i ułożył się obok Lopez. Leżeli naprzeciwko siebie w kompletnej ciszy.
—Nigdy ci tego nie mówiłam, ale Lola oddała mnie do adopcji. Na pięć tygodni i dwa dni —wyjaśniła — Przez pięć tygodni i dwa dni miałam zupełnie innych rodziców i kiedyś to był całkiem niezły argument podczas rodzinnych awantur, ale teraz —mimowolnie położyła dłoń na brzuchu —rozumiem, dlaczego zabrała mnie z powrotem Gdyby ktoś chciał zabrać nam Lucy pewnie wydrapałabym mu oczy. To był warunek moich dziadków, bo panna z dzieckiem to taki wstyd. Mama mówiła , że on jest sędzią a babka gospodynią domową. Rodzinka z wyższej klasy średniej —prychnęła pod nosem. —Wiem nawet gdzie mieszkają.
— Chcesz im złożyć wizytę?
— Nie. Jeśli któreś będzie potrzebować nerki pewnie mnie znajdą —stwierdziła Lopezówna uśmiechając się kwaśno. — Zmieńmy temat —poprosiła. Nie miała ochoty rozmawiać o swoich dziadkach z piekła rodem.
—Moja mama dzwoniła. Zaprasza nas na kolacje — powiedział — Kolacja dla kilku najbliższych przyjaciół, czyli na oko licząc jakeś pięćdziesiąt osób. Jeśli oczywiście nie masz ochoty nie musimy iść.
— Z jakiej okazji ta kolacja?
—Urodziny
— Jej?
Skinął głową.
—I ty nic nie mówiłeś? To dziś?
—Tak, ale kotku nie musimy iść.
—Oczywiście że musimy iść. — odparła i wstała. —Na którą?
—Dwudziestą. Kochanie nie mamy nawet prezentu.
—Oczywiście że nie mamy, bo mówisz mi to parę godzin przed — pokręciła.
—Kupiłem książkę kucharską.
— Twoja matka przecież nie gotuje. —przypomniała mu.
—To taki żartobliwy prezent —wyjaśnił.
—Lucy — zwróciła się do córki —miej moje poczucie humoru inaczej będziemy zgubieni. Kochanie jakim cudem ty jesteś ze mną z związku? — zapytała go. — Kupić kobiecie książkę kucharską — pokręciła w rozbawieniu głową — lepiej byś zrobił gdybyś kupił patelnię.
—Serio?
— Tak — podeszła do niego — łatwiej cię zdzielić nią po głowie —pocałowała go we włosy. —Zadzwoń i powiedz, że przyjedziemy. Książka kucharska —wymamrotała pod nosem — Faceci skąd oni biorą tę pomysły?

***
Rozmowa z Travisem Mandragonem przebiegła bez jakiegokolwiek zgrzytu. Mężczyźnie należało wyjaśnić kilka kwestii i poza faktem, iż pracował z dzieckiem. Na to przymknąć oka nie mogła. Tavis co prawda nie był skazany za przestępstwa wobec dziecka jednak zabił człowieka co go dysklasyfikowało do roli niańki. Na przyszły tydzień umówili się na test narkotykowy. Pablo Diaz z którym miała również spotkanie tamtego dnia wykazał chęć współpracy a Dolores żałowała, że inne rodziny, które ma pod opieką nie chcą się po prostu porozumieć. Z zadumy wyrwał ją dźwięk dzwonka do drzwi. W progu stał brat Gabriel Lopez. Bez słowa wpuściła go do środka.
—Wina?
— Chętnie —odparł idąc za kobietą. —Widziałaś się z Ingrid — to nie było pytanie, lecz stwierdzenie.
—Mogłeś mi powiedzieć o ciąży — powiedziała wyciągając z lodówki butelkę.
—To nie była moja decyzja. Ingrid nie była gotowa. Rozmawiałaś z Peterem? —Gabriel westchnął sięgając po kieliszek. —Chociaż spróbujcie się dogadać. Dla córki i wnuczki.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 19:24:11 25-01-19, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 15:20:34 27-01-19    Temat postu:

TEMPORADA II CAPITULO 192

NADIA


Zdjęcie, które znalazła w mieszkaniu Saverina, sprawiło, że Nadia przywołała w myślach dzień swojego ślubu z Dimim. W domu głęboko w szufladzie trzymała album pełen fotografii z tej uroczystości i również była wtedy szczęśliwa – zupełnie tak jak Conrado, stojąc obok Andrei i uśmiechając się od ucha do ucha.
De la Cruz naprawdę kochała Dimitria. Gdy tworzyli małżeństwo, mężczyzna dbał o nią i kochał bezgranicznie. Później poświęcił się dla bezpieczeństwa rodziny i to czyniło go wspaniałym człowiekiem. Być może nie zrobił tego w zbyt taktowy sposób, ale liczyły się dobre intencje. Po jego powrocie coś się wypaliło w ich miłości, ale Dimi na zawsze pozostanie w sercu Nadii. Bez względu na to czy w przyszłości kobieta z kimś się zwiąże, czy zdecyduje się na samotne życie z dwójką dzieci.
Odłożyła zdjęcie na miejsce, powracając do rzeczywistości, i wróciła do dalszego myszkowania po pokoju. Nie miała ochoty wracać do domu. Tym bardziej, że Camila zadzwoniła do niej rano i poinformowała, że matka koleżanki odwiozła ją i swoją córkę do szkoły i że lekcje skończą się dziś późnym popołudniem.
Nadia doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że nieładnie tak grzebać w cudzych rzeczach, ale cóż mogła poradzić na czystą kobiecą ciekawość. W końcu Conrado był bardzo interesującą osobą i to normalne, że chciała dowiedzieć się o nim jak najwięcej. Otworzyła szafę, w której wisiały jego koszule i wyjęła z niej jedną w odcieniu błękitu. Przysiadła na brzegu łóżka, przytulając do piersi kawałek materiału i jednocześnie wdychając w nozdrza pozostały na nim zapach ciała Saverina. Trwała w takiej pozycji dobre kilka minut, dopóki nie usłyszała dzwonka do drzwi. Szybkim ruchem wepchnęła koszulę do swojej torebki i poszła otworzyć.
– Ty tutaj?! – zdziwiła się Eva na widok Nadii.
– Przepraszam, czy my się znamy? – zapytała De la Cruz z lekką konsternacją, wciąż trzymając gościa w progu.
– Ty mnie nie znasz, ale ja ciebie owszem – odparła kobieta, bezceremonialnie wymijając Nadię, by wejść do środka.
– Wątpię. – Właścicielka wydawnictwa zamknęła drzwi za narzeczoną Conrada.
– Eva Medina – wydukała od niechcenia własne imię i nazwisko, wyciągając dłoń w kierunku Nadii.
– Medina? – zdziwiła się wspólniczka Saverina, odwzajemniając gest.
– Nie, nie jestem siostrą Sambora. – Eva postanowiła uprzedzić jakiekolwiek pytania o tę kwestię.
– Przecież o nic nie pytałam – zauważyła słusznie De la Cruz.
– Ale chciałaś.
– Nadia de la Cruz, jestem… – Chciała się przedstawić, by uciąć temat Sambora, ale nie dane jej było dokończyć prezentacji swojej osoby.
– Doskonale wiem, kim jesteś – przerwała jej aktorka ze spalonego teatru. – Świeżo upieczoną wdową, która najpierw próbowała wskoczyć do łóżka Samborowi, a teraz próbuje wskoczyć Conradowi. – Eva nie należała do ludzi, którzy owijają w bawełnę.
– Słucham? – Nadia zbaraniała. – Wypraszam sobie.
– A co? Może się pomyliłam? – drążyła temat.
– Sambor był dla mnie nikim, a Conrado jest tylko moim wspólnikiem. – Nie wiedzieć czemu, De la Cruz uznała za konieczne wyjaśnienie tej kwestii.
– Tylko – powtórzyła Eva z przekąsem. – A więc chciałabyś, żeby był kimś więcej – stwierdziła, zakładając ręce na piersi.
– Posłuchaj, paniusiu. – Nadia nie zamierzała dać się sterroryzować. – W życiu jest jak na wojnie, więc zagrajmy w otwarte karty. Jesteś tą słynną narzeczoną Conrada, prawda? – Zmierzyła kobietę od stóp do głów i nie czekając na odpowiedź, kontynuowała. – Jak widzę, nic poza markowymi ciuchami i toną makijażu sobą nie reprezentujesz, więc doprawdy nie mam pojęcia, co Conradowi strzeliło do głowy, żeby zaproponować ci małżeństwo. Na kilometr bije od ciebie chłodem i arogancją. Myślisz, że jak masz sławę, wątpliwą zresztą, i pieniądze to wolno ci oceniać ludzi? Nic o mnie nie wiesz, więc bądź tak miła i po prostu zamilcz.
Widać było, że te słowa wstrząsnęły Mediną, bo stała jak słup soli, niemo wpatrując się w bojowo nastawioną Nadię.
– A jeśli chodzi o Conrada, to masz rację. On jest dla mnie ważny, nawet bardzo, ale nie jestem żadną cholerną dziwką, która już na pierwszym spotkaniu miała ochotę tarzać się z nim po biurku w wydawnictwie. Trochę się już znamy, poza tym oboje jesteśmy dorośli i jeśli będziemy chcieli to zrobić, to zrobimy. Fakt, że ludzie uprawiają ze sobą seks nie jest przestępstwem ani nie świadczy o tym, że ktoś jest łatwą zdobyczą.
Eva nie wytrzymała i wyszła z domu Saverina, trzaskając drzwiami.

Jakiś czas później wrócił Conrado. Zastał Nadię w jadalni. Siedziała przy zastawionym stole, czekając na niego. Na środku paliły się dwie świece. Mężczyzna spojrzał na nią pytająco, a ona od razu zaspokoiła jego ciekawość i wyjaśniła:
– To obiad przeprosinowy. – Wstała z krzesła i przywitała się z Saverinem buziakiem w policzek. – Nie powinnam była dzwonić do ciebie w takim stanie. Przepraszam. – Odsunęła się od niego. – Myj ręce i siadaj, bo wystygnie – powiedziała, ściągając z Condzia marynarkę i odwieszając ją na oparcie fotela.
– Pięknie się zaczyna – zaśmiał się. – Jeszcze nawet nie zjedliśmy, a ty już mnie rozbierasz. – Zajął miejsce przy stole. – A tak poważnie, to nie musisz mnie przepraszać. W końcu nic takiego się nie stało, a ja z przyjemnością ci wczoraj pomogłem – dodał grzecznie jak na dżentelmena przystało.
– I tak mi wstyd, że tak się posypałam – przyznała szczerze i również usiadła przy stole.
– Nie czuj się winna. Ostatnie dni nie były dla ciebie łatwe, więc to normalne, że nie wytrzymałaś presji. – Conrado starał się dodać Nadii otuchy i chyba nawet mu się to udało, bo kobieta uśmiechnęła się z wdzięcznością.
– Dziękuję za zrozumienie. Jesteś jedną z niewielu osób, które mnie nie oceniają.
– Bo łatwo jest oceniać ludzi. Dużo trudniej jest się z tego wycofać, gdy nie miało się racji. Dlatego ja jestem neutralny w tym temacie.
Conrado spojrzał w swój talerz.
– Nie bój się, to nie owoce morza – uprzedziła jego pytanie, które w sumie paść nie miało, bo Saverin nie był ślepy i potrafił rozróżnić tortillę po meksykańsku od krewetek.
– Całe szczęście – odparł z uśmiechem.
– Twoja dziewczyna tutaj była. – Nadia zmieniła temat, sięgając po sztućce.
– Eva? – zdziwił się mężczyzna.
– A masz jakąś inną? – zaśmiała się.
– Nie, ale nie byłem z nią na dziś umówiony – wyjaśnił po krótce.
– Chyba niezbyt się ucieszyłeś. Nie kochasz jej – wysnuła własne wnioski po tym, jaką zrobił nietęgą minę, gdy usłyszał o wizycie Mediny.
– Miłość jest dla ludzi słabych – zaczął tajemniczo. – Bo jak się kogoś kocha, to łatwiej jest być zranionym – dokończył, wkładając do ust pierwszy kęs tortilli nadziany na widelec.
– A namiętność jest dla kogo? – Nadia z pewnością stąpała po bardzo cienkim lodzie, pytając o to.
Conrado o mało się nie zakrztusił.
– Dla dorosłych – odparł, upijając kilka łyków wody ze szklanki.
– Więc wszystko się zgadza. Ja jestem dorosła, ty również… – prowokowała go.
– Eva i Sambor także są dorośli – zauważył słusznie Saverin, chcąc trochę zbić Nadię z tropu, bo ten temat robił się niewygodny dla nich obojga.
– Co to ma do rzeczy? – zapytała nieco zaskoczona jego odpowiedzią.
– Między tobą a Samborem była namiętność? – zapytał rozbawiony, chcąc całą sytuację obrócić w żart, skoro już tak daleko to zabrnęło.
– Raczej wesołe przedszkole – odparła ze śmiechem. – Sambor to dzieciak, który nie dorósł do roli mężczyzny. Dlaczego wszyscy dzisiaj poruszają jego temat? – zapytała ni to jego, ni samej siebie.
– A kto jeszcze o niego pytał?
– Ta twoja dziewczyna, której nie kochasz. – Nie wiedzieć czemu, Nadia uznała za konieczne, żeby po raz kolejny podkreślić fakt braku miłości w związku Evy i Conrada. – Ale nie gadajmy o tym.
– A o czym chcesz porozmawiać? – zapytał, choć czuł, że to nie był najlepszy pomysł.
Nadia wstała od stołu i podeszła do Saverina powolnym krokiem.
– W ogóle nie chcę rozmawiać – powiedziała, pochylając się nad nim i składając na jego ustach ognisty pocałunek.
– Nadia – wyszeptał, odsuwając ją od siebie.
– Ciiiiiii – przycisnęła palec wskazujący do jego rozpalonych warg. – Nic nie mów. Po prostu daj się ponieść chwili.
Znowu zaczęli się całować, ale nie trwało to długo, bo nagle przed oczami Nadii stanął Dimitrio. Przerażona oderwała się gwałtownie od Conrada.
– Przepraszam, muszę iść – rzuciła bez emocji i wybiegła z mieszkania Saverina.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 34, 35, 36 ... 62, 63, 64  Następny
Strona 35 z 64

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin