Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 43, 44, 45 ... 62, 63, 64  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3493
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:42:02 20-12-21    Temat postu:

Temporada III C052
Giovanni/Helena/Sofia/Adora/Miguel/Emily/Fabrcio/Ingrid/Julian/ /Fernando

[link widoczny dla zalogowanych] poruszyła głową na boki wpatrując się w dokumenty porozrzucane po łóżku. Siedziała po turecku z kieliszkiem czerwonego wina w dłoniach po raz kolejny w ciągu ostatniej godziny czytała treść zeznań Tristana Sawyera, które delikatnie mówiąc nie trzymały się kupy, a kobieta była coraz bardziej zdezorientowana, gdyż historia przedstawiona przez zmarłego była bardzo nieprawdopodobna. Policjantka nauczyła się w tej pracy jednego; brać pod uwagę każdy scenariusz nawet jeśli jest on jak żywcem wyjęty z filmu sf.
Nakłonienie Tristana Sawyera do zeznań nie było łatwe. Policja na czele z prokuratorem Lopezem sprawującego nadzór nad tą sprawą musiała najpierw dać mu coś w zamian przed złożeniem zeznań. Mężczyzna poprzez prawnika zażyczył sobie osobnej celi i całodobowej ochrony dla siebie. Helena już wtedy uznała to posunięcie za mądre. Sawyer przez siedemnaście lat był policjantem i nie jeden znajdujący się w więzieniu skazaniec został aresztowany właśnie przez niego. Były policjant dostał więc osobną celę. I podczas przesłuchania powiedział im, że ma dla nich niespodziankę. Prezent znajdował się w Santa Caterina. Małym górskim miasteczku, w którym znajduje się wejście do Narodowego Parku Monterrey. Brunet opowiedział im niewiarygodną historię.
Od dziesiątego stycznia dwa tysiące piętnastego roku w domu należącym do Jolanty Sawyer do pierwszego czerwca bieżącego roku przetrzymywał on mężczyznę. W trakcie przesłuchania nie zdradził on jednak tożsamości mężczyzny, ale opowiedział policjantom i prokuratorowi niewiarygodną historię. Uprowadził on mężczyznę przetrzymywał przez sześć miesięcy. Nikt nie zauważył jego zniknięcia, gdyż uprowadzony został zastąpiony sobowtórem. I dopóki nie znaleźli Dymitra Barosso nie wierzyli w słowa Tristana.
Mężczyzna był odwodniony i niedożywiony. Leżał na materacu, mamrocząc w gorączce. Helena z trudem go rozpoznała. Mężczyzna w niewoli schudł. Nieskracane włosy urosły, a na twarzy pojawiła się gęsta broda. Czy chcąc czy nie Helena pogratulowała Sawyerowi sprytu. Dimitrio dostawał racje żywnościowe, by przeżyć. Nic, poza tym. Nie golił się, a potrzeby fizjologiczne załatwiał do stojącego w kącie wiadra, które Tristan opróżniał raz na tydzień, gdy przyjeżdżał w odwiedziny. To właśnie wtedy przywoził więźniowi jedzenie składające się głównie z ryżu i z warzyw i wodę. Fakt, że przeżył tak długo bez jedzenia na minimalnej dawce wody zakrawało na cud.
Za nim Helena wyszła zapytała go, dlaczego? Odpowiedź Sawyera była prosta; zabezpieczenie. Czy Sawyer planował szantażować Fernada Barosso? Tego się już nie dowiedzą. Ani jak to możliwe, że Sawyer znalazł chirurga, który całkowicie zmienił twarz mężczyzny w twarz Barosso. To co kiedyś było dla niej wymysłem amerykańskich seriali stało się faktem. Sięgnęła po wino i upiła łyk. Przesłuchanie Barosso miało odbyć się następnego dnia, w czwartek. Alvaro i Helena poszli mężczyźnie na rękę i zgodzili się na rozmowę z nim w jego rezydencji. Wyrazili zgodę tylko dlatego, że nie chcieli wzbudzać sensacji. Nadia i jej odzyskany mąż potrzebowali czasu. Dlatego też ciało sobowtóra zostało wykopane w środku nocy i zabrane do Zakładu Medycyny Sądowej w Monterrey. Ekshumacja zwłok miała odbyć z samego rana. Gdy zastrzelono Barosso w domu Diaza nikt nie przeprowadzał sekcji zwłok. Przyczyna zgonu była oczywista. To co nie było oczywiste dla Heleny to, dlaczego sobowtór pobiegł bronić honoru Nadii? Nie był jej mężem. Nie kochał jej a mimo to zaryzykował dla niej własne życie. A może się zakochał? Przemknęło jej przez myśl. Stracił głowę dla kobiety i stracił życie. Oparła się plecami o zagłówek łóżka i wyciągnęła przed siebie nogi.
Była pewna jednego; więzień przetrzymywany w starym rodzinnym domu ciotki Sawyera miał posłużyć mężczyźnie do szantażu. Nie planował jednak grozić policji, lecz ojcu mężczyzny. Odnalezienie Dymitra stawia szereg pytań; kim był lekarz? Gdzie przeprowadzono nielegalną operację? I najważniejsze skąd Tristan znał chirurga? Takich ludzi z konkretnymi umiejętnościami nie spotyka się przecież spacerując po Valle de Sombras. Ktoś musiał go do niego skierować i tym kimś mógł być Fernando Barosso. I jeśli Sawyer planował szantażować wuja to co chciał na tym zyskać? Jakie haki na niego miał? Helena zaklęła. To pytania, na które trudno będzie uzyskać odpowiedź. Szczerze wątpiła, że Fernando będzie skory do współpracy. Odstawiła pusty kieliszek i odstawiła go na podłogę. Pozbierała dokumenty teczki układając na komodzie. Na widok córeczki stojącej w drzwiach uśmiechnęła się ciepło.
— Nie możesz zasnąć? — zapytała wyciągając ręce do dziewczynki. Sofia bez słowa weszła do łóżko i przytuliła się do brzucha matki.
— Tata jeszcze nie wrócił? — zapytała mocno obejmując Helenę.
— Jeszcze nie — odpowiedziała gładząc dziewczynkę po włosach. Sięgnęła po telefon. Było pierwsza w nocy. — Tatuś niedługo wróci, a ty skarbie możesz spać dziś ze mną — pocałowała córkę we włosy. Sofia zamknęła oczy.
—Opowiesz mi bajkę o księżniczce i królewiczu? — zapytała zadzierając do góry głowę. Popatrzyła na matkę. Helena z czułością popatrzyła na dziewczynkę i skinęła głową. I powoli rozpoczęła swoją opowieść.

Giovanni zdecydował się na powrót do domu taksówką. Siedział na tylnej kanapie z zamkniętymi oczami będąc pewnym, że jutro rano będzie go bolała głowa. Nie tak jak Juliana, pomyślał nie mogąc powstrzymać tej drobnej złośliwości. Doktorek nieźle się ululał, ale Romo ani trochę mu się nie dziwił. Gdy Helena urodziła Sofię pojechał pod szpital i pod oknem i zaczął śpiewać miłosną serenadę żonie. Nie miało znaczenia, że jest grubo po trzeciej w nocy ani tym bardziej że okna pod którymi stał wcale nie należały do oddziału ginekologicznego tylko ortopedycznego. Uśmiechnął się pod nosem na to wspomnienie i awantury jaką próbowała zrobić mu żona. Marnie jej wyszło, bo, mimo że mówiła surowym głosem to oczy zdradzały, iż jest rozbawiona zachowaniem mężczyzny. Doskonale rozumiał radość szwagra. Sam zachowywał się jakby odjęło mu rozum, gdy narodziła się Sofia.
Romo był pewien jednego; żona i córka uratowały mu życie. Gdy w dwa tysiące piątym roku ulice Monterrey zamieniły się w regularną wojnę między siłami ojca a Felipe Diaza i nikt nie mógł się czuć. On był w samym centrum o czym dotkliwie i boleśnie każdego dnia kampanii przypomniała mu i obywatelem miasta [link widoczny dla zalogowanych]
Kontrkandydatka obecnego burmistrza wybrała czuły punkt miasta i jego mieszkańców. Dziesięć lat temu Sebastian Romo rozpoczął jedną z najkrwawszych wojen w historii. Dla niektórych mieszkańców miast i okolicznych wsi nie były to zabliźnione rany. Stracili ojców, braci dzieci czy matki. Giovanni doskonale zdawał sobie sprawę, że nienależnie, ile czasu upłynie to pewne rany nigdy się nie zagoją. Rany Montserrat Russo nie zagoiły się.
Gdy Sebastian Romo zlecił tortury i zabójstwo jej męża prokuratora Gaspara Russo Giovanni był jeszcze dzieciakiem i bardziej od interesów ojca interesowały go dziecięce zabawy. Sofia trzymała go z daleka od ojcowskich spraw, których i tak w tamtym wieku by nie zrozumiał. Dla niego Sebastian Romo był tatą, który jest biznesmenem. Ze sprawą Russo zapoznał się dopiero wtedy, gdy Montserrat zaczęła głośno o niej mówić.
Gaspar był prokuratorem okręgowym w Monterrey. Był człowiekiem prawym, nieugiętym i upartym. Przypominał obecnego prokuratora Lopeza. Pod koniec lat osiemdziesiątych Sebastian Romo był szybko rosnącym w siłę baronem narkotykowym. Dzięki regularnej współpracy z kolumbijskim baronem narkotykowym Pablo Escobarem interes kwitł. W tamtym okresie nie było na rynku lepszej kokainy jak ta produkowana przez Pabla. Giovanni nigdy nie dowiedział się skąd ojciec znał mężczyznę. Nie chciał nawet wiedzieć. Po upadku Pabla ojciec zdobył recepturę pozyskiwania przez mężczyznę narkotyku, lecz okazało się, iż stan Nuevo Leon nie sprzyja hodowli, dlatego też szybko nawiązał kontakty handlowe z kartelem Sinaloa. W latach dziewięćdziesiątych na początku dwutysięcznych Dwie róże były w rozkwicie. Kochane i pielęgnowane przez ojca. Znienawidzone przez matkę i Russo.
To Gaspar Russo jako pierwszy wypowiedział wojnę Różom. Na wzór kolumbijskiej Los Pepes utworzył straż obywatelską. Nazwano ją Los Jardineros* Gdy w dwa tysiące czwartym roku Gaspar Russo stracił życie, a jego głowa została przybita do drzwi Sądu Okręgowego w Monterey ludzie byli przerażeni i wściekli. Giovanni podejrzewał, że gdyby nie śmierć Russo mężczyzna miałby spore szanse na fotel gubernatora.
Żona Russo stała się twarzą straży obywatelskiej. I teraz po jedenastu latach zdecydowała się przypomnieć o najkrwawszych wydarzeniach we współczesnej historii Monterey. Giovanni siedział w polityce wystarczająco długo aby zdawać sobie sprawę, że miasto może ponieść wysoką cenę za jej retorykę.
Odwiedzała groby poległych, rozmawiała z ich rodzinami, płakała razem z nimi podczas opowieści matek, które straciły swoich synów i jawnie krytykowała obecnego burmistrza za dopuszczenie do władzy mężczyzny, który miał krew na rękach. Montserrat nie dopuszczała do siebie myśli, iż Gio stał się najbardziej zaufanym człowiekiem burmistrza przez przypadek. Uratował jego córkę od gwałtu. I w odwecie mężczyzna wtedy jeszcze zastępca burmistrza stał się jego dłużnikiem. Najpierw chciał mu zapłacić. Pozycja pracy wyszła do Giovanniego. To on zasugerował, że chcę zostać stażystą w Ratuszu. Nie miał kierunkowego wykształcenia, ale załatwienie mu stażu nie było wcale takie trudne. To był koniec roku dwa tysiące czwartego.
Był jeszcze wtedy przed dyplomem. W czerwcu obronił tytuł licencjata-inżyniera z chemii W październiku zaczął studia magisterskie. W 2004 zaczął także studia licencjacie na farmacji. Mógł pracować i studiować jednocześnie na dwóch kierunkach dzięki nazwisku. Rektor podpisał odpowiednie dokumenty o indywidualny tok nauczania gdyż bał się, że Sebastian Romo się z nim rozliczy. Po latach Giovanniego nadal niezwykle bawiło podejście wykładowców. Mógł oddać pustą kartkę , a i tak dostawał ocenę bardzo dobrą. Wykładowcy nie wiedzieli, że Sebastian Romo ma w nosie jego studia.
I nawet ten fakt notorycznie wykorzystywała Russo. Informowała mieszkańców, że Giovanni Romo potrafi stworzyć każdy narkotyk i bombę. I o ile na początku to go niezwykle bawiło. To dziś jest zmęczony tłumaczeniem się dziennikarzom, iż nie on odpowiada za zgony w mieście. Nigdy jednak nie zdementował faktów przedstawianych przez wdowę. To by wyrządziło więcej szkody niż pożytku gdyż; tak potrafił mając odpowiednią składniki stworzyć narkotyk. I tak mógłby być drugim Walterem White, dwa potrafi zbudować bombę. Tego drugiego nauczył się już jako dzieciak. Gdy stanie się bezrobotnym otworzy swoją własną aptekę, albo warsztat samochodowy. Taksówka zatrzymała się przed jego domem. Zapłacił za kurs i wyszedł na chłodne powietrze.
Gdy wchodził do domu przywitała go cisza. Włączył alarm i skierował się od razu na górę. W progu sypialni zatrzymał się i uśmiechnął pod nosem na widok śpiącej żony i córki. Sofia spała przytulona do brzucha mamy. Zbliżył się do łóżka i pochylił nad żoną całując ją lekko w usta. Helena otworzyła oczy i uśmiechnęła się do niego. Dłonią pogładziła go po polliczku.
— Nie włączyłaś alarmu — zauważył blondyn.
— Wiedziałam, że wrócisz — odpowiedziała mu. — I po twoich oczach widzę, że impreza się udała.
— Udała, udała — przyznał jej rację mąż. — Julian, gdy wychodziłem chrapał jak lokomotywa, więc ja położę się w gościnnym.
— Słuszna decyzja tato — odezwała się Sofia. — Bo śmierdzisz.
Mężczyzna rozbawiony pokręcił głową i pocałował córeczkę w policzek.
— Tatusiu idź już spać, bo cuchniesz
Parsknął śmiechem i wstał. W progu jeszcze się zatrzymał i popatrzył na kobiety swojego życia.
— Kocham was moje panie
— My ciebie bardziej — odpowiedziała mu Sofia. Helena popatrzyła na niego ze zmarszczonymi brwiami.
— Wszystko w porządku? — zapytała bezgłośnie jego żona. Skinął lekko głową i uśmiechnął się.
— Po prostu was kocham — odpowiedział jej i wyszedł. Nie poszedł jednak do pokoju gościnnego. Zszedł na dół do swojego gabinetu i tam usiadł przy biurku. Dłuższą chwilę wpatrywał się w fotografię matki. Miał nadzieję, że byłaby z niego dumna.

***
Włosy splotła w prosty warkocz odrzucając go na plecy. Stanęła bokiem do lustra uważnie przyglądając się swojej sylwetce. [link widoczny dla zalogowanych] po cichu liczyła, że jeszcze przez trzy tygodnie uda się ukryć powiększający się brzuszek. Nie miała pojęcia tylko co zrobić dalej? Gdy będzie siedziała całe dnie w domu, ktoś na pewno zauważy jej zmienioną sylwetkę. Dziewczyna nie łudziła się, że prędzej niż później będzie musiała powiedzieć matce. I to nie jej reakcji bała. Tak Pilar się wścieknie, gdy powie jej o ciąży, ale dużo bardziej wścieknie się Paco- jej mąż. Na samą myśl zadrżała.
— Gotowa? Spóźnimy się na autobus. — drgnęła na dźwięk głosu swojego przybranego brata. Miguel stał oparty o framugę drzwi. Popatrzyła na niego i skinęła głową. Sięgnął po jej plecak leżący na łóżku.
— Mogę nosić swój plecak — mruknęła
— Wiem, ale jestem dżentelmenem i ci na to nie pozwolę — puścił do niej oczko. — Co tym tam do cholery nosisz?
— Książki — odparła gdy szli ramię w ramię przez cichą ulicę. Adora wcisnęła ręce w kieszenie mundurka.
— Musisz im powiedzieć — nie wytrzymał Miguel i popatrzył na nią z troską. Była od niego o połowę niższa, biologicznie nie mieli ze sobą nic wspólnego, a i tak była dla niego jak młodsza siostra chociaż różnica między nimi to trzy miesiące.
— Wiem
— Musisz iść do lekarza
— Próbowałam
— I?
— Pani w rejestracji powiedziała, że jestem nieletnia więc muszę przyjść z prawnym opiekunem — westchnęła z irytacją i opadła na przystankową ławkę. Na całe szczęście na jej przystanku wsiadali tylko we dwójkę. — Szkoda, że nie mamy samochodu.
Miguel parsknął śmiechem. Szybciej na pustyni znajdzie się oaza niż Paco Ozuna kupi synowi samochód, nawet jakiegoś używanego grata.
— Diego i Rory pojechali na francuski.
Nie zawsze jeździli autobusem. Czasem zabierali się z kuzynami, którzy mieli swoje auto, albo z Jorge. Temu ostatniemu ojciec zabrał samochód za ostatnie wybryki.
— Powiem im wieczorem. Nie mogę dłużej tego odkładać, poza tym się boję — wyznała. — Czytałam, że powinnam mieć zrobioną całą masę badań. Martwię się, że coś może być nie tak.
— Nadal kopie? — zapytał szeptem.
Przytaknęła skinieniem głowy i wzięła go za rękę. Położyła na swoim brzuchu.
— Wyrośnie z niego niezły łobuz.
— To może dziewczynka — odpowiedziała Adora uśmiechając się lekko. Lubiła czuć te kopniaki,
— Tak jasne. Baletnice mają taki kopniak. — uśmiechnął się i zabrał dłoń. Adora oparła mu głowę na ramieniu i ziewnęła. Nie wyspała się. Trudno było jej się wyspać, gdyż dziecko uznało, że między trzecią a czwartą w nocy to idealny moment na imprezę w jej brzuchu.
— Wszystko będzie dobrze — zapewnił ja i lekko ścisnął jej rękę.
— Mieliśmy plany
— I one nadal są aktualne — zapewnił ją. Podniosła głowę i popatrzyła na niego z niedowierzaniem. — Dostaniemy stypendium i wyjeżdżamy z tej dziury.
— Tak już widzę jak któryś uniwersytet ze stolicy da stypendium młodej matce.
— Znajdziemy sposób — zapewnił ją. — Trener mówił, że jeśli utrzymam poziom mam szansę na pełne stypendium sportowe na Uniwersytecie Meksykańskim. Ty dostaniesz naukowe i pójdziesz na studia. Ja na medycynę, a ty na tą swoją robotykę — wstał gdyż najeżdżał autobus. Miguel Ozuna nie zamierzał kończyć jak jego wiecznie pijany i niezadowolony ojciec i pracować w fabryce. Miał zdecydowanie wyższe ambicje i nie po to od najmłodszych lat trenuje zapasy, aby to wszystko zaprzepaścić i zabiera Adorę ze sobą. Nie zgnije w tej dziurze. Mowy nie ma!

***
Emily od rana zapoznawała się z wydrukami informacji zdobytymi przez Erica i czuła jak poziom jej irytacji wzrasta. Matt na papierze prezentował się nijako i nudno i gdyby go nie znała uznałaby go za przeciętnego obywatela. Pieprzony sukinsyn, mruknęła przesuwając wzrokiem po bilingach z ostatnich sześciu miesięcy. Regularnie jak w zegarku, każdego czternastego dnia miesiąca uciął sobie pogawędkę z matką Jenny. Długość tych rozmów była różna. Jedne trwały kwadrans drugie czterdzieści minut. Zirytowana rzuciła papiery na stół. Jenny kochała go tak bardzo, że udawała ciążę. Podniosła jej fotografię.
W dniu zaginięcia Jenny miał trzydzieści trzy lata. Była pracownikiem społecznym. Inteligentna, piękna kobieta, która po kłótni z mężem wyszła i nie wróciła. Emily palcami przeczesała włosy. Ile jest takich spraw rocznie? Tysiąc, dwa tysiące? Blondynka nie żyła w bańce i nie łudziła się, że Jenny szukano tak długo tylko dlatego, że była żoną agenta federalnego. Gdyby nie to cała sprawa trafiłaby na półkę krótko po zgłoszeniu.
Matt zgłosił sprawę zaginięcia żony swojej przełożonej- agentce specjalnej Paige Mahoney. Nie była to ani standardowa sprawa, ani standardowa procedura. FBI zajmuje się sprawami zaginięć tylko w kilku wyjątkowych przypadkach. Często zdarza się tak, że ludzie przychodzą do nich dopiero wtedy, gdy inne środki zawiodą. Matt wybrał inną drogę. Poszedł do razu do swoich. Czy zrobił to z troski o Jenny, bo wiedział jaki świat jest okrutny? Czy z wyrachowania? Wolał zgłosić to bezpośrednio do FBI, bo sprawa prędzej czy później by wypłynęła. Ukrywanie zaginięcia żony przed przełożonymi wyglądałby podejrzanie. I to ku tej opcji skłaniała się zarówno Emily jak i brat Derek. Zastanawiała się czy przyjaciel wie, gdzie jest Matt? Możliwe, że nie. Gdyby [link widoczny dla zalogowanych] wiedział, że Matt jest w okolicy Valle de Sombras to by ją ostrzegł. Sięgnęła po kubek z lemoniadą.
— Odwiozłem Alice i Sama do Leo — poinformował ją mąż. Pochylił się nad żoną i pocałował ją we włosy. Popatrzył na rozrzucone na stole papiery.
— Dzięki skarbie
— Drobiazg, Leo ma zabrać ich do ZOO — wyjaśnił. — Sporo znalazł w tak krótkim czasie — mruknął i sięgnął po wykaz z konta bankowego. Facet jest klientem kilku stałych sklepów, kupuje ciągle te same produkty.
— Tak, nie ma dziewczyny
— Wiesz to po liście zakupów? Facet cztery razy w miesiącu wypłaca dwieście pięćdziesiąt peso.
— Tak, kupuje tyle ile jest wstanie zjeść w ciągu tygodnia. Po za tym wskazują na to bilingi. Utrzymuje tylko kontakt z kolegami z pracy, dzwonią do niego telemarketerzy. Znalazłam też dwa numery na kartę, a połączenia są wykonywane zawsze w tym samym dniu, w którym wyciąga pieniądze z bankomatu — Faricio uniósł do góry brwi.
— Lokalne prostytutki — wyjaśniła ze spokojem Emily. Fabrcio usiadł na krześle. — Podejrzewam, że to standardowa kwota za numerek albo noc.
— Dlaczego nie poderwie jakieś miejscowej?
— Dlatego, że nie chcę związku. Związki to zobowiązania oparte na szczerości a on kłamie od czterech lat więc nie chcę burzyć swojego spokoju.
— Dlaczego został strażakiem? — zapytał drapiąc się po głowie. — Mógł wstąpić do policji.
— Sprawdziłby jego przeszłość — wyjaśniła — Wybrał taki zawód, bo wiążę się z mundurem.
— Nie rozumiem
— Socjopatów ciągnie do mundurów — wytłumaczyła. — Lubią hierarchię i mają syndrom bohatera.
— Wszyscy?
— Nie, ale Matt jest narcyzem z syndromem bohatera nie zdziwię się gdy okażę się, że wbiegał do płonących budynków ratując kociaki. Cholera potrzebne mi akta tamtej sprawy.
— Emily
— Tak?
— Uważasz, że to dobry pomysł? — zapytał. — Zajmować się tą sprawą, gdy on jest narcystycznym socjopatą z syndromem bohatera?
Podniosła na niego wzrok. W jasnych oczach widziała troskę. Rozumiała jego obawy. Matt był jej ex, Jenny siostrą najlepszego przyjaciela, a ona była w bliźniaczej ciąży. Ostatnie czym powinna się zajmować to ta sprawa. Ale była to winna [link widoczny dla zalogowanych]
— Jestem jej to winna — powiedziała wprost. — I nic mi nie będzie. On nie dowie się, że prowadzę śledztwo.
— Sama w to nie wierzysz. Jeśli zajmował się tym samym co ty i zna cię chociaż trochę to domyśli się, że zaczęłaś węszyć. Mała cząstka na to liczy.
— Tylko mała — przyznała mu rację. — Matt żył sobie beztrosko od czterech lat.
— Chcesz zburzyć jego spokój
— Chcę znaleźć kości jego żony — odbiła piłeczkę. Wzięła do rąk zdjęcie kobiety i westchnęła. — Lata tej pracy nauczyły mnie jednego; mordercy, którym się upiekło czują się z każdym kolejnym rokiem coraz pewnej. Matt jest bardzo pewnym siebie. Ten sukinsyn zapraszał mnie na drinka! Ma kontakt z jego rodzicami z dwóch powodów chcę wiedzieć czy w śledztwie wyniknęło coś nowego i sprawia mu to cholerną satysfakcję, że śledczy gonią własny ogon. Muszę znaleźć jej kości a do tego potrzebuje akt. Nie mam fotograficznej pamięci Victorii i nie pamiętam wszystkiego.
— Przyślą ci je?
— Nie, polecę po nie
— Emily — jęknął — Nie powinnaś latać. Jesteś w ciąży, a ja nie mogę polecieć z tobą.
— Wezmę ze sobą Alice i Erica — wzięła go za rękę. — Nic mi nie grozi i nie będę sama.
— Mam puścić cię do Stanów z facetem którego nie znam? — zapytał z niedowierzaniem. — A co, jeśli jest to wariat? Skąd on w ogóle zdobył te dane?
— Eric nie jest wariatem — zapewniła go — Jest przyjacielem rodziny i zajmuje się białym wywiadem.
— Wolałbym lecieć z tobą.
— Wiem i ja chciałabym, żebyś ze mną poleciał, ale oboje dobrze wiemy, że nie możesz zostawić Conrado samego.
— A co, jeśli ten cały Eric się nie zgodzi?
— Zgodzi, zgodzi. Alice zrobi do niego maślane oczy.
— Alice? — uniósł brew.
— A wolałbyś, żebym to ja robiła do niego maślane oczy? — zapytała i uśmiechnęła się
— Ty skarbie możesz robić maślane oczy tylko do mnie — mruknął w odpowiedzi i pocałował ją. Oddała pocałunek zanurzając palce w jego włosach. Wślizgnęła się na jego kolana.
— Wiem, że nie odwiodę cię od pomysłu zajęcia się tą sprawą — zaczął, gdy się do siebie oderwali. — I cholernie się o ciebie boję, ale ufam twojej intuicji.
— Dziękuję — odparła i pocałowała go lekko.
— Chcę jednak wiedzieć jak się z tym wszystkim czujesz? My musimy ze sobą rozmawiać.
Westchnęła i pogładziła go po włosach.
— Boję się — powiedziała szczerze. — Nie tego co mogę odkryć. Wiem, że Jenny nie żyje, czuje to. Martwię się, że jej nie znajdę i nigdy nie będę mogła sobie spojrzeć w oczy. Jej rodzina zasługuje na zamknięcie. Znam ich, jadłam z nimi kolację na Święto Dziękczynienia. Jej rodzice to cudowni ludzie. Są ze sobą strasznie zżyci i zawsze, gdy spędzałam z nimi czas chciałam wykrzyczeć “adoptujcie mnie” więc jestem im to winna. Jestem to winna Jenny.

***

Po południu doktor Julian Vazquez przekroczył próg domu z nosidełkiem w rękach. Lucy nie spała. Jej duże ciemne oczy były szeroko otwarte. Obudziła się, gdy tylko Julian zaparkował. Jakby wiedziała, że jest w domu. Ostrożnie postawił nosidełko na stole. Ingrid sprawnie obniżyła rączkę i pochyliła się nad dziewczynką.
— No witaj moja śliczna — powiedziała szczęśliwym głosem do córeczki. Wargami musnęła malutki nosek. — Jesteśmy już w domku — oznajmiła maleństwu i ostrożnie odpięła pasy zabezpieczające. — zaraz wszystko dokładnie sobie obejrzymy. I mamusia dowie się, ile tatuś potrzebował kroplówek, żeby stanąć na nogi po wczorajszej popijawie. I będę wiedziała jak bardzo boli go głowa. Ostrożnie wyjęła małą z nosidełka. Lucy ziewnęła szeroko.
— Chcesz wypróbować swoje łóżeczko? — zapytała maleństwo i skierowała się od razu na górę. Julian podążył za nimi. — Mamusia wczoraj poprosiła tatę, aby przeniósł łóżeczko z twojego królestwa do naszej sypialni. Jesteś na razie zbyt maleńka, aby sama spać. — Gdy stanęła w progu uśmiechnęła się. Julian nie zapomniał. Prawdopodobnie zrobił to za nim impreza rozkręciła się na dobre. Posłała mu pełen wdzięczności uśmiech i podeszła do łóżeczka. — Proszę o to i twoje łóżeczko — ostrożnie odłożyła Lucy. Dziewczynka poruszyła się nieporadnie. Ingrid delikatnie pogładziła ją po klatce piersiowej. — Mama tutaj cały czas jest — zapewniła dziecko. Wyprostowała się powoli i plecami oparła o tors Juliana. Pociągnęła nosem.
— Skarbie — szepnął Julian nie chcąc zbudzić córeczki. — Jesteście już w domu.
— Wiem — przyznała mu rację walcząc z łzami. — Za każdym razem, gdy zabierali ją na badania spacerowałam po sali do momentu, w którym mi jej nie oddali. Dostawałam kręćka i wszystko wracało. Gdy zabierali dziewczyny ich dzieci
— Ingrid — Julian ostrożnie obrócił do siebie żonę. Uniósł lekko do góry jej podbródek i spojrzał w jej oczy. — Lucy jest z nami i nikt nam jej nie odbierze.
— Wiem — przełknęła ślinę i przytuliła się do męża. Brunet gładził ją po plecach. Doskonale rozumiał w jakim delikatnym stanie jest teraz Lopez. Poród to nie tylko fizyczny wysiłek, ale także bardzo wielkie przeżycie dla matki. — Poszłabym pod prysznic — wyznała, gdy już się uspokoiła i odsunęła od męża. Zerknęła na śpiącą córeczkę.
— Idź — powiedział tylko.
— Na pewno? Może będzie trzeba zmienić jej pieluszkę?
— Kochanie — uśmiechnął się lekko do niej. — Wiem, jak zmienić pieluszkę. — A jak będzie płakać?
— Przytulę ją — pocałował ją w czoło. — Poradzimy sobie.
Gdy Ingrid wyszła Julian odwrócił się w stronę łóżeczka i popatrzył na śpiące dziecko. Była taka śliczna i słodka. Poruszyła nóżkami. Uśmiechnął się i wypuścił ze świstem powietrze. Ściągnął przez głowę podkoszulkę i pochylił się nad dziewczynką. Ostrożnie rozebrał ją do samego pampersa i podniósł.
Lucy nie rozpłakała się czego najbardziej się obawiał. Otworzyła szeroko oczy i na niego popatrzyła. Julian wiedział jako pediatra, że wzrok Lucy wyostrzy się z czasem a mimo to poczuł jak coś go ściska w dołku. Powoli usiadł z małą w bujanym fotelu i ułożył na swojej piersi. Po porodzie nie miał okazji do kangurowania. Wargami musnął jej czapeczkę i okrył tetrową pieluchą w gwiazdki. Jego ciepła skóra skutecznie zapewniała małej ciepło. Delikatnie zaczął się bujać.
I to właśnie taki widok zastała Lopez po powrocie z łazienki. Julian siedzący ze śpiącą w córeczkę w ramionach. Oparła się ramieniem o framugę nie odrywając wzroku od tego obrazka. Doskonale wiedziała, jak Lucy czuje się na rękach u taty. Bezpieczna i kochana. Julian popatrzył na nią.
—Kocham cię — wyczytała z ruchu jego warg i znowu się rozpłakała.

***

[link widoczny dla zalogowanych] zatrzymał auto przed rezydencją Fernanda Barosso. Popatrzył na swoją partnerkę i westchnął. Żadne z nich nie miało specjalnie ochoty na tę rozmowę i najchętniej odbyłby ją na komisariacie policji, lecz dla dobra poszkodowanego mieli odbyć ją w domu jego ojca. Wyszli z auta i skierowali się do wyjścia. Gdy gosposia otworzyła im drzwi przedstawili się i wylegitymowali. Kobieta zaprowadziła ich do salonu, gdzie mieli poczekać na Barosso. Helena podeszła do stolika, na którym ustawiono fotografie. W widocznym chociaż nie nachalnym miejscu. Skrzywiła się, gdy wśród zdjęć dostrzegła fotografię Victorii. Była na niej jeszcze dzieckiem.
— Dzień dobry — usłyszeli głos Barosso — Przepraszam, że kazałem państwu czekać, ale chciałem dokończyć spotkanie z panią mecenas — wyjaśnił. Kobieta stała u jego boku. — Nie wiem, czy państwo znają mecenas — zaczął niewinnym tonem. Helena z trudem powstrzymała się od wywrócenia oczami. Jeśli[link widoczny dla zalogowanych] jest tu przypadkowo, to ona zostanie baletnicą.
— Mieliśmy okazję się poznać — pierwszy odezwał się detektyw Alvaro Smith.
— Proszę zająć miejsca — wskazał gestem kanapę Barosso. Oboje usiedli a Helena wyciągnęła notatnik.
— Mamy do pana tylko kilka pytań — zaczęła z trudem zmuszając się do posłania mężczyźnie uśmiechu. — Chodzi o Tristana Sawyera.
— Domyślam się — odpowiedział Barosso. — W czym mogę państwu pomóc?
— Czy wie pan, dlaczego Tristan uprowadził pańskiego syna?
— Nie mam pojęcia — odpowiedział Barosso. Nie kłamał. Naprawdę nie rozumiał, dlaczego Sawyer to zrobił. Po tym wszystkim co dla niego zrobił, po tych wszystkich obietnicach.
— Ma pan może pomysł jaki mógłby być powód?
— Mam bawić się w zgadywanki?
— Znał go pan najlepiej — odbiła piłeczkę Romo. — Byliście państwo rodziną.
— Nikogo nie da się do końca poznać — wszedł jej w słowo Fernando. — Nie zamierzam zgadywać, dlaczego Tristan uprowadził mojego syna. Rozwiązywanie zagadek to wasza praca.
— Dobrze, czy Tristan mówił kiedykolwiek o mężczyźnie — przewertowała notes. — o nazwisku Alva? Benito Alva?
— Nie przypominam sobie. A kto to?
— To sobowtór pana syna — wyjaśniła Helena. — To jego poddano operacji plastycznej, która upodobniła jego do Dymitra.
— Szybko to ustaliliście — stwierdziła z przekąsem pani mecenas.
— Jego odciski palców były w kartotece — wyjaśnił Smith. — Stąd tak szybkie ustalenie tożsamości.
— Mogę zapytać za co siedział?
— Pan Alva został skazany za handel narkotykami — wyjaśniła mu Helena. — Według kartoteki był członkiem gangu o nazwie Templariusze — dodała. Fernando pobladł. — Podejrzewano go o kilka morderstw. Wracając do tematu czy znał pan może chirurga plastycznego?
— Że co proszę? Droga pani detektyw czy ja wyglądam na kogoś kto korzysta z usług takich lekarzy? — roześmiał się serdecznie. — Nie znam żadnego chirurga plastycznego.
— Do czego zmierzają te pytania? — zapytała Francesca.
— Do ustalenia czy Tristan Sawyer działał sam czy w zmowie. Chcemy także ustalić tożsamość lekarza, który wyświadczył Sawyerowi tą usługę. Zmienianie twarzy w jedną na drugą zwłaszcza poszukiwanemu przestępcy, aby podszył się pod kogoś innego jest nielegalne.
Pani mecenas uśmiechnęła się kąśliwie i Helena była pewna, że gdyby nie wiek i powaga zwodu chętnie wywróciłaby oczami.
— Według zeznań Tristana — rozmowę przejął detektyw Smith — przetrzymywanie pańskiego syna miało być jego zabezpieczeniem na przyszłość. Przetrzymywał go od grudnia do czerwca. Dimitrio przykuty był do ściany. W ciemnościach, na minimalnych racjach żywnościowych — zrobił pauzę. — Nie znam się na tych wszystkich operacjach plastycznych i do dzisiejszego dnia nie wiedziałem, że takie zabiegi są wykonalne, dlatego jeśli kiedykolwiek wymknęło mu się przy panu jakieś nazwisko
— Nie — przerwał mu Barosso. — Nie nigdy nie mówił ani o tym całym Benicie, ani o żadnych lekarzach. W życiu bym nie pomyślał, że Tristan ma problemy z głową.
— Problemy z głową?
— Przetrzymywał swojego kuzyna, podstawił sobowtóra. Taki pani detektyw nie postępują ludzie normalni. Mam tylko nadzieję, że jego córka nie odziedziczyła jego szaleństwa.
— Sawyer ma córkę? — zdziwiła się Helena.
— Tak — wyznał — Adorę. To śliczna inteligentna dziewczyna — zaczął. — Wcześniej tego nie mówiłem, bo chciałem chronić tą młodą kobietę, zwłaszcza gdy na jaw wyszły te wszystkie okropności jakich dopuścił się jej ojciec, ale pieniądze, które przesłałem były dla niej.
— Jeszcze jakieś pytania?
— Nie — odpowiedziała Helena — ale gdyby sobie pan coś przypomniał — położyła wizytówkę — proszę kontakt.
— Odprowadzę państwa — Fernando podniósł się z fotela i odprowadził policjantów do wyjścia. Gdy wrócił Francesca paliła papierosa. Bez słowa wziął jednego z jej papierośnicy i zapalił.
— Zaplanowałeś powstanie z martwych swojego syna? — zapytała nawet nie siląc się na uprzejmości.
— Oczywiście że nie — żachnął się Barosso strzepując popiół do popielniczki. — Spodziewałbym się wszystkiego, ale na pewno nie tego że Dimitrio po raz drugi zmartwychwsta. — Opadł na fotel. — k***a — zaklął paskudnie i zaciągnął się po raz kolejny. — Sawyer dane lekarza miał ode mnie. Nie wiem kto mu powiedział, że znam osobę, która za opłatą może zdziałać cuda. Pewnie sukinsyn zapłacił mu z pieniędzy z funduszu Adory.
— Przejmujesz się tą małą — stwierdziła kobieta.
— To dziecko. Nie jest winna temu, że jej ojciec okazał się być niezrównoważonym psychicznie idiotą. Co teraz?
— Przy odrobinie szczęścia sprawa rozejdzie się po kościach — stwierdziła.
— Liczymy na to, że będziemy mieć po prostu szczęście.
— Nie możemy się wychylać — zaczęła Francesca. — Nie kilka dni przed wyborami, nie gdy policja szuka tego lekarza-cudotwórcy. Nic ci nie zrobią, a ten chirurg pewnie nie tylko Benicie zmienił twarz więc będzie siedział w swojej norze, jeśli z niej wypełznie straci wszystko wliczając w to życie.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 20:03:10 21-12-21, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:10:48 23-12-21    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 053

LUCAS/OSCAR/ARIANA/QUEN/EVA/CONRADO


Joaquin siedział przy barze i, ku zdumieniu Lucasa Hernandeza, zajadał słone orzeszki.
– Żenada – powiedział Villanueva, wskazując policjantowi miejsce obok siebie. – Anita przeszła samą siebie. Kto widział bar, gdzie nie wolno palić? Zamiast tego mają te durne orzeszki.
– Dlaczego chciałeś się tu spotkać? – Lucas usiadł i zamówił od Marii Elisy szklankę coli. Dziewczyna uniosła brew na to niecodzienne zamówienie, więc wyjaśnił: – Jestem uzależniony od słodyczy i słodkich napojów.
– Jakie to urocze, wymieniacie się faktami z waszego życia – zakpił Villanueva z pogardą rozglądając się po barze „Czarny Kot”. – A myślałem, że tylko się pieprzycie po kątach za plecami Lalo.
– Wal się, Wacky. – Maria Elisa posłała byłemu szefowi mordercze spojrzenie, postawiła przed Hernandezem szklankę coli z lodem i oddaliła się, by obsłużyć resztę klientów.
– Więc dlaczego chciałeś się spotkać akurat w „El Gato Negro”? Odniosłem wrażenie, że masz na pieńku z właścicielką i jesteś trochę zazdrosny, że jej się tak dobrze powodzi. – Lucas rozejrzał się po barze, musząc przyznać, że była to miła odmiana od mrocznego El Paraiso, z jego dymem papierosowym i zapachem whisky i potu.
– Nie jestem zazdrosny, po prostu lubię trzymać rękę na pulsie i mieć na oku konkurencję. Widzisz tamtą dwójkę? – Joaquin wskazał od niechcenia na stolik pod ścianą. – Kiedyś to byli stali klienci El Paraiso, ale teraz wolą tę pożal się boże spelunę z durnymi orzeszkami i muzyką mariachi. Muszę dbać o swoje interesy.
– Ach tak – mruknął Lucas, popijając colę i czując coś na kształt rozbawienia. Joaquin mówił jakby rzeczywiście był zazdrosny.
– Dziś w alejce za pubem znaleziono ciało wuefisty, który przedawkował mój towar – zaczął Joaquin, a Luke nie dał po sobie poznać, że już zna tę sytuację. Prawdą było, że Marcus Delgado zadzwonił do niego od razu po zajściu i dostarczył pigułki „Kairos”, które Luke wysłał do swojego przełożonego w Stanach do wstępnej analizy. – Szeryf Pueblo de Luz już się tym zajął, ale na wszelki wypadek chciałbym żebyś jednak trochę załagodził sytuację.
– Co masz na myśli mówiąc „załagodził”? Jest aż tak źle?
– Nie, skąd. Facet był wrzodem na tyłku, truł mi dupę o nowy towar już od dawna. Więc go dostał.
– Ale chyba nie został poinformowany, że nowy towar nie został przetestowany, mam rację? – Lucas pokręcił głową, niedowierzając. – Cholera, Joaquin, co ci strzeliło do głowy?
– Nie myślałem trzeźwo, okej? Facet mi groził, że mnie zdemaskuje, jeśli nie dostarczę mu czegoś co daje kopa, więc musiałem improwizować. Ten cały Iglesias to był niezły sukinsyn, to taki paker, co jechał wciąż na sterydach. Nic dziwnego, że wciąż było mu mało. Ale pojawiły się niewygodne pytania, facet został znaleziony we własnych wymiocinach przez bandę dzieciaków. Miał złamaną rękę.
– Został napadnięty? – Hernandez zmarszczył czoło. Marcus wspomniał o złamanej ręce, ale mówił też, że na tyłach baru nie było widać śladów walki.
– Nie sądzę. – Joaquin wpatrzył się w swoje odbicie w lustrze wiszącym nad barem. – Bo widzisz, Kairos to taki nowy wynalazek, który łączy w sobie po trochu z moich poprzednich projekcików. Nie mogłem się oprzeć i kazałem dodać tam trochę Trytonu.
– Trytonu? Tego samego, którym Cortez nafaszerował niedźwiedzia? – Luke przeczesał włosy palcami, nie wiedząc jak zareagować. – Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że facet sam sobie złamał rękę? Nagle wyhodowałeś jakiegoś nadczłowieka?!
– Cicho, nie wrzeszcz tak. – Uspokoił go Villanueva. Był teraz do siebie w ogóle niepodobny. Zupełnie jakby sam był zdziwiony własnym i Cayetana geniuszem. Nikt jednak ich nie podsłuchiwał, w barze aż wrzało jak w ulu, nikt się nimi nie przejmował. – Żadnego nadczłowieka, po prostu facet dostał trochę większego kopa niż po zażyciu amfy.
– Nie, Joaquin, on nie dostał kopa. On miał taki trip, że sam złamał sobie rękę. Jakim cudem? Zresztą, nie odpowiadaj. Czego tak właściwie ode mnie oczekujesz?
– Te dzieciaki, kuzyn Huga i tych dwój innych lalusiów, oni za dużo węszą, choć ich ostrzegałem. Dziwnym trafem już drugi raz znajdują trupa, który przedawkował mój towar. Jeden raz jestem w stanie uznać za przypadek, dwa razy – to już dla mnie schemat.
– To tylko dzieciaki. – Luke spojrzał na Joaquina, nie bardzo rozumiejąc, co ten chce mu powiedzieć. Już kiedyś prosił go, by miał Ibarrę, Delgado i Castellano na oku, ale teraz miał nieodgadniony wyraz twarzy.
– Być może. Ale jeden z nich jest synem zastępcy szeryfa, który też węszy tam, gdzie nie powinien. Jak dla mnie, ta trójka z Hogwartu nie stanowi zagrożenia, ale Lalo jest innego zdania. Wiesz, że nienawidzi Huga, prawda? A ten dryblas Delgado jest jego kuzynem. – Joaquin rzucił na ladę baru kilka banknotów i wstał z miejsca, powoli zbierając się do wyjścia.
– Lalo i jego prywatne porachunki z Hugiem nie powinny wpływać na jego osąd sytuacji. Już raz próbował zabić niewinnego dzieciaka, na szczęście z marnym skutkiem. – Hernandez odruchowo złapał się za ramię, gdzie kilka miesięcy temu został postrzelony, ratując Jaime Sotomayora przed Templariuszami. – Nie masz posłuchu wśród swoich ludzi? Nie możesz kazać Marquezowi zostawić tych nastolatków w spokoju?
– Mogę, ale nie chcę. – Joaquin założył okulary przeciwsłoneczne, swój nieodłączny atrybut. – Nie wtrącam się w prywatne sprawy Lalo. Jego konflikt z Hugiem sięga jeszcze czasów El Pantery.
Lucas zacisnął pięści ze złości. Jeśli dobrze rozumiał słowa szefa kartelu, Joaquin dawał Lalo wolną rękę na rozprawienie się z Bogu ducha winnymi nastolatkami, ale jednocześnie chciał, żeby Lucas miał na nich oko. Nie chciał wyjść na mięczaka przed resztą swoich ludzi, ale nie chciał też narazić się Hugo i skrzywdzić tych dzieciaków. Villanueva rzeczywiście miał nierówno pod sufitem.
Joaquin już miał zamiar odejść, kiedy coś sobie przypomniał.
– Jak się czuję Emma? Ta dziewczyna, którą postrzelili przed El Paraiso. To chyba siostra twojej koleżanki z policji? – powiedział to niby od niechcenia, ale jego ton nie zwiódł Hernandeza.
– Emma czuje się już lepiej, powoli wraca do siebie. Uratowałeś jej życie. – Na słowa Lucasa Joaquin prychnął, jakby sam w te słowa nie wierzył. A może było to dla niego zbyt abstrakcyjne, by przyjął to do siebie.
– Na razie, Harcerzyku. Nie siedź zbyt długo. – Villanueva pożegnał się z nim i oddalił w stronę wyjścia.
Lucas też nie zamierzał zagrzać dłużej miejsca w barze, ale wtedy jego wzrok padł na stolik pośrodku „Czarnego Kota”, przy którym siedzieli Oscar i Carlos Jimenez. Fuentes pomachał żywiołowo, widząc przyjaciela i zaprosił go do ich stolika. Luke niechętnie powlókł się w tamtą stronę. Oscar dowiedział się o przyjeździe Carlosa od Ariany, więc i Luke o tym usłyszał, choć Ariana unikała spotkania z nim od ich wspólnej nocy w bibliotece, czego nie mógł zrozumieć. Bał się spotkania z Carlosem, nie wiedział, jak stary przyjaciel zareaguje. Wyciągnął w jego stronę dłoń na przywitanie, ale Jimenez ją odrzucił a zamiast tego zamknął kolegę w niedźwiedzim uścisku, jak gdyby nigdy nic.
– Kopę lat – powiedział Carlos z szerokim uśmiechem na twarzy. A widząc zdziwione spojrzenie Hernandeza, dodał nieco ciszej. – Nie mam ci za złe, stary. Chciałem przecież postąpić tak samo, wszyscy baliśmy się ojca Evy.
Luke odczuł ulgę, słysząc te słowa, co sprawiło, że poczuł się jeszcze gorzej, bo wiedział, że na to nie zasługuje. Usiadł jednak z nimi przy stoliku i zaczęli wspominać stare czasy. Carlos opowiadał historie z wojska, oni dzielili się tym, co ostatnio przeżyli w Valle de Sombras i jak to się w ogóle stało, że Luke przyjechał do Meksyku.
– Chyba znam odpowiedź na to pytanie. – Carlos mrugnął porozumiewawczo do Hernandeza, ale ten nie wiedział, o co mu chodzi. – Musiałeś tu przyjechać dla Ariany, prawda? Z tego, co mi opowiadała, kiedy spotkaliśmy się na kawie, wynikało, że to ona przyjechała tu pierwsza, szukając swojej korespondencyjnej przyjaciółki, Laury. A ty dowiedziałeś się, że tu jest i poprosiłeś o przeniesienie.
– To nie do końca prawda. – Lucas musiał ostudzić Carlosa. Prawdą było, że ostatecznie zdecydował się przyjąć to zadanie, kiedy dowiedział się, że Ariana przebywa w Meksyku, ale prawdziwym powodem była właśnie misja rozpracowania Templariuszy i pozyskania receptury ich śmiercionośnego narkotyku, jakkolwiek głupkowato to brzmiało w jego głowie.
– Daj spokój, wy dwoje jesteście dla siebie stworzeni, zawsze wiedziałem, że się zejdziecie. – Jimenez był pewny siebie. – Więc jak stoicie?
– Co? – Luke prawie zapomniał jak bezpośredni potrafił być Carlos.
– No, na jakim etapie związku jesteście? – Widząc, że policjant jest zakłopotany i nie wie, co odpowiedzieć, dodał: – Chyba mi nie powiesz, że jesteś tu od ponad pół roku i nie było nawet buzi-buzi?
– Buzi-buzi? – Oscar roześmiał się w głos tak, że kilku klientów baru spojrzało na nich ze zdumieniem. – Co ty masz siedem lat, Carlos?
– Hej, to nie ja leżałem w śpiączce przez dziewięć lat, mądralo. – Jimenez dał Oscarowi kuksańca w bok. – O wilku mowa.
Wszyscy odwrócili się w stronę wejścia, gdzie właśnie pojawiła się Ariana. Lucasowi serce zabiło szybciej na jej widok, ale zaraz potem jego entuzjazm opadł, kiedy zdał sobie sprawę, kto jej towarzyszy – Sergio Sotomayor.
– A ci dwoje ze sobą kręcą czy jak? – Carlos podrapał się po głowie, szepcząc w stronę Fuentesa, ale niezbyt udolnie, bo Luke wszystko słyszał. – Zaprosiłem ich na dzisiejszy wieczór, nie wiedziałem tylko, że przyjdą razem!
– To… skomplikowane – wyjaśnił Oscar, sam do końca nie wiedząc, co się dzieje w życiu miłosnym jego przyjaciół. – Tutaj! – zawołał w stronę swojego lekarza i przyjaciółki.
Santiago uśmiechnęła się z daleka na widok Oscara i Carlosa, ale uśmiech spełzł jej z twarzy, kiedy zobaczyła przy stoliku byłego chłopaka. Nie spodziewała się zobaczyć tu Lucasa. Kiedy Carlos wpadł na pomysł wspólnego wypadu do Pueblo de Luz, mówił tylko o nich i Oscarze. Sergia zaprosił przypadkiem, bo tak się złożyło, że poznali się podczas zaciemnienia i nawiązała się między nimi nić sympatii.
– Cześć – przywitał się Luke, a Ariana pomachała mu ręką, czując się jak kompletna idiotka. Nie odbierała jego telefonów i bała się z nim skonfrontować po ich wspólnej nocy. Rozmowa z Ingrid tylko jeszcze bardziej namieszała jej w głowie.
Sergio uścisnął dłoń Lucasowi, z którym w końcu dobrze się znali, ale Hernandez miał wrażenie, że ten zaznacza swoje terytorium. Zmarszczył brwi, analizując go od stóp do głów.
– Wy razem? – zapytał Carlos, wykonując dziwaczny gest rękoma. Nie wiedział jak zareagować i czuł się głupio, że postawił przyjaciół w takiej sytuacji.
– Sergio to mój… – zaczęła Ariana, ale nie mogła znaleźć odpowiedniego słowa. Sotomayor patrzył na nią wyczekująco, na pewno spodziewając się, że powie coś w stylu „chłopak”, „partner”, może nawet „kochanek”. Ona jednak wybrała dużo bardziej skomplikowaną i niezbyt wdzięczną opcję: – były mąż córki mojego szefa.
Zaklęła pod nosem, że też akurat to musiało przyjść jej do głowy. Sotomator nic nie powiedział, podał Carlosowi i Oscarowi dłoń i zajął miejsce przy stoliku, a Ariana czuła, że zaraz zapadnie się pod ziemię. Sergio wybrnął z sytuacji, zagadując Jimeneza:
– Właściwie to podczas zaciemnienia nastawiłeś bark mojej byłej żonie, Leonor. Brała udział w wypadku spowodowanym przez Ibarrę.
– Ach tak, rzeczywiście. – Carlos był w stanie tylko to powiedzieć.
– Świetna robota, masz smykałkę do ortopedii – pochwalił go Sotomayor, a Carlos rzucił coś o opatrywaniu rannych na wojnie.
– Słyszałem, że prowadzisz rehabilitację Oscara. Współczuję ci, stary, wytrzymać z tym gagatkiem to nie lada wyzwanie. – Carlos ponownie szturchnął Oscara łokciem, a on się roześmiał. Już dawno nikt tak sobie z nim nie żartował, ludzie zazwyczaj okazywali litość, wiedząc w jakiej sytuacji się znalazł. Jimenez jednak był bardzo pozytywną osobą i traktował Fuentesa tak samo jak przed wypadkiem. – Nie sądziłem, że w Valle de Sombras jest tylu świetnych lekarzy. Myślałby kto, że z chęcią uciekniecie do stolicy albo do Stanów. Ale spotkałem tu po latach Albę Flores, ta kobieta jest świetna w swoim fachu. Była kiedyś moją nianią, trochę się w niej bujałem – dodał konspiracyjnym tonem, a Oscar zaśmiał się, kręcąc głową. – No i jest jeszcze doktor Vazquez. Julian – poprawił się, przypominając sobie ostatnie spotkanie z lekarzem. – Nie znam drugiego takiego gościa z takim dorobkiem w tak młodym wieku.
– Doktor Vazquez to naprawdę równy gość – przyznał Oscar, który zdążył polubić Juliana.
– Zauważyłem. Choć był trochę spanikowany, dopiero co urodziła mu się córka. Ariana nas sobie przedstawiła, kiedy wpadł na chwilę do szpitala załatwiać sprawy związane z urlopem, ale nie jestem pewien czy mnie zapamiętał i w sumie mu się nie dziwię, pierwsze dziecko to zawsze wielkie przeżycie.
– A skąd to możesz wiedzieć, Carlos? Masz jakieś dzieci? – Oscar zakpił sobie z kumpla.
– Nic mi na ten temat nie wiadomo. – Jimenez odchylił się na krześle i roześmiał się w głos. – Dobrze cię widzieć, stary – dodał i miał na myśli nie dzisiejszy wieczór, ale te wszystkie lata. – Czego się napijecie? – zapytał po chwili, wzywając do stolika kelnerkę, która na jego widok westchnęła ciężko.
– Znów ty? Widuję cię częściej niż własną matkę. - [link widoczny dla zalogowanych] założyła ręce na piersi i spojrzała na Jimeneza spode łba.
– Nic na to nie poradzę, że podoba mi się w tym barze. – Carlos wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Przekaż siostrze, że nieźle się urządziła. Za moich czasów ten bar nazywał się „Inferno”, ale to była raczej zwykła speluna. Tina, poznaj moich przyjaciół – ten słodki romantyk to Oscar Fuentes, duży misiek to Lucas Hernandez, ta urocza istota to Ariana Santiago, a facet obok niej to były mąż córki jej szefa. – Carlos zakończył to przedstawienie, a po chwili się roześmiał: – Przepraszam, doktor Sergio Sotomayor, świetny ortopeda i fizjoterapeuta.
Oscar wpakował sobie do ust garść orzeszków stojących na stoliku, żeby zakamuflować wybuch śmiechu. Sergio wydawał się być rozbawiony żartem, ale Ariana patrzyła z niepokojem to na niego, to na Carlosa.
– A to jest Tina Vidal, po prostu kelnerka. – Jimenez zakończył ten popisowy numer.
– Valentina – sprostowała dziewczyna, uśmiechając się lekko w stronę zażenowanej Ariany. – I nie tylko kelnerka, ale kierowniczka sali i mogę wyprosić każdego, kto mnie denerwuje, a ty mi działasz na nerwy, Jimenez. – Rzuciła w niego kuchenną ścierką, którą miała włożoną za krótkim fartuszkiem.
– Przepraszam, ale wyglądasz uroczo, kiedy się złościsz. – Carlos zachichotał i wszyscy złożyli zamówienia. Bar pękał w szwach, więc Valentina poinformowała ich, że będą musieli trochę zaczekać na swoje drinki. Lucas zaproponował, że pójdzie po nie do baru.
– Pomogę ci. – Ariana wstała z miejsca, zanim ktoś zdążył ją powstrzymać i powlokła się za Lucasem.
– Nie odbierałaś telefonów – zaczął, stukając nerwowo palcami o blat, kiedy czekali na zamówienie.
– Wiem.
– I przyszłaś razem z Sergiem. Spotykasz się z nim. – Nie było to pytanie, ale stwierdzenie. – Od dawna? Myślałem, że tylko się przyjaźnicie, że jest fizjoterapeutą Oscara, więc to naturalne, że jesteście wobec siebie przyjacielscy.
– To skomplikowane. – Ariana nie wiedziała, jak mu to wytłumaczyć.
– Nie, wcale nie jest skomplikowane. – Lucas uśmiechnął się smutno. – Chodzicie ze sobą? Od jak dawna?
– Od pewnego czasu…
– Okej. Więc w jakim miejscu to nas stawia? Wszystko co ci powiedziałem wtedy w bibliotece to prawda. Pytanie tylko czy ty byłaś ze mną szczera? Bo zdecydowanie nie byłaś szczera w kwestii statusu swojego związku z Sergiem.
– Ja…
Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Oczywiście, że była z nim szczera, bardziej niż kiedykolwiek przed samą sobą. I ta noc była cudowna, ale jednak jakaś część niej cholernie się bała, że ponownie się sparzy.
– Ari, chciałbym po prostu wiedzieć, na czym stoimy. Nie chcę, żebyś mnie unikała.
– Wasze drinki. – Maria Elisa podała im piwa i drinki, które zamówili. – Cola light z lodem, tak jak lubisz. – Zażartowała z preferencji Hernandeza.
Luke podziękował i ruszył do stolika z zamówieniem. Ariana czekała jeszcze chwilę na swój drink z palemką.
– Przystojniak. – Valentina podeszła do dziewczyn i rozmarzyła się na widok Lucasa. – I w dodatku w mundurze. Gdzie ja takiego znajdę? W tej okolicy przyzwoitych facetów jest tyle co kot napłakał.
– Masz swojego adoratora, siedzi przy tym samym stoliku. – Zażartowała Ariana, wskazując głową Carlosa, który właśnie zaśmiewał się do rozpuku z jakiegoś żartu Oscara.
– Jimenez? – Valentina Vidal odchyliła głowę do tyłu i roześmiała się tak szczerze, że Arianę aż to zdziwiło. – Jest słodki, ale to jeszcze dziecko, a ja potrzebuję mężczyzny.
– Przepraszam, ale ile ty masz lat? – Ariana zniżyła głos do szeptu, autentycznie zdziwiona. Tina i Maria Elisa uśmiechnęły się do siebie. Valentina była zdecydowanie młodsza od Ariany, ale widocznie gustowała w dojrzalszych facetach.
– Na tyle dużo, by wiedzieć, że nie nadaję się do niańczenia siusiu majtków. Ale ten Lucas…
– Wiesz, że oni są w tym samym wieku? – Maria Elisa wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z Arianą.
– Tak, ale to kwestia doświadczenia, rozumiesz? – Tina trochę się naigrywała.
– No tak, bo tego na pewno brakuje medykowi wojskowemu. – Maria Elisa prychnęła, podając Arianie drinka.
– W wojsku chyba nie ma zbyt wiele kobiet, prawda? Niby gdzie miał to doświadczenie zdobyć?
– Ach, o to ci chodziło. – Maria Elisa posłała Arianie przepraszający uśmiech w imieniu bezpośredniej koleżanki.
– A niby o co? Łatwo ci mówić, skoro ten twój Lucas jest taki świetny w łóżku. Szczęściara z ciebie, Mario Eliso.
Ariana rozlała swojego drinka, który właśnie unosiła do ust, słysząc te słowa.
– W porządku? Eh, taki dzisiaj tłok, że wszyscy się pchają. Suń się, koleś, nie widzisz, że dama pije drinka? – Valentina objęła Arianę ramieniem, jakby chciała ją ochronić przed rozpychającymi się klientami, nie zdając sobie sprawy, że to nie oni byli powodem jej niezdarstwa.
Santiago wróciła do stolika, ale nie mogła się skupić na rozmowie. Luke miał pretensje, że nie powiedziała mu o Sergiu, sama też miała wyrzuty sumienia, że dała się ponieść wtedy w bibliotece i nie myślała o konsekwencjach. Ale on też nie powiedział jej o Marii Elisie Marquez. Nie była pewna, czy może to od niego wymagać. W końcu nie byli razem, mógł sypiać z kim mu się podoba. Z tym że nie chciała, by sypiał z kimkolwiek innym. To odkrycie było szokujące.
– Panie i panowie, czas rozpocząć nasz cotygodniowy „Otwarty Mikrofon”. – Anita Vidal wyszła na scenę, by powitać gości baru. – Standardowo jak co czwartek nie ma żadnych ograniczeń, każdy może się zgłosić i zaprezentować znany przebój lub własną kompozycję, nie dyskryminujemy. Chyba, że piosenka będzie szowinistyczna lub rasistowska, wtedy żegnam. – Właścicielka „Czarnego Kota” uśmiechnęła się do mikrofonu.
– Wieczór otwartego mikrofonu w Meksyku? – Oscar się zdziwił. – Nie sądziłem, że mają tutaj coś takiego.
– A sądziłeś, że po co tutaj przyszliśmy? – Carlos napił się piwa, niewinnym wzrokiem spoglądając na przyjaciela.
– Carlos…
– No co? Zgłosiłem cię. To jakaś zbrodnia?
– Kiedy ja nic nie przygotowałem! Nie śpiewałem od… od… – Oscar próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz miał w rękach mikrofon. – Nie potrafię nawet utrzymać w rękach gitary!
– Nieprawda, idzie ci już coraz lepiej. – Lucas sprostował, był wdzięczny Carlosowi, że na to wpadł. Tego było trzeba Fuentesowi – wyrzucić go na głęboką wodę. – Ale nie musisz grać, na pewno mają tu jakiś podkład muzyczny.
– Mogę zaakompaniować, jeśli chcesz. – Do stolika podeszła Anita Vidal, właścicielka baru.
– Zrobisz to? – Oscar nie był przekonany, kiedy na powitanie Anita ucałowała go w oba policzki, jakby byli starymi znajomymi.
– Jasne, przyjaciele Carlosa są moimi przyjaciółmi. Cóż, nie do końca, bo większość z nich mnie nienawidzi, ale co tam. – Kobieta machnęła ręką, wprawiając resztę w zakłopotanie, ale zdawała się tego nie dostrzegać. – To jak, co śpiewamy?
– Nie wiem, masz jakąś listę? – Oscar zaśmiał się, sam nie wierząc, że zamierza wystąpić przed publiką. – Coś meksykańskiego czy lepiej amerykański pop? Boże, nie wiem co jest teraz na topie. – Złapał się za głowę, a Lucas się roześmiał.
– Coś wymyślisz.
Anita podłączyła akustyczną gitarę i zaakompaniowała Oscarowi, który stanął na scenie, po raz pierwszy nie podpierając się kulami, a jedynie używając statywu od mikrofonu jako oparcia.
– Cześć, jestem Oscar – przywitał się z widownią. – Mam nadzieję, że nie macie ze sobą pomidorów. – Kilka osób się roześmiało. – No to lecimy z tym koksem.
Zaśpiewał piosenkę Juanesa „A Dios Le Pido”. Był trochę zardzewiały i głos kilka razy mu się załamał, ale i tak wszyscy byli pod wrażeniem. Nie ulegało wątpliwości, że scena była żywiołem Oscara. Ariana już dawno nie widziała go tak szczęśliwego, przypomniały jej się stare czasy, kiedy Oscar brał gitarę i szedł grać na ulicę z przypadkowo poznanymi ludźmi. Kochał muzykę i kochał ludzi, szkoda tylko że tak brutalnie został wszystkiego pozbawiony w czasie wypadku. Stracił dziewięć długich lat, ale nic nie stało na przeszkodzie, by teraz spełniał swoje pasje.
– Wszystko w porządku? – Sergio zatroskał się, widząc zaszklone oczy swojej dziewczyny. Szybko wytarła łzy, by nikt nie mógł tego zobaczyć.
– Tak, ale rozbolała mnie głowa, chyba lepiej, żebym wróciła do domu.
– Odwiozę cię.
Wszyscy spojrzeli po sobie skonsternowani. Zarówno Sergio jak i Lucas powiedzieli to równocześnie, wstając od stolika w tym samym momencie co Ariana. Popatrzyła po wszystkich, nie wiedząc co robić. Na szczęście jej telefon akurat zadzwonił w tym momencie.
– Ach, to Ingrid, muszę odebrać. No to cześć!
Wybiegła z baru, zanim ktokolwiek zdążył zareagować. Kłamała, to nie była Ingrid, tylko Camilo prosił, by pomogła tego wieczoru w kawiarni, bo sam miał coś do załatwienia. Była by wdzięczna za ten nagły ratunek.
Nicolasa w kawiarni już nie było, pewnie skończył zmianę i wrócił do domu lub wybrał się na randkę z Albą. Ariana uśmiechnęła się na tę myśl – miło było wiedzieć, że Nico wyszedł na prostą i chciał założyć z doktor Flores rodzinę. Zaraz jednak uśmiech spełzł jej z twarzy, kiedy przypomniała sobie o własnych problemach sercowych.
– Ten blat już czystszy nie będzie, odłóż tę ścierkę. – Usłyszała głos Huga tuż nad swoim uchem. – Ciężki dzień?
Spojrzała na niego nieprzytomnie. Zawsze zjawiał się, kiedy miała poważne sprawy na głowie.
– Jest tata?
– Miał coś ważnego do załatwienia – wyjaśniła. – Chcesz kawę?
– Znasz mnie, gringa, nie jestem fanem. Ale chyba tobie przydałoby się coś mocniejszego. – Zdawał się czytać jej w myślach i wiedział, że coś ją trapi. Bez zastanowienia przeskoczył ladę w kawiarni i podał jej czekoladowe muffinki. – Na koszt firmy.
– Zdajesz sobie sprawę, że to nie ty tu pracujesz? – Uśmiechnęła się blado, wgryzając się w muffina. Trochę pomogło.
– Chcesz o tym pogadać? – zapytał, sam zajadając babeczkę. – Pycha, kto je robił?
– Nicolas.
Hugo wypluł wszystko, co miał w ustach w serwetkę i wyrzucił do kosza.
– Lepiej dmuchać na zimne – wyjaśnił, udając że wyciera pot z czoła na znak, że mu się upiekło. – Nadal pamiętam ten jego sernik z „Delikatesowej Pieczary”.
– Spożywczej Jaskini – poprawiła go, a Delgado machnął ręką.
– Jeden pies. – Oparł się o blat i spojrzał na nią spod półprzymkniętych powiek. – Kłopoty sercowe – powiedział tonem specjalisty. – Wal śmiało, jestem facetem, może pomogę.
– Z własnej woli chcesz mi pomóc? – Ariana założyła ręce na piersi. Hugo zawsze zgrywał psychologa, choć jego samego nikt nie mógł do końca odgadnąć. – No dobrze. – Sama nie wierzyła, że właśnie to robi, ale opowiedziała mu o sytuacji z Lucasem. Hugo przysłuchiwał się w skupieniu, kiwając głową, a potem nastąpiła chwila ciszy.
– Głupia jesteś – skwitował, a ona zdzieliła go w ramię ścierką do naczyń. – Przepraszam, ale to prawda. Twoje problemy to jakaś dziecinada w porównaniu z moimi.
– To jakiś konkurs? – Ariana się naburmuszyła. A już myślała, że Delgado naprawdę chce jej pomóc, on jednak sprowadził ją brutalnie na ziemię. – Może w takim razie chcesz pogadać o swoich nielegalnych działaniach w ramach pracy dla Fernanda Barosso?
– Okej, wracając do ciebie… – Hugo szybko uciął ten temat. – Nie lubię Hernandeza, ale kurczę, łączę się z nim w bólu. Nie można tak faceta zwyczajnie olewać. Nie mówiąc już o tym, że grasz na dwa fronty.
– Jak to na dwa fronty?!
– No a Sergio? Za tym też nie przepadam. – Hugo zamyślił się przez chwilę. – Ale żaden nie zasłużył, żeby go tak traktować. Pogadaj z nimi oboma i powiedz im, co czujesz, bo inaczej ktoś tutaj będzie miał złamane serce, a najbardziej ucierpisz ty. – Pokazał na nią oskarżycielsko palcem.
– Wiem, ale… ja prostu się boję. Wiesz jaką mam przeszłość z Lucasem, nie wiem, czy chcę wchodzić drugi raz do tej samej rzeki. – Ariana spuściła głowę, wypowiadając swoje obawy na głos.
– Wchodzić do tej samej rzeki? – Delgado prychnął. – Na to już za późno. Nie tylko już do niej weszłaś, ale się wręcz wykąpałaś. No i Hernandez zdecydowanie zamoczył coś więcej.
– Hugo! – oburzyła się Ariana i spłonęła rumieńcem.
– Przepraszam bardzo, ale że co zamoczył Harcerzyk?! – Javier słyszał tę rozmowę i podszedł do nich zszokowany. – A miałem tylko wyskoczyć po coś na ząb, żeby złagodzić kaca, a tu takie rewelacje. – Że co? Spałaś z Lucasem w bibliotece?
– Cicho!! – Ariana uciszyła ich obu. W kawiarni było kilku klientów, ale na szczęście byli zajęci sobą. Poza kierowcą karetki, który znów przesiadywał w lokalu, wpatrując się w Arianę jak w obrazek. Na jego widok Santiago przeszedł dreszcz strachu po plecach. – Możecie tak nie wrzeszczeć? Nadal jestem damą.
– Wmawiaj to sobie – mruknął żartobliwie Hugo i chwycił za inną babeczkę. Wgryzł się w nią i po chwili znów wypluł. – Tę też piekł Nicolas? – zapytał, a Ariana zacisnęła pięści ze złości.
– Te robiłam ja! – warknęła, a on spojrzał z lekkim strachem na Javiera. – Mmm, pyszna – wysilił się na sarkazm, ale Ariana nie miała już siły się z nimi użerać.
– Ani słowa Lucasowi o tym, co usłyszałeś, zrozumiano? – Palcem wskazującym wymierzyła w Reverte, który z niesmakiem spoglądał na wypieki w kawiarni.
– Tego obiecać nie mogę. Wiesz, że jestem waszym zagorzałym shipperem, a w miłości i na wojnie wszystkie chwyty dozwolone. – Reverte przeszedł za ladę i sam zaczął oglądać ciasta. – Jest tu coś, co robił Camilo? Nie mam ochoty się zatruć, już i tak za dużo alkoholu w siebie wlałem.
– W lodówce jest jeszcze ciasto tres leches i limonowe. – Ariana dała za wygraną i ukryła twarz w dłoniach. – Przypomnijcie mi, żebym już nigdy nic wam nie mówiła, zdrajcy.
Hugo i Javier chcieli ją przeprosić, ale nie było im to dane. Usłyszeli kroki z piętra wyżej i po chwili z mieszkania nad kawiarnią wyszedł Camilo w towarzystwie Fernanda Barosso.
– Nando, co ty tutaj robisz? – wyrwał się z ust Delgado. Nie spodziewał się zobaczyć tutaj szefa i to w dodatku bez obstawy.
– Odwiedzam znajomego – odpowiedział lakonicznie.
Magik zmrużył podejrzliwie oczy i ukradkiem wymienił spojrzenia z Hugiem. Camilo odprowadził Fernanda do drzwi i wrócił do pracy.
– Co to miało być? – zapytał Hugo, wpatrując się w niedowierzaniem w ojca. – Zapraszasz go na herbatkę do własnego domu?
– To nie tak, Hugo. – Camilo westchnął ciężko, zawiązując sobie fartuch na biodrach.
– Więc jak?
– Musieliśmy o czymś porozmawiać. – Camilo najwidoczniej nie chciał zdradzać szczegółów rozmowy. Delgado nie mógł tego zrozumieć, myślał, że teraz kiedy ojciec zna całą prawdą o jego znajomości z Barosso, będzie inaczej.
– Groził ci? – zapytał Hugo śmiertelnie poważnie. Dłoń zacisnął na waniliowej babeczce, miażdżąc ją i krusząc naokoło. – Jeśli tak, musisz mi powiedzieć.
– Nie, nie groził mi. To ja chciałem się z nim spotkać i to prywatna sprawa, więc proszę cię, nie drąż tematu. – Camilo był nieugięty.
Javier nie wtrącał się do rozmowy, bo czuł, że to nie czas i miejsce, ale kiedy opuścił lokal razem z Hugiem, ponownie wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
– Mówiłem ci, to jest śliski gad. – Reverte nie mógł rozgryźć swojego, co tu dużo mówić, teścia.
– Nie mam pojęcia, co on kombinuje, ale możesz być pewien, Javier, dowiem się i zniszczę go. Już nikt więcej przez niego nie ucierpi. – Hugo patrzył jak czarne auto Fernanda odjeżdża sprzed kawiarni, zaciskając pięści z bezsilności. Jak długo jeszcze musi odgrywać rolę podwójnego agenta nim ten dziad w końcu dostanie za swoje?


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 21:25:31 23-12-21, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:22:44 23-12-21    Temat postu:

CAPITULO 053 ciąg dalszy:


Piątkowy poranek 5 czerwca przyniósł dwie zaskakujące wiadomości – całą okolicę obiegła już informacja, że burmistrz Pueblo de Luz, Rafael Ibarra, prowadził pod wpływem alkoholu i spowodował wypadek komunikacyjny. Współpracował z policją i nikt nie doznał poważniejszych obrażeń, wiec otrzymał łagodny wymiar kary. Grzywna, prace społeczne, pozbawienie prawa jazdy i 48-godzinny areszt domowy. Wszyscy byli w szoku, bo Rafael był zawsze przykładnym obywatelem, jednak dopiero konferencja prasowa, którą zwołał w swoim domu, wywołała poruszenie wśród mieszkańców – Ibarra wycofał się z wyborów na burmistrza, a co za tym idzie, Jimena Bustamante wygrała walkowerem, jako że nie było innych kandydatów.
Enrique, który kiedyś chodził po szkole dumny jak paw, teraz musiał zniżać wzrok, widząc te kpiące uśmieszki i spojrzenia kolegów ze szkoły.
– Nie zwracaj na nich uwagi – powiedział po cichu Marcus, torując im drogę do klasy chemii.
– Łatwo ci mówić, to nie twój ojciec rozbijał się po pijaku.
Quen czuł na sobie spojrzenia wszystkich kolegów i niezmiernie go to wkurzyło. Wiedział, że ojciec wycofał się, bo Jimena Bustamante groziła wyjawieniem jego powiązań z Templariuszami, czuł to. Może gdyby tego nie zrobił nadal miałby szansę wygrać, nawet po ostatnich wydarzeniach? Było to raczej mało prawdopodobne, ale jednak. Musiał jednak sam przed sobą przyznać, że nie chciał, by ojciec był dłużej burmistrzem, nie jeśli postępował w ten sposób.
Drugą informacją, która wzbudziła dużo mniej zamieszania, były zmiany w gronie pedagogicznym. Po śmierci wuefisty znaleziono szybkie zastępstwo, a dodatkowo posadę nauczycielki chemii, która przeszła na urlop macierzyński, objął nie kto inny jak Dayana Cortez.
– To chyba jakieś jaja. – Felix jęknął, widząc ich nową chemiczkę, która przywitała się z uczniami uśmiechem, ale nie zwiodła ich. – Czy to nie jest laska Joaquina?
– Tak, to ona. – Marcus przygryzł wargi, nie wiedząc, co o tym sądzić. Villanueva powoli przejmował szkołę, nie było na to innego wytłumaczenia.
Dayana zrobiła im test, sprawdzając ich umiejętności, a potem szybko sprawdziła go przy wszystkich, stwierdzając, że mają ogromne braki i że poprzednia nauczycielka niezbyt sobie radziła.
– Nie jesteśmy klasą biologiczno-chemiczną – wyrwało się Quenowi, choć czuł, że nie powinien jej prowokować.
– Dlatego dostałeś dwójkę. – Dayana wręczyła mu test z oceną. – Gdybyś był w klasie o rozszerzonym programie z chemii, nie zaliczyłabym tego.
– Co za szczęście, że nie jestem – mruknął i uśmiechnął się krzywo, gniotąc swój test i chowając go do plecaka. Może korepetycje z Davidem nie poszły całkiem na marne, skoro jednak dostał pozytywną ocenę.
– Mam tu jednak dwie wybitne prace, dziwię się że jesteście w klasie humanistycznej. – Dayana wręczyła kartki Marcusowi i Carolinie, którzy przyjęli je z nietęgimi minami. Nayera podejrzewała, że obecność Dayany w szkole nie jest przypadkowa. Wymieniła spojrzenia z Marcusem, ale nic nie powiedziała. – A teraz przejdziemy do eksperymentów…
Przez resztę lekcji pokazywała im chemiczne eksperymenty, których znaczenia Quen nie rozumiał. Marcus jednak chłonął każde jej słowo, domyślił się już, że Dayana jest nie tylko kochanką Joaquina, ale kimś na kształt jego pracownika. Nie zdziwiłby się, gdyby „Kairos” był właśnie jej wytworem. Długo nad tym rozmyślał i prawie nie słyszał kolegów, kiedy zmierzali na lekcje wychowania fizycznego, ostatnią tego dnia.
– Ciekawe, kogo nam tym razem dadzą. – Felix zamyślił się głęboko, kiedy przebierali się w szatni. Dostali informację, że pierwsza lekcja wf odbędzie się na basenie. – Iglesias był wciąż na sterydach, może teraz dadzą kogoś normalnego.
– Wierzysz w to? – Quen prychnął, ze złością wciągając kąpielówki. – Na co się tak gapisz, zboczeńcu? – zapytał jakiegoś chłopaka z równoległej klasy, który mierzył go wzrokiem i szeptał za plecami.
– Co tak ostro? Uważaj, bo tatuś ci już nie pomoże – odezwał się chłopak i zachichotał złowieszczo.
– Co żeś powiedział do cholery? – Quen niemal rzucił się na znajomego, ale wtedy rozległ się dzwonek na lekcję i wszyscy ruszyli nad basen, ciekawi, co ich czeka.
– Nie daj im się sprowokować, oni tylko na to czekają. – Marcus odezwał się głosem rozsądku. Ibarra wiedział, że przyjaciel ma rację, ale mimo wszystko nie mógł pozostać obojętny na te przytyki.
Nad basenem czekała ich kolejna przykra niespodzianka. Nowy nauczyciel wychowania fizycznego był im bardzo dobrze znany i tylko potwierdził przypuszczenia Marcusa – Joaquin przejmował szkołę, obstawiając ją swoimi ludźmi.
Eduardo „Lalo” Marquez spoglądał na tę bandę dzieciaków z mieszaniną zdegustowania i złości, zupełnie jakby obwiniał ich o swoje życiowe porażki. A więc był jak każdy normalny nauczyciel, z tym że nie każdy belfer należał do niebezpiecznego kartelu narkotykowego. Lekcja przebiegła całkiem znośnie, choć dał im porządny wycisk, najpierw podczas rozgrzewki a potem zarządzając wyścigi stylem mieszanym. Chłopcy dzielnie wytrzymali, bo wszyscy trzej byli wysportowani. Felix pływał z nich wszystkich najlepiej, swego czasu był kapitanem szkolnej drużyny pływackiej, więc niestraszne mu było te kilka długości basenu. Lalo nie wyglądał na zadowolonego, widząc że sobie radzą. Kiedy zadzwonił dzwonek na przerwę, puścił wszystkich uczniów do szatni.
– Wasza trójka zostaje – powiedział śmiertelnie poważnie w stronę Quena, Marcusa i Felixa.
– Jest koniec lekcji – zauważył Felix, wpatrując się w prawą rękę Joaquina ze złością.
– Dzwonek jest dla nauczyciela a nie dla uczniów. – Lalo uśmiechnął się złowrogo, wykorzystując wyświechtany zwrot, tak chętnie używany przez belfrów.
– Taki z ciebie nauczyciel jak z koziej d**y trąba – mruknął Quen, co jednak nie uszło uwadze Lalo.
– Taki z ciebie śmieszek? – Marquez roześmiał się, ale w tym śmiechu nie było wesołości. – Na ziemię i trzydzieści pompek. Migusiem.
– Daj spokój…
– Wolisz spędzić popołudnie w kozie? Tak myślałem. – Lalo założył ręce na piersi i obserwował jak Quen, przeklinając pod nosem, zaczyna robić pompki na śliskiej nawierzchni. – Co się tak gapisz, Delgado? Dołącz do swojego kochasia, wszystko robicie razem, to pompki też możecie.
Marcus bez słowa zajął miejsce obok Ibarry i zaczął robić pompki, nie chciał dać Marquezowi satysfakcji ani powodów, by zawiesił ich w prawach ucznia za pyskowanie. Wiedział, że to nie fair, ale nic w tym miasteczku nie było ostatnio fair. Felix westchnął ciężko i już miał zamiar dołączyć do kolegów, kiedy Lalo zacmokał cicho.
– Ty, koleżko, przejdziesz się ze mną.
– Co?
Castellano rzucił wylęknione spojrzenie w stronę przyjaciół, którzy przestali wykonywać ćwiczenie i zerknęli na niego z niepokojem.
– Nie przerywajcie, bo z trzydziestu zrobi się sto. Liczcie od początku. – Lalo złapał Felixa za kark, trochę zbyt gwałtownie, i poprowadził go nad krawędź basenu. – Co zrobiliście z moim psem?
– Z twoim psem? – wyjąkał Felix, nie wiedząc, do czego Marquez zmierza. – A co, Reksio się zgubił?
– Zabawne. – Lalo uśmiechnął się, obnażając zęby. – Zabawny z ciebie koleś, Castellano.
W jednej chwili rozmawiali nad basenem, w drugiej głowa Felixa znajdowała się już pod wodą, przytrzymywana za kark przez silne ręce Lalo. Castellano wierzgał, ile sił w ramionach i próbował się wyrwać, ale członek kartelu był silniejszy.
– Jak myślicie, ile wytrzyma pod wodą? – Marquez od niechcenia zerknął na zegarek, drugą ręką nadal przytrzymując Felixa pod powierzchnią wody. – Świetnie pływa, ale chyba żaden z niego nurek, co?
– Zostaw go, słyszysz?! – Marcus poderwał się na nogi i podskoczył do Lalo, sam nie wiedząc, co chce zrobić: zaatakować Lalo czy pomóc Felixowi, którego opór słabł.
– Idę po dyrektora. – Quen cofnął się kilka kroków, ale Lalo w tym momencie wyciągnął Felixa za kark. Chłopak zaczął kaszleć i wykrztuszać wodę, która dostała się do płuc.
– Nie będzie takiej potrzeby. Po prostu odpowiedzcie na kilka pytań i każdy pójdzie w swoją stronę.
– Jesteś… pomylony. – Felix zdołał wykrztusić tylko te dwa słowa.
– Gdzie jest pies?! – Lalo powoli tracił cierpliwość.
– Do reszty ci odbiło? – Quen popukał się palcem w czoło, dając Lalo do zrozumienia, że nie uważa go za zdrowego na umyśle. – Chodzi ci o tego kundla, co znalazł Iglesiasa? Nie wiemy gdzie jest, jasne? Zniknął, rozpłynął się, k***a, może się teleportował! Nie mamy pojęcia. Puść Felixa.
– Teleportował się? – Lalo zacisnął szpony na karku Felixa i ponownie wsadził jego głowę pod wodę. Chłopak już prawie nie miał siły się bronić. – Kolejny śmieszek się znalazł. To nie jest żaden kundel, tylko mądry pies, którego wasza trójka mi ukradła.
– Naprawdę jesteś obłąkany. – Marcus przestąpił kilka kroków naprzód i chciał pochwycić Felixa, ale Lalo mu to udaremnił. – Niby po co mielibyśmy kraść twojego psa?
– A bo ja wiem, może chcieliście się pobawić? – Lalo wyciągnął Castellano z wody i pchnął go na śliską posadzkę. Marcus dopadł do niego i poklepał go po plecach, pomagając wykrztusić wodę.
– Nie mamy twojego cholernego psa, okej? Zostaw nas w spokoju albo mój ojciec… – Quen nie wiedział, co właściwie miał zamiar powiedzieć. Czy chciał użyć karty „mój ojciec jest burmistrzem i cię zniszczy” czy może „mój ojciec robi interesy z Barosso i Templariuszami, więc uważaj”.
– Twój ojciec jest nikim, Ibarra. – Lalo wstał z klęczek i stanął nad nimi, spoglądając po kolei na każdego z pogardą. – Był zerem zanim został burmistrzem i teraz zatoczył idealne koło, znów staczając się do punktu wyjścia. Może co najwyżej pogrozić mi paluszkiem.
– Czego chcesz? – Marcus czuł jak krew buzuje mu w żyłach. – Nie mamy twojego psa – powtórzył słowa Enrique.
– Wy nie, ale twoja siostra tak. – Lalo zwrócił się do Felixa, który nadal ledwo oddychał. – Chcę odzyskać Zorro do jutra, inaczej małej Elli przytrafi się coś gorszego od choroby.
– Tknij moją siostrę, a przysięgam, że zabiję cie gołymi rękami! – warknął Felix, ale na Lalo nie zrobiło to wrażenia, bo chłopak nadal ledwo zipał i kaszlał.
– Macie czas do jutra, potem będziemy inaczej rozmawiać.
Po tych słowach zostawił ich samych, wstrząśniętych i wściekłych.
– Cholera, kto nazywa psa Zorro? – Enrique potrząsnął mokrymi włosami.
– To nie jest teraz ważne. – Marcus jako jedyny myślał trzeźwo. – Musimy porozmawiać z Ellą, musiała gdzieś ukryć tego psa. Swoją drogą, ciekawe dlaczego Lalo tak na nim zależy.
– Mam to gdzieś, jeśli zadziera z moją siostrą, zadziera ze mną. – Felix podniósł się do pionu. – Chodźcie, nie ma czasu do stracenia.

***

Eva modliła się o cierpliwość. Jednym uchem wpuszczała to, co mówiła matka, a drugim wypuszczała – tak było łatwiej. Na nic zdały się tłumaczenia, że wszystko jest już dopięte prawie na ostatni guzik. Rachel chciała nadal coś zmieniać.
– Macie bardzo mało rodziny wśród gości – zauważyła pani Medina, przeglądając listę zaproszonych i cmokając cicho. – Mogłaś zaprosić chociaż kuzynki z Austin. Twój ojciec miał też rodzinę w Mexico City, dlaczego ich tutaj nie widzę?
– Bo przyjęcie jest kameralne. – Eva poprawiła na nosie okulary, czując że gotuje się ze złości. – Tylko najbliżsi.
– Więc dlaczego nie ma tu rodziców Conrada? I zdejmij te okropne okulary, mówiłam ci, żebyś nosiła soczewki!
Eva niemal zerwała okulary z nosa i cisnęła w kąt.
– Rodzice Conrada nie żyją, mówiłam ci – wysyczała przez zęby. – Zaproszeni są tylko najbliżsi przyjaciele i współpracownicy.
– Nie widzę Lucasa Hernandeza, przecież też się przyjaźnicie, a on podobno tu pracuje, słyszałam to od jego matki, Natalie. – Rachel podrapała się po głowie.
– Nie, mamo, nigdy się nie przyjaźniliśmy, a już na pewno nie po tym jak prawie zabiłam jego dziewczynę i przyjaciela.
– Nie musisz używać takich ostrych słów. – Rachel widocznie zdała sobie jednak sprawę, że było to nie na miejscu, więc przeszła dalej. – Musimy pomówić o tym, co będzie po ślubie.
– Musimy?
– Oczywiście! Wiem, że Conrado kandyduje na burmistrza, ale umówmy się, nie będziecie tutaj mieszkać wiecznie, każda kadencja kiedyś się kończy, no i oczywiście nie jest powiedziane, że wygra wybory. Chcę żebyście przenieśli się do San Antonio.
– Że co proszę? – Eva myślała, że się przesłyszała. Stanęła jak wryta pośrodku salonu, gdzie Elvira dokonywała ostatniej przymiarki sukienki. Wybrała prostą białą sukienkę, którą poleciła jej Viktoria, ale była trochę za szeroka w biodrach, więc trzeba ją było zwęzić. – Nie wracam do San Antonio. Nigdy.
– Ależ kochanie, nie myślisz racjonalnie. Będziecie bliżej rodziny, a ja z chęcią zaopiekuję się wnukami, kiedy wy będziecie podróżować.
Eva potknęła się o własne nogi i spadła z podestu, na którym stała, boleśnie rozbijając kość ogonową.
– Ależ z ciebie niezdara. Właśnie dlatego dzieci trzeba oddać pod opiekę dziadków.
– Jeszcze nie było ślubu, a ty myślisz o wnukach? Zresztą zapomnij. Nie będziemy mieli dzieci. Conrado nie może mieć dzieci – dodała dobitnie, sądząc że matkę to utemperuje. Nic jednak bardziej mylnego.
– Wyśmienicie! – Rachel Medina klasnęła w dłonie. – Będziecie jak Brad i Angelina – adoptujecie jakieś dziecko z Afryki, do dobra reklama.
– Czy próbowałaś kiedyś wyjść z siebie, stanąć obok i posłuchać to, co wychodzi z twoich ust? – Eva nie sądziła, że jeszcze cokolwiek może ją zaskoczyć w zachowaniu matki. Myliła się. – Bo ja mam ochotę palnąć sobie w głowę za każdym razem, jak cię słyszę.
– Evie, trochę szacunku, proszę cię, nie miałam nic złego na myśli. – Rachel się naburmuszyła i pomogła córce wstać. Złapała ją za ramiona i przytuliła twarz do jej policzka, spoglądając w duże ścienne lustro. – Moja księżniczka, będziesz śliczną panną młodą. Ciesz się tym, to może być ostatni raz.
– Co to ma niby znaczyć?
– No wiesz, po ślubie mężczyźni często tracą zainteresowanie i szukają wrażeń gdzie indziej. Nie mówię, że Conrado taki jest – dodała szybko, choć oczywiście właśnie to miała na myśli. – Ale chociaż w dniu ślubu możesz się poczuć wyjątkowo. Nawet jeśli go nie kochasz.
– Mamo… – Eva złapała się za głowę, nie mogąc uwierzyć, że prowadzą tę konwersację.
– Spokojnie, Evie, to u nas rodzinne. – Rachel wpatrzyła się rozmarzona w lustro. – Miłość jest przereklamowana dla takich jak my. Wolimy stabilizację, to nam wystarcza. Jesteśmy takie same, córeczko.
Eva poczuła jak palą się jej wnętrzności. Wiedziała, że Rachel to materialistka, która nigdy tak naprawdę nie kochała Eduarda Mediny. Zawsze też zaszczepiała w swoich córkach ten tok myślenia, by znalazły dobrą partię i się jej trzymały. Nie mogła jednak uwierzyć, że tak właśnie myśli o swojej najstarszej córce.
– Mylisz się, mamo, nie jesteśmy ani trochę podobne – powiedziała lodowatym tonem. – Ja przez całe życie kocham kogoś, kto mnie nienawidzi, a ty udawałaś, że kochasz kogoś, kim gardzisz, a kto zrobiłby dla ciebie wszystko.
Rachel otwierała i zamykała usta jak ryba wyjęta z wody, nie wiedząc, co na ten temat powiedzieć, ale nawet gdyby znalazła odpowiednie słowa, nie była w stanie, bo do salonu wkroczył Conrado, witając się ze wszystkimi.
– Pięknie wyglądasz – powiedział na widok Evy, a krawcowa Elvira skoczyła jak ninja, by zasłonić pannę młodą przed wzrokiem pana młodego.
– Nie powinien pan jej oglądać, to przynosi pecha!
– To nam nie grozi. – Conrado uśmiechnął się ciepło i ruszył do kuchni, by nalać sobie czegoś zimnego do picia, a Eva podreptała za nim, nadal w białej sukni. – Jak przygotowania?
– W porządku, Javier już zajął się cateringiem, ale poproszę go o podanie arszeniku, bo goście po spotkaniu z moją matką będą woleli się zabić. – Conrado spojrzał na nią spode łba, ale nic sobie z tego nie robiła. – Pozostała też kwestia muzyki. Organista się rozchorował, złapał jakiegoś chińskiego wirusa, ale według Normy Aguilar to żadna strata, bo podobno stary pieje jak kogut. Poleciła nam Felixa Castellano, podobno świetnie gra i przyda mu się trochę grosza.
– Tak, to dobry dzieciak. – Conrado pokiwał głową, popijając wodę. – A co z weselem?
– Będzie orkiestra, ale pomyślałam, że Felix mógłby też zagrać parę kawałków, żeby było bardziej ekskluzywnie, na przykład podczas pierwszego tańca. Pytał, jaką piosenkę byśmy chcieli. Zrobił listę najbardziej popularnych, nie wiedział czy wybrać coś typowo latynoskiego czy może wolimy amerykański klimat. Pomyślałam, że może będziesz chciał zerknąć. – Medina wyciągnęła w stronę Saverina notes, gdzie Felix rozpisał utwory, które młode pary najczęściej wybierają do pierwszego tańca, ale ten pokręcił głową.
– Wybierz cokolwiek. – Saverin zdawał się na swoją narzeczoną.
– Mógłbyś chociaż udawać, że wkładasz w to trochę wysiłku. – Eva była lekko poirytowana.
– Wiem, że masz lepszy gust. Po prostu coś wybierz.
– Dobrze, w takim razie niech będzie coś Luisa Miguela.
– Cokolwiek byle nie Luis Miguel.
– Zdecyduj się! Mam wybrać czy nie? Dlaczego nie Luis Miguel?
– Bo nie. – Saverin ruszył do gabinetu a ona poczłapała za nim, nie zważając na Elvirę, która łapała się za głowę, widząc co jej klientka wyprawia z suknią ślubną.
– Aleś ty dojrzały.
– Jeśli już musisz wiedzieć, to tańczyłem z Andreą do Luisa Miguela na naszym ślubie. „Sabor a Mi” to była nasza piosenka – powiedział, a ona poczuła się zawstydzona, choć nie to było intencją Conrada.
– Dobrze, może więc Luis Fonsi?
– Cokolwiek, Evo, cokolwiek.
Po tych słowach zamknął jej drzwi przed nosem i zasiadł za biurkiem, wpatrując się w ogród za oknem. Ponownie powrócił myślami do dawnych lat.

Ciudad de Mexico, rok 1996

– Przepraszam, nudzę cię? – zapytał lekko zirytowany Saverin, widząc jak brunetka ziewa szeroko, zupełnie nie zdając sobie sprawy ze swojej gafy.
Wszyscy w klasie spojrzeli na Andreę z dezaprobatą. Conrado był właśnie w trakcie wygłaszania referatu i wszyscy chłonęli każde jego słowo jak zaklęci, co rzadko się zdarzało. Ona jednak za punkt honoru obrała sobie lekceważenie go. Spojrzała po wszystkich zdezorientowana, ściągając słuchawki od walkmana.
– Za głośno? – zapytała, wskazując na urządzenie.
– Panno Bezauri, proszę nie pajacować. Pani kolega właśnie wygłaszał referat na bardzo ważny polityczny temat. – Profesor był zdegustowany postępowaniem swojej studentki. – To zajęcia z historii, a nie z muzyki. Profesor podszedł do stolika, przy którym siedziała Andrea i zabrał jej walkmana. – Konfiskuję na czas nieokreślony.
– Ale…
– Żadnego „ale”, pani Bezauri. Coś mi się wydaje, że wasza dwójka nie rozumie, co oznacza praca zespołowa. Wciąż się prześcigacie, kto dostanie wyższą ocenę, myślicie że tego nie widzę?
– Właściwie to tylko Andi się ściga. – Zachichotała ruda przyjaciółka Andrei, ale uciszyła się pod wpływem mrożącego krew w żyłach spojrzenia koleżanki.
– I bardzo dobrze się składa, że wasza kolejna ocena będzie za pracę w parach. Już wiem, że wasza dwójka będzie pracowała razem. – Profesor klasnął w dłonie, jakby właśnie wymyślił coś genialnego.
– Pan chyba żartuje! – Andrea wstała z miejsca, zrzucając książki ze stolika.
– Czy wyglądam, jakbym żartował? Proszę usiąść i nie robić scen!
– Z całym szacunkiem, panie profesorze – odezwał się Saverin swoim głębokim głosem, a Andrea wywróciła teatralnie oczami, nawet tutaj się podlizywał. – Wolę pracować samodzielnie.
– W takim razie musi pan zmienić system swojej pracy, panie Saverin, bo to jest uniwersytet, uczymy grać zespołowo. – Profesor pokręcił głową z niedowierzaniem. – Słowo daje, jak żyję i uczę to jeszcze żaden z moich studentów nie dał mi tak popalić jak wasza dwójka. Kolejnym zadaniem jest projekt o tytule „Historia mojego życia”.
– Na czym to ma polegać? – Bezauri dała za wygraną, choć nadal była zła.
– W parach macie za zadanie poznanie korzeni waszego partnera. To może być zgłębienie drzewa genealogicznego lub ciekawych wydarzeń z przeszłości.
– A co to ma wspólnego z historią?
– Wszystko, panno Bezauri, wszystko jest historią! – Profesor tracił cierpliwość. – Nawet w tym momencie, pani wyskok z walkmanem jest już historią, choć miało to miejsce dwie minuty temu i wolałbym o tym zapomnieć. I macie się do tego przyłożyć! Bo będę wiedział i dokładnie to sprawdzę!
– U ciebie czy u mnie? – zapytała od niechcenia Andrea, kiedy dziesięć minut później profesor opuścił salę i została sama z Conradem.
– Obojętnie – odpowiedział lakonicznie, pakując książki do torby.
– Lepiej się przyłóż, bo nie zamierzam dostać przez ciebie niskiej oceny.
– Zawsze się przykładam – odparł dobitnie Saverin i ruszył do wyjścia, po drodze rzucając jeszcze za plecami: – I zawsze słucham referatów moich kolegów.
– Gnojek!
Conrado nigdy nie zapomniał tego wyrazu oburzenia na twarzy Andrei, kiedy dowiedziała się, że muszą wykonać razem projekt, by nauczyć się pracy zespołowej. Zdecydowanie oboje woleli działać solo. On nauczył się nikomu nie ufać, ona zawsze chciała być najlepsza. Pamiętał to pierwsze spotkanie poza szkołą, kiedy odwiedziła go w jego mieszkaniu. Rozglądała się z ciekawością i widział jak oczy jej błyszczą na widok uginających się od książek regałów.
– Czytasz Szekspira w oryginale? – zapytała, nie wiedząc, czy czuć podziw czy może jeszcze większą irytację, że we wszystkim był tak cholernie dobry.
– Czasem – odpowiedział lakonicznie, stawiając na stoliku mrożoną herbatę. – Lepiej zacznijmy.
– Och, przepraszam, nie wiedziałam, że mamy jakiś limit czasu – rzuciła sarkastycznie Andrea.
– Nie mam całego dnia, spieszę się do pracy.
– Pracujesz? – zdziwiła się, ponownie rozglądając się po pomieszczeniu. Nie znała studentów, których byłoby stać na własne lokum, a to mieszkanie nie wyglądało na najtańsze.
– Tak, nie każdy ma bogatych rodziców, którzy finansują mu naukę – odpowiedział machinalnie, nie przejmując się, że było to trochę niegrzeczne.
– Słucham? – Oburzyła się, ale on nie zamierzał kontynuować tematu. – Dobra, miejmy to z głowy. Pomyślałam, że moglibyśmy zacząć od starych zdjęć, no wiesz, pokazać członków rodziny, miejsce gdzie się wychowaliśmy i je porównać. Urodziłeś się w Chile, prawda? Można by to skontrastować z moim dzieciństwem w Meksyku, znaleźć podobieństwa i różnice.
– Raczej różnice. – Conrado nie podniósł wzroku znad notatek, tylko coś skrobał w zeszycie.
– Masz ze mną jakiś problem? – Andrea ze złością odrzuciła długie włosy do tyłu, miała to już w zwyczaju.
– Skąd. – Nie zwiódł jej sarkazm w jego głosie. – Znam wiele takich powierzchownych panien z bogatych domów, pracuję w hotelu.
– Nic o mnie nie wiesz, dupku.
– Ty o mnie też nie, a jednak wciąż mnie oceniasz. Mi tego nie wolno?
– Zabierzmy się do pracy, dobrze? – Andrea nie wytrzymała, czuła że ze złości łzy napływają jej do oczu – miała to już w zwyczaju. Płakała zawsze, gdy była zła lub sfrustrowana. – Co z tymi zdjęciami? Wykorzystamy ten pomysł?
– Nie.
– A dlaczego?!
– Bo żadnych zdjęć rodzinnych nie mam.
– Nie przywiozłeś nic ze sobą z Chile?
– Nic nie zostało, wszystko spłonęło w pożarze. – Conrado walił prosto z mostu, a Andrea się zawstydziła.
– Przykro mi – powiedziała, a on uśmiechnął się krzywo, co tylko bardziej ją zirytowało. – Weźmy się do pracy!
Skończyło się na tym, że zdecydowali się porównać typowe dzieciństwo meksykańskie i chilijskie, Conrado wplótł w tę opowieść sporo anegdot z kraju po reżimie. Kiedy dwie godziny później Andrea ruszyła do wyjścia, było już prawie całkiem ciemno za oknem. Saverin ruszył za nią.
– Condziu, jak dobrze cię widzieć. Zjesz trochę zupy? – Prudencja wracała właśnie ze sklepu. Mieszkała naprzeciwko i często zapraszała Saverina na obiad czy kolację, bo ten nie miał czasu sam gotować.
– Innym razem, spieszę się do pracy. – Uśmiechnął się serdecznie, a ciemne oczy Andrei Bezauri zamieniły się w małe szparki na ten widok. Ten poważny Saverin miał jednak jakieś ludzkie odruchy i był uprzejmy.
– Co to za urocza osóbka? Twoja dziewczyna? – Prudencja Vega podparła się pod boki, spoglądając na tę dwójkę osiemnastolatków podejrzliwie. Oboje szybko się wyparli i zeszli na dół, żegnając się z kobietą.
– Twoja mama ma dziwne pomysły, ale wygląda na miłą – zaczęła Andrea, która nie znosiła niezręcznej ciszy, w przeciwieństwie do Conrada, który wolał milczeć niż mówić bez sensu.
– To nie była moja mama.
– Wybacz, twoja ciocia.
– To nie moja ciotka.
– Dobrze, poddaję się, nie będę próbowała podtrzymać rozmowy. – Andrea westchnęła, poddając się.
– To moja sąsiadka – wyjaśnił, sam nie wiedząc, co jest tego powodem. – Moja matka nie żyje.
Szli w ciszy obok siebie, bo żadne z nich nie wiedziało, co więcej powiedzieć.
– Nie musisz mnie odprowadzać – powiedziała w końcu Andrea, poprawiając sobie ciężką torbę na ramieniu.
– Nie zamierzam. Idę w tym kierunku do pracy.
– Och. – Zakryła twarz długimi włosami, by nie widział rumieńca wstydu na jej śniadej twarzy. Było tak ciemno, a ulica była nieoświetlona, że i tak nie miało to znaczenia, ale nie chciała mu tego pokazywać. – Tu mieszkam – powiedziała kilkanaście minut później, kiedy w końcu dotarli na miejsce.
Saverin zerknął na obskurną kamienicę, pod którą walały się śmieci i strzykawki. To dzielnica ćpunów i członków gangu, zdecydowanie się tego nie spodziewał. Wcześniej wziął ją za bogatą damulkę, która zadziera nosa, poczuł się źle, że tak ją ocenił, choć sam nie znosił, kiedy ktoś oceniał książkę po okładce.
– Ładny ten mój pałac, co? Karetę zaparkowaliśmy po drugiej stronie. – Zażartowała.
– Przepraszam – wymsknęło mu się, a ona tylko wzruszyła ramionami.
– Do zobaczenia w szkole.
Conrado poczekał jeszcze chwilę aż dziewczyna wejdzie do środka i zamiast ruszyć dalej ulicą, cofnął się i zmienił kierunek na zupełnie przeciwny. Bezauri obserwowała go jeszcze przez chwilę przez okno. Twierdził, że zmierza w tę samą stronę, ale kłamał – chciał się upewnić, że wróci bezpiecznie do domu. Na ulicach Meksyku nie było bezpiecznie, szczególnie dla młodej atrakcyjnej dziewczyny. Uśmiechnęła się sama do siebie, a chwilę później pokręciła głową, jakby sama siebie karciła za te myśli.
– Nie lubimy go, Andi, weź się w garść! – powiedziała sama do siebie i ze złością zasunęła zasłony w oknach.

***

Ella Castellano była dość pomysłową dziewczynką, trzeba było jej to oddać. Nie mogła zabrać psa do domu, bo ojciec i brat od razu nabraliby podejrzeń. Uwiła więc psisku gniazdko w szkolnej przybudówce, gdzie nikt nigdy nie zaglądał. Znajdowały się tam stare sprzęty gimnastyczne i dekoracje świąteczne, było to coś na kształt magazynu, gdzie lądowało wszystko, co nie było już potrzebne. Tam też znalazło się miejsce dla czarnego labradora, który ze smakiem zajadał podstawione mu przez dziewczynkę jedzenie.
– Nie oddam go, jest mój – powiedziała, głaszcząc sierść psa z czułością.
– Ella, już ci mówiliśmy, Lalo chce odzyskać Zorro. – Quen złapał się za nasadę nosa, czując że traci cierpliwość. Lubił tę dziewczynkę, dla niego również była jak młodsza siostra, ale nie mogli zadzierać z Marquezem.
– To nie jest żaden Zorro, tylko Syriusz! – powiedziała ze łzami w oczach. – Nie chcę go oddawać, oni go krzywdzą.
– Syriusz? Wielki czarny pies… łapię. – Quen miał ochotę się roześmiać. Gdyby ta sytuacja nie była tak poważna, pewnie by to zrobił.
– Wiem, El, ale musimy go zwrócić. Inaczej stanie nam się krzywda. – Felix ukląkł przy siostrze i zmusił ją, by na niego spojrzała. Powiedział „nam”, ale tak naprawdę guzik go obchodził jego własny los, kiedy Lalo groził jego siostrzyczce, za nią skoczyłby w ogień.
– Zobacz jaki jest chudy! Oni go głodzili i torturowali. – Ella zachlipała, niemal wtulając twarz w psisko.
Felix jęknął, ale nic nie powiedział, widząc jak perłowe łzy toczą się po rumianej twarzy trzynastolatki. W tej chwili Syriusz nie był siedliskiem zarazków i chorób a zwierzątkiem, które zjednało sobie jego siostrę.
– Torturowali? – zapytał Marcus i podszedł do psa, by dokonać bliższych oględzin. Pies nie był już tak wrogo nastawiony, trochę skamlał, ale pozwolił się dotknąć Marcusowi. – Rzeczywiście, znęcali się nad nim.
– Widzisz? – Ella spojrzała na Felixa jakby chciała powiedzieć „a nie mówiłam”? – Marcus, nie pozwól go zabrać, wymyśl coś, ty zawsze potrafisz znaleźć wyjście.
– Chciałbym, Ello, ale nie tym razem. – Delgado pogłaskał ją po włosach, chcąc uspokoić, ale niestety nie podziałało.
– Nie możemy wziąć jakiegoś psa ze schroniska i ich podmienić? – Quen rzucił pierwsze, co przyszło mu do głowy. Nienawidził ludzi znęcających się nad zwierzętami i zżerało go to, że musieli oddać psa na pastwę Templariuszy.
– Myślisz, że by się nie pokapowali? – Felix uniósł brew, dając koledze do zrozumienia, że to durny pomysł.
– To w końcu banda idiotów – stanął w obronie swojego pomysłu Ibarra. – Nie zauważyli, że pies im się zerwał z łańcucha, to może nie zauważą że wrócił inny.
Przekomarzali się tak przez chwilę, kiedy nagle stało się coś niespodziewanego. Pies przewrócił się na bok i zaczął się trząść na posłaniu.
– Co się stało? Co mu jest? – Quen spojrzał na psa szeroko otwartymi oczami. – Ma jakiś atak? Wygląda jak…
– …atak epilepsji – dokończył Marcus i oboje wiedzieli, co to może oznaczać.
– To samo co u Nicolasa Barosso? – zapytał Quen, a Marcus pokręcił głową.
– Niewykluczone, że faszerowali go swoim towarem, testując go, zanim nie wypuszczą na rynek.
– Co zrobimy? On cierpi! – Ella była spanikowana. – Musimy go zabrać do weterynarza!
– Tak i co powiemy? Przepraszam, ale znalazłem psa Templariuszy, który jest naszprycowany dragami. Pomoże nam pan? – Quen powiedział to bez zastanowienia, ale kiedy zobaczył, że Ella ponownie się rozpłakała, szybko ją przeprosił: – Tak, jasne, musimy go zabrać do lekarza.
Spojrzał na Marcusa, jakby spodziewał się, że ten będzie miał jakiś plan. Delgado zawsze miał analityczny umysł, może i tym razem coś mu wpadło do głowy. Nie namyślając się długo, Marcus wziął trzęsącego się psa na ręce i ruszyli za nim, sądząc że wie co robi.
Pięć minut później stali już w progu miejscowej kliniki, ale bynajmniej nie odwiedzali weterynarza. Astrid Vega była w szoku, kiedy przepuściła ich w wejściu do swojego gabinetu. Pozaciągała w oknach rolety i kazała ułożyć psa na kozetce.
– Pomoże mu pani? – Ella złapała Astrid za rękę, a Vega spojrzała po starszych chłopach, szukając jakichś wyjaśnień.
– Nie jestem weterynarzem. Niewiele mogę zrobić.
– Zrób cokolwiek – powiedział szeptem Quen, a Astrid zrozumiała, co ma na myśli.
Na szczęście atak ustał, pies oddychał głęboko, ale zdawał się być nieprzytomny. Astrid zrobiła mu miękkie posłanie z ręczników.
– Potrzebuje ciszy i spokoju. Zaczekajcie na zewnątrz – zwróciła się do Quena, Felixa i Elli. – A ty zadzwoń do Lucasa Hernandeza, to chyba coś z jego działki – rzuciła do Delgado. Marcus nie miał czasu się zastanawiać, skąd pani dermatolog wie o Lucasie. Wybił numer policjanta i jakiś czas później pojawił się on w klinice w towarzystwie Basty’ego Castellano.
– Tata! – Ella podbiegła do Basty’ego i wtuliła się w jego bok. – Nie pozwól im zabrać Syriusza!
– Syriusza? – Sebastian wyglądał na skonsternowanego. – Z tobą porozmawiam później – rzucił w stronę syna. Nie mógł uwierzyć, że Felix mógł w taki sposób narazić Ellę.
– To Tryton. Jestem niemal pewny. – Lucas dokonał oględzin psa, głaszcząc go uspokajająco po grzbiecie. – Ale potrzebujemy weterynarza.
– Mam znajomego w Monterrey. – Zastępca szeryfa zgodził się z Hernandezem. – Możesz mu pobrać krew do analizy? – zapytał Astrid, a ona wydmuchała głośno powietrze.
– A umiesz czytać, Basty? – odpowiedziała pytaniem na pytanie. Spojrzał na nią zdumiony, więc podeszła do ściany, by wskazać swoje dyplomy. – Czy tutaj jest napisane „Astrid Alejandra Vega Gomez – specjalista weterynarii”? Bo ja widzę „lekarza dermatologii”.
– Proszę…
– Nie chcę mu zrobić krzywdy.
– Myślisz, że można mu wyrządzić większą krzywdę niż już to zrobili Templariusze? – Luke spojrzał na panią doktor smutnym wzrokiem i się ugięła.
– Jeśli coś mu się stanie…
– Nic mu nie będzie, to twarda bestia. – Marcus mówił z pełnym przekonaniem. – Urwał się z łańcucha, ten cały Tryton czy cokolwiek to jest, musiał dać mu niezłą siłę.
– Wasza trójka… – Basty spojrzał po nastolatkach, na koniec wlepiając wzrok w córkę, która skuliła się za plecami brata. – Mieliście być grzeczni i się nie wychylać. A ja znów muszę się tłumaczyć, dlaczego mój syn znajduje kolejne ciało.
– Nie robię tego specjalnie, nie moja wina, że w tym miasteczku trupy czają się na każdym pieprzonym rogu! – Oburzył się Felix.
– Wyrażaj się! – Ostrzegł go Basty i przetarł zmęczone oczy. – Jak mogłeś do tego dopuścić? Pozwolić Elli opiekować się jakimś chorym zwierzęciem, nie wiemy co mogła od niego złapać.
– Z całym szacunkiem, Basty, ale to nie wina Felixa. – Quen odezwał się w obronie przyjaciela. – I omal dzisiaj nie zginął.
– Co?!
– Lalo Marquez prawie go utopił w szkolnym basenie.
To za dużo informacji jak na jeden raz. Zastępca szeryfa zbladł, kiedy to usłyszał, podszedł do syna i dokonał oględzin, czy aby na pewno nic mu nie jest.
– Nic ci nie zrobił?
– Tak, wszystko w porządku, zawsze mówiłeś że mam skrzela jak ryba. – Felix zaśmiał się, ale jego ojcu nie było do śmiechu.
– To nie jest śmieszne. Co ja już z wami mam… – Basty spojrzał na Lucasa i obaj wymyślili plan.
Nie zamierzali oddawać psa Lalo, nikt nie chciał, by ten drań położył swoje łapy na niewinnym zwierzęciu. Pobrali krew do analizy i wezwali zaprzyjaźnionego weterynarza, by go zbadał. Potwierdził on ich wstępne przypuszczenia jakoby Syriusz czy może Zorro faszerowany był narkotykami i lekami, ale potrzebował wyników badań krwi, by to potwierdzić. Podobno w Monterrey widywał już takie przypadki. Odstawili psa do schroniska.
Lalo był wściekły, kiedy o tym usłyszał. Oczywiście od razu udał się do schroniska, by odzyskać swojego psiaka. Nie przewidział tylko jednej rzeczy.
– Wiesz, że za znęcanie się nad zwierzętami grozi wyrok? – Luke stał oparty o wóz policyjny zaparkowany przed schroniskiem w Pueblo de Luz. – Nie mówiąc już o tych niewygodnych pytaniach odnośnie tego, co mu zaaplikowałeś.
– Nie wkurzaj mnie, Hernandez, to twoja sprawka? Ty pomogłeś tych dzieciakom? – Marquez podszedł do policjanta, celując w niego oskarżycielsko palcem. Nie mógł jednak robić sceny przy ludziach. – Zabieram stąd psa!
– Jasne, idź. – Lucas powiedział to od niechcenia. – Oni tylko czekają aż zgłosi się po niego właściciel, który go do tego stanu doprowadził.
– Jesteś jak karaluch, Hernandez, wiesz o tym? – Lalo splunął na ziemię z pogardą. – Wiedziałeś, że tak będzie, że nie będę mógł nic zrobić. Albo wezmę psa i przyznam się do winy albo zostawię go, a ty go zaadoptujesz, tak?
– Zawsze chciałem mieć psa. – Lucas uśmiechnął się, czując satysfakcję na widok miny Lalo. – Uznaj, że jesteśmy kwita.
– Co ty pieprzysz?
Lucas podwinął rękaw, ukazując bliznę po ranie postrzałowej, gdzie kiedyś dosięgła go kula z pistoletu Eduarda.
– Gramy w tej samej drużynie, prawda Lalo?
– Nie wiem. Gramy? Bo ja mam wrażenie, że nie jesteś jednym z nas, gringo, tylko nadal człowiekiem Diaza.
– Chyba źle mnie zrozumiałeś: pytałem, czy gramy w drużynie Joaquina? Bo ja z kolei mam wrażenie, że ty wolisz raczej służyć innym panom.
– Coś sugerujesz? – Lalo zrobił się czerwony ze złości, ale Luke wiedział, że ma rację. Już dawno to podejrzewał, w szeregach Templariuszy był szpieg, a słowa Joaquina tylko go w tym utwierdziły – Lalo był człowiekiem El Pantery, nie mógł więc wiernie służyć nowemu panu, który zaprowadził w kartelu zupełnie nowy porządek.
– Joaquin nie wie o twoich małych eksperymentach z pieskami, co? Nie zadzieraj ze mną, Lalo. Ani z tymi dzieciakami. Ostrzegam cię.
– A jeśli nie posłucham, to co mi zrobisz? Zabijesz mnie?
– Nie będę musiał. Obaj wiemy, co Templariusze robią ze zdrajcami.
Lalo dla odmiany pobladł po usłyszeniu tych słów. Lucas posłał mu lekki uśmieszek, zadowolony że udało mu się utrzeć nosa Marquezowi.
Basty Castellano po długich namowach zgodził się, by jego córka przygarnęła psa Syriusza, ale zaznaczył, że pies musi najpierw przejść szereg badań i otrzymać wszystkie szczepienia. Ella nie posiadała się z radości i wszyscy czuli, że zrobili dobry uczynek. Było warto, chociażby po to, by widzieć uśmiech na twarzy dziecka.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 21:26:47 23-12-21, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3493
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:25:11 28-12-21    Temat postu:

Temporada III C 054
Alvaro/ Adora/ Helena/Giovanni/
Detektyw Smith zaparkował przez El Parasio i wyłączył silnik. Z siedzenia pasażera zgarnął plik dokumentów i wyszedł na zewnątrz. Zapowiadał się ładny i całkiem przyzwoity dzień. Z teczką w dłoni ruszył do środka. W lokalu było mrocznie i duszno od wypalanych papierosów. Alvaro podszedł do baru i cierpliwie zaczekał, aż barmanka do niego podejdzie.
— Detektyw Smith — przedstawił się pokazując blachę. — Jest szef? — zapytał nie siląc się na uprzejmości.
— Chwileczkę — wydukała i zniknęła na zapleczu, gdzie zapewne znajdowali się członkowie kartelu Templariusze. Po chwili wróciła za kontuar baru wraz z mężczyzną, w którym rozpoznał Koguta. Dobrze znanego policji członka kartelu. Niski człowieczek z irokezem na głowie popatrzył na niego nieufnie.
— Czego chcesz od Joaquina? — zapytał
— To moja sprawa — odparł Alvaro spokojnie.
— Zostań tu — polecił — a ty go pilnuj — zwrócił się do barmanki Kobieta popatrzyła na niego z politowaniem, ale nie odezwała się ani słowem. Kogut zniknął gdzieś w głębi pomieszczenia. Smith usiadł a z teczki wyciągnął fotografię mężczyzny, którego szczątki poddano szczegółowej ekshumacji.
— Podać coś? — zapytała barmanka przyglądając mu się nieufnie.
— Nie dzięki — odpowiedział policjant. — Mogę zadać ci kilka pytań? — zapytał ostrożnie dobierając słowa.
— Jestem w pracy — odparła wycierając szklankę.
— W takim razie podaj mi wodę — poprosił i rozejrzał się. W lokalu nie było zbyt wielu klientów. Było stosunkowo wcześnie. Postawiła przed nim szklankę i małą butelkę niegazowanej wody. — Jak masz na imię? — zapytał gdy ich oczy się spotkały. Popatrzyła na niego obojętnie. — Ja jestem Alvaro — przedstawił się. Wywróciła w odpowiedzi oczami.
[link widoczny dla zalogowanych] — powiedziała niechętnie sięgając po kolejną szklankę.
— Kiedy ostatnio widziałaś Benito Alvę Blanco? — zapytał. Dziewczyna popatrzyła na niego zaskoczona i wzruszyła ramionami.
— Dawno — odpowiedziała. Alvaro upił łyk wody.
— Dobrze go znałaś?
— Nie — odstawiła szklankę i sięgnęła po kolejną. — Ja tu tylko podaję drinki
Kątem oka zauważył, iż zbliża się do niego Kogut. Wyciągnął banknot i złożył go wsuwając uprzednio wizytówkę.
— Dzięki, reszty nie trzeba — odpowiedział.
— Za mną — powiedział rozkazującym tonem Kogut. Mężczyzna ledwie sięgał mu do ramienia, ale wprowadził go do pomieszczenia jak podejrzewał detektyw kiedyś służyło jako sala dla vipów. Przy jednym ze stolików siedział Joaquin. Kogut oddalił się w bezpieczne miejsce.
— Czym zawdzięczam tą wizytę detektywie Smith? — zapytał wprost. — Mój czas jest cenny więc radzę się streszczać.
— Zna pan miejsce Benito Alvy?
— Wyjechał
— Dokąd?
— Nie mówił.
— Nie zapytał pan?
— A czy ja wyglądam na ich ojca? — odpowiedział mu pytaniem na pytanie — Mogą robić co chcą, wyjechać, dokąd chcą. Nie trzymam ich tutaj na siłę.
— Benito znał Tristana Sawyera?
Wacky wzruszył w odpowiedzi ramionami.
— Nikomu nie zwierzał się ze swoich planów wyjazdowych? — popatrzył na Koguta, ale ten odwrócił szybko wzrok.
— Nie jesteśmy klubem książki — odpowiedział mu wyraźnie zirytowany brunet. — Po co te wszystkie pytania?
— Nazwisko Alvy wypłynęło przy jednym ze śledztw — odpowiedział ogólnikowo detektyw. — Jego ciało zostało pochowane w grobie kogoś innego — wyjaśnił.
— Benito wykorkował?
— Został zastrzelony pod koniec stycznia — wyjaśnił nadal rozważając, ile powinien wyjawić mężczyźnie. — Wiemy, że poddał się operacji plastycznej, która upodobniła go do innej żyjącej osoby. Zajął jego miejsce, a tego drugiego przetrzymywał Tristan Sawyer.
Zapadła cisza, którą po chwili przerwał zachrypnięty głos szefa Templariuszy.
— Co zrobił Benito? — teatralnym gestem. — Popraw mnie jeśli źle zrozumiałem, ale Bene zoperował sobie facjatę u jakiegoś cudownego lekarza i zamienił swoją gębę na gębę kogoś innego i przez x czasu podawał się za faceta, którego gębę nosił?
— Tak
— I dlatego umarł?
— Tak, został zastrzelony
— I niech zgadnę skapnęliście się, że był podróbką po pojawił się oryginał?
— Można to tak ująć.
Śmiech ponownie rozbrzmiał w pomieszczeniu.
— Coś jeszcze panie władzo?
— Gdyby jednak się coś panu przypomniało — położył wizytówkę i ją przesunął w kierunku mężczyzny. — Proszę o kontakt.
— Na pewno zadzwonię — krzyknął za nim Joauin.

***

Adora nie mogła na niczym się skupić, a wiercące się dziecko wcale nie ułatwiało jej sprawy, dlatego zerwała się z dwóch ostatnich lekcji; hiszpańskiego i religii. Snuła się bez celu po Pueblo de Luz w myślach rozważając jak powie rodzicom o dziecku. Na chwilę obecną mogła jeszcze ukryć ciążowe krągłości, ale to kwestia czasu za nim wszyscy się dowiedzą. Usiadła na jednej z parkowych ławek i westchnęła.
Rok temu mieszkali w stolicy kraju. Adora i Miguel chodzi do jednej z najlepszych publicznych placówek edukacyjnych, mieli swoje grono przyjaciół i jasno sprecyzowane plany na przyszłość. W czerwcu zeszłego roku rodzice zadecydowali o przeprowadzce. Oficjalnym powodem była praca Pilar, lecz nastolatkowie nie wierzyli w to ani przez chwilę. To był oficjalny powód przeprowadzki, ten nieoficjalny i bliższy prawdzie był dużo bardziej skomplikowany.
Rodzina rozpadła się na ich oczach. Rodzice oddalili się od siebie. Matka coraz więcej pracowała, ojciec także spędzał dużo czasu po za domem, ale Paco był dużo szczęśliwszy w stolicy niż w Valle de Sombras. Pracował we swojej restauracji. Miguel i Adora pomagali mu, a matka miała swoją jednostkę. I wszystko szlag trafił! Zaklęła pod nosem i wstała. Kopnęła leżący na ścieżce kamyk. Przeprowadzka miała uleczyć ich rodzinę, ale ich unieszczęśliwiła. Ojciec przygasł. Był jak kwiat, którego ktoś zapomniał podlać. Matka natomiast spędzała więcej czasu w pracy niż w domu chociaż obiecywała, że będzie inaczej. Mniejsze miasto to mniej obowiązków, przypomniała sobie słowa kobiety. Guzik prawda! Znikała na całe dnie i noce i żadne z dzieci nie wierzyło już w nagle wybuchające pożary w środku nocy. Pilar wymykała się z domu nie do pracy, ale do swojego nowego kochasia!
Zarówno ona jak i Miguel byli pewni, że Paco wie. Nie spał z nią w jednym łóżku, rozmawiali krótko i na temat. Żadnych pocałunków w policzek, życzeń dobrego dnia. Cholera oni się nawet przestali ze sobą kłócić!
— Adora — drgnęła na dźwięk swojego imienia. Popatrzyła na kobietę stojącą przed nią. Astrid Vega, przypomniała sobie imię kobiety. Jak na ironię prowadziła ona zajęcia z wychowania w rodzinie. Adorze chciało się śmiać. Może gdyby lepiej jej słuchała nie byłaby teraz w takiej sytuacji. — Nie powinnaś być teraz w szkole?
— Zwiałam — wyznała z rozbrajającą szczerością dziewczyna.
Astrid westchnęła.
— Wejdziesz na lemoniadę? — zapytała wyczuwając, że dziewczynę coś trapi. Mimo, że skończyła pracę na dziś weszła z nastolatką do środka. Adora usiadła na kozetce w jej gabinecie. Było to jedyne pomieszczenie, które gwarantowało im prywatność. Wróciła z wysoką szklanką napoju. — Co cię gryzie?
— Skąd pomysł, że coś mnie gryzie? — odpowiedziała pytaniem na pytanie nastolatka.
— Piątkowe uczennice nie uciekają z lekcji — zauważyła z łagodnym uśmiechem kobieta.
— Piątkowe uczennice nie powinny też zachodzić w nieplanowaną ciążę, ale o to jestem — odpowiedziała i zamilkła spoglądając na szklankę. — To nie jest problem, który da się od tak rozwiązać — mruknęła obracając naczyniem w dłoniach. — Adoro
— Tylko nie wciskaj mi kitu, że “wszystko będzie dobrze” bo obie dobrze wiemy, że równie dobrze mogę skoczyć z mostu albo jakiegoś klifu, bo nic już nie będzie dobrze. Wszystko się spieprzyło bo straciłam cnotę na tylnym siedzeniu samochodu. I to nawet nie było przyjemne. Żadnych cholernych fajerwerków, świat nie eksplodował a ja nie dostałam nagłego olśnienia. Nada!
— Skarbie — Astrid delikatnie wyjęła szklankę z jej rąk jakby przeczuwając co nastolatka może z nią zrobić. Usiadła obok niej.
— Byłam taka głupia — wymamrotała. — Zobaczyłam go tak na parkingu. Siedział i palił więc się przyłączyłam.
— Paliłaś marihuanę?
— Nie najlepsza decyzja wiem — odparła i parsknęła śmiechem. — Nie wiem co ja sobie myślałam, właściwie to nie myślałam. A później sprawy potoczyły się cholernie szybko. I za nim zdążyłam się zorientować, bo po wszystkim
— Adoro czy
— Nie zgwałcił mnie — weszła jej w słowo nastolatka. — To nie tak. Wiedziałam co robię do pewnego momentu rzecz jasna. Pamiętam, że jego pocałunki smakowały miętówkami, jego ręce były najpierw tu później tam, a później mój stanik — urwała i roześmiała się. — Oszczędzę ci szczegółów — zadecydowała — a sobie totalnego upokorzenia. Boże poszłam do łóżka a właściwie na tylne siedzenie jak jakaś pierwsza lepsza. Zachowałam się jak
— Nie — zaprzeczyła obejmując nastolatkę ramieniem. — Zrobiłaś coś głupiego
— Tak, według wujka Goggle moja głupota ma już cała dwadzieścia dwa tygodnie i kopie. Boże dlaczego on jest taki niespokojny? — zapytała Astrid i przyłożyła jej rękę do swojego brzucha.
— On? Byłaś u lekarza?
— Według meksykańskiego prawa, gdy skończę szesnaście lat mogę uprawiać seks, ale do ginekologa muszę iść z prawnym opiekunem — prychnęła — Gdzie tu logika?
— To skąd wiesz, że to chłopiec?
— Mój brat twierdzi, że tylko przyszły piłkarz by mnie tak kopał — odpowiedziała i wstała. Zaczęła krążyć po gabinecie. — Ty mogłabyś zrobić i badania.
Szatynka popatrzyła na nastolatkę i westchnęła.
— Jestem dermatologiem — wyjaśniła — Potrzebujesz ginekologa.
Adora sapnęła zirytowana.
— Ktoś po za twoim bratem wie?
— Ty, wiem, że muszę powiedzieć rodzicom, ale to nie jest takie proste. Któreś z nich mnie zabije. Jeśli na Paco zrobi to Pilar.
— Adoro
— Nie znasz ani mojej matki ani mojego ojczyma więc nie mów mi, że przesadzam, bo nie przesadzam.
— Ojczym?
— Tak, mówię do niego tato, bo jest jednym ojcem jakiego miałam, ale to drugi mąż mojej matki. Z pierwszym się rozwiodła, bo okazał się być gwałcicielem. Całkiem niedawno umarł, nie mogłam pójść na pogrzeb, bo sprawa by się wydała — obojętnie wzruszyła ramionami. — Przynajmniej płacił alimenty, moje dziecko i tego nie dostanie, a skąd to wiem? Otóż stąd, że tylko ja mogłam zajść w ciążę z kimś kto parę miesięcy później przedawkował
Astrid potrzebowała kilku chwil na przetrawienie tych wszystkich informacji na raz.
— Jakieś złote rady? — zapytała łamiącym się głosem. Mogła na nią krzyczeć, tupać nogami, ale była przerażoną nastolatką, która zasługiwała na świadomość, że ktoś jest w jej narożniku. Astrid przygarnęła ją do siebie i pozwoliła jej się wypłakać. Później zadzwoniła do doktor Cataliny Miller prosząc o przysługę.
***

Alvaro był umówiony z Heleną w Grze Anioła. Para detektywów umówiła się na obiad w lokalu, którego zarządcą był Javier Reverte. Mężczyzna popatrzył na zegarek i westchnął. Wcale go nie dziwiło, że Helena się spóźniała. Otworzył więc teczkę z wynikami autopsji Benita i jeszcze raz na spokojnie ją przeczytał.
Gdy Benito Alva trafił na stół sekcyjny doktor Caridad Blanco jego ciało było wstanie daleko posuniętego rozkładu. I w przeciwieństwie do policjantów obecnych na sekcji smród zwłok wcale jej nie przeszkadzał. I gdyby nie zobaczył na własne oczy i nie miał czarno na białym danych nie uwierzyłby, że takie coś jest możliwe. A jednak. Jakiś lekarz był wstanie zamienić jedną twarz w inną. I w przypadku Bene nie tylko twarz uległa przeobrażeniu.
Według ustaleń patolożki szczęka Benita została połamana, aby uzyskać odpowiedni kształt podbródka. Lekarz użył także silikonowego implantu, aby uzyskać odpowiedni kształt podbródka. Złamano mu nos, spiłowano jego czubek, wyprostowano przegrodę. Wstawiono mu licówki, gdyż zęby Benito było żółte od papierosów i kawy. Mężczyzna pozwolił także aby dokonała się ingerencja w inne części ciała. Otrzymał piękną wysportowaną sylwetkę. Usunięto mu po trzy żebra, aby uzyskać odpowiedni kształt, wszczepiono implanty piersi i pośladków. Dostał idealne ciało i tylko Bene wiedział, dlaczego wyraził na to zgodę? Według Caridad mężczyzna swoje wycierpiał za nowy wygląd. Rekonwalescencja była długa i bolesna. Jedna operacja plastyczna boli, przejście kilku w tym samym czasie? Nie obyło się bez morfiny.
Stojąc nad zwłokami nazwała chirurga plastycznego “szarlatanem udającym Boga, nie zasługującym na miano lekarza, którego należało złapać i zabrać mu licencje”. I oczywiście zamknąć za kratami. Musieli go najpierw znaleźć co wcale nie będzie łatwe. Telefon, który odłożył na stolik zawibrował na blacie. Na wyświetlaczu pojawił się nieznany numer. Odebrał.
— Detektyw Smith słucham
— Nazywam się Lalo — usłyszał po drugiej stronie. — Słyszałem, że znaleźliście Benita.
— To prawda — przyznał mu rację mężczyzna. — Wie pan coś na ten temat?
— Nie wiem, ale chcę się spotkać — w jego głosie usłyszał nerwową nutę. — ale nieoficjalnie.
— Oczywiście — zgodził się policjant. Helena usiadła naprzeciwko niego. — Spotkajmy się w Ogrodzie Botanicznym Monterrey za godzinę. Przy łabędziach.
— Zgoda.
— Obiad będzie musiał zaczekać — poinformował ją Smith. Skrzywiła się. — Trzeba było się nie spóźniać. — Lalo chcę rozmawiać.
— Prawa ręką Joaquina?
— Ten sam
— Obiad zaczeka.

***
Helena Romo nie była typową policjantką. Z wykształcenia była prawnikiem (bez aplikacji) Jasnowłosa mierząca zaledwie metr siedemdziesiąt trzy wśród kolegów uchodziła za rozkapryszoną panienkę, która bardzo szybko wróci na prawo. Nie wróciła, a gdy Alvaro zaczął z nią pracować okazało się, że Helena to nie tylko ładna buzia kompletnie nie pasująca to organów ścigania to przede wszystkim młoda inteligentna kobieta której uroda zmyliła nie jednego przestępcę. I może dlatego to ona usiadła na ławce naprzeciwko jeziora, po którym pływały łabędzie.
— Będzie za kwadrans — usłyszała głos partnera w swoim uchu. Wystawiła twarz ku słońcu Wyglądała jak kobieta, która przyszła do Ogrodu Botanicznego na spacer po ciężkim dniu pracy.
— Przyjęłam. Dlaczego ty nie wygrzewasz się na słońcu? — zapytała go wyciągając przed siebie szczupłe nogi.
— Dlatego, że zaraz po spotkaniu wracamy na komendę, gdzie z wizytą wpada Montserrat Russo — z miejsca, w którym był widział, jak Helena krzywi się z niesmakiem. — Podasz jej rękę?
— Tylko po to, żeby ją złamać — odpowiedziała. Palcami przeczesała jasne włosy. — Powiesz, że miałam coś do załatwienia w terenie.
— Zdajesz sobie sprawę, że ona powie publicznie prasie, że nie pojawiłaś się na spotkaniu z nią, bo się jej boisz — odbił piłeczkę. — że masz cykora.
— Och zamknij się — warknęła. — Nie boje się Russo i nie zamierzam pozować z nią do zdjęć, które wykorzysta przeciwko mojemu mężowi. Wiem, że straciła męża, ale to nie mój mąż go zabił.
— Boisz się?
— A ty byś się nie bał? — zapytała go. — Robi z mojego męża wroga publicznego numer jeden boje się, że ta sprawa odbije się negatywnie na Sofii.
— Idzie — odparł Alvaro. Helena popatrzyła na mężczyznę, który pojawił się przy jeziorze. Helena popatrzyła na niespokojnie spacerującego przy zbiorniku wodnym mężczyźnie. Wstała i podeszłą do niego. Ręce wsunęła w kieszenie spodni.
— Mówią, że łabędzie kochają całe życie tylko jednego partnera — powiedziała do Lalo. Popatrzył na nią ze zmarszczonymi brwiami. Niezrażona ujęła go pod ramię. — A może pomyliłam je z pingwinami? — zastanowiła się głośno i pociągnęła go lekko za ramię.
— A ty to kto? — zapytał próbując się wyrwać.
— Pracuje z Alvaro i nie szarp się — warknęła. — Robisz scenę, a bawimy się w konspiracje tylko dlatego, że nie chcesz być widywany z psami.
— Ty nie wyglądasz jak pies — zauważył mierząc ją bezczelnym spojrzeniem. Puściła jego uwagę mimo uszu i zbliżyła się do altany. Weszli do środka. I dopiero wtedy się od niego odsunęła przechodząc na przeciwległy koniec.
— To z tobą rozmawiałem przez telefon — zwrócił się do policjanta, który potwierdził skinieniem głowy. — Ten trup to na pewno Benito?
— Tak
Lalo zaklął pod nosem.
— Co wiesz?
— Nic
— To po cholerę nas tutaj ściągnąłeś? — zapytała go Helena
— To wy wybraliście cię miejsce spotkania — przypomniał im. Blondynka wywróciła oczami i usiadła na ławkę.
— Cokolwiek nam powiesz nie zostaniesz pociągnięty do odpowiedzialności karnej — zapewnił go Alvaro. Lalo niechętnie usiadł obok policjantki.
— Benito zniknął jesienią — zaczął dłonie płasko opierając po obu stronach ciała. — Mówił, że na jakiś czas zniknie, ale wróci jako ktoś inny. Nie sądziłem, że przerobi sobie facjatę na dosłownie kogoś innego — palcami w zamyśleniu przeczesał włosy.
— Mówił, dokąd wyjeżdża?
— Za granicę — odpowiedział. — Nie powiedział dokładnie, dokąd, ale pewnie na Zachód.
— Mówił coś jeszcze? Cokolwiek?
— Nie przypominam sobie, ale często widywałem go w towarzystwie tego gliniarza — podrapał się po karku próbując sobie przypomnieć imię. — Facet nazywał się jak ten z rycerskiego romansu — powiedział. — Helena i Alvaro wymienili spojrzenia. — Posuwał, żonę króla czy coś takiego.
— Tristan — podpowiedziała mu blondynka, a ten przytaknął skinieniem głowy.
— Brał w łapę jeszcze od El Pantery — wyznał. — Informował o psich nalotach i dostawał za to działkę. Benito był jego łącznikiem.
— I jesteś pewien, że zniknął jesienią?
— Tak to był jakoś koniec sierpnia początek września wtedy przestał się pokazywać w dziupli — wyznał.
— Coś jeszcze? Miał rodzinę, którą mamy powiadomić.
— My byliśmy jego rodziną. Benito był sierotą.
Helena pokiwała głową.
— Gdybyś sobie coś przypomniał masz mój numer — powiedział Alvaro dając znać, że uznaje rozmowę za zakończoną. Detektywi zostali sami.
— I coś myślisz? — zapytał Helenę siadając obok niej.
— Dimitrio Barosso umarł dwukrotnie. Za pierwszym razem było to w styczniu 2014 roku. Wypadek samochodowy. Ciało zostało zidentyfikowane po uzębieniu. Spłonął. Dziś wiemy, że jego śmierć została sfingowana a on trafił do Programu. Powrócił do świata żywych w grudniu, aby umrzeć po raz drugi w 27 stycznia 2015 roku. Tamtego dnia w rezydencji Diaza zginął jego sobowtór.
— Dimitrio został więc uprowadzony między 10 grudnia a 26 stycznia — powiedział Alvaro. — Sawyer był cwany i nie podał nam dokładniej daty uprowadzenia.
— Benito został poddany zabiegowi między wrześniem a listopadem. Po zabiegu potrzebował przynajmniej dwóch tygodni do miesiąca, aby dojść do siebie więc możemy przyjąć, że w grudniu miał już twarz mężczyzny, którego miał zastąpić. — Jeśli było mniej więcej tak jak mówisz to znaczy, że Sawyer wiedział o tym, że Dimitrio był w programie a jego pierwsza śmierć została sfingowana. Skąd?
— I dlaczego zamienił jednego na drugiego?
— Chciał mieć haka na Fernanda, szantażować go na zasadzie “wypuszczę twojego syna, ale zrób dla mnie to, to i to”
— A może sprawa jest prostsza — wtrąciła się Helena — Tristan mógł chcieć należeć do rodziny. Pomyśl mógł wybrać Nicholasa, który zaginął mniej więcej w tym samym czasie, mógł zamiast pomagać Alejandro w ucieczce zastąpić go w wwiezieniu sobowtórem, ale wybrał Dimitrio i sporo się natrudził, bo obaj mieli ten sam status — widząc niezrozumienie w oczach partnera westchnęła. Bękarci. Obaj byli bękartami z tą różnicą, że Fernando przyznał się do syna, dał mu nazwisko. Sawyer nigdy nie dostąpił tego zaszczytu było wręcz odwrotnie. Wuj się go wyparł, wyparła się jego własna matka, która, gdy miał dwa lata popełniła samobójstwo. Jego oddano pod opiekę krewnych. Dimitrio był tym, który miał to o czym on mógł jedynie pomarzyć.
— Zastąpił więc Dimitria sobowtórem, żeby ukarać go za błędy ojca? — zapytał go Alvaro.
— Nie on pierwszy obwinia syna o błędy rodzica — mruknęła Helena.
— A lekarz? Takich ludzi nie spotyka się na ulicy. Ktoś ich ze sobą poznał.
— Wiem i musimy go znaleźć. Oboje dobrze wiemy, że to nie był zabieg pod groźbą śmierć. To nie był też pierwszy tego typu zabieg.
— I nie sądzę, aby był ostatni.

***

Doktor Catalina Miller zaparkowała samochód przed gabinetem dermatologicznym Astrid i sięgnęła po swoją torbę. Panie z racji tego, że obracały się w medycznym środowisku znały się z widzenia. Bliższą znajomość zawarły na spotkaniach girl pawer. Po za tym Astrid usunęła kilka tatuaży, kilku kobietom, które chciały zacząć od nowa. Wyszła z auta w momencie, gdy Astrid wyszła z budynku.
— Cześć — przywitała się szatynka. — Pacjentka w środku?
— Tak, naprawdę dziękuje, że to robisz — zaznaczyła dermatolożka. — To młoda dziewczyna.
— Nastolatka?
Astrid pokiwała głową, a Catalina skrzywiła się mimowolnie. Nie była to pierwsza nieletnia pacjentka, którą miała zbadać. Nastolatki chociaż rzadko się o tym mówiło stanowiły spory odsetek kobiet w ciąży. Większość tych, które trafiały do jej gabinetu wierzyły w kalendarzyk i zabobony w stylu “gdy to pierwszy raz to nie zajdę w ciążę. Miała kiedyś pacjentkę, która wierzyła, że czosnek w pępku to środek antykoncepcyjny. Czasem odnosiła wrażenie, że nic jej w tym zawodzie już nie zaskoczy. Weszła do środka. Uśmiechnęła się do dziewczyny siedzącej na kozetce.
— Dzień dobry — przywitała się nastolatka patrząc na nią szeroko otwartymi wystraszonymi oczami.
— Dzień dobry, Astrid dasz nam kilka minut?
— Jasne.
— Nazywam się doktor Miller — przedstawiła się.
— Adora — wydukała układając ręce na brzuchu. Obserwowała, jak lekarka uruchamia sprzęt znajdujący się w gabinecie.
— Astrid wspominała, że jesteś w dwudziestym drugim tygodniu ciąży
Według internetowego kalendarza ciąży — dodała szatynka. — Znałam datę poczęcia więc — opuściła oczy i popatrzyła na swoje paznokcie. — Zbada mnie pani?
— Wykonam ci USG i zbadam twój brzuch. Te dwa badania mogę wykonać po za systemem.
— To znaczy?
— To znaczy, że dopóki nie pojawisz się u lekarza z prawnym opiekunem nie będziesz miała założonej karty ciąży a twój ubezpieczyciel nie zostanie powiadomiony o twoim stanie. Proszę teraz abyś się położyła i odsłoniła brzuch. Gdy Adora wykonała polecenia Catalina położyła dłonie na wyraźnie zaokrąglonym brzuchu dziewczyny.
— Jakieś dolegliwości?
— Na początku strasznie mnie mdliło. Schudłam więc pewnie dlatego nikt nie zauważył, że jestem w ciąży. Wszystko w porządku? — zapytała
— Tak. Dziecko jest ułożone w poprzek. Tutaj — pogładziła ją delikatnie po jej prawym boku jest główka. Zrobię USG, ale ostrzegam, że jest trochę zimny.
Catalina przyłożyła głowicę do brzucha nastolatki i i lekko nią przesunęła po jej skórze. Po chwili na ekranie ukazał się wyraźny obraz dziecka. Astrid dysponowała w swoim gabinecie dobrym sprzętem, dlatego też Miller mogła dobrze przyjrzeć się dziecku. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało dobrze. Rozpoczęła pomiary.
Adora spoglądała na ekran z szeroko otwartymi oczami. Maluch był widoczny całkiem wyraźnie nawet ona będąc laikiem w kwestiach medycznych była wstanie dostrzec główkę rączki i nóżki.
— Wszystko dobrze? — zapytała.
— Tak. Dziecko ma książkowe wymiary i wagę — poinformowała ją. — Chcesz znać płeć?
— Już widać? — podniosła się na łokciach i wytężyła wzrok.
— To chłopczyk — wyznała. — Będziesz mieć synka.

***

Luty 2005

Osiedle domów jednorodzinnych Catujanes było otoczone przez trzy parki krajobrazowe do których wejście znajdowało się w różnych częściach Monterrey. Było stosunkowo nowe, zadbane i ciche. W sam raz dla rodzin z dziećmi. Z dobrym dojazdem do centrum miasta, lecz znajdującym się na tyle dlatego, że rozlegające się w mieście strzały były tutaj niesłyszalne. Ten przywilej mieli tylko nieliczni mieszkańcy miasta. Ci najbogatsi. Wśród takich kobiet była Charlotte Vazquez, która otrzymała ten dom w ugodzie rozwodowej. Jej drugie małżeństwo rozpadło się, lecz lekarka wyciągnęła z niego jak najwięcej.
Doktor Charlotte Vazquez była chirurgiem, która każdego dnia wyciągała z ciał swoich pacjentów kule. Nie wszystkich dało się uratować, dlatego też oddychała z ulgą, gdy myślała o swoich dzieciach; najstarszy Julian studiował medycynę za granicą, Helena była na studiach prawniczych zaś najmłodszy Eddie był w szkole z internatem w stolicy. Lekarka liczyła, że gdy siedemnastolatek zdecyduje się na powrót do domu po ostatnim roku nauki w Monterrey będzie bezpiecznej. Kobieta po powrocie z dyżuru zajrzała na Heleny. Dziewczyna spała na brzuchu otoczona książkami. Kobieta cicho zamknęła drzwi.
Jasnowłosa dziewczyna otworzyła oczy i przeturlała się na plecy sięgając po zegarek. Było po północy, a jego wciąż nie było. Wstała i podeszła do uchylonego okna. Od kilku miesięcy zostawiała je uchylone, aby mógł wślizgnąć się do środka, wskoczyć pod prysznic, a później wejść do jej łóżka i złapać kilka godzin snu. O tej porze już był. Wyjrzała przez okno na pogrążoną w ciemności ulice. Było cicho i spokojnie. Dziewczyna poruszyła głową na boki.
— Gdzie jesteś Giovanni? — wymamrotała i wróciła na łóżko. Zaczęła zbierać porozrzucane książki. Prawo rzymskie doprowadzało ją do szału. — A mogłam iść na medycynę i uczyć się na pamięć podręcznika do anatomii. I to nie nauka obecnie spędzała jej sen z powiek. Gdyby moim jednym problemem było prawo rzymskie.
Szelest za oknem sprawił, że poderwała się do siadu i spojrzała w stronę okna. Rama uniosła się do góry, później do środka wszedł mężczyzna. Zapaliła lampkę.
— Helena — podskoczył. — Nie śpisz?
— Uczyłam się do prawa rzymskiego — wskazała dłonią na książki. — Prawo jest takie nudne.
— Było iść na medycynę — odpowiedział.
— I uczyć się na pamięć podręcznika na anatomii? — odparła wpatrując się w sufit. — Nie dzięki. Glorię i chwałę zostawię bratu.
— A co u niego? — zapytał Giovanni ściągając kurtkę. Rzucił ją niedbale na fotel. Helena uniosła ciało na łokciach i bezczelnie zmierzyła go spojrzeniem. Lubiła ten widok.
— Gdy ostatnio dzwonił narzekał na zimę w Bostonie — odpowiedziała.
Giovanni Romo odwrócił się i zaraz tego pożałował. Był wstanie powstrzymać się od bezczelnego mierzenia jej spojrzeniem, gdy miała na sobie te wszystkie piżamy w kotki, pieski i inne zwierzątka, ale gdy widział ją w swojej podkoszulce jego wzrok niemal natychmiast przesunął się po jej nogach i powędrował wyżej. Helena patrzyła na niego dużymi niebieskimi oczami kompletnie nie zdając sobie sprawy jak bardzo na niego działa.
— Idę pod prysznic.
Był egoistą. Przychodząc do jej domu, wkradając się do jej pokoju czuł się jak złodziej. Nie kradł, ale wciągał ją do swojego pełnego przemocy świata, bo tylko tak mógł przetrwać kolejny dzień a później kolejny i tak w kółko. Siostra Juliana reprezentowała wszystko co dobre i niewinne. Zaklął pod nosem a drzwi od prysznica otworzyły się.
— Co jest do — nie dokończył bo Helena zasłoniła mu usta dłonią.
— Helena — usłyszeli głos Charlotte
— Tak mamo? — odezwała się zakręcając kurek z wodą. Popatrzyła mu w oczy.
— Jest pierwsza w nocy
— Wiem, ale nie zasnę bez prysznica — odpowiedziała. — Przecież wiesz.
— Będę wdzięczna, jeśli będziesz je brała o przyzwoitej porze.
— Dobrze — zgodziła się kładąc rękę na jego klatce piersiowej. — Poprawię się.
— I jeszcze jedno przestań wyciągać bratu koszuli z szafy — upomniała ją matka. — Ta w której śpisz nawet nie jest jego. Giovanni pewnie ją kiedyś u nas zostawił.
— Skąd wiesz, że to nie jest t-shirt Juliana?
— Twój brat ma lepszy gust muzyczny — odpowiedziała. Helena z trudem powstrzymała się od śmiechu. Poklepała Giovaniego po nagiej piersi.
— Racja. Romo ma beznadziejny gust muzyczny. Dobranoc mamo.
Obróciła się w jego stronę z szerokim uśmiechem na ustach.
— Od tygodni ci powtarzam, że masz beznadziejny gust muzyczny.
— Ja? — wskazał na siebie i parsknął śmiechem. — Ja przynajmniej nie słucham nałogowo RBD
— Nie słucham ich nałogowo — zaprzeczyła gwałtownie.
— Ta, więc jaki kawałek otwiera twoją listę? — zapytał unosząc do góry brew. — Este Corazon?
— To świetny kawałek — oburzyła się. — A jaki kawałek otwiera twoją składankę? — zapytała splatając ręce na piersiach.
— Livin’ on a Prayer — oznajmił.
— Do tego nie da się tańczyć — odparowała.
— Do rocka się nie tańczy kochana. Tego się słucha
— Tak, a na koncertach dramatycznie zarzuca się długimi kudłami.
Pokręcił w rozbawieniu głową. Kiedyś koniecznie musiał ją zabrać na rocowy koncert. Spodobałby się jej.
— Kochana — odezwał się po chwili
— Co?
— Podasz mi ręcznik? — zapytał. — Gdybyś nie zauważyła jestem nagi.
Spojrzenie Heleny powędrowało w dół i natychmiast w górę. Obróciła się do niego plecami.
— Dupek — stwierdziła odsuwając prysznicowe drzwi. Sięgnęła po ręcznik i podała mu przez ramię wychodząc z kabiny.
— Skoro nie lubi Bon Jovi to, dlaczego nosisz tą koszulkę?
— Bo moje piżamy są w praniu — odpowiedziała
— Wszystkie? — zapytał unosząc do góry brew. — Masz całkiem pokaźną kolekcję nocnych wdzianek.
Popatrzyła na niego zirytowana. W ciągu ostatnich miesięcy zauważył, że Helena obsesyjnie kupuje dwie rzeczy; kubki i piżamy.
— Chcę po prostu odzyskać moją własność
— Chcesz odzyskać swoją własność? — zapytała niebezpiecznie niskim tonem. Chwyciła brzegi koszulki ściągnęła ją i cisnęła nią w niego. — Jest cała twoja — warknęła zirytowana splatając ręce na piersiach. Pierwszą rzeczą jaką pomyślał za nim zakryła się i nie wyszła z łazienki było to, że nieopatrznie zakochał się w tej wariatce i nie ma pojęcia co ma do diabła z tą miłością zrobić.


Płuca bolały go przy każdym wdechu i wydechu. Z trudem przełknął ślinę i przekręcił się z brzucha na plecy. Rozkaszlał się i usiłując się podnieść. Zaklął siarczyście pod nosem, gdy po całym ciele rozeszła się nieznośna fala bólu. Próbował przypomnieć sobie co się stało.
Jego asystentka przyniosła paczkę. Prostą, brązowa, niedużą paczkę opatrzoną jego imieniem i nazwiskiem, a później zadzwonił do żony. I wtedy paczka wybuchła.
— k***a — przekleństwo wyrwało się z jego ust. Uniósł dłoń do twarzy przyciskając palce do suchych ust usiłując dostrzec cokolwiek poza dymem i ogniem. Romo starał się podnieść na nogi, ale jego ciało za każdym razem odmawiało mu posłuszeństwa. Uniósł ciało na łokciach i popatrzył na swoje nogi. Z lewej wystawał fragment kości. Usiadł plecami opierając się o ścianę i zamknął oczy.

Z telefonem przy uchu ruszył w kierunku wyjścia z gabinetu. Giovanni Romo tego dnia miał cholernie napięty grafik i chciał poprosić sekretarkę, aby zamówiła mu coś do jedzenia. Cokolwiek. W głowie powtarzał swój grafik, gdy zatrzymał się w progu spoglądając na biurko Clarice. Było puste, a uwagę mężczyzny przykuło pikanie. Odwrócił do tyłu głowę i wtedy nastąpił wybuch

Tracący i odzyskujący przytomność Giovanni Romo nie wiedział w tamtej chwili, że ładunki były dwa. Jeden zaadresowano do niego, drugi wysłano na Komisariat Policji Federalnej i zaadresowany był do jego żony. W momencie eksplozji Helena działając zupełnie instynktownie powaliła Montserrat Russo na ziemię ratując jej tym samym życie.


W piątkowy wieczór Adora skończyła odrabiać pracę domową z geografii i podłożyła zeszyt na bok. Odepchnęła się od biurka i wstała spoglądając na drzwi. Rodzice byli w domu. Ojciec zapewne przygotowywał kolację, matka siedziała w salonie i malowała paznokcie. Szatynka od jakiegoś czasu usiłowała rozgryźć swoją rodzinę.
Byli dziwacznym konstruktem przypadkowo złączonych ze sobą osób. I teraz to ona wywróci wszystko do góry nogami informując ich o ciąży. Doktor Miller zapewniła ją, że dziecko jest zdrowe i rozwija się jak najbardziej prawidłowo, ale Adora musiała zgłosić się do lekarza na dalsze badania. Za nim zdążyła podejść do drzwi do środka wparował Miguel.
— Ojciec woła nas na dół — poinformował siostrę.
— O co chodzi?
— Nie powiedział, ale minę miał poważną — chwycił siostrę za rękę i oboje zeszli na dół. Rodziców zastali w kuchni. Ojciec przygotowywał na kolację tacos. Było bezmięsne, bo w piątki w ich domu mięsa się nie jadało. Rodzeństwo weszło do środka.
— Siadajcie.
Paco Ozuna był przystojny. Miał zmęczoną, poszarzałą twarz, ale był nadal ładny. Uśmiechnął się do niej ciepło. Nastolatka popatrzyła na matkę, która stała przy oknie i obracała w palcach telefonem.
— Co się dzieje? — zapytał Miguel wędrując to do ojca to do matki.
— Musimy wam coś powiedzieć — zaczął Paco
— Błagam tylko nie mów, że będziemy mieć rodzeństwo — wyrwało się chłopakowi. Ojciec popatrzył na syna z uniesionymi brwiami i uśmiechnął się rozbawiony.
— Nie — odpowiedział. — Skąd taki pomysł przyszedł ci do głowy?
— Tak jakoś — wydukał chłopak. — Chyba nie chodzi o to, że Adora zerwała się z dwóch ostatnich lekcji? — za to pytanie zarobił kuksańca w żebra od szatynki.
—Wagary? — Paco usiadł — O tym pomówimy później. Ja i Pilar mamy wam coś do powiedzenia
— Rozstajemy się — odezwała się zirytowanym głosem kobieta. — Bierzemy rozwód — dodała.
— Co? — rodzeństwo wymieniło spojrzenia. Wiedzieli, że między nimi jest, źle, ale nie że aż tak źle.
— Wyprowadzam się, a wy zostaniecie z ojcem.
Adora zamrugała powiekami.
— Rozwodzicie się — powtórzyła powoli.
— Oczywiście będziecie widywać się z mamą — zapewnił och Paco. — Ustalimy wszystko między sobą, abyście jak najmniej odczuli nasze rozstanie. Kochamy was i zapewniam, że to nie wasza wina.
— To jej wina — wtrąciła się nastolatka. — To wszystko to twoja wina — warknęła w stronę matki. — Wszystko się spieprzyło, bo się puściłaś! To ty nas tutaj ze sobą przywiozłaś pod przykrywką nowego początku dla naszej rodziny! Zostawiasz go chociaż zrobił wszystko co chciałaś, żeby cię zatrzymać
— Skrzacie — Paco próbował chwycić ją za rękę, ale mu na to nie pozwoliła. Wstała. — Sprzedał restaurację, przeniósł się na to zadupie i pracuje w miejscu, którego nienawidzi, bo ty tego chciałaś! I po roku stwierdzasz, że nie ma sensu o nas walczyć.
Pilar odczytała SMS
— Nie mam czasu słuchać twoich wyrzutów Adoro — zwróciła się do córki kobieta — W Monterrey jest pożar piątego stopnia. Ściągają wszystkie jednostki — ruszyła do drzwi.
— Tak ma na imię? — zapytała matkę, która zatrzymała się w progu. — Pożar piątego stopnia.
— Nie mam na to czasu Adoro — przypomniała jej matka.
— A ja jestem w ciąży — powiedziała prosto z mostu patrząc na plecy matki Pilar wyszła głośno trzaskając drzwi, a Adora rozpłakała się wybiegając z kuchni.
— To prawda? — zapytał syna Paco. Nastolatek popatrzył na ojca i pokiwał głową. Paco wstał i ruszył do drzwi. Miguel słuchał jego kroków na schodach. Niepewnie ruszył za mężczyzną. Zatrzymał się u szczytu schodów i zerknął w stronę pokoju Adory. Drzwi były uchylone.
[link widoczny dla zalogowanych] usiadł obok córki i ostrożnie otoczył ją ramieniem. Nie chciał jej przestraszyć. Nastolatka popatrzyła na niego zapłakanymi oczami. Przytuliła się z płaczem do jego boku.
— Przepraszam tato — wydusiła z siebie. — Przepraszam — powtórzyła.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3493
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:58:54 01-01-22    Temat postu:

Temporada III C 055

Fabrcio/Emily/Helena/Giovanni

Londyn 16 marzec 2012 roku.

Fabrcio Guerra postanowił postawić wszystko na jedną kartę. Ojciec odradzał mu jakiekolwiek bliższe kontakty z agentką McCord, Conrado jego najlepszy przyjaciel nie został nawet o jej istnieniu poinformowany gdyż jak sądził mężczyzna miałby dokładnie takie samo zdanie jak jego ojciec. Fabrcio chciał sam zająć się sprawą. Emily, piękna złotowłosa kobieta węszyła wokół niego i jego ojca więc wolał mieć kontrolę nad tym co wie a o czym nie ma pojęcia. Przezorny zawsze ubezpieczony, pomyślał sięgając po kluczyki do auta.
Zaproszenie na kolację wyszło od niego spontanicznie. W poniedziałkowy wieczór gdy spotkał ją w kasynie cholernie dobrze im się ze sobą rozmawiało. Fakt, że podczas tej rozmowy przegrał milion funtów bynajmniej nie było dla blondyna problemem. Mógł śmiało wygrać. Potrafił liczyć karty więc ogranie agentki Interpolu byłby dla niego dziecięcą igraszką, lecz zamiast skupić się na zwycięstwie skupił się na rozmowie. Klasyczne pytania w stylu; czym się zajmuje?, co robią jej rodzice?, czy ma rodzeństwo? Były niegroźne i dzięki nim Fabrcio mógł zaplanować czwartkowy wieczór.
I to właśnie dzięki tym niewinnym pytaniom dowiedział się, że dzieciństwo spędziła w szkole z internatem w Edynburgu i to właśnie tam postanowił zabrać ją na pierwszą randkę.
—Cholera — wymamrotał do swojego odbicia w lustrze. — Chcesz zrobić na niej wrażenie. — pokręcił w rozbawieniu głową. Wynajął helikopter z pilotem, cały poranek spędził na poszukiwaniu idealnej restauracji i trzy razy się przebierał za nim nie zdecydował się na klasyczne połączenie bieli z czernią. Zrezygnował z krawata, ale zadbał o to aby na prywatnym lądowisku czekało na niego wynajęte auto z kierowcą. Klnąc pod nosem wyszedł z mieszkania narzuciwszy na siebie uprzednio płaszcz. To tylko głupia kolacja wymamrotał. Na, którą wydasz fortunę dodał pod nosem. Kierowca popatrzył na niego we wstecznym lusterku.
— Cholera zaklął głośno — zapomniałem o kwiatach — palcami przeczesał włosy. — Jest tutaj gdzieś jakaś kwiaciarnia? — zapytał kierowcę.
— Tak, zaraz tutaj za rogiem — poinformował go mężczyzna i zaparkował przed budynkiem. Fabrcio wyszedł na chłodne marcowe powietrze. I ruszył do środka. Dzwoneczek nad drzwiami zabrzęczał. Kobieta, starsza pani uśmiechnęła się do niego ciepło.
— Co dla ciebie kochaniutki? zapytała
— Kwiaty — odpowiedział bez namysłu, a ona zaśmiała się pod nosem. Po co innego mógł przyjść do kwiaciarni.
—Z jakiej okazji?
— Pierwsza randka —wyjaśniał rozglądając się po pomieszczeniu.
— Róże?
— Zbyt przewidywalne  zauważył. — Chcę być bardziej oryginalny więc tulipany też odpadają. Lilie kupuje babce więc tez odpadają.
— Podsumowując zależy panu żeby zrobić wrażenie, ale jednocześnie wyjść na luzaka, któremu nie zależy — kwiaciarka zacmokała a Fabrcio uśmiechnął się lekko pod nosem. Trafiła w punkt. — Maki — stwierdziła.
— Maki? — powtórzył.
—A no maki kochaniutki gwarantuje, że maków to ona od chłopa nigdy w życiu nie dostała. W kulturze perskiej mój drogi maki są symbolem szczęścia, wiecznej miłości, radości, dziki kwiat sugeruje pragnienie intymnej komunikacji, ale bardziej podoba mi się symbolika maku i buddystów gdyż są oni głęboko przekonaniu, że mak pojawi się po zaśnięciu Buddy dotknął ziemi rzęsami. Gwarantuje, że wybranka będzie zachwycona.
— Zaryzykuje, może nie zatrzaśnie mi drzwi przed nosem.

***
To tylko głupia kolacja, pomyślała blondynka po raz kolejny przebierając się. Niebieską sukienkę zamieniła na czarną, lecz ta również jej się nie podobała. Szła na randkę. Udawaną, zaplanowaną, ale randkę. W czarnej sukience wyglądała jakby wybiera się na pogrzeb ciotki. Podeszła do szafy i zaczęła przekładać jej zawartość. Szukała inspiracji wszędzie; w swojej szafie, w sieci jednak żadna ze stron internetowych nie mówiła w co się ubrać na kolację, z synem międzynarodowego przestępcy. Przeklinając pod nosem sięgnęła po komórkę i wybrała numer przyjaciela.
— Halo
— W co ubrać się na pierwszą randkę?
— Co? — Wydusił mężczyzna
— Co się zakłada na pierwszą randkę?
— Nie powinnaś zadać tego pytania kobiecie? Albo gejowi?
— Moja starsza siostra nie żyje, a brat który przypadkiem jest gejem nie rozmawia ze mną więc pytam faceta, który uważa się za guru mody.
— Włączy facetime — polecił. Emily przełączyła tryb rozmowy i położyła telefon tak, żeby rozmówca ją widział. Zacmokał.
— Co?
— Za elegancko — stwierdził. — Wybierasz się na herbatkę do Królowej? — zapytał — Nie idziesz na kolację z super seksownym facetem — Emily popatrzyła na niego unosząc brew. — Wolę kwiaty, ale nawet ja potrafię stwierdzić, że Fabrcio Guerra to ciacho, ty wyglądasz jakbyś miała poznać jego matkę.
— Dzięki Javier
— Drobiazg.
— To co powinnam włożyć?
— Spódnice, bluzkę i buty plus subtelna biżuteria — Widząc jej zdezorientowaną minę zamrugał oczami. — Ty byłaś kiedyś na randce?
— Co? — zapytała rozglądając się po łóżku w poszukiwaniu spódnicy.
— Randka to kolacja między dwojgiem ludzi różnej bądź tej samej płci gdzie para je posiłek — wyjaśnił jak dziecku. — O święty Barnabo Emily Anna McCord nigdy nie była na randce?
— Oczywiście, że chodziłam na randki — żachnęła się zirytowana wygrzebując z pod sterty ubrań spódnicę. — Ta się nada? — pokazała mu materiał w kolorze brudnego różu z kwiatami.
— Tak, plisowana może być. Ogoliłaś nogi?
— Oczywiście, że tak
— A bikini?
— Javier! — jęknęła ściągając małą czarną i wkładając spódnicę. — Co na górę?
— Tak tylko pytałem.
— Nie zamierzam iść z nim do łóżka
— Nigdy nic nie wiadomo — stwierdził. Posłała mu wściekłe spojrzenie. — Czarna. Prosta czarna. — podpowiedział — I skórzana kurtka. Masz skórzaną kurtkę?
— Mam, ale to na pewno dobry wybór? — obróciła się wokół własnej osi.
— Tak skarbie to dobry wybór. Wyglądasz dziewczęco i kobieco to miła odmiana dla oka przy tych wszystkich twoich kostiumach od Chanel. Ty idź na randkę, a ja wracam do łóżka.
— Obudziłam cię?
— Nieważne, połamania widelca Nie palnij czegoś głupiego. — powiedział i rozłączył się. Emily nie zdążyła go zapytać jakie powinna włożyć byty? Westchnęła gdy rozdzwonił się dzwonek do drzwi. Głośno przełknęła ślinę i ruszyła do drzwi. Otworzyła i zamarła z dłonią na klamce. Fabrcio Guerra niestety był przystojnym mężczyzną. Gdyby był brzydalem to nie wyglądałby tak cholernie dobrze w białej rozpiętej pod szyją koszuli i czarnych spodniach. Na pewno brzydcy ludzie nie wyglądają tak dobrze w klasyce.
— Cześć, mogę wejść? — zapytał.
— Tak, proszę — przesunęła się w drzwiach zapraszając go do środka. — Potrzebuje tylko jeszcze kilku minut — stwierdziła. — Jesteś wcześniej?
— Byliśmy umówieni na osiemnastą — przypomniał jej gdy patrzyła na zegarek.
— Fakt, straciłam poczucie czasu, napijesz się wody?
— Nie dziękuje, ale one chętnie — powiedział i podał jej bukiet kwiatów. Zapadła cisza. Emily popatrzyła na niego zaskoczona, to na pyszniące się w jej rękach czerwone maki.
— Maki?
— Tak, spodobało mi się znaczenie maków.
— Znaczenie?
— Podobno według wierzeń buddystów, Budda zasypiając dotknął rzęsami ziemi i tak zakwitły maki.
— Interesujące — stwierdziła. v Wstawię je do wody — weszła do kuchni czując jak jego spojrzenie przesuwa się po jej sylwetce. Nie była pewna czy aprobaty czy ciekawości. Z szafki wyciągnęła szklankę i napełniła wodą wstawiając kwiaty. — Nie dorobiłam się jeszcze wazonu — wyjaśniła. Mieszkam tutaj od niedawna dodała wstawiając do wody kwiaty. Uśmiechnęła się. Mogłaby się spodziewać róż, tulipanów czy lilii, ale maki? To było miłe zaskoczenie. — Włożę tylko płaszcz i buty i możemy iść. Zdradzisz mi dokąd jedziemy?
— Niespodzianka


***

Dzwonienie w uszach było okropne. Helena sturlała się z kobiety lądując plecami w czymś ciepłym, mokrym i lepkim.. Podniosła się przykładając palce do uszu . Na wewnętrznej stronie dłoni została jej ciepła czerwona ciecz.
— Helena — usłyszała głos Alvaro. Zachwiała się na i wpadła wprost na jego ciało. Położyła dłonie na jego ramionach czując jak silna męska dłoń oplata jej talię. W porządku? — zapytał
— Nie, k***a nie jest w porządku — wymamrotała na chwiejnych nogach podchodząc do biurka. Popatrzyła na puste miejsce gdzie jeszcze chwilę temu stało jej biurko. W oczy rzuciła jej się kawałek tektury z jej nazwiskiem. — Giovanni — wyszeptała i zrobiła krok do przodu. Z kieszeni spodni wyciągnęła telefon. Miała jedno nieodebrane połączenie od męża. Obróciła się wokół własnej osi.
— Musi panią zbadać lekarz  usłyszała głos Russo
— Muszę znaleźć męża — odpowiedziała na to i popatrzyła jej w oczy. Wyminęła ją bez słowa i skierowała się na zewnątrz. Na ulicy panował chaos. Helena zmrużyła oczy obracając się w kierunku ratusza. Widziała wielkie kłęby czarnego dymu. Ruszyła w tamtym kierunku. Szła coraz szybciej i szybciej aż końcu zaczęła biec. Zatrzymała się dopiero na progu Ratusza i weszła do środka z przedramieniem przyciśniętym do ust. Musiała dostać się na czwarte piętro.
Ludzie szli w odwrotnym kierunku. Do wyjścia. Byli brudni, przerażeni i posłuszni poleceniom wydawanym przez strażaka, który najpierw jej na zauważył dopiero jak weszła kilka stopni wyżej ruszył w jej stronę i złapał ją w pasie.
— Puść — warknęła czując jedynie jak silne dłonie mocnej zaciskają się na jej pasie. — Puszczaj! Tam jest mój mąż! Puść, ja muszę.
— Tam jest zbyt niebezpiecznie.
— Mam to w d***e — warknęła — Tam jest mój mąż.
Strażak westchnął i wzmocnił uścisk unosząc wierzgającą kobietę do góry. Nogi Heleny poruszyły się w powietrzu a do płuc po chwili wdarło się przesączone dymem świeże powietrze. Postawił ją na ziemi i zastawił sobą drogę.
— Tam jest mój mąż — powtórzyła próbując go wyminąć. — Tam jest — głos jej się załamał. Głośno przełknęła ślinę — mój Giovanni.
— Romo? — strażak ściągnął swój hełm i popatrzył jej w oczy.
— O jak miło, że zna pan jego nazwisko — warknęła — więc może zamiast tutaj stać jak słup telefoniczny pójdzie i go znajdzie! — wściekle uderzyła go w ramię.
— Wyciągnęliśmy pani męża — chwycił ją za łokieć i obrócił o sto osiemdziesiąt stopni. Helena błądziła wzrokiem po ułożonych na ziemi rannych czekając na transport. Wśród leżących rozpoznała swojego męża. Leżał na noszach z maską tlenowa na twarzy, jego klatka piersiowa uniosła się i opadała w miarowym oddechu. Podeszła do niego w kierunku krokach i uklęknęła.
— Hej — wychrypiała drżącą ręką dotykając jego policzka.
— Masz okropny gust muzyczny — wymamrotał Giovanni. Helena popatrzyła na niego szklistymi oczami
. — Mam świetny gust — muzyczny odparowała. Usta Giovanniego drgnęły ku górze. — Dorosłam muzycznie.
— Nie wmówisz mi, że ten chłam nie otwiera twojej playlisty? — popatrzył jej w oczy. Wargi przycisnęła do jego czoła. Z kieszeni kurtki wyciągnęła słuchawki bezprzewodowe jedną wsunęła do ucha męża drugą do swojego. Drżącymi palcami najpierw połączyła się ze słuchawkami później włączyła pierwsza piosenkę z listy na spotify.
Giovanni uśmiechnął się gdy usłyszał dobrze znane słowa. Wziął Helenę za rękę. Nie musiał nic mówić, ani o nic prosić. Oparła czoło o jego czoło i zamknęła oczy..

***
Fabricio ją zaskoczył. Spodziewała się, że pójdą do włoskiej albo francuskiej restauracji z kelnerami ubranymi w eleganckie stroje . Zjedzą kolację po której ona pójdzie do McDonalda bo będzie głodna. To czego na pewno się nie spodziewała to przelot śmigłowcem do Edynburga i kolacja w tawernie. Na pierwsze danie oboje zamówili cullen skink . Na drugie Fabrcio wybrał rybę z frytkami zaś Emily haggis. Gdy kelner postawił przed nią z uśmiechem talerz pochyliła się i powąchała danie. Haggis podano jej z jajkami w koszulce, brukwią i słodkimi ziemniakami. Podniosła wzrok na blondyna, który przyglądał się Haggis z ciekawością.
— Smakuje zdecydowanie lepiej niż wygląda — zapewniła go sięgając po sztućce. Javier zapewne to miał na myśli mówiąc, żeby nie palnęła czegoś głupiego. To miała jednak za sobą. W helikopterze uraczyła go historią opium wytwarzanego z maku i podała mu przepis na “polską heroinę” Zamówienie szkockiej potrawy narodowej na pierwszej randce nie dodawało jej punktów. Miała to w nosie. Skoro już jest w Edynburgu to będzie jadła to co lubi najbardziej. — To pewnie nie jest odpowiednie danie na pierwszą randkę — odezwała się chcąc przerwać ciszę.
— Powinnaś jeść to na co masz ochotę nawet jeśli nie prezentuje się zbyt apetycznie.
— Wiem, ale — urwała i na niego popatrzyła — nie masz pojęcia co to jest?
— Nie — odpowiedział zgodnie z prawdą Fabrcio .
— Zaczekaj — mruknęła i sprawnie nałożyła na widelec ciemnobrązową drobną zmieloną paćkę — Otwórz buzię.
Ku swojemu zaskoczeniu Fabricio wykonał polecenie. Danie podane mu przez Emily smakowało dziwnie przełknął z trudem i napotkał jej błyszczące radością oczy. Sięgnął po whisky.
— Nie smakuje ci? — zapytała zabierając mu frytkę. Zanurzyła go w sosie tatarskim.
— Ile punktów stracę jeśli przytaknę?
— Całe mnóstwo — odparła z uśmiechem. — Ale rozumiem nie każdemu muszą smakować owcze podroby.
Fabrcio popatrzył na talerz blondynki.
— Owcze podroby — powtórzył
— Tak, serce, wątroba i płuca — wyjaśniła chociaż doskonale wiedział co to są podroby. — Gdy byłam w szkole z internatem jedliśmy to w weekendy na śniadanie. — wyjaśniła. Fabrcio sięgnął po frytkę obserwując jak Emily zajada się owczymi podrobami. Uśmiechnął się pod nosem.
— Nietuzinkowa z ciebie kobieta — wyrwało mu się za nim zdążył ugryźć się w język.
— To samo mogę powiedzieć o tobie — odezwała się po chwili. — Będę z tobą szczera spodziewałam się zupełnie czegoś innego.
— To znaczy?
— Francuska lub włosa restauracja z porcjami tak małymi, że po powrocie do domu poszłabym do całodobowego McDonalda na mojej ulicy a ty zaprosiłeś mnie na kolację do Edynburga to i podarowanie mi maków mówi mi że lubisz zaskakiwać.
Pochylił się nad nią
— Nieustannie. Jestem pełen niespodzianek — wyznał. — Następnym razem zabiorę cię do francuskiej restauracji, żebyś mogła zjeść list sałaty.
Pochyliła się nad nim.
— Nie lubię francuskiej kuchni — wyznała — I lubię dobrze zjeść więc następnym razem zabierz mnie na pizzę albo miskę makaronu.
— Załatwione,. Co prawda na drugą randkę zamierzałem zabrać cię do Paryża, ale Rzym też jest piękny o tej porze roku.
— Wiesz jak zaimponować kobiecie
— Skarbie — wziął ją za rękę — ja nie próbuje ci zaimponować — odezwał się gładząc jednocześnie jej kostki jej palców. — Ja zrobię wszystko, żebyś zapamiętała mnie na zawsze — uniósł jej dłoń do ust pocałował. Zdradzieckie serce Emily zatrzepotało.




***
Nadgorliwy fotograf zrobił im zdjęcie, które pokazywano na każdym kanale informacyjnym. Giovanni i Helena Romowie. Czoło oparte o czoło. Oboje brudni, zmęczeni z wyrazem ulgi wymalowanej na twarzach.
Ratusz się zawalił, burmistrz Adrian Garza zmarł na atak serca, komisariat policji federalnej wyleciał w powietrze. Podczas akcji ratunkowej zginęło trzech strażaków, zaś dziennikarzy w studiu interesowało jaką piosenkę włączyła Helena mężowi. Zirytowana odwróciła wzrok od ekranu i popatrzyła na miasto nad którym nadal unosiła się łuna ognia. Westchnęła opierając dłonie na parapecie. Nie miała pojęcia co robić. Czekanie na koniec operacji doprowadzało ją do szału, oglądanie telewizji doprowadzało ją do szału. Do szału doprowadzało ją to, że nie miała przy sobie córeczki. Sofia Romo była raz z babcią i Aaronem w hotelu. Conrado Severin zadzwonił do niej osobiście i zaproponował jeden z apartamentów na górnych pietrach. Była mu za to niezwykle wdzięczna, gdyż sama nie miała do tego głowy, a do domu wrócić nie mogła. Zadrżała na samo wspomnienie informacji iż trzeci ładunek dostarczono pod ich adres. Bomba nie wybuchała, ale strach pozostał.
— Pani detektyw — drgnęła na dźwięk kobiecego głosu. Odwróciła do tyłu głowę spoglądając na Monsarrat Russo stojącą za jej plecami. W przeciwieństwie do Heleny przebrała się i wzięła prysznic. Wyglądała na gotową na występ przed kamerami.
— Pani Russo — przywitała się odchodząc od okna. — Mogę w czymś pomóc?
— Mam nadzieję, że tak — zaczęła kobieta wskazując krzesło obok siebie. Helena usiadła. — W ustaleniu tożsamości zamachowca.
— Nie mam pojęcia kto przysłał ładunki wybuchowe — odpowiedziała zerkając w kierunku okna.
— Oczywiście, że nie — zapewniła ją kobieta — ale pani małżonek potrafi skonstruować bombę
— Słucham? — Helena z niedowierzaniem popatrzyła na kobietę. Wstała. — Pani do reszty zwariowała — powiedziała jej Helena wstając. — Mój mąż może i ma techniczne wykształcenie, ale nigdy nie skonstruowałby bomby! — warknęła.
— Pani mąż
— Mój mąż uratował to miasto — warknęła kobieta. — Zrobił wszystko, aby postawić je na nogi. Giovanni nigdy by nie wysadził Ratusza w powietrze. Chcę pani obwinić kogoś o bomby proszę do jasnej cholery spojrzeć w cholerne lustro
— Heleno — usłyszała ostrzegawczy ton Alvara
— Och zamknij się — warknęła do partnera. — Od miesięcy przypomina pani miastu co się stało dziesięć lat temu. O ulicach zalanych krwią, o strzelaninach, o bombach. Publicznie pokazuje się pani z rodzinami, które straciły bliskich i celuje pani palcem w moją rodzinę i jeszcze masz czelność pytać kto stoi za zamachami?!
— Detektyw Romo! — głos komendanta głównego policji sprawił, że zamilkła w pół zdania. Przeniosła spojrzenie na swojego przełożonego i westchnęła. — Wszyscy jesteśmy zdenerwowani ale wrzeszczenie na siebie nawzajem niczego nie rozwiążę. — powiedział to co obie kobiety doskonale wiedziały. — Proszę o wystudzenie emocji, to szpital na Boga.
— To ona zaczęła.
— Co proszę? To ty oskarżasz mojego męża o to że sam do siebie wysłał bombę! To przez twoją politykę nienawiści mój mąż jest teraz operowany
— Powiedziałam głośno tylko to co inni myślą. Sebastian Romo zatruwał to miasto, jego syn robi dokładnie to samo.
— A moja córka? — warknęła Helena. — Trzeci ładunek wybuchowy leżał na progu mojego domu, był zaadresowany do mojego dziecka! — głos się jej załamał. Drgnęła gdy poczuła jak dłoń komendanta ląduje na jej ramieniu.
— Alvaro odprowadź Monsarrat do wyjścia.
Mężczyzna skinął głową. Helena usiadła na krześle.
— Zdajesz sobie sprawę, że wrzeszczenie na burmistrza Monterey nie wyjdzie ci na dobre? — zapytał zwracając się do niej bezpośrednio po imieniu.
— Jeszcze nie wygrała wyborów.
— To czysta formalność — ; stwierdził — i oboje o tym wiemy. Rozmawiałem z gubernatorem — zaczął. Helena podniosła na niego wzrok. — Rodrigo Medina de la Cruz jest wstrząśnięty wypadkiem i chcę natychmiastowej reakcji służb. Chcę być przy twoim przesłuchaniu.
— Po co?
— Zaatakowano budynki rządkowe. Ratusz przestał istnieć, komisariat policji federalnej jest poważnie uszkodzony to coś więcej niż atak na twoją rodzinę.
— To moja rodzina była celem — syknęła Helena ze złością. — Czego tak naprawdę chcę gubernator?
— Pewności, że to był jednorazowy atak. Nuevo Leon nie może stanąć ponownie w ogniu. Stan i miasto nie udźwignął kolejnej wojny karteli. Wiesz co się stało gdy ostatni razem doszło do walk?
Wiedziała, aż za dobrze.
— Daj mi dzień lub dwa. Muszę porozmawiać z mężem — Komendant wstał. — Jose Miguelu — zwróciła się do niego po imieniu. — Mój mąż nie ma nic wspólnego z atakami. To wierutna bzdura wymyślona przez Rosso.
— Wiem, ale to jeszcze nie koniec. Atak mógł być jednorazowy, jego następstwa mogą być katastrofalne.
Wiedziała o tym doskonale. To mogła być iskra, która spali miasto.

***
05 czerwca 2012

Za każdym razem gdy robili krok do przodu robili dwa do tyłu. Za każdym razem gdy próbował zrobić kolejny krok w ich związku ona robiła krok do tyłu i patrzyła na niego z szeroko otwartymi oczami. Emily McCord mogła być z aktorskiej rodziny, ale nie udawała. Poczuł jak wyślizguje mi się z ramion i wstaje idąc do kuchni. Podreptał za nią. Stała przy oknie i patrzyła na pogrążoną w ciemności panoramę miasta.
— Kotku — powiedział spoglądając na jej plecy. — Porozmawiaj ze mną — poprosił. — I proszę nie mów tylko — nic mi nie jest — bo to kłamstwo.
Milczała. Zrobił krok w jej kierunku. Delikatnie położył jej dłoń na ramieniu.
— Jesteśmy partnerami, nie bohaterami telenoweli czy komedii romantycznej tylko partnerami, którzy ze sobą rozmawiają. Nie udajemy, że problemy nie ma my przegadujemy problem i znajdujemy rozwiązanie. Jesteśmy dorośli.
— To skomplikowane — zaczęła opierając się o jego tors. Wargami musnął jej skroń i objął ją mocno.
— Cokolwiek to jest możesz mi powiedzieć.
Obróciła się w jego stronę i czule pogładziła go po policzku. Był zupełnie kimś innym niż się spodziewała. W głowie Emily miała obraz Fabrcio Guerry który nijak miał się do tego ciepłego jasnowłosego mężczyzny. Emily wróciła do salonu, zaś Guerra przyrządził dla niej gorąca czekoladę.
Milczała dłuższą chwilę.
— Wiesz kogo określa się mianem “Final girl”?  zapytała go obracając w dłoniach kubkiem z gorącym napojem. Upiła łyk.
— Nie — odpowiedział.
— To termin stosowany przez wiele dziedzin — zaczęła — w psychologii oznacza kobietę, która uszła z życiem po ataku, który zagrażał jej życiu. Popkultura spopularyzowała ten termin i powstało wiele filmów głównie horrorów na ten temat. “Final girl” to ta dziewczyna, która na samym końcu przeżywa gdy inni padają trupem.
Nie miał pojęcia co to ma do Emily, ale nie zadawał pytań. Nie teraz gdy zaczynała się otwierać.
— W lutym 2010 podczas wieczornego spaceru zostałam porwana przez seryjnego mordercę — wyznała. — Torturował mnie przez osiemnaście godzin a żyje tylko dlatego, że nóż minął moje serce o całe trzy milimetry — upiła łyk ciepłego napoju. — Dźgał mnie nożem, przypalał, żebym się nie wykrwawiła. Nie zgwałcił mnie — zaznaczyła — ale dla niego nóż dźganie mnie było substytutem seksu — głośno przełknęła ślinę — wiem, że to nie ma sensu , ale nie byłam z nikim od tamtej pory. Mam jego podpis na swojej skórze.
Nie czekał dłużej. Przygarnął ją do siebie i mocno przytulił. Wargi przecisnął do jej włosów szukając słów pocieszenia. Poczuł jak wtula się w jego bok.
— Mam blizny, które gdy zobaczysz nigdy nie spojrzysz na mnie tak samo  dodała — Wiem, że jesteś facetem ze swoimi potrzebami.
— Co? — zapytał. Popatrzyła na niego okrągłymi ciemnymi smutnymi oczami — Kotuś — westchnął — Tak pragnę cię — zaznaczył na wstępie. — ale w seksie nie chodzi tylko i wyłącznie o pożądanie. Musisz czuć się bezpiecznie i komfortowo. Nie zamierzam wywierać na tobie presji — Emily usiadła mu na kolanach. Pocałował ją w policzek. — i też mam blizny — otarł się nosem o jej szyję — gdy je zobaczysz nie spojrzysz na mnie już tak samo.
— Blizny? — powtórzyła blondynka kładąc mu dłonie na ramionach. Guerra popatrzył jej w oczy.
— Wspominałem ci , że moja mama zmarła przy porodzie — zaczął — będąc nastolatkiem przechodziłem cholernie trudny okres w moim życiu, coś w rodzaju buntu — westchnął. — Długo żyłem z poczuciem winy, że zabiłem ją, żeby samemu móc żyć więc zacząłem robić sobie krzywdę. Zaczęło się od głupich zabaw z kumplami, kto dłużej wytrzyma z dłonią nad zapaloną zapalniczką — poczuł jak Emily się spina. Pogładził ją po plecach. Mając czternaście lat odkryłem, że jeśli mój umysł skupi się na fizyczny bólu to ten psychiczny będzie trochę mniejszy. Mam blizny na wewnętrznej i zewnętrznej stronie ud — wyjaśnił — na brzuchu i na bokach. Przypalałem się tam gdzie nie było tego widać.
— Twój ojciec wiedział?
— Tak — odpowiedział jej. — Przyłapał mnie i nie krzyczał tylko mnie przytulił. Zabrał mnie do lekarza. Kilka lat terapii, jeszcze więcej awantur i cichych dni i powoli z tego wyszedłem. Nie jesteś sama Kotuś. Masz mnie i razem zbudujemy dla nas bezpieczną przestrzeń.
Pokiwała głową patrząc mu w oczy. Pocałował ją lekko w nos.
— Jeśli chcesz bardziej otwartego związku
— Co? Kotuś w kwestii związków i uczuć jestem jak pingwin
— Pingwin? — Powtórzyła
— Nom śliczny biało-czarny pingwinek — wargami jeszcze raz musnął jej nos i popatrzył jej w oczy. W czekoladowych tęczówkach dostrzegł błysk zrozumienia. Przytuliła się do niego i rozpłakała na dobre.


Emily z ciekawością przyglądała się pudełku stojącemu przy stole. Fabrcio siedział na jednym z krzeseł z zadowoloną miną. Alice w podskokach podeszła do paczki i chwyciła za nóż do otwierania listów. Rozcięła pakunek i otworzyła. Po chwili zdezorientowana wyciągnęła ze środka maskotkę.
— Pingwin — popatrzyła na blondyna zdezorientowana.
W pudełku znajdowało się pięć pluszowych maskotek pingwinów. Tata, mama i trójka małych pingwinków.
— Dlaczego kupiłeś rodzinę pingwinów? — zapytała go Alice. Sięgnęła po pingwinka z różową kokardą na łepku.
— To ja w wersji pingwin? — zapytała unosząc zabawkę. — Nie rozumiem.
— Fabrcio chcę nam powiedzieć, że nas kocha — wyjaśniła drżącym głosem Emily podchodząc do stołu. Usiadła na krześle, a Alice natychmiast usiadła jej na kolanach. — Gdy Fabrcio po raz pierwszy powiedział, że mnie kocha wyznał, ze w kwestii związków jest pingwinem.
— Pingwinem.
— Pingwiny kochają jednego partnera całe życie — wyjaśnił Alice mężczyzna. Pocałował żonę we włosy. — Gdy będziemy już wiedzieć co nam się urodzi Alice doszyjesz albo różową albo niebieską kokardkę.
— I wyprawimy gender party? — zapytała z nadzieją w głosie.
— Tak, wyprawimy z pingwinami w roli głównej.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 21:00:05 01-01-22, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 13:23:37 07-01-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 056 część 1

QUEN/MARCUS/LEONOR/JOAQUIN/EVA/ERIC/CONRADO


Kiedy Marcus poprosił go, by mu towarzyszył, z początku nie był przekonany. Grzebanie w rzeczach zmarłych to nie jest coś, co z chęcią robi się w piątkowe popołudnie.
– Czy Felix nie może z tobą pójść? – zapytał Ibarra, sceptycznie nastawiony do tego pomysłu.
– Nie może, jedzie z Ellą do weterynarza.
– A co jej dolega?
Marcus spojrzał na przyjaciela z politowaniem, a Quen szybko zreflektował, że miał na myśli psa Syriusza, którego rodzeństwo Castellano miało zabrać na badania do miejscowej kliniki weterynaryjnej prowadzonej przez Yvette Chavez. Dał więc za wygraną i zrezygnował z treningu szermierki, bo czuł, że to ważne. Byli to winni Roque. Quen zmusił się do bladego uśmiechu, kiedy pani Gonzalez witała jego i Marcusa na progu swojego skromnego mieszkania w Pueblo de Luz.
– Dzień dobry, jak się pani miewa, pani Gonzalez? – zapytał taktownie Marcus, wręczając jej szklane naczynie z zapiekanką. – Mama prosiła, bym to pani przyniósł.
– Norma jest przemiła, dziękuję. Napijecie się czegoś, chłopcy?
Obaj poprosili o wodę. Quen czuł się tu nieswojo. Zazwyczaj zwracali się do rodziców kolegów po imieniu. Ani Rafael ani Gilberto czy Basty nie mieli nigdy z tym problemu. Pani Gonzalez była jednak zawsze panią Gonzalez a nie Beatriz. Być może przez różnicę w statusie społecznym, ale Quen miał przed nią respekt. Marcus rozejrzał się po wnętrzu, napotykając na kilka fotografii zmarłego przyjaciela. Zżerało go od środka, że nie mogli mu pomóc, kiedy jeszcze żył, ale może będą mogli wymierzyć sprawiedliwość w jego imieniu teraz.
– Felixa nie ma z wami? – Pani Gonzalez nalała chłopakom wody trzęsącymi się rękoma. – Kiedyś byliście nierozłączni. Pamiętam jak Roque wymykał się przez okno i zakradaliście się do kina na filmy nieodpowiednie dla waszego wieku. Myśleliście, że o tym nie wiem.
Marcus uśmiechnął się blado na wspomnienie tamtych dni, a Quen poczuł, że złym pomysłem było przychodzenie tutaj, jeśli przez nich pani Gonzalez miała zaraz się rozkleić. Nic takiego jednak nie miało miejsca. Zaprowadziła ich do małego pokoiku, który kiedyś należał do Roque, a teraz stał pusty i zakurzony.
– Wszystko jest takie, jak je pozostawił – mruknęła pani Gonzalez, z czułością spoglądając w każdy kąt pokoju. – Ale już czas ruszyć dalej. Niektóre rzeczy mogą się przydać potrzebującym, inne może będą miały dla was jakąś wartość. Stare zabawki i gry są już uszykowane, żeby oddać je do sierocińca.
Zostawiła ich samych i mogli rozejrzeć się w spokoju po pomieszczeniu. Quen otworzył okno, by wpuścić nieco świeżego powietrza do zatęchłego pomieszczenia.
– Czego właściwie szukamy? – zapytał Marcusa, przeglądając półki z książkami i płytami CD. – O, moja płyta Nirvany, zupełnie zapomniałem, że mu ją pożyczyłem.
– Szukaj wszystkiego, co ma jakikolwiek związek z Templariuszami. – Delgado skupił się na biurku i szkolnych zeszytach. Roque nie należał do najpilniejszych uczniów.
Przeglądali rzeczy kolegi, czując się niebywale podle, jakby gwałcili jego prywatność.
– Nie gap się tak, nie robimy nic złego. – Warknął Quen do plakatu Eminema, zdobiącego ścianę pokoju. Czuł się obserwowany. – Myślisz, że Roque od dawna zadawał się z Templariuszami?
– Na pewno znał to środowisko, spotkał kilku dilerów w ośrodku Sancheza. – Marcus spojrzał na pęk listów, które znalazł w jednej z szuflad biurka. – Niewysłane listy do ojca.
– Chcesz je przeczytać? – Quen nie wiedział czy bardziej jest zaciekawiony czy oburzony samym tym pomysłem. Marcus pokręcił jednak głową.
– Nie, wiem co w nich jest. Kiedyś pojechałem z Roque do Monterrey szukać jego ojca. Mówiłem ci o tym? – zapytał Delgado, a Ibarra pokręcił głową, przysiadając na krawędzi łóżka i wsłuchując się w tę opowieść. – Wiesz, że jego stary to kawał drania, prawda? Pewnego dnia po prostu wyszedł z domu i nigdy nie wrócił. Roque dowiedział się, że facet mieszka w Monterrey, więc pojechaliśmy tam, mieliśmy może czternaście lat. Quen, żebyś tam wtedy był… To było chyba najgorsze, co można sobie wyobrazić.
– Ojciec go wygonił, nie chciał mieć z nim nic do czynienia? – Ibarra pokręcił głową z oburzeniem, a Marcus westchnął.
– Gorzej. On go wcale nie poznał. Własnego syna, wyobrażasz sobie?
– Co zrobiliście?
– Zapukaliśmy do drzwi, Roque był bardzo przejęty, a tutaj otwiera nam drzwi młoda kobieta z dzieckiem na ręce. W tle słychać harmider, dwójka lub trójka innych brzdąców biega sobie po domu. Poprosiliśmy Gonzaleza, ale już widziałem, że Roque chce wracać. Spodziewał się zobaczyć swojego ojca w jakiejś melinie, może ze strzykawką w ręku, a on całkiem dobrze sobie radził, miał rodzinę i dobry dom. I pomyśleć, że nigdy nie wysłał swojej byłej żonie ani pesa. – Marcus zacisnął dłoń na pożółkłych ze starości listach i wcisnął je z powrotem do szuflady. – Gonzalez wychodzi i pyta się, w czym nam może pomóc.
– Przerąbane. – Quen przeczesał włosy palcami. Jaki rodzic nie pozna własnego dziecka, które stoi tuż przed nim?
– Powiedziałem, że zbieramy podpisy pod petycją na budowę szkolnego boiska. – Marcus roześmiał się smutno. – I wróciliśmy do domu. Roque nigdy potem już o tym nie wspominał. Ale wiem, że go to bolało. Najbardziej na świecie nie chciał stać się taki jak ojciec. – Marcus popukał palcami o biurko, wspominając to wydarzenie. – Myślisz, że powinniśmy zajrzeć do jego komputera?
– Czy to nie byłaby lekka przesada? – Quen był niepewny. Zaczął przeszukiwać szuflady w szafce przy biurku. Wzdrygnął się, kiedy z jednej z nich wypadło pudełko z żyletkami. – Okej, spróbuj z komputerem, tutaj nie znajdziemy nic, czego już byśmy nie wiedzieli.
Delgado podłączył stary komputer i już po chwili go uruchamiał. Quen natomiast zauważył coś wystającego spod materaca łóżka. Kiedy Marcus bez problemu logował się na konta przyjaciela, którego hasła dobrze znał, Ibarra przypatrywał się grubej kopercie z pieniędzmi.
– Eee Marcus? – zapytał niepewnie, a Delgado odwrócił się w jego stronę. – Czy Roque nie miał czasem ogromnego długu u Templariuszy?
– Miał, dlatego testował dla Wacky’ego nowe prochy, żeby odpracować dług. Skąd miał tyle forsy? – Marcus wziął od przyjaciela kopertę i zajrzał do środka. – To dolary amerykańskie. Będzie z pięć tysięcy.
– Nie mógł spłacić długu tą forsą? Skąd on to wytrzasnął? Dilował na boku? – Enrique próbował znaleźć racjonalne wytłumaczenie, ale nie mógł. – Dla „A”. Co to znaczy? – przeczytał napis na kopercie wypisany koślawym pismem Roque.
– Nie mam pojęcia. – Marcus wrócił do biurka, teraz bardziej zdeterminowany. – Może znajdziemy tutaj wiadomości, które wymieniał z kartelem.
– Myślisz, że byliby tak nieostrożni?
– Przekonajmy się.
Nic jednak ich nie zaniepokoiło w wiadomościach Roque. Marcus zaczął więc przeglądać historię wyszukiwania.
– O kurczę – wyrwało się zwykle opanowanemu Marcusowi i odchylił się w krześle, oddychając ciężko. – Może nie znaliśmy Roque tak, jak nam się wydawało.
– Co masz na myśli? – Quen nachylił się nad kumplem i przeczytał jedne z ostatnich wpisów wyszukiwania. – Aborcja?!
– Cicho, nie wrzeszcz tak!
– Sorry, ale po co Roque googlował aborcję? Myślisz, że zapłodnił jakąś laskę? Roque? Roque i dziewczyna? On nie umiał słowa wydusić przy dziewczynie, a co dopiero się z jakąś przespać. – Ibarra nie mógł w to uwierzyć. – A ta kasa… myślisz, że chciał nią zapłacić za skrobankę?
– Nie wiem, Quen, pięć tysięcy dolarów to sporo pieniędzy.
– Wybacz, nie wiem, ile może kosztować nielegalna aborcja. – Quen nieco się naburmuszył. – Ale dziwne. Tutaj już jego wyszukiwanie zeszło na inny tor. – Wskazał na monitor. – Mieszkania i szkoły w stolicy. Roque szukał szkoły w stolicy? Bez urazy, ale jeśli ja jestem złym uczniem to Gonzalez był naprawdę kiepski, nie ma szans, żeby dostał się do którejkolwiek z tych szkół w Mexico City. Jedno mnie zastanawia, gdzie on niby poznał tę dziewczynę? To chyba nikt ze szkoły, co? Raczej nie obracał się w towarzystwie dziewczyn.
– Masz rację. – Marcus doznał oświecenia i zaczął czegoś intensywnie szukać. – Roque miał korki w szkole. Wiesz, że mamy centrum korepetycji, prawda? Sam go tam wysłałem!
– Wiem. I?
– A co jeśli jego dziewczyna udzielała mu korepetycji?
– Chcesz mi powiedzieć, że w centrum korepetycji pomagają jakieś laski, a ja utknąłem z tobą? – Quen nie wierzył własnym uszom.
– Nie utknąłeś ze mną, nie miałeś innego wyboru, nikt nie chciał ci udzielić korków, sam się zgłosiłem na ochotnika. Masz tylko mnie i Davida Durana, a skoro on jest teraz zajęty rehabilitacją, to zostaję ci tylko ja. Skup się! – Marcus pstryknął palcami, przywołując rozmowę na właściwe tory. – Spróbuję się dowiedzieć, kto mógł mu udzielać korków. Tutaj nie mam żadnej informacji, tylko testy online.
– A czy to ważne? – Quen podrapał się po głowie. – Mieliśmy się dowiedzieć czegoś o Templariuszach, a nie o życiu miłosnym Roque.
– Może to w jakiś sposób powiązane? Sam nie wiem. – Delgado również nie był pewny, co o tym sądzić. – Ale nie uważasz, że chociaż to jesteśmy mu winni? Może te pieniądze były dla niej i dla dziecka? Może zamiast spłacić dług u Joaquina, wolał oszczędzać dla matki i nienarodzonego dziecka?
– Gdyby tak było, nie googlowałby aborcji.
– Może zmienił zdanie.
– Może był tak popaprany, że nigdy nie zrozumiemy jego motywów. Cholerny Roque, zawsze coś wymyśli, nawet po śmierci. – Ibarra pokręcił głową, ale prawdą było, że tęsknił za starym przyjacielem, z którym przeżyli wiele niezapomnianych chwil. – Naprawdę nigdy ci nie powiedział, że ma kogoś? – Quenowi trudno było w to uwierzyć. – Ja już od dawna się z nim nie trzymałem, ale wy zawsze byliście dobrymi kumplami.
– Nie od kiedy wrócił do nałogu. – Marcus się zasępił. – Nie jestem z tego dumny, ale powiedziałem mu, że jeśli chce się dalej staczać, ja nie będę tego częścią. Postawiłem mu ultimatum, a on wybrał narkotyki. Źle zrobiłem, że się poddałem, powinienem był pogadać z moją mamą, ona znalazłaby rozwiązanie.
– Nie zadręczaj się. Jeśli ktoś nie chce pomocy, nie można mu pomóc na siłę. – Ibarra przypomniał sobie słowa Huga. Jeszcze nigdy nie czuł tak bardzo, że są one w punkt. – Roque wybrał po prostu inną drogę. Czy łatwiejszą? Może na pewien sposób. Ale szczwany lis miał jakiś plan, czuję to w kościach.
– Myślisz, że miał haka na Joaquina?
– Myślę, że mógł mieć nie jednego, dlatego chciał wyjechać poza rewir Templariuszy. Musimy się dowiedzieć skąd miał tę forsę. No i kim jest „A”.
– To chyba nie będzie trudne, jeśli w szkolę jest ciężarna dziewczyna.
– Pod warunkiem, że ona w ogóle jest z naszej szkoły – dodał rozsądnie Quen. – Chociaż nie wyobrażam sobie, że mógłby zapłodnić starszą laskę.
– Posprzątajmy tu – zaproponował Marcus i oboje odłożyli wszystko na miejsce, poza pieniędzmi, które Marcus schował do plecaka z zamiarem zwrócenia prawowitemu właścicielowi, kiedy już go znajdą lub oddania pani Gonzalez gdyby im się nie udało. Kiedy wychodzili z pokoju, coś jeszcze przykuło uwagę Quena. Pomięte kartki wystające z książki do biologii. Wziął książkę ze sobą i pokazał ją i płytę Nirvany pani Gonzalez, dając do zrozumienia, że tylko to ze sobą zabiera.
Kiedy znaleźli się już za rogiem domu pani Gonzalez, obaj z Marcusem pochylili się nad pomiętymi kartkami papieru, wypisanymi brzydkim pismem Roque.

Cześć, to ja Roque. To głupie, że się tak przedstawiam, ale piszę, gdybyś jednak nie wiedziała, że to ja. Pewnie masz wielu adoratorów.

– Co on tu napisał? Bazgrał jak kura pazurem. Adoradorów? – Quen spróbował spojrzeć na kartkę pod różnymi kątami, żeby ją rozczytać. Rzeczywiście bazgroły Roque były słabo czytelne.
– Adoratorów – poprawił go Marcus. – Chyba.
Czytali dalej.

Myślałem nad tym i chcę cię przeprosić. Nie zasłużyłaś na to, jak cię potraktowałem, był to dla mnie szok, ale już się nie boję i chcę ci pomóc. Nie powinnaś być sama, nie teraz, kiedy nosisz nasze dziecko. Wydobrzeję, obiecuję, poczekaj tylko trochę dłużej. Pozałatwiam kilka spraw, a potem będziemy wolni. Na wypadek gdyby mi się nie udało, mam odłożone pieniądze, więc o nic się nie martw. Ty i niñito musicie być zdrowi. To głupie, że nazywam go niñito? Uznałem, że to całkiem urocze, choć wolałbym dziewczynkę, żeby była taka ładna i mądra jak ty. Wiem, że nie jestem dobry w słowach, nie jestem nawet dobry w pisaniu. Ale może uda nam się razem stworzyć coś dobrego, oczywiście jeśli chcesz, do niczego cię nie zmuszam, nie czuj się zobligowana. Cokolwiek zdecydujesz, będę przy tobie. Uda nam się. Roque

– Nigdy tego nie wysłał. – Quen złożył kartki i schował z powrotem do podręcznika biologii.
– Nie zdążył. – Domyślił się Marcus. Kartki były zgięte i włożone między strony książki, jakby Roque był w pośpiechu. Może pisał te słowa tego samego dnia, kiedy zginął? Nigdy się już tego nie dowiedzą.

***

Leonor była nadzwyczaj spokojna. W przeciwieństwie do pierwszego ślubu z Sergiem, kiedy myślała, że ze stresu zwymiotuje (choć nudności mogły być również objawem ciąży). Tym razem było inaczej, razem z Ethanem mieli zaplanowaną przyszłość w Monterrey i choć ostatnio mieli ciche dni, kochali się mimo wszelkich różnic charakteru.
Zamiast rozłożystej sukni ślubnej, postanowiła się nie wychylać i założyła zwykłą kremową sukienkę do kolan z uroczą koronką. We włosy Nadia wpięła jej kwiat lilii. Nie wyglądała może jak panna młoda z okładek czasopism ślubnych, ale była szczęśliwa w tej całej prostocie i spokoju, a to było najważniejsze.
Dzięki uprzejmości ojca Juana, Ethan i Norrie mogli się pobrać w kościele Valle de Sombras. Leonor była co prawda rozwódką, ale z Sergiem nigdy nie mieli ślubu kościelnego, jedynie cywilny. Juan widział, że ta dwójka bardzo się kocha i miał zamiar pobłogosławić ich związek. Cała ceremonia miała być bardzo prosta, zaproszeni zostali jedynie najbliższa rodzina i znajomi, gości nie było wiele, a przyjęcie weselne miało się odbyć w kawiarni Camila.
– Pewnie wolałabyś być teraz na innym ślubie? – zapytała panna młoda, spoglądając na swoją druhnę Nadię, która trochę zbyt długo poprawiała kwiat we włosach przyjaciółki.
– Żartujesz? Nie przegapiłabym twojego ślubu. – De la Cruz nie brzmiała zbyt przekonująco. – Poza tym, nie powinnam chyba oglądać jak mój były żeni się z inną, nie uważasz?
– Słusznie.
– Gotowe. Wyglądasz jak leśna nimfa – skwitowała swoje dzieło Nadia, a Leonor się roześmiała. Nie przypominała już tej skwaszonej, zgorzkniałej kobiety, po prostu promieniała. – Naprawdę się wyprowadzacie?
– Tak, wszystko jest już ustalone. Dogadałam się z Sergiem, Jaime chce z nim pomieszkać i lepiej go poznać. W tygodniu będzie w Pueblo de Luz a na weekendy będzie zjeżdżał do nas.
– A Loriemu to odpowiada? – Nadia była sceptycznie nastawiona do tego pomysłu. Lori był mniej więcej w wieku Camili, a dzieci ciężko znoszą takie zmiany.
– Cieszy się, że pozna nowych kolegów w Monterrey, chyba jeszcze do końca do niego nie dociera, z czym wiąże się przeprowadzka.
– A ty? Cieszysz się?
– Cieszę się, że wreszcie uwolnimy się od tego toksycznego miasta. W Valle de Sombras miało był łatwiej, spokojniej, a tymczasem ludzie padają tutaj jak muchy.
Dało się słyszeć ciche pukanie do drzwi i po chwili ukazała im się świeżo ogolona twarz Huga.
– Mogę? – zapytał nieśmiało, a Leonor pokazała mu się w całej okazałości.
– I jak? – zapytała, okręcając się wokół własnej osi. – Nie najgorzej?
– Ujdzie w tłoku. – Uśmiechnął się szeroko. – Mam coś dla ciebie. Nie kupiłem wam prezentu ślubnego, bo nie znam się na tych pierdołach, ale udało mi się zdobyć to.
Zza pleców wyciągnął płaskie pudełko zawiązane różową wstążką. Leonor przyjęła je od niego, a kiedy zobaczyła, co zawiera, zatkała usta dłonią.
– Welon mamy? – zapytała z niedowierzaniem. Nadia wyciągnęła z pudełka welon wykończony koronką, staromodny ale można było uznać go za coś vintage, co wracało do łask. Leonor jednak nie dbała o modę, liczyło się to, że ma przy sobie cząstkę matki w tak ważnym dla niej dniu.
– Nie wiem czy będzie pasował. – Hugo potarł nerwowo kark, również nie znał się na modzie, tym bardziej ślubnej. Patrzył z niepokojem, jak Nadia przypina przyjaciółce welon – pasował jak ulał.
– Jest piękny, dziękuję. Jak ci się udało go zdobyć? – Leonor była pod wrażeniem. Pamiętała, że przy pierwszym ślubie z Sergiem Sonia Delgado bardzo ubolewała, że nie może dać córce własnej sukni ślubnej i welonu. Sonia zawsze była praktyczną osobą i zaraz po powrocie z Kolumbii sprzedała wszystkie niepotrzebne rzeczy, w tym i suknię ślubną, w antykwariacie, gdzie można było znaleźć dużo podobnych artykułów.
– Popytałem tu i tam, a poznałem ten welon, bo jest tu lekko nadpalony. Pamiętasz jak mama opowiadała, że raz w życiu zapaliła papierosa, żeby uspokoić zszargane nerwy i akurat wtedy musiała przypalić welon? – Hugo się roześmiał, dotykając końca welonu z charakterystycznym nadpaleniem, którego jednak nie było widać gołym okiem.
– Dziękuję – powtórzyła Leonor i pocałowała Huga w policzek.
– Chcecie, żebym się rozpłakał? – Camilo wszedł do pokoju córki, w którym ta szykowała się do ślubu, już gotowy. Miał na sobie zwykłą białą koszulę, podobnie zresztą jak Hugo. Wszyscy postawili w tym dniu na prostotę. – Wasza matka ubiła niezły interes, sprzedając swoją suknię i welon. Pamiętam, że powiedziała staremu sprzedawcy, że założyła ją raz i przez pomyłkę. Facet tak się uśmiał, że zapłacił dwukrotność wartości.
– Mama miała żyłkę do interesów. – Delgado uśmiechnął się i poklepał ojca po plecach.
– Ethan, co ty tu robisz, nie możesz oglądać panny młodej przed ślubem! – Nadia już miała zamiar zatrzasnąć Crespo, który skradał się przed pokojem, drzwi przed nosem, ale ten miał oczy zasłonięte jedną dłonią.
– Przysięgam, że nic nie widziałem! Chciałem tylko zapytać, jak się czuje panna młoda. – Ethan był blady jak ściana.
– Na pewno lepiej niż ty. Jadłeś coś dzisiaj w ogóle? – Hugo zacmokał cicho, patrząc z politowaniem na przyszłego szwagra.
– Mam tak zaciśnięty żołądek, że nic nie mogę przełknąć. Mogę porozmawiać z Leonor sam na sam?
– Ale to przynosi pecha! – Nadia była nieugięta.
– Daj spokój, niemożliwe jest mieć większego pecha niż my. – Hugo złapał Nadię za ramiona i wyprowadził ją z pokoju, Camilo ruszył za nimi, po drodze kładąc Ethanowi dłoń na ramieniu w ojcowskim geście, jakby chciał mu dodać otuchy.
– Norrie, możemy pomówić? – Ethan odważył się spojrzeć na pannę młodą. – Wyglądasz nieziemsko.
Usiedli przy oknie, a ona czuła, że zapowiada się poważna rozmowa.
– Przemyślałem to wszystko i nie było w porządku wobec ciebie to, że tyle wymagałem. Przeszłaś wiele w życiu i powinienem to uszanować.
– Nie, Ethanie, miałeś rację. Powinnam być całkowicie szczera, ale nie mogłam, jeśli nie byłam szczera sama ze sobą.
Crespo spojrzał na nią z zaciekawieniem i wtedy wszystko mu powiedziała, to co Sergio już wiedział. O Angelu i Lorenzie Villanueva, o Joaquinie i o tym jak być może uratował jej życie. O tym, że Lori może być dzieckiem Angela, ale ona woli myśleć, że jest nim Renzo. Wreszcie mogli być sobą, bez żadnych masek i kamuflaży. Ethan był jej za to wdzięczny, choć nie było łatwe słuchać tego wszystkiego. W tej chwili jednak byli sobie bliżsi niż kiedykolwiek i kiedy zajechali do kościoła, by ksiądz mógł powiązać ich węzłem małżeńskim, wiedzieli że to dobra decyzja.
– Lori i Camila już przygotowują się do sypania kwiatków – poinformowała ich Ariana przed kościołem. – A Cosme już w zakrystii ćwiczy przemówienie.
– Przemówienie? – Leonor przełknęła głośno ślinę, nie wiedząc czego się spodziewać.
– Tak, coś z ewangelii.
– Mój ojciec też już jest? – Ethan rozejrzał się za Orsonem. Przez uchylone drzwi do kościoła zobaczył go w jednym z ostatnich rzędów ławek, jak gawędzi w najlepsze z Dolores Lozano. Widocznie umieli zostawić wszystko za sobą. Mała Maria drzemała słodko w nosidełku koło swojej matki. Orson uprzedził syna, że przyjechał tylko na wesele, a potem miał dalej poświęcić się swoim, sobie tylko znanym planom. Rozejrzał się w poszukiwaniu Dominika, choć nie spodziewał się, że go tu zastanie, bo nie wysłał mu zaproszenia. Bał się jednak, że Benavidez może próbować wtargnąć tu siłą i niczym w kiepskiej telenoweli przeszkodzić w ślubie. Z rozmyślań wyrwał go głos Ariany.
– Ojciec Juan cię woła. Już czas.
– Och, dobrze.
– Chwila, a gdzie Jaime? – Leonor złapała narzeczonego za rękę, rozglądając się za starszym synem. – Nie powinien witać gości?
– Pewnie jest już w kościele – uspokoił ją Camilo.
– Nie ma go, nie mogę go znaleźć. – Lori podbiegł do dziadka zasapany, ledwo oddychał. – Powiedział, że wszyscy wciąż nas okłamują i wybiegł z domu.
Leonor i Ethan spojrzeli po sobie zaniepokojeni.
– Musiał słyszeć naszą rozmowę w domu. – Leonor zatkała sobie usta dłonią, a Camilo spojrzał na nią i Crespo, nie wiedząc, co mają na myśli.
– Nie wyciągajmy pochopnych wniosków. – Pablo Diaz, przyjaciel Camila, który również był zaproszony na ceremonię wraz ze swoją narzeczoną Marcelą, podszedł do zebranych, wyczuwając napięcie. – Kiedy widzieliście go po raz ostatni? Lori? – spojrzał na ośmiolatka, który nadal miał problem z oddychaniem. Z kieszeni dziecięcego garnituru wyciągnął inhalator.
– W domu. Poszedł do mamy i Ethana o coś zapytać, a potem zszedł bardzo zły. – Chłopiec rozwiał wszelkie wątpliwości – Jaime usłyszał każde słowo wypowiedziane przez Leonor.
– Dokąd mógł pójść? – Lucas i Oscar usłyszeli o zamieszaniu i przybyli, by pomóc. – Może wrócił do Sergia, powinniśmy tam sprawdzić.
– Zadzwonię do niego – zaoferował Oscar i odszedł na bok, by zatelefonować.
– Znacie jego kolegów, może jest u któregoś z nich? – Luke spojrzał na matkę chłopca, ale Leonor nie potrafiła udzielić mu odpowiedzi. Tak była pochłonięta własnymi sprawami, że ostatnimi czasy bardzo zaniedbała własne dzieci i nie wiedziała, z kim się zadają.
– Pedro i Juan mieszkają w Pueblo de Luz, to jego najbliżsi koledzy ze szkoły – powiedziała natychmiast Ariana. – Ale nie sądzę, żeby poszedł do któregoś z nich, wiedziałby, że tam zaczniemy szukać, Jaime to bystry chłopak.
– Może jest w ośrodku? – Podsunął Hugo, wiedząc że Jaime nie jest głupi, nie uciekałby z błahego powodu. Leonor musiała rozmawiać z Ethanem o swojej przeszłości, która musiała niewątpliwie wywrzeć na chłopcu negatywne wrażenie.
– Zapytam Carlosa. – Julian i Ingrid, którzy pojawili się na ślubie z małą Lucy, również podeszli do zebranych. Widząc zdziwiony wzrok Ariany, Julian wyjaśnił: – Jimenez zaoferował, że zajmie się ośrodkiem dla młodzieży przez jakiś czas. Z Lucy mamy pełne ręce roboty, więc przyda się pomoc.
– Dobry pomysł, Carlos zawsze miał podejście do dzieciaków. W pewnym sensie nadal jest dzieckiem. – Oscar zachichotał, a chwilę później spoważniał i wskazał na swój telefon. – Sergio mówi, że Jaime nie wrócił do jego mieszkania.
– Wybaczcie, że przeszkadzam, ale Juan chce wiedzieć, czy możemy zaczynać. – Cosme wychylił głowę z drzwi kościoła. Bródka, którą zapuścił była wyjątkowo twarzowa, choć dodawała mu nieco ekscentrycznego charakteru.
– Nie wezmę ślubu bez mojego syna.
– W porządku, przełożymy ceremonię. – Ethan uspokoił ją i poszedł porozmawiać z księdzem.
– Idźcie na zakrystię, w tym słońcu się ugotujecie. Zadzwonię na komendę i podpytam, czy patrol nie widział włóczącego się trzynastolatka – zaproponował Pablo Diaz i wszyscy zgodzili się, że nie ma co sterczeć przed kościołem, bo chłopiec na pewno się tutaj nie pojawi.
Nadia zaprowadziła Leonor do przykościelnej sali, a Camilo, Pablo i Marcela udali się do kawiarni, by tam poczekać na ewentualny powrót Jaime. Julian zaoferował, że pojedzie z Hugiem do ośrodka, by zobaczyć, czy nastolatek nie wyżywa się na worku treningowym. Po drodze mieli odwieźć Ingrid i Lucy do domu, mała zaczynała już grymasić, a Ingrid trochę ulżyło, że nie musi być na weselu. Przyszła tylko ze względu na Huga, bo nie lubiła Leonor, a jej niechęć pogłębiła się, kiedy siostra Delgado zwolniła Arianę.
– Pojadę do Pueblo de Luz, może uda mi się czegoś dowiedzieć. – Ariana była przejęta, traktowała Jaime niemal jak młodszego brata i przykro jej było, że musiał usłyszeć prawdę o swojej matce, jakakolwiek by ona nie była. – Jest kilka miejsc, w które mógł się udać.
– Pomożemy ci. – Zaoferował Lucas i razem z Oscarem wsiedli do jego auta.

***

– Chyba powinienem wywiesić znak, że poniżej osiemnastego roku życia wstęp wzbroniony.
Joaquin właśnie szykował się do wyjścia. Swój zwykły drogi garnitur zamienił na błękitną koszulę i jasne spodnie, ale charakterystyczne okulary przeciwsłoneczne miał ze sobą w pogotowiu.
– Musimy pogadać.
– Okej. – Joaquinowi broda lekko się zatrzęsła. Skinął na barmana, by polał mu kolejkę. – Czego się napijesz?
– Wystarczy woda, dzięki.
Villanueva ledwo mógł ukryć rozbawienie. Do El Paraiso zwykle przychodzili ludzie z poważnymi interesami do niego. Sytuacja była niewątpliwie groteskowa. Jaime Sotomayor usiadł na stołku barowym, nie bez problemu, bo nadal był dość niski. Joaquin przypatrywał mu się z ciekawością, popijając swoją szkocką.
– Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? Myślałem, że mężczyźni z twojej rodziny omijają ten bar szerokim łukiem.
– Przyszedłem w sprawie prywatnej.
– Aha, to wszystko zmienia. – Villanueva wpatrzył się w ciemne oczy Jaime, które wpatrywały się w niego z taką samą bystrą przenikliwością jak oczy Huga. – Kłopoty z mamusią i tatusiem?
– Skąd wiesz?
– Zgadywałem. Więc, co to za pilna sprawa?
– To prawda, że zabiłeś ojca Loriego? – zapytał ze śmiertelnie poważną miną trzynastolatek, a dłoń Joaquina trzymająca szklankę z trunkiem zawisła w drodze do ust.
– Nie zabiłem Renza – wyznał, nie wiedząc, kto nagadał mu takich bzdur. – Twoja matka cię nasłała?
– Nie mówię o Lorenzie, tylko o Angelu.
– Masz złe informacje, chłopcze. Twoja matka nie była cnotliwa, więc pewnie stąd to zmieszanie.
– Nieprawda. Twój starszy brat zgwałcił moją matkę, nie wiedziałeś o tym? To on może być ojcem Loriego.
Szklanka w dłoni Joaquina pękła na małe kawałeczki.
– Szefie, wszystko w porządku? – Do dyskutujących przy barze podszedł Lalo, rzucając wylęknione spojrzenia to na Villanuevę to na chłopaka, którego kiedy chciał zabić.
– Że co proszę? – Joaquin nie zwracał uwagi na zakrwawioną dłoń. Wymierzył palcem w chłopaka. – Skąd to wiesz?
– Słyszałem jak mama opowiadała Ethanowi. Myślałem, że dlatego zabiłeś Angela. Chciałem ci podziękować.
Joaquin się roześmiał, a jego śmiech rozszedł się echem po barze. O tej porze dnia nie było tu wiele klientów, więc zwróciło to powszechną uwagę.
– Nosisz w sobie mrok, Jaime. Zupełnie jak ja i twój wujek Hugo. – Villanueva przypatrywał się w skupieniu małemu Sotomayorowi. Z dłoni wciąż kapała krew.
– Chcesz mi powiedzieć, że byłbym dobrym gangsterem? – Jaime prychnął. – Nigdy bym dla ciebie nie pracował, nawet za największe miliony.
– Nie, nie nadajesz się na gangstera. Gangster trzyma nerwy i emocje na wodzy, a ty jesteś w gorącej wodzie kąpany, zupełnie jak Hugo. Masz w sobie ciemność, to może cię kiedyś zgubić.
– Co to ma niby znaczyć? Ja ci dziękuję, a ty mi tutaj zapodajesz filozoficzne gadki? – Jaime naburmuszył się na te słowa.
– Zabawny jesteś, dzieciaku. – Joaquin przyjął od Lalo serwetkę, którą owinął zakrwawioną dłoń i wstał z miejsca. – Lepiej znajdź szybko jakieś światło, inaczej nigdy nie uda ci się pozbyć tego mroku.
– Dokąd idziesz? Jeszcze nie skończyłem. – Jaime wstał za nim, a Villanueva uśmiechnął się z politowaniem, zakładając okulary przeciwsłoneczne.
– Ale ja skończyłem.
– Hej!
Jaime wybiegł za nim a Joaquin dał za wygraną. To było jakby bezpański pies przyczepił się go i nie chciał odejść. Pozwolił chłopakowi pójść za nim, a sam skierował się do kliniki Valle de Sombras.
– Aż tak źle z twoją ręką? – zapytał Jaime, trochę zmartwiony, zerkając na dłoń szefa kartelu.
– Nie, ale podobno mają tutaj specjalny oddział dla wścibskich nastolatków.
– Bardzo śmieszne. Dokąd idziesz?
Joaquin uzyskał informację w recepcji i już po chwili pukał do drzwi prywatnej sali szpitalnej, gdzie leżała Emma McCord.
– Myślałam, że nigdy się nie pokażesz – powiedziała, lekko zachrypniętych głosem, wyłączając Netflixa, którego namiętnie pochłaniała z braku lepszych rozrywek. Nudziła się niemiłosiernie i chciała już wyjść ze szpitala. Na szczęście miała tutaj trochę wygód, bo Thomas i Emily pociągnęli za sznurki.
– Ja też. – Joaquin zdjął okulary i przyjrzał się kobiecie. – Dobrze wyglądasz.
– Nie myłam włosów od kilku dni.
– Nie widać. Jak się czujesz? – Joaquin wskazał na jej ranę na szyi, to samo miejsce, które jeszcze niedawno uciskał własnymi dłońmi, tamując krwawienie.
– Żyję. Dzięki tobie. Dziękuję.
– Przesadzasz, nie zrobiłem nic nadzwyczajnego.
– Joaquin nie umie przyjmować podziękowań, wiem coś o tym. – Mruknął Jaime, wślizgując się do środka.
– Kto to? – Emma wskazała głową chłopaka lekko zaintrygowana.
– Natrętny dzieciak.
– Jesteśmy rodziną.
Odpowiedź Jaime zbiła Joaquina z tropu. Sam od dawna uważał rodzinę Angarano za własną, ale Hugo dał mu dobitnie do zrozumienia, że nie są i nigdy nią nie będą po tym, co zrobił z fabryką Ernesta Vegi.
– Jaime – przedstawił się Emmie, wyciągając w jej stronę dłoń.
– Emma. – Kobieta uścisnęła ją, spoglądając kątem oka na szefa kartelu.
– Bardzo boli? – Jaime wskazał na jej rany, a ona pokręciła głową.
– Już nie tak bardzo. Nie powinieneś być w szkole?
– Jest sobota.
– Rzeczywiście. Dni w szpitalu zlewają się w całość. – Emma opadła na poduszki. – Bądź tak dobry i przynieś mi puszkę coli z automatu na końcu korytarza, dobrze? – Wręczyła chłopakowi monety, a on zniknął na kilka minut. – Dziwny dzieciak, ale trochę uroczy.
– Po wujku. – Joaquin się uśmiechnął. – Chciałem ci przekazać, że nie musisz się martwić. Sprawa Carlitos już załatwiona.
– A jednak się na to zdecydowałeś. Dlaczego zmieniłeś zdanie? – Emma wyciągnęła z szafki przy łóżku pudełko, w którym znajdowała się zakrwawiona marynarka Joaquina, którą tamował krwawienie i koperta z pieniędzmi, które mu przekazała. – To chyba twoje.
– Nie zmieniłem zdania. Matka natura wzięła sprawy w swoje ręce. Budynek spłonął w nocy z poniedziałku na wtorek w czasie wielkiej burzy. Chyba karma dopadła Carlitos. Może to przyniesie ci spokój.
– Może. Mimo wszystko, obiecałam. – Wyciągnęła w stronę Joaquina kopertę z pieniędzmi, a on pokręcił głową.
– Zatrzymaj, to żadna frajda dostać kasę za robotę, którą odwalił ktoś inny.
– Więc po co przyszedłeś? Bo chyba nie po marynarkę? Wybacz, nie mam tutaj pralki.
– Wyrzuć ją, mam mnóstwo tego badziewia. – Joaquin machnął ręką. – Spalenie budynku to dla mnie pestka, robiłem to już kiedyś.
– Więc dlaczego przyszedłeś?
– Po prostu. Z ciekawości.
Zaintrygował ją tym stwierdzeniem. Do pomieszczenia wrócił Jaime.
– Na końcu korytarza nie ma automatu z napojami. A na stołówce mieli tylko lemoniadę. Czy to w porządku?
– Jak najbardziej. – Emma przyjęła od chłopca papierowy kubek ze słomką i podziękowała mu uśmiechem.
– Dbaj o siebie, Camille. To znaczy… Emmo. – Poprawił się Joaquin i razem z Jaime opuścili budynek.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 13:31:17 07-01-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 056 część 2

QUEN/MARCUS/LEONOR/JOAQUIN/EVA/ERIC/CONRADO


Dzień ślubu, 6 czerwca, nadszedł niespodziewanie szybko. Choć Eva od dawna planowała wesele i wiedziała, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik to jednak dopiero teraz, kiedy od powiedzenia sakramentalnego „tak” dzieliły ją godziny, czuła że coś jest nie tak, jakby o czymś zapomniała. Dopadła ją przedślubna gorączka i trudno się temu dziwić. Nad karkiem czuła oddech Rachel, która za punkt honoru obrała sobie udzielenie wszelkich możliwych rad dotyczących wesela. Porównując je z własnym, na które zaproszona była cała śmietanka towarzyska San Antonio, krytykowała wszystkie wybory córki. Tort z musem o smaku mango określiła jako „pójście po linii najmniejszego oporu”, a na wiadomość, że obrączki poda Sammy, zdziwiła się dlaczego obce dziecko ma to robić.
– Sammy nie jest obcy, to brat Fabricia. – Eva zacisnęła palce na nasadzie nosa, czując że zbliża się migrena.
Siedziała właśnie przed toaletką i dokonywała ostatecznych poprawek fryzury. Zdecydowała się na lekkie fale upięte z boku głowy, skąd luźno opadały jej na ramię. Próbne fryzury zaproponowane przez fryzjerkę i jej matkę były beznadziejne, w każdej wyglądała jak stara lampucera, więc zwolniła kobietę, a zamiast tego sama zajęła się uczesaniem.
– No dobrze, to nawet urocze, żeby chłopiec podał wam obrączki zamiast drużby, ale nie mogę zrozumieć, dlaczego na druhnę wybrałaś ledwo co poznaną dziewczynę, zamiast którąś z własnych sióstr. Chyba powinny być ci bliższe, nie sądzisz? – Rachel podeszła do Evy i zaczęła poprawiać jej fryzurę, wbijając milion wsuwek w jej włosy.
– Nie wiedziałam nawet, że Melanie jest w ciąży, więc chyba kwestię bliskości mamy wyjaśnioną. – Eva syknęła z bólu, kiedy jedna ze wsuwek boleśnie wkuła się w jej skórę głowy. – Chcesz, żebym wyłysiała?
– Przepraszam. – Rachel nadąsała się i zerknęła na najmłodszą ze swoich córek, która siedziała w kącie na kanapie, zajęta przeglądaniem social mediów na swoim iPhonie. – Ale Taylor tutaj jest, nie pomyślałaś, żeby ją zapytać?
– Jakoś nie odniosłam wrażenia, żeby Taylor interesowała się moim ślubem. Taylor, chciałabyś być moją druhną? – zapytała Eva podniesionym głosem, przeczuwając jaka będzie reakcja siostry.
– Tak, różowy brzmi dobrze. Wszystko jedno. – Osiemnastolatka machnęła ręką, nie odrywając wzroku od telefonu.
Eva posłała matce dobitne spojrzenie. Do pomieszczenia weszła Victoria, niosąc suknię ślubną w pokrowcu ochronnym. Wszystkie panie zgromadziły się w bliźniaku Conrada i Evy, żeby przygotować się do wesela.
– Mimo wszystko, Evie, nie sądzę, żebym rozsądnym było wybieranie kogoś takiego na druhnę. Nie wiesz, co mówią o jej dziadku? Podobno był pedofilem. – Rachel nie przejęła się obecnością Victorii, ale taktownie zniżyła głos do szeptu.
– I co z tego? Mój ojciec defraudował pieniądze i okradał swoich klientów. Mam się zaszyć w jakiejś norze z tego powodu? – Eva wywróciła teatralnie oczami.
– Evie, to nie służy dobrej reputacji, zarówno ty jak i Conrado możecie ucierpieć.
– Moja głowa już cierpi od twojego biadolenia. – Eva rozmasowała skroń i spojrzała na matkę w lustrze. – I zdajesz sobie sprawę, że Vicky zna angielski, prawda? Rozumie wszystko, co o niej mówisz.
Rachel się zmieszała i pewnie spłonęłaby rumieńcem, gdyby nie gruba warstwa makijażu na jej twarzy. Victoria uśmiechnęła się sztucznie w stronę pani Mediny.
– Dlaczego mówisz mi to dopiero teraz? – Syknęła Rachel, odkładając resztę wsuwek na toaletkę i ze złością opuszczając pomieszczenie.
– Wydałaś mnie. – Victoria podeszła do panny młodej i zaczęła naprawiać szkody wyrządzone przez wsuwki Rachel. – Tak przynajmniej mogłam udawać, że nie rozumiem, co do mnie mówi. Całkiem nieźle mi to szło, teraz nie da mi żyć.
– Witaj w moim świecie. Mamy jakąś aspirynę? Głowa mi pęka.
Victoria podała Evie lek, przypatrując jej się z lekkim niepokojem.
– Trema jest całkiem naturalna, nawet przed zwyczajnym ślubem, a wy z Conradem jesteście osobami publicznymi – spróbowała uspokoić Medinę.
– Wiem, dlatego tak cholernie się wszystkim przejmuję, wszystko musi być idealne. A ona nie pomaga. – Eva wskazała palcem drzwi. – Nie mogę się doczekać, kiedy już się jej pozbędę.
– Czy to w porządku mówić tak, kiedy twoja siostra jest w pokoju?
– Ona i tak nie ogarnia rzeczywistości, żyje w cyberświecie, zobacz. Taylor, masz ochotę na kreskę kokainy? Ja i Vicky chyba sobie strzelimy po jednej.
– Tak, pewnie, wszystko jedno, mogą być orchidee.
– Widzisz. – Eva wzruszyła ramionami. – Mam tylko nadzieję, że to się szybko skończy. Mam wrażenie, że zapomniałam o czymś ważnym.
– To tylko trema.
– Dzieci wiedzą, kiedy sypać kwiaty? – zapytała nagle Eva.
– Tak, Emily wszystkim się zajęła. Alice ma to pod kontrolą, a Alec wszystko dokładnie przećwiczył.
Eva pokiwała głową, słysząc to zapewnienie
– A Javierowi udało się zamówić tego barmana, który żongluje kieliszkami?
– A czy Javierowi kiedykolwiek coś się nie udało? – W progu stanął Reverte, opierając się nonszalancko o framugę. Był już w wyjściowym ubraniu, gotowy do wyjścia. – W końcu nie na darmo nazywają mnie Magikiem.
– Javier, to kwatera ślubna panny młodej! – skarciła męża Victoria, ale uśmiechnęła się i podeszła go pocałować. – Jak tam panowie w domu Fabricia? Conrado już wymiękł?
– W całym swoim życiu nie widziałem spokojniejszego pana młodego niż Conrado, poza mną rzecz jasna – zapewnił je Javier, a Eva dobrze wiedziała, że miał rację. Saverin był poważny, spokojny i wyważony w emocjach. Nie stresowałoby go coś tak błahego jak ślub, i to w dodatku ślub pod publiczkę. Nie wiedzieć czemu trochę ją to zirytowało, bo ona sama odchodziła od zmysłów. – Wyglądasz ślicznie – powiedział Magik, podchodząc do Evy, by ją wyściskać.
– Dlaczego nie jesteś z facetami w domu Emily i Fabricia, coś się stało? – zapytała Medina, a on szybko pokręcił głową, by ją uspokoić.
– Musiałem wpaść na chwilę do Harcerzyka, męskie sprawy. – Widząc minę Evy, dodał: – Uprzedzam pytanie – nie będzie go na ślubie. Razem z Oscarem wybierają się na wesele Leonor i Ethana.
– A oni skąd się znają? – zaciekawiła się Victoria.
– Cóż, Harcerzyk uratował jej dzieciom życie – Jaime zasłonił własnym ciałem przed kulą Templariuszy, a Loriego przed grasującym niedźwiedziem. A z Ethanem zdaje się pił kiedyś piwo, a to zobowiązuje, facet nie ma chyba żadnych męskich przyjaciół. – Javier zamyślił się przez chwilę, a widząc skonsternowane spojrzenia pań, wyjaśnił: – Wiem, że to brzmi jak scenariusz z kiepskiej telenoweli, ale nic na to nie poradzę, to nasza rzeczywistość. A! I byłbym zapomniał, ksiądz chciał wiedzieć, kto poprowadzi cię do ołtarza.
– Ksiądz?
– Do ołtarza?
Victoria i Eva spojrzały po sobie, bo obie wypowiedziały te pytania jednocześnie.
– Nikt nie będzie mnie prowadził. – Eva zabrała się za zakładanie sukni ślubnej, nie przejmując się obecnością Javiera.
– Javi, mógłbyś? – Vicky zwróciła mężowi uwagę, który zreflektował się i taktownie odwrócił.
– Tak myślałem, że tak powiesz, dlatego przywiozłem tutaj kogoś.
– Co? Kogo? – Eva nie rozumiała, co przyjaciel ma na myśli. Victoria zapięła jej suknię ślubną i stała już przed nimi w pełnej gotowości. Wtedy rozległo się ciche pukanie we framugę i do pomieszczenia wszedł Thomas McCord.
– Piękna panna młoda – powiedział, podchodząc bliżej, by się jej przyjrzeć i pocałować w policzek.
– Nie mogę cię o to prosić, Tom…
– Nie prosisz, to ja zaoferowałem pomoc. Będę zaszczycony. – McCord uśmiechnął się serdecznie, mówił szczerze.
– Naprawdę bardzo bym chciała, ale chyba nie powinnam… – Eva nie chciała, by Thomas czuł się do czegoś zobligowany.
– …nie powinnaś iść sama do ołtarza. Nie byłem na ślubie żadnej z córek i żadnej nie mogłem odprowadzić do ołtarza. Leo zresztą też nie – dodał z uśmiechem, a w oczach Evy zaszkliły się łzy. Nie była w stanie nic powiedzieć, więc tylko bezgłośnie mu podziękowała.
– Powinniśmy się chyba zbierać? – Javier spojrzał na zegarek. – Limuzyna zaraz będzie. Księżulek chciał jeszcze dopełnić jakieś formalności, więc lepiej to zrobić zanim zaczną się zjeżdżać goście. Swoją drogą, ciekawe czy Fernando się pojawi, podobno zaprosiłaś go z grzeczności.
– Al Capone? Oby nie. – Alice wkroczyła do pokoju w podskokach. – Ta-dam! – Obróciła się w miejscu kilka razy, ukazując w całej okazałości swoją sukienkę księżniczki z tiulową spódnicą, ozdobioną mnóstwem gwiazdek. Nawet Taylor podniosła wzrok znad telefonu, bo wszystko tak błyszczało.
– Wow, Alice, wyglądasz szałowo – powiedziała Eva, ocierając oczy chusteczką, którą podała jej Victoria.
– Wiem, dzięki. Ty też! – Dziewczynka wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Chciałam też założyć tiarę, ale Conrado powiedział, że to nietaktowne.
– Conrado sam jest nietaktowny – warknęła Eva. Że też musiał powiedzieć dziecku takie rzeczy.
– Nie, nie miał nic złego na myśli, wszystko mi wytłumaczył. Tradycyjnie tylko panny młode i mężatki z rodziny królewskiej mogą nosić tiarę. To znak, że nie szukają już małżonka. – Alice wpakowała się na skórzaną kanapę koło Taylor. – Co tam oglądasz? Nie męczą cię oczy od tego ciągłego gapienia się w smartfona?
Taylor patrzyła na nią jak osłupiała, nie wiedząc, co o tym myśleć, nie przywykła do tego, że ktoś może być tak bezpośredni. W kuchni na dole Emily kończyła właśnie rozmawiać z Fabriciem. Na widok schodzącej po schodach Evy chwyciła aparat, by uwiecznić tę chwilę.
– Zaczekajcie!
Kilka zdjęć przerodziło się w mini przedślubną sesję zdjęciową na schodach.
– Gdzie moja matka? – zapytała Eva, zaglądając do lodówki, jakby spodziewała się ją tam znaleźć.
– Znudziło ją moje towarzystwo i wyszła „zaczerpnąć świeżego powietrza”. – Emily zacytowała słowa Rachel, wywracając oczami. – Czyli pali elektronicznego papierosa na zewnątrz. Pomogę ci. – Razem wyciągnęły z lodówki korsaże i bukieciki. Javier i Thomas od razu zanieśli je do samochodu.
– Fabricio i Conrado już w drodze? – zapytała Medina.
– Nie bój się, Fabricio spokojnie odstawi Conrada na miejsce.
– W to nie wątpię. Saverin tylko spróbowałby mnie wystawić przed ołtarzem, to bym go powiesiła za… – Urwała, widząc, że Alice się im przysłuchuje. – Nieważne.
– Nie będziesz musiała. Conrado ma nerwy ze stali. Wszystko bierze strasznie poważnie, prawda? Trochę jakby był wyprany z uczuć. – Blondyneczka odpowiedziała rezolutnie, chwytając aparat typu polaroid leżący na blacie i cykając fotkę pannie młodej i swojej mamie. – Fajny pomysł z tymi polaroidami. Mogę robić zdjęcia na ślubie?
– Nie, od tego mamy fotografa. Będziesz mogła pobawić się na weselu. – Emily uśmiechnęła się, kręcąc lekko głową.
– Czy Conrado zna królową Elżbietę? – zapytała nagle Alice, dmuchając na fotografię, by przyspieszyć pojawienie się obrazu.
– A kto jej nie zna?
– Wiesz co mam na myśli. – Blondyneczka wywróciła teatralnie oczami zupełnie jak jej mama.
– Nie, ale poznał kilku członków królewskiej rodziny, często zatrzymywali się w jego hotelach. Raz wpadłam na księcia Harry’ego w windzie. – Eva się rozmarzyła, a Alice głośno odchrząknęła. – Przecież wychodzę za Saverina, prawda?
– Nie zaszkodzi ci o tym przypomnieć od czasu do czasu.
– Obie jesteście niemożliwe – skwitowała Emily i w tym samym momencie telefon w jej dłoni zawibrował.
– Wujek Eric? – Alice zmrużyła podejrzliwie oczy, widząc imię Santosa na wyświetlaczu komórki matki. – Co on od ciebie chce?
– Co za Eric? – Eva założyła ręce na piersi, zerkając w telefon Emily podobnie jak mała Alice.
– Znajomy.
Eva spojrzała na Alice, szukając sprzymierzeńca, ale dziewczynka stała murem za swoim przyjacielem i nic nie zdradziła.
– Alice pojedziesz z nimi limuzyną? Muszę coś załatwić. Wezmę samochód Javiera, spotkamy się w kościele. – Emily chwyciła kluczyki, a Magik, który akurat wszedł do środka, zmarszczył brwi.
– A Javier nie ma nic na ten temat do powiedzenia?
– Dlaczego mówisz o sobie w trzeciej osobie? – Victoria roześmiała się, a Magik się nadąsał.
– Bo Javier nie lubi, kiedy decyduje się za niego. Po co ci mój samochód?
– Muszę na chwilę gdzieś wyskoczyć. Przecież i tak chciałeś jechać limuzyną, prawda? – zwróciła mu rozsądnie uwagę Emily.
– Racja. Wszystko w porządku? – Magik nieco się zatroskał, sądząc, że to ciąża przyjaciółki daje o sobie znać.
– Tak, to w związku z pracą. – Nie kłamała, naprawdę pracowała nad sprawą zaginięcia Jenny, więc informacje od Erica były cenne. – Do zobaczenia później!
Chwilę później była już w mieszkaniu Erica, ciekawa co też udało mu się więcej dowiedzieć na temat Matta Simmonsa.
– O kurczę – wyrwało się Santosowi na widok wystrojonej Emily. – Przepraszam, nie wiedziałem, że odrywam cię od herbatki z królową angielską.
– Ślub przyjaciół – wyjaśniła, nie wyczuwając jego komplementu, a może po prostu za bardzo starał się zakamuflować swoją reakcję nieudanym żartem. – Masz coś?
– Co? – zapytał nieprzytomnie, poprawiając okulary na nosie. – Tak, tak, coś udało mi się wyniuchać.
– Nosisz okulary? – Emily przyjrzała mu się z zaciekawieniem.
– Niespodzianka, jestem typowym nerdem.
– Raczej bym cię tak nie opisała.
– A jak byś mnie opisała?
Emily zastanowiła się przez chwilę. Nie była pewna. Santos uśmiechnął się półgębkiem i nie czekając na odpowiedź, wręczył jej dużą żółtą kopertę.
– To zdjęcia, które udało mi się zrobić wczoraj późnym wieczorem.
– Śledziłeś go? – Emily uniosła jedną brew podejrzliwie.
– Nie mogłem spać.
– Coś często to mówisz.
– Słyszałaś kiedyś o czymś takim jak bezsenność?
– I ty radzisz sobie z tym tak, że śledzisz przypadkowych ludzi i robisz im zdjęcia z ukrycia jak jakiś paparazzo?
– Nie przypadkowych tylko tych, którzy mają coś do ukrycia. Nasz gość Matt Simmons nie jest jednak tak niewinny na jakiego wygląda. – DeLuna postukał palcem w fotografie, które ukazywały parę czule żegnającą się przed drzwiami mężczyzny. – Gość zdradę ma we krwi, nikt nie wyzbywa się starych przyzwyczajeń ot tak. Wybacz – dodał, przypominając sobie, że właśnie taka relacja łączyła Emily i Matta. – To jego koleżanka z jednostki, Pilar Garcia. Jest mężatką, dwójka dzieci, rok temu przeprowadzili się tutaj ze stolicy.
Emily zacisnęła palce na kopercie. Jej obrzydzenie do Matta z każdą chwilą wzrastało, dlatego trzeba mu było w końcu wymierzyć sprawiedliwość.

***

Jaime został odstawiony przez Joaquina bezpiecznie pod samą kawiarnię. Oddalił się tak szybko, że tylko Camilo i Pablo go zauważyli, ale widząc, że chłopiec jest cały i zdrowy, żaden z nich tego nie komentował. Sotomayor przytulił matkę, ale nie patrzył jej w oczy. Wstydził się swojej reakcji, w gruncie rzeczy wiedział, że był dla niej ostatnio bardzo surowy, a ona musiała wycierpieć takie okropności.
Ojciec Juan i Cosme Zuluaga popijali herbatę przy jednym ze stolików. Nadia, Ariana i Marcela gawędziły w kuchni, a Camila i Lori grali w jakieś gry, siedząc na ladzie w kawiarni. Hugo i Ethan rozmawiali cicho przy schodach.
– Przepraszam, że musieliście odwołać ślub. – Jaime spuścił głowę. Może Joaquin miał rację? Nosił w sobie mrok, gniew, nad którym sam nie umiał zapanować.
– Nie odwołaliśmy, tylko przełożyliśmy.
– A gdyby tak zrobić to teraz? – Podsunął Hugo, a ojciec Juan zakrztusił się herbatą. – Ojciec ma chyba moc sprawczą, bez względu na miejsce.
– Nie mam swoich ksiąg ani nic do ceremonii…
– Daj spokój, Juan, znasz to wszystko na pamięć. – Camilo uśmiechnął się lekko. Sam był pobożnym człowiekiem, ale lekkie nagięcie zasad, jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziło.
– Co ty na to? – zapytała Leonor Ethana.
– Chcę być twoim mężem, choćbyśmy się mieli pobrać w kawiarni.
Wszyscy przyjęli ten pomysł z zachwytem i ojciec Juan udzielił najszybszego i najdziwniejszego sakramentu małżeństwa w całej swojej karierze.
– Ogłaszam was mężem i żoną. Możesz pocałować pannę młodą.
Ethan pocałował Leonor i przytulił ją do siebie najmocniej jak potrafił. Rozbrzmiały oklaski, Camila i Lori zaczęli sypać płatki kwiatów, choć Ariana upominała ich, że to ona będzie musiała potem wszystko sprzątać. Crespo spojrzał w latarnię za oknem, która mrugała i gasła, migocąc dziwnym pomarańczowym światłem. Wiedział, że być może to tylko zepsuta lampa uliczna, ale jakaś cząstka jego czuła, że to Lydia daje mu znak i swoje błogosławieństwo, z nadzieją, że wreszcie będzie szczęśliwy. Uśmiechnął się, roniąc łzę i zatapiając twarz włosach swojej świeżo poślubionej ukochanej. Tym razem wszystko będzie inaczej.

***

Eva, Victoria, Javier, Alice, Rachel i Taylor zabrali się limuzyną, a Thomas z Lu, Sammym i Aleciem, którzy musieli podróżować w fotelikach dziecięcych, pojechali autem McCorda. Zajechali od tyłu kościoła pod wezwaniem Ducha Świętego w Pueblo de Luz, żeby nie prowokować reporterów, którzy na pewno próbowali uchwycić coś z ceremonii, choć była ona prywatna. Conrado postarał się o ochroniarzy, ale nie od dziś było wiadomo, że dla dziennikarskich hien nie była to przeszkoda.
– Szeryf Castellano, dziękuję za pomoc. – Conrado uścisnął dłoń zastępcy szeryfa, który zgodził się mieć oko na okolicę, by żaden niepowołany gość nie dostał się do kościoła na czas ceremonii ślubnej.
– Drobiazg. Mam nadzieję, że obędzie się bez interwencji.
– Ja również.
– Conrado, jacyś ludzie z wytwórni już tu są. Szczerze powiedziawszy, przydałby się ktoś, żeby zabawić ich rozmową. Byli na tyle nietaktowni, że przyjechali za wcześnie, to jakaś nowa moda w Hollywood? – Fabricio wskazał dłonią w kierunku przykościelnej sali, gdzie zostawił gości.
– Zostawiłeś ich samych? – Saverin powstrzymał lekki uśmiech.
– Skąd, jest z nimi Felix, organista. Dotrzymuje im towarzystwa.
– Fabricio, poznaj Basty’ego. Basty jest ojcem Felixa. A to mój przyjaciel i drużba, Fabricio Guerra.
– Miło mi. – Sebastian uścisnął dłoń blondynowi, uśmiechając się. – Mój syn jest kiepski z angielskiego.
– No to się zdziwią ci ludzie z wytwórni. Swoją drogą jeden z nich wygląda na nieprzyjemnego typka. Po jaką cholerę Eva ich zapraszała?
– Wysłaliśmy zaproszenie do jej agencji, nie spodziewałem się, że kogoś przyślą.
– No to może idź z nimi pogadać i wybaw biednego Felixa, bo będzie miał traumę na całe życie.
Conrado przeprosił ich i udał się do salki przy kościele, gdzie rzeczywiście czekało na niego dwóch mężczyzn z kwiatami gratulacyjnymi, które bardziej przypominały wieniec pogrzebowy. Biedny Felix pocił się, by wykrzesać z siebie coś więcej niż tylko „Welcome” i „Nice to meet you”. Saverin grzecznie ugościł przybyszy i wybawił młodego Castellano od konieczności przebywania z nimi dłużej niż dziesięć minut.
– Conrado, miło cię widzieć! – Przywitał się jeden z nich, pulchny i łysiejący z rumieńcami na twarzy. Pocił się w swoim drogim garniturze, ale chyba mu to nie przeszkadzało. – Najszczersze gratulacje z okazji ślubu. A gdzie Eva?
– Niedługo tu będzie. – Saverin czekał aż menadżer Evy przedstawi mu faceta, który mu towarzyszył.
– To jest Harvey, naczelny producent. Właśnie został mianowany nowym prezesem zarządu, chciał osobiście złożyć gratulacje naszej najlepiej opłacanej aktorce.
Conrado uścisnął dłoń mężczyzny.
– Co wy tu robicie? – Do pomieszczenia weszła Eva, unosząc suknię, by na nią nie nadepnąć. Była wściekła.
– Eva, gratulacje, moja gwiazdo! Przybyliśmy z okazji ślubu, oczywiście. – Menadżer wycałował ją w oba policzki.
– Wybacz, źle się wyraziłam. Co ten kutas tutaj robi? – Wskazała na faceta, który tylko gapił się w okno i rzucał ukradkowe uśmieszki.
– No… Yhm… jakby ci to powiedzieć…
– Przejmuję agencję – dokończył za łysego wysoki facet nazwany Harveyem.
– To jakiś żart? – Eva zaśmiała się histerycznie, a łysy wyciągnął z brustaszy chusteczkę, którą wytarł sobie spocone czoło. – Wiem, że wasza historia jest dosyć burzliwa – Eva prychnęła – ale mam nadzieję, że będziemy mogli razem dojść do porozumienia i kontynuować współpracę. Pamiętaj, że do końca kontraktu pozostał ci jeszcze rok. Harvey zdecydował się nie chować urazy.
– O co ma chować urazę? Ile szwów dostałeś? Dwa, trzy?
– Siedem, ale nie w tym rzecz. Liczę, że uda nam się znaleźć wspólny język, mamy już dla ciebie propozycje nowych projektów, które mogą cię zainteresować, ale to oczywiście po twoim miesiącu miodowym, nie jesteśmy okrutni. – Harvey uśmiechnął się obrzydliwie, a Eva zacisnęła pięści tak mocno, że paznokcie żelowe wbiły jej się w skórę.
Faceci opuścili pomieszczenie, by zapalić przed kościołem, zanim zacznie się ceremonia, a Eva nie mogła uwierzyć własnym oczom. Harvey był producentem filmowym, który pewnego razu na imprezie w Los Angeles pozwolił sobie na za dużo, przez co skończył z rozbitą butelką szampana na głowie. Medina była wtedy w kompletnej rozsypce, tej nocy próbowała popełnić samobójstwo i właśnie wtedy otrzymała telefon od Conrada Saverina, który uratował jej życie. Nie mogła uwierzyć, że ta gnida Harvey musiał pojawić się akurat w takim dniu.
– Nie wierzę, że mają taki tupet. – Eva nalała sobie szklankę wody z dzbanka stojącego na toaletce i wypiła ją duszkiem. Było to miejsce, gdzie panna młoda mogła się przygotować przed ślubem i poczekać na wielkie wejście. – Mają tu coś mocniejszego?
– W torebce twojej mamy pewnie coś znajdziesz. – Victoria weszła do pomieszczenia i niemal krzyknęła. – Twoje paznokcie!
Eva nie zdawała sobie z tego sprawy, ale wbiła paznokcie w dłoń tak mocno, że kilka z nim się połamało. Vicky od razu zabrała się do naprawiania szkód. Na szczęście miała w torebce pilniczek.
– Co się stało? – zapytała, widząc że Eva jest wzburzona.
– Harvey się stał – wyznała Eva, czując że znów dopada ją migrena.
– Kto?
– Stara świnia, która obmacuje młode aktorki i której kiedyś rozbiłam butelkę na głowie i prawie nie trafiłam do więzienia.
– Aha. – Victoria zabrała się za piłowanie paznokci. – Czekaj, co?!
– Evo, przesadzasz, przyjechali tu tylko z gratulacjami. – Próbował uspokoić przyszłą żonę Conrado. – Za bardzo panikujesz. Odetchnij głęboko, niedługo będzie po wszystkim.
– Wybacz, panie „Dobra Rada”, czy tobie kiedyś stary pryk wsadzał brudne łapy między nogi?
Victoria się wzdrygnęła, ale Conrado pozostał spokojny.
– Mówię tylko, że niepotrzebnie się nakręcasz. Tak, to gnida. I nie, nie powinno go tu być. Ale jest, stało się. Musimy po prostu zacisnął zęby i to przetrwać.
– Jak ty to robisz? – Eva wpatrywała się w narzeczonego z niedowierzaniem. – Jakim cudem jesteś taki cholernie spokojny? Alice miała rację, jesteś kompletnie wyprany z uczuć.
– Nie mam na to czasu, weź aspirynę. – Saverin nie wydawał się być oburzony jej słowami. Nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. – Zostawię was, może trochę ochłoniesz.
Wyszedł na zewnątrz zaczerpnąć świeżego powietrza. Mucha, którą zawiązał mu Fabricio drapała go nieprzyjemnie, ale może tylko to sobie wmawiał. Nie lubił tych wszystkich ceregieli. Z Andreą ślub wyglądał zupełnie inaczej. Przypomniał sobie jak się oświadczył i odczuł zażenowanie. Nigdy nie był dobry w wyrażaniu uczuć i wtedy również nie wiedział, co powiedzieć, ale ona to rozumiała.

Ciudad de Mexico, rok 1997

Całe przedpołudnie spędził w toalecie, wymiotując. Wyglądał okropnie – potargane włosy, blady jak ściana, podkrążone oczy. Pierwszy raz w życiu jadł owoce morza. Studencki festiwal kultur był kompletnie stracony, impreza na kampusie trwała w najlepsze, wszyscy znajomi bawili się i nawet stąd słyszał śmiechy i podniecone rozmowy, gdzieś z oddali rozbrzmiewała muzyka. Że też akurat dzisiaj Andrea namówiła go na spróbowanie owoców morza.
– Mogę wejść? – usłyszał cichy, skruszony głosik i niepewne pukanie do drzwi kabiny.
– Lepiej, żebyś tego nie oglądała. Wróć do reszty, zaraz mi przejdzie. – Kiedy tylko to powiedział, nadciągnęła kolejna fala torsji.
– Przepraszam! – Andrea wparowała do kabiny i przytuliła się do jego pleców, nie dbając o to, w jakim jest stanie. – Gdybym wiedziała, że jesteś uczulony…
– Nawet ja nie wiedziałem, skąd ty miałaś wiedzieć? – Mimo sytuacji roześmiał się, choć uśmiech miał niewyraźny. – Ale naprawdę wolałbym, żebysz stąd wyszła. To rani moje ego.
– Nigdzie się stąd nie ruszę. Będziemy cierpieć razem. – Bezauri oświadczyła poważnym tonem, którym kiedyś wygłaszała obelgi pod adresem Saverina.
– Jesteś niemożliwa. – Conrado pokręcił głową i złapał się za serce, krzywiąc się z bólu.
– Co jest, masz zawał? To przez te cholerne kalmary? Dzwonię po ojca! – Już miała zamiar wybiec, by skorzystać ze szkolnego telefonu i wezwać swojego tatę, który był lekarzem, kiedy Conrado złapał ją za rękę.
– Nic mi nie jest.
– Ale twoje serce…
– To ty tak na mnie działasz, głupia. – Wyrwało mu się, a widząc że Andrea patrzy na niego wielkimi przestraszonymi ciemnymi oczami, chwycił ją mocniej za rękę i przyciągnął do swojej piersi. – Czujesz?
– Bije jak szalone. To przez owoce morza?
– Nie, to twoja sprawka.
– Wiedziałam, że masz mi za złe! Niepotrzebnie cię namawiałam na spróbowanie tego świństwa. – Oczy Andrei zaszkliły się łzami.
– Wyjdź za mnie.
Powiedział to bez zastanowienia, ale nie żałował. Czuł, że tego właśnie chce – spędzić z tą kobietą resztę życia. Zestarzeć się, mieć dzieci i wnuki i piękne, długie życie. Wiedział, że nie wytrzyma ani chwili bez niej przy swoim boku.
– Nie tak wyobrażałem sobie to romantyczne wyznanie. – Widząc, że Andrea milczy, odczuł zażenowanie i odwrócił wzrok zawstydzony. Było w tym coś uroczego i niewinnego, a Conrado Saverin od dawna nie miał okazji do bycia po prostu nastolatkiem, musiał wcześniej dorosnąć.
Andrea pocałowała go, nie przejmując się, że klęczą na podłodze w obskurnej kabinie w toalecie w szkolnym budynku, ani tym że przed chwilą wymiotował i wyglądał obrzydliwie.
– Wierz lub nie, to najbardziej romantyczna chwila w moim życiu. – Powiedziała Bezauri, gładząc go po mokrych od potu włosach, a on uśmiechnął się przez łzy.
– Czy to znaczy „tak”? – zapytał niepewnie.
– Jeśli musisz pytać, to chyba nie pasujemy do siebie.
– Czym sobie na ciebie zasłużyłem?
– Też się zastanawiam. – Uśmiechnęła się promiennie i pocałowała go ponownie.



– Palisz? – Harvey wyrwał Conrada z rozmyślań, podsuwając mu pod nos paczkę papierosów.
– Nie, dziękuję. – Saverin odpowiedział dobitnie.
– Stresik? – zapytał producent filmowy, a brunet wymusił uśmiech.
– Ani trochę.
– Każdy tak mówi. Ja przed ślubem z drugą żoną omal nie uciekłem sprzed ołtarza ze strachu. Wyobrażasz to sobie?
– Współczuję żonie.
– Słucham? – Harvey sądził, że się przesłyszał.
– Tak tylko głośno myślę.
– Eva ma niezły charakterek, widzę dlaczego się z nią żenisz. – Facet wydmuchał dym z papierosa, uśmiechając się cwano. – Szkoda, że nie miałem okazji się z nią dłużej zabawić, ale jak wiesz, trochę ją poniosło. – Wskazał na swoją głowę, gdzie dostrzec można było cienką bliznę, pamiątkę po uderzeniu, jakie mu zaserwowała Medina.
– Po zastanowieniu, chyba jednak skuszę się na papierosa. – Conrado wystawił dłoń, a Harvey zdziwiony wyciągnął w jego stronę paczkę z papierosami.
W jednej chwili został pozbawiony tchu, kiedy Saverin przyciągnął go do siebie za wyciągniętą dłoń i wymierzył potężny cios w brzuch. Harvey zgiął się w pół i groteskowo zawisł w powietrzu, nie będąc w stanie stać o własnych nogach. Conrado przytrzymał go i wyszeptał mu do ucha:
– Jeśli jeszcze raz cię kiedyś zobaczę albo usłyszę, w jaki sposób mówisz o Evie, nie będę taki miły.
– Człowieku, o co ci chodzi? – Harvey rozkaszlał się, prawie nie mogąc wydobyć słowa.
– Jesteś zwykłym śmieciem i śmieciem pozostaniesz już do końca swojego żałosnego życia. Jeśli chcesz zachować jeszcze chociaż resztki jakiejkolwiek godności, to zabieraj tyłek w troki i więcej się tu nie pokazuj. Spróbujesz przekroczyć próg tego kościoła, a osobiście dopilnuję, żeby na siedmiu szwach się nie skończyło.
– Jesteś obłąkany! – wrzasnął Harvey, ale zaraz potem jęknął z bólu, kiedy otrzymał cios pięścią w szczękę.
Upadł na ziemię, plując krwią i kaszląc. Conrado poprawił połacie marynarki i wrócił do przybudówki.
– Wszystko w porządku? – zapytał go Fabricio. – Słyszałem jakieś jęki.
– W jak najlepszym. Harvey źle się poczuł.
– Och. – Fabricio zmrużył oczy. – Chodź, zaraz zaczynamy.
Poszli do kościoła, gdzie goście już zasiadali w ławkach. Victoria upewniła się, że Eva jest gotowa i również poszła dopilnować wszystkiego w kościele. Panna młoda została sam na sam z matką.
– Że też musiałaś połamać te paznokcie. – Rachel zacmokała z niezadowoleniem, chwytając córkę za rękę i przypatrując się opiłowanym paznokciom.
– Nie zaczynaj, mamo.
Rachel zamknęła dziób na kłódkę i pogłaskała Evę po dłoni.
– Wiem, że rzadko rozmawiamy i mówimy takie rzeczy, ale jestem z ciebie dumna, Evie. – Evę zamurowało, matka nigdy jej tego nie powiedziała. – Możesz źle myśleć o ojcu, ale on naprawdę cię kochał, kochał nas wszystkie i wszystko, co robił, robił dla nas. I wiem, że on też jest z ciebie dumny, gdziekolwiek teraz jest.
Medinie łzy napłynęły do oczy. Co prawda domyślała się, że jeśli istniał Bóg i coś takiego jak niebo i piekło, to Eduardo Medina spoglądał na najstarszą córkę raczej z dołu niż z góry.
– I masz rację. Nie jesteś jak ja i nigdy nie będziesz. Zawsze byłaś silniejsza. – Rachel odwróciła szybko głowę, by córka nie zobaczyła jej łez i pognała do kościoła, by zająć miejsce w pierwszym rzędzie przeznaczonym dla rodziców i rodzeństwa państwa młodych.
Z jednej strony miejsce zajęła rodzina i znajomi Evy, których nie było dużo, Rachel i Taylor, kilka znajomych z branży, Lu siedziała razem z Leo i Siergiejem, ale wkrótce miał do niej dołączyć Thomas, jak tylko odprowadzi pannę młodą do ołtarza i Sammy, kiedy skończy sypać kwiatki. Potem miał podać obrączki. Z drugiej strony kościoła znaleźli się goście Conrada. Prudencia Vega zajęła zaszczytne miejsce w pierwszym rzędzie jako osoba najbliższa Conradowi, niemal jak matka. Astrid i Emily usiadły obok niej. Fabricio mrugnął oczkiem do swojej żony, która uśmiechnęła się z niedowierzaniem, a ojciec Horacio odprawiający mszę odkaszlnął, by zwrócić uwagę na ten nietakt. Emily odwróciła się, przywołując Javiera do pierwszego rzędu, ale Reverte pokręcił głową i zajął miejsce z tyłu koło pułkownika Gilberta Jimeneza, jego żony Normy Aguilar i pasierba Marcusa. Wolał trzymać się blisko wyjścia. Emily zmarszczyła brwi.
Na tę okazję Massi Fuentes wróciła specjalnie z Włoch, Conrado był jej wdzięczny, wiedział, że robi ona świetne zdjęcia. Uśmiechnęła się do niego promiennie, cykając kilka zdjęć dla hecy, jeszcze przed przybyciem panny młodej. Saverin dostrzegł również Ofelię i Quena Ibarra, którzy zdecydowali się przyjąć zaproszenie. Ofelia od zawsze sprawiała wrażenie ułożonej, grzecznej damy, więc pewnie i tym razem wolała schować dumę do kieszeni i popisać się dobrymi manierami, pokazując się na ślubie przeciwnika politycznego swojego wuja. Zabrakło jednak Rafaela, który po ostatnich wydarzeniach i odbyciu aresztu domowego poza konferencją prasową nie pokazywał się publicznie. Była też Jimena Bustamante z córką, kiwając lekko głową w stronę Conrada, jakby chciała mu przypomnieć o ich małym układzie. Saverin zdziwił się lekko na widok Nicolasa Barosso w towarzystwie Alby Flores, ale zaraz potem przypomniał sobie, że pojawił się on w miejscu ojca.
Wszystko wyglądało tak jak powinno, kwiaty, stroje gości, muzyka – Felix świetnie się spisał, tworząc nastrój. Panował spokój, którego nie zmąciła nawet nędzna próba wtargnięcia do kościoła reportera gazety Luz del Norte, którym na szczęście szybko zajął się Sebastian Castellano.
– Gotowa? – Thomas wystawił ramię w stronę Evy, a ona złapała go, oddychając głęboko.
Marsz weselny brzmiał bardzo dobrze, Alice, Alec i Sammy świetnie się bawili, sypiąc kwiaty i uśmiechy we wszystkie strony. Wszyscy goście uśmiechali się szeroko, nawet Prudencia, która choć nie mogła tego zobaczyć, z łatwością mogła sobie wyobrazić. Alice zadbała, by wszyscy zobaczyli jej sukienkę w pełnej krasie, co wywołało uśmiech nie tylko na twarzy Fabricia, ale też Conrada, za to ojciec Horacio ponownie był zmuszony odkaszlnąć z niesmakiem, przypominając wszystkim, że to dom Boży.
– Taki cnotliwy, a ma rolexa za kilka tysiaków – szepnął Javier do ucha Marcusowi Delgado, obok którego siedział, a ten się roześmiał, zasługując ponownie na karcące spojrzenie kapłana.
Thomas odprowadził Evę pod sam ołtarz, ucałował ją w oba policzki i wrócił na miejsce obok narzeczonej i wnuka. Victoria wzięła od Evy bukiet i stanęła obok jako druhna honorowa. Horacio walnął jakąś tandetną mowę, o tym po co wszyscy się zebrali w kościele i o udziale Boga w tym wszystkim. Gilberto ziewnął potężnie i sam zachichotał, kiedy Javier udał oburzenie. Horacio już nie przerywał swojego nudnego wywodu.
– Czy ty, Conrado Cristobal Saverin Alvarado, bierzesz sobie za żonę Evelyn Vivian Medinę i ślubujesz jej miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że jej nie opuścić aż do śmierci?
– Ślubuję. – Conrado uśmiechnął się lekko w stronę Evy. Zawsze był dobrym aktorem. Nie bez przyczyny dostał angaż w wielu studenckich sztukach i zdobył wiele nagród.
– Czy ty, Evelyn Vivian Medina, bierzesz sobie za męża Conrada Cristibala Saverina Alvarado i ślubujesz mu miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że go nie opuścić aż do śmierci?
– Nie.
W kościele zapanowało poruszenie. Horacio złoty rolex prawie ześlizgnął się z nadgarstka, kiedy zachwiał się na nogach.
– Proszę? – zapytał raz jeszcze, pewien że się przesłyszał.
– Wybacz, Conrado, wiesz że cię kocham, ale to nie jest w porządku – powiedziała cicho, tak że nawet Horacio nie dosłyszał.
– Ja też cię kocham, wiesz o tym?
Wiedziała, byli dla siebie rodziną, traktowali się jak brat i siostra. Ale nie zmieniało to faktu, że ta maskarada nie miała sensu. Nigdy.
– Przepraszam.
Oddała mu obrączkę, którą wcześniej wsunął na jej palec i wyszła z kościoła szybszym krokiem. Nie wybiegła jak na filmach o uciekających pannach młodych, po prostu wyszła, nie zważając na obracające się za nią głowy i donośne szepty. Javier od razu podniósł się z miejsca, a oczy Emily zwęziły się w małe szparki, kiedy to zobaczyła. Magik zawsze miał świetną intuicję.
– Eva! – zawołał Reverte za przyjaciółką. Obróciła się, będąc już u stóp schodów prowadzących do kościoła. – Łap! – Rzucił jej kluczyki do swojego auta, które złapała w locie. – Mam nadzieję, że wiesz co robisz.
Podziękowała mu smutnym uśmiechem i już po chwili odjechała w sobie tylko znanym kierunku.

***

– Goście przejechali kawałek drogi, dałem im znać, żeby mimo wszystko pojechali do hotelu i tam się najedli i przenocowali – poinformował go Fabricio.
– Dobrze zrobiłeś. – Conrado zdjął muchę, która cały dzień go uwierała.
– Oczywiście reporterzy będą chcieli, żebyś udzielił im wywiadu, ale powiedziałem, że mamy ciszę wyborczą.
– Sprytnie. – Conrado się uśmiechnął i podszedł do barku, by nalać sobie coś mocniejszego. – Napijesz się?
– Naprawdę nic ci nie jest? – Fabricio się zatroskał, przyjmując od przyjaciela szklaneczkę trunku.
– Wszystko w porządku, zdarza się.
– Zdarza się, że narzeczona zostawia cię przed ołtarzem?
– Zdarza się, że życie nie zawsze wychodzi tak, jak je zaplanowaliśmy. Eva ma rację, to nie było w porządku ani wobec niej ani wobec innych. Nie byłoby w porządku wobec Andrei robić sobie szopkę ze świętego sakramentu, który dla niej dużo znaczył.
– Skoro tak mówisz. – Fabricio nie był przekonany, był pewien, że będzie musiał naprostować całą sytuację w mediach, która na pewno nie była dobrym PRem ani dla Saverina ani dla Mediny.
– Przeproś ode mnie Alice, chciała żebym z nią zatańczył.
– Może przy innej okazji.
– Może.
Pożegnali się i Guerra wrócił do domu. Saverin snuł się bez celu, nie bardzo wiedząc co ze sobą zrobić. Wybory miały się odbyć z samego rana, najbardziej niepokoiła go reakcja Fernanda na wieść o tym, że jego odwieczny rywal dostał kosza. Usłyszał dzwonek do drzwi i poszedł otworzyć pewien, że to Eva wróciła po swoje rzeczy, ale na progu zobaczył niespodziewanego gościa – Jimenę Bustamante z butelką szampana w dłoni.
– Pozwoliłam sobie przyjść poświętować nieco wcześniej.
– Świętować? – Conrado wpuścił ją do środka i przyniósł kieliszki. – Jeśli masz na myśli mój ożenek to chyba kiepsko u ciebie z kojarzeniem faktów.
– Mam na myśli wybory. Wyborcy kochają zranionych romantyków.
– Raczej ofiary losu zostawione przez ołtarzem.
– Przesadzasz. Mówię ci, że to będzie hit. Ludzie zagłosują, choćby i z litości. Przegrasz, to nieuniknione, ale zdecydowanie mniejszą liczbą głosów niż sądzisz. – Jimena rozsiadła się na kanapie, sącząc szampana. – Nie pijesz?
– Nie pijam szampana.
– Dlaczego?
– Bo to alkohol dla bogaczy.
– Przypomnij mi, ile masz pieniędzy na koncie?
– Wolę liczyć zyski w nieruchomościach. – Jimena się roześmiała. – Czemu przyszłaś?
– Pomyślałam, że przyda ci się przyjaciel.
– A dlaczego pomyślałaś, że jesteś jednym z nich? – Przyjrzał jej się uważnie, szukając ukrytych motywów, niczego się nie dopatrzył, a doskonale czytał ludzi.
– Conrado, czuję, że się dogadamy w ratuszu Pueblo de Luz.
– Jeszcze nie powiedziałem, że zgadzam się na tę propozycję.
– Coś mi mówi, że się zgodzisz. – Jimena uśmiechnęła się, a on zmrużył oczy. Była bardzo pewna siebie.
Następnego ranka czekała ich pobudka od Fabricia.
– Widzę, że noc poślubna udana. Szkoda, że nie z panną młodą. – Wysilił się na dowcip, odsłaniając rolety, z krzywą miną przyglądając się Jimenie, która zniknęła w łazience owinięta kołdrą.
– Przyszedłeś prawić kazania? – Conrado wyciągnął z lodówki butelkę wody.
– Przyszedłem, żeby zabrać twój tyłek na wybory. Dzisiaj wielki dzień, weź się w garść. Niech ludzie widzą, że jesteś wstrząśnięty wczorajszym wydarzeniem, ale nie za bardzo. Nie chcesz wyjść żałośnie, a jedynie jako…
– Zraniony romantyk? – Podsunął Conrado, przypominając sobie słowa Jimeny, a Fabricio klasnął w dłonie, bo dokładnie to miał na myśli.
– Jesteś przede wszystkim profesjonalistą, pamiętaj o tym, ale nie dawaj po sobie poznać, że zachowanie narzeczonej nie wywarło na tobie wrażenia, na każdym normalnym by wywarło. – Guerra wgryzł się w jabłko, które porwał z misy na blacie. – Czy to na pewno dobry pomysł sypiać z burmistrz Pueblo de Luz?
– Zastępcą burmistrza, jeśli dotrzyma słowa i się wycofa. Poza tym, to nie tak jak wygląda.
– Więc nie spałeś z nią jakieś trzy godziny po tym jak narzeczona wystawiła cię przed ołtarzem?
– Okej, to dokładnie tak jak wygląda – sprostował Conrado, ale zaraz potem dodał: – Fabricio, wiesz przecież, że…
– Wiem, wiem. – Fabricio wywrócił teatralnie oczami. – Alice mówi, że masz u niej minusa i wisisz jej salsę, cokolwiek to znaczy. Pani Bustamante, niech pani będzie tak miła i wyjdzie stąd niepostrzeżenie! Dziennikarze są wszędzie! – krzyknął w stronę łazienki Fabricio i porwał Conrada do wyjścia.
Czas na wybory na burmistrza Valle de Sombras nadszedł.
– Show time. – Powiedział Fabricio i razem przekroczyli próg ratusza, zmierzając do urn wyborczych.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3493
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:45:35 09-01-22    Temat postu:

Temporada III C057
Helena/ Fabricio/Javier/Emily
Dla Heleny noc z piątku na sobotę dłużyła się niemiłosiernie. Kobieta zdecydowała się zostawić córeczkę pod opieką babci i jej czwartego męża– Aarona i zostać przy mężu. Tak Giovanni spał i nie było raczej większych szans, że mąż się obudzi tej nocy. Miał też policyjną ochronę bardzo wkurzonych gliniarzy, ale na tym etapie czuwanie przy łóżku śpiącego męża działało na nią kojąco. Pogładziła go czule po policzku. Pochyliła się nad mężem i pocałowała go w nos.
Helena nie próżnowała jednak i skupiła się na pracy. Alvaro Smith niechętnie przyniósł jej laptop męża, który jak się okazało Giovanni tego dnia zostawił w domu. Blondynka czuła się trochę dziwnie przyglądając znajdujące się na dysku pliki, ale jeśli Gio wiedział coś o człowieku, który przysłał bombę to wskazówki znajdowały się na twardym dysku. Wzdychając sprawdzała foldery, prześledziła jego kalendarz od pierwszego stycznia do czasów obecnych, sprawdziła pocztę i nie znalazła nic. Żadnych pogróżek , żadnego “wysadzę cię w powietrze” Zirytowana wstała i podeszła do okna. Świtało, a Helena pomyślała, że jeśli jej rodzinie ktoś groził to jej mąż nie trzymał tych danych na komputerze. Znając jego przezorność umieścił to wszystko na oddzielnym dysku. Dane były zapewne odpowiednio zaszyfrowane. Poruszyła głową na boki i zamknęła oczy.
Pracowała w policji od dwudziestego trzeciego roku życia. Wstąpiła do Akademii Policyjnej jeszcze za nim została żoną Giovanniego i on mimo tych wszystkich lat nadal nie ufał organom ścigania. Miał żonę policjantkę a wolał brać sprawy we własne ręce. Wkurzało ją to, ale rozumiała to doskonale.
Głównym winowajcą postawy syna był jego ojciec. Sebastian Romo, niegdyś postrach Monterey teraz rozkładające się truchło na cmentarzu regularnie opłacał policjantów. Kapitan Policji w Monterey brał od niego w łapę, detektywi, policja stanowa, policja lokalna, straż graniczna. Wszyscy przyjmowali mniejsze lub większe sumy za przysługi dla Sebastiana Romo. To wszystko sprawiło, że Gio już w bardzo młodym wieku nauczył się liczyć tylko na siebie i swoje umiejętności. Przeżył bo zdawał sobie sprawę, iż reżim ojca nie będzie trwał długo. Tacy ludzie nie żyją długo przypomniała sobie słowa męża, który miał rację. Sebastian miał tylko pięćdziesiąt trzy lata gdy został zastrzelony przez nieznanych sprawców. Oficjalnie. Nieoficjalnie nawet jej mąż wiedział, że Inez znudziło się udawanie miłości do Sebastiana i granie “drugich skrzypiec” w organizacji więc się go pozbyła. Raz na zawsze. Śmierć Gabriela później Sofii i Flavia była jedynie skutkiem ubocznym toczącej się wojny. Gabrielowi czterokrotnie strzelono w plecy na jednej z ulicy, Falavia zaatakowano na śmierć z polecenia macochy, lecz wszyscy wiedzieli, że zrobiła to z błogosławieństwem męża. Sofii po śmierci ukochanego i zupełnie niewinnego osiemnastolatka pękło serce. Flavio zmarł 24 listopada 2006 roku, zaś jego matka miesiąc później w Wigilię Bożego Narodzenia. Sebastianowi już wtedy zostało raptem kilka miesięcy życia. Zgubiła go miłość chociaż Helena wątpiła czy taki ktoś jak Romo potrafił naprawdę kogoś pokochać?

28 listopada 2006 r.

W czasie pogrzebu padało. Duże krople deszczu uderzały o jej parasol gdy stała na cmentarzu wraz z resztą żałobników. Oddalona od rodziny Romo, lecz widziała doskonale plecy Giovanniego, który podtrzymywał ledwie trzymającą się na nogach matkę. Sofia Romo nie płakała. Nie musiała. Ból wypisany na jej twarzy mówił więcej niż tysiące łez. Sebastian i Inez nie pokazali się. Helena odczuła ulgę gdyż nie miała pojęcia co zrobi Giovanni. Poczuła jak ktoś chwyta ją za łokieć. Podskoczyła.
— To tylko ja — usłyszała przy uchu jej drżący głos. Helena spojrzała na Ingrid Lopez stojącą obok niej. Dziewczyna trzęsła się z zimna chociaż nie tylko. — Wisisz mi przysługę.
— Nie przypominam sobie — odpowiedziała nastolatka.
— Przestań pieprzyć — syknęła jej do ucha zirytowana Ingrid. Wsunęła za uszy mokre włosy. — Potrzebuje nazwisk.
— Nazwisk? — powtórzyła kompletnie nie rozumiejąc o co jej chodzi.
— Tak nazwisk ludzi odpowiedzialnych za jego śmierć.
— I co zrobisz? Podrapiesz ich?
Lopez uśmiechnęła się pod nosem. Helenie nie spodobał się ten uśmiech.
— Dasz radę to załatwić?
— Cokolwiek planujesz
— Ty już się nie martw o mnie plany Vazquez — weszła jej w słowo brunetka. — Dasz mi te nazwiska czy nie?
— Daj mi czas. Zobaczę co uda mi się zdobyć. To może potrwać.
— Zapytaj swojego chłopaka
— Ja nie mam chłopaka — zaprzeczyła piskliwym głosem Helena.
— Tak? A Giovanni to kto? Wydawało mi się, że jak od czasu do czasu bzykasz się z tym samym facetem to twój chłopak. Cóż zapytam twojego brata.
Helena mocnej zacisnęła palce na przedramieniu Lopez.
— Załatwię ci tę nazwiska — szepnęła — ale ani słowa Julianowi.
— Jasne, we mnie jak w studnie. Przysięga małego palce? — zapytała Lopez.
— Przysięga małego palce.
Po złożonej obietnicy Lopez ulotniła się tak szybko jak się pojawiła


Helena czasami zastanawiała się jakby potoczyło się jej życie gdyby nie dała Ingrid tych nazwisk. Pięciu mężczyzn odpowiedzialnych za śmierć Flavia padło trupem w ciągu najbliższych miesięcy. Sprawcy zbrodni nigdy nie odnaleziono i jak na ironię większość osób podejrzewała, że za tymi morderstwami stoi Giovanni, a nie drobna, chuda nastolatka. To Helena powiedziała bratu, że to Ingrid stoi za wszystkim. Jej brat, rzucił wszystko i pobiegł ją ratować. Podświadomie właśnie na to liczyła. No to , że brat znajdzie sposób na cudowne ocalenie dnia. I znalazł. Szkoda tylko, że warunkiem bezpieczeństwa Lopez był także wyjazd jej brata. Popatrzyła na męża. Brzemię niektórych sekretów mimo upływu lat nadal sprawiało ból tym którzy pozostali przy życiu.

***
— Pójdę w spodniach — oznajmiła, a pulchna kobieta aż się przeżegnała.
— Na ślub? Do ołtarza w spodniach
— Nie pomyślałam o sukience. Co za różnica w czym ważne z kim.
— Chłopa będziesz miała na całe życie, a suknię ślubną ma się jedną na całe życie. Siadaj sobie kochaniutka, napij się jeszcze kieliszeczek wiśniówki ja zaraz wrócę. A mój Vincent mówi, że powinnam ją w piecu spalić. — kobieta wyszła a Emily wypiła do dna kieliszek wiśniówki. Pomyślała o wszystkim, a zapomniała kupić suknię ślubną. Roześmiała się chociaż sytuacja nie była zbyt radosna. Gosposia wróciła z pokrowcem.
— Trzymałam to dla córki, ale tylko czterech synów urodziłam — zaczęła wyciągając sukienkę z pokrowca. Emily siedząca na krześle ze świstem wypuściła w powietrze. — Masz szczęście, że jesteś chudziutka. Jak się nie spodoba to pozwolę ci iść w spodniach. Jak ja za maż wychodziłam to wszystkie chciałyśmy wyglądać jak Gace Kelly, jak pierwszego syna żeniłam to ona chciała wyglądać jak Diana — zacmokała — Uwielbiałam Dianę. Biedulka tak strasznie skończyła — przeżegnała się jednocześnie pomagając Emily założyć [link widoczny dla zalogowanych] No krótka będzie, ale i wtedy krótka była — kobieta pociągnęła nosem sznurując gorset.
Emily głośno przełknęła ślinę.
` — Sama ją pani uszyła.
— Miałam być jak Grace Kelly, ale bieda wtedy była i materiału starczyło tylko żeby zakryć kolana — zapięła ostatni guzik. — Nie ruszaj się — rzuciła w jej stronę i wyszła. Wróciła z welonem. — Buty masz niebieskie, więc mogą być, ważne że.palce zakryte.
— Palce zakryte? — wydukała oszołomiona
— Odkryte, to pieniądze uciekają — wyjaśniła kobieta. — Zakryte to dostatek — zakryła jej twarz — Boże aleś ty ładniutka.


Emily przesunęła dłonią po łóżku gdzie jeszcze godzinę temu spał Fabrcio. Mężczyzna wstał tego ranka wcześniej. Blondynka jak przez mgłę pamiętała jak pocałował ją w policzek i wymamrotał coś o porannym pływaniu. Wstała i wyjrzała przez okno. W basenie na dole zobaczyła sylwetkę szybko poruszającego się męża. Wczorajszy wieczór poświęcili na rozmowę. Emily wyjaśniła mężowi dlaczego musi wyjechać do Seattle. Zaskoczony jej nagłym wyjazdem mąż nie oponował, ale w jego jasnych oczach dostrzegła troskę. Martwił się o nią. Martwił się jak odkryte karty przeszłości wpłynął na nią i na ich nienarodzone dzieci. Instynktownie położyła rękę na brzuchu. Blondynka wiedziała, że musi doprowadzić sprawę do końca i musiała zadzwonić do Dereka. Brat Jenny zasługiwał na prawdę. Kobieta potrzebowała sojusznika, kogoś kto aresztuje Matta za jego zbrodnie.
W tym samym czasie Fabrcio przetarł morką twarz ręcznikiem i westchnął. Wyjazd Emily nie przypadł mu do gustu. I wcale nie chodziło o to że chcę szukać sprawiedliwości dla zmarłej przyjaciółki. Chodziło o to, że on nie miał luksusu rzucenia wszystkiego i wyjazdu z nią. Gdyby to był początek kampanii wyborczej nie byłby problemów, ale wybory miały odbyć się za dwadzieścia cztery godziny. W niedzielę równo o siódmej rano lokale wyborcze zostaną otwarte i niech los im sprzyja. Przerzucił ręcznik przez ramię i powędrował do kuchni gdzie Conrado przygotowywał śniadanie. Na patelni skwierczał głośno bekon.
— Powinieneś wypocząć przed swoimi wielkim dniem — zauważył blondyn zabierając plasterek bekonu z ręcznika papierowego. Odgryzł kawałek i westchnął błogo.
— Jest o ósmej — stwierdził Conrado na rozgrzaną patelnię wylewając rozbite jajka. — Lubicie jajecznicę?
— Ja zjem wszystko — stwierdził wyciągając z szafki kubek. Sięgnął po dzbanek z kawą. — Chyba że proponujesz owce podroby — skrzywił się z niesmakiem — wtedy kulturalnie odmówię.
— Owcze podroby? Kto jada owcze podroby na śniadanie? — zapytał przyjaciela nie przerywając mieszania.
— Moja żona na naszej pierwszej randce — wyjaśnił siadając na krześle. — Zabrałem ją do Edynburga na kolację, a ona zamówiła owcze podroby.
— Haggis to szkocki rarytas — przypomniał mu Severin. — Zabrałeś ją do Edynburga? — zapytał zaskoczony Conrado. Niewiele wiedział o początkach znajomości przyjaciół.
— Chciałem żeby nasza pierwsza randka zawróciła jej w głowie — wyjaśnił. — I wcale się nie starałem.
— Chciałeś żeby ona myślała, że ci nie zależy.
— I gwarantuje Conrado, że jeśli taki był jego plan to mu kompletnie nie wyszło — Magik, który pojawił się nie wiedzieć kiedy wyszczerzył zęby w uśmiechu. Zgarnął z talerza bekon. — Emily udawała, że nie jest pod wrażeniem, ale przysłowiowe buty jej spadły.
— Skąd ty o tym wiesz?
— A myślisz do kogo zadzwoniła, żeby wszystko opowiedzieć? — zapytał go zadowolony z siebie Magik. — Jestem jej BBF. Na drugą randkę zabrał ją do kina na komedię romantyczną — obwieścił Severinowi. Fabrico pokręcił w rozbawieniu głową i poszedł się ubrać. — I pewnie żadne z nich nie wie jaki film wtedy oglądali.
— Jak to możliwe? Byli na tym samym filmie.
— Oj Conrado, Conrado ty młody nigdy nie byłeś? — zapytał go — W kinie? Z dziewczyną? Albo chłopakiem? Tam dla filmów się nie chodzi poruszył wymownie brwiami. — Muszę przyznać, że wyborna ze mnie swatka.
— To, że ja i Emily jesteśmy razem to nie do końca twoja zasługa Magik — wszedł mu w słowo Fabrcio.
— Nie? A kto siedział w jej uchu i liczył dla niej karty, żeby cię oskubać? — wskazał palcem na siebie.
— A kto liczył karty, tak żeby dać się oskubać? — wskazał na siebie.
— Potrafisz liczyć karty? — zapytał go Conrado.
— Oczywiście, że potrafię. To bułka z masłem.
— Przegrałeś milion, żeby pójść ze mną na randkę? — usłyszeli głos blondynki.
— Tak — przyznał z uśmiechem. — Najlepsza decyzja w moim życiu.
Javier chrząknął znacząco i wstał.
— Pójdę sprawdzić czy Alice wstała — zaczął tłumaczyć — mamy coś do załatwienia — wyjaśnił oględnie i wycofał się z kuchni.

***

Emily i Alice zostały odwiezione przez Reverte “który miał jeszcze jeden sprawunek na mieście” do domu pani młodej zaś Fabrcio i Conrado zostali u niego. Blondyn zerknął na przyjaciela, który siedział na kanapie i jak gdyby nigdy nic przeglądał ofertę medialnego giganta. Guerra zmarszczył brwi gdy pan młody wybrał jeden z oferowanych tam seriali. Chyba sobie ze mnie kpisz, pomyślał mężczyzna. On w dniu swojego ślubu chodził o ścianach albo raczej po niewielkiej zakrystii nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Udzielający im ślubu Andrew obserwował go wtedy z rozbawieniem.

—Może drinka? — zapytał ksiądz Andrew Scott przyjaciela, który łaził w tę i z powrotem po niewielkiej przestrzeni. Gdzieś w oddali zagrzmiało, a Guarra podskoczył.
— Co?
— Mam wino mszalne — doprecyzował i wstał ze swojego krzesła i wyszedł. Wrócił po chwili z butelką i dwoma blaszanymi kubkami. Guerra obserwował jak przelewa czerwony alkohol do naczyń. Podał mu jeden.
— To czasem nie świętokradztwo? — zapytał podejrzliwie przyglądając się zawartości.
— To wino — oznajmił — zwyczajnie wytrawne wino — uderzył kubkiem o kubek — To na zdrowie.
Fabrcio pociągnął łyk i się skrzywił.
— Paskudztwo — wymamrotał i wypił do dna. — Co to tak długo trwa? — zapytał zaniepokojony. — Ileż można wkładać jedną sukienkę?
— Mnie pytasz?
— Przecież je nosisz
Mężczyzna roześmiał się serdecznie.
— Sutanna niewiele ma wspólnego z suknią ślubną — stwierdził duchowny. Fabrcio usiadł na jednym z krzeseł.
— Dzięki, że się zgodziłeś.
— Drobiazg, kościołowi przyda się nowy dach.
Fabrcio parsknął śmiechem.
— Po za tym dzięki wam mogę poczuć się jak ojciec Laurenty — zażartował. Drzwi od zakrystii się otworzyły i do środka zajrzała pulchna gospodyni księdza.
— No wszystko gotowe — oznajmiła i przyjrzała się mężczyźnie. — Ksiądz da się mu czegoś napić bo to ślub ma być a nam pan na zawał zaraz zejdzie.
— Dam , dam. Niech już mama o to nie martwi. I niech tata świece zapali.
— Zapalone, zapalone. Korki wywaliło więc będzie ich całkiem sporo. Romantyczny nastrój się zrobił , że ho, ho — oznajmiła i wyszła.
— Andrew — zaczął gdy ksiądz ponownie częstował go winem. — A co jeśli, no wiesz pada bo twój Szef się wścieka?
Andrew popatrzył na niego z niedowierzaniem. Fabrcio Guerra mówił śmiertelnie poważnie.
— Mój Szef wam błogosławi
— Skąd wiesz?
— Tutaj mówi się, że im bardziej pada tym bardziej za panem młodym panny płaczą. To na zdrowie, a ty oddychaj bo ostatnie czego chce to cię cucić. Pójdę sprawdzić czy wszystko w kościele gotowe. Andrew kręcąc głową wyszedł na zewnątrz i gestem przywołał do siebie swoją matkę.
— On zawału nam nie dostanie? — zapytała go szeptem starsza kobieta. — Dawno, żem tak zdenerwowanego młodego nie wiedziała. Czego on się tak boi? Że mu tu ludzie z kałasznikowami wjadą czy co?
— A jak przyszła małżonka?
— Nalewki Vincenta się napiła to i kolory odzyskała. A śliczniutka jak z obrazka. Zaczynamy. — zatarła ręce z uciechy.


***

— Jak ty możesz być tak spokojny? — zapytał Fabrcio nie wytrzymując. Jego przyjaciel jak gdyby nigdy nic oglądał sobie Sherlocka w wersji BBC.
— To tylko ślub — stwierdził Severin zerkając na przyjaciela gdy wzniósł oczy w niemej prośbie o pomoc siłę Wyższą. — Ty co robiłeś przed ślubem z Emily.
— Piłem z księdzem wino mszalne — wyznał poważnie. Conrado odwrócił do tyłu głowę i popatrzył na niego z niedowierzaniem. — Co? Z nerwów więc Andy wyciągnął paskudne wino mszalne.
— Emily wie, że byłeś pod wpływem?
— Ona piła wiśniówkę — powiedział na swoją obronę Guerra. — Po za tym to mi na głowę sypano pieprz.
— Co?
— Szkocka tradycja — wyjaśnił — Nie wiadomo ani skąd się wzięła ani dlaczego się tak robi, ale tradycja to tradycja. Prysznic wziąłeś?
— Tak — wywrócił oczami Severin. — Ząbki też umyłem.
— Świetnie nie chcemy, żebyś zapaćkał koszulę pastą do zębów — pokiwał głową. — No to pora się ogarniać. I Javier kupił ci byty.
— Po co? Ta amerykańska tradycja o której nie słyszałem?
— Nie, żebyś pokazał, że masz poczucie humoru — Fabrcio wyciągnął z paczki buty i uniósł je podeszwami w stronę Severina.
— Litości — jęknął Conrado — Help me?
— Humorystyczny akcent, żeby pokazać, że nie jesteś takim sztywniakiem. Powiedział, że się obrazi jeśli ich nie założysz.
Conrado pokręcił w rozbawieniu głową i wziął od przyjaciela buty. Mężczyźni przebrali się w czarne smokingi. Fabricio miał już sięgać po marynarkę gdy zerknął w kierunku przyjaciela. Rozbawiony pokręcił głową.
— Robisz to źle — stwierdził
— Ty co ekspert od wiązania much? — zapytał — Chodź śmiało pokaż mi jak to się robi geniuszu — zachęcił go ruchem dłoni. Fabrcio zbliżył się do przyjaciela i obrócił go w swoim kierunku. Conrado popatrzył na perfekcyjnie zawiązaną muchę pod jego szyją. — Zrobiłeś to bez lustra?
— A co to za problem? — Odpowiedział mu stawiając kołnierzyk do góry.
— Dla ciebie to żaden problem — stwierdził Severin w odbiciu lustra obserwując pewne ruchy przyjaciela. — ty urodziłeś się w jednej ręce trzymając liczydło w drugiej muchę. — zażartował. — Mogłem włożyć cholerny krawat.
— Po moim trupie — syknął Guerra formując muchę w kształt motyle. Sięgnął po marynarkę przyjaciela. — Odwróć się — polecił i pomógł mu ją założyć. Wygładził materiał na jego ramionach.
— Do smokingu zakłada się tylko muchy — wyjaśnił mu jak dziecku. — Na ślubie pan młody jest w klasycznym smokingu.
— Ty też miałeś smoking?
— Ten sam co teraz — wyjaśnił. — Nie jestem babą nie kupuje sobie smokingu za każdym razem gdy jestem na ślubie. Zostań tu — polecił przyjacielowi i wrócił po chwili z butelkę i dwoma szklankami. Conrado obserwował jak przelewa zawartość do szklanek. — No a teraz do dna — polecił i wyciągnął przed nim szklankę. Wywrócił oczami. — Jesteś panem młodym. Bardzo zdenerwowanym panem młodym, który musi ukoić swoje nerwy szklaneczką. To szkocka — wyjaśnił.
— Nie jestem zdenerwowany.
— Wiem, ale reszta świata ma myśleć, że umierasz tutaj z nerwów, więc dwie szklaneczki szkockiej i trzy miętówki na odświeżenie oddechu , a za godzinę odegrasz przedstawienie godne Oskara.

***
Emma była beznadziejna w słuchaniu poleceń. Zwłaszcza tych wydawanych przez lekarzy. Uśmiechnęła się pod nosem gdy wyjrzała na pusty korytarz. Czujnie rozejrzała się na boki i wyszła z sali cicho zamykając za sobą drzwi. Komórę wsunęła w kieszenie spodni i ruszyła powoli do wyjścia. Była już jedną nogą na zewnątrz gdy usłyszała pełen oburzenia głos:
— Pani Emmo, czy pani zwariowała? — zapytała ją Clementina dziarskim krokiem idąc w jej stronę. — W pani wstanie wstawać z łóżka? Chcę pani żeby pani popękały wszystkie szwy? — Kobieta chwyciła ją ostrożnie za łokieć i zaprowadziła do wózka na którym posadziła Emmę jak niesforne dziecko.
— Jedyne co mi tu grozi to śmierć z nudów — odpowiedziała kobiecie. Clementina popatrzyła na nią karcąco.
— To może ja zabiorę Emmę do ogrodu? — usłyszała dobrze znany głos. Odwróciła lekko głowę i zobaczyła Clarę Olsen uśmiechająca się do niej niepewnie.
— Fantastyczny pomysł — podłapała natychmiast Emma. — Świeże powietrze mnie mi nie zaszkodzi.
— Dobrze — zgodziła się pielęgniarka — ale tylko na kilka minut.
— Oczywiście —Clara ujęła wózek Emmy za rączki i wyszła na zewnątrz. Powietrze było ciepłe i rześkie. Clara pewnie prowadziła jej wózek. Emma wystawiła twarz do słońca.
— Jak miło — mruknęła gdy dotarły do celu. Nie poszyły do przyszpitalnego ogrodu tylko do znajdującego się nieopodal parku. Clara zablokowała koła wózka i kupiła im apetycznie wyglądające lody gałkowe.
— Jesteś pewna, że powinnaś to jeść? — Zapytała widząc jak Emma z lubością oblizuje słodki smakołyk
— Nie mam pojęcia — odpowiedziała jej szatynka. Popatrzyła w szeroko otwarte oczy Clary. — Nic mi nie będzie i usiądź zasłaniasz mi słońce.
—Od kiedy lubisz słońce?
— Od kiedy zarobiłam trzy kulki — odpowiedziała Emma. Clara opuściła oczy. — Och daj spokój — poklepała ją po dłoni. — Żyje tylko to się liczy.
— Mogłaś umrzeć. Przeze mnie.
— Raczej przez twojego szurniętego ex. Niech spoczywa w piekle — pochyliła się nad kobietą i wargami musnęła jej policzek. — Skarbie przestań się przejmować.
— Gdy nie ja nic by się nie stało — zaczęła Clara palcami przeczesując włosy.
— A gdyby nie ja już pewnie dawno witałabyś się ze świętym Piotrem — odbiła piłeczkę więc wyluzuj.
— Odezwała się najbardziej wyluzowana w towarzystwie — mruknęła Clara zerkając na Emmę. — Nie ruszyło cię to, że prawie umarłaś?
— Oczywiście, że mnie to ruszyło — syknęła — po prostu pokazywanie mojego bólu jest zbędne więc porozmawiajmy o pogodzie, albo o tym, że zjadłabym jeszcze jednego.
— Jeden musi ci wystarczyć — odpowiedziała równolatka — nie chce żebyś umarła na skręt kiszek.
Emma parsknęła śmiechem, lecz natychmiast spoważniała gdy dostrzegła kto zmierza w ich kierunku.
— Detektyw Flaweres — przywitała się — Pani jeszcze tutaj pracuje?
— Komisarz jeśli już — odpowiedziała jej Nina.
— To pani jest już aż taka stara? — zadała kolejne pytanie — Poproszę więc o kontakt do pani chirurga plastycznego.
— Słucham?
— Ani jednej zmarszczki — zacmokała — Jestem po trzydziestce z paskudną blizną na szyi może pani znajomy plastyk coś na nią poradzi?
— Nie chodzę do chirurga plastycznego, wyglądam tak a nie inaczej bo mam dobre geny.
— Wszystkie tak mówią — Emma machnęła lekceważąco ręką. — Czego pani chcę?
— Zapytać jak to możliwe, że pani martwa koleżanka jest żywa?
— Biurokratyczne niedopatrzenie — odpowiedziała jej Olsen z trudem zachowując powagę. — Jeśli ma pani jakieś pytania — wyciągnęła z kieszeni bluzy wizytówkę — proszę dzwonić pod ten numer.
— A czyj to numer?
— Naszego adwokata — wyjaśniała Clara — On chętnie udzieli odpowiedzi na kilka dręczących panią pytań. Dowiedzenia. — Boże co za babsztyl — syknęła gdy Nina oddaliła się — Jakim cudem ona dostała awans na komisarza?
— Jak to jak? Dała komu trzeba i awans załatwiony.
Clara roześmiała się szczerze.
— Nie martwisz się nią?
— A co ona może mi zrobić? Znokautuje mnie cycem? Claro Nina Flaeres to klastyczna blondynka z dowcipów.
— Co?
— Ma mały móżdżek i wielkie cyce.

***
Ślub Evy i Conrada okazał się być niewypałem. Panna młoda rozmyśliła się i wyszła z kościoła wprawiając w osłupienie wszystkich obecnych. Emily popatrzyła na Severina, którego twarz nie wyrażała absolutnie żadnych emocji. Odprowadził Evę wzrokiem i wycofał się bezpiecznie w towarzystwie drużby oburzonego księdza do zakrystii., który mamrotał coś o profanacji sakramentu.
— A co on taki oburzony? — zapytała matkę Alice. Na tyle głośno, że kilka głów odwróciło się z ciekawością w ich stronę. — Ślub może i się nie odbędzie, ale kasy, którą mu zapłacili za ceremonię przecież nikt nie każe mu zwracać.
— Alice — Emily usiadła na ławce i pociągnęła dziewczynkę na swoje kolana. Wargami musnęła jej policzek. — Trochę ciszej — szepnęła jej do ucha. Alice zadarła głowę do góry. — Dlaczego to zrobiła? — zapytała nieco ciszej.
— Nie mam pojęcia — odpowiedziała Emily.
— Skoro z wesela nici i nie zatańczę salsy z Conrado to może pójdziemy na lody i do wujka Erica.
— Po co chcesz iść do wujka Erica?
— Jak to po co ? — Alice przewróciła oczami — żeby pokazać mu moją wystrzałową kreację. Fabricio i tak będzie zajęty pocieszaniem Conrado bo narzeczona mu uciekła. Po za tym jestem głodna.
— Zapytam go — zsunęła dziewczynkę ze swoich kolan i wstała. Dostrzegła jak Fabrcio wychodzi z zakrystii i w kilku słowach przemawia do zebranego tłumu gości zapraszając ich do hotelu Severina na poczęstunek i odpoczynek. Ludzie powoli udali się do wyjścia.
— Hej — szepnęła stając obok niego. Guerra uniósł lekko ku sobie jej podbródek i nie przejmując się niczym pocałował ją lekko w usta.
— Pięknie wyglądasz, Alice wygląda jak księżniczka.
— Tak, a jej mama zastanawia się ile zapłaciłeś, że sukienkę Paolo Sebastiana?
— To drobiazg — stwierdził układając rękę na jej wyraźnie zaokrąglonym brzuchu. Pokręciła głową. Tylko Fabrcio mógł uznać kupno dziesięciolatce sukienki wartej kilkaset dolarów za drobiazg. — Alice chcę już iść. Jest głodna.
— Dokąd?
— Chcę spotkać się z Ericiem i pokazać mu sukienkę. Wybierzemy jakiś lokal, przyjedziesz po nas później.
— A ja muszę wyjść do dziennikarzy bo zaraz rozniosą w pył ten mały kościółek. Wyjdźcie tyłem, nie chcę żeby ktoś was nagabywał. Muszę zająć się młodym.
— Pewnie jest załamany.
— Śmiertelnie — pocałował ją w policzek i ruszył w stronę dziennikarzy. Emily przywołała do siebie córkę i obie wyszły przez zakrystię.
Gdy szli przez Pueblo de Luz przechodnie zerkali na nich z ciekawością. Emily uznała, że patrzą zdecydowanie bardziej na Alice niż na nią. Ona miała na sobie elegancką srebrną sukienkę bez ramiączek. Na ramiona narzuciła szal by nie razić zebranych w kościele odsłoniętymi ramionami. Teraz zirytowana ciągłym poprawianiem ściągnęła go i zwinęła w kulkę. Alice natomiast w pełnym słońcu błyszczała. Gwiazdki mieniły się w pełnym słońcu. Dziewczynka pchnęła drzwi do lokalu o nazwie Czarny kot.
W środku grała muzyka. Taneczna, meksykańska ale nie za głośna dając klientom możliwość toczenia normalnej rozmowy. Alice weszła do środka i rozejrzała się czujnie w poszukiwaniu stolika.
— Masz szałową sukienkę — usłyszała komplement i uśmiechnęła się szeroko. Dygnęła przed kobietą.
— Dziękuje — jej buzia od komplementu pojaśniała. Obróciła się na pięcie ukazując spódnicę w całej krasie. — Jest jakiś wolny stolik?
— Dla ilu osób?
— Trzech — wyjaśniła Emily.
— Nasz przyjaciel do nas dołączy za kilka minut — doprecyzowała dziewczynka. — Napisałam do niego, że ma natychmiast wbijać do Czarnego kota.
— Zaprowadzę was do stolika — Kelnerka uśmiechnęła się do nich ciepło i weszła w głąb pomieszczenia wskazując im stolik przy oknie. — Przyniosę karty.
— A macie lody?
— Mamy.
— Ja chcę lody
— Po obiedzie — zaznaczyła Emily
— Ale mamo
— Najpierw obiad , później słodycze — powiedziała stanowczym głosem. — Eric zapewne się ze mną zgodzi.
— Przyzna rację mi. Mnie zna dłużej.
— Eric wie, że mama ma rację i najpierw powinnaś zjeść porządny obiad — odezwał się sam zainteresowany wpatrując się w dziewczynkę, która zeszła z krzesła chwyciła Santosa i zakręciła się do okola. Popatrzył to na Alice to na jej mamę. Emily oparła łokcie na stole i z uśmiechem przyjrzała się wirującej córce.
— I co myślisz?
— Myślę, że masz fantastyczny gust
— Wiem — oznajmiła biorąc od kelnerki kartę z daniami. — Lody będą na deser?
— Będą — obiecała Emily.
Złożyli zamówienia. Emily wybrała tacos al pastor. Alice zdecydowała się na Tostadas z ceviche, z kawałkami smażonej ośmiornicy, z krewetkami a Eric Taco Carne Asada. Do picia Alice wzięła bezalkoholową margaritę, Emily i Santos wodę z miętą i limonką.
— Nie uwierzysz co się stało — Alice długo nie wytrzymała. Gdy kelnerka oddaliła się popatrzyła na niego błyszczącymi oczami. — Eva uciekła z przed ołtarza — oznajmiła kompletnie zaskakując tym Erica. Popatrzył na Emily, która potwierdziła to skinieniem głowy. — Oczywiście nie było to tak spektakularne jak w Uciekającej pannie młodej po prostu odwróciła się na pięcie i wyszła a po Conrado spłynęło to jak po kaczce.
— Alice
— Co? Taka prawda? Kobieta z którą ma się żenić spędzić resztę życia wychodzi sprężystym krokiem a jemu nawet powieka nie drgnęła.
— Każdy inaczej reaguje na takie sytuacje — zaczęła Emily.
— Tak, jak ty byś zareagował gdyby kobieta zostawiłaby cię przed ołtarzem, Pewnie byś się popłakał.
— Bez przesady — żachnął się Santos.
— Nie przesadzam — zaprotestowała dziewczynka — Popłakał się oglądając ze mną Króla Lwa
— Wcale się nie popłakałem — zaprzeczył. — Coś wpadło mi do oka.
— Tak się teraz przed nią tłumacz — oznajmiła dziewczynka pociągając napój ze słomki. — Chcesz zachować twarz.
Eric uśmiechnął się kącikiem ust i podziękował grzecznie gdy Valentina postawiła przed nim talerz z taco. Cała trójka skupiła się na jedzeniu. Eric obserwował jak kobieta sięga po szklankę z wodą.
— Za ostre
— Nie jest źle — wykrztusiła
— I kto teraz próbuje zachować twarz — powiedział i zamienił ich talerze. — To powinno bardziej ci odpowiadać.
— Nic mi nie jest — zapewniła go.
— Kłamczucha
Uśmiechnęła się.
— Dziękuje.
— Możesz podziękować śpiewając — powiedziała Alice z nad swojego talerza. — Zaczęło się karaoke, ale ty masz głos jak dzwon. Tak zawsze mówiła Camille.
— Nie musisz
— Ja chcę żebyś zaśpiewała — oznajmiała Alice i tupnęła nogą
— A mogę najpierw zjeść? — zapytała ją Emily. Dziewczynka ochoczo pokiwała głową.
— Zgłoszę cię — Alice zeskoczyła ze swojego krzesła. — Co chcesz zaśpiewać? — zapytała. Emily zastanowiła się i po chwili wyszeptała dziewczynce do ucha tytuł. Alice wróciła z uradowaną miną. Znają to, jedz i idź śpiewać. Ericowi spadną kapcie jak cię usłyszy.
— Alice nie śpiewam aż tak dobrze — powiedziała wycierając usta serwetką. — Jedna piosenka.
— Trzy — Alice wyszczerzyła ząbki w uśmiechu. Emily pokręciła głową i pocałowała ją we włosy. Anita zaprosiła ją na scenę. Stanęła przy mikrofonie.
— To od której chcę pani zacząć? — zapytał mężczyzna. — Córka mówiła o trzech kawałkach.
Popatrzyła na dziecko, które rozsiadło się na kolanach Erica.
— Dobry wieczór — przywitała się — Miałam zaśpiewać tylko jedną piosenkę, ale moja córka uznała, że jedna to za mało i zaproponowała trzy. Ułożyłam je więc od najstarszej do najmłodszej — odwróciła do tyłu głowę i szepnęła coś mężczyźnie obok, który pokręcił przecząco głową. Emily uśmiechnęła się. Nie liczyła, że ten numer potrafi zagrać ktoś z lokalnego zespołu. Piosenkę Yesterday została wydana w 1965 roku. Zajęła miejsce przy fortepianie. Nie grała od lat, ale są takie wyuczone zajęcia, które potrafi się otworzyć w każdej porze dnia i nocy. Palcami przesunęła po klawiszach i zamknęła oczy. W stopniowo cichnącej sali rozległ się jej głos. Sprawnie przeszła z jednej do drugiej. Imagine Johna Lennona było światowym klasykiem. Zamilkła i wstała wyciągając ze statywu mikrofon.
— W mojej szkole, każdy chłopak potrafiący grać na gitarze, albo na innym instrumencie uczył się tej piosenki, żeby zaimponować dziewczynie. — uśmiechnęła się pod nosem. Zespół zaczął grać pierwsze nuty, ktoś z zebranych roześmiał się. —Every Breath You Take — zanuciła pierwszy wers spoglądając na Erica.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3493
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:18:11 18-02-22    Temat postu:

Temporada III c 058

Giovanni/ Ingrid/Julian/ Emily

24 Grudzień 2006 r.

Nibylandia była cicha. Z torbą przerzuconą przez ramię i butami w dłoniach szła szybko przez korytarz czujnie rozglądając się na boki. Dzieciaki były zapewne w terenie a , Petera nigdzie też nie było widać. I dobrze, pomyślała. Nie miała ochoty słuchać jego kazań, że na dworze nocą jest niebezpiecznie. Zamknęła za sobą drzwi od łazienki. Dopiero wtedy zapaliła światło i popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. Gdyby Peter ją zobaczył miałby zapewne całe mnóstwo pytań na które ona nie miała ochoty odpowiadać. Jednym szarpnięciem ściągnęła z głowy perukę w kolorze intensywnej czerwieni. Na miękkich nogach podeszła do lustra.
Była kimś innym. Kimś dużo bardziej niebezpiecznym niż Peter Pan jej ojciec mógł przypuszczać I pomyślała, że poszło wręcz z dziecinną łatwością. Wystarczyło zakręcić biodrami, błysnąć pełnymi piersiami a poszli za nią niczym barany na rzeź. Ściągnęła z siebie gorset który odcisnął pręgi na jej ciele, z bioder ściągnęła tiulową spódniczkę i stringi i pończochy. Dziś była jego wymarzoną Panną Młodą. Słodką nieśmiała dziewicą w noc poślubną. Jeszcze tej nocy spali swoje przebranie i wybierze kolejne nazwisko z listy. Wytropienie numeru dwa i wywabienie go z kryjówki będzie dużo trudniejsze. Sicarios zatrudniani przez Romo byli coraz bardziej osaczani przez Ogrodników. Gdy po raz pierwszy usłyszała o szwadronie śmierci parsknęła śmiechem. Wybrali nazwę, która przywodziła na myśl związek zawodowy nie grupę żądnych krwi zabójców. Bardzo szybko jednak wszyscy przekonali się, że nie przycinali oni krzewów róż, lecz wyrywali je brutalnie z korzeniami. Przerażony Sebastian Romo czmychnął do swojej kryjówki. Mokre włosy przeczesała szczupłymi palcami.
Patrząc w swoje ciemne oczy pomyślała, że Flavio by tego nie pochwalił. On brzydził się tym co robił jego ojciec, rozlewem krwi więc gdyby żył byłby rozczarowany działaniem Lopez. I powiedziałby jej to prosto w twarz. Komórka odłożona na zlew zwiastowała przyjście nowej wiadomości. Odczytała ją.


Za ile będziesz w domu?

Krótkie pytanie zadane przez matkę. Dziś była Wigilia Bożego Narodzenia. Lopez niezbyt wierzyła w Boga, lecz dla Loli święta były ważną częścią jej życia więc chwyciła za telefon i odpisała:

Daj mi czterdzieści minut.


Gdy czterdzieści pięć minut później zaparkowała swój skuter przed domem matki na ustach błąkał się uśmiech. Zadarła do góry głowę spoglądając na balkon przystrojony kolorowymi łańcuchami.
— Ingrid
Usłyszała swoje imię i bezwiednie zupełnie instynktownie sięgnęła po broń.
— Spokojnie — mężczyzna uniósł ręce w geście poddania się. — To tylko ja — wszedł w krąg światła i uśmiechnął się półgębkiem na widok Lopez w bojowym nastroju.
— Dlaczego skradasz się jak bandzior? — zapytała go chowając broń na za pasek. — Z resztą po co ja cię o to pytam? — rzuciła kolejnym pytaniem. — Neandertalczycy i dzieci głosu nie mają. — uśmiechnęła się pod nosem zadowolona z riposty.
— Całe szczęście nie zaliczam się to żadnej z grup — odpowiedział kobiecie spoglądając jej w oczy. — Dobrze wyglądasz Lopez.
— Ty za to zbrzydłeś Vazquez — odbiła piłeczkę.
— Uważasz więc, że jestem przystojny?
Zacisnęła usta w wąska kreskę tłumiąc uśmiech. Zdradzały ją jednak błyszczące psotnie oczy. Pokręciła przecząco głową.
— Ropucha zawsze będzie ropuchą — stwierdziła. — Czego chcesz Julianie?
— Mam coś dla ciebie — wyznał i wyciągnął w jej kierunku małe pudełeczko. Popatrzyła na niego zaskoczona.
— Kupiłeś mi prezent na Gwiazdkę?
Pokręcił przecząco głową.
— Znalazłem go w rupieciach matki — wyznał.
— Ukradłeś prezent dla mnie własnej matce? Uniosła brwi. — Cóż zawsze wiedziałam, że masz klasę. — Sięgnęła po pudełeczko i otworzyła je. Popatrzyła na Juliana to na zawartość pudełeczka. — Stokrotki?
— Widzę, że znasz się na kwiatach — mruknął. Ingrid popatrzyła na Vazqueza i westchnęła. W środku znajdowały się trzy przedmioty. Kolczyki w kształcie stokrotek i dobrany do tego wisiorek.
— A ty masz dobry gust — mruknęła pod nosem. Julian z trudem powstrzymał uśmiech. Ostrożnie obszedł Lopez i sięgnął po wisiorek. Odgarnął jej włosy na bok. — Ten zestaw należał do mojej babci — wyjaśnił zapinając go. Ingrid instynktownie przesunęła po nim palcami. — Babcia prosiła, żebym go dał komuś wyjątkowemu.
— Uważasz, że jestem wyjątkowa?
— Uważam, że idealnie wpasowujesz się w tę kategorię — pochylił się do przodu otulając Lopez swoim oddechem. — Wyjątkowo upierdliwy wrzód na tyłku — szepnął jej do ucha. Ingrid odwróciła do tyłu głowę spoglądając mu w oczy.
— Ja nic dla ciebie nie mam — obróciła się w jego objęciach. — Nie kupuje prezentów śmiertelnym wrogom.
— Ja też nie — odparował — ale coś dla mnie masz — jedną ręką sprawnie sięgnął za jej plecy wyciągając za paska broń. — Przechowam ją dla ciebie — wytłumaczył.
— Tylko masz mi ją oddać — zaznaczyła — To moja ulubiona

***
14 lipca 2011 r

Agentka specjalna Emily McCord wypluła ochraniacz na zęby ciężko dysząc. Czoło oparła o metalową szafkę starając się wyregulować przyspieszony oddech. Czuła jak serce wraca do normalnego regularnego rytmu. Ściągnęła rękawicę i otworzyła szafkę wkładając do niej swój sprzęt. Ochraniacz schowała do pudełka, obok niego położyła rękawice i ochraniacz na głowę. Wolała ćwiczyć bez niego, lecz agent specjalny Kevin Campbell, który był jej trenerem od kwietnia zeszłego roku nie wpuściłby jej na ring bez odpowiedniego zabezpieczenia. Poruszyła głową na boki. Zdarzały się dni jak ten, gdy otaczająca ją rzeczywistość przytłaczała. I właśnie w takie dni przychodziła tutaj. Wyładowywała swoją złość, frustrację, strach w przeciwnika. Fakt iż w większości byli to mężczyźni nie przeszkadzała jej. Było wręcz odwrotnie. Dużo większa satysfakcję przynosiło jej położenie na deski męskiego przeciwnika. Zatrzasnęła szafkę opierając rozpalone czoło o chłodny metal.
— Tylko jak długo jeszcze? — zapytała samą siebie zamykając oczy. — Jak długo jeszcze będę wstanie spoglądać ciemności w oczy i wracać? — westchnęła.
Naiwnie sądziła, że po ataku z przed roku będzie mogła normalnie pracować i zachowywać się jak gdyby nic się nie stało. Zepchnie Rodrigueza gdzieś w głąb swojej świadomości. Wymaże z pamięci myśli o utraconym dziecku. Nie będzie roztrząsała tego co się stało, ani tego , że zgodnie z wyliczeniami gdyby donosiła ciążę i urodziła w terminie jej dziecko miałby roczek.
— Emily — podskoczyła czując czyjąś ciepłą dłoń na ramieniu. Minął ponad rok a ciało nadal pamiętało. — Przepraszam nie chciałem cię wystraszyć. — dodał skruszony.
— Nic nie szkodzi — mruknęła w odpowiedzi po omacku wyciągając z szafki mały ręcznik.
— Wszystko w porządku? — zapytał przyglądając jej się z troską. Życie z psychologami behawioralnymi było ciężkim kawałkiem chleba. Oszukanie któregokolwiek z nich graniczyło z cudem. Odsunęła ręcznik od twarzy i westchnęła.
— Tak — skłamała gładko. — Sprawa Rebecki nam wszystkim dała w kość — to akurat była prawda. Fakt , iż młoda kobieta była łudząco podobna do Emily wcale nie ułatwiała jej pracy.
— Jeśli chcesz pogadać — zaczął nieporadnie, a ona się uśmiechnęła na znak zrozumienia. Kevin pojawił się w jednostce mniej więcej w tym samym czasie gdy odszedł Matt. Simmons wraz z żoną przeniósł się do Seattle w styczniu dwa tysiące jedenastego roku. Campbell zaczął z nimi pracować w lutym. BAU nie lubiło zmian, lecz jednocześnie nie znosiło próżni.
— Na razie chcę pójść pod prysznic — odpowiedziała i wyminęła go. — Kevin — popatrzyli na siebie. — Dzięki.
Emily polubiła rutynę. Od marca zeszłego roku wstała o tej samej porze, wykonywała te same czynności na śniadanie jadła albo owsiankę albo jajecznicę, piła tylko i wyłącznie czarną kawę. Treningi z Kevinem miała zawsze w te same dni. Joga, bieganie lub basen w inne. Rutyna pomogła jej przetrwać pierwsze tygodnie po ataku. Dłonią odrzuciła do tyłu jasne włosy. Agent Top Model. Tak za jej plecami nazywali ją niektórzy przez jej zamiłowanie do ładnych często drogich rzeczy.
Pochodziła z bogatej dobrze sytuowanej rodziny. Od się dziecka lubiła bawić modą. Jako mała dziewczynka nosiła kolorowe ubrania, które zawsze kupowała w towarzystwie niani. Jeśli czegoś chciała wystarczyło poprosić ojca. Nigdy matkę. To tata zapewniał im życie na poziomie do którego sam jako dziecko przywykł. Nic dziwnego , że Emily przejęła jego nawyki. Jako dziecko nosiła jaskrawe podkoszulki i wzorzyste spódnice. Dziś eleganckie kostiumy, buty na subtelnej szpilce w stonowanych pastelowych barwach. Czternastego lipca panował nieznośny ukrop więc zamieniła spodnie na gładką spódnicę z pasującą górą.
— Dobrze, że jesteś — powiedział Derek zatrzymując ją i chwytając ją za łokieć. — Lecimy do Seattle.
— Do Seattle — powtórzyła niepewnym głosem blondynka.
— Tak, Jenny zaginęła.


**
Emily napełniła kryształową szklaneczkę bursztynowym płynem i powąchała zawartość. Nie mogła pić, lecz mogła chociaż powąchać. Westchnęła. Dziś miała ochotę na drinka. Zimnego kojącego nerwy drinka. Nie mogła pić i zamiast szkockiej miała mrożoną kawę. Wróciła do stolika. Szkocką postawiła przed Ericiem. Popatrzył na nią zaskoczony.
— Pomaga na nerwy — wyjaśniła.
— Skąd wniosek, że jestem zdenerwowany?
— Od dwudziestu minut zaciskasz palce na podłokietnikach — wyjaśniła siadając na przeciwko niego. Zerknęła na śpiącą Alice. Jej córeczka mogła spać dosłownie wszędzie.
— Nie jestem do tego przyzwyczajony — wyznał.
— Do latania? — upewniła się upijając łyk zimnego napoju.
— Do latania w luksusach — doprecyzował. — Spodziewałam się, że polecimy lotem komercyjnym nie prywatnym odrzutowcem. Dla ciebie to pewnie chleb powszedni.
— Czasami — przyznała mu rację — ale nie zawsze tak było. Tak Interpol ma swój samolot, lecz korzystają z niego osoby na wysokich szczeblach nie agenci do tajnych operacji. — uśmiechnęła się z nostalgią. — Czasami jeden lot prywatnym samolotem kosztował tyle co roczny budżet mojego wydziału więc planując tajne operacje korzystaliśmy z komercyjnych linii lotniczych — zaśmiała się krótko i dźwięcznie. — Gdy musieliśmy przemieścić się z punktu A do punktu B zawsze najpierw szukaliśmy tanich linii lotniczych i zawsze czuliśmy ulgę gdy sprawa była na jednym kontynencie — popatrzył na nią zaciekawiony i zdziwiony. — Mniej papierkowej roboty — wyjaśniła. — Często musieliśmy przewozić ze sobą broń więc łatwiej było pojechać gdzieś pociągiem lub prywatnym autem niż lecieć samolotem. Raz pamiętam musieliśmy przetransportować C4 — pokręciła rozbawiona głową. — Przeszmuglowaliśmy je w poczcie dyplomatycznej. Stare dobre czasy.
— Brakuje ci tego?
— Czasami — przyznała. — Brakuje mi planowania, bycia w ciągłym ruchu, nakrywania handlarzy bronią w opuszczonych szpitalach psychiatrycznych — rozmarzyła się.
— Nakrywania handlarzy bronią w opuszczonych szpitalach psychiatrycznych? — powtórzył bardzo powoli. Emily popatrzyła mu w oczy. W jej brązowych tęczówkach błyskały radosne ogniki.
— Mam niezdrowe hobby — wytłumaczyła — Lubie opuszczone budynki. Szpitale psychiatryczne, sanatoria, hotele albo domy seryjnych zabójców. Raz w jednym z takich miejsc natknęłam się przypadkiem na wymianę między kupcem a sprzedawcą Są dni kiedy tęsknię za tamtą nieodpowiedzialną dziewczyną.
— Była niezwyciężona.
— Nieodpowiedzialna, krótkowzroczna i uparta jak osioł — wymieniła — ale miło, że tak myślisz. Boże ciągle gadam.
— Nie przeszkadza mi twoje gadulstwo — odparł sącząc drinka.
— Moje gadulstwo odwleka nieuniknione — postukała palcem o teczkę z nazwiskiem Matta. — Powinnam przygotować wstępny profil.
— Co o nim wiesz?
— To znaczy?
— O jego rodzinie, dzieciństwie w końcu czy to nie tam rodzą się wszystkie nasze traumy? — zapytał ją. Popatrzyła na niego zaskoczona. — Ostatnio gdzieś wyczytałem, że “wszystko tkwi w dzieciństwie”
— To prawda — przyznała mu rację blondynka spoglądając na Alice. — Osobowość dziecka kształtuje się do szóstego roku życia lub ósmego w zależności, którą myśl psychologiczną popierasz. Jeśli przeżyjemy coś traumatycznego w dzieciństwie odciśnie na nas to piętno w przyszłości. Będziemy w mniejszym lub większym stopniu “uszkodzonymi dorosłymi” Moja matka szukała we mnie problemów — powiedziała powoli Emily sącząc małymi łykami kawę. — Od psychiatry do psychologa, od psychologa do psychoterapeuty, od psychoterapeuty do psychiatry. I tak w kółko. Gdy miałam sześć lat Camille znudziło się macierzyństwo odesłała mnie do szkoły z internatem z apteką w kosmetyczce.
— Szprycowała cię lekami?
— Próbowała — Emily uśmiechnęła się półgębkiem. — Nauczyłam się kilku sztuczek a do perfekcji opanowałam numer ze znikającą tabletką.
— Spuszczałaś je w kiblu?
— Gdybym to rzeczywiście robiła to pół biedy, ale Eric — popatrzyła mu w oczy — byłam dzieckiem z diagnozą ADHD, stanami lękowymi czy zaburzeniami kompulsywnymi. Jeden z lekarzy stwierdził że mam chorobę dwubiegunową drugi upierał się przy schizofrenii wyrzucanie leków było marnotrawstwem a ja byłam wśród dzieciaków, których najstarsze miały po osiemnaście lat więc domyśl się co mogłam robić z psychotropami na receptę.
— Byłaś dilerką? — zapytał zdumiony. — Ty?
— Nie mój najlepszy pomysł — przyznała — ale byłam dzieckiem w którym ciągle szukano problemów więc uznałam, że skoro chcą żebym była dzieckiem z problemami to musi to być poważny problem — uśmiechnęła się szelmowsko. — Stare dobre czasy połączone z nie najlepszymi decyzjami.
— A co wiesz o dzieciństwie Matta? — zapytał ostrożnie zmieniając temat. Emily podała mu teczkę. W środku znajdował się kwestionariusz osobowy. — Urodził się 5 marca 1971 roku w Bellevue Waszyngton. Do Akademii Policyjnej wstąpił w ’93 Biuro zwerbowało go pięć lat później. Zaczął pracę od wydziału “białych kołnierzyków” i stopniowo piął się w górę. W BAU od ’05 do ’10. Do momentu zaginięcia Jenny pracował w Biurze Terenowym w Seattle. Interesujące.
— Co takiego? — zapytała zaciekawiona blondynka.
— Wszyscy bliscy krewni nie żyją , a on był jedynakiem — wyjaśnił wpatrując się w wypełnione drukowanymi pismem rubryki. — Taki życiorys jest wygodny.
— Wygodny?
— Pomyśl jego rodzice nie żyją i nie mieli rodzeństwa. Identyczna sytuacja było w przypadku dziadków i to z obu stron.
— Sądzisz, że uśmiercił własnych rodziców? Tylko po co?
— Wywiad środowiskowy — uzasadnił swoje zdanie. — Biuro sprawdza kandydatów na agentów rozmawia z rodzinami, sąsiadami, współpracownikami. Sprawdza czy ktoś nadaje się do pracy czy też. W przypadku Matta przesłuchano jedynie przełożonych i najbliższych współpracowników.
— Poproszono ich o wystawienie opinii — doprecyzowała biorąc od niego kwestionariusz Matta. — Masz jeszcze jakieś pytania?
— Dlaczego wstąpił do nowojorskiej Akademii Policyjnej?
— Nie wiem — odpowiedziała bezradnie — Nikt z nas nikt nie zadawał pytań bo — urwała
— Ufaliście mu. Nie mieliście powodów, aby kwestionować jego prawdomówność — bezwiednie wziął ją za rękę — Ty nie miałaś powodu by ją kwestionować. Pewnie ktoś ci już to mówił, ale to co spotkało Jenny to nie twoja wina.
Popatrzyła mu w oczy i uśmiechnęła się blado. Westchnęła uciekając spojrzeniem w małe okienko.
— To ja ich ze sobą poznałam — wyznała — Pomogłam mu kupić cholerny pierścionek zaręczynowy — głos jej się załamał.
— Popatrz na mnie Emily — poprosił łagodnie. — To nie twoja wina — zaznaczył stanowczym głosem. — Jedyną osobą odpowiedzialną jest Matt Simmons. On i tylko on. Jesteś genialną profilerką, ale nawet ty nie mogłaś przewidzieć tego co się stanie — ścisnął ją za palce. — Dorwiesz go.
— Nie wiesz tego.
— Wiem — stwierdził z uporem. — Pamiętasz, że cię sprawdziłem — kąciki ust Emily drgnęły ku górze. — Wiem o twoich wdowich dokonaniach. Wiem jak uparta i zawzięta jesteś i jeśli ktoś wpadnie do twojej sieci nie odpuszczasz. Co prawda nie wiem o tobie wszystkiego, ale będę musiał z tym żyć.
— A co chcesz wiedzieć? — zapytała zabierając rękę.
— Jak miałabyś na imię gdyby wybierała je Camille? — zapytał o pierwsza rzecz jaka przyszła mu do głowy.
— Nie będziesz się śmiał?
— Obiecuje, że nie zachichoczę.
— Arabella Cecylia — wyznała. Eric popatrzył na nią z niedowierzaniem i roześmiał się serdecznie.
— Miałeś się nie śmiać! — rzuciła w niego solonym orzeszkiem.
— Ale Arabella Cecylia? — otarł łzę. — Muszę przyznać, że Camille miała fantazję.
— Co wam tak wesoło? — zaspana zirytowana Alice usiadła na kanapie przecierając piąstkami oczy. Wstała i podeszła do Emily siadając na jej kolanach. — Co go tak rozbawiło?
— Moje ewentualne imię gdyby decyzję zostawić w rękach Camille — wytłumaczyła Emily posyłając Santosowi rozbawione spojrzenie. — Miał się nie śmiać a obudził moje maleństwo — pocałowała Alice w policzek. — Niedobry Eric.
— Bardzo, a gdyby Camille decydowała miałabyś imię księżniczki. — skomentowała dziewczynka wtulając się w mamę. — Daleko jeszcze?
Emily popatrzyła na zegarek.
— Jeszcze jakieś trzy godziny.
— Wracam do spania — mruknęła, ale nie ruszyła się z miejsca. Kwadrans później już spała przytulona do blondynki. Eric ze swojego miejsca z nad dokumentów obserwował jak Emily zasypia. Zdąży jej powiedzieć, że miał racje i Simmons uśmiercił własnych rodziców. Nie wiedział czy żyją, ale w chwili przedstawiania dokumentów prawdopodobnie żyli gdyż odpis aktów zgonu to falsyfikat.

***

Styczeń 2007 roku był zimny. Temperatura wskazywała nie więcej niż dziesięć stopni powyżej 0. Stojący w grupce gapiów mężczyzna mocnej nacisnął na głowę bejsbolówkę spoglądając na mężczyzn w białych kombinezonach, z plecakami na plecach. Byli to tak zwani “czyściciele ulic” W skład grupy wchodzili mężczyźni, których głównym zadaniem od końca dwa tysiące szóstego roku było mycie ulic wodą i środkiem odkażającym. W Monterey powiedzenie “krew płynąca ulicami” nabrała nowego, złowieszczego znaczenia. Niemal każdego dnia ktoś został zastrzelony, ktoś ginął pod kołami rozpędzonego auta lub bomby. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej ludzie bali się wychodzić na ulicę nocą. Dziś obawiano się o swoje życie w środku dnia.
Giovanni Romo wcisnął dłonie w kieszenie kurtki i obdarzył ostatnim spojrzeniem sprzątaczy, aby wycofać się z grupy gapiów i ruszyć przed siebie. To był kiepski początek roku, lecz dopóki Sebastian Romo będzie żył nie będzie lepiej. I jego syn wiedział o tym najlepiej. Wślizgnął się do jednej z kamienic plecami opierając o odrapaną ścianę. On sam wychodząc na ulicę nie wiedział czy dożyje następnego dnia. Wrogowie ojca czaili się na każdym rogu. Czuł ich oddech na swoich plecach, spojrzenie na karku, a kamuflaż, który zakładał nie nadawał się do niczego. Jeśli Ogrodnicy będą chcieli go dorwać, oskalpować i zabić dla przykładu zrobią to. Ściągnął czapkę wierzchem dłoni ścierając pot z czoła. Plecy odkleił od ściany i ruszył po skrzypiących schodach na górę. Nie przepadał za takimi miejscówkami, ale było to na razie jedyne bezpieczne miejsce. Wsunął klucz do zamka i wszedł do mieszkania mieszczącego się na parterze. Siatkę ze skromnymi zakupami położył na stole w kuchni. Za pasa wyciągnął broń i położył ją obok. Z jednorazowej torby wyciągnął butelkę piwa.
To był kiepski początek roku z wielu powodów; stracił brata, stracił matkę , a ojciec toczył wojnę na ulicach miasta z wrogiem, którego nie potrafił pokonać. Ego Sebastiana nie pozwalało mu przyznać się do porażki więc brnął dalej w rozlew krwi napędzany przez ukochaną małżonkę Inez. Kobieta wpędzała ojca w jeszcze większe szaleństwo i jak na ironie takie postępowanie Romo działało na jej korzyść. Pociągnął solidny łyk. Wiedział jedno; ta rzeź musiała się wreszcie skończyć.
— Masz ochotę na piwo? — zapytał w przestrzeń nie podnosząc nawet wzroku na gościa.
— Nie pijam o dziewiątej rano — mężczyzna znajdujący się z nim w pokoju miał na sobie elegancki czarny płaszcz.
— Cóż normalnie ja tez nie — popatrzył na niego krótko i odstawił butelkę na stół. Ściągnął kurtkę — ale doba jest łatwiejsza do zniesienia po kilku głębszych. Kto jak kto, ale ty Pablo powinieneś wiedzieć o tym najlepiej.
— I dlatego odradzam ci picie — policjant usiadł na przeciwko niego i sięgnął po butelkę do statki. — To znieczuli cię tylko na kilka godzin, a później rzeczywistość uderzy cię z cała mocą.
— Będę miał to na uwadze — mruknął i zajął miejsce obok. Wyciągnął przed siebie nogi i w milczeniu obracał butelkę. — Nikt cię nie śledził?
— Nie i przestań mnie o to pytać za każdym razem gdy się spotykamy.
— Jesteś alkoholikiem więc moje zaufanie względem twojej osoby jest mocno ograniczone.
— A ty jesteś na dobrej drodze żeby nim zostać więc z łaski swojej nie praw mi kazań.
— Co u Victorii?
— W porządku, co u mojej siostry?
— Jest nie w humorze bo musi się ukrywać przed Ogrodnikami — odpowiedział i popatrzył na Diaza. — A mój staruszek poprawia jej nastrój sprowadzając kolejnych ludzi twojego ojca. Torturuje ich o poranku, popołudniami, wieczorami, a nocami śpi jak dziecko — pociągnął łyk piwa i odstawił butelkę. — To musi się skończyć.
— To się nie skończy dopóki żyje twój ojciec — odpowiedział mu Diaz — I moja siostra — dodał. Popatrzyli sobie w oczy. Giovanni sięgnął do kieszeni kurtki i podał mu kartkę. — Jesteś tego pewien?
— Adresu czy zdrady?
— Adresu — uściślił rozkładając kartkę i zapoznając się z jej treścią.
— Tak, a ty jesteś pewien, że znasz kogo trzeba, żeby załatwić to co trzeba?
— Jestem — schował kartkę do kieszeni i dopił piwo. Ruszył do drzwi.
— Nikt nigdy nie może się dowiedzieć — zaznaczył Giovanni odprowadzając go. Pablo popatrzył na niego z politowaniem. W Monterey czy Valle de Sombras gdzie od kilku lat był szeryfem można być było pewnym jednego; nikt nigdy nie przyzna się do znajomości z rodziną Romo. Był to bowiem wyrok śmierci.
— I nie dowie — zapewnił go szeryf. — Jestem alkoholikiem nie szaleńcem — zaznaczył. — Chcę jeszcze trochę pożyć.

Od pogrzebu brata gdy patrzył jak jego matka umiera powoli i w torturach dojrzała w nim ta myśl. Najpierw było to nie do pomyślenia, że przyszło mu to do głowy później gdy serce Sofii Romo przestało bić stało się niemalże faktem. Stracił całą rodzinę. Starszego brata Gabriela, którego dosięgnęły kule, brata Flavia, którego torturowano godzinami i na którego musiał patrzeć. Na śmierć matki, której pękło z żalu serce. Na pogrzebie Sofii 28 grudnia 2006 roku podjął decyzję i uruchomił w ruch koło.
Dotarcie do człowieka, który ma bezpośredni kontakt z Ogrodnikami wymagało jedynie kilku łapówek i balansowania na krawędzi życia i śmierci. Giovanni nie spodziewał się jednak, że to Pablo Diaz okaże się owym człowiekiem. Był policjantem i założenie zawodu miał “służyć i chronić” w dewizie nie było “brać w łapę”. Cóż w jego życiowej dewizie jeszcze kilka lat temu nie było zdrady, lecz zmęczmy życiem w nieustannym zagrożeniu było gotów podąć ryzyko. Był to winny utraconej rodzinie. Palcami przesunął po twarzy i westchnął. Życie napisało scenariusz, którego nikt nie był wstanie przewidzieć. Z zadumy wyrwało go pukanie do drzwi. Raz, dwa trzy przerwa cztery pięć. Uśmiechnął się pod nosem i poszedł otworzyć. W progu stała Helena, która uśmiechnęła się lekko pod nosem i weszła do środka.
— Jadłeś śniadanie? — zapytała krzywiąc się na widok piwa stojącego na stole w kuchni. Chwyciła butelkę i resztę zawartości wylała do zlewu. Podszedł do niej i objął ją mocno w pasie. Brodę oparł na jej ramieniu.
— W płynie się nie liczy?
— Nie — odpowiedziała i pocałowała go w policzek. — Wszystko w porządku? — zapytała obracając się w jego ramionach. Ujęła lekko jego podbródek i zmusiła go żeby na nią spojrzał. — Kotku?
— Wiesz, że Flora nie żyje? — zapytał znienacka Giovanni chcąc jak najszybciej zmienić temat. Helena zmarszczyła brwi. Było to drugie nazwisko z pięciu jakie przekazała Lopez. Nie zamierzała jednak informować o tym Romo.
— Słyszałam — przyznała — Mówili o tym we wczorajszych wiadomościach.
— Najpierw zginał Munioz teraz Flora — wymienił nazwiska Romo. Helena obróciła się w kierunku zlewu i skrzywiła na widok brudnych naczyń.
— To marna strata dla społeczeństwa — powiedziała powoli siostra Juliana sięgając po płyn do naczyń.
— Tak — przyznał jej rację Giovanni — Rozmawiałem z jednym z policjantów — zaczął — Obu poderżnięto gardła ostrym narzędziem.
— Nie odpowiadasz za te zbrodnie.
— Nie, ale chętnie bym podziękował temu kto ich sprzątnął.


***
Alice gdy tylko usłyszała od Emily, że wyjeżdżają na kilka dni do Seattle nie posiadała się z radości. Szmaragdowe miasto od dawna było na liście “do zwiedzania” więc dziewczynka od razu wzięła się za planowania wycieczki. Pierwszą rzeczą jaką zrobiła było kupienie nowego kolorowego notesu gdzie spisała wszystkie interesujące ją atrakcje. Przy niektórych jak ścianie z gum postawiła wykrzykniki przy innych znaki zapytania. I właśnie dlatego zaraz po zameldowaniu się w hotelu przebrała się w wygodne żółte ogrodniczki. Było jeszcze wcześnie a ona nie zamierzała siedzieć w hotelu. Nie gdy obok znajdowało się Muzeum Slelfie. Uśmiechając się od ucha do ucha weszła do przestronnego salonu. Eric stał przy oknie i wpatrywał się widok za oknem. Stanęła obok niego.
— Niesamowity widok — zauważyła dziewczynka obejmując go ręką w pasie. Santos popatrzył na Alice trochę zaskoczony, ale odwzajemnił uścisk.
— To prawda — zgodził się z dziewczynką. Pogładził ją po włosach. — To jakie plany na dziś? — zapytał.
— To niespodzianka — wyszczerzyła ząbki w uśmiechu — ale gwarantuje, że będziemy bawić się fantastycznie. Mam wszystko zaplanowane — oznajmiła z dumą dziesięciolatka. — Masz swój aparat? — zapytała go.
— Tak — odpowiedział zastanawiając się co mogła wymyślić jego mała przyjaciółka. On przeglądając ofertę turystyczną Seattle myślał, żeby zabrać ją do muzeum, których w mieście było kilka.
— To dokąd nas zabierasz? — do przestronnego salonu weszła Emily. Eric popatrzył na żonę Guerry ubraną w takie same ogrodniczki. Popatrzył to na kobietę to na Alice, która odsunęła się od niego i podeszła do matki.
— Niespodzianka.
Z hotelu wyszli trzymając się za ręce. Dziewczynka rozejrzała się czujnie po ulicy i dziarskim krokiem przeszła na drugą stronę prowadząc dwójkę zaciekawionych dorosłych. Gdy zatrzymali się przed wejściem oczy Erica zwęziły się w małe szparki.
— Muzeum Selfie — przeczytał nazwę placówki i popatrzył na Alice, której oczy błyszczały radością. — Co?
— To miejsce gdzie przychodzisz i robisz sobie zdjęcia — wytłumaczyła jakby to on był dzieckiem — no chodźcie będzie fajnie. A ty koleżko wyciągnij aparat. Dziś będziesz naszym fotografem.
Uśmiech Alice jej dobry nastrój był zaraźliwy i Eric odprężył się czujnym okiem obserwując matkę i córkę. Ubrane w identyczne ogrodniczki wygłupiały się pozując do zdjęć. Na zielonej kanapie usiadły plecami do siebie robiąc identyczne miny, położyły się głowa przy głowie a Erica uderzyło ich fizyczne podobieństwo. Alice była jak mini wersja swojej mamy a identyczne ubrania jeszcze bardziej je wzmacniały. Pozowały wspólnie i oddzielnie na tle ściany z kolorowymi pączkami, rzucały się miękkimi poduszkami w kształcie sushi Ericowi udało się uchwycić jak Emily pomaga założyć córce czerwone bokserskie rękawice na tle napisu All we have i now.
— Twoja kolej — zarządziła Emily wyciągając rękę po aparat. Eric popatrzył na nią zaskoczony i pokręcił przecząco głową. — Och daj spokój pełen chill
— Mamo — jęknęła Alice. — Nikt już nie mówi pełen chill
— Jak to nikt już tak nie mówi? — zdziwiła się kobieta.
— Normalnie, robisz straszny obciach — Alice podskoczyła w miejscu i pocałowała Emily w policzek — a dla ciebie koleżko mam idealną kabinę — chwyciła Erica za rękę i pociągnęła go ze sobą. Emily wyciągnęła z jego rąk aparat i podążyła za nimi. Gdy zaszli na dół dziewczynka zaciągnęła go do różowej kabiny ze staromodnymi aparatami telefonicznymi i kolorowymi różowymi kulkami.
— Chyba sobie żartujesz?
— Nigdy w życiu nie byłam tak poważna — oznajmiło dziecko. — Wrzuć na chill — oznajmiła i rzuciła w niego kolorową piłeczką. — po prostu mnie naśladuj.
— To będzie zabawne — stwierdził. Naśladowanie poz i min Alice rzeczywiście należało do zabawnych i Eric odprężył się zapominając na chwilę o Emily krążącej z aparatem fotograficznym. Swój dzień zakończyli piknikiem w Freeway Park. Cała trójka zajęła jeden z małych parkowych stolików. Emily z lubością wgryzła się w Philadelphia Cheese Steak Sandwich. Jena rzecz za którą tęskniła w Meksyku były to amerykańskie kanapki kupowane od ulicznych straganiarzy. I mimo iż Philadelphia Cheese Steak Sandwich powstała w Filadelfii można było ją dostać w każdym amerykańskim mieście.
— Mamo byłaś tu kiedyś? — zagadnęła Alice wycierając usta serwetką. Blondynka popatrzyła na córkę i skinęła głową.
— Kilka razy — odpowiedziała wstając i zbierając papierowe talerzyki. Wyrzuciła je do pobliskiego kosza na śmieci.
— Co więc powinniśmy zwiedzić?
— W kwestii zwiedzania zdam się na ciebie — pogładziła ją po włosach i usiadła.
— Jak to na mnie?
— Nie przyjeżdżałam tutaj w celach turystycznych tylko do pracy — odpowiedziała jej kobieta unosząc twarz ku słońcu.
— Tak jest i tym razem — domyślała się Alice przyglądając ze zmarszczonymi brwiami Emily. — Będziesz pracować. — To brzmiało jak wyrzut.
— Mam tutaj jedną niedokończoną sprawę — wyjaśniła. — Gdy będę się tym zajmować ty i Eric zajmiecie się sobą. Zapewne upatrzyłaś sobie już jakieś miejsca do zwiedzania — Alice popatrzyła jej w oczy. Ześlizgnęła się z krzesła i usiadła na kolanach mamie.
— Pójdziemy zobaczyć ścianę gum do żucia — oznajmiła z zadowoloną minką — Columbia Center , ale jeśli mam wjechać na taras widokowy Space Needle i płynąć promem to masz być tam za mną — zastrzegła.
— Dobrze — zgodziła się Emily. — A ty byłeś w Seattle? — zapytała Erica Emily. Mężczyzna pokręcił przecząco głową. — Bywałem w Stanach w związku z pracą, ale nigdy nie miałem okazji odwiedzić Wschodniego Wybrzeża — odpowiedział gdy zbierali się do powrotu. — Byłem w Nowym Jorku, Filadelfii, a nawet zdarzyło mi się być w DC ale nigdy nie tutaj. Chociaż słyszałem, że warto jest pójść do Muzeum Popkultury.
— Byłeś w DC?
— Dwukrotnie — odpowiedział. — Miałem tam zlecenie, a dużo łatwiej pewne informacje zdobywać na miejscu — wytłumaczył. — Mieszkałaś tam?
— Aha, jedno z moich ulubionych amerykańskich miast. Z okien mojego domu miałam idealny widok na Kapitol — uśmiechnęła się pod nosem. — Lubiłam siadać na parapecie w kuchni i obserwować wschody słońca. Biegałam w Parku Lincolna. Gdy wracałam do domu codziennie rano od straganiarza kupowałam kawę i pączka.
Alice zatrzymała się i pociągnęła Erica za rękaw koszuli. Mężczyzna przyklęknął przy dziewczynce. Wyszeptała mu coś do ucha zarzucając mu ręce na szyję. Wziął ją na ręce. Resztę drogi pokonali w ciszy z zasypiającą na ramieniu mężczyzny dziewczynką.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 20:12:17 18-02-22, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 16:22:06 06-03-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 059

CONRADO/EVA/OSCAR/ARIANA/HUGO/SANTOS


Po raz pierwszy od dawna odczuwał niepokój i wcale nie był on związany z wynikiem wyborów. Przeciwnie, o to był spokojny, wiedział, że Fernando dołoży wszelkich starań, by wygrać, tym samym wcielając w życie plan swojego rywala, nawet sobie z tego nie zdając sprawy. Od początku nie było innej możliwości – Barosso musiał wygrać te wybory. Gdyby przegrał, Conradowi nie sprawiłoby żadnej satysfakcji zniszczenie go. Musiał zasiąść na tronie i kiedy będzie mu się wydawało, że ma wszystko i wszystkich w garści, wtedy należy go z tego piedestału strącić. Początkowo Fabricio był niepocieszony, jego duch rywalizacji trochę na tym ucierpiał, w końcu przygotowywali się do tego miesiącami, ale ostatecznie przyznał rację Saverinowi – Fernanda bardziej zaboli, kiedy będzie miał co stracić.
Conrado był zatem pewny przegranej, ale nie to sprawiało, że był podenerwowany. Miał dziwne przeczucie, coś jak intuicję, i wiedział, że zawsze, kiedy coś idzie zgodnie z twoim planem, coś innego musi się zepsuć i cały plan szlag trafia. Kiedy wszystko jest cudowne i życie układa nam się tak, jak sobie tego wymarzyliśmy, wszechświat zawsze znajdzie sposób, by wyrównać szalę. Podobnie jest w przypadku, gdy jesteśmy na totalnym dnie i kiedy myślimy, że gorzej już być nie może – szala w końcu się przechyli i przywróci życiu równowagę. Tak więc, kiedy on i Fabricio metaforycznie wnosili już kieliszki z szampanem, a Jimena Bustamante szykowała dla Saverina pozycję wiceburmistrza w Pueblo de Luz i wydawało się, że droga do zniszczenia Fernanda jest usłana różami, wtedy Eva zostawiła go przed ołtarzem. Saverin nie czuł się zdradzony ani tym bardziej porzucony, w końcu małżeństwo było tylko medialną przykrywką, żeby wzbudzić zainteresowanie wyborców, a jednak czuł, że nic już nie będzie takie samo, że to dopiero początek nadchodzącej katastrofy.
Barbara Alvarado de Saverin, jego matka, zmarła kiedy miał trzynaście lat. Była kobietą mądrą – choć nie ukończyła żadnych szkół to emanowała życiową mądrością. Miała wokół siebie taką aurę, że sąsiedzi i znajomi często przychodzili do niej po radę. W dzieciństwie Conrado myślał nawet, że Barbara jest kimś w rodzaju medium, głównie za sprawą starszych braci, którzy lubili straszyć beniaminka różnymi wymyślnymi historiami. Z czasem zrozumiał, że jego matka była po prostu mądrą, doświadczoną kobietą, o nieomylnej intuicji, którą zresztą po niej odziedziczył.
Często powtarzała mu, że jest wyjątkowy. Od zawsze czuła, że jej syn wyrośnie na wielkiego człowieka, bo miał dobre serce, ale też rozum, który nie pozwalał zaćmić mu chłodnego osądu. Jej starsi synowie, Diego i Vicente, byli w gorącej wodzie kąpani i woleli używać mięśni niż rozwiązywać konflikty spokojną rozmową i negocjacjami. Jedyna córka, Celeste, była z kolei cicha i nigdy nie miała własnego zdania. Za to Conrado od dziecka przejawiał wiele talentów, nie był człowiekiem, który ślepo podąża za innymi. Był tym, który przewodzi, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Barbara powtarzała mu zawsze, by nigdy nie szedł za głosem serca, bo to go zgubi i że jeśli serce będzie się wyrywało w jedną stronę, powinien się zatrzymać, odetchnąć i odwołać się do rozumu. Do tej pory to się sprawdzało. Kiedy za bardzo opuścił gardę i pozwolił sercu kierować jego życiem, niewinni ludzie umierali. Wszyscy, których kochał i na których mu zależało ponieśli największą cenę za jego szczęście. Nie mógł pozwolić, by to się powtórzyło. Może dlatego był bardziej spięty niż zazwyczaj.
– Denerwujesz się. – Fabricio stwierdził, dokonując oględzin przyjaciela. Siedzieli w kuchni domu państwa Guerra, czyli tymczasowej siedzibie sztabu wyborczego. Wyniki wyborów mieli poznać dopiero nad ranem. – Chodzi o Evę? Myślisz, że może coś zrobić?
– Co masz na myśli? – Conrado uniósł brwi, spoglądając na szefa kampanii znad filiżanki kawy. – Myślisz, że nas zdradzi.
– Tego nie powiedziałem. – Guerra przeczesał włosy palcami i oparł się o kuchenny blat. Przez chwilę milczał, ale uznał, że musi to powiedzieć. – Chwilę przed ślubem… widziałem Fernanda w kościele.
– Dziwne, myślałem, że Nicolas przyszedł w jego miejsce.
– Ja też. Ale Barosso nie przyszedł jako gość. Podpytałem kościelnego i dowiedziałem się, że poszedł tylko w jedno miejsce i nie zabawił tam długo. Do pokoju panny młodej.
– Insynuujesz coś? – Saverin lekko się uśmiechnął. Pomysł jakoby Eva miała romans z Barosso był tak śmieszny, że nawet z natury nieufny Fabricio nie mógłby tego rozważać.
– Nic z tych rzeczy. Ale nie wydaje ci się to dziwne, że Fernando składa wizytę Evie na dosłownie pięć minut przed rozpoczęciem ceremonii, a zaraz potem ona rozmyśla się i decyduje się zerwać umowę, zostawiając cię przed ołtarzem? – Fabricio spojrzał na przyjaciela poważnie zmartwiony. – Nie twierdzę, że to wina Evy i że z nim współpracuje, ale…
– Ale uważasz, że nie powinniśmy tego wykluczyć? – zapytał Saverin, a Guerra po chwili ciszy pokiwał głową. – Niemożliwe, nie wierzę w to. Eva nienawidzi Fernanda równie jak my, zrobiłaby wszystko, by go pogrążyć. Na pewno nie jest z nim w zmowie.
– Za bardzo ufasz ludziom.
– Słucham? – Conrado był pewny, że się przesłyszał. Jeśli już to był nieufny, nikomu nie pozwalał się zbliżyć za bardzo, zawsze był czujny i umiał czytać w ludziach jak w otwartych księgach. Trochę zabolało go to stwierdzenie. – Twierdzisz, że niesłusznie zaufałem Evie?
– Twierdzę, że nie przemyślałeś tego. Posłuchaj… – Fabricio odłożyć na stół filiżankę kawy i westchnął. – Masz rację – Eva nienawidziła Fernanda, chciała go zniszczyć, ale to było zanim na światło dzienne wypłynęły pewne fakty z życia jej ojca. Eduardo Medina nie należał do niewiniątek, jeśli wierzyć temu, że groził śmiercią Arianie, jeśli Hernandez nie będzie zeznawał na jej niekorzyść w sądzie. Sam wiesz, że ostatnio w Evie się coś złamało.
– Tak, ale to nie powód, by zaczęła nagle knuć z Barosso.
– Tego nie twierdzę. Ale wszystko, co do tej pory robiła, ta cala szopka, wszystko miało prowadzić do uwolnienia jej ojca, którzy odsiadywał wyrok z winy Fernanda. Kiedy jej ojciec zmarł i dowiedziała się tych wszystkich obciążających go rzeczy, mogła stwierdzić, że dłużej nie chce tego robić.
– Masz rację, ale to nie pasuje do Evy. Zawsze mówiła mi, co myśli. Gdyby chciała się wycofać, pozwoliłbym jej. Wiedziała, że może zrezygnować w każdej chwili, ale nie chciała. Wolała doprowadzić to do końca.
– Dobrze, znasz ją lepiej ode mnie. – Fabricio umilkł, ale Conrado nie lubił, kiedy Guerra dawał za wygraną, to do niego nie pasowało.
– Masz jeszcze jakieś teorie?
– Nie mam żadnych teorii, Conrado. Po prostu mam oczy i w przeciwieństwie do Ciebie zemsta na Barosso nie zaćmiewa mi umysłu tak jak tobie. Właśnie dlatego mnie potrzebujesz, żebym mówił ci takie rzeczy, to czego nie dostrzegasz. – Fabricio martwił się o przyjaciela. Podobnie jak on czuł, że wyskok Evy nie pozostanie bez echa. – Myślę, że cokolwiek Fernando jej powiedział wtedy przed ślubem, bardzo to nią wstrząsnęło. Wiedział, że Eva jest teraz w kruchym stanie. Jakoś przekonał ją, że pomaganie tobie nie jest tego warte lub po prostu zrobił to, co umie robić najlepiej – siać niepewność, zamęt. To rasowy manipulator. A Eva… cóż, wiesz przecież, że ma pewne problemy…
– Wyszła z tego. – Saverin odpowiedział bez namysłu. Wiedział, że jego przyjaciółka leczyła się na depresję, miała zreszta na swoim koncie próbę samobójczą, na szczęście nieudaną. Wierzył jednak, że to przezwyciężyła.
– Z depresji nie wychodzi się ot tak, Conrado, wiesz o tym.
Saverin przetarł zmęczone oczy dłońmi. Fabricio miał rację. Evie należało pomóc. Problem w tym, że nikt nie wiedział, gdzie teraz jest. Podejrzewał, że Javier może wiedzieć coś na ten temat, ale jego lojalność nie pozwalała mu puścić pary z ust.
– Więc co teraz? Chcesz, żebym czuł się jeszcze gorzej?
– Nie, Conrado. Ale pamiętaj, że nie każdy, kto nienawidzi Fernanda jest twoim sprzymierzeńcem. Joaquin Villanueva jest zresztą doskonałym przykładem. I kiedy my pijemy sobie kawkę i dyskutujemy o wyborach, on knuje jak przejąć El Tesoro i zdeprawować tę biedną dziewczynę, Carolinę. Musimy się skupić na rzeczach ważnych. Pamiętaj, że wygraliśmy bitwę, nie wojnę. Dopiero teraz zacznie się prawdziwa rozgrywka. Fernando zawsze podkładał nam kłody pod nogi i nadal będzie to robić. Jak myślisz, jak zareaguje, kiedy się dowie, że zajmiesz gabinet zastępcy burmistrza Pueblo de Luz? To będzie jak wypowiedzenie mu kolejnej wojny. Nie popuści nam tego, dlatego musimy być gotowi i nie możemy się rozpraszać. Niczym i z nikim.
– A więc o to chodzi. – Conrado niemal się roześmiał, kiedy zrozumiał, do czego zmierza jego przyjaciel. – O Jimenę Bustamante, o to że spędziłem z nią noc? Spokojnie, Fabricio, zostałem zostawiony przed ołtarzem i nie szukam kolejnej żony.
– To nie jest śmieszne. Ile tak naprawdę o niej wiesz? Wiem, że Norma za nią poręczyła, ale nie wydaje ci się dziwne, ze ta kobieta proponuje ci układ? Może się okazać, że sypiasz z wrogiem.
– Dobrze zatem, że trzymam broń pod poduszką.
– Conrado…
– Jeśli myślisz, że dałbym sobą manipulować komukolwiek, a już w szczególności tej kobiecie, to obrażasz mnie, przyjacielu. Myślałem, że znasz mnie lepiej.
– Znam cię lepiej niż ktokolwiek. Może z wyjątkiem Prudencji, która chyba czyta ci w myślach. Nie jesteś w stanie krzywdzić niewinnych osób, nie jesteś jak Fernando. Ale jestem pewien, że w tej wojnie między tobą a Barosso ucierpią niewinni, w ten czy inny sposób. Dlatego musisz być w pełni skupiony. Być może przyjdzie czas, kiedy będziesz musiał dokonać wyboru, by uniknąć przypadkowych ofiar.
– Oby do takiego momentu nigdy nie doszło. – Conrado spojrzał na Fabricia, czując że ta rozmowa paradoksalnie go uspokoiła. – Zemsta jest najważniejsza. Nie pozwolę, by coś nam w niej przeszkodziło.

***

Obudził ją przeraźliwy ból głowy i karku. To pierwsze mogło być wynikiem wlewanego w siebie poprzedniego wieczora alkoholu, drugie – niewygodnej pozycji w jakiej zasnęła z głową opartą na stoliku. Włosy miała w nieładzie i pewnie wyglądała niewiarygodnie żałośnie, ale nie dbała o to. Złapała się za głowę, mając nadzieję, że świat przestanie się tak upracie kręcić. Wzdrygnęła się, kiedy jakaś ciecz spłynęła jej po przedramieniu aż do łokcia. Prawie opróżniona butelka po szkockiej stojąca na stoliku była odpowiedzią na jej złe samopoczucie. Właściwie nie, to nie była wina alkoholu tylko jej samej.
– Śpiąca królewna wstała! – Usłyszała czyjś krzyk i miała ochotę zamordować osobę, która to zrobiła, bo każda komórka jej ciała zawyła z bólu. – Wyspałaś się?
– Nie wrzeszcz tak. – Eva była w stanie tylko to wykrztusić, miała zbyt zachrypnięty głos. – Już zamykacie? – zapytała nieprzytomnie rozglądając się po pustym barze „Czarny Kot”.
Valentina Vidal spojrzała na nią, marszcząć brwi, jakby sądziła, że ta stroi sobie żarty.
– Już otwieramy. Spędziłaś tu całą noc.
– Co? – Eva wstała gwałtownie i zachwiała się, kiedy zdała sobie sprawę, że nadal ma na sobie ciasną suknię ślubną. – Byłam tu całą noc?
Kelnerka pokiwała głową, zabierając się za czyszczenie stolika, przy którym siedziała Eva.
– Oferowałam, żebyś przenocowała u mnie, ale odmówiłaś. – Do pustego lokalu weszła kobieta z dobrodusznym uśmiechem, w której Eva rozpoznała Anitę, nową znajomą z zajęć Girl Power. – Jak się czujesz?
– Jakby ktoś mnie przeżuł i wypluł. Która godzina? – Odruchowo spojrzała na zegar wiszący przy barze, ale wskazówki jej się zamazały – przypomniała sobie, że nie ma szkieł kontaktowych.
– Dopiero ósma, spokojnie. Potrzeba ci czegoś? – Anita wyglądała na zmartwioną, ale Eva nie lubiła, kiedy ktoś się nad nią litował. Pokręciła głową.
– Nie, muszę już iść.
– Dokąd? – To pytanie wyrwało się Valentinie. – Wczoraj mówiłaś, że zostawiłaś faceta przed ołtarzem i nie masz gdzie się podziać.
– Działasz mi na nerwy. – Eva zacisnęła pięści. Zabolało. Na wewnętrznych stronach dłoni nadal widniały ślady po paznokciach, które wczoraj połamała w złości zaciskając pięści.
– Tego szukasz? – Anita pomachała jej przed oczami kluczykiem do samochodu Javiera, widząc, że Medina rozglądała się w jego poszukiwaniu. Była to jedyna rzecz, którą przy sobie miała. Żadnego telefonu czy portmonetki, tylko to. – Zabrałam wczoraj, mamy dość surową politykę jeśli chodzi o wsiadanie do samochodu po alkoholu. To nigdy nie kończy się dobrze.
– Mówisz z własnego doświadczenia? – Eva prychnęła, ale Anicie nie było do śmiechu.
– Nie przeszkadzam?
Do baru weszła chyba ostatnia osoba, którą Eva spodziewałaby się zobaczyć w „El Gato Negro”. Przeklęła pod nosem, odwracając wzrok. Oscar Fuentes stał skonsternowany przy wejściu, spoglądając to na Valentinę, która nie przerywała sprzątania, to na Anitę, która go tutaj zaprosiła, to na Evę, która nie pozostawała złudzeń, że wczorajszy dzień nie był najlepszym w jej życiu, jak zwykło się mawiać o dniu ślubu.
– Chyba przyszedłem nie w porę…
– Nie, Oscarze, dziękuję, że przyszedłeś. – Anita zaprosiła go gestem, by usiadł przy barze. – Napijesz się czegoś?
– Jest ósma nad ranem. – Fuentes nie był pewien, czy kobieta żartuje, a ona posłała mu spojrzenie pełne politowania, stawiając przed nim szklankę zimnej lemoniady.
– To porządny lokal – powiedziała, a wyczuwając napiętą atmosferę, dopytała: – Wy się znacie?
– Tak jakby – przyznał Oscar, czym zirytował Evę. Normalny człowiek odpowiedziałby „tak” lub skłamałby „nie”. „Tak jakby” nasuwało skojarzenie, że owszem znali się, ale mieli nieciekawe relacje, oględnie mówiąc, co prowokowało dalsze pytania ze strony rozmówcy. Mogło też oznaczać, że owszem poznali się, ale nie wiedzieli o sobie zbyt wiele, co również prowadziło do niewygodnego drążenia tematu. – Noc poślubna chyba niespecjalnie się udała? – dodał po chwili w stronę Evy, co już uznała za totalną bezczelność, biorąc pod uwagę jak parszywie się czuła.
– Boki zrywać. Anito, mogę prosić o kluczyki?
– Mowy nie ma, jeszcze nie całkiem wytrzeźwiałaś. Usiądź i zjedz coś.
Medina poczuła się osaczona. Nim się spostrzegła Valentina stawiała już przed nią tosty, jajka sadzone i świeżą kawę. Czuła, że jeśli coś zje, zwymiotuje, ale była też okropnie głodna, więc zdecydowała się zaryzykować.
– Co ty tu robisz? – zapytała machinalnie Oscara, który odmówił śniadania, a zamiast tego przypatrywał się jak jego dawna znajoma ze szkoły pałaszuje posiłek w zawrotnym tempie.
– Nie żeby to była twoja sprawa, ale przyszedłem w sprawie pracy. Anita chce, żebym śpiewał w barze. – W jego głosie dało się wyczuć ekscytację, choć starał się tego nie pokazywać. – Uciekłaś sprzed ołtarza?
Zerknęła na niego znad prawie pustego talerza i z ustami pełnymi jajek odpowiedziała, naśladując jego poprzedni ton:
– Nie żeby to była twoja sprawa, ale tak.
– Aha.
– Co „aha”?
– Okej.
– Nie wkurzaj mnie, Fuentes. Nie zapytasz dlaczego? – Eva odłożyła widelec na talerz z głośnyk brzękiem.
– A po co? Przecież znam odpowiedź.
Myślała, że powie raczej, że go to nie interesuje albo że ma to gdzieś. Trochę zbił ją z pantałyku tym stwierdzeniem. Prawie nie słyszała jak Anita ustala z nim szczegóły ich współpracy. Pomyślała, że może dla wszystkich też będzie oczywiste, dlaczego porzuciła Saverina tuż przed zaślubinami. Nie kochała go, a przynajmniej nie jak mężczyznę. Bardziej jak przyjaciela czy brata. To było oczywiste. Ale czy to był jedyny powód? Jeśli tak, to w ogóle nie powinna była się godzić na tę szopkę.
– Masz dokąd pójść? – z rozmyślań wyrwał ją Oscar. Zdała sobie sprawę, że stoi przed barem i nie ma pojęcia, dokąd się udać.
– Nie bardzo.
Oscar westchnął ciężko, zdjął bluzę z kapturem, którą miał na sobie i podał ją jej, widząc że suknia jest rozdarta. Włożyła ją na siebie, nie wiedząc co powiedzieć. Odszedł, zostawiając ją tak samą, a ona poczuła się totalnie bezsilna. Usiadła na krawężniku przed „Czarnym Kotem” i oparła głowę na kolanach. Dokąd miała pójść? Conrado był już pewnie w ratuszu, żeby oddać głos, a potem udał się do poradni biznesowo-prawnej lub do domu Fabricia, by tam poczekać na oficjalne wyniki. Mogłaby pójść do domu i doprowadzić się do porządku, a tam zdecyduje, co robić dalej. Problem w tym, że nie wiedziała co.
Słońce nagle zaszło, zamrugała gwałtownie i spojrzała w górę, sądząc, że to kolejna anomalia pogodowa w Meksyku, ale ku jej zdumieniu stał nad nią Oscar, rzucając cień na miejsce w którym siedziała. Wyglądał jakby walczył sam ze sobą. Bez słowa, wyjął jej z dłoni kluczyki i ruszył do samochodu Javiera, który zaparkowała przed barem. Powlokła się za nim i zajęła miejsce obok kierowcy. Była mu wdzięczna, bo nie była pewna czy sama zdołałaby przejechać choćby ten kawałek drogi dzielący bar od domu Conrada na obrzeżach miasteczka.
– Dzięki – powiedziała, kiedy zaparkowali przed domem.
– To nic wielkiego. – Machnął ręką.
– Dla mnie wiele. Dziękuję.
– Nie musisz dziękować.
– Cholera, Oscar próbuję Ci podziękować, więc przyjmij pieprzone przeprosiny, okej?
– Okej.
Spojrzał na nią ze zdumieniem, może nawet zaciekawieniem, bardziej niż ze złością. Ona natomiast była w totalnej emocjonalnej rozsypce. Czuła że jednocześnie może zaraz wybuchnąć płaczem lub rzucić czymś w Oscara ze złości. Wysiadła z auta z takim impetem, że wywróciła się na chodniku, uderzając podbródkiem o krawężnik.
– Nic ci nie jest? – Oscar wyskoczył z samochodu na tyle szybko na ile pozwalały mu jeszcze nie do końca sprawne mięśnie.
– Ał…– zawyła żałośnie, rozcierając obolałą brodę ze zdartą skórą.
Przypominała teraz dziecko, które wywróciło się na rowerze. Fuentes nie mógł się powstrzymać i wybuchnął gromkim śmiechem. Nawiedziło go wspomnienie z dzieciństwa, które myślał, że już dawno wyparł z pamięci.

San Antonio, Texas, rok 1998

– Pamiętaj, musisz stale pedałować. I staraj się nie skręcać gwałtownie kierownicą, stracisz równowagę.
– Tak, tak wiem.
– W ogóle mnie nie słuchasz.
– Słucham, słucham. Nie pedałować i skręcać.
– Nie! Kompletnie odwrotnie!
– Oj nie marudź, przecież to dziecinnie proste!
– Tak? To jakim cudem nie nauczyłaś się jeszcze jeździć na rowerze?
– Nie krzycz na mnie! Tata miał mnie nauczyć, ale był zajęty.
– Więc mniej przyjemne zadanie spadło na nas.
– Nikt ci nie kazał tego robić.
– Dziewczyno, łap tę kierownicę i jedź, nie mamy całego dnia.
– Lucas!!!
– Co, co się stało?
Krzyki dwójki dziesięciolatków niosły się echem po jednej z ulic San Antonio. Eva miała na sobie różowy błyszczący kask i ochraniacze, a Oscar miał już po dziurki w nosie niańczenia córki pana Mediny. Kiedy jednak dowiedział się, że Eva nigdy nie nauczyła się jeździć na rowerze, uznał to za swój moralny obowiązek, by wziąć sprawy w swoje ręce.
– Luke, powiedz mu, żeby na mnie nie krzyczał! – Eva zsiadła z rowera i schowała się za wyższym chłopcem, który przybiegł z domu jak tylko usłyszał krzyki.
Hernandez zerknął na najlepszego przyjaciela, którego mina wyrażała więcej niż tysiąc słów. W tej chwili mówił „tylko spróbuj, a będzie to ostatnia rzecz, jaką zrobisz w życiu”. Kąciki ust Lucasa lekko zadrgały.
– Wsiadaj, to nie jest takie trudne – powiedział tylko i rzucił w stronę Fuentesa porozumiewawcze spojrzenie. – Więcej cierpliwości.
– Jestem aniołem cierpliwości, Luke! Ja tu się męczę już od godziny! Może zamontujemy jej dodatkowe kółka czy coś? Przecież to jest jakiś dramat…
– Słyszałam to! – Naburmuszona Eva odgarnęła zabłąkane blond kosmyki z zaróżowionej od wysiłku twarzy.
– I dobrze – odciął się Oscar.
– Sam chciałeś ją nauczyć – zwrócił mu uwagę Hernandez.
– Tak, bo myślałem, że zajmie się czymś innym i przestanie za nami łazić. Teraz wiem, że to beznadziejny pomysł. Powinniśmy wykorzystać fakt, że nie umie nas dogonić i zwiewać na rowerach, gdzie pieprz rośnie.
Lucas uśmiechnął się lekko, ale nic nie powiedział. Podniósł z ziemi różowy rower i nakazał Evie, żeby na nim usiadła. Widocznie przy nim czuła się pewniej, bo już nie wierciła się jakby miała owsiki. Oscar westchnął ciężko i podszedł do niej, łapiąc za tył siodełka.
– Tu masz hamulce, pamiętaj by hamować stopniowo, nie zbyt gwałtownie, bo się przewrócisz.
– Ale będziesz trzymał?
– Tak, oczywiście.
Ta nuta w głosie Oscara nie zwiodła Lucasa, który zdążył tylko unieść lekko brew. Eva ruszyła i nie przestawała pedałować.
– Jadę! – krzyknęła uradowana piskliwym głosikiem, a Oscar pochwalił ją, z trudem powstrzymując śmiech.
– Brawo, świetnie ci idzie!
– Ale trzymasz?
– Trzymam, trzymam! – Oscar odkrzyknął, a potem zwrócił się do Lucasa. – Twoja mama piekła szarlotkę, nie? Ale jestem głodny. Idziemy?
Eva obejrzała się do tyłu, będąc już kilkanaście metrów przed nimi. Widząc, że Fuentes wcale nie dotrzymał obietnicy, krzyknęła, straciła równowagę i przewróciła się na rozgrzany asfalt.
– Ale wtopa. – Oscar zatkał sobie usta ręką, z trudem powstrzymując się od śmiechu.
Lucas ruszył, by pomóc zapłakanej Evie.
– Mówiłeś… że… trzymasz! – zawyła.
– No ale nie trzymałem, a ty i tak jechałaś! Wiesz, nie zawsze będziesz miała przy sobie kogoś, kto będzie cię asekurował. Musisz nauczyć radzić sobie sama. Life is brutal. – Oscar wzruszył ramionami, dając jej tę cenną lekcję, a Eva zawyła jeszcze żałośniej.


– Wybacz, przypomniało mi się jak uczyliśmy cię z Lucasem jeździć na rowerze – powiedział jak gdyby to miało usprawiedliwić jego atak wesołości. Podał jej rękę, ale wściekła odrzuciła ją i wstała sama, ruszając w stronę domu. – Och, daj spokój, to było dość zabawne, przyznaj to.
– Złamałam wtedy rękę. Nie było mi do śmiechu, kiedy przez całe lato musiałam chodzić w gipsie. Nazywali mnie „gipsową Evelyn”.
– Tak wiem, ja to wymyśliłem.
Eva była oburzona tymi słowami. Prychnęła i weszła wściekłym krokiem do domu, niemal znów się przewracając w ciasnej sukni.
– Och, daj spokój to było prawie dwadzieścia lat temu! – Oscar nadal lekko chichotał, podążając za Evą w głąb domu.
– Leżałeś w śpiączce prawie dziesięć, zadziwiające jaką masz pamięć do dat. – Warknęła z łazienki, gdzie weszła przebrać się w czyste ubrania.
– Widzisz, jest jakiś progres. Ja nabijam się z ciebie, ty ze mnie. Jak za dawnych czasów. Ja złamałem ci rękę…
– Dwa razy! A lekcja wuefu w ósmej klasie?
– Ach rzeczywiście. – Oscar zachichotał, przypominając sobie incydent na lekcji wuefu. – Ja złamałem ci rękę dwa razy, a ty mi pogruchotałaś wszystkie kości, kiedy wjechałaś we mnie rozpędzonym samochodem po pijaku i na prochach. Nie uznałbym tego za ten sam kaliber, ale niech ci będzie, jesteśmy kwita.
– Twój sarkazm jest nie na miejscu. Ał! – zawyła ponownie, a on wywrócił oczami i wszedł do łazienki.
– Pokaż to. – Odwrócił jej podbródek w swoją stronę i dokonał bliższych oględzin. Z szafki za lustrem wyciągnął podręczną apteczkę, odkaził ranę, posmarował maścią i przykleił plaster. – Voila. Do wesela się zagoi. Przynajmniej następnego. – Po tych słowach nastąpiła chwila ciszy i Oscar ponownie wybuchnął śmiechem. – Przepraszam, ale ten żart sam się nasuwał, musisz to przyznać.
W oczach Evy zaszkliły się łzy i Oscar spanikował, ale ona zamiast się rozpłakać wybuchnęła śmiechem. Śmiała się tak, że rozbolał ją brzuch. Śmiała się i śmiała, a Oscar nie mógł się powstrzymać i również się roześmiał. Byli teraz jak dwójka dzieciaków – bezbronnych, bez niczego, nie mających żadnego planu, ale próbujących odbudować swoje dawne życia.
– Co ja wyprawiam? – Eva pokręciła głową, opierając dłonie na chłodnej umywalce. – Nie mam pojęcia, co robić. To Conrado zawsze miał plan.
– Może musisz stworzyć własny.
– To nie takie proste. Ludzie będą gadać…
– I? Chyba mi nie powiesz, że przez te wszystkie lata w show biznesie nie spotkałaś się z paparazzi i plotkami na swój temat.
– O mnie niech mówią, co chcą. Martwię się o Conrada.
– Trzeba go było nie zostawiać na lodzie… – Za te słowa zarobił cios w ramię. – Jesteś dorosła, musisz wreszcie nauczyć się jak ponosić konsekwencje swoich czynów. Każda akcja powoduje reakcję, pogódź się z tym.
Pokiwała głową, bo wiedziała, że miał rację. Każdego dnia żyła z wyrzutami sumienia po tym, co zrobiła. Wiedziała, co to znaczy ponosić konsekwencje swoich czynów. I wiedziała, że na to zasługuje. Użalanie się nad sobą w towarzystwie Oscara, którego tak skrzywdziła, któremu zniszczyła życie, było nie tyle nie na miejscu co po prostu okrutne.
Doprowadziła się do porządku, zapakowała małą podróżną torbę – wzięła tylko najpotrzebniejsze rzeczy, kilka ubrań i kosmetyczkę. Z sejfu wyciągnęła teczki z dokumentami, swój paszport i pieniądze. Nie miała planu, ale wiedziała, że tutaj zostać nie może.
Oscar odwiózł ją na lotnisko w Monterrey. Nie rozmawiali dużo, żadne zresztą nie wiedziało, co powiedzieć.
– Dokąd się udasz? – zapytał, kiedy zaparkowali przed lotniskiem, a Eva już wysiadła z samochodu, zarzucając sobie torbę na ramię.
– Chyba do domu. Problem w tym, że nie wiem, gdzie to jest. – Medina uśmiechnęła się krzywo, poprawiając na nosie okulary. – Dzięki za podwózkę. Oddasz w moim imieniu samochód Javierowi? Podziękuj mu proszę i… uważaj na siebie.
Odeszła w stronę głównego wejścia lotniska, a Fuentes patrzył za nia przez chwilę. On również nie wiedział już, gdzie tak naprawdę jest jego dom. Życie im wszystkim spłatało figla i żadne z nich nie miało pomysłu na przyszłość.
– Hej, zostawiłaś coś! – krzyknął nagle, ale Eva zniknęła już w budynku i nie sposób jej było dogonić.
Z torby, którą miała na kolanach wypadły jakieś dokumenty, które w pośpiechu zabrała z sejfu. Oscar wpatrzył się w nie z niedowierzaniem.
Tak jak obiecał, odstawił samochód pod dom Javiera i Victorii. Właśnie wrócili z ratusza, gdzie oddali swoje głosy a teraz spędzali wspólnie niedzielne przedpołudnie. Opowiedział im o wyjeździe Evy, co nie bardzo ich zdziwiło.
– Wiedziałeś, że to zrobi, prawda? – zapytała męża Victoria, kiedy siedzieli w ogrodzie, patrząc jak Alec bawi się z Hermesem.
– Że ucieknie sprzed ołtarza? – Magik wydmuchał głośno powietrze. – Widziałem, że nie jest szczęśliwa i że jej zachowanie to nie jest zwykła przedślubna gorączka i że to nie przyjazd matki tak na nią działał. Myślę, że od dawna biła się z myślami. Nie chciała zawieść Conrada, ale nie chciała też dalej tego ciągnąć. Była rozdarta. Koniec końców, myślę że postąpiła słusznie.
– Prasa nie da jej żyć. – Victoria utkwiła wzrok w roześmianym synku. – Zjedzą ją żywcem.
– Może obejdzie się bez echa. Na szczeście dziennikarzom nie udało się wejść do kościoła, Castellano o to zadbał. – Reverte miał nadzieję, że sprawa szybko przycichnie. – A tobie co jest? – zwrócił się do Oscara, który od jakiegoś czasu siedział zamyślony.
Wyciągnął z kieszeni pogięte dokumenty i pokazał mu je.
– Eva zgubiła je w samochodzie.
– Co to takiego? – Reverte rozprostował kartki i zaczął czytać. – Rachunki za szpital?
– Mój szpital. W San Antonio. – Fuentes nie mógł uwierzyć, kiedy to zobaczył. – Kiedyś rachunki opłacał Roberto, ojciec Lucasa, ale po jego śmierci nie miał kto się tym zająć. Lucasowi powiedziano, że nie musi się przejmować, bo rachunki zostały uregulowane, ale do tej pory nie wiedzieliśmy, kto był anonimowym darczyńcą.
– Chciała odpokutować za wszystkie krzywdy. Tylko to mogła zrobić. – Zinterpretował intencje Mediny Javier.
– Nie chciałem jej jałmużny. – Oscar prychnął, biorąc od Javiera kartki i zgniatając je w ciasną kulkę. – Nie wszystko można załatwić pieniędzmi. Bez obrazy…
– Hej, jestem bogaty i nawet ja to wiem. Są rzeczy, których żadna suma pieniędzy nie jest w stanie wynagrodzić. Nie wszystko można kupić, na pewno nie wybaczenia. – Javier zastanowił się nad tym przez chwilę.
– To nie jałmużna, po prostu czuła, że to jej odpowiedzialność – stwierdziła Vicky. – Wiedziała, że nie wynagrodzi ci tego, co zrobiła, ale mogła przynajmniej choć w części zadośćuczynić. Gdyby zależało jej na przebaczeniu, powiedziałaby ci o tym.
Oscar pokiwał głową. Ludzie byli skomplikowani. Był dziewięć lat w śpiączce, ale świat wcale się nie zmienił, ludzie wciąż byli tacy sami – zagubieni, szukający odpowiedzi na nurtujące ich pytania i nadal popełniający błędy.

***

W kawiarni „U Camila” już dawno nie było tak pusto. I to wcale nie ze względu na brak klientów, ale dało się wyczuć ponurą atmosferę. Leonor i Ethan z samego rana poszli do urn wyborczych i zaraz po śniadaniu wyjechali z małym Lorenzem do Monterrey, gdzie mieli zacząć swoje nowe życie jako mąż i żona. Jaime nadal miał mieszkać u Sergia w Pueblo de Luz, gdzie miał szkołę i przyjaciół, a matkę miał odwiedzać w weekendy. Ariana pozbyła się wreszcie plakatów i ulotek wyborczych, które przez ostatnie miesiące zaśmiecały kawiarnię, doprowadzając ją do szewskiej pasji.
Z nienawiścią wpatrzyłą się w obrzydliwą gębę Fernanda Barosso spoglądającą na nią z plakatu, który wlaśnie odklejała z okna, stojąc na małej drabince. Nie namyślając się długo uderzyła w papier kilka razy pięścią, wyobrażając sobie, że to prawdziwy Barosso.
– Więcej satysfakcji daje bicie prawdziwej osoby. – Przestraszona zachwiała się i prawie spadła z drabiny, ale Hugo zdążył ją złapać. – Boże, gringa, ile ty ważysz? Przytyło ci się ostatnio.
– Odezwał się chudzina… – Lekko zawstydzona, że dostała przyłapana na odgrażaniu się papierowemu Barosso, złożyła drabinę i weszła do kawiarni, zostawiając Delgado samego.
– Ja? To same mięśnie. – Napiął bicepsy, naigrywając się z niej i bez ceregieli usiadł na blacie w kuchni. – Gdzie jest pomiot szatana?
– Nicolas ma dzisiaj wolne. Nudzi ci się? – zapytała, widząc, że Hugo bez celu rozgląda się po kawiarni.
– Pusto tu jakoś.
– Ano. Leonor wyjechała z samego rana. Nie jesteś na wyborach? – zdziwiła się, sądząc zapewne, że Hugo jako prawa ręka Fernanda powinien być pierwszy w kolejce do urn wyborczych.
– Nie biorę udziału w tym cyrku, to nie dla mnie. Ci, którzy myślą, że ich głosy coś zmienią, są głupcami.
– Właśnie przez takich jak ty światem rządzą tyrani i socjopaci. Bo jednostce wydaje się, że jej głos niczego nie zmieni, podczas gdy może zmienić bardzo dużo. – Ariana rzuciła w Huga ścierką do naczyń.
– Mówię tylko, że wybór jest jak między młotem a kowadłem. To żaden wybór.
– Jakiegoś trzeba dokonać.
– Więc dlaczego ty nie jesteś na wyborach? – Odciął się Hugo.
– Bo nie mam prawa wyborczego, nie jestem stąd, pamiętasz?
Hugo pokiwał głową. Jego wzrok padł na stolik pod oknem, gdzie siedział adwokat Aidan Gordon razem z Camilem Angarano. O czymś rozmawiali.
– Co ten adwokacina chce od mojego ojca? – zapytał, mrużąc podejrzliwie oczy.
– A bo ja wiem, zapytaj go. Dlaczego wszyscy zadają mi pytania, na które odpowiedzi nie znam?
Hugo zamyślił się, przypatrując się ojcu, który rozmawiał szeptem z prawnikiem. Nie podobało mu się to. Najpierw Fernando Barosso składa Camilowi tajemniczą wizytę, o której Angarano nie chce mówić, twierdząc, że to sprawa prywatna, a teraz omawia coś z prawnikiem.
– W co ty się wpakowałeś, tato? – mruknął sam do siebie Delgado, nie wiedząc co o tym wszystkim sądzić.

***

Santos był w potrzasku, otoczony dwiema kobietami, którym nie potrafił odmówić. Z jednej strony Alice, za którą poszedłby w ogień, z drugiej Emily, która coraz bardziej go intrygowała. Spodziewał się silnej, niezależnej, inteligentnej i nieustraszonej kobiety i wszystko to było prawdą, ale było w niej też coś o wiele bardziej złożonego. Była też wrażliwa i krucha, miała swoje demony, z którymi mierzyła się każdego dnia. Musiał skontrastować rzeczywistość z tym, co słyszał od Camille, co udało mu się dowiedzieć, kiedy zbierał informacje na temat Fabricia i jego żony. Musiał przyznać przed samym sobą, że trochę go to przerażało, to że zaczynał sympatyzować z tą kobietą. Że chciał jej pomagać i robił to wbrew wszelkim zasadom. Bo niby po co zgodziłby się na ten wyjazd do Seattle? To było szalone, mogło narazić jego przykrywkę, Fabricio i Conrado w każdej chwili mogliby połączyć ze sobą fakty i domyślić się, że stary znajomy Camille to nikt inny jak ich stary wróg. Na szczęście ta dwójka była zajęta wyborami. A Eric ze zdumieniem musiał stwierdzić, że mało go to obchodzi. Sprawa Matta Simmonsa bez reszty go pochłonęła.
W swoim luksusowym pokoju hotelowym ślęczał nad papierami od kiedy wrócili ze spaceru. Nie miał złudzeń – Simmons był winny. Tacy jak on jednak zawsze spadali na cztery łapy, wiedział o tym i nie raz już miał do czynienia z podobnymi osobnikami. Jednak dopiero, kiedy zdał sobie sprawę, że przedstawiony w oficjalnej dokumentacji akt zgonu rodziców Matta jest podrobiony, pomyślał, że mają do czynienia z niebezpiecznym szaleńcem.
Pukanie do drzwi sprowadziło go na ziemię, ruszył żeby otworzyć i na progu zastał Emily. Musiał gwałtownie zamrugać, myśląc, że to długie wpatrywanie się w ekran komputera zaburzyło jego zdolność do normalnego widzenia. Zdjął okulary i przetarł zmęczone oczy, ale nie pomylił się – Emily miała na sobie jaskrawą, kwiecistą sukienkę.
– Niech zgadnę – Alice ją wybrała? – zapytał, wyczuwając w tej kreacji zapędy małej projektantki mody.
– To aż tak oczywiste? – Zażartowała McCord. – Pomyślałam, że zejdziemy na kolację do hotelowej restauracji. Nie ma sensu wzywać room service. Wszystko w porządku? – dodała, widząc, że Santos rozciera skronie.
– Tak, wszystko okej. No dobra, nie do końca. Wejdź.
Emily przestąpiła próg pokoju, w którym został ulokowany Eric. Ona i Alice zajęły sąsiedni luksusowy apartament.
– Nie chciałem zapeszać, wolałem się upewnić, dlatego pogrzebałem tu i tam.
– Chyba nawet więcej niż „tam”. – Emily nachyliła się nad komputerem, rozpoznając stronę rządową, do której Santos włamał się w poszukiwaniu więcej informacji.
– Aresztujesz mnie? – zapytał, unosząc brew i widząc, że jej policyjna natura bierze górę. Nic nie odpowiedziała, więc kontynuował. – Te odpisy aktu zgonu rodziców Simmonsa… to falsyfikaty.
– Co? – Emily wzięła od Erica papiery. – Skąd…
– Wierz lub nie, nie raz widziałem fałszywe dokumenty.
– Wierzę. Więc miałeś rację, zabił swoich rodziców?
– Moim zdaniem tak. – Santos postanowił mówić bez ogródek. – Oczywiście istnieje też możliwość, że próbował zatuszować własną tożsamość, a raczej jej brak. Dlatego dla pewności sprawdziłem bazę danych w domach dziecka i agencjach adopcyjnych w stanie Waszyngton. Żadnych danych nie znalazłem, nie tylko w Bellevue, ale też nigdzie indziej, co pozwala mi mniemać, że rzeczywiście uśmiercił rodziców. W chwili przedstawienia aktu zgonu najprawdopodobniej żyli, skoro musiał uciekać się do podrabiania dokumentów. Lub oryginał mógł przedstawiać przyczynę zgodu, która była dla niego niewygodna. Wyniki autopsji na pewno powiedziałyby nam więcej, ale nie sposób ich znaleźć, próbowałem.
Emily zacisnęła palce na papierach, wpatrując się w nie intensywnie.
– Idziemy na tę kolację? Umieram z głodu! – krzyknęła Alice, wchodząc do apartamentu i łapiąc się teatralnie za brzuch. – Co to?
Eric zatrzasnął komputer, żeby ciekawska Alice nie zaczęła zadawać niewygodnych pytań. Udali się na kolację i spędzili miły wieczór. Nie rozmawiali już więcej o Simmonsie, kolejny dzień na pewno przyniesie im więcej odpowiedzi.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 16:27:41 06-03-22, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3493
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:42:15 09-03-22    Temat postu:

Temporada III C 060
Caridad/Victoria/Javier/Emily/Fabrcio

Krzyż Templariuszy pysznił się na jej plecach niczym wyrzut sumienia. Wszyscy jednak najpierw widzieli wytatuowanego na lewej łopatce feniksa, którego długi ogon owijał się wokół krzyża. Wpatrywała się w niego dłuższą chwilę pogrążona we wspomnieniach. Pamiętała dzień w którym położyła się na twardym tapczanie, a jeden z członków przyłożył igłę do jej skóry znacząc jej ciało na zawsze. Miała zamknięte oczy, czuła nieprzyjemne skrobanie po skórze i czuła się tak cholernie dorosła. Robiła coś zakazanego. I w tamtej chwili wcale nie miała na myśli wstąpienia w szeregi kartelu narkotykowego a zrobienia sobie tatuażu. Nie widziała w tym nic złego gdyż w tamtym momencie Los Templarios byli bandą dzieciaków pod wodzą Estebana Chaveza a nie siejącym postrach kartelem narkotykowym. Caridad znała go z czasów gdy byli jeszcze dzieciakami jeżdżącymi na kolorowych rowerach. Po latach wszystko uległo jednak zmianie; ona skończyła medycynę, on został zabity w więzieniu. Gdy wspomina tamte dni pamięta dziewczynę która rozpaczliwie pragnęła gdzieś przynależeć.
Ojciec ją odrzucił. Pamięta jak z przed jego domu obserwowała jak kłóci się z żoną, która wychodzi trzaskając drzwiami. On kazał jej wsiąść do auta i odwiózł ją do matki. I to był ich jedyny kontakt aż do teraz. Caridad robiła wszytko co w jej mocy aby utrzymać ich relacje na profesjonalnej stopie do czasu jego małej prośby. Jak trwoga to do [link widoczny dla zalogowanych], pomyślała w tamtym momencie ze złością.
— Wychodzisz? — podskoczyła na dźwięk głosu matki, która posłała jej przepraszający uśmiech. Szatynka sięgnęła po skórzaną kurtkę w intensywnie niebieskimi kolorze.
— Wrócę za kilka godzin — odpowiedziała kobiecie wsuwając stopy a botki. — Idę na spotkanie ze znajomymi.
— To ci sami znajomi od krzyża? — zapytała z przekąsem Pia splatające ręce na piersi. Krótką chwilę obserwowała jak tatuaż znika pod skórzaną kurtką. Caridad jako młoda dziewczyna uważała, że jej tatuaż jest mały i w prawie niewidocznym miejscu. Matka wówczas szesnastoletniej dziewczyny miała inne zdanie na ten temat.
— Mamo — jęknęła przerzucając przez ramię pasek od torebki. Do środka wrzuciła telefon i klucze i zwitek banknotów. Pia podeszła do córki i pogładziła ją po policzku.
— Nie musisz tam chodzić. Jeśli kto się do tego zmusza powiedz Pablowi.
— Myślisz, że wpadam na drinka od czasu do czasu do El Parasio bo ktoś mnie zmusza? — zapytała matki z niedowierzaniem. — Chodzę tam bo chcę i nie zamierzam mówić o niczym Pablowi.
— Kochanie on jest twoim ojcem.
— Stracił prawo do nazywania się moim ojcem gdy zostawił mnie na tamtym chodniku — warknęła wymijając matkę.
W sobotni wieczór panował całkiem spory ruch. Caridad rozejrzała się po mrocznym pomieszczeniu i skierowała swoje kroki do części lokalu gdzie wstęp mieli tylko członkowie kartelu lub osoby zaproszone przez kartel. Rozejrzała się po pomieszczeniu szukając w tłumie znajomych twarzy. Pomachał do niej Lao przywołując ją gestem dłoni.
— Miałem nadzieję, że dziś wpadniesz — zaczął gdy się przywitali. Sięgnął po butelkę i dwa puste kieliszki. — Wiem, że to ty kroiłaś Benita — zaczął Lalo obracając w palcach kieliszkiem tequili. — Niech spoczywa w pokoju.
— Amen
— Doktor Śmierć — Joaquin objął ją w pasie. — Na słówko — powiedział i odciągnął ją od Lalo. Wskazał jej kanapę na przeciwko siebie. — Wyjaśnij mi proszę jak do tego doszło, że zasypiając z jedną gębą facet obudził się z inną?
— Zaawansowana chirurgia plastyczna.
— A patrz ja myślałem że to robota Gandalfa Białego — odpowiedział jej z przekąsem Wacky. Caridad westchnęła.
— Nie wiem kto to zrobił, ale to chirurg z określonymi umiejętnościami który wielokrotnie przeprowadzał takie zabiegi.
— Oszczędź mi szczegółów bardziej mnie ciekawi kogo udawał Benito niż na ile sposobów ktoś połamał mu szczękę.
— Dymitrio Barosso
— Co on ma do tego?
— To za niego podawał się Bene — popatrzyła na Lucasa. — Kumpel z policji ci nie powiedział że Dymitrio Barosso leży w szpitalu miejskim gdyż cudownie wrócił z zaświatów?
— Nie wspomniał o tym ani słowem.
— Nie wspominałem o tym ani słowem bo nie miałem pojęcia — odpowiedział Hernandez. Popatrzył na lekarkę w której krótkim uśmiechu było coś dziwnie znajomego.
— A no tak — Jaquin machnął ręką — beznadziejny ze mnie gospodarz. Wy przecież znacie się tylko z widzenia. Luke poznaj Caridad, Caridad poznaj Lucasa. Nasza doktor śmierć pamięta jeszcze czasy gdy Templariusze byli zgrają dzieciaków jeżdżącą na rowerach. To dzięki jej rodzinnym koneksjom zajęli się biznesem.
— Joaquin o czym ty mówisz? — zapytała go zdziwiona kobieta. — Alpaki niewiele mają wspólnego z narkotykami.
— Gapa ze mnie — mruknął — Miałem na myśli koneksje rodzinne od strony ojca. Estaban wspominał, że zaczynali od rozprowadzania towaru od twojego dziadka Felipe Diaza? — dostrzegając jej zdumioną minę domyślił się że nie miała pojęcia. — Ups chyba wygadałem jakiś rodzinny sekret.
Caridad wstała i wyszła kierując się do baru. Oparła dłonie na kontuarze. Poruszyła głową na boki.
— Ciężki dzień? — zapytał ktoś siadając obok niej. Zerknęła na profil mężczyzny.
— Nawet nie wiesz jak bardzo.

***
Telefon od Fernanda Barosso był zaskakujący. I jeśli sam telefon ją zaskoczył to prośba spotkania jeszcze bardziej. Blondynka niechętnie zgodziła się na rozmowę w cztery oczy, a na lokalizację wybrała swój dom gdyż Javier wyszedł na trening a ona nie miała z kim zostawić synka. Barosso pojawił się sam.
— Dziękuje za spotkanie Eleno — zaczął gdy wymienili kulturalne “dzień dobry” Alec z zaciekawieniem przyglądał się Barosso z nad kubeczka z soczkiem. Jakby spodziewał się, że otrzyma kolejną skrzynię z zabawkami. Zamiast kolejnych zabawek Barosso wyciągnął czekoladę po którą malec z ochotą sięgnął.
— Dziękuje — powiedział i czmychnął ze słodkim smakołykiem na taras.
—Jest doprawdy uroczy — skomentował zachowanie chłopca Fernando.
— A moje pokłady cierpliwości są doprawdy na wyczerpaniu więc — ruchem dłoni zachęciła go do wyjawienia powodów swojej wizyty.
— Mam dla ciebie propozycje Eleno — zaczął Fernando — chcę ci zaproponować stanowisko vice-burmistrza.
— Co? — zapytała zaskoczona blondynka. — Miałabym zostać twoją zastępczynią? Uderzyłeś się w głowę pod prysznicem?
— Oczywiście, że nie — odpowiedział. — Mówię śmiertelnie poważnie. Chcę z tobą pracować.
— Nie zostałeś jeszcze burmistrzem, Conrado
— Conrado przegra te wybory — powiedział ostrzejszym tonem. — Przestań łudzić się, że będzie inaczej. Może i jest młodszy przystojniejszy i ma grubszy o de mnie portfel, ale dla ludzi w miasteczku liczy się to co znane nie obce i nowe.
— Ludzie w tym mieście chcą zmian. Są zmęczeni biedą i przemocą.
— I wspólnymi siłami możemy sprawić, że Valle de Sombras będzie miejscem gdzie ludzie będą chcieli mieszkać i żyć a nie uciekać gdzie pieprz rośnie.
— Zdajesz sobie sprawę o co mnie prosisz? Ja mam swoją firmę, swoje życie.
— Byłaś gotowa startować w wyborach do rady miasta — przerwał jej Fernando. Popatrzyła na niego zaskoczona. — tylko po to żeby mnie kontrolować a ja chcę ci zaproponować coś więcej niż stanowisko radnej — urwał — Pracę dzięki, której będziesz miała realny wpływ na zmiany. Dam ci głos, który będzie się liczył. Przemyśl to moja droga. Porozmawiaj z mężem na pewno podejmiecie wspólnie słuszną decyzję. — zapewnił ją i wyszedł.

***
Javier nie przepadał ze sportami sztuk walki. Wolał jogę albo pilastes lecz i on od czasu do czasu lubił w coś uderzyć i zetrzeć się z przeciwnikiem. Treningi z Harcerzykiem sprawiały mu całkiem sporo frajdy. Jasnowłosy przyjaciel miał do Reverte mnóstwo cierpliwości i wycisk który od niego dostawał był dostosowany do jego umiejętności. Tego ranka ćwiczyli przy worku. Javier rytmicznie uderzał o czarną skórę zostawiając na niej wilgotne ślady. Oddychał szybko i nierówno jednak nie przerwał uderzeń jedynie przyspieszył. W jego głowie trwała gonitwa myśli.
Martwił się o wynik wyborów, martwił się o Evę. Gdyby ktoś kilka miesięcy temu powiedział mu że będzie niepokoił się stanem emocjonalnym Evy Mediny (kobiety o wątpliwiej moralności w młodości) parsknąłby śmiechem. Dziś jednak do śmiechu mu nie było. Eva w pięknej sukni wyszła z kościoła i odleciała. Według kupionego biletu na jej nazwisko wracała do Kalifornii. Javier dla pewności wysłał na lotnisko Thomasa. Jeśli ktoś potrafił do niej dotrzeć do aktorki to był ojciec jej najlepszej przyjaciółki. Miał jeszcze jedno zmartwienie na głowie i nie wiedział jak ten kłopot rozwiązać.
— Zwolnij Javier — Hernandez chwycił go za ramię. — Zrobisz sobie krzywdę.
— Co? — wydyszał Magik zatrzymując się. Czoło oparł o worek i zamknął oczy robiąc wszystko aby uspokoić przyspieszony oddech.
— Nie forsuj się tak bo zrobisz sobie krzywdę — zaznaczył obserwując jak przyjaciel spaceruje po pomieszczeniu — Nie wytańczyłeś się na weselu?
— Na jakim weselu? — zapytał go Magik ściągając rękawice. — A Evy weselu — popatrzył na przyjaciela. — A to ty nic wiesz, że ślub odwołano w ostatniej chwili?
— Jak to odwołano?
— No panna młoda zmieniła zdanie i wyszła z kościoła zostawiając wszystkich gości z wyrazem oszołomienia na twarzach.
— Ty nie byłeś zaskoczony.
— Wyczułem to swoim szóstym zmysłem — oznajmił z wyraźną dumą w głosie. — Ale muszę przyznać, że w przypadku ciebie i Ariany mój szósty zmysł trafił w dziesiątkę — wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
— O czym ty mówisz?
— Jak to o czym mówię Harcerzyku — wyrzucił ręce do góry. — O waszej bibliotecznej schadzce między Dostojewskim a Tołstojem.
— Skąd ty o tym wiesz?
— Na pewno nie od ciebie — odpowiedział z wyraźną pretensją w głosie. — Dlaczego mi nie powiedziałeś?
— Dlatego, że chciałem uniknąć takiej właśnie rozmowy — przyznał szczerze Hernandez. Javier popatrzył na niego zaskoczony i zaczął się rozciągać. — Javier wiesz, że jesteś moim przyjacielem, ale nie zamierzam dyskutować z tobą o moim życiu erotycznym.
— To co mam zapytać Ariany jak było?
— Ani mi się waż — syknął Luke a Javier zachichotał.
— Spokojnie twoja głowa Harcerzyku. Jestem dżentelmenem i o “tych sprawach “— zaznaczył w powietrzu cudzysłów — rozmawiam tylko i wyłącznie z małżonką , ale ty rozmawiałeś z Arianą? O was? Zaprosiłeś ją na randkę? Jedno twoje słóweczko i macie rezerwację w Grze Anioła. — zapewnił go. — Ten lokal jest idealny na randkę. I koniecznie musisz kupić jej kwiaty. Wiem, że uschnął. Ale kobiety lubią takie gesty.
Lucas Hernandez przeczesał palcami włosy. To był właśnie powód przez, który trzymał gębę na kłódkę i nie powiedział Javierowi o jego zbliżeniu z Arianą. Chciał uniknąć sytuacji gdy jego przyjaciel cały w skowronkach zaczynie wypytywać o jego życie miłosne. To było krępujące i mieszało mu w głowie. A i bez tego wiele się w niej działo. Reverte spoglądał na niego wyczekująco.
— A co się z tobą dzieje? — odbił piłeczkę zmieniając temat. .
Zaskoczony Magik podniósł na niego jasne oczy. Palcami przeczesał miękkie jasne włosy.
— Twój brak umiejętności komunikacyjnych — odgryzł mu się Reverte.
— Nieprawda, coś innego gryzie cię pod tą złotą czupryną — stwierdził Hernandez i upił łyk wody Javier przyglądał mu się uważnie jakby rozważał czy powierzania Lucasowi swoich zmartwień to dobry pomysł.— Jesteś chory? — zapytał go zmartwiony Harcerzyk.
— Zdrów jak ryba — odpowiedział mu mężczyzna. — To skomplikowane i nawet nie wiem od czego zacząć? — pokręcił bezradnie głową.
— Polecam od początku — zasugerował łagodnie Harcerzyk. Widywał przygaszonego Reverte, ale teraz działo się z nim coś niepokojącego.
— [link widoczny dla zalogowanych]
— Co to za facet? — zapytał przyjaciela. Jedyny Atticus o którym Luke słyszał to postać z powieści amerykańskiej “Zabić drozda” wątpił jednak żeby miał na nazwisko Kennedy. Javier wyciągnął przed siebie nogi.
— Dawno , dawno temu — zaczął uznając że opowiedzenie tego w formie bajki będzie dużo prostsze — żył sobie mężczyzna Valentine Kennedy. I nie pytaj mnie kto wybrał mu tak głupie imię. Sam pewnie zastanawiał się nad tym całe życie. Nie był to jednak zwyczajny facet w końcu imię a zwłaszcza nazwisko zobowiązuje do wielkości — urwał i zerknął na Hernandeza. — Moja mama pragnęła dziecka, ale jej mąż nie chciał słyszeć i potomstwie więc mama wzięła sprawy w swoje ręce i poprosiła Vala o maciupeńką przysługę — westchnął — Urodziłem się rok później.
— Co do tego ma Atticus Kennedy? — zapytał Hernandez.
— Mama miała nadzieję, że ja Val i ona stworzymy rodzinę tylko on zapomniał wspomnieć, że kręcił z imigrantką ze Szkocji. Ich syn urodził się kilka miesięcy później.
— Co? — wydukał kompletnie zaskoczony Harcerzyk. — Masz brata?
— Przyrodniego — sprecyzował.
— Od jak dawna o tym wiesz?
— Odkąd jako nastolatek przeczytałam listy jakie Val i mama wymieniali ze sobą przez lata. Koniec końców przeze mnie wylali go z NASA. Okazuje się że Agencja nie ma poczucia humoru i dali mu wilczy bilet — wyjaśnił. — Chciałem, żeby pracował mnie, ale kazał mi spierdalać i zapadł się pod ziemię.
— Twój brat jest geniuszem jak ty?
— Jest inżynierem — wyjaśni. — Mówiąc w skrócie ja potrafię napisać program, który obsługuje satelity on potrafi je zbudować. Pracował przy projekcie Manhattan.
— Projekt Manhattan został zamknięty po wojnie.
— Oficjalnie tak, nieoficjalnie nadal działa z resztą to mało istotne — machnął ręką kompletnie ignorując że mówią o budowaniu broni masowej zagłady.
— Wiesz gdzie on jest teraz?
Pokiwał smętnie głową.
— Trzy tygodnie temu zmarła jego mama więc udało mi się namierzyć gdzie teraz mieszka.
— I niech zgadnę gdzieś w okolicy?
— W Pueblo de Luz. Ma warsztat samochodowy.
Luke wstał i popatrzył na przyjaciela. Nie wiedział co zrobił, ale nawet bez pytania o szczegóły domyślał się, że musiało być to coś poważnego skoro Atticus Kennedy dostał wilczy bilet.
— Wstawaj, jedziemy.
— Dokąd?
— Do warsztatu samochodowego.
— A co popsuł ci się?
— Nie, musisz koniecznie z kimś pogadać, ale najpierw obaj weźmy prysznic.
***
Oficjalne wyniki wyborów miały zostać ogłoszone w poniedziałkowy poranek. Liczenie głosów nawet w tak małej mieścinie jak Dolina Cieni było długim całonocnym procesem gdzie każdy głos należało obejrzeć, upewnić się, że jest to głos ważny i zanotować na kogo został oddany. Skład komisji losowano. W pulę wchodziły osoby od osiemnastego do sześćdziesiątego piątego roku życia. Fabricio towarzyszący przyjacielowi podczas głosowania zauważył iż komisja składała się z trzech kobiet i jednego mężczyzny. Dodatkowo w sali znajdowali się dwaj mężowie zaufania czyli osoby ze społeczności, wybrane bezpośrednio przez kandydatów którzy czuwali nad legalnością wyborów. Blondyn zdawał sobie sprawę, że jeśli Barosso chcę sfałszować wybory ma tylko jedną opcję; zrobić to lokalu wyborczym. Szczupłymi palcami przeczesał mokre włosy.
Nie tylko wybory sprawiały, że chodził po ścianach. Doskwierał mu brak Emily i Alice. Ta cisza panująca w domu była przytłaczająca. W ciągu ostatnich tygodni przyzwyczaił się do muzyki, do Alice jeżdżącej na rolkach, do żony śpiącej obok niego. Do drobnych rzeczy. Popatrzył na psa, który chrapał na kanapie. Usiadł obok zwierzęcia i pogładził go po łebku.
— Co cię trapi? — Conrado popatrzył z troską na przyjaciela. Fabricio popatrzył na przyjaciela i westchnął.
— Nic szczególnego — odpowiedział wymijająco i wstał ruszając w stronę kuchni. Z lodówki wyciągnął butelkę piwa. Wyciągnął jedno w kierunku przyjaciela, który nie zamierzał odpuszczać. Severin pokręcił głową gdy ten wyciągnął butelkę proponując mu drinka. Guerra westchnął. Gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Conrado obrócił się na pięcie i poszedł otworzyć. Do popijającego małymi łykami piwo docierały strzępy rozmowy.
— Fabricio! — usłyszał nawoływanie Severina. — Możesz tutaj przyjść?
— Już idę! — odkrzyknął stawiając opróżnioną do połowy butelkę alkoholu na kuchennym blacie. Stanął przy drzwiach i zamarł.
— Cześć — przywitał się mężczyzna — Zastałem Emily? Jestem jej starym znajomym z pracy i chciałem z nią porozmawiać.
— Żony nie ma — odpowiedział Fabricio zaciskając dłoń w pięść.
— Mogę na nią zaczekać?
— Nie zrozumieliśmy się koleś — zaczął Guerra — mojej żony nie ma. Dla ciebie. Ani teraz ani nigdy.
— Rozmawialiście o mnie — domyślił się Simmons uśmiechając kącikiem ust. Cokolwiek ci o mnie powiedziała — zaczął, lecz nie dokończył bo pięść Fabricio wylądowała na jego nosie. Matt zachwiał się i stracił równowagę spadając ze schodów. Strażak zaśmiał się przykładając wierzch dłoni do nosa.
— Złamałeś mi nos — stwierdził z niesmakiem.
— Chodź, chętnie złamię ci coś jeszcze — odpowiedział spokojnym głosem Guerra, któremu poruszanie się utrudniało silne ramię przyjaciela zagradzające mu drogę.
Simmons wstał i popatrzył na blondyna z rozbawieniem. Conrado z trudem utrzymywał go w jednej pozycji.
— Nie jest tego wart— syknął mu do ucha.
— Pozdrów żonę gdy już wróci z Seattle — odpowiedział wycofując się do zaparkowanego nieopodal auta.
— Emily poleciała na pogrzeb — krzyknął w jego stronę. Całe szczęście stał odwrócony do Simmonsa tyłem bo na jego twarzy malował się wyraz zdumienie. Fabricio kilka godzin temu powiedział, że ona i Alice pojechały do Seattle zwiedzać Szmaragdowe miasto nie na czyjś pogrzeb. —Derek Shepherd nie żyje — powiedział. — Zginął na służbie — dodał i zniknął w głębi mieszkania. Conrado usłyszał dźwięk tłuczonego szkła. Zatrzasnął drzwi, przekręcił klucz w zamku i ruszył do kuchni. Po ścianie ciemnym strumieniem spływały resztki spienionego piwa. Na kuchennych płytkach leżało zielone szkło.
— Hej! — Conardo chwycił go za nadgarstek gdyż przyjaciel brał już kolejny zamach w dłoniach trzymając dzbanek od ekspresu do kawy. Ostrożnie wyjął przedmiot z jego rąk i odstawił go. — Kim był ten facet?
` — Kimś kto ma k***a szczęście że złamałem mu tylko nos — warknął Guerra patrząc na niego oszalałym z wściekłości wzrokiem. — To bydle, on — urwał wypuszczając ze świstem powietrze z płuc. Pozwolił odprowadzić się na kanapę. Wystraszony hałasem pies schował się pod stolik kawowy. Popatrzył przyjacielowi w oczy. Nie musiał mówiąc więcej. Severin zrozumiał. — On i Emily pracowali kiedyś w jednej jednostce — zaczął tłumaczyć. — Kilka dni temu wpadła na niego przypadkiem na mieście i — nabrał głośno powietrza gdy pojawiła się w poradni — dłońmi przesunął po twarzy. — Znam ją od tylu lat, ale nigdy nie widziałem jej tak roztrzęsionej i bezradnej. Powiedziała mi, że Simmons cztery lata temu zabił swoją żonę.
— I Emily pojechała wyrównać rachunki — domyślił się Severin — Dlaczego powiedziałeś, że poleciała na pogrzeb?
— Prosiła mnie o to — wytłumaczył — Wiedziała, że on domyśli się co planuje więc potrzebowała nie tylko dobrego pretekstu, aby uśpić jego czujność, ale także ściągnąć do Stanów bez wzbudzania podejrzeń. Derek to jeden z jej przyjaciół.
Conrado poklepał go po ramieniu i ruszył do kuchni. Z zamrażarki wyciągnął lód owijając go ściereczką. Wrócił i przyłożył do ręki Guerry.
— To był dobry cios — pochwalił go.
— Dzięki — odpowiedział mu blondyn. — Muszę zadzwonić do Emily.
— I powiedzieć, że dałeś facetowi w pysk?
— Nie, że facet myśli że poleciała na pogrzeb. Mam nadzieję, że byłem przekonywujący. Cholernie dużo od tego zależy. Conrado odczytał wiadomość od Victorii.
— Ty pogadaj z żoną, a ja mam sprawę do załatwienia.
— Tylko proszę nie mów mi że idziesz spotkać się z Jimeną.
— Ty znowu o tym
— Tak jak znowu o tym — odpowiedział zirytowany. — Jeśli sprawa się rypnie wybuchnie skandal i o ile w komedii romantycznej żylibyście długo i szczęśliwie to tutaj byłby zupełnie na odwrót.
— Fabricio
— Nie przerywaj mi. Nie ufam Jimenie i czy ty jej ufasz to już twoja sprawa, ale masz z nią pracować, być jej zastępcą a ona po upływie określonego czasu ma ci oddać stołek więc jeśli wyda się że się z nią przespałeś to skandal z Billem Clintonem nie będzie najsłynniejszym politycznym romansem. Zrób nam wszystkim przysługę i trzymaj sprzęt w spodniach.
***

— Wszystko co nam o sobie mówił to kłamstwo — powiedział przez zaciśnięte zęby Derek spacerując po pokoju hotelowym. Jego dłonie zacisnęły się w pięści. — Nie mamy nic.
— Niekoniecznie.
Zatrzymał się gwałtownie i popatrzył na nią.
— Pójdziemy za statystyką — zaczęła blondynka przesuwając swój laptop po stoliku. Derek usiadł. — Co mówi nam o nim statystyka? — zapytała go.
— Statystycznie więcej socjopatów pochodzi z rozbitych rodzin — zaczął — Rozbitych, dysfunkcyjnych trzeba więc szukać w danych na izbach przyjęć, lokalnych komisariatach wezwań dotyczących awantur domowych, przemocy, interwencje opieki społecznej. Tylko statystyka nam na nic jeśli nie mamy nawet jego prawdziwego nazwiska.
— Mamy imiona.
Prychnął.
— Pomyśl, gdy budował nową tożsamość stworzył ją ze zlepków starej. Szukamy Sarah i Petera, którym w 1971 roku urodził się syn Matthew.
— Myślisz, że imię jest prawdziwe?
— Mam nadzieje — mruknęła spacerując po pokoju. — O ojcu zawsze mówił z szacunkiem — zaczęła próbując przypomnieć sobie cokolwiek użytecznego. — Uczył go jeździć na rowerze, łowić ryby, jeździł z nim pod namiot.
— Nigdy nie mówił o matce, jakby nie istniała.
— Na akcie zgonu umiera dużo wcześniej od ojca. Według dokumentu — wygrzebała go z pod sterty kartek — Sarah Simmons umarła w 1976 roku. Ojciec w 1982 roku — przeczesała palcami włosy. — Nie wybrał tych dat na chybił trafił.
— Wybrał bo coś dla niego znaczą. O ojcu wyrażał się z szacunkiem, matkę wymazał ze swojego życia , bo to ona odeszła. Mogła pójść w długą, złożyć papiery rozwodowe a nawet zdradzić jego ojca.
— Umrzeć — wymamrotała — Jego matka mogła umrzeć przy porodzie. Ojciec ożenił się po raz drugi.
— Dobrze — wszedł na odpowiednią stronę. — Chłopiec o imieniu Matthew urodzony w 1971 roku.. Miejsce urodzenia Bellevue — nacisnął enter. Wydał z siebie pisk, gdy na ekranie pojawił się wynik. Jeden. Kliknął.
— Sarah Burke — przeczytał — z domu niespodzianka Simmons. Zmarła po porodzie — urwał i zerknął na Emily. — To musi być ona.
— Imię ojca?
— Peter Burke urodzony 12 października 1946 roku. — kilkukrotnie uderzył w klawisze. — I masz rację ożenił się powtórnie dwa lata później z niejaką Sheilą Stuart. Rozwód wzięli w 1976 roku.
— Jedna matka umiera przy porodzie, druga rozwodzi się z ojcem. Powód?
— Różnice nie do pogodzenia.
— Masz jej adres? — zapytała. Derek uderzył kilka razy w klawisze.
— Po rozwodzie przeprowadziła się do Albuquerque w Nowym Meksyku. Masz ochotę na wycieczkę? — zapytał. Przegryzła wargę. Nie mogła rzucić wszystkiego i lecieć do Nowego Meksyku.
— Polecisz tam?
— A pożyczysz samolot? — zapytał ją. Sięgnęła po telefon.
— Dzień dobry — zaczęła — Chciałabym ustalić plan lotu — powiedziała. — Oczywiście zaczekam. — Zadzwoniłeś po kawalerię?
— Czekają w Biurze na rozkazy — odpowiedział — chyba nie sądziłaś, że odmówią sobie przyjemności skopania mu tyłka?

***
Caridad nie planowała spędzać nocy z nieznajomym poznanym w El Parasio, ale gdy ją pocałował pod lokalem poddała się chwili. Teraz spacerowała po jego pełnym światła mieszkaniu i nie mogła się nie uśmiechnąć. Był dziwnym facetem. Dziwnym w dobrym tego słowa znaczeniu. Palcami przeczesała brązowe włosy i popatrzyła na mężczyznę stojącego przy kuchence. Spodziewała się, że po wszystkim każe jej spadać. On ani myślał wypuszczać jej z łóżka.
— Mam nadzieje, że lubisz jajecznicę — odezwał wyrywając ją z krainy wspomnień. Skinęła głową i popatrzyła na jego szczupłe pokryte tatuażami ramiona. Obrazy ożywały w nocy zamieniając się w połyskujące w ciemnościach konstelacje. — Kawy?
— Chętnie — odpowiedziała siadając na stołku. — Jesteś astronautą? — zapytała go.
— Nie, skąd taki wniosek?
— Masz konstelacje wytatuowane na rękach więc musisz mieć coś wspólnego z gwiazdami.
Uśmiechnął się i usiadł bok niej.
— Lubię gwiazdy — odpowiedział — To nie tylko konstelacje, ale także znaki zodiaku — wyciągnął w jej stronę rękę — To są bliźnięta — wyjaśnił. — Mój znak zodiaku — przekręcił rękę — To — przesunął palcem po wnętrzu swojego nadgarstka — Waga to moja mama — obrócił się bokiem. Caridad dostrzegła kolejny zlepek gwiazd. Popatrzyła na niego pytająco. — Wodnik symbolizuje mojego brata zaś — obrócił ręką do wnętrza to Skorpion.
— A tatuaż na obojczyku?
— Wielka niedźwiedzica przypomina mi o mamie. Zawsze mawiała, że nieważne gdzie poniesie nas los wystarczy że spojrzę w niebo i odnajdę Wielką niedźwiedzicę. Wiem to głupie.
— Nie to nie jest głupie. Ja mam na plecach feniksa bo mój ojciec nigdy nie chciał mieć ze mną nic wspólnego. I to mnie zmieniło.
— Mój całe moje życie przypominał mi że jestem tym gorszym synem. Mam gorsze oceny, rysuje gorsze laurki na Dzień ojca, skończyłem gorsze studia i mam zdecydowanie za dużo tatuaży. Pierwszy zrobiłem, żeby go wkurzyć — zaśmiał się krótko wbijając widelec w jajecznicę. — Mam dość zagmatwane relacje rodzinne — odparł.
— Witaj w klubie — odpowiedziała i stuknęli się szklankami kawy. Rozległ się dzwonek do drzwi.
— Spodziewasz się gości? — zapytała go.
— Nie, zostań tutaj — polecił i ruszył do przodu, Gdy Atticus Kennedy zobaczył kto stoi w progu miał ogromną ochotę zatrzasnąć mu drzwi przed nosem. — Czego chcesz? — zapytał go podejrzliwie zerkając w stronę Lucasa.
— Koledze zepsuł się samochód — oznajmił Reverte. Zarówno Lucas jak i Atticus łypnęli na Magika podejrzliwie. — Coś tam dziwnie skrzypi — zaczął tłumaczyć Magik. Młodszy z braci westchnął z powątpiewaniem kręcąc głową.
— W niedzielę nie pracuje więc — popatrzył na blondyna — przywieź mi go przed południem to sprawdzę co i jak.
— Nie zaprosisz mnie na kawę? — zapytał Magik — znaczy nas? — poprawił się szybko.
— Ty zostań — odezwał się Hernandez wędrując spojrzeniem to do jednego brata to do drugiego — ja za pół godziny muszę być w pracy.
— Cześć — Caridad nieśmiało pojawiła się obok Atticusa i objęła go w pasie. — Cześć Luke
— Cześć Caridad — przywitał się grzecznie. — To ja będę się zbierać — zaczął.
— Jedziesz do Valle de Sombras?
Skinął głową.
— Mogę się z tobą zabrać?
— Jasne zaczekam przy aucie — odparł zerkając na przyjaciela który wpatrywał się w brata z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
— Zapuściłeś zarost
— Ty za to nadal ubierasz się na pstrokato — skomentował przesuwając wzrokiem po jego sylwetce. — Wejdź — przepuścił go w drzwiach. — kuchnia jest cały czas prosto — wyznaczył kierunek.
— To twój brat? — domyśliła się Blanco spoglądając na Javiera.
— Obaj przegraliśmy na genetycznej loterii — odpowiedział i pocałował ją. — Zjedz ze mną kolację — poprosił.
— Zgoda — musnęła ustami jego usta. Niechętnie wyślizgnęła się z jego objęć. — Zdzwonimy się?
— A dasz mi swój numer telefonu?
— Masz go na lodówce.
Odprowadził ją wzrokiem i wrócił do środka.

***
Santos uznał, że ściana z gum do żucia jest obrzydliwa, lecz Alice była obrzydzona i zachwycona jednocześnie widokiem gum do życia tworzących przedziwny twór. Wolał nie myśleć ile w tym miejscu jest bakterii dlatego gdy tylko Alice przykleiła gumę do ściany zostawiając po sobie ślad wycisnął na jej ręce i swoje dużą ilość żalu antybakteryjnego. Zaraz po obejrzeniu i zrobieniu kilkunastu zdjęć ścian pokrytych gumami do żucia udali się do Muzeum Popkultury. Alice koniecznie chciała zobaczyć Publiczną Bibliotekę w Seattle więc spacerowali po oszałamiającym budynku w towarzystwie przewodniczki. Starszej pani z śnieżnobiałymi lokami, która na myśl przywiodła mu zmarłą babcię. Kobieta ciepło uśmiechała się do Alice, która szeptem zadawała pytania.
— Tutaj jest aula — wprowadziła ich przestronnego pomieszczenia gdzie na zielonych krzesełkach siedziały dzieci i ich opiekunowie — Za pięć minut zacznie się przedstawienie.
— Jakie przedstawienie? — zainteresowała się natychmiast Alice.
— Dziadek do orzechów — poinformowała ją.
— Mogę zostać i obejrzeć? — zwróciła się z pytaniem do Erica. — Proszę, proszę , proszę — złożyła ręce na do modlitwy i popatrzyła na niego błagalnie.
— Dobrze, gdzie można kupić bilet? — zapytał bibliotekarkę.
— Pokażę panu — wskazała kierunek.
— Nie musisz oglądać przedstawienia ze mną — zakomunikowała dziewczynka. — Jest dla dzieci. Idź i porób coś dorosłego.
Eric rozbawiony pokręcił głowę i obserwował jeszcze przez chwilę jak Alice sadowi się na jednym z krzeseł , a światła przygasają. Umieścił opłatę i westchnął. Miał dwie i pół godziny dla siebie. Usiadł na jednym z krzeseł gdzie jak spostrzegł nie był jednym opiekunem czekającym na swoją pociechę. Wstał i podszedł do kontuaru za którym z robótką na drutach siedziała jego przewodniczka.
— Przepraszam — odezwał się do kobiety która obdarzyła go iście babcinym uśmiechem. — Mogę o coś zapytać?
— O co chodzi?
— Zabrzmi to dziwnie — zaczął — ale mój znajomy co roku odwiedza Seattle i co roku odwiedza te same dzielnice. Pytałem go o to, ale stwierdził, że sam muszę zgadnąć dlaczego odwiedza te same dzielnice rok w rok więc może pani mi podpowie w jakim kierunku szukać. Chodzi o dzielnice; Ravenna, Wedgwood i Maple Leaf. Czy coś je ze sobą łączy?
— Łatwizna — stwierdziła wprawiając Santosa w konsternację. — Chodzi mu zapewne o Zimnego Petera.
— Kogo?
— Zimny Peter — powtórzyła i wstała. — Chodźmy — powiedziała i wstała. Eric podążył za nią. Starsza pani podeszła do stanowisk komputerowych i uruchomiła sprzęt. Santos usiadł obok niej. — Pana kolega jest stąd?
— Z Bellevue — odpowiedział. — Mieszkał tutaj przez pewien czas z żoną za nim się nie przeprowadzili — odpowiedział uznając że mówienie starszej pani że ów kolega jest podejrzany o zabicie żony raczej mu nie pomoże. — To jakaś znana sprawa?
— Dla miejscowych tak — odpowiedziała wpisując frazy. — dla przyjezdnych niekoniecznie. To było w końcówce lat siedemdziesiątych , a wtedy wszyscy śledziliśmy sprawę Teda Bundego. W tamtym momencie nikt specjalnie zimnym Peterem się nie interesował. Zamówię dla pana kilka gazet gdzie pisali o nim. Ma pan czas to sobie pan poczyta.
Kwadrans później Santos siedział przy jednym ze stołów w czytelni gdzie bibliotekarka systematycznie donosiła mu kolejne materiały, które on czytał i kopiował dla Emily. Im bardziej zagłębiał się w historię zimnego Petera tym częściej zastanawiał się jak przekaże te informacje matce Alice? Poczuł jak ktoś obejmuje go za szyję.
— Dlaczego czytasz o trupach? — zapytała go Alice krzywiąc się mimowolnie. Santos zamknął teczkę i cmoknął ja w policzek. — Robisz to dla mamy — stwierdziła z brodą opartą na jego ramieniu.
— Pomagam jej w pewnej ważnej sprawie — odpowiedział. — Odniosę wszystko i będziemy dalej zwiedzać.
— Ja chcę już do mamy — oznajmiła. — Chcę do mamy — powtórzyła. Eric skinął głową. Dwadzieścia minut później spotkali się na promie. Brunet telefonicznie ustalił z Emily, że spotkają się już na promie płynącym do Victorii w Kanadzie. Alice gdy tylko zobaczyła Emily stojącą na rufie puściła dłoń Erica i podbiegła do blondynki wtulając się w jej ramiona. Uśmiechnął się pod nosem na ten widok.
Pogoda była wręcz wymarzona na rejs. Słońca świeciło wysoko na niebie. Emily wsunęła na nos przeciwsłoneczne okulary i patrzyła jak Seattle staje się małą kropeczką widzianą gdzieś daleko na horyzoncie. Fabricio spodobałby się tej widok, przemknęło jej przez myśl. Żałowała, że go tutaj nie ma, że nie może oprzeć się plecami o jego tors.
Gdy tamtego dnia w poradni przytulił ją do siebie rozpłakała się. Łzy strachu, frustracji zmoczyły jego koszulę i dopiero gdy się uspokoiła powiedziała mu o wszystkim od początku do końca. Dziś przez telefon powiedział, że mu przywalił. Uśmiechnęła się pod nosem. I dobrze, pomyślała. Zasłużył na coś więcej niż złamany nos, ale według alertu ustawionego przez Erica Matt był w samolocie lecącym do Seattle.
Derek uprzedził swoich bliskich o swojej “przedwczesnej śmierci na służbie” Pani Shepherd nie była jednak z tego powodu zadowolona , lecz syn oznajmił, że to jedyny sposób aby odnaleźć Jenny. Palce blondynki zacisnęły się na barierce. Mieli mało czasu , a Emily miała nadzieję, że tym razem to do nich uśmiechnie się szczęście i dorwą sukinsyna.
Popatrzyła na telefon. Derek jeszcze się nie odezwał. Miał zadzwonić gdy dowie się czegoś istotnego. Postanowiła więc traktować jego milczenie jako coś dobrego, a nie złego. Szczupłymi palcami przeczesała jasne włosy i odwróciła do tyłu głowę.
Alice spała. Po wizycie przy ścianie pokrytej kolorowymi gumami do żucia, Muzeum Popkultury, zwiedzaniu Publicznej Biblioteki i kilkugodzinnym rejsie promem zasnęła gdy tylko przebrała się w piżamy. Niczego innego nie pragnęła bardziej aby utrzymać tę niewinność jak najdłużej.
— Emily — łagodny głos Erica wyrwał ją z zadumy. — Masz ochotę na herbatę? — zapytał.
Skinęła głową.
— Zaraz przyjdę — powiedziała i weszła do środka. Podeszła do córki i otuliła ją kocem. Wargami musnęła skroń i poszła do salonu. Cicho zamknęła za sobą drzwi. Eric czekał na nią w salonie z kubkami parującego napoju. Jeden podał Emily. Podziękowała mu uśmiechem. — Dzięki.
— Drobiazg.
— Nie mam na myśli tylko herbaty — wyjaśniła upijając łyk. —Rzuciłeś wszystko, żeby z nimi przyjechać, zajmujesz się Alice gdy ja pracuje. To nie jest drobiazg. Nie dla mnie.
— Cieszę się, że mogę pomóc — odpowiedział. — I spędzić czas z Alice. Stęskniłem się za nią. Hej — bezwiednie wziął ją za rękę i ścisnął jej palce — Dorwiemy go.
— Oby — wstała — Nie wiem co zrobię jeśli teraz mi się wymknie. Na promie mówiłeś, że znalazłeś jakie artykuły w prasie, które mogą pomóc.
— Tak — przyznał jej racje Moon. Niechętnie puścił jej rękę i wstał. — Przeanalizowałem trasę, którą jeździł Simmons. Zawsze poruszał się między tymi samymi dzielnicami Ravenna, Wedgwood i Maple Leaf. — rozłożył mapę na której poprzyczepiane były kolorowe karteczki wraz z datami. — Czerwona linia oznacza trasy po których się poruszał gdy w przeciągu ostatnich czterech lat odwiedzał Seattle. Karteczki odpowiadają miejscom znalezienia ciał kobiet.
— Co?
— W 1977 roku znaleziono ciało Mary Moore — zaczął referować i wskazał miejsce na mapie — W ciągu kolejnych miesięcy aż do kwietnia 1982 roku na terenie trzech sąsiadujących ze sobą dzielnic znaleziono ciała czternastu kobiet. Wszystkie zostały zgwałcone i uduszone. Ich ciała początkowo porzucano w ciemnych zaułkach, ale im częściej zabijał tym w bardziej widocznym miejscu porzucał zwłoki. Ostatnią ofiarą była Desirée Larson. Uciekła mu 14 kwietnia 1982 roku. Tej samej nocy został aresztowany. Media nazywały go “Zimny Peterem” bo
— Gwałcił swoje ofiary po śmierci — weszła mu w słowo blondynka siadając na krześle. Uśmiechnęła się pod nosem. — Zrobiłeś profil geograficzny Matta, który pokrywa się z profilem innego sprawcy.
— Nie rozumiem.
— Peter Simmons zmarł 14 kwietnia 1982 roku. Data śmierci na fałszywym akcie zgonu pokrywa się z datą aresztowania zimnego Petera, który nazywał się Peter Burke. Burke urodził się 12 października 1946 roku w Seattle. Po ślubie z Sarah Simmons przeprowadził się do Bellevue. Pracował w lokalnym zakładzie pogrzebowym “Ostatnia droga” 14 listopada 1971 roku urodził mu się syn Matthew Burke. Matka chłopca Sarah zmarła na sepsę po czterech dniach. Ojciec ożenił się powtórnie z Sheilą Stuart. Rozwiedli się w 1976 roku. Derek poleciał spotkać się z byłą żoną Petera. Matt zawsze mawiał “w każdych kłamstwach jest ziarno prawdy”
— Matt jest synem seryjnego zabójcy — usiadł obok jasnowłosej. — Cholera.
— Jest nie tylko synem seryjnego zabójcy — powiedziała powoli Emily wpatrując się w mapkę. — Słyszałam o sprawie Zimnego Petera. Działał na terenie Seattle w czasach gdy Ameryka z zapartym tchem śledziła ucieczki i proces Teda Budnego. Nikogo nie obchodziły mordowane prostytutki. W latach siedemdziesiątych profilowanie kryminalne dopiero się rodziło. Dla większości było to wróżenie z fusów. Sprawa Petera Burke na tle innych w tamtych czasach wyróżniała się jedną cechą; Peter wykorzystywał swoje dziecko do polowań. To mały Matt wybierał ofiary. Dla niego miały to być jego nowe mamusie.
— Jezu — wyrwało się DeLunie. Spojrzał na Emily. Była blada. Ostrożnie, delikatnie położył dłoń na jej dłoni. Nie chciał jej przestraszyć.
— Wiemy to bo ostatnia z ofiar Desirée Larson uciekła i złożyła wyczerpujące zeznania na policji. Informacja, że w porwaniach pomagał mu syn nigdy nie przedostała się do prasy. Prokurator odstąpił od oskarżenie dziecka, które dostało nową tożsamość.
— I zostało agentem federalnym.

***
Ubrana w bluzę męża otulona kocem siedziała na hotelowym tarasie słuchała relacji Dereka, który sączył już drugą szklaneczkę szkockiej. Opowiedział jej historię Sheili Stuart, która była byłą żoną Burke i macochą Matta. Opowiedziała ona agentowi o związku pełnym przemocy i strachu. Peter Burke lubił podduszać swoją żonę i gdy traciła przytomność nie przerywał stosunku, lecz jeszcze bardziej się nakręcał. Nie wytrzymała i odeszła od Petera. Po otrzymaniu rozwodu uciekła do Nowego Meksyku. O tym, że Peter jest zabójcą dowiedziała się od policjantów. Nie była jednak zaskoczona i nie chciała zaopiekować się pasierbem. Nigdy nie miała dzieci ani nie wyszła powtórnie za mąż. Emily nie była zaskoczona. Po takich przeżyciach niewiele kobiet jest się wstanie podnieść. Mimowolnie położyła dłoń na szyi. Nie chciała teraz o tym myśleć.
— Burke uciekł z więzienia — powiedział spokojnie Derek — W listopadzie 2009 roku. Przenosili go z jednego więzienia do drugiego, wpadli w poślizg. Podczas ucieczki zginęła dwóch strażników.
— Matt poprosił o przeniesienie pod koniec grudnia 2009 roku — odezwała się blondynka. — Wrócił do miasta w styczniu 2010.
— Myślicie, że pomógł ojcu w ucieczce? — Santos skrzywił się z niesmakiem.
— W ucieczce raczej nie, ale sądzę, że pomagał ukrywać się ojcu.
— Wiedział kim jest — zaznaczył DeLuna — i mu pomagał?
— Są pewne więzi, których nie są wstanie rozerwać nawet lata odsiadki. — Matt pomagał ojcu w porwaniach. Według ocalałej przynosił jej jedzenie, opróżniał wiadro z nieczystościami. Wiedział co robi ojciec i wcale bym się nie zdziwiła gdyby i on próbował ją dusić albo był tego świadkiem.
— To chore.
— Witaj w świecie psychopatologii — mruknęła blondynka. — Dowiedziałeś się czegoś jeszcze?
— Tak, Burke był właścicielem chaty myśliwskiej.
— Jedziemy?
— Piłem, zaczekajmy do rana.
— Nie, Matt za kilka godzin wyląduje w Seattle — powiedziała — Nie mamy kilku godzin. Wezmę ze sobą Erica — odrzuciła koc.
— Zaczekaj — sięgnął do kabury i wyciągnął broń. — Weź to — podał jej pistolet. — On może tam być.
Skinęła głową.
Eric milczał chociaż chciał zapytać czy to dobry pomysł? Był środek nocy a oni jechali do chaty myśliwskiej w której mógł od sześciu lat ukrywać się seryjny morderca. Emily przez lata pracy najpierw w Interpolu później FBI była do tego przyzwyczajona, ale nie on. Tak robił niegodziwe rzeczy, ale nigdy nie polował na zwyrodnialca pokroju Burke.
Zaparkuj tutaj — poprosiła — Chata jest za tymi drzewami. Nie chcę go alarmować.
— Jesteś pewna, że to dobry pomysł? — zapytał ją Eric. — Jesteśmy sami a sto metrów dalej być może ukrywa się zabójca. Nie lepiej poczekać na wsparcie? Zadzwonić po nich?
— Derek już ich wezwał — zapewniła go.
— Skąd wiesz?
— Znam go. Nie mógł jechać a ja miałam do wyboru siedzieć na tyłku w hotelu i wysłać ciebie z nim lub przyjechać tutaj z tobą. Wybrałam to drugie — otworzyła schowek. Tak jak się spodziewała była w nim broń. — Potrafisz to obsłużyć? — zapytała wyciągając w jego stronę glocka.
— Potrafię — przyznał — chociaż nie lubię.
— Świetnie, idziemy.
Wyszli. Eric obserwował Emily. Krok miała pewny, wzrok skupiony. Szła powoli przez ciemny las. Gdzieś blisko zahuczała sowa wywołując na jego ciele gęsią skórkę. Gdy sto metrów dalej ukazał się przed nimi drewniany dom niepokój Erica wzrósł.
Dom był ciemny i na pierwszy rzut oka opuszczony. Emily powoli wspinała się na schodki, które przy każdym kroku skrzypiały złowieszczo.
— Wygląda na pusty — mruknęła rozglądając się w poszukiwaniu czegoś czym mogła by rozbić szybkę.
— Od razu czuje się bezpieczniej — odpowiedział. Emily odwróciła do tyłu głowę i popatrzyła na niego figlarnie błyszczącymi oczami. Tak więc wyglądała Wdowa na akcji. — Przesuń się — poprosił i wyciągnął zestaw wytrychów. Latarkę wsunął do ust, broń zaś podał Emily. Wsunął odpowiedni do zamka.
— Jesteś pełen niespodzianek Moon — stwierdziła Guerra spoglądając jak pewnie i sprawnie otwiera drzwi. Nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się z głośnym skrzypieniem. Emily podeszła do Santosa i wsunęła mu słuchawkę do ucha.
— Chcesz się rozdzielić? — zapytał.
— Nie, chcę cie trochę uspokoić — powiedziała i włączyła muzykę. Na dźwięk znajomej melodii uniósł brwi. — Nie oceniaj.
— Nie zamierzam — uniósł dłonie — Sam dorastałem w czasach gdy boysbandy świeciły triumfy wyjaśnił. — Panie przodem — zachęcił ją ruchem dłoni.
Serce Emily biło szybko gdy przekraczała próg starego domostwa w rytmie Shape of my Heart. Jasny stop światła oświetlał jej drogę gdy szła ostrożnie stawiając kroki. Chata miała krótki ciemny korytarz, Emily stanęła przed drzwiami i położyła dłoń na klamce i nacisnęła ją lekko popychając drzwi. Oświetliła pokój jasnym światłem latarki. Pokój był połączeniem kuchni sypialni i salonu. Na podłodze dostrzegła buty. Duże męskie trapery. Zrobiła krok do przodu a katarka padła na leżące na podłodze ciało. Z dziurą w czaszce. Santos wydał z siebie krótki pisk, gdy po podłodze przebiegł szczur. Emily popatrzyła na niego z rozbawioną miną.
— To tylko szczur.
— Wielkości psa rasy małej — odpowiedział, a ona parsknęła śmiechem czując jak schodzi z niej całe napięcie. Telefon wetknięty do tylnej kieszeni dżinsów. Odebrała.
— Cześć skarbie — usłyszała znajomy męski głos. Zachciało jej się płakać. Zapragnęła by się zmaterializował tu t teraz i ją przytulił.
— Cześć kochanie — odpowiedziała po chwili mając nadzieję, że nie brzmią w nim płaczliwie nuty. — Co robisz?
— Usycham z tęsknoty — odpowiedział. — A ty?
— Stoję nad trupem. — odpowiedziała z rozbrajającą szczerością
Po drugiej stronie zapadła cisza.
— Pingwinku?
— Naprawdę wolałbym, żebyś była panią weterynarz i opowiadała mi o kotkach.
— Jeśli powiem, że wiedziałam szczura wielkości kota — urwała — przepraszam wielkości psa z ras małych poczujesz się lepiej?
— Będzie lepiej gdy wrócicie do domu.
— Jeszcze dzień, góra dwa i będę w domu. Fabricio — zaczęła
— Wiem, musisz uciekać ratować świat.
— Kocham cię mój Pingwinie.
— Ja ciebie tez. Ucałuj o de mnie Alice.
Gdy się rozłączył Emily przyklęknęła łokcie opierając na udach. Wpatrywała się w ciało leżące u jej stóp. Był to mężczyzna z dziurą w głowie. Przymknęła powieki i podniosła się. Zadzwoniła do Dereka i poprosiła by przysłał do chaty techników i psy poszukujące ciał. Wyszła z dusznego pomieszczenia wciągając w płuca rześkie powietrze. Usiadła na stopniach i ku zaskoczeniu Erica włączyła Krąg życia z Króla Lwa. Usiadł obok niej. Głowa Emily opadła na jego ramię. Siedzieli w ciszy słuchając znajomej melodii Emily nie miała pojęcia w którym momencie się rozpłakała.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 21:45:49 09-03-22, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 11:47:26 27-03-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 061 część 1

CONRADO/HUGO/QUEN/MARCUS/ARIANA


Uścisnął dłoń swojemu przeciwnikowi politycznemu, uśmiechając się i dziękując za tę rywalizację. Dość serdecznie, by wyrazić gratulacje, jednak nie za bardzo, by nie wydać się fałszywy. Opanował ten uśmiech do perfekcji, był w końcu dobrym aktorem, zawsze miał do tego smykałkę. Zwycięstwo Fernanda wreszcie stało się faktem. Wyborcy Barosso skandowali głośno na jego widok, inni ze zwieszonymi głowami pomstowali i klnęli pod nosem, ale taka była istota demokracji – to większość decydowała, a przynajmniej większość papierowych arkuszy, które przeważyły szalę na stronę Fernanda. Nikt nie zdawał sobie sprawy, że pod osłoną nocy w lokalu wyborczym niektóre głosy oddane na Conrada zwyczajnie się „zawieruszyły”. Oczywiście Fernando miał tylko niewielkie okienko, kiedy mógł wcielić w życie swój plan i upewnić się, że wybory na burmistrza na pewno zakończą się na jego korzyść, ale sprytnie to wykorzystał. Mąż zaufania był niczym ninja, który niezauważony przez nikogo dołożył wszelkim starań, by to nazwisko Barosso zapisało się w historii miasta. Fernando niemal przybijał sam sobie piątkę w myślach, gratulując sobie tak wspaniałego i niecnego planu, nawet nie zdając sobie sprawy, że Conrado nie tyle nie przeszkodził mu w planie, co zwyczajnie go ułatwił. Obserwowanie Barosso jak z udawaną pokorą przyjmuje symboliczne klucze do miasta od tymczasowego burmistrza, sprawiło, że Saverin poczuł coś, czego nie czuł od dawna – nadzieję.
– No i masz babo placek, przegraliśmy. – Fabricio ostentacyjnie kopnął plakietkę z twarzą Fernanda, którą ktoś upuścił na posadzkę w ratuszu miejskim. – A niech to.
– Musisz być trochę bardziej przekonujący. – Conrado zaśmiał się, widząc że Guerra stroi sobie żarty i nawet nie zamierza udawać zawodu.
– Będę, kiedy Jimena oficjalnie zaoferuje ci fotel. – Fabricio zniżył głos, bo mijali ich właśnie mieszkańcy, wracający z konferencji prasowej. Gideon Ochoa podszedł na chwilę, by uścisnąć im dłonie, po czym opuścił ratusz, oficjalnie kończąc swój krótki urząd, który objął po śmierci Solano. – A właśnie, kiedy to nastąpi?
– Wszystko w swoim czasie, nie możemy tego tak zrzucić na ludzi. A tymczasem lecę do pracy. – Conrado zerknął na zegarek, zdając sobie sprawę, że oficjalne ogłoszenie wyników wcale nie było długie i uroczyste, jak zapewne spodziewał się Barosso. Sprawiło mu to wielką satysfakcję.
– Ty nie masz pracy – wyrwało się Fabriciowi, który marszcząc czoło próbował sobie przypomnieć, czy Saverin nie rozpoczął jakiejś nowej kariery, o której mu nie powiedział.
– Jestem nauczycielem przedsiębiorczości, pamiętasz? Mamy dziś zebranie grona pedagogicznego.
W Pueblo de Luz dało się wyczuć napiętą atmosferę – jako że Rafael Ibarra wycofał się z wyborów po ostatnich kompromitujących wydarzeniach, Jimena Bustamante wygrała stołek walkowerem. Był to początek nowej ery dla miasteczka, bo chociaż kobieta od dawna udzielała się w radzie miasta i była zastępczynią Rafaela, to jednak mieszkańcy przyzwyczaili się już, że rodzina Ibarra od lat wiodła prym w polityce Miasta Światła. Początek rządów Jimeny był zatem nowym wyzwaniem, nikt nie wiedział, czego do końca się spodziewać. Również w miejscowym liceum sytuacja była nieco napięta. Grono pedagogiczne stawało na głowie, by przywrócić szkole dobre imię po przedawkowaniu Roque Gonzaleza, które nadal było nazywane „nieszczęśliwym wypadkiem”. Przygotowania do musicalu trwały w najlepsze, dyrekcja robiła wszystko, co w jej mocy, by reputacja liceum już więcej nie ucierpiała. Joaquin Villanueva jako hojny darczyńca był teraz mile widziany i traktowany niemal jak patron szkoły, co Conrado bardzo się nie podobało, bo doskonale wiedział, jakie są intencje szefa kartelu. Zebranie rady pedagogicznej tylko utwierdziło Saverina w przekonaniu, że Wacky próbuje przejąć kontrolę nad Pueblo de Luz, rozpoczynając od miejscowej szkoły i tutejszej młodzieży.
Leticia Aguirre przedstawiała szczegółowo wydatki związane ze szkolnym przedstawieniem, a Conrado miał okazję przyjrzeć się wszystkim nauczycielom, którzy wyglądali jakby byli tutaj za karę. Tylko Leticii zdawało się zależeć na tych dzieciakach, które zostały pozostawione same sobie. W rogu pokoju nauczycielkiego czaił się z rękoma założonymi na piersi Lalo Marquez. Na jego widok Saverin zmarszczył brwi.
– To nowy nauczyciel? – zapytał siedzącej obok niego nauczycielki sztuki i opiekunki klubu teatralnego Barbary Soler, która musiała założył na nos okulary, by przyjrzeć się, o kim mówi.
– Och tak, to Eduardo. Zastąpił biednego Juana Jose, nauczyciela wychowania fizycznego. Panie, świeć nad jego duszą. – Przeżegnała się teatralnie, a Conrado przyjrzał się uważnie prawej ręce Joaquina, który stał przy wyjściu niczym wartownik. Widać miał to już w zwyczaju. Przypominał bardziej ochroniarza niż pedagoga. Co ten Joaquin miał w głowie, forsując Marqueza na to stanowisko? A co najważniejsze, jakim cudem dyrekcja na to pozwalała?
W tym samym momencie Lalo spojrzał na Conrada, być może wyczuwając zainteresowanie. Uśmiechnął się półgębkiem i zasalutował dyskretnie, co tylko jeszcze bardziej zaintrygowało Conrada. Co to za chora gra, w co Templariusze sobie pogrywali? Z rozmyślań wyrwał go dźwięk przesuwanego po posadzce krzesła – to Dayana Cortez przysunęła się do niego bliżej.
– Nie tylko ty masz wtyki w tej szkole. – Zaśmiała się cicho, nie przerywając wywodu Leticii. – Dayana Cortez – przedstawiła się, wyciągając w jego stronę dłoń. Uścisnął ją krótko, zastanawiając się, jakie kobieta ma intencje. – Znasz mnie?
– Znam Aidana Gordona – odpowiedział, dając jej do zrozumienia, że nie bardzo interesuje go zacieśnianie więzi. – Rozumiem, że i tobie Joaquin załatwił tutaj posadę. Musi mu bardzo zależeć na edukacji młodzieży, skoro tyle wysiłku wkłada, by kadra pedagogiczna składała się z najlepszych specjalistów. – Ostatnie słowa wypowiedział z ironią, a ona uśmiechnęła się krzywo, pozostawiając to bez odpowiedzi.
– Jak wiecie, atmosfera w szkole jest ostatnio bardzo napięta, uczniom ciężko się skupić na nauce, bo wakacje już za pasem, a poza tym nadal nie rozprawiliśmy się ze skutkami burzy – mówił dyrektor, obserwując swoich pracowników ze szczytu stołu. – Dlatego zdecydowaliśmy się wysłać uczniów na wycieczkę, dzięki której nieco ochłoną, a my będziemy mogli przeprowadzić niezbędne naprawy, wstawić nowe szyby w okna i uszczelnić instalację elektryczną. Leti była tak miła, że zajęła się całym przedsięwzięciem.
Leticia Aguirre wprowadziła kolegów po fachu w plan wycieczki – dwie najstarsze klasy liceum miały się udać do stolicy na zwiedzanie kampusu Narodowego Uniwersytetu Autonomicznego (Universidad Nacional Autónoma de México), najlepszej uczelni w kraju. Zwiedzanie miało być połączone z udziałem w seminarium na temat przyszłej kariery, co stanowiło doskonałą okazję dla uczniów, by mogli zastanowić się, co chcą robić w przyszłości i jaką szkołę lub kierunek warto obrać. Wycieczka miała trwać dwa dni.
– Dzięki uprzejmości Conrada, możemy przenocować na kampusie uniwersyteckim i dostaniemy też osobistego przewodnika. – Leticia uśmiechnęła się w stronę Saverina, który pomógł przy organizacji. Miał ogromny sentyment do tej uczelni, tam spędził najlepsze lata swojego życia i poznał Andreę. – Potrzebujemy jednak opiekunów. Barbara i ja – kobieta wskazała na nauczycielkę sztuki – już się zadeklarowałyśmy, ale potrzebujemy również kilku panów, by pomogli w przypilnowaniu chłopców. Są ochotnicy? Conrado?
Wszystkie głowy zwróciły się na Saverina, który poczuł się osaczony. Ostatnie czego mu było trzeba to wracanie do wspomnień z lat młodzieńczych, jednocześnie opiekując się zgrają nastolatków.
– Ja pojadę. – Lalo uniósł rękę od niechcenia, uśmiechając się serdecznie, przez co nawet w oczach Conrada wyglądał teraz niewinnie. Kilka nauczycielek zachichotało jak trzpiotki, co trochę go zirytowało.
– Ja również. – Zgodził się, nie wiedząc kiedy. Jeśli Lalo coś kombinował razem z Joaquinem, lepiej nie zostawiać go w towarzystwie uczniów samego. Wolał mieć na niego oko.
– Potrzebujemy jeszcze dwóch osób. Ariano, zechciałabyś pomóc?
Santiago, która weszła po cichu do pokoju nauczycielskiego, by zebrać zabłąkane książki i odnieść je do biblioteki, teraz niemal upuściła je na podłogę. Pani Aguirre wytłumaczyła jej, w czym rzecz.
– Och, no nie wiem…
– Płacą dodatkowo! – szepnęła Arianie Barbara Soler, więc dziewczyna zgodziła się, bo dodatkowa gotówka zawsze się przyda, a Camilo i Nicolas poradzą sobie w kawiarni bez niej przez te dwa dni.
– Może jeszcze ktoś z panów? Potrzebujemy sześciu opiekunów. – Leti rozejrzała się z nadzieją, ale wszyscy belfrowie odwrócili ostentacyjnie głowy.
– Załatwię kogoś – odezwał się Conrado, czując że Fabricio go zabije. Nie mógł się jednak powstrzymać, sam nie da rady, a przyjacielowi przyda się taka odskocznia, w końcu tutaj w pustym domu towarzyszyły mu tylko ciągłe zmartwienia o Emily i Alice.
– No więc ustalone! – Aguirre klasnęła w dłonie. – Zbiórka wieczorem przed szkołą. Wyślę wam szczegóły. Czeka nas długa podróż.

*

– Nie wierzę, że mnie namówiłeś. – Fabricio kręcił głową, nadal do końca nie rozumiejąc, dlaczego zgodził się na ten absurdalny pomysł, by robić za przyzwoitkę na szkolnej wycieczce. Podrzucili psa Alice, Cheshire, do Javiera i Viktorii i teraz czekali przed jednym z autokarów na szkolnym parkingu. Był późny wieczór i czekała ich prawie dziesięciogodzinna przeprawa do stolicy. Guerra jęknął na samą myśl. – Nie mogliśmy pojechać moim autem?
– Trzeba przypilnować porządku w autobusie. – Conrado zaśmiał się cicho, widząc minę kumpla. Długa przejażdżka niewygodnym transportem dla większości na pewno nie należała do najprzyjemniejszych, ale Saverin czuł dziwne podekscytowanie. Uwielbiał wycieczki, piesze i rowerowe, ale tęsknił też za czasami kiedy wsiadało się w pociąg czy autobus i po prostu jechało przed siebie, poznawało nowych ludzi, doświadczało świata. Teraz nie miał na to ani czasu ani okazji. – Nie będzie tak źle, zobaczysz. Te dzieciaki nie są takie okropne, jak ci się wydaje.
– Banda nastolatków z burzą hormonów nie brzmi jak doborowe towarzystwo podróży. W co ty mnie wpakowałeś, Saverin? – Fabricio przetarł zmęczone oczy. Już wiedział, że nie zmruży oka przez całą noc, bo nie będzie mógł znaleźć wygodnej pozycji. Przez myśl przeszło mu, by zasponsorować bilety lotnicze dla wszystkich uczniów, ale wiedział, że szkoła nie zgodzi się na sfinansowanie tej podróży, a szkoda.
– Pomyśl o tym jak o treningu. – Conrado załadował małą torbę podróżną do bagażnika autokaru i chwycił za torbę Fabricia. – No wiesz, przed własnymi dziećmi.
– Ja powinien ćwiczyć jak się zmienia pieluchy! A to… to tak jakbyś chciał mi zrobić przyspieszony kurs. Dzieci się rodzą i bum! Od razu mają osiemnaście lat. Hej, w sumie to nie takie głupie… – Fabricio zamyślił się nad tym głęboko. Przy Alice wciąż uczył się nowych rzeczy i przygotowywał się do roli ojca, ale przy bliźniętach potrzebna będzie zupełnie inna wiedza i umiejętności.
– A co innego miałbyś robić dopóki Emily i Alice nie wrócą ze Stanów, co? Siedzieć, użalać się nad sobą i zamartwiać, czy twoja żona już złapała Simmonsa? Tak przynajmniej skupisz się na czymś innym. Nie ma za co. – Conrado poklepał przyjaciela z uśmiechem po plecach, a ten skrzywił się.
– Bardzo śmieszne.
– No to w drogę, panowie! – zawołała Barbara Soler, pakując się do autobusu i ledwo mieszcząc się w drzwiach, bo była dość krępa.
– To człowiek Joaquina, prawda? – zagadnął cicho Guerra, kiedy wsiedli do autobusu i przepychali się, by zająć odpowiednie miejsca. Zauważył Marqueza na jednym z przednich siedzeń pod oknem. Już rozumiał, daczego Conrado tak się upierał, by jechać. Chciał mieć oko na członka kartelu.
– Tak, to Lalo. Nie jest groźny, wykonuje tylko rozkazy.
– Powiedz to Hernandezowi. – Fabricio prychnął, a widząc zdumione spojrzenie Saverina dodał: – Emily mówiła mi, że to ten cały Lalo próbował zabić siostrzeńca Huga. To on postrzelił Hernandeza.
Conrado zmarszczył brwi. Może Lalo wcale nie był tylko głupim osiłkiem.
– Tutaj, to miejsce jest wolne. – Lalo ściągnął plecak z siedzenia obok i uśmiechnął się zachęcająco. Ariana usiadła nieśmiało, dziękując mu skinienien głowy, bo wszystkie inne miejsca z przodu były już zajęte a ona się spóźniła.
– Co on sobie myśli, co? Próbuje wtopić się w tłum, zgrywa zwyczajnego, przyjaznego nauczyciela, teraz nawet próbuje sobie owinąć Arianę wokół palca. Wkurza mnie ten gość. – Quen uderzył ze złością w zagłówek siedzenia przed nim, obserwując jak Lalo roztacza swój urok. Razem z przyjaciółmi zajęli miejsca na tyłach autobusu, gdzie mogli swobodnie prowadzić konwersację. – Nie podoba mi się to.
– Mi też nie – zgodził się Felix, który usiadł obok niego. – Myślałem, że Lucas się z nim rozmówił w sprawie tego psa. Myślałem, że nie będzie już niczego próbował, a tymczasem on jest opiekunem na szkolnej wycieczce. Po co to robi? Marcus, jak myślisz?
Marcus Delgado siedział obok nich, ale ich nie słuchał. Był zamyślony i wpatrywał się w sobie tylko znany punk w autobusie.
– Co jest? – zdziwił się Felix, kiedy jego kolega wstał gwałtownie i przysiadł się do dziewczyny siedzącej kilka rzędów przed nimi.
– Mogę? – zapytał, a ona kiwnęła tylko głową, wracając do lektury książki. – Adora, prawda? Udzielasz się w centrum korepetycji?
Dziewczyna odłożyła książkę i spojrzała na niego jak na karalucha. Nie miała pojęcia, do czego zmierzają te pytania i dlaczego przewodniczący samorządu uczniowskiego nagle zaczął się nią interesować.
– Tak, pomagam od czasu do czasu. Co ci do tego?
– Zastanawiałem się, czy znałaś mojego kolegę, Roque Gonzaleza? Nie wiesz przypadkiem, kto udzielał mu korepetycji?
Nie dała po sobie poznać, że to pytanie lekko nią wstrząsnęło. Skąd te nagłe pytania o Gonzaleza? Czyżby chłopak wygadał coś swoim kolegom? Sądziła, że był dyskretny, ale może się pomyliła.
– Jasne, że go znałam – odpowiedziała, nie patrząc w oczy Marcusowi. – To dzieciak, który odwalił kitę, nie? Wszyscy o nim słyszeli.
Delgado spiął wszystkie mięśnie. Ta niesprawiedliwość go bolała, że Roque zostanie właśnie tak zapamiętany – jako chłopak, który wziął o jedną działkę za dużo i przez którego szkoła miała same problemy.
– Wiesz, kto mógł udzielać mu korków? Z kim rozmawiał, z kim się spotykał?
– Sorry, ale jeśli byłeś jego kumplem to chyba powinieneś wiedzieć takie rzeczy? – odbiła piłeczkę, czując się przyparta do muru. – Nic nie wiem na ten temat. Zapytaj kogoś innego.
Zrobiło mu się głupio, bo miała rację. Kontakt z Roque się urwał, kiedy Marcus postawił mu ultimatum – albo zerwie z nałogiem albo koniec ich przyjaźni. Nie walczył o niego i teraz miał wyrzuty sumienia. Ale może mógł przywrócić mu spokój po śmierci. Dlatego tak ważne było, by poznać tożsamość jego ciężarnej dziewczyny, a osoba, która udzielała mu korepetycji w szkole zapewne często go widywała i mogła wiedzieć więcej na ten temat.
– Masz rację, przepraszam. – Marcus wstał z miejsca, przypadkowo strącając torbę Adory z siedzenia. Kilka zeszytów wysypało się na podłogę, więc schylił się, by je pozbierać, przeprosił i wrócił na miejsce.
– Co to miało być? – zapytał Quen teatralnym szeptem.
– Pytałem, czy nie wie, kto mógł udzielać korepetycji Roque.
– I? – Felix pociągnął przyjaciela za język, widząc, że ten nie kwapi się, by mówić dalej, nadal przypatrując się plecom Adory z jakąś dziwną zawziętością.
– Powiedziała, że nic nie wie.
– Chyba nie spodziewałeś się innej odpowiedzi? Dziewczyna jest tutaj raptem od roku, raczej się nie socjalizuje. Jej brat też jest trochę odludkiem – stwierdził Felix, przypominając sobie rozmowę z Miguelem Ozuną. Było to dawno temu, szukali świeżej krwi do drużyny pływackiej i brakowało im jednej osoby do sztafety, bo ich kolega miał akurat operację wycięcia wyrostka. Wiedział, że Miguel jest wysportowany, bo trenował zapasy, kiedy jednak Felix mu to zaproponował, dostał dość gorzką odpowiedź od Ozuny, że ten woli grać solo niż w zespole. – Chyba mają to we krwi.
– Chyba nie są tak naprawdę spokrewnieni. – Enrique podrapał się po głowie, zastanawiając się nad koligacjami rodzinnymi.
– Nieważne. Okłamała mnie. – Marcus sięgnął po swoją torbę sportową i wyciągnął książkę od biologii, którą udało im się zabrać z pokoju Roque, a w której znaleźli list zaadresowany do tajemniczej dziewczyny. – Spójrzcie, to nie jest książka Roque. On tak ładnie nie pisał. Na marginesach są notatki, uwagi, komentarze… To pismo Adory.
– Co? Skąd wiesz? – Felix nachylił się nad książką, ale nie zauważył nic dziwnego.
– Wypadły jej zeszyty, widziałem, że to ten sam charakter pisma. – Delgado westchnął. – Nie wiem, dlaczego mnie okłamała. Może się wstydziła, że mu pomagała albo kogoś kryje, kogoś kto rzeczywiście był związany z Roque. Będziemy się musieli tego dowiedzieć. Musimy mieć na nią oko, tak na wszelki wypadek.
– Dodaj ją do listy – mruknął Enrique, zakrywając sobie usta dłońmi i konspiracyjnie wskazał na inną nastolatkę siedzącą nieopodal.
Lidia Montes na głowę miała naciągnięty kaptur, a w uszach wetknięte głęboko słuchawki, ale zdawała się mieć kocie instynkty. Wkurzona wyrwała słuchawki z uszu i spojrzała na Ibarrę jak na zgniłego robaka.
– Masz jakiś problem? – warknęła ochrypłym głosem.
– Nie – wyjąkał, zamykając się w sobie. Wyglądała groźnie. Czarny eyeliner tylko pokreślał jej ciemną oprawę oczu i śniadą urodę.
Rzuciła mu ostatnie mordercze spojrzenie, po czym ponownie wetknęła w uszy słuchawki.
– Chryste, strach cokolwiek powiedzieć. Nie dziwię się, że Joaquin ją zwerbował. Pewnie niejednego Templariusza powaliłaby samym tym wzrokiem bazyliszka. – Quen wzdrygnął się, a Felix zachichotał.
– Okej, czyli jedziemy na wycieczkę z trzema osobami, których musimy pilnować. Bułka z masłem. Niech każdy obstawia jedno – będzie łatwiej. Biorę na klatę Lalo, ten gość mnie jeszcze popamięta. – Castellano strzelił kostkami w dłoniach, rozciągając się i nie spuszczając wzroku z podgolonego karku Eduarda Marqueza, który prowadził przyjemną rozmowę z Arianą, od czasu do czasu przypatrując się widokowi za oknem i zapisując coś w swoim notesie. Coś w jego spojrzeniu zaintrygowało Felixa.
– Co ty kombinujesz, Lalito?

***

Hugo od dawna czuł, że znalazł się między Scyllą a Charybdą; utknął i obojętnie, w którą stronę by nie poszedł, konsekwencje będą katastrofalne. Nienawidził być pionkiem w grze Fernanda i Conrada, nie cierpiał tego, że od ośmiu lat był nieustannie manipulowany i traktowany jak marionetka, ale kiedy zjawił się Saverin wcale nie zrobiło się lepiej. Delgado wiedział, że Conrado chce pomóc i zemścić się na Barosso tak samo jak on, ale to trwało zbyt długo. Ciężko mu było przyznać przed samym sobą, ale miał już tego dosyć, nie wiedział jak długo jeszcze wytrzyma znosząc widok Fernanda i ze świadomością, że dla tego człowieka zaprzedał duszę. Dla mordercy własnej matki. Czuł do siebie odrazę i nienawidził siebie prawie tak samo jak jego. Wiedział, że nie może się wycofać ani działać na własną rękę, ale bywały chwile, kiedy miał po prostu ochotę udusić Fernanda gołymi rękami.
– Jesteś jakiś nieobecny. Wszystko dobrze? Powinniśmy świętować. – Fernando uniósł w górę kieliszek brandy i zaciągnął się cygarem. – Za nowego burmistrza Valle de Sombras. Za nowe, lepsze czasy.
– Naprawdę w to wierzysz? Że miasto pod twoim przywództwem rozkwitnie? Czy to tylko takie gadanie? – Hugo wpatrywał się w szefa z fotela po drugiej stronie biurka. – Wiem, że masz wybujałe ego, Nando, ale to za dużo, nawet jak na ciebie.
– Uważaj, Hugito, mówisz do burmistrza. – Fernando uśmiechnął się, odchylając się na krześle rozmarzony. – Żebyś widział minę Saverina. No ale cóż, powinien wiedzieć, że polityka i biznes to nie to samo.
– Dlaczego mam wrażenie, że w twoim przypadku obie te rzeczy idą ze sobą w parze? – Delgado wywrócił teatralnie oczami i chwycił plik kopert leżący na biurku Barosso. – Listy z gratulacjami… Nagle wszystkich tak bardzo obchodzisz. Zdajesz sobie sprawę, że podlizują ci się tylko dlatego, że chcą uszczknąć z tego jak najwięcej? Liczą na wygrane w przetargach, zlecenia, stołki…
– Myślisz, że tego nie wiem? – Fernando wstał od biurka, podszedł do niego i wyciągnął mu z dłoni kilka kopert. – To słabeusze, banda oportunistów. – Wyjął z ust cygaro i przyłożył do jednego z listów, przypatrując się jak powoli zajmuje się ogniem. – Chodzi o to, że czują respekt, Hugo. Mam ich w garści. Wiedzą, że jeśli chcą w tym mieście coś osiągnąć, to wszystkie drogi prowadzą do mnie.
– A myślałem, że do Rzymu. – Brunet prychnął, a Fernando skarcił go wzrokiem.
– Nie obraź się, Hugo, ale nie masz w sobie ducha polityki. Nie rozumiesz takich interesów. Masz za to inne… talenty. – Barosso położył mu dłonie na ramionach i poklepał po ojcowsku. – Masz własne zdanie, zawsze mówisz mi to, co myślisz, szanuję to, nawet jeśli się z tobą nie zgadzam. Wiem też, że zrobisz wszystko dla bliskich, tacy ludzie są mi potrzebni – którzy zaryzykują wiele, by chronić tych, których kochają.
– Zabawne, jeszcze niedawno mówiłeś mi, że jestem słaby, że jestem sentymentalnym głupcem. Dlaczego zmieniłeś zdanie? – Hugo zacisnął dłonie na poręczy fotela.
– Przez rodzinę, Hugo. Pokazałeś mi, że czasami warto zatroszczyć się o własnych bliskich. To jak człowiek traktuje swoich krewnych wiele o nim mówi.
Hugo się roześmiał. Dobrze, że nie widział twarzy Fernanda, bo pewnie nie mógłby się powstrzymać, żeby go nie uderzyć w tę obłudną gębę.
– Tak jak ty potraktowałeś Alejandra? – Wyrwało mu się, w jego tonie pobrzmiewała kpina. Fernando puścił jego ramiona i odszedł kilka kroków w tył. Delgado nadal siedział odwrócony do niego plecami, wpatrując się tępo w dogasające w popielniczce resztki spalonych kartek z gratulacjami. – Tak jak za punkt honoru obrałeś sobie rozdzielenie Nicolasa i Alby? O co w tym chodziło – ojcowska miłość czy po prostu nie chciałeś, żeby on był szczęśliwy kiedy ty nie miałeś szczęścia w miłości? A może pogadamy o Dimim? Biedny Dimitro, który był przetrzymywany w jakiejś ciemnej piwnicy, głodzony przez twojego psychopatycznego siostrzeńca? Chcesz pogadać o Margaricie, którą rzekomo traktowałeś jak własną córkę, ale gardziłeś nią tak samo jak gardziłeś jej prawdziwym ojcem? – Hugo roześmiał się ponownie, ale tym razem był to śmiech ponury, już nie kpiący. – A jak było z Eleną i Victorem?
– Nie masz prawa mnie osądzać, Hugo. – Fernando odezwał się dopiero po chwili. – Myślałem, że mogę liczyć na twoją lojalność.
– Właśnie dlatego mnie potrzebujesz, bo przypominam ci o twoich porażkach, nie mam racji? – Hugo wstał z fotela i stanął twarzą w twarz z Barosso. W tej chwili nowy burmistrz wyglądał starzej niż kiedykolwiek, jakby zapadł się w sobie. Wpatrywał się w Delgado, nie zwracając uwagi na żar z cygara, który sypał się na drogi perski dywan.
– Możesz owinąć sobie całą radę miasta wokół palca, manipulować mieszkańcami, sfałszować wyniki wyborów i powtarzać sobie przez lustrem, że to wszystko jest tego warte. Masz moją lojalność, Nando, ale zdecydowanie nie masz mojego szacunku.
Zapadła cisza. Fernando świdrował Huga przez chwilę spojrzeniem pustych, nieprzeniknionych oczu, w których Delgado dawno nie widział prawdziwego uczucia. Ale wtedy to zobaczył – tę iskrę, wcale nie odblask żaru z cygara, żaden refleks światła, to była ta pewność siebie, jego nieomyślność, przeświadczenie, że to co robi nie tylko ma sens, ale jest dobre. Żadnych wyrzutów sumienia, żadnego zawahania, żadnej refleksji… Pewnie nawet nie pamiętał już o matce Huga, Sonii, zapewne w ogóle wyrzucił ją ze świadomości, była niewarta jego uwagi.
Patrząc w te oczy Fernanda, Delgado poczuł jak coś w nim pękło, w tej chwili nie liczyło się już nic i nikt oprócz tej znienawidzonej twarzy. To był odruch – chwycił nóż do papieru leżący na biurku i jednym ruchem wbił go w szyję starca, nawet nie mrugając, gdy krew trysnęła mu w twarz. Fernando złapał go za koszulkę i próbował się bronić, ale nie miał szans. Nie mógł krzyczeć, mógł tylko charczeć i pluć krwią, a Hugo wyciągnął nóż i zaczął go dźgać raz za razem, wiedząc że Fernandowi nie sprawi to i tak większego bólu, ale jemu może dać więcej ulgi.
Perski dywan zabarwił się na karmazynowo, Fernando jeszcze przez chwilę trząsł się lekko w miejscu, po czym znieruchomiał. A Hugo wpatrywał się w swoje dłonie, z których ściekała krew tego ścierwa. Następne, co pamiętał to syreny policyjne i szczęk kajdanek.
– Wszystko dobrze, chłopcze?
Poderwał się gwałtownie, rozglądając się wokół nieprzytomnie. Odruchowo spojrzał na swoje dłonie, ale były czyste jak zwykle. Roztarł nadgarstki, ale nie było na nich siniaków po kajdankach. Zamrugał, czując piasek pod powiekami. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że jest w poczekalni komendy miejskiej i stoi nad nim Pablo Diaz. W oddali słychać było policyjnego koguta – patrol wyjechał właśnie do zgłoszenia o kradzieży.
– Dobrze się czujesz, Hugo? Chyba miałeś koszmar. – Pablo podał mu papierowy kubek z kawą z automatu, a Delgado przetarł twarzy i poklepał się lekko po policzku, jakby chciał się upewnić, że to już jawa. Z wdzięcznością przyjął kubek od szeryfa.
– Był taki prawdziwy. – Delgado pokręcił głową, nie mogąc wyjść z szoku po tym koszmarze, który właśnie miał. A może to wcale nie był sen, tylko jego ukryte pragnienie?
– Też takie miewam. Po odstawieniu alkoholu ciężko jest wrócić do spokojnego snu. – Diaz usiadł na krzesełku obok bruneta i oparł łokcie na kolanach.
– Było warto? Rzucić nałóg?
– Naprawdę mnie o to pytasz? Syn byłego alkoholika? – Pablo uśmiechnął się krzywo. – Jest ciężko. Każdego dnia ze sobą walczę, ale mam system wsparcia – Marcelę, Camila, moich niesubordynowanych podwładnych. – Przy ostatnich słowach podniósł nieco głos, akurat przechodził koło nich Lucas Hernandez, który tylko wzruszył na te słowa ramionami.
– Victorię? – podsunął mu Hugo, a Pablo przestał się uśmiechać. – Daj spokój, macie ciche dni? Myślałem, że jest oczkiem w twojej głowie. To znaczy pana głowie, szeryfie. – Poprawił się, wracając już do bycia dawnym zawadiaką.
– To skomplikowane, Hugo. Zrozumiesz, kiedy będziesz miał własne dzieci.
Delgado nic na to nie odpowiedział, prawdą było że nie sądził, by był dobrym materiałem na ojca. Pablo Diaz robił wszystko co w jego mocy i mimo wielu błędów, nie był ani złym człowiekiem ani złym ojcem. Tego był pewien.
– Jeśli to coś warte, uważam że powinniście szczerze porozmawiać. Nie zawsze wszystko jest czarne albo białe. Jest też coś takiego jak gradient – płynne przejście jednego koloru w drugi. – Hugo upił łyk kawy i skrzywił się. – Co to za lura? Wiesz, że jestem synem rodowitego Kolumbijczyka, właściciela kawiarni? – Wyrzucił kubeczek do śmietnika i ostentacyjnie otrzepał dłonie.
– Hugo… – Pablo odezwał się po chwili, sam nadal obracając w dłoniach swój kubek. – Victoria ci powiedziała, prawda? Ty wiesz?
Nie musiał pytać, co szeryf ma na myśli. Mógł mówić tylko o jednym i tylko to mogło być jabłkiem niezgody między nim a córką. Uznał, że nie ma sensu zaprzeczać, więc pokiwał głową.
– Nie wiedziałem, że jesteście tak blisko. Przyjaźnicie się?
– Tak.
– Hmm…
– Co, nie jestem dość dobry dla twojej córki, Pablo? – Hugo udał oburzenie, słysząc to westchniecie z ust policjanta. – Uzupełniamy się. Ona jest mózgiem, a ja robię za mięśnie. – Naprężył biceps a Pablo, sam nie wiedząc kiedy, roześmiał się szczerze po raz pierwszy od dawna.
– To twoja córka, szeryfie. – Hugo poklepał go po ramieniu. – Nieważne co mówi metryka urodzenia, test DNA czy Lupita ‘La Vieja’ Martinez albo inne plotkary jej pokroju. Pamiętaj o tym. Ale lepiej już stąd idź, bo widzę, że nadchodzi Fernando. Lepiej żebyście nie stanęli teraz twarzą w twarz.
Diaz podchwycił te słowa, przeczesał włosy palcami i odszedł szybkim krokiem do swojego biura. Fernando podszedł powoli do Huga, mrużąc podejrzliwie oczy.
– Szeryf nie chce się przywitać z nowym burmistrzem? – Zakpił Fernando, a Hugo przypomniał sobie obrazy ze swojego koszmaru. Szybko odegnał od siebie te myśli.
– Chciałbyś otrzymać gratulacyjny wieniec od każdego? Wygrałeś wybory, a nie miss universe. – Delgado skrzywił się i razem ruszyli do wyjścia. – Nie uważasz, że to przesada, że pokazujesz się w każdym możliwym miejscu publicznym i ogłaszasz wszem i wobec, że teraz ty tu rządzisz?
– Muszą wiedzieć, że rządy się zmieniły. A ja muszę dbać o swoje interesy. Przyjdzie taki czas, kiedy trzeba będzie obsadzić odpowiednich ludzi na odpowiednich stanowiskach. – Barosso miał jakieś sobie tylko znane plany. Uradowana nuta w jego głosie wcale nie spodobała się brunetowi.
– Czy ja dobrze rozumiem, chcesz odwołać szeryfa Diaza i podstawić swojego słupa? – Hugo założył ręce na piersi i zagrodził Fernandowi drogę. – Do reszty cię pogięło? Ludzie szanują Pabla, mają przed nim respekt. Ostatnie czego tutaj trzeba to tak drastyczne zmiany. Nie przysporzy ci to poparcia, tak jak nie przysporzyło ci popularności stanowisko w sprawie ośrodka Sancheza.
– Mówię tylko, że może Valle de Sombras potrzebujemy liderów, którzy będą bardziej zaufani.
– Raczej lojalni wobec ciebie.
– Jak zwał tak zwał. Na pewno ktoś kto łapie za butelkę, kiedy tylko zaczyna się źle dziać, nie jest dobrym autorytetem, nie sądzisz? Och, przepraszam. Za wcześnie? – Fernando był wyraźnie ucieszony, że mógł wbijać swojemu pracownikowi te tysiące wkurzających igieł, złośliwych przytyków na temat Camila. – Nie miałem na myśli tylko Pabla. Mam również wielkie plany wobec Eleny.
– O Boże… – Hugo wywrócił oczami, nie wiedząc czy chce tego słuchać, oboje ruszyli ponownie do wyjścia. Przy drzwiach wpadł na jakąś kobietę w policyjnym mundurze. – Najmocniej panią przepraszam – przeprosił, spuszczając głowę z pokorą, bo to on w nią uderzył.
– Co tak oficjalnie, kociaczku? – odpowiedziała, puszczając mu oczko i oddaliła się w głąb komisariatu. Coś w jej głosie było znajome, miał przedziwne dejavu jakby już gdzieś słyszał te słowa. Ocknął się jednak z tych rozmyślań, bo kwestia Victorii bardziej go nurtowała. Kiedy Fernando powiadomił go, że zaproponował swojej biologicznej córce stanowisko zastępcy burmistrza Valle de Sombras, zamurowało go. To ostatnie czego się po nim spodziewał.
– Czy to jakiś twój nowy pomysł na zacieśnianie więzi z córką? Może lepiej kupisz jej kucyka albo coś mniej materialnego – może oddasz jej utracone lata dzieciństwa i wyleczysz traumę, której się nabawiła na całe życie? Och nie, czekaj, mam lepszy pomysł: może przywrócisz życie jej bratu?
– Ciszej, Hugo, na litość boską! – Fernando złapał Huga za łokieć i poprowadził do samochodu, po drodze rzucając kilka zwrotów grzecznościowych i kiwając głową w stronę ludzi, którzy gratulowali mu wygranej w wyborach.
– Odbiło ci, Nando, do reszty ci odbiło! Victoria nigdy się na to nie zgodzi, ma swoją godność.
– Czyżby? Nie dała mi jednoznacznej odpowiedzi, ma to przemyśleć, zastanowić się.
– W takim razie ona również zwariowała. – Hugo wiedział, że żona Javiera nigdy nie zrobiłaby czegoś tak absurdalnego, gdyby nie miała ukrytego motywu. Może planuje rozbić obóz Fernanda od środka? Wiedział z doświadczenia, że bycie podwójnym agentem nie jest dobrym rozwiązaniem. Ale może jedynym.
– Jak to się mówi, niedaleko pada jabłko od jabłoni – skwitował sytuację Fernando i wsiadł do samochodu, a Hugo złapał się za brzuch.
– Zaraz się porzygam. – Wsiadł jednak za szefem do jego samochodu i udali się w kolejne miejsce na trasie Barosso – do miejscowej kliniki. Delgado przełknął głośną ślinę i zaczął temat, który go nurtował: – Rozmawiałeś z Dimim, o tym wszystkim co przeszedł? Muszę być z tobą szczery, Nando, ta cała sytuacja jest totalnie pokręcona i myślę, że ty też zdajesz sobie z tego sprawę. Ten gość, który przerobił Templariusza na sobowtóra twojego syna… to twój człowiek prawda?
– Nie, Hugo, to nie jest mój człowiek. To po prostu ktoś, kogo znam i kto czasem wykonuje dla mnie drobne zlecenia.
– Tak jak nowa buźka dla Isabeli Quintero? Błagam cię, Nando, nie traktuj mnie jak idioty. Odeskortowałem tę babę pod jego gabinet, o ile nie chciała sobie dorobić nowych bimbałów, wniosek nasuwa się sam – pomogłeś jej zniknąć, z sobie tylko znanego powodu. Zjawiła się w mieście nagle i tak samo nagle zniknęła. Rzekomo nosiła dziecko Dimiego. Jak sądzisz, co się stanie jak to się wyda? O ile mi wiadomo, Quinero nadal pozostaje nieuchwytna, a jeśli ma nową twarz, może być niezły problem z jej znalezieniem. Więc o ile nie chcesz szybko pożegnać się ze stołkiem burmistrza, lepiej coś wymyśl dla dobra swojego i innych. Chwila… – zamyślił się przez chwilę, przypominając sobie kobietę, na którą wpadł. – Ta kobieta na posterunku…
– Co za kobieta? – warknął Fernando. Był zły, bo dobrze wiedział, że Hugo ma rację.
– Nieważne, chyba jestem niewyspany.
Przez resztę drogi nie odezwał się już ani słowem.

***

Campus Narodowego Uniwersytetu Autonomicznego Meksyku wyglądał prawie tak, jak Conrado go zapamiętał sprzed siedemnastu lat. Czuł dziwną nostalgię, wracając tutaj i to w zupełnie innej roli. Wtedy był wzorowym studentem, zdobywcą wielu nagród i stypendiów naukowych. Nie ukończył studiów, brutalne morderstwo żony i uprowadzenie dziecka totalnie go złamało – w tamtym okresie pragnął tylko pozyskać odpowiednie środki do walki z Fernandem. Może gdyby losy potoczyły się inaczej dzisiaj byłby profesorem na tym właśnie uniwersytecie. Pamiętał, że rozmawiał na ten temat z Andreą, o zrobieniu doktoratu i dzieleniu się wiedzą z innymi.
– Oto plan wycieczki, przekażcie proszę dalej. – Leticia Aguirre z plikiem kartek przechadzała się między uczniami, przeliczając czy aby na pewno wszyscy wysiedli z autokarów. – Najpierw zaniesiemy rzeczy do akademika, gdzie będziecie się mogli trochę odświeżyć po podróży.
– A może przekimać? – Enrique rozciągnął się, ziewając szeroko. Podróż w dusznym autobusie ze zgrają kolegów i „śmierdzącym Pitim” z klasy wyżej była katorgą.
– Nie mamy czasu na spanie, o ósmej zaczyna się wykład. – Leticia spojrzała z politowaniem na jego rozczochrane włosy. – Po wykładzie zaczniemy zwiedzanie kampusu i uczelni. Potem będziecie mieli trochę czasu dla siebie, wszystko jest wyszczególnione tutaj. – Pomachała mu kartką przed nosem i odeszła, by przeliczyć resztę uczniów.
– Jak się trzymasz? – Fabricio ziewnął szeroko, zarzucając sobie torbę na ramię i podcządząc do Conrada, który stał w lekkim oddaleniu od grupy i patrzył na plac przez głównym budynkiem uczelni. – Wracają wspomnienia?
– Żebyś wiedział. W tamtym miejscu zatrułem się kalmarami na szkolnym festynie kultur. – Wskazał palcem w jakimś bliżej nieokreślonym kierunku.
– Jadłeś kalmary? Przecież jesteś uczulony na owoce morze. – Guerra zacmokał cicho i zmrużył oczy w oślepiającym słońcu poranka.
– Wtedy jeszcze o tym nie wiedział. Andi go zmusiła.
Fabricio obrócił się w kierunku, z którego dochodził ten kobiecy głos. Stała przed nimi elegancka kobieta z identyfikatorem na szyi. Założyła ręce na piersi i pokręciła głową na widok dawnego znajomego.
– Conrado Saverin. Myślałam, że się przesłyszałam, kiedy mi powiedziano, że przyjeżdżasz jako opiekun wycieczki szkolnej.
– Soraya, ciebie też miło widzieć. – Saverin uśmiechnął się serdecznie na widok dawnej przyjaciółki, ale zaraz potem tego pożałował. Kobieta gwizdnęła go otwartą dłonią w głowę, sprawiając że jęknął żałośnie. – A to za co?
– Jeszcze się pytasz, draniu? Myślałam, że nie żyjesz! Od lat nie dawałeś znaku życia! Musiałam się dowiedzieć z gazet, że jesteś w Meksyku i otwierasz hotel w Monterrey. Swoją drogą, dzięki za zaproszenie, przyjacielu – dodała z ironią, odrzucając do tyłu włosy.
– Nic nie przegapiłaś, impreza nie była zbyt udana – stwierdził Fabricio, wtrącając się do rozmowy, a widząc że kobieta ma ochotę przyłożyć Conradowi raz jeszcze, wyciągnął w jej stronę dłoń. – Fabricio Guerra.
– [link widoczny dla zalogowanych]. – Przedstawiła się, odwzajemniając uścisk dłoni. – Niech cię szlag, Saverin.
Po chwili jednak nie mogła się powstrzymać, uśmiechnęła się i uściskała go po przyjacielsku.
– To twoje pociechy? – zapytała, wskazując na przekrzykujący się motłoch przy autokarach.
– Powiedzmy. To ty będziesz naszym przewodnikiem? – zdziwił się Conrado, a ona się oburzyła.
– A myślałeś, że przegapiłabym taką okazję? Sama się zgłosiłam na ochotnika. Znając ciebie pewnie byś nawet nie przyszedł się przywitać, chociaż dobrze wiesz, że tutaj pracuję.
– Skąd pewność, że mam takie informacje?
– Och, daj spokój, zawsze wszystko wyniuchasz. Za mną, dzieciaki. Zaprowadzę was do akademika! – zawołała do młodzieży i ruszyła przed siebie. Conrado i Fabricio wymienili rozbawione spojrzenia.
– Koleżanka ze studiów? – zagaił Guerra, ruszając za resztą. Jeden uczeń z ostatniej klasy próbował się wymknąć, ale złapał go za plecak i pociągnął za nimi. – Hola, kolego, idziemy w tamtą stronę.
Uczeń wybąkał coś niezrozumiałego i dołączył do kolegów.
– Widzisz, robisz postępy wychowawcze. – Zażartował Saverin, a Fabrcio pokręcił głową. – Studiowałem razem z Sorayą. To przyjaciółka Andrei – wyjaśnił.
– Rozumiem. Ze wszystkimi szkolnymi przyjaciółmi zerwałeś kontakt? Trochę to niegrzeczne.
– Nie ze wszystkimi. Z tobą nadal się przyjaźnię. – Saverin poklepał Guerrę po ramieniu i przyspieszył, by zrównać się z Sorayą, z którą ostatni raz widział się na jakiejś konferencji czy warsztatach.
– Znajdujecie się właśnie na jednym z największych kampusów akademickich na świecie, w największej uczelni w całej Ameryce Łacińskiej – mówiła Soraya, idąc dość sprężystym krokiem, prowadząc uczniów, którym nogi platały się po długiej podróży. – Główny kampus UNAM został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Na naszym stadionie odbywały się Igrzyska Olimpijskie w 1968, wasi rodzice pewnie pamiętają te czasy. Wszyscy meksykańscy laureaci nagrody Nobla swoje pierwsze naukowe kroki stawiali właśnie na naszej uczelni, ale muszę sprawić wam zawód – mamy dość selektywny proces rekrutacji. Przyjmujemy jedynie osiem procent z wszystkich aplikacji, które otrzymujemy. Tak więc, żeby się tutaj dostać, musicie się dobrze postarać.
– Musisz ich tak dołować? Już i tak większość z nich uważa, że nie nadaje się na studia. – Conrado szepnął przyjaciółce, ukradkiem spoglądając na Lidię Montes, która ostatnio prawiła mu wyrzuty na zajęciach z przedsiębiorczości.
– Na szczeście dzisiaj możecie wziąć udział w seminarium i wykładach, które pomogą wam wytyczyć waszą dalszą ścieżkę kariery i zastanowić się, w czym tak naprawdę dobrze się czujecie. – Soraya dała za wygraną, rzucając Conradowi spojrzenie, jakby chciała zapytać, czy go to usatysfakcjonowało. – Jesteśmy na miejscu. Przydzielone wam zostały pokoje trzyosobowe, żadnych koedukacyjnych noclegów. Wrócę za godzinę, żeby zaprowadzić was na wykład. A z tobą rozmówię się później, Saverin. – Dodała już ze śmiechem, wskazując na niego palcem. – Musimy nadrobić zaległości.
Pokoje w akademiku niczym specjalnym się nie wyróżniały, były schludne i minimalistycznie urządzone, ale nie potrzebowali wygód. Zresztą po dziesięciogodzinnej przeprawie ciasnym autobusem, dla wielu z nich i tak były to niewyobrażalne luksusy. Niestety, minusem było towarzystwo współlokatorów. Conrado i Fabricio utknęli w jednym pokoju z Lalo, który nie odzywał się wiele, jednak rzucał im tak wszechwiedzące miny, że Fabricio kilkakrotnie gryzł się w język, by nie powiedzieć mu do słuchu.
– Muszę przyznać, że zaskoczyłeś mnie, Saverin – powiedział w końcu Marquez, przebierając się w świeżą koszulkę, którą wyciągnął ze swojego plecaka. Na jego ramieniu odznaczał się wyraźnie krzyż Templariuszy. Fabricio zacisnął pięści.
– A to niby dlaczego? – Conrado udał uprzejme zainteresowanie.
– Myślałem, że po dostaniu kosza przed ołtarzem i przegraniu wyborów z kretesem będziesz raczej lizał rany w samotności, a tymczasem jesteś tutaj, niańcząc dzieciaki. Szacun.
– Ty również mnie zaskoczyłeś. Myślałem, że kto jak kto ale prawa ręka szefa kartelu para się bardziej niebezpiecznymi zadaniami i nie ma czasu jeździć na szkolne wycieczki. – Saverin odpowiedział machinalnie, nie zaszczycając młodszego mężczyzny nawet jednym spojrzeniem.
Utrafił w sedno, Eduardo naprężył mięśnie a żyłka na skroni niebezpiecznie mu zadrgała.
– Joaquin zawsze powierza mi najważniejsze obowiązki.
– Ah tak? Wybacz, musiałem coś źle zrozumieć. – Conrado posłał mu przepraszający uśmiech, zupełnie w swoim stylu, co tylko jeszcze bardziej rozwścieczyło Lalo.
– Jeśli już musisz wiedzieć, to Joaquin jest bardzo zajęty. Ktoś musi w tym czasie pilnować jego… – zawahał się przez chwilę – inwestycji. Nie oczekuję, że zrozumiesz.
– Ależ wiem doskonale, co masz na myśli. I wiedz, że nie uda się wam ten plan.
– O czym ty bredzisz? Jaki plan? – Eduardo żachnął się i odwrócił w stronę okna, ale widać było, że poczuł się zagrożony.
– Jeśli dziewczynie spadnie choćby jeden włos z głowy, będziesz miał z nami do czynienia. – Conrado nie rzucał słów na wiatr. Carolina Nayera straciła matkę przez niego, nie miał złudzeń że to właśnie on i Fernando byli wszystkiemu winni. Jedyne, co mógł zrobić, to chronić ją przed Barosso i Villanuevą, z których każdy chciał wykorzystać niewinną dziewczynę do własnych celów, nie licząc się z nikim. Nie wierzył, by jakakolwiek ziemia, fortuna czy idea była w stanie to usprawiedliwić.
– Widzę, że ktoś tutaj odrobił pracę domową. – Lalo prychnął, zakładając ręce na piersi. – Ale musicie wiedzieć, że oni zawsze stawiają na swoim. Nie wygracie z nimi.
– Z nimi? – Fabricio podniósł się z miejsca i podszedł bliżej Lalo, by spojrzeć mu twarzą w twarz. – Kogo masz na myśli? Czyżbyś służył więcej niż jednemu panu?
– Hernandez cię nasłał? – Lalo zacisnął szczęki i podszedł jeszcze kilka kroków do Guerry, jakby chciał sprowokować bójkę. – Więc przekaż temu pożal się Boże gliniarzowi, kumplowi twojej żonki, żeby lepiej pilnował własnego podwórka.
Fabricio natarł na Lalo i być może doszłoby do rękoczynów, ale w tym czasie w progu stanęli Enrique i Carolina. Oboje wyglądali na przestraszonych, Carolina zamarła z dłonią w powietrzu, którą zamierzała zapukać we framugę, bo drzwi były uchylone, a Quen przypatrywał się w skupieniu wszystkim zebranych, zastanawiając się, o co poszło. Czyżby Saverin i jego przyjaciel wiedzieli więcej niż się do tego przyznają?
– Leticia woła wszystkich na zbiórkę przed budynkiem – powiadomił ich chłopak.
– Zaraz przyjdziemy. – Conrado ruszył do wyjścia, a widząc, że jego przyjaciel nie ruszył się z miejsca, zawołał go: – Fabricio.
Spokojny ton głosu Saverina sprowadził Guerrę na ziemię. Otrzepał niewidzialny pyłek z ramion Lalo, dając mu do zrozumienia, że to nie on rozdaje tu karty i wyszedł za przyjacielem.
– Idziesz? – zapytała Carolina, dziwiąc się, że Enrique nadal stoi w miejscu, kiedy ona chciała już powiadomić kolejne osoby o zbiórce.
Ibarra wpatrywał się jednak w rzeczy Lalo rozsypane na łóżku. Zdążył szybko odwrócić wzrok akurat w momencie, w którym Marquez na niego spojrzał.
– Tak, już idę.
Soraya zaprowadziła wszystkich na aulę wykładową. Po drodze nastolatek miał okazję opowiedzieć przyjaciołom o zajściu w pokoju Saverina.
– Myślisz, że wiedzą o planach Joaquina i próbują mu to udaremnić? – Felix zamyślił się nad tym. – To nie takie głupie. Już od dawna podejrzewałem, że Saverin czuwa nad nami ze względu na Villanuevę, on jedyny zdaje się zdawać sprawę z zagrożenia, reszta szkoły traktuje tego ćpuna jak wielkiego bohatera.
– To nie przypadek, że Wacky obstawia szkołę swoimi ludźmi. – Marcus zgodził się z nim. – Dayana Cortez i Lalo Marquez… to nie może być zbieg okoliczności. No i śmierć wuefisty.
– Nie zapominajmy o Lidii i Roque. Myślicie, że ona też testuje towar tak jak Roque? – Quen podrapał się po głowie, czując że to wszystko go przerasta.
– Nie wygląda na ćpunkę – zauważył Felix, przypatrując się koleżance, która nawet nie udawała, że słucha wykładu, siedząc blisko wyjścia w kapturze i słuchawkach. – Po prostu potrzebowała kasy i tyle. A co mówiłeś o rzeczach Lalo, widziałeś jego notes?
– Tak, miał tam jakieś zapiski, coś jak mapę czy coś w ten deseń. Nie widziałem za dobrze.
– Notował przez całą drogę z Pueblo de Luz do Mexico City. Coś w tym musi być, musimy zdobyć te notatki. – Castellano popukał długopisem w zęby, wytężając szare komórki.
– Kolejny diabelski plan Templariuszy? Trochę mnie to już przerasta. Chcesz się do nich włamać i ukraść notes?
– A masz inny pomysł? – Felix również nie był zachwycony z tej perspektywy, to jak wchodzenie do paszczy lwa.
– Nie mam. A ty Marcus? – Quen zerknął na przyjaciela, który ponownie był nieobecny. – Nie mów, że nadal myślisz o Roque. Co znowu?
Delgado przypatrywał się jak Adora Garcia Ozuna podchodzi do Ariany i pyta ją, czy może wyjść do toalety. Santiago była zatroskana i zaproponowała, że pójdzie z nią, ale ta pokręciła głową i wyszła.
– Zaraz wracam – szepnął brunet i zaczął bezszelestnie przeciskać się tyłem sali.
Czekał na dziewczynę przed łazienką, słyszał jak wymiotuje, ale taktownie nie zamierzał wchodzić na siłę do środka, dał jej trochę prywatności. Stał oparty o ścianę i czekał. Dziewczyna wyszła po jakimś czasie blada i lekko wilgotna, bo zwilżyła twarz zimną wodą. Na jego widok podskoczyła w miejscu.
– Śledzisz mnie? – warknęła, odsuwając się. – Długo tu jesteś?
– Nie – skłamał i wcisnął jej w rękę butelkę wody mineralnej. – Wiem, że mnie okłamałaś. Nie będę wyciągał pochopnych wniosków ani cię oskarżał, to nie moje miejsce. Ale Roque był moim przyjacielem i jego śmierć wcale nie była nieszczęśliwym wypadkiem, jak mówią wszyscy w tej skorumpowanej okolicy. Jeśli coś wiesz, cokolwiek, powiedz mi. Pomogę ci. – Mówił szczerze, czuł się w pewnym stopniu odpowiedzialny za śmierć Roque, jeśli Adora go znała lub była z nim w jakiś sposób związana, miał też odpowiedzialność wobec niej. Gorzej jeśli ona również była zaplątana w jakieś porachunki z Templariuszami.
– Nie chcę twojej pomocy, odwal się ode mnie albo zgłoszę dyrekcji, że mnie napastujesz. – Uniosła się, trzęsącą się dłonią ściskając butelkę wody.
– Wszystko w porządku? – Podszedł do nich Miguel, zaniepokojony nagłym zniknięciem siostry. – A ty tu czego? – spojrzał na wysokiego bruneta podejrzliwie.
– Zasłabła, przyniosłem wodę. Wracam na wykład. – Marcus oddalił się szybko w stronę auli. Może nie powinien jej tak osaczać, ale czuł, że trzeba kuć żelazo póki gorące. Nie mogli pozwolić, by doszło do kolejnych przedawkowań czy tajemniczych śmierci. Po prostu nie mogli.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 11:51:19 27-03-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 061 część 2


Ariana była podekscytowana wycieczką, czuła że było jej to potrzebne. Wyrwać się z Doliny choć na chwilę, zwiedzić kawałek kraju, nawet jeśli był nim tylko kampus uniwersytecki. Od kiedy przyjechała do Meksyku nie miała okazji zwiedzać. Od razu zaczęła pracę u Cosme a potem w kawiarni Camila. I tak mijał jej czas między parzeniem kawy a segregowaniem książek w liceum Pueblo de Luz. Jej wena znów przeżywała kryzys, od dawna nie napisała ani linijki. Nadia jej nie poganiała, rozumiała, że jej książka wymaga czasu, jednak Santiago sama czuła, że nie sprostała zadaniu. De la Cruz z jakiegoś sobie tylko znanego powodu uwierzyła w nią i w jej twórczość, a tymczasem ona utknęła w martwym punkcie, bardziej przejmując się głupimi problemami sercowymi niż własną przyszłością.
Nadal nie porozmawiała szczerze z Lucasem o tym, co między nimi zaszło. Z Sergiem natomiast rozmawiała, ale nie była w stanie zdobyć się na zerwanie. Nie wiedziała, czego chce, czuła się ogromnie sfrustrowana. Jedyne, o czym była przekonana to to, że powinna wreszcie skupić się na sobie. Od dawna rozważała zapisanie się na jakiś kurs czy studia zaoczne. Nigdy nie było jej dane pójść na wyższą uczelnię, po wypadku i sprawie z fałszywymi zeznaniami ojciec Evy skutecznie jej to udaremnił. Jednak teraz sprawy wyglądały inaczej, może ta wycieczka otworzy jej oczy i pozwoli podjąć wreszcie decyzję.
– Wydział literatury? Nigdy bym nie zgadł. – Lalo Marquez zaszedł ją od tyłu, zaglądając jej przez ramię i odczytując treść ulotki informacyjnej, którą trzymała.
Wzdrygnęła się i odskoczyła, odkładając ulotkę. Uczniowie mieli właśnie możliwość uczestniczyć w targach kariery, z różnych części kraju przyjechali przedstawiciele uczelni i pracodawcy, można było dowiedzieć się czegoś na temat wymagań, egzaminów czy kursów.
– Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć. Żartowałem, wiem że pracujesz w bibliotece. Podobno piszesz dla Nadii de la Cruz? – zagaił, a ona zmarszczyła brwi. Nie przypominała sobie, by komukolwiek o tym mówiła.
– Piszę do szuflady. Rozglądam się, może znajdę coś dla siebie. Nigdy nie studiowałam.
– Powodzenia. Chciałbym, żeby moja siostra była tak ambitna jak ty. – Lalo westchnął ciężko, przeglądając ulotki. Ruszyli spacerem wzdłuż stoisk, rozglądając się na boki.
– Czym się zajmuje?
– Jest barmanką, to niezbyt chlubne zajęcie.
– Ja jestem baristą, więc się nie zgodzę.
– Tak, ale to co innego. Wiesz jacy potrafią być pijani faceci w barach? Szlag mnie trafia, kiedy idzie do pracy i musi znosić te zboczone teksty starych pryków albo obmacywanki. Nic tylko takich za jaja powiesić. Wybacz mój język – przeprosił szarmancko. Lalo potrafił czarować, kiedy chciał.
– To miłe, że się o nią martwisz, ale na pewno potrafi o siebie zadbać.
– Wciąż mi to powtarza, ale wiesz jak to jest – dla mnie Maria Elisa zawsze będzie moją młodszą siostrzyczką. Masz rodzeństwo?
– Nie. Powiedziałeś: Maria Elisa? Pracuje w El Gato Negro, prawda?
– Tak, od niedawna. Wcześniej mogłem ją mieć na oku w El Paraiso, ale teraz to nie takie proste. Właścicielka Czarnego Kota jest trochę ekscentryczna.
– Co masz na myśli?
– Nie chcę być nieuprzejmy, ale nie idzie powiedzieć tego inaczej: Anita Vidal to wariatka. Dosłownie. Była w szpitalu psychiatrycznym, leczyła się, to była głośna sprawa parę lat temu. Powiedzmy, że nie cieszy się dobrą sławą w miasteczku – skwitował Lalo, a Arianę zaintrygowała ta historia. – Babce odwaliło, prawie zabiła córkę.
– To straszne. – Ariana zatkała sobie usta dłonią.
– Zgadza się. Dlatego nie jestem zadowolony, że Maria Elisa przebywa w jej towarzystwie. Ale może lepsze to od tego Hernandeza. Mówiłem jej wiele razy, że sypianie ze skorumpowanym gliną to nie jest dobry pomysł. Ale cóż…
Ariana zbladła, ale nic nie powiedziała. Lalo zdawał się dobrze wiedzieć jak nią manipulować, ale nie mogła sobie z to zdawać sprawy.
– Nic ci nie jest? – Marcus i Felix podeszli do nich. Delgado rycersko zasłonił Arianę przed członkiem kartelu.
– Tak, wszystko dobrze. O co wam chodzi? – zdziwiła się, widząc że dwóch nastolatków ciska gromy z oczu. Atmosferę można było kroić nożem.
– No właśnie, chłopcy, o co wam chodzi? Właśnie sobie rozmawialiśmy z Arianą po przyjacielsku. Nie powinniście przeglądać ofert studiów? – Cwany uśmieszek Lalo sprawił, że obaj zatrzęśli się ze złości.
– Chłopcy, wszystko okej? – Santiago kompletnie nie wiedziała, w czym problem. – Chodźcie, można sobie wykonać testy na grupę krwi! – zawołała, widząc stoisko wydziału medycyny.
– Masz? – zapytał Marcus Felixa, kiedy szli za Arianą, a Castellano wyciągnął dyskretnie klucz do pokoju Lalo, który udało mu się ukradkiem zwinąć z kieszeni jego kurtki. Marcus zachichotał. – Wiem, że jesteś synem zastępcy szeryfa, ale masz naprawdę predyspozycje do kregów przestępczych.
– Przyjmę to jako komplement. – Felix przybił mu potajemnie piątkę. – Gdzie Quen?
– Siedzi Lidii na ogonie. Nie zdziwiłbym się gdyby wiedziała, że ją śledzi, jest dość bystra. Ale chyba ma to gdzieś.
Rozdzielili się i każdy mógł pójść w kierunku, który go interesował. Enrique obserwował uważnie Lidię Montes, która jednak nie zdradzała swoim zachowaniem żadnych ukrytych motywów. Siedziała na schodach, czytając książkę i słuchając muzyki na słuchawkach. Nie interesowały ją targi kariery, nie widziała dla siebie przyszłości w kręgach biznesu.
– Zapraszam do zapisów!
Usłyszał za sobą rozentuzjazmowany głos jakiegoś studenta, który z wyszczerzem na piegowatej twarzy i podkładką do notowania zachęcał do zgłoszenia się na letnie warsztaty teatralne.
– Nie, dzięki, stary, to nie dla mnie. – Machnął ręką, by go zbyć, ale student był nieugięty. Poprowadził go do stoiska teatralnego obwieszonego różnymi dekoracjami i rekwizytami. – Co to za kobitka? – zapytał, wskazując palcem na posąg kobiety z maską tragiczną w dłoni.
– To Melpomene, grecka muza tragedii – odpowiedział mu wszystkowiedzący ton. Carolina Nayera również przeglądała ofertę wydziału. Jednak odmówiła, kiedy i jej student zaproponował zapis na letnie warsztaty.
– Dlaczego nie chcesz? Jestem pewien, że mają jakieś stypendia czy coś. Jesteś w tym dobra. – Przypomniał sobie, że przecież Carolina zawsze dostawała główne role w przedtawieniach szkolnych.
– Może, nie wiem. Ale muszę znaleźć karierę, która opłaci mi rachunki w przyszłości. – Jej brutalna szczerość i pesymizm, które zawsze były tak irytujące, teraz po raz pierwszy miały dla niego sens.
Życie ją zahartowało i dzięki temu wiedziała, dokąd zmierza i jaką drogę ma obrać. Enrique natomiast nie wiedział, co chce robić w przyszłości, do niedawna sądził, że pewnie skończy w polityce jak jego ojciec, ale po ostatnich wydarzeniach nawet tam nie będą go chcieli. Był dobry w szermierce, ale nie na tyle, by zostać olimpijskim medalistą. Był słaby akademicko, miał zakuty łeb, jak to mu często powtarzał Hugo, i jedyne w czym naprawdę dobrze się czuł to malowanie, ale wiedział, że nie jest to wymarzony kierunek kariery jego rodziców. No i wyżyć z rysunków też było ciężko.
– To powinno być prostsze. Jeśli to lubisz i jesteś w tym dobra, dlaczego nie chcesz pójść w tym kierunku? – Quen wziął jedną z ulotek i wcisnął ją w jej dłonie. – Jeśli masz ochotę coś zrobić, to po prostu to zrób. Raz zrób coś dla siebie a nie dlatego, że tak wypada albo dlatego, że inni tego od ciebie oczekują.
Wpatrywała się w niego, jakby widziała go po raz pierwszy. Wzięła ulotkę i schowała ją do swojej torby. Enrique przypatrywał się dłuższą chwilę stoisku i wtedy coś go zaintrygowało.
– Czy to… – wziął do ręki jeden z plakatów i niemal przyłożył go sobie do twarzy, by upewnić się, że mu się to nie przewidziało.
– To Conrado Saverin. – Carolina wyrwała mu plakat ucieszona. – Niemożliwe! Eva mówiła, że grywał w szkolnym teatrze, ale usłyszeć to co innego niż zobaczyć.
Na plakacie widniało zdjęcie zrobione podczas jednego z przedstawień. Conrado z laską i melonikiem wygłaszał jakiś monolog.
– Znacie tego faceta? Gość jest niesamowity, ma u nas całą gablotę osiągnięć. Chcecie zobaczyć? – Pryszczaty student wyczuł zainteresowanie i nie czekając na odpowiedź, poprowadził ich korytarzem.
Na ścianach wisiały dyplomy i nagrody różnych uczniów, mniej lub bardziej utytułowanych, specjalne gabloty przeznaczone były dla noblistów, inne mniejsze dla wybitnych absolwentów. Wśród nich jedna należała do Conrada Saverina. Enrique musiał przetrzeć oczy, żeby upewnić się, że to na pewno nie fatamorgana.
– Był taki młody… – wyrwało się Carolinie, kiedy przekrzywiała głowę i wyciągała szyję, by ogarnąć zawartość gabloty.
– Jasne, że był młody, a co myślałaś, że urodził się taki stary jak teraz? – Quen zacmokał cicho, ale musiał przyznać jej rację. Conrado nie wyglądał staro, ale jednak widok osiemnastoletniego Saverina to było dopiero coś.
– Był bardzo przystojny. – Carolina przyjrzała się uważniej, a Quen odkaszlnął.
– Mógłby być twoim ojcem.
– Oj, wiesz, co mam na myśli. Teraz też jest przystojny, ale taki poważny. Tutaj miał jeszcze ten młodzieńczy urok. Nie był taki smutny jak teraz… – Zasmuciła się, zamyślając się nad tym.
– Teraz niby jest smutny? Ma własny biznes wart miliony dolarów, na pewno nie wypłakuje sobie oczu w poduszkę, wierz mi. – Enrique nie rozumiał jak ktoś tak bogaty i odnoszący takie sukcesy mógłby wieść smutne życie.
– Jest samotny. – Carolina zdawała się rozumieć dużo więcej. – Czy to Romeo i Julia? – zapytała piegowatego przewodnika, który wgapiał się w nią jak w obrazek.
– Tak, tak, jedna z lepszych sztuk teatralnych jakie wystawiliśmy w ciągu ostatnich dwudziestu lat. – Rudy się podekscytował, pukając w szybę gabloty i wskazując na fotografię, na której Conrado-Romeo całował Julię. – A tutaj cały jego rocznik, 1996.
Enrique wytężył wzrok. Serce zabiło mu mocniej na widok ładnej brunetki o ciemnych oczach i długich kruczoczarnych włosach, uśmiechającej się promiennie z fotografii w otoczeniu przyjaciółek.
– Ta kobieta… – Quen dotknął szyby, wskazując na nią. – Kim ona jest?
– To Julia – odpowiedział jak gdyby nigdy nic piegus, rozejrzał się po korytarzu, po czym otworzył gablotę i odczepił jedną z fotografii z przedstawienia Romeo i Julia.
– Jest piękna. Kto to? – Carolina zajrzała Quenowi przez ramię, a on poczuł, że zaschło mu w gardle, bo nagle znał odpowiedzieć.
– To Andrea Bezauri. – Te słowa same mu się nasunęły, choć jego mózg wcale nie wysłał sygnału do ust. – Żona Saverina.
– Nie wiedziałam, że miał żonę.
– Miał.
– Dobrze się czujesz? – Nayera trochę się zaniepokoiła, widząc że Ibarra pobladł. Nie miała w zwyczaju martwić się o innych, ale on nagle został pozbawiony zwykłego animuszu, więc coś musiało być nie tak.
– Andrea Bezauri de Saverin. Jedna z naszych lepszych studentek. – Rudy westchnął, pokazując im sekcje rocznika Conrada. Andrea uśmiechała się na nich tak promiennie, zapewne nieświadoma, że niedługo będzie mogła cieszyć się szczęściem, które zostanie jej brutalnie odebrane przez Fernanda Barosso. – Chcesz jedno? – Rudy zaproponował jak gdyby nigdy nic. – Jest tu ich mnóstwo, nikt nie zauważy. Chyba ją znałeś?
– Nie, nie znałem – wymamrotał Enrique i nie poznał własnego głosu. Odchrząknął i oddał piegowatemu fotografie. – Chodźmy już.
Odszedł szybkim krokiem, a Carolina podreptała za nim, nie wiedząc, co w niego wstąpiło.
– Hej, wszystko okej? – złapała go za ramię. Quen nie wyglądał najlepiej, cały się trząsł. – Jesteś oblany zimnym potem. – Przyłożyła mu dłoń do czoła. – Lepiej jeśli się położysz. Chodź, zaprowadzę cię do pokoju.
– Nie mogę, muszę… – Ale w tej chwili zapomniał, co tak właściwie miał zrobić. Czy miał pilnować Lidii czy razem z chłopakami zakraść się do pokoju Marqueza. W tej chwili nic nie miało znaczenia.
– Właśnie was szukałem, co wasza dwójka robi, oddalając się od grupy? – Fabricio wpadł na nich przy wejściu. – Targi jeszcze się nie skończyły. Wolne możecie sobie zrobić później.
– Proszę pana, on chyba źle się poczuł – wytłumaczyła kolegę Nayera, a Guerra dopiero teraz zauważył, że syn byłego burmistrza Pueblo de Luz ledwo trzyma się na nogach. Pomógł Carolinie odeskortować nastolatka do jego pokoju w akademiku.
– Na pewno nie trzeba wzywać lekarza? – zapytał Fabricio Caroliny a ona pokręciła głową.
– To pan jest opiekunem, skąd mam wiedzieć?
– Słusznie! – Fabricio klasnął w dłonie. – Jak tam, młody, już ci lepiej? Potrzeba ci czegoś?
– Nic mi nie jest, to pewnie catering. Musiałem się zatruć w czasie lunchu. Niedługo mi przejdzie. – Quen położył się na jednym z łóżek i przymknął powieki.
– Czekaliśmy na panią Sorayę przy stoisku kulinarnym. Smażyli tam ryby, pewnie za dużo się nawdychałeś alergenów. – Carolina pokiwała głową, tłumacząc sobie to zachowanie.
– Może. Prześpię się i mi przejdzie. – Quen machnął ręką. Prawdą było, że dopiero po zobaczeniu zdjęć zmarłej żony Conrada poczuł się słabo.
– Nie będziemy ci przeszkadzać, zdrzemnij się. Dzwoń, jak będziesz czegoś potrzebować. Tu masz mój numer. – Fabricio wyciągnął wizytówkę i położył na nocnym stoliku. – Zajrzę do ciebie później. Odpocznij.
Wyszedł razem z Caroliną na korytarz. Miał ochotę napić się zimnego piwa i nieco się orzeźwić, nie był jednak pewien czy opiekunom szkolnej wycieczki było wolno.
– Wrócisz oglądać stoiska? Ja zostanę, na wypadek gdyby Quen czegoś potrzebował.
– Właściwie to nie mam ochoty. Zobaczyłam już wszystko, co mnie interesowało. Mogę zostać w pokoju i się pouczyć? – Nayera wskazała na swój pokój po drugiej stronie korytarza.
– Chcesz się uczyć na szkolnej wycieczce? – Guerra zmarszczył czoło, nie rozumiejąc jak ktoś może rezygnować z przebywania w towarzystwie kolegów na rzecz siedzenia z nosem w książkach.
– Rok szkolny niedługo się kończy, muszę się upewnić, że będę miała idealną średnią, jeśli chcę wyprzedzić w rankingach Marcusa i dostać stypendium w przyszłym roku.
– Duch rywalizacji, to już co innego! – Fabrcio machnął ręką, dając jej przyzwolenie.
Patrzył jeszcze przez chwilę jak znika za drzwami sypialni. I pomyśleć, że Joaquin i Fernando igrali z tą uczynną, mądrą dziewczyną. Cóż, może i oni się doigrają i to ona przechytrzy ich wszystkich.

*

Ciudad de Mexico, rok 1996

Grupka studentów spędzała słoneczne popołudnie przed szkołą, czekając na nudny wykład i mając ochotę wyrwać się z tych czterech ścian i wyjść na drinka na miasto. Jednak próbować wyciągnąć na wagary Andreę Bezauri graniczyło niemal z cudem, więc jej przyjaciółki dały za wygraną. Zamiast tego z rozmarzeniem wpatrywały się w chłopaków, którzy właśnie rozgrywali mecz piłki nożnej, porównując ich atuty i zastanawiając się, którego zaprosić na randkę.
– Daj spokój, Andi, odłóż tę książkę i daj przeczytać komuś innemu. W bibliotece jest już lista oczekujących. – Debora zachichotała, przybijając sobie piątkę z brunetką.
– No właśnie, kochana, choć i popatrz jakie mamy w szkole ciacha. Od razu zapomnisz o nauce.
– Nie, dzięki. – Bezauri prychnęła, odrzucając do tyłu włosy. – Właśnie przez takie komentarze ludzie nie biorą nas na poważnie. Żyjemy w patriarchalnym społeczeństwie, próbujemy udowodnić, że jesteśmy równie mądre i zdolne, co faceci, ale jednocześnie większość udowadnia, że studiuje tylko po to, by znaleźć męża.
– Przepraszam, ale to po prosu silniejsze ode mnie. – Soraya zachichotała i przygryzła dolną wargę. – Jesteśmy po prostu tak zaprogramowane, że kiedy widzimy faceta, to jest on dla nas potencjalnym partnerem rozpłodowym. To zwykła biologia.
– Może gdybyśmy nie patrzyły na powierzchowność tylko zajrzały do głębi umysłu, mogłybyśmy przekazać lepsze geny. – Debora ukryła głowę w książce, kiedy zobaczyła karcące spojrzenie Andrei.
– A mogę mieć i to i to? – Soraya oparła głowę na dłoniach, patrząc na wysportowanych kolegów. – Kogoś mega inteligentnego, kto przy okazji jest też miły dla oka?
– Chyba jest tylko jedna taka osoba na naszym wydziale. – Debora przesiadła się koło koleżanki, by lepiej widzieć chłopców. – Andi, a tobie kto się podoba?
– Nie zawracam sobie głowy takimi bzdurami, nie mam na to czasu. – Bezauri zaczęła robić notatki, nawet nie zaszczycając wysportowanych studentów wzrokiem.
– I tak wszyscy wiemy, kto.
– Co to niby ma znaczyć?
– No jak to co? Od nienawiści do miłości, nie? Kto się czubi, ten się lubi.
– Jesteś niedorzeczna. Jeśli mówisz o tym głupku Saverinie…
– Nie musiało mi chodzić o niego, ale miło wiedzieć, że pierwszy przyszedł ci do głowy. – Debora szturchnęła brunetkę żartobliwie łokciem, a ta się nadąsała i zamknęła książki.
– To naprawdę nie jest już śmieszne.
– Chryste, zabiłoby cię to, gdybyś przyznała, że jest przystojny? Przecież jest. – Soraya gestem pokazała na Saverina, który wykonywał właśnie jakąś skomplikowaną żonglerkę na boisku.
– Nie jest w moim typie – obruszyła się Bezauri, a jej koleżanki wymieniły porozumiewawcze uśmiechy.
– A kto jest? Może Ricky? – Soraya prychnęła. – Ten kujon, co wszędzie za tobą chodzi jak piesek.
– Nie mów tak, Ricardo jest bardzo miły i dobrze się uczy, nie zgrywa wielkiego pana i nie ma wybujałego ego.
– A Conrado niby ma? – Soraya poczuła się tak jakby przyjaciółka osobiście ją obraziła. Przez chwilę siedziały w ciszy. – Naprawdę ci się nie podoba?
– Już mówiłam, że nie.
– W takim razie nie masz nic przeciwko, żebym go zaprosiła na randkę?
– Co proszę? – Andrea zakrztusiła się, choć nic nie miała w ustach. Na wargach Sorayi pojawił się uśmiech zwycięstwa. Bezauri odchrząknęła i odpowiedziała: – Jasne, że nie. To twoja sprawa, z kim się spotykasz. Chodźmy już, zaraz będzie wykład.
Zła na cały świat zebrała wszystkie książki i ruszyła do budynku. Jej przyjaciółki chichotały za jej plecami.
– Nie dąsaj się, Andi. – Soraya przytuliła przyjaciółkę. – Docinam ci, bo się o ciebie martwię. Masz osiemnaście lat, powinnaś szukać swojego Romea w prawdziwym życiu a nie na scenie.
Bezauri odruchowo spojrzała na korkową tablicę ze szkolnymi ogłoszeniami, do której przybito listę zgłoszeń do przesłuchań. W tym semestrze wystawiali „Romea i Julię”. Z boiska zaczynali wracać ich koledzy i zmierzali do szatni, niektórzy dla popisówy zdjęli koszulki i zaczęli prężyć mięśnie.
– Conrado, nie chciałbyś się zgłosić do przedstawienia? Wystawiamy sztukę Szekspira. – Soraya pomachała w stronę Saverina, a on grzecznie zawrócił z trasy do szatni i podszedł, by się przywitać.
– Jaka to sztuka? – zapytał uprzejmie, a Soraya pokazała mu listę przybitą do tablicy. – Romeo i Julia. Pewnie znasz… – Zaśmiała się a on odwzajemnił uśmiech. – Są dodatkowe punkty od profesorów i można się urywać szybciej z wykładów, żeby iść na próby.
– To raczej nie dla mnie. Nigdy nie lubiłem występować przed ludźmi. Ale dzięki. – Już miał zamiar odejść, kiedy Soraya złapała go za rękę.
– Daj spokój, Conrado, myślę, że byłbyś świetny w roli Romea. Andi mówi, że czytujesz Szekspira w oryginale.
Andrea gdyby mogła udusiłaby przyjaciółkę za tę słowa. Opowiedziała koleżankom o wizycie w mieszkaniu Saverina, ale nie sądziła, że zostanie to wykorzystane przeciwko niej. Brunet nie był jednak zainteresowany.
– Zostaw go, Sori, teatr nie jest dla wszystkich. – Bezauri poczuła wyższość, wreszcie mogła się wykazać i być w czymś lepsza od tego lizusa.
– Co masz na myśli? – Conrado założył ręce na piersi i przekrzywił głowę, czekając na to, co dziewczyna odpowie.
– Tylko to, że do sztuki potrzebny jest pewien poziom wrażliwości, którego niektórym po prostu brak. – Andrea założyła zabłąkane kosmyki włosów za uszy, czując nadchodzące zwycięstwo. Zirytowało go to. – Nie przejmuj się, Saverin, są inne dyscypliny, w których na pewno będziesz mógł pokazać swój pełen potencjał. Na przykład piłka nożna – wskazała na jego strój – albo klub motoryzacyjny.
Conrado uśmiechnął się tylko, pożegnał się z dziewczynami i miał zamiar odejść, kiedy usłyszał słowa Andrei, które zmieniły jego zdanie.
– Mówiłam. Niektórzy po prostu się do tego nie nadają.
Cofnął się gwałtownie, jak gdyby nigdy nic wyciągnął jej z dłoni długopis, uśmiechając się przy tym prowokacyjnie i podpisał się na formularzu zamaszyście.
– Proszę. – Oddał jej długopis, odczuwając dziwną satysfakcję, że utarł jej nosa.


Kto by pomyślał, że zwykła rywalizacja dwójki studentów może przerodzić się w miłość i małżeństwo. Na pewno nie Andrea. A już na pewno nie Conrado. Stał na środku uniwersyteckiej sali koncertowo-teatralnej, wspominając swoje studenckie przedsięwzięcia. Czuł jakby to było wczoraj. Na chwilę zapomniał o wyborach, Fernandzie, nawet o Evie.
– Wracają wspomnienia? – Usłyszał za sobą stukot obcasów, rozchodzący się echem po auli. – Nigdy nie zapomnę waszego pierwszego przedstawienia. Myślałam, że się pozabijacie. Dosłownie.
– Cóż, Andrea parę razy zepchnęła mnie z tego podestu. – Conrado roześmiał się, rozglądając się po otoczeniu. – Kto by pomyślał, że się pobierzemy? Nie cierpieliśmy się.
– Ja wiedziałam. To było oczywiste dla każdego, kto choć raz był w tym samym pomieszczeniu co wasza dwójka. – Soraya przypomniała sobie dawne dzieje i wydało jej się to tak głupie, że ta dwójka nigdy nie przepuściła okazji, by nie rzucić sobie kłód pod nogi.
– Wszystko wygląda tak samo. Nic się nie zmieniło – zauważył Saverin.
– Ty się zmieniłeś – zauważyła, przenikliwym wzrokiem pani profesor, analizując każdy jego ruch.
– Dorosłem. To różnica.
– Nie, Conrado. Cząstka ciebie umarła razem z nią, czuję to. – Wzrok Sorayi lekko się zaszklił na wspomnienie zmarłej przyjaciółki.
Nic nie odpowiedział, przechadzał się tylko w ciszy w tę i z powrotem. Zgrywał silnego, ale był bezbronny. Przyszedł tutaj, bo tutaj to wszystko się zaczęło. To właśnie tutaj czuć było obecność Andrei bardziej niż gdziekolwiek. Peralta widziała, że to już nie był ten sam Conrado.
– Na placu przed akademikami odbywa się studencka impreza. Jest grill i muzyka na żywo. Twoim dzieciakom się spodoba. Chodź. Nie ma co zadręczać się wspomnieniami. – Złapała go pod ramię i niemal siłą wyprowadziła z auli. W przeciwnym razie pewnie spędziłby tutaj całą noc.

*

Enrique poczuł się już lepiej, kiedy odespał i odpoczął. Cały ten incydent przypisał reakcji alergicznej, nie mając ochoty zagłębiać się w to bardziej. Wszyscy koledzy i opiekunowie wybyli na festyn, więc okazja do przeszukania pokoju Lalo była idelna.
– Macie? – zapytał na widok Marcusa i Felixa, a ten drugi pomachał kluczami.
– Gdzie zniknąłeś? Wszędzie cię szukaliśmy.
– Długa historia. Lalo wyszedł już jakiś czas temu, lepiej się pospieszmy. – Zarządził Ibarra, rozglądając się ukradkiem, czy nie ma nikogo niepowołanego na korytarzu. – Chryste! – krzyknął, kiedy wyrosła przed nim brunetka w nocnej koszuli. – Co ty tu robisz? I to w babcinej pidżamie?
– Zastanawiam się, co to za hałas. Nie mogę się uczyć. – Carolina zignorowała przytyk do swojego stroju.
– Jest impreza studencka a ty się uczysz?
– A ty niby się źle czułeś, a teraz hasasz po korytarzach? Co wy wyprawiacie? – Dziewczyna omiotła wzrokiem całe zgromadzenie. – Co wy kombinujecie?
– Nic – odpowiedzieli Marcus i Quen jednocześnie, a Felix w tym samym czasie powiedział: – Włamujemy się do pokoju Marqueza, żeby znaleźć na niego haka i wywalić go ze szkoły.
Ibarra złapał się za głowę, a Delgado posłał mu spojrzenie pełne politowania. Ku ich zdziwieniu Carolina nie poleciała po nauczyciela, a zamiast tego zamknęła za sobą drzwi pokoju i oznajmiła:
– Stanę na czatach. – Jej również nie podobały się rządy Templariuszy w szkole.
Marcus i Felix udali się pod pokój, który zajmował Lalo razem z Saverinem i Guerrą, a Quen i Carolina robili za czujki. Od razu okazało się, że ten plan to niewypał. Wbrew ich oczekiwaniom, nie wszyscy studenci udali się na imprezę, wielu z nich kręciło się na korytarzach. Ponadto, Eduardo Marquez również nie zamierzał spędzić całego wieczora w towarzystwie młodzieży.
– Idzie tu! – szepnęła Carolina, wychylając głowę na klatce schodowej spostrzegła z daleka zbliżającego się członka kartelu. – Zrób coś!
Quen zakręcił się w miejscu, nie wiedząc, co mógłby zrobić, by udaremnić Marquezowi dostanie się do swojego pokoju, gdzie nakryłby dwóch myszkujących chłopaków. Zrobił pierwszą rzecz, która przyszła mu do głowy. Łokciem zbił zabezpieczającą szybkę i włączył alarm przeciwpożarowy. Rozległ się ogłuszający dzwonek i mieszkańcy akademika powoli zaczęli udawać się do wyjścia. Nikt nie panikował, pewnie przywykli do próbych alarmów. Z daleka zobaczyli jak Lalo zatrzymuje się w miejscu, po czym zawraca i schodzi na plac przed budynkiem, gdzie odbywała się impreza.
– Mało brakowało. – Quen otarł pot z czoła.
– Hej! Wasza dwójka, co wy wyrabiacie?! – To dozorca spostrzegł intruzów, którzy nie ruszyli się razem z innymi na dół tylko pozostali u góry. – Wracać tutaj!
– W nogi! – krzyknął Ibarra i pociągnął koleżankę za rękę. Schowali się w pomieszczeniu na końcu korytarza, który okazał się być składzikiem na miotły i środki czystości. Quen zablokował drzwi i oparł się o regał.
– No to jaki masz teraz plan, geniuszu? – Carolina westchnęła i usiadła na jednym z wiader.
– Czekamy.

*

Tymczasem Felix i Marcus udali się do pokoju Marqueza. Było ciemno. Trzy łóżka były schludnie zasłane, bagaż Lalo leżał schowany niedbale pod łóżkiem. Dopadli do niego i zaczęli przeszukiwać, mając nadzieję znaleźć notatnik lub coś innego, co pomogłoby ich naprowadzić na plany kartelu.
– Możesz poświecić latarką? – szepnął Delgado. – Dzięki.
– Eee Marcus? – Felix pociągnął go za rękaw.
– Co? – Brunet spojrzał na kolegę nieprzytomnie. W jego dłoniach nie zauważył telefonu ani latarki. Zerknął więc za siebie skąd dochodził strumień światła.
– Możecie mi łaskawie powiedzieć, co to ma znaczyć? – Fabricio Guerra stał nad nimi, przyświecając swoim telefonem. Byli w potrzasku. – Wiecie, że beznadziejni z was włamywacze? Siedziałem w rogu i nawet mnie nie zauważyliście.
– A czemu nie poszedł pan na festyn? – wyrwało się Felixowi, a Fabricio go zbeształ.
– A co to za pytanie, jestem waszym opiekunem! Mam się tłumaczyć z tego, że siedzę we własnym pokoju? – Prawdą było, że został, by przypilnować Quena i Caroliny, ale trochę przysnął. – Czego tu szukacie? Nie mówcie, że papierosów.
– Nie palimy – poinformował go Delgado.
– Szkoda, bo ja bym zapalił. – Fabricio złapał się za nasadę nosa. – Więc? Czekam na wyjaśnienia. I dlaczego nie ewakuowaliście się z resztą? Był alarm przeciwpożarowy.
– To nasza sprawka. – Felix spuścił pokornie głowę. – Próbujemy się dowiedzieć, co knuje Lalo. Wie pan, że to prawa ręka Joaquina Villanuevy, szefa Templariuszy?
– Ja… co… jak wy… Zresztą nieważne. To nie usprawiedliwia szperania w cudzych rzeczach. To nie jest wasza sprawa.
– Z całym szacunkiem, proszę pana, ale Lalo Marquez przez całą drogę do stolicy notował coś zawzięcie w zeszycie i obserwował okolicę. A ostatnio znaleźliśmy jego psa, na którym prowadził eksperymenty nowego narkotyku. Myślę, że to jest nasza sprawa, jeśli ten człowiek przebywa w naszej szkole i nas uczy. – Marcus był zdeterminowany.
Guerra zerknął ukradkiem na wejście do pokoju.
– Szlag. Szukajcie prędko i zmykajcie.
– Super, wiedziałem, że musi pan być spoko, skoro jest pan kumplem pana Saverina. – Felix wyszczerzył zęby w uśmiechu i zaczał grzebać w rzeczach Lalo. – Mam!
Wyciągnął zeszyt i wszyscy pochylili się nad notatkami.
– Nie rozumiem, co to jest? – Fabricio wziął do ręki zeszyt i przekartkował go.
– Cholera. – Felix wydmuchał głośno powietrze. – Zaznaczał strategiczne dla karteli miejsca. Miejsca wpływów różnych karteli. Kartel del Golfo – Felix stuknął palcem w jedno z miejsc – Sinaloa, Juare, Los Zetas…
– Po co mu to?
– Wszyscy wiedzą, że Templariusze rządzą w rejonie Monterrey, ale inne kartele nie całkiem odpuściły. Krążą pogłoski, że zaczynają wracać i osiedlać się niedaleko.
– Skąd to wiesz? – Fabricio obserwował uważnie nastolatków, którzy z wypiekami na twarzy dokonywali tych odkryć.
– Widziałem mapę w biurze u taty – wyjaśnił Felix. – Myślę, że to ma związek ze śmiercią El Pantery. Joaquin nie dońca zaskarbił sobie szacunek wszystkich. Widzieliśmy to na wieczorze hazardowym w El Paraiso, pamiętasz? – Felix przypomniał Marcusowi. – Nazywali go słabym, chcieli, żeby dał nam przykład i odciął ci palce za oszukiwanie.
– Chwila, co takiego? Co wyście robili w El Paraiso i jak to odrąbać palce, co? – Fabricio poczochrał sobie włosy, bo czuł że to go przerasta.
– Rzeczywiście, Joaquin jest trochę papierowym królem w ich szeregach. Jest ćpunem, a ich kodeks zakazuje brania członkom kartelu. – Marcus zignorował pytania Fabricia i zaczął się zastanawiać.
– Mam się martwić, że tyle wiecie na temat karteli? Boże, gdzie ten Saverin?
– Może inne kartele wyczuły okazję, żeby przejąć Los Cabarellos Templarios? – podsunąl Felix. – Powoli osaczają Joaquina.
– Jeśli to prawda to dojdzie do prawdziwej rzezi.
– Tak, może właśnie dlatego Lalo został wysłany na przeszpiegi do stolicy? Czy ktoś wie, gdzie zniknął dzisiaj, kiedy mieliśmy wolną godzinę?
– Może Lalo nie został wysłany na przeszpiegi przez Joaquina. – Marcus zrobił zdjęcia notatek i odłożył zeszyt na miejsce. – Może ktoś inny go wysłał.
– Chcesz powiedzieć, że nie jest wierny Villanuevie? Że ktoś inny go wynajął a on jest szpiegiem?
– Zdziwiłoby cię to? Bo mnie nie.
– Dobra, chłopaki, dosyć tego dobrego. Fajnie, że się angażujecie i pobudzacie szare komórki, ale może zamiast tego pograjcie w jakieś gry logiczne czy coś takiego, co? No wiecie w jakąś grę, przez którą nie zginiecie! – Fabricio westchnął ciężko i wyprowadził ich z pokoju. – Stąpacie po cienkim lodzie. Pozwólcie zająć się tym dorosłym.
– Kiedy dorośli właśnie zgotowali nam ten los. – Marcus uderzył dłonią w ścianę i odszedł do swojego pokoju.
– Przeżywa śmierć Roque – wyjaśnił Felix, kiwnął Fabriciowi głową na dobranoc, po czym i on odszedł do pokoju.

*

– Myślisz, że już możemy wyjść? – Carolina nachyliła się do dziurki od klucza, by zobaczyć, czy dozorca nadal kręci się na korytarzu.
– Chyba tak, nie słyszę nikogo. O kurczę, co to? – pisnął jak baba, kiedy coś przebiegło mu po szyi.
– To tylko pająk. – Nayera machnęła dłonią, a on zrobił wielkie oczy.
– Zdejmij go ze mnie! Zaczął się wiercić i szamotać, czuł jakby obeszło go stado robali. Bez zastanowienia zdjął koszulkę i wytrzepał ją z niewidocznych pajęczaków, akurat w tym samym momencie kiedy drzwi składzika otworzyły się gwałtownie i stanąl w nich Fabricio Guerra.
Zamurowało go. Scena była dosyć groteskowa. Carolina stała w koszuli nocnej z potarganymi włosami, Enrique bez koszulki i zarumieniony.
– Boże, mi nawet za to nie płacą. Wy dwoje, za mną. – Fabricio poprowadził ich do swojej sypialni. Usadowił ich na jednym łóżku, a sam zaczął się przechadzać w tę i z powrotem. Byli pewni, że będą mieli kłopoty, pewnie domyślił się już, że to oni włączyli alarm. On jednak nie mógł znaleźć odpowiednich słów, by zacząć. – Wiem, że w waszym wieku hormony buzują i w ogóle, ale… na litość boską, jesteśmy na szkolnej wycieczce.
– Słucham? – Quen popatrzył na niego zdezorientowany, mrugając zawzięcie. Nie rozumiał, do czego zmierza ta rozmowa.
– Chcę tylko powiedzieć, że… Ważne jest zabezpieczenie. Tak.
– Hę? – Enrique potarł się nerwowo po karku, nadal nie wiedząc, o co chodzi.
– Są rożne rodzaje…
– Czy pan myśli, że my ze sobą sypiamy? – Carolina wstała z miejsca oburzona. – To jakieś nieporozumienie!
– Co?! – Quen również wstał, dopiero kojarząc, że z perspektywy postronnego obserwatora rzeczywiście mogło to wyglądać nieco dziwacznie.
– Naprawdę? – Na twarzy Fabricia pojawił się wyraz błogości – ulżyło mu, że nie musi przeprowadzać z nimi tej niezręcznej konwersacji.
– Jasne, że nie. Ja i on? – Carolina prychnęła, a Quen poczuł się nieco oburzony. – Mam wyższe standardy.
– Hej!
– Tak też myślałem, coś mi tutaj nie pasowało – zgodził się Fabricio, kiwając głową jakby te słowa wszystko wyjaśniały.
– Halo, ja tutaj nadal jestem! – Ibarra pomachał im dłońmi przed oczami.
– Proszę się nie martwić, to się już więcej nie powtórzy. Możemy już wrócić do swoich pokoi?
– Tak, tak, idźcie. Każdy do własnego pokoju. – Fabricio otworzył im drzwi, słyszał jeszcze jak ta dwójka kłóci się na korytarzu.
– Też mam wyższe standardy, żeby była jasność. – Mówił Enrique, nadal czując się trochę pokrzywdzony słowami koleżanki.
Guerra uśmiechnął się sam do siebie. Na szczęście tę rozmowę z bliźniakami będzie musiał przejść dopiero za wiele lat. A Alice zajmie się Emily. Zresztą dziewczynka była tak rezolutna, że nie zdziwiłby się, gdyby już o wszystkim wiedziała. Z pełnym zadowoleniem i dumą, że przetrwał ten dzień, położył się spać.
Nad ranem obudziły go hałasy dochodzące z korytarza, jakiś harmider i krzątanina. Lalo robił pompki przy swoim łóżku w samych bokserkach, pewnie należało to do jego zwykłej rutyny, natomiast łóżko Saverina było puste i zasłane. Pewnie wybył już na poranny obchód, by obudzić uczniów. Guerra wstał z łóżka i wyszedł z pokoju, zastanawiając się, co to za hałasy.
– Co się stało, kogoś obdzierają ze skóry czy co? – zapytał Marcusa, który stał już w pełnym ubraniu oparty o drzwi sąsiedniego pomieszczenia.
– Dziewczyny się kłócą – wyjaśnił brunet, wskazując na uchylone drzwi jednej z akademickich kwater, skąd dochodziły odgłosy sprzeczki. Fabricio ruszył w tamtym kierunku.
– Wiem, że ją ukradłaś! Oddawaj!
– Nic ci nie ukradłam, jesteś pomylona, na pewną ją zgubiłaś!
Olivia Bustamante rzucała się na wszystkie strony, celując oskarżycielso palcem w Lidię Montes, która w swojej zwykłej czarnej bluzie z kapturem ciskała gromy z oczy. Conrado próbował załagodzić sytuację, stając między nimi jak rozjemca. Carolina, która dzieliła z nimi pokój siedziała na łóżku i spokojnie się pakowała.
– Powoli, powiedzcie, co się tutaj wydarzyło. – Głęboki głos Conrada nie był jednak w stanie uspokoić blondynki. Córka Jimeny wybuchła płaczem.
– Moja złota bransoletka zniknęła, dostałam ją od ojca na piętnastkę! – zawyła, a Lidia wywróciła oczami zniecierpliwiona.
– Zapodziała ją gdzieć, a oskarża mnie o kradzież!
– Spokojnie, Olivio, może gdzieś ją zostawiłaś – zauważył rozsądnie Conrado. – Poszukamy.
– Nie! Miałam ją wczoraj na imprezie i kiedy wróciłam do akademika na pewno tu była. A rano Lidia wstała wcześniej i gdzieś wyszła. Pewnie żeby ją gdzieś sprzedać!
– Hola, paniusiu, uważaj na słowa. – Lidia zrobiła się agresywna, chciała podejść do Olivii i pokazać jej, co o niej myśli, ale Fabricio złapał ją za ramię.
– Nie możemy nikogo oskarżać bezpodstawnie – poinformował wszystkich Conrado.
– Bezpodstawnie? To przecież córka cygana! – Olivia wymachiwała dziko rękoma, a po jej twarzy toczyły się perłowe łzy.
Conrado zacisnął szczęki, bo nie lubił, kiedy ktoś osądzał innych tylko ze względu na ich pochodzenie. Rzucił Fabriciowi porozumiewawcze spojrzenie, prosząc go, by zamknął drzwi i odciągnął gapiów. Guerra nakazał wszystkim powrót do ich sypialni i spakowanie rzeczy. Czekał ich jeszcze obchód po uczelni i jedne warsztaty, a potem mieli wracać do Pueblo de Luz.
Lidia była czerwona z wściekłości na twarzy.
– Ja ci zaraz dam córkę cygana! – Dopadła do blondynki i zaczęła ciągnąć ją za włosy.
– Spojojnie, dziewczęta, proszę was. – Conrado razem z Fabriciem rozdzielily wierzgające dziewczyny. – Musimy to wyjaśnić. Lidio, nie masz nic przeciwko, żebyśmy zajrzeli do twojego plecaka?
– Już na pewno ją sprzedała… – zawyła Bustamante, ale Conrado jej nie słuchał.
– Jestem niewinna, możecie i mnie przeszukać. – Montes rozłożyła szeroko ramiona, dając im znak, że mogą sprawdzić jej kieszenie. Oczywiście żaden z nich nie zamierzał tego robić.
Fabricio przejrzał rzeczy Lidii i oznajmił, że nie ma wśród nich złotej bransoletki. Olivia zawyła jeszcze głośniej.
– To takie niesprawiedliwe!
– Niesprawiedliwym jest osądzanie innych bez dowodów, Olivio. – Conrado pokręcił głową.
– Nie wierzę, że pan bierze jej stronę! – Blondynka rozpłakała się jeszcze bardziej i wyszła z pokoju.
– Pójdę zobaczyć, co z nią. – Carolina wyszła za koleżanką, a Fabricio uznał, że i on powinien sprawdzić, dokąd uczennica się udała.
– Na pewno nic nie wiesz na ten temat? – Saverin zmarszczył brwi, analizując zachowanie nastolatki.
– Przysięgam, nic nie zrobiłam. – W oczach Lidii pojawiły się łzy. Wtuliła twarz w rękach koszuli Conrada. – Dziękuję, że mi pan uwierzył.
Pochlipywała cicho, a on poklepał ją po plecach. Kiedy się uspokoiła, mogła wreszcie zejść na dół na zbiórkę. Kiedy już była przy drzwiach, Conrado zatrzymał ją słowami.
– Lidio… – Odwróciła się w przejściu, spoglądając na niego zaciekawionym wzrokiem. – Bransoletka ma się znaleźć do końca dnia.
– Co? – Przestała już płakać i była oburzona. Wrócił jej dawny animusz. – Przecież mówiłam, że jej nie wzięłam!
– Nie musisz jej zwracać bezpośrednio Olivii, podrzuć ją gdzieś, zajmę się tym. – Conrado nie mógł uwierzyć, że przez chwilę zrobił się zbyt miękki. – Zwróć bransoletkę. Zegarek możesz zatrzymać.
– Jaki zegarek? – Prychnęła nastolatka, odwracając wzrok.
– Ten, który przed chwilą odpięłaś z mojego nadgarstka. – Saverin był zawiedziony jej zachowaniem. Nie lubił osądzać ludzi, ale niektórzy wcale nie pomagali w wyzbyciu się stereotypów. – Idź na śniadanie i zastanów się nad tym.
Opuścił pokój, zostawiając ją samą, złą na cały świat, ściskającą drogi zegarek w kieszeni bluzy.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3493
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:42:15 31-03-22    Temat postu:

Temporada III C 62
Emily/Javier/Caridad/ Emma/Pablo/Adora

14 Lipca 2011 r

Jednostka Analizy Zachowań Behawioralnych bardzo rzadko korzystała z rządowego prywatnego samolotu z wygodnymi skórzanymi kanapami gdyż wbrew pozorom i medialnym przekazom profilerzy pracowali w swoich klimatyzowanych biurach. Tylko w wyjątkowych sprawach przyjeżdżali bezpośrednio na miejsce zdarzenia. Zaginięcie siostry jednego z agentów pracujących w jednostce było wyjątkową sytuacją. Emily palcami przeczesała jasne włosy w zadumie wpatrując się w okno. Nie wiedzieli o sprawie zbyt wiele a do szefa jednostki bezpośrednio zadzwoniła szefowa biura terenowego w Seattle której Matt zgłosił zaginięcie żony. Co ciekawe Matt o zaginięciu siostry nie powiadomił jej brata. Zostawił to w rękach swojej bezpośredniej przełożonej. Emily przymknęła powieki.
W przypadku zaginięć liczy się czas. Kluczowe są pierwsze dwadzieścia cztery godziny od zaginięcia. To właśnie w tym krótkim czasie jest największe prawdopodobieństwo odnalezienia osoby żywej. Im więcej czasu upływa tym spada szansa na szczęśliwe zakończenie spawy. Po siedemdziesięciu dwóch godzinach można już tylko szukać ciała. Oczywiście zdarzają się szczęśliwe wyjątki; Elizabeth Smart odnaleziono po dziewięciu miesiącach, Jaycee Lee Dugard odnaleziono po osiemnastu latach. Cuda się zdarzają, pomyślała i mimowolnie powędrowała myślami do siostry. W przypadku uprowadzenia Emmy McCord cud się nie wydarzył. W tym roku minęło dziesięć długich lat. Gdy ostatni raz Emily rozmawiała z ojcem mężczyzna przebąkiwał coś o urządzeniu pogrzebu. I chociaż na początku pomysł ojca wydawał się agentce nie na miejscu to im dłużej na ten temat myślała tym częściej dochodziła do wniosku, że jeśli Thomas tego właśnie potrzebuje ona pomoże mu to zorganizować.
— Musimy znaleźć Jenny — Derek odezwał się po raz pierwszy od wylotu ze stolicy. Emily popatrzyła na profil siedzącego obok mężczyzny to przeniosła wzrok na wyświetlone na tablecie zdjęcie jego siostry. Położyła dłoń na jego dłoni i lekko ścisnęła jego palce.
— Zrobimy wszystko, żeby ją odnaleźć — powiedziała dyplomatycznie. Popatrzyli sobie w oczy. Żałowała, że nie może mu tego obiecać. — Co dokładnie zeznał Matt? — zapytała dochodząc do wniosku, że łatwiej traktować go jako męża zaginionej niż ex kochanka.
— Jenny wyszła z domu około godziny dwudziestej pierwszej. Pokłócili się. On sądził, że poszła na spacer żeby ochłonąć. Gdy nie wróciła na noc, że pojechała do matki więc skontaktował się z teściową dopiero rano. Gdy dowiedział się, że Jenny do matki nie dotarła zgłosił jej zaginięcie.
— O której godzinie?
— O dziewiątej — odpowiedział jej z jękiem Derek. — Wałkowaliśmy to — dodał patrząc na nią z lekkim wyrzutem.
— Co z jej autem?
— W warsztacie.
— Zamówiła więc taksówkę?
— Sprawdzają to — odpowiedział Kevin. — Matt nie wie czy pojechała taksówką czy komunikacją miejską czy elektryczną hulajnogą.
— Czum? — zapytała ze zdziwieniem.
— To nowy wynalazek — wyjaśnił mężczyzna. — Trochę jak skuter tylko zamiast paliwa ładujesz ja jak telefon — wyjaśnił. Emily bezwiednie skinęła głową i przeniosła spojrzenie za okno. Wpatrując się w krajobraz mogła mieć jedynie nadzieję, że Jenny nie stanie się kolejną statystyką.

Gdy pół godziny później weszła do sali konferencyjnej biura terenowego FBI pożałowała, że włożyła wąską ołówkową spódnicę podkreślającą jej sylwetkę. Czuła jak Matt witający się ze wszystkimi przesuwa po jej ciele wzrokiem. Na jej ciele mimowolnie pojawiła się gęsia skórka. Poczuła się tak jakby była naga. Zrobiła krok do przodu, lecz nie podeszła do niego. Uniosła dłoń w geście powitania i zbliżyła się do tablicy na której umieszczono podstawowe informacje. Jason z Davidem wymienili pełne zdziwienia spojrzenia, lecz żaden nie skomentował tego ani słowem.
— Cześć — usłyszała za swoimi plecami jego głos. — Dobrze wyglądasz.
— Nie powinno cię tutaj być — odpowiedziała wpatrując się z uporem w tablicę. — Jesteś mężem zaginionej.
— Nie rozumiem
— Doskonale rozumiesz co mam na myśli Matt — warknęła ostrzejszym tonem i odwróciła do tyłu głowę spoglądając mu w oczy. Patrzył na nią z niedowierzaniem.
— Czy ty mnie o coś podejrzewasz? — zapytał ją. — Mnie? Mylisz, że skrzywdziłem Jenny/?
— Nie wiem co mam myśleć Matt — odpowiedziała spoglądając na niego lodowatym wzrokiem. — Wiem natomiast co w przypadku zaginięć mężatek mówi statystyka i wiem, że jako mąż ofiary możesz pokierować śledztwo na niewłaściwie tory dlatego proszę abyś się wycofał. — wyminęła go podchodząc do długiego stołu na którym ktoś postawił ekspres do kawy i zapas jednorazowych kubków.
— Wycofam się — zgodził się z Emily Matt spoglądając na jej plecy. — Za nim jednak wyjdę chcę wam o czymś powiedzieć — urwał zerkając na Dereka to na Emily. — Jenny jest w ciąży — wyznał. Kubek trzymany w dłoniach przez McCord wyślizgnął się z pomiędzy jej palców upadając na podłogę. Gorący napój ochlapał jej ciemną spódnice wylewając sporą zawartość na jej stopy.
— Ależ z ciebie niezdara — usłyszała głos Matta, który podszedł do niej i chwycił ją za rękę.
— Nie dotykaj mnie — wyrwała mu dłoń patrząc na niego z szeroko otwartymi oczyma. Matt wyglądał na równie zaskoczonego jak cała reszta zabranego w sali konferencyjnej tłumy. Emily cofnęła się o jeden a później drugi krok.
— Em no coś ty to przecież ja — uniósł dłonie na wysokość jej oczu. Popatrzyła na jego ręce. Na duże dłonie o długich grubych palcach. Poczuła jak robi jej się ciemno przed oczami. Matt zrobił krok w jej stronę. Poczuła jego oddech na swoim policzku, rękę bezwiednie wędrującą do jej tali i wtedy działając jak na autopilocie zdała mu cios kolanem w krocze. Wypuściła ze świstem powietrze i bez słowa wyminęła go wychodząc z sali konferencyjnej. Pchnęła drzwi prowadzące na klatę schodową. Zaczęła schodzić na dół.
Nad Seattle padało. Duże krople deszczu uderzyły ją w twarz gdy wyszła na zewnątrz. Nie mogła oddychać. Próbowała, ale czuła się jakby ktoś wepchnął jej głowę pod wodę. Łapała powietrze szybkimi wdechami i wydechami kręcąc się i chwiejąc się na wysokich szpilkach.
— Emily — usłyszała swoje imię i poczuła jak silne ręce obejmują ją w tali i odciągają od jezdni. — Co ty wyprawiasz? — David Carter spoglądał na nią z troską i niedowierzaniem.
— On ją zabił — powiedziała spoglądając mu w oczy. — Nie wiem w jakich okolicznościach, ale on ją zabił. I tak może rzeczywiście się pokłócili a może podczas seksu zacisnął dłonie na jej szyi i nie zauważył, że zrobił to za mocno i za długo. On ją zabił czuje to każdą komórką mojego ciała.


***
Javier Reverte z zamyśloną miną wpatrywał się w plecy swojego brata. Wyglądał dobrze. Magik ocenił jednak, że bart jest szczuplejszy a pod koszulką napinają się i rozluźniają mięśnie. Zarost mu pasował. Wyglądał jak dorosły mężczyzna nie nastolatek. Blondyn palcami przeczesał miękkie włosy zaś Atticus postawił przed nim apetycznie pachnący omlet. Sam usiadł na przeciwko brata lustrując go wzrokiem.
— Co cię do mnie sprowadza? — zapytał Atticus podając mu widelec. — Pieczywo?
Javier skinął głową wbijając sztuciec w masę jajeczną. Był w sumie głodny.
— Mówiłem, że przyjacielowi psuje się samochód — zaczął nieporadnie.
— Mówiłeś, że coś mu strzela pod maską — doprecyzował sącząc kawę sącząc kawę — więc powiedz mi co naprawdę tutaj robisz?
— Jem omlet
— Magik — jęknął Kennedy palcami przeczesując włosy. Blondyn mimowolnie popatrzył na nadgarstek brata. Bezwiednie chwycił go za rękę i odwrócił w swoją stronę. Gwiazdozbiór Łabędzia swoim kształtem przypominał krzyż. Bracia popatrzyli na siebie. Atticus bardzo powoli wysunął dłoń z jego uścisku. — Lubię gwiazdozbiory.
— Widzę, — mruknął Magik wracając do zjadania omleta. — Od dawna?
— Co od dawna? — Atticus wstał , żeby dolać sobie kawy.
— Należysz do Templariuszy?
— A ty od dawna kumplujesz się ze skorumpowanym gliną ze Stanów? — odpowiedział pytaniem na pytanie blondyn.
— Luke nie jest skorumpowany.
— Dziwne bo widziałem coś zupełnie innego — odpowiedział mu mężczyzna opierając się biodrem o kuchenny blat. — Jeśli nie jest umoczony to powinien przestać ciągle wpadać do El Parasio. Ludzie gadają.
— Co ludzie gadają? — zapytał zaciekawiony Javier kończąc omlet. Wstał i włożył talerz, widelec oraz pusty kubek po kawie do zmywarki. Popatrzył na brata, który westchnął głośno. — Niektórzy uważają, że Hernandez zakochał się w Joaquinie — odpowiedział. Javier popatrzył na brata zaskoczony i wybuchnął śmiechem.
— Luke i Joaquin? Romans? — zaśmiał się krótko i dźwięcznie. — Co za bzdura — machnął ręką. — Luke jest w związku. Z dziewczyną.
— Mi nic do tego, ale wielu nie podoba się, że twój ziomek się tam kręci — napił się jeszcze kawy.
— A ty co robisz dla Templariuszy?
— Nic nielegalnego — odpowiedział mu mężczyzna. Obrócił dłonią tak, że Javier mógł zobaczyć jego tatuaż. — To nie jest krzyż Templariuszy — zaznaczył — tylko gwiazdozbiór Łabędzia — przesunął palcem wzdłuż jednej z linii — gdy popatrzył na niego pod odpowiednim kątem rzeczywiście może przypominać krzyż. Nie należę do kartelu narkotykowego od czasu do czasu naprawiam im samochody.
— I nie zadajesz pytań — mruknął Javier.
— Spora grupa w szczególności młodych nabytków jest narwana i pełna energii. Od czasu do czasu ścigają się na ulicach Monterey.
— Płacą ci dodatkowo za milczenie
Mężczyzna wzruszył ramionami.
— A zmieniając temat — Magik sięgnął po dzbanek z kawą. — Co to za ślicznotka stąd wychodziła?
— Co?
— Raczej, kto? Twoja dziewczyna której mnie nie przedstawiłeś. Nieważne nadrobimy to później teraz chcę wiedzieć o niej wszystko.
— To nie moja dziewczyna — zripostował Atticus podając mu czysty kubek. — Tylko znajoma z baru. Niewiele się zmieniłeś na przestrzeni ostatnich lat.
— Oczywiście, że się zmieniłem — oburzył się Reverte. — Dojrzałem.
— Nadal wścibiasz swój długi nos do sypialni innych ludzi.
— Nieprawda po prostu martwię się czy ta dziewczyna
— Caridad — powiedział. — Ma na imię Caridad
— Czy Caridad nie złamie ci serca.
— Nie martw się to była przygoda na jedną noc
— Mogę więc — podszedł do lodówki — pozbyć się tego numeru?
— Ani mi się waż — chwycił brata za nadgarstek a Magik zachichotał uradowany jak dziecko z czekolady. — czyli jednak coś tam w serduszku drgnęło?
— Moje serduszko to nie twoja sprawa. Co u żony?
— Wszystko w porządku. Zaraz skąd wiesz że się ożeniłem?
— Bo kilka miesięcy temu nikt nie mówił o niczym innym jak o ślubie Victorii Diaz lub Eleny Rodriguez zależy kogo słuchać z amerykańskim bogaczem.
— Mogłeś wpaść na ceremonię — mruknął Magik.
— Mogłeś nie niszczyć mojej kariery
— Skąd mogłem wiedzieć, że NASA nie ma poczucia humoru? Jestem geniuszem, nie jasnowidzem.
— Przestań — powiedział Atticus — ze mną numer z byciem geniuszem nie przejdzie. Nie pamiętasz, że obaj nimi jesteśmy tylko NASA mogła obyć się bez jednego inżyniera, ale nie bez twoich programów.
— Hipokryci, mówiłem ci żebyś pracował ze mną.
— Nie dziękuje — odburknął Atticus.
— A kolacja?
— Co?
— Wspólny posiłek jedzony w porze wieczorowej — doprecyzował. Atticus wywrócił oczami. — Poznałbyś moją żonę i syna. I przyprowadził Caridad.
— Caridad?
— Muszę upewnić się czy jest ciebie godna
Atticus parsknął śmiechem.
— Chcesz czy nie obaj przegraliśmy na genetycznej loterii więc możemy albo to zaakceptować albo drzeć koty do końca życia? Po za tym mojemu synkowi spodobały by się twoje tatuaże.
Atticus westchnął.
— Ile ma lat?
— W tym roku skończył cztery. To wpadniesz na kolacje?
— Zostaw mi swój numer telefonu umówimy się.

***
Szczupłymi palcami kilkukrotnie przeczesała ciemnobrązowe włosy. Były wilgotne po szybkim prysznicu jaki wzięła po powrocie do domu. Całe szczęście matki nie było. Prawdopodobnie poszła do Ratusza aby zagłosować w trwających do dwudziestej pierwszej wyborach. Caridad uznała, że zrobi to później. Obecnie w jej głowie trwała gonitwa myśli.
Wczorajszej nocy nie miała w planach spędzać z Atticusem, lecz w młody, mężczyźnie było coś pozytywnie dziwnego. Nie była pewna czy to kwestia jego święcących w ciemnościach tatuaży czy może doskwierającej jej samotności.
Miała trzydzieści jeden lat a jej ostatni poważny związek zakończył się bo Caridad zdecydowała się wrócić do rodzinnego Meksyku. Nadarzyła się okazja i młoda kobieta postanowiła ją wykorzystać. Tak mogła mieszkać i pracować w Stanach Zjednoczonych, lecz tęskniła za domem i możliwością przebywania wśród swoich. Zrealizowała swój plan chociaż uległ on przeobrażeniu.
Caridad będąc małą dziewczynką marzyła o byciu lekarzem. Chciała leczyć i pomagać ludziom, lecz jej plany zmieniły się krótko po podjęciu stażu w Szpitalu Miejskim w San Francisco. Odkryła bowiem, że chorzy ludzie działają jej na nerwy. Chorzy roszczeniowi pacjenci domagający się najlepszej indywidualnej opieki i diagnozy postawionej w ciągu pięciu minut i wdrożeniu leczenia. Szatynka odkryła, że woli towarzystwo umarłych niż żywych. Nie marudzą a ich milczące ciała opowiadają własne często smutne historie. Już w po pół roku wiedziała, że zostanie patologiem sądowym i wylądowała na Trupiej Farmie doktora Williama Bassa. Swoją decyzją jednak rozczarowała matkę.
Pia Blanco była niezwykle dumna gdy Caridad dostała się na medycynę na Uniwersytecie Stanforda. Wszystkim, którzy chcieli słuchać chwaliła się, że jej mała córeczka zostanie panią doktor i będzie bardzo bogata i bardzo szczęśliwa. Gdy po studiach wylądowała w szpitalnych podziemiach i zamiast uczyć się kroić żywych ona wycinała y na ciałach umarłych. Dla Pii to było jedno wielkie rozczarowanie mimo iż pieniądze na studia dostawała regularnie od ojca.
Pablo Diaz był wielki nieobecny, ojciec, który był słoniem w składzie porcelany zapłacił za jej studia. Caridad co prawda miała stypendium naukowe jednak nawet ono nie pokrywało wszystkim kosztów życia w Stanach. Regularne przelewy od ojca pozwoliły jej na skromne godne życie dopóki sama nie zaczęła na siebie zarabiać. Co nastąpiło całkiem niedawno. W brew pozorom lekarze nie zarabiają kroci po medycynie. Być może dzieje się tak w przypadku innych specjalizacji, ale Caridad była patolżką sądową robiącą specjalizację z antropologii sądowej więc lwią część jej wynagrodzenia pochłaniało czesne. I właśnie z tego powodu zdecydowała się zamieszkać z matką. Chciała zaoszczędzić.
— Caridad jesteś w domu? — usłyszała śpiewny głos matki i zamarła marszcząc brwi. Ten ton nie wróżył niczego dobrego. — Tutaj jesteś. Nie słyszałaś jak cię wołałam?
— Miałam schodzić — poinformowała matkę. — O co chodzi?
— Zejdź proszę na dół — oznajmiła kobieta. — I zakryj ten tatuaż — poprosiła. Caridad zmarszczyła brwi i sięgnęła po koszulę w kratę, którą zabrała Atticusowi. Gdy weszła za matką do kuchni zatrzymała się w progu na widok Pabla siedzącego na krześle. Na jej widok poderwał się z miejsca. Popatrzyła na matkę zaskoczona to na Diaza.
— Co ty tutaj robisz? — zapytała zdumiona wpatrując się w mężczyznę.
— Nie mogę odwiedzić córki? — odpowiedział pytaniem na pytanie Pablo. Caridad splotła ręce na piersiach.
— Wpadłeś więc tak po prostu? — droczyła się z nim. Zerknęła na matkę. — biorąc pod uwagę, że nigdy nie wpadałeś na herbatkę.
— Kawę — odparł. — Pije kawę. Nie przepadam za herbatą.
— A ja za łgarstwem — odpowiedziała. Pablo westchnął. — Pia do mnie zadzwoniła — skapitulował — podobno obracasz się w szemranym towarzystwie.
— Tak powiedziała? — zapytała odwracając głowę ku matce. — Co w związku z tym?
— Gdzie byłaś? — Pia podeszła do córki. — I czyja to koszula? — wskazała na okrycie. Ty na pewno nie nosisz koszul w kratę.
— Mojego kochanka — odpowiedziała z rozbrajającą szczerością kobieta.
— Caridad!
— Sama pytałaś — powiedziała wzruszając ramionami.
— Jest jednym z nich? — zapytała — Chcę żebyś zaprosiła go kan kolację
— Mamo — jęknęła. — Co? Nie ma mowy!
— Dlaczego nie?
— Bo to nie jest mój chłopak to facet którego poznałam z barze i z którym poszłam do łóżka — wyznała wzdychając. Gdy była nastolatką mogła powiedzieć matce o wszystkim i zapytać o wszystko. Dziś Pia czepiała się wszystkiego.
— Powinnaś się szanować córeczko.
Caridad nie wierzyła własnym uszom. Już miała szykować ciętą ripostę kiedy poczuła jak dłoń Pabla ląduje na jej ramieniu. Popatrzyła na niego zaskoczona,
— Przejdziemy się? — zapytał z nadzieją w głosie. — Zawsze chciałem zobaczyć alpaki.
Caridad westchnęła i skinęła głową. Wyszli na zewnątrz. Caridad skierowała się do wybiegu dla alpak. Ośrodek był cichy. Alpaki spacerowały po ogrodzonym wybiegu skubiąc trawę. Caridad przeskoczyła przez ogrodzenie. Pablo poszedł w jej ślady.
— Pia się o ciebie martwi — zaczął Diaz spoglądając na zwierzęta, które nie zwracały na nich uwagi. — Nie tylko ona.
— Nic mi nie grozi.
— Zadajesz się z Templariuszami to przeciwieństwo bezpieczeństwa — odbił piłeczkę Diaz. — Joaquin Villanueva jest niebezpiecznym człowiekiem.
— Twojemu amerykańskiemu pieskowi reputacja Joaquina nie przeszkadza — wypaliła Caridad.
— To co robi Lucas to nie moja sprawa.
— Może powinna się taką stać i jemu powinieneś suszyć głowę o jego znajomych.
— On nie jest moją córką
Cariadad westchnęła.
— Nic mi nie grozi — odpowiedziała przeczesując palcami włosy. Podeszła do alpaki bezwiednie gładząc zwierze po łbie. — Umiem o siebie zadbać. A Joaquina znam lepiej i dłużej od ciebie. Nie jest aniołkiem, ale ma swoje zasady.
— Zasady? — zapytał ją zdumiony. — Ty wiesz czym zajmują się Templariusze? Ile ludzi przez nich zginęło. Joaquin handluje narkotykami. Jego należy powstrzymać.
— O to powinieneś obwiniać kochanego dziadunia — warknęła zirytowana. — Templariusze to moja rodzina.
— My jesteśmy twoją rodziną — odpowiedział Pablo. Telefon wetknięty do tylnej kieszeni spodni zadzwonił. Sięgnęła po komórkę i odczytała wiadomość. — Muszę iść.
— Do nich?
— Nie obraź się, ale to nie twoja sprawa — odwarknęła. — Od trzydziestu jeden lat radzę sobie bez twoich złotych rad i sądzę że przetrwam jeszcze kilka — wyminęła go i szybkim krokiem skierowała się do domu. SMS od Lalo był krótki “Kogut potrzebuje szycia”

***
Alice została pod opieką pary agentów federalnych, którzy mieli pilnować dziewczynkę podczas buszowania po sklepach. Emily wolała by być teraz z dziesięcioletnią córką i spędzać z nią czas, lecz zamiast tego wpatrywała się w Matta Simmonsa, który siedział spokojnie na krześle. Był spokojny. Noga nie drgała stołem, nie rozglądał się nerwowo na boki. Siedział z głową odchyloną do tyłu i wpatrywał się w sufit. Czy tak zachowuje się winny człowiek?, zapytała samą siebie blondynka. Nie stawiał oporu podczas zatrzymania, nie zadawał pytań po prostu wsiadł do auta i przyjechał do Biura. Czekał już od dwudziestu minut w pokoju w którym temperatura dochodziła do trzydziestu stopni Celsjusza. Nie poprosił o wyregulowanie temperatury czy szklankę wody. Był spokojny. Podrapała się po bliźnie po wewnętrznej stronie nadgarstka. Będzie padać, pomyślała. Stara blizna zawsze swędziała gdy zbierało się na deszcz. Poprawiła rękawy długiej luźniej bluzy. Nie chciała, żeby Matt je zauważył. Simmons popatrzył wprost na nią. Poruszył zdrętwiałą szyją na boki. Popatrzył na zegarek i uśmiechnął się. Był byłym policjantem i agentem federalnym znał ich taktyki przesłuchań.
— Tak go nie złamiemy — mruknęła bardziej do siebie niż do Erica, który jej towarzyszył.
— Co ty byś zrobiła? — zapytał ją brunet. Popatrzyła na niego i wzruszyła ramionami.
— Zagrałabym z nim w otwarte karty. Sztuczka z nazwiskiem na pudełku wypełnionym pustymi kartkami nie przekona go do mówienia — zaczęła — zna nasze metody więc trzeba dostosować taktykę do jego wiedzy. To jego kamień.
— Jego co?
— Kamień — do środka wszedł Derek z dwoma tekturowymi kubkami kawy. — To zazwyczaj przedmiot na którego widok, którego sprawca zaczyna zachowywać się nerwowo. Jest to narzędzie zbrodni, fotografia z miejsca zbrodni lub pamiątki które zbierał.
— Co jest kamieniem Matta?
— Niestety to nie przedmiot, a osoba — Derek zerknął na Emily. — W trackie pierwszego śledztwa Matt stresował się tylko w obecności jednej osoby — skinął ruchem głowy na blondynkę. — Ona jest jego kamieniem.
— I dlatego nie poprosi o moją obecność podczas przesłuchania, bo tylko ja jestem wstanie przekonać go do powiedzenia prawdy.
— Dlaczego akurat ty? Chodzi o to, że potrafisz rozgryzać ludzi?
— Nie mam pojęcia dlaczego się mnie tak boi.
Zarówno Derek i Eric wiedzieli, że Emily kłamie.
— I dlatego to ty go przesłuchasz — Derek uśmiechnął się gdy popatrzyła na niego zaskoczona. — Namówisz go do wyznania win. Jeśli przekonasz go do złożenia pisemnych zeznań żaden prawnik nie wykorzysta tego przeciwko nam.
— Skąd ta pewność, że mi się uda?
— Masz na niego haka — odpowiedział patrząc mu w oczy. — Nie obchodzi mnie co to chcę tylko odzyskać siostrę.
Emily bezwiednie skinęła głową. Rozumiała go aż za dobrze. Podeszła do drzwi i otworzyła je. Popatrzył na nią zaskoczony. Była zapewne ostatnią osobą, którą spodziewał się zobaczyć, a już na pewno nie w takim stroju. Emily miała na sobie bluzę męża z czasów gdy był jeszcze studentem, wygodne trampki i dżinsowe szorty. Postawiła przed nim kubek z kawą i podeszła do termostatu odpowiadającego za regulację temperatury w pomieszczeniu. Zaczęła ją obniżać.
— Nie wiem jak możesz siedzieć w tym ukropie — poruszyła głową na boki.
— To bluza twojego męża? — zapytał — Wiem , że też skończyłaś Oksford, ale to męska bluza.
— Tak — odpowiedziała mu Usłyszała dźwięk otwieranych drzwi. Jeden z agentów wszedł do środka i położył teczkę na biurku. Matt parsknął śmiechem.
— Spodziewałem się pudełka z moim nazwiskiem.
— Przygotowują je — odpowiedziała mu odwracając się — To trochę potrwa — dodała i usiadała na przeciwko niego. — Mój mąż ma świetny cios.
— Muszę przyznać, że po tym chucherku nie spodziewałem się takiego uderzenia — odparł zgodnie z prawda Simmons. — Jak się czuje Derek?
— Jest w nastroju do poprawienia ciosu mojego męża.
Matt roześmiał się szczerze. Był rozluźniony. Nie był zdziwiony jej odpowiedzią.
— To ile pustych kartek włożyli do środka? — ruchem głowy wskazał na teczkę. Emily sięgnęła po nią i wyciągnęła z niej dwa pliki kartek. Odwróciła je tak by i Matt zobaczył ich treść. Były to fałszywe akty zgonów jego rodziców. — Opinia niezależnego eksperta wykazała, że aplikując do nowojorskiej policji i FBI posłużyłeś się fałszywymi aktami zgonów swoich rodziców.
— I to jest powód mojego zatrzymania?
— Nie, to pretekst twojego zatrzymania — wyprowadziła go z błędu Emily uśmiechając się półgębkiem. — Skoro kłamałeś w takiej sprawie to w jakich jeszcze?
— Dlaczego miałabym cokolwiek wyjaśniać?
— Nie musisz niczego wyjaśniać Matthew — zaznaczyła Emily — ale życie w kłamstwie — wyciągnęła z teczki zdjęcie z kartoteki Petera Bure — jest męczące. Matt spoglądał na fotografię swojego ojca. Młodego i tak łudząco podobnego do jego samego.
— Myślisz, że wiesz już wszystko? Bo odkryłaś kilka faktów z mojej przeszłości o których nigdy nie lubiłem mówić?
— Myślę, że dwudziestodwuletni Matthew Simmons wierzył w słowa przysięgi. Chciał służyć i chronić, zrozumieć dlaczego ojciec zmuszał go do tych wszystkich okropieństw. Chciał chronić inne dzieci przed ludźmi takimi jak Peter. — Matt podniósł na nią wzrok. — Nadal wierzę, że gdzieś głęboko nadal jest ten sam facet, który uczył mnie puszczać kaczki nad Michigan,
Mężczyzna uśmiechnął się smutno. Nie zapytał co zostało w teczce, którą Emily położyła zamkniętą na przeciwko siebie. Palcami przeczesał włosy wypuszczając ze świstem powietrze.
— To Jenny wybrała Seattle na nowy początek — powiedział powoli. — Chcieliśmy zacząć od nowa. Chciała być bliżej matki i to, że moje przenosiny zbiegły się w czasie z ucieczką Petera z więzienia nie ma absolutnego znaczenia. Nie pomagałem mu się ukrywać. Nie wiedziałem gdzie jest. Wiedziałem, że zgłaszanie, że jest moim ojcem po tylu latach nie ma najmniejszego sensu więc siedziałem cicho i miałem nadzieję, że jest martwy. Tamtego dnia gdy zniknęła Jenny rano pojawił się w moim domu. Nie mam pojęcia skąd znał mój adres , ale zmroziło mnie gdy siedział w naszej kuchni i pił z moją żoną herbatę. Odwiozłem go do chaty i tam zastrzeliłem.
— Tak po prostu?
— Tak, po prostu — odpowiedział jej — Musiałem chronić rodzinę. Nie mogłem pozwolić, aby zbliżył się do naszego dziecka. Odwiozłem go do chaty i zastrzeliłem później poszedłem do pracy. — upił łyk kawy. — Wróciłem późno, wziąłem prysznic i położyłem się spać na kanapie. Nie chciałem budzić Jenny. Gdy wstałem rano odkryłem, że jej nie ma. — westchnął — Nie zabiłem jej — wyznał — Nigdy bym nie zabił jedynej kobiety którą kiedykolwiek kochałem. Masz tam jej zdjęcie czy tego co zostało z Burke?
Emily podała mu teczkę. Otworzył ją i uśmiechnął się.
— Potrzebujemy twojego oficjalnego zaznania — wytłumaczyła. W środku była karta papieru i długopis.
— Ja potrzebuje adwokata. Emily — zatrzymał ją gdy stała przy drzwiach. — Nigdy nie chciałem cię skrzywdzić — zaczął wpatrując się w jej plecy. — Tamtej nocy zwyczajnie mnie poniosło.
Nie odezwała się ani słowem. Szarpnęła za klamkę i wyszła na korytarz. Oparła się plecami o ścianę i zamknęła oczy. Przyłożyła palce do szyi. Otworzyła oczy patrząc na Davida Cartera stojącego na przeciwko niej.
— Co ci mówi intuicja mała? — zapytał.
— Coś przegapiliśmy.
— Akta są w sali konferencyjnej.
Biała tablica, akta porozrzucane po stole i Emily ze słuchawkami wsuniętymi w uszy. Słyszał Bitelsów. Patrzenie na nią przy pracy było dziwnie fascynujące. Porządek danych na tablicy kontrastował z nieładem panującym na stole, który tylko ona rozumiała. Derek, Dave i agentka Mahoney siedzący na krzesłach jedynie ją obserwowali. Nikt nie przeszkadzał jakby byli przyzwyczajeni, że Emily pracuje w rymie muzyki i pośród bałaganu dostrzega logikę. Palcami przeczesała włosy i stanęła przed tablicą.
— Wybrałem tę pracę, żeby polować na potwory — wymamrotała pod nosem Emily wpatrując się w przypięte na tablicy fotografie praw jazdy. Wyszarpnęła z uszu słuchawki.
— Twoja układanka ma jakaś koncepcję? — zapytał ją Dave, gdy bezceremonialnie usiadła na stole.
— Ma, tylko jeszcze jej nie widzę — odpowiedziała.
— Pomyślimy o tym przy lunchu? — zapytał Derek wstając.
— Idźcie — machnęła ręką nie odwracając wzroku od tablicy. — Ja muszę pomyśleć — dodała
— Mogę ci pójść coś kupić — Eric zerknął na Emily, która popatrzyła na niego z zadumaną miną.
— Dobry pomysł. Chińczyka, obojętnie co byle bez surowizny i alkoholu — doprecyzowała. — Idźcie już — machnęła na nich ręką.
Matt kocha żonę, ale miał ze mną romans , pomyślała gdy zamknęły się za nimi drzwi. Zabił ojca aby chronić rodzinę bo widział w nim zagrożenie, ale jednocześnie w ciągu kilku miesięcy nawiązał romans z siedmioma kobietami. Siedem kobiet, prawa jazdy z siedmiu różnych Stanów. Sięgnęła po telefon i wybrała numer siostry.
— Halo — Emma odebrała po trzecim sygnale.
— Obudziłam cię?
— Nie, o co chodzi?
— O śledztwo — odpowiedziała — Prowadzę śledztwo w sprawie zaginionej kobiety — zaczęła tłumaczyć. — Jej mąż przyznał się do zabicia ojca, ale utrzymuje, że gdy rano się obudził Jenny już nie było. Wyszła z domu i rozpłynęła się w powietrzu.
— Jak ja mogę pomóc?
— Grasz z Aniołem w Stanach? — wypaliła.
— Emily — jęknęła Emma poprawiając się na szpitalnym łóżku. — Nie jesteśmy fundacją tylko grupą ludzi pomagającym innym ludziom — wyjaśniła. — I nie jesteśmy pierwszymi ludźmi, którzy trudnią się takim dodatkowym zajęciem. Fausto nie wymyślił gry z Aniołem taka forma pomocy istniała już przed nim. On ją po prostu nazwał.
— Jak to wygląda w praktyce? — zapytała. — Gdy już wiecie, że Jenny potrzebuje pomocy co dalej?
— Opracowuje się plan — zaczęła tłumaczyć Emma. — Jenny podejmuje decyzję, że odejdzie od męża i wtedy w ruch uruchamiane jest koło. Dostaje numer telefonu, zawsze jest to numer na kartę dzwoni i umawia dogodne miejsce spotkania. Osoba, która odbiera telefon organizuje jej transport zabiera ją do kryjówki. Zmieniany jest jej wygląd, wykonuje się zdjęcia do nowych dokumentów. Z nowymi papierami z pomocą przyjaciół przekracza granicę stanu. Oczywiście w tym momencie upraszczam, bo to długi i trudny proces.
— To znaczy?
— Jenny gdy uciekała od męża dosłownie zaczynała od zera. Zerwała wszelkie kontakty z rodziną. Nie ma mowy o telefonie do mamy na urodziny czy wizycie w domu na Boże Narodzenie dla najbliższych dosłownie się umiera.
— A dokumenty?
— To zleży — odpowiedziała — czasami wystarczy tylko prawo jazdy , a czasami potrzebny jest paszport. Osoby zajmujące się pomocą kobietom muszą znać lub mieć kontakt z fałszerzem lub jego kurierem. Nie wiem jak jest w Stanach, ale w Meksyku mamy swój kod, slang, którym się posługujemy aby osoba odpowiedzialna za wydanie nowych dokumentów wiedziała kto kogo przysyła.
Emily wpatrywała się w fotografię piwnicy. Pomieszczenie miało osiem metrów kwadratowych. Było małe, niskie i urządzone jak pokój. Jenny śmiała się że to “męska jaskinia Matta”
— Jesteś tam?
— Tak, przepraszam. Grać z aniołem — wolała posługiwać się terminologią używaną przez siostrę — może każdy?
— Zazwyczaj tak, oczywiście taka osoba jest sprawdzana. Jeśli ktoś ma mandaty za przekraczanie prędkości jest ok, ale im poważniejsze przestępstwo tym trudniej do nas dołączyć. Więcej jest kobiet niż mężczyzn. Zawodowo także jest różnie; panie sprzedające w sklepie, pracownice fabryki, ale czasami są to lekarze, pracownicy społeczni czy policjanci.
— Romo gra z aniołem?
— Wiesz, że nie mogę ci tego powiedzieć — odpowiedziała rozbawionym głosem Emma. Czasami zapominała jak jej siostra szybko kojarzy fakty. — Co cię gryzie?
— Jej mąż rzekomo zdradzał żonę — zaczęła — ale każda z jego kochanek miała prawo jazdy z innego stanu; Oregon, Nevada, Arizona, Luizjana, Nowy Meksyk, Kalifornia — wymieniła.
— Podejrzewasz, że pomagał kobietom znikać?
— Pasuje do profilu — odpowiedziała — Jak mieć pewność? Bez pytania go?
— Sprawdź bilingi. Kontaktował się z nimi wyłącznie dzwoniąc na numer na kartę. Jeśli wpadł jego podopieczne przejął ktoś inny. I jeszcze jedno; żadna z nich nie będzie mieszkać w Seattle.
— Zaraz skąd wiesz gdzie jestem?
— Tata mówił , że wyjeżdżasz — odpowiedziała. — Daj znać czy ją znajdziesz.
— Jasne, dziękuje Emmo — powiedziała i rozłączyła się. Odłożyła telefon na stół. Syn seryjnego mordercy pomagający znikać kobietom? To brzmiało niewiarygodnie, ale w takim razie dlaczego Jenny miałaby uciekać od Matta? I Matt miałby jej w tym pomagać? To nie miało sensu, chyba że Matt przyznał się do zbrodni, której nie popełnił. Roześmiała się. To byłby dopiero ironia, ale prawdopodobna.
Matt od przeprowadzki do Seattle zaczyna grać z aniołem. Pomaga kobietom dotkniętym przemocą bo jego ojciec był sprawcą przemocy. Według zeznań Desire Matt wynosząc wiadro nie zamknął drzwi i tak udało jej się uciec. Gdy Peter ucieka z więzienia namierza syna i widzi, że jest szczęśliwy. Ma żonę i dziecko. Zapewne wie, że to przez niedopatrzenie Matta trafił za kratki więc postanawia mu to odebrać odbierając mu żonę. Jenny zabija go w samoobronnie, a Matt podejmuje najtrudniejszą decyzję w życiu; pomaga żonie zniknąć.
Jenny kochała Matta. Symulowała ciążę, bo bała się, że Matt ją porzuci. Matt został, zawiadomił FBI, wziął całą winę na siebie bo doskonale wiedział jak działa system. Miał świadomość, że będzie pierwszym podejrzanym, Wszyscy skupią się na nim , a Jenny mogła swobodnie opuścić stan. Chwyciła wydruki bilingów Matta i zaczęła sprawdzać.
— Emily — dwadzieścia minut później do sali wszedł Eric z torbą z jedzeniem na wynos. — Kupiłem ci chińczyka.
— Świetnie — mruknęła czerwonym zakreślaczem jeden powtarzający się numer. — Musisz coś dla mnie sprawdzić — zaczęła podnosząc na niego wzrok. — Jeden numer z Teksasu.
— Z Teksasu? — zapytał zdumiony.
— Tak, to taki stan
Już miał powiedzieć, że wie, ale ugryzł się w język.
— Mam dowiedzieć się kto jest właścicielem.
— Tak i czy w ciągu ostatnich czterech lat nie logował się w okolicach Valle de Sombras lub Pueblo de Luz.
— Sprawdzę, ale najpierw mam do ciebie prośbę.
— Jaką?
— Zjedz lunch.

***
Gdy wyszła z pod prysznica na łóżku leżała sukienka. Emily popatrzyła z uśmiechem na tkaninę. Coraz bardziej podobały jej się wybory Alice. Sukienka na dzisiejszy wieczór była na cienkich ramiączkach w odcieniu butelkowej zieleni. Nie miała ze sobą takiej sukienki, ani takowej w ogóle więc podejrzewała, że Alice mogła ją dziś kupić. Na kreacji leżała karteczka “ Udanego wieczoru. F” Uśmiechnęła się pod nosem i chwyciła za sukienkę.
Butelkowa zieleń była ostatnim krzykiem mody. Pasowała do jej jasnych blond włosów i karnacji. Gdy stanęła przed lustrem uśmiechnęła się pod nosem. Sukienka miała subtelny dekolt w kształcie litery V. Opływowy kształt podkreślał jej zaokrągloną sylwetkę. Rozległo się pukanie do drzwi.
— Proszę — rzuciła wsuwając stopy w sandałki na delikatnej szpilce. Podeszła do stolika na którym położyła biżuterię. Włożyła pierścionek zaręczynowy i obrączkę.
— Alice pyta — Eric stojący w progu urwał wpatrując się w blondynkę.
— Czy mogę się pospieszyć? — dokończyła za niego zdanie chwytając wisiorek. — Zapniesz? — zapytała go.
— Co?
— Wisiorek — uniosła w jego stronę przedmiot.
— Jasne — podszedł do niej i wziął od niej naszyjnik. Emily zgarnęła jasne włosy na lewą stronę. Czuł się dziwnie otaczając ją ramionami. — Prezent od męża? — zapytał.
— Nie — odpowiedziała przesuwając palcami po wisiorku. — Od taty. — przesunęła palcami po zawieszce. — To kobieta ze skrzydłami feniksa — wyjaśniła — Ma mi przypominać, że dostałam od losu drugie życie i narodziłam się na nowo — wytłumaczyła. — Lepiej już chodźmy. Jestem głodna.
Kolacja mijała w wesołej atmosferze. Alice z przyjemnością słuchała radosnej paplaniny Alice o zakupach, których dokonała tego dnia. Emily wpatrywała się w dziewczynkę z czułością od czasu do czasu przeczesując jasne włosy dziewczynki palcami.
— Dla was też mam skromne upominki — oznajmiła z psotnym uśmiechem i wstała. — Zaraz wracam — wstała i odeszła od ich stolika w radosnych podskokach. Emily odprowadziła dziewczynkę wzrokiem.
— Skromne upominki? — zapytał ją Eric. Emily zaśmiała się pod nosem.
— Była na zakupach — wyjaśniła — i upominki niekoniecznie są skromne — popatrzył na nią pytająco. — To sukienka od Caroliny Herrery Alice kupiła ją dziś w porozumieniu z moim mężem i trochę boję się pomyśleć co i ile wydała na te skromne upominki.
— Twój mąż pewnie znajdzie sposób, żeby odliczyć sobie to od podatku — powiedział Santos sięgając po kieliszek wina.
— Nie będę zaskoczona. Nie jest skąpcem — zaczęła bawiąc się nóżką od kieliszka z wodą — jest nietuzinkowy. Na pierwszą randkę zabrał mnie do Edynburga, na drugiej byliśmy w kinie a na trzeciej zabrał mnie wieczorek tematyczny.
— Jak dla starych dziadków
Emily popatrzyła na niego zaskoczona i roześmiała się szczerze.
— Tematem przewodnim było Dirty Dancing tak się dobrze bawiłam tańcząc z nim salsę, że na chwilę zapomniałam jak bardzo nie znoszę tego filmu.
— Twój tata nakręcił ten film — przypomniał sobie Eric.
— I podkładał głos Skazie w Królu Lwie i o ile Król Lew to moja ukochana bajka z dzieciństwa to Dirty Dancing należy do tej drugiej kategorii. Alice wróciła do stolika z dwoma pakunkami.. Jeden mniejszy położyła przed Emily drugi większy przed Erickiem.
— Mama ma pierwsza bo jest dziewczyną — wyjaśniła. Emily rozbawiona popatrzyła na córkę. I rozwiązała kokardę ostrożnie otwierając wieko. Na miękkiej poduszeczce leżała bransoletka. — To kamienie urodzinowe — wyjaśniła — to diamencik bo mama jest z kwietnia, cytryn symbolizuje listopad czyli Fabricio, to grant czyli ja, a to fioletowy motylek. — urwała — jak urodzisz bliźniaki będziemy mieć kolejne dwa. Mamo — Emily zatrzepotała powiekami wpatrując się w bransoletkę jak urzeczona.
— Jeśli ci się nie podoba kupimy coś innego. To mój pierwszy prezent chciałam żeby był wyjątkowy.
— Alice — wykrztusiła drżącym głosem — jest idealna. Zapniesz?
Dziewczynka cała pojaśniała i ostrożnie chwyciła bransoletkę i zapięła ją na prawym nadgarstku matki.
— Twoja kolej — zwróciła się do Erica. Mężczyzna ostrożnie odpakował paczkę. W środku znajdował się prostokątny oprawiony w czarną skórę album na zdjęcia. Otworzył go ostrożnie. Na pierwszej stronie przyczepione było zdjęcie Alice. Uśmiechniętej od ucha do ucha kilkumiesięcznej dziewczynki. Do zdjęcia przyczepiona była adnotacja. Moje pierwsze tup, tup
— To twoje zdjęcia.
— To nasze wspólne zdjęcia — doprecyzowała z zadowolona z siebie. — Najpierw są tylko moje, a później nasze wspólne fotografie. Z naszych wypadów.
Przekręcił kolejną kartkę nie mogąc powstrzymać uśmiechu. Alice na pierwszych zajęciach tanecznych jako mała kilkuletnia dziewczynka w stroju baletnicy, na kolanach u św. Mikołaja. Zmarszczył brwi i pod kolorową brodą dostrzegł swojego dziadka. Najwyraźniej dla jego dziadków dziewczynka była niczym druga wnuczka. Na jednej ze zdjęć dostrzegł swoją babcię.
— Dziękuje — wykrztusił spoglądając na dziewczynkę. — To piękny prezent — pochylił się i cmoknął rozpromienioną dziewczynkę w policzek.
— Wiem — oznajmiła a on zaśmiał się krótko i dźwięcznie. Zerknął na Emily. Miała wilgotne oczy. — To co spełnię teraz twoje marzenie i pozwolę zamówić mi drinka.
— Pójdę po kartę — wstała z krzesła i udała się baru aby poprosić o menu obsługę. Odprowadził dziewczynkę wzrokiem.
— Wszystko w porządku? — zapytał bezwiednie kładąc dłoń na jej dłoni. Zamknął album.
Pokiwała głową spoglądając na niego oczami pełnymi łez.
— Powiesz Alice, że poszłam do toalety? — zapytała. Eric pokiwał głową odprowadzając matkę Alice wzrokiem.



***
Adora nie spała tej nocy prawie wcale. Najpierw nie mogła zasnąć, a później chłopiec w jej brzuchu postanowił urządzić sobie dyskotekę i konkurs taneczny. Malec kręcił się i wiercił. Kopał i rozpychał tak bardzo, że czuła palcami jego małe stópki. Wstała jeszcze przed świtem i sięgnęła po bluzę brata. Całe szczęście była mała i w cuchach Miguela tonęła. Bluza była ciepła i luźna. Wsunęła stopy w baletki i wyszła na korytarz kierując swoje kroki na zewnątrz. Chłopiec nie uspokoił się. Teraz wciskał jej stópki prosto w żebra, Pomasowała obolała miejsce i wymknęła się z akademiku. Usiadła na ławce przed budynkiem i zadarła do góry głowę.
Wycieczka do stolicy była dla rodzeństwa jak powrót do domu. Adora jadąc autokarem wcisnęła niemal nos w szybę obserwując znajome ulice, budynki. Pociągnęła nosem. Tęskniła za tym miastem. Za jego rytmem, spieszącymi chodnikiem ludźmi, sąsiadami którzy pilnowali swoich spraw i nie włazili z butami w życie innych. Za ich mieszkaniem, za restauracja ojca. Wycieczka boleśnie uświadomiła jej, że do starego życie nie ma powrotu. Nieważne jak Aodra pragnie wrócić do stolicy, pójść na studia, zmieniać świat nie będzie to możliwe.
Musiała przestać się łudzić. Nawet jeśli dostanie pełne stypendium to co zrobi z dzieckiem? Mogła oddać go do żłobka, ale nie było ją na to stać. Ceny już teraz przyprawiają o zawrót głowy a jesienią pewnie będzie czesne będzie jeszcze wyższe. Adora nie liczyła, że Pilar opamięta się i jej pomoże, tata już i tak pracował bez wytchnienia miałaby jeszcze zostawić pod opieką niemowlaka. Była jeszcze jedna opcja. Nikt nie mówił o niej głośno, ale Adora na samą myśl, że miałby oddać synka do adopcji czuła przyspieszone bicie serca. Są pary marzące o bobasie. Mogła by to zrobić, ale czy potrafiłaby zapomnieć? Pogładziła się po brzuchu. Tych kopniaków nie dało się tak po prostu zapomnieć. I jeszcze był Marcus Delgado.
Chłopak rzucał się w oczy nie tylko wzrostem. Był przewodniczącym samorządu i najlepszym przyjacielem ojca jej dziecka. Adora z trudem była wstanie wydobyć przy nim słowo. Słowa, które wypowiedziała o Roque. Wcale tak nie myślała.
Gonzales był dobrym dzieciakiem. Cichym, zagubionym. Tak miał problem z nauką, ale ciężką pracą nadrabiał zaległości. Poczuła kolejne kopnięcie. Nosiła w sobie cząstkę tamtego chłopca. Paco nie zapytał kto jest ojcem, lecz Adora wiedziała, że to kwestia czasu.
— Mogę się przysiąść?
Drgnęła i przez zasłonę łez popatrzyła na Marcusa. Pokiwała głową, a on podał jej chusteczki. —
— Wszystko w porządku?
— W jak najlepszym — odpowiedziała biorąc od niego paczkę. — Śledzisz mnie?
— Nie — odpowiedział — Felix głośno chrapie — powiedział — i nie daje mi spać. — wyjaśnił. To nie było kłamstwo. Felix naprawdę chrapał. — Przepraszam, że na ciebie tak naciskałem — zaczął Marcus gdy cisza między nimi się przedłużała. — Nie powinienem był.
— W porządku, ja też ostatnio jestem rozdrażniona — wyznała Adora bezwiednie układając rękę na brzuchu. Kopniaki zelżały najwyraźniej młody się zmęczył. — Ja też przepraszam. Nie powinnam była mówić tego wszystkiego Roque nie był złym dzieciakiem. Miał po prostu swoje problemy. — westchnęła i zadarła do góry głowę spoglądając na gwiazdy.
— To ja udzielałam mu korepetycji — wyznała. — Nauczycielka mnie poprosiła. Chciała żebym zaangażowała się w życie szkoły. Poszło mi aż za dobrze — parsknęła krótkim śmiechem.
— Widziałaś go może z jakąś inną dziewczyną? — zapytał ostrożnie. Popatrzyła na niego zaskoczona. W jej oczach dostrzegł błysk zrozumienia.
— Nie, ty wiesz — stwierdziła.
— O czym?
Rozejrzała się na boki upewniając się, że nikogo obok nich nie ma.
— O dziecku?
— Wiesz kto jest matką?
Roześmiała się.
— Jak na kogoś kto ma najwyższą średnią w szkole wolno myślisz — popatrzyła mu w oczy.
— To ty jesteś z nim w ciąży.
— Brawo Hermiono.
— Co?
— Nieważne — machnęła ręką. Popatrzyła na niego i dodała — ludzie nazywają was Złotym Trio. Ciebie, Felixa i Enrique.
— I ja jestem Harmioną? — zapytał zdumiony. Nie wiedział czy czuł się połechtany czy urażony. Pokręcił głową.
— Mówię tylko co ludzie gadają — wzruszyła ramionami. — Powiedział ci? O dziecku?
— Nie, dowiedziałem się — podrapał się po brodzie. — już po fakcie. Znalazłem list adresowany do ciebie. Jest u mnie w pokoju.
— Nieważne.
— Nieprawda, dziecko powinno znać ojca. Nawet jeśli będą to tylko opowieści o nim.
— Roque mnie olał — powiedziała powoli. — Twój drogi przyjaciel stwierdził, że to nie jego problem i mam radzić sobie sama więc zastosuje się do jego rady i poradzę sobie sama — wstała.
— Był przerażony.
— A po mnie spływa to jak po kaczce — odwarknęła zadzierając do góry głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. — On był przerażony — zaczęła — więc pomyśl przez chwilę co czuje ja — chwyciła go za rękę — czując to każdego dnia od jakiś trzech tygodni — przyłożyła rękę do skrytego brzucha. Patrzyła jak jego oczy rozwierają się ze zdumienia gdy poczuł silne kopnięcia.
— Jazu — wydukał. — Tak jest codziennie?
— Tak
Zabrał rękę.
— On naprawdę chciał — przeczesał opadające na czoło oczy. — Napisał do ciebie list , zostawił dla was pieniądze— zaczął od nowa — przekażę ci wszystko i sama zadecydujesz co z tym zrobić. Adoro — zwrócił się do niej po imieniu — naprawdę chcę ci pomóc. Roque był moim przyjacielem.
— Wracajmy do środka — powiedziała — Robi się zimno.
Gdy znaleźli się na swoim pietrze dostrzeli siedzącego na podłodze Fabrcio Guerrę. Mężczyzna miał tendencję na wpadanie na nastolatków w najmniej odpowiednich momentach.

Fabricio Guerra ścisnął nasadę nosa czując zbliżający się ból głowy. Zamknął oczy i wziął kilka głębokich oddechów w nadziei, że to powstrzyma toczącą się gonitwę myśli. Bycie opiekunem na szkolnej wycieczce to była ciężka przeprawa. Nabuzowane hormonami nastolatki to zdecydowanie nie było jego ulubione towarzystwo. Czuł się dziwnie staro jednocześnie pamiętając swoje szkolne wycieczki. Zaśmiał się pod nosem. W akademiku na Oksfordzie też był taki składzik. Uśmiechnął się z nostalgią do swoich wspomnień. Jak ona miała na imię? Z zadumy wyrwało go wibrowanie telefonu. Chwycił aparat i zerknął na korytarz nie chcąc budzić współlokatorów. Ze stolika nocnego zgarnął parę bezprzewodowych słuchawek.. Odebrał. Uśmiechnął się na widok dobrze znanej twarzy. Emily spoglądała na niego ciemnymi zmęczonymi oczami.
— Nie obudziłam cię? — zapytała przyglądając się jego twarzy z uwagę.
— Nie — odpowiedział — Alice już śpi? — zapytał siadając na podłodze. Plecami oparł się o ścianę.
— Tak śpi — odpowiedziała uśmiechając się kącikiem ust. — Dziękuje za sukienkę.
— Jaką sukienkę? — zapytał udając zdziwienie. Emily zaśmiała się krótko. — Nie ma za co. Pokażesz mi się w całej krasie? — zapytał/
— Zaproś mnie na randkę to wtedy pogadamy — odpowiedziała mu.
Uśmiechnął się pod nosem. To było fair.
— Wszystko w porządku? — zapytał zatroskany. Emily była zmęczona. Dostrzegał to w jej ciemnych oczach i bladym uśmiechu.
— Sama nie wiem — odpowiedziała kładąc się na kanapę. Telefon oparła o poduszki. — Z dzieciakami wszystko w porządku — dodała pospiesznie — ale ta sprawa — westchnęła głośno. — Finał okazał się być inny niż się spodziewałam. Bardziej skomplikowany niż małżeńska kłótnia — urwała zbierając myśli. — Jenny żyje — zaczęła od rzeczy, która zaskoczyła ją najprawdopodobniej najbardziej. — Rozmawiałam z Derekiem. Złożyła wyczerpujące zeznania w Biurze i wylądowała na porodówce.
— Co takiego?
— To już jej trzecie — dodała nadal nie dowierzając. — Nad ranem Matt został aresztowany pod zarzutem złożenia fałszywego oświadczenia w podaniu o pracę w FBI. Skłamał w sprawie śmierci swoich rodziców i okoliczności w jakich do tego doszło — wytłumaczyła. — To dało nam pretekst do zatrzymania. Rano w mojej obecności przyznał się do zastrzelenia ojca, którym był Peter Burke lokalny seryjny zabójca. Kilka godzin później w Seattle wraz z dwójką dzieci trzeci jeszcze w drodze wylądowała Jenny, która z kolei zeznała, że to ona w obronie własnej zastrzeliła Petera. Groził jej i ich nienarodzonemu dziecku. Strzeliła do niego w obawie o swoje życie ze służbowej broni męża. Matt jedynie pozbył się ciała z ich domu a Jenny kazał wyjechać. Stwierdziła, że oboje wtedy spanikowali.
— Simmons się przyznał.
— Tak, ale nie złożył oficjalnych zeznań i zamiast tego poprosił o adwokata.
— A co na to prokuratura?
— Prokurator uznał, że moja rozmowa z Mattem nie może być traktowana jako przyznanie się do winy, bo po pierwsze oficjalnie jestem agentką rządkową w stanie spoczynku i nie mam uprawnień. Po drugie byłam jego kochanką więc w przypadku oskarżenia obrona rozniosłaby mnie na strzępy , więc mógł się przyznać do porwania dziecka Linbergha, ale nie ma ono mocy prawnej.
— To absurd!
— Wiem, ale moja rozmowa z Mattem nie była nawet traktowana jak przesłuchanie tylko rozmowa dwóch znajomych. Po za tym mógł rzeczywiście kłamać, żeby chronić Jenny i dzieci.
— Oskarżą więc ją?
— Nie — roześmiała się bez cienia wesołości. — Prokurator skłonił się ku wersji z obroną konieczną więc po wyjściu ze szpitala Jenny wraz z dzieciakami wróci do domu.
— A Simmons?
— Razem z nimi. Prokurator biorąc pod uwagę wyjątkowe okoliczności odstąpił od wymierzenia kary. Sprawa nie utrzymałby się w sądzie bo jedna osobą, która może zeznawać przeciwko Mattowi jest jego żona.
— Husband-wife privilege — wymamrotał Guerra. — Trzymasz się?
— Jako tako — odpowiedziała Emily. — Chcę wrócić do domu i zostawić ten ambaras za sobą — powiedziała — ale najpierw przystanek Disneyland.
— Zabierasz Alice do Disneylandu?
— Tak, potrzebuje tego. Obie tego potrzebujemy. Kilku godzin beztroskiej zabawy w jednym z największych parków rozrywki świata.
— Zazdroszczę wam — przyznał palcami przeczesując włosy. Podniósł wzrok na widok pary nastolatków. — Ja zaraz osiwieje — wymamrotał. — Muszę kończyć. Zdzwonimy się później?
— Jasne, kocham cię
Za nim zdążył odpowiedzieć rozłączyła się. Wyciągnął słuchawki z uszu spoglądając to na Marcusa to na nieznaną mu dziewczynę.
— Byliśmy tylko na spacerze — zaczął chłopak. Fabricio przyjrzał mu się podejrzliwie i skinął głową. Najpierw sytuacja z Enrique i Caroliną i ich schadzka w składziku, teraz Marcus i dziewczyna wracający ze spaceru boże jak on się cieszył, że w przypadku bliźniaków najpierw będą brudne pieluchy i nieprzespane noce
— Oboje do łóżek — stwierdził. Brakowało mu sił na dociekanie czy mówią prawdę czy kłamią. Jutro wcześnie rano czeka nas pobudka więc spać. Gdy nastolatkowie zniknęli mu z oczu poszedł do swojego pokoju i położył się na łóżku. Może uda mu się złapać kilka godzin snu za nim czeka go brutalna pobudka.

***
Emily nie spała. Po rozmowie z mężem sięgnęła po album, który Eric odłożył na stolik w części jadalnej pokoju hotelowego. Otworzyła oczy uśmiechając się na widok uśmiechniętego od ucha do ucha niemowlaka. Z czułością pogładziła buzię córeczki. Emily nie urodziła Alice, nie była obecna w jej życiu przez ostatnie dziesięć lat ale pokochała ją od pierwszej chwili gdy wzięła ją w ramiona.
— Alice zasnęła — poinformował ją Eric.
— Przegapiłam to — powiedziała. Nie był pewien czy mówi do niego czy do siebie. — jej pierwsze, tup, tup, jej pierwszy uśmiech, pierwszy ząbek.
— Mam nagrania — wyznał — z jej pierwszego tup, tup — doprecyzował gdy na niego spojrzała. — Wiem, że to niewiele.
— To więcej niż myślisz — wyznała zamykając album. Nie była gotowa by oglądać dalej. Boso skierowała się na taras. Noc była chłodna a w powietrzu unosił się zapach czerwcowej burzy. Dłonie oparła na barierce spoglądając na połyskującą bransoletkę Kciukiem pogładziła motylka.
— Masz ochotę na kubek herbaty? — zapytał Eric nie będąc pewnym czy Emily potrzebuje towarzystwa. Odwróciła do tyłu głowę i skinęła lekko na znak zgody. Wszedł na balkon z dwoma parującymi kubkami herbaty. Jeden podał blondynce. Upiła łyk.
— Dziękuje, że poczytałeś jej przed snem.
— Drobiazg — uśmiechnął się lekko. — Skończyliśmy Księcia Kaspiana. Emily — zaczął — wiem, że to nie moja sprawa, ale jak się czujesz? Po rozwikłaniu sprawy zaginięcia Jenny i tym wszystkim?
— Jakby przejechał mnie autobus — odpowiedziała i roześmiała się serdecznie. — Przepraszam — zasłoniła dłonią usta na miękkich nogach podchodząc do znajdujących się na tarasie krzeseł. Usiadła na jednym z nich. — Jestem zmęczona — wyznała wypuszczając ze świstem powietrze. — Jeszcze kilka lat temu zrobiłabym wszystko, żeby poszedł siedzieć, a dziś — popatrzyła na niego — mam to gdzieś. — Parsknęła śmiechem widząc jego zaskoczoną minę.— Będąc mściwą Wdową przekonałam się, że są rzeczy gorsze niż więzienie — wstała i zaczęła spacerować po tarasie.
— Przez cztery lata zastanawiałam się jakby potoczyło się życie Jenny gdybym coś powiedziała, cokolwiek, komukolwiek zamiast wypierać to co się stało, ale wtedy a zwłaszcza wtedy nie myślałam racjonalnie — uśmiechnęła się smutno. — Trzy tygodnie później zrobiłam test ciążowy — popatrzyła na panoramę miasta. — I zwiałam do Londynu. Miałam plan pójść do kliniki i pozbyć się problemu, ale dzień wcześniej poszłam do lekarza. Chciałam je zobaczyć, przekonać się czy coś poczuje — wzięła głęboki oddech — Zobaczyłam dziecko wielkości guzika. Była wielkości małego guziczka i wiedziałam, że nie będę wstanie tego zrobić. Gdy ją straciłam, straciłam część samej siebie — upiła łyk gorącej herbaty. — Drusilla. Dziś obchodziłaby czwarte urodziny.
Nie wiedział co powiedzieć. Zdawał sobie sprawę, że Emily była wcześniej w ciąży, pobieżnie znał okoliczności straty dziecka, ale w jej głosie było tak wiele smutku, że poczuł się jeszcze gorzej.
— Alice idealnie trafiła z prezentem — głos Emily wyrwał go z zamyślenie. Ze swojego miejsca widział jak przesuwa palcami po fioletowym motylku. — Fioletowy motyl to symbol dziecka utraconego — poinformowała go.
— Alice mogła to wyguglować — wstał dopiero wtedy gdy miał pewność, że nogi nie odmówią mu posłuszeństwa.
— To prawda albo palce mógł maczać w tym tata — stwierdziła uśmiechając się. — Wiedział o Drusiilli i nie przetrwałabym bez niego — wyznała. — Uratował mi życie. Dosłownie — uśmiechnęła się blado. Gdy wylądowałam na zwolnieniu lekarskim zabrał mnie ze sobą do Kalifornii. Wycofał się ze wszystkich planowanych na jesień projektów i pilnował, żebym spała jadła i chodziła na spacery. Gdy skończyłam terapię kupił mi wisiorek. Gdyby nie on pewnie nawet nie rozmawialibyśmy. I pomyśleć, że na samym początku byłam na niego taka wściekła — parsknęła śmiechem. Przed odpowiedzią wybawił Erica telefon. Dzwonił ktoś z obsługi hotelu.
— Odbiorę — zaoferował i ruszył do aparatu. — Halo.
— Dobry wieczór, Peter Collins z recepcji. Pani Guerra ma gościa.
— Kogo?
— Panią Harper
— Proszę chwileczkę zaczekać — zwrócił się do rozmówcy i popatrzył na zaciekawioną Emily. — Pani Harper do ciebie.
— Matta Jenny? — zdziwiła się. — Przekaż im, że schodzę.
— Pani Guerra zaraz zejdzie.
— Oczywiście pokieruje panią Harper do hotelowej restauracji.
— Dziękuje — podziękował grzecznie Santos i odłożył słuchawkę. — Pójść z tobą?
— Poradzę sobie — zapewniła go wkładając buty. Ruszyła do drzwi. — Eric
— Tak?
— Dziękuje, że mnie wysłuchałeś — uśmiechnęła się.
— Cała przyjemność po mojej stronie.
Regina Harper czekała na nią przy stoliku. Na jej widok poderwała się z miejsca.
— Dziękuje, że zeszłaś na dół — zaczęła kobieta siadając z powrotem na miejsce. Popatrzyła na nią z ciepłym matczynym uśmiechem. — Dobrze wyglądasz.
— Pani również — odpowiedziała — Co panią sprowadza? — nie miała siły na uprzejmą pogawędkę o niczym.
— Bezpośrednia jak zawsze. Przyszłam bo chciałam ci podziękować — zaczęła — Derek mówił, że to ty wróciłaś do śledztwa i rozwikłałaś zagadkę. Zwróciłaś mi córkę i zięcia.
— To była praca zespołowa i nie zwróciłam pani córki
— Nie rozumiem
— Nie da się zwrócić komuś czegoś lub kogoś jeśli tego czegoś lub kogoś nigdy się nie straciło — odpowiedziała spokojnie. — Gdy zobaczyłam wykaz połączeń Matta pierwsze co rzuciło mi się w oczy to fakt iż dwa razy w miesiącu rozmawia z panią przez telefon. Pierwszy i trzeci weekend miesiąca — doprecyzowała. — Czternastego lipca odwiedza panią w domu.
— Emily.
— I wtedy tego nie rozumiałam. Nie potrafiłam pojąć, że po tym wszystkim co zrobił pani nadal utrzymuje z nim kontakt. I wtedy znalazłam w jego bilingach inną prawidłowość; często kontaktuje się z numerem, którego kierunkowy pochodzi z Teksasu. Dzwoni kilka razy w tygodniu, czasami nawet kilka razy dziennie, lecz w pierwszy i trzeci weekend w miesiącu takowych połączeń nie ma więc sprawdziłam jak wygląda przejścia graniczne w każdy z tych weekendów. I tak znalazłam Jenny albo raczej Michelle Kirby. Młodą matkę z dwójką małych dzieci Carlem i Lilly którzy wspólnie przekraczali granicę aby spotkać się z Mattem. Wtedy także Matt do pani dzwonił. Tylko, że to nie był Matt prawda? Tylko gdy byli razem mogła pani kontaktować się z córką. Jestem pewna, że gdyby przeszukano pani dom znaleziono by zdjęcia pani wnucząt, które Matt przywoził ze sobą. Cała wasza trójka wyrolowała system sprawiedliwości. I zrobiliście to koncertowo. Derek wiedział?
— Słucham?
— Czy Derek wiedział?
— Nie — odpowiedziała. — Powiedziałam mu prawdę kilka godzin temu. Matt i Jenny zasłużyli na spokój i szczęścia.
Emily pomyślała, że Matt i Jenny są siebie warci . Mogła by powiedzieć matce Jenny o jego kochance– Pilar, o jego wypadach na dziwki, lecz gdy patrzyła w oczy tej zmęczonej kobiety jedynie westchnęła.
— Trafi pani do wyjścia — powiedziała i odeszła.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:10:46 07-05-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 063
CONRADO/ENRIQUE/FELIX/MARCUS/ARIANA/LUCAS


Wszyscy odetchnęli z ulgą, że szkolna wycieczka dobiegła końca. Oskarżenie o kradzież i słowne przepychanki nie były najlepszym sposobem na zakończenie wypadu do stolicy i wszystkim uczniom i opiekunom popsuły humor. Fabricio wyglądał na wykończonego i w drodze powrotnej zasnął z głową opartą o szybę autokaru, choć wcześniej zarzekał się, że nigdy nie zaśnie w tym niewygodnym autobusie. Conrado jednak miał czas, by przemyśleć kilka kwestii i uznał, że najwyższa pora wziąć sprawy w swoje ręce.
Ku jego zdumieniu, nie musiał szukać Jimeny Bustamante, by przypomnieć jej o obietnicy. Sama przyszła do niego z nowiną – powiadomiła radę miasta o tym, że zamierza mianować go wiceburmistrzem, a decyzja ta spokała się z aprobatą. Wszyscy zgodnie twierdzili, że po ostatnich wydarzeniach Saverin będzie doskonałą wizytówką dla miasta. Zaprzysiężenie odbyło się w zaciszu ratusza, ale lokalne media miały wydać relacje kolejnego dnia. Conrado bardzo był ciekawy reakcji Fernanda.
Fernando Barosso bardzo poważnie traktował swoje nowe obowiązki jako burmistrz Valle de Sombras. Obchód po wszystkich ważnych instytucjach, komisariacie policji i szpitalu w Dolinie miał już za sobą, więc zabrał się również do odwiedzenia placówek oświaty. Jego specjaliści od PRu musieli mu chyba powiedzieć, że powinien większą uwagę poświęcać młodym mieszkańcom i dzieciom, czego do tej pory nie robił, a na co Conrado zawsze kładł nacisk w swoim programie wyborczym. Jednym z przystanków na drodze Barosso było również liceum w Pueblo de Luz.
W piątkowy poranek Barosso wkroczył do placówki oprowadzany przez dyrektora jakby był co najmniej gubernatorem stanu Nuevo Leon a nie tylko burmistrzem pobliskiego miasteczka. Dyrektor chwalił się świeżo wysprzątaną szkołą, nowe szyby w oknach, które trzeba było wstawić po pamiętnej burzy, lśniły czystością. Fernando chwalił wszystko, rozpływał się nad sukcesami uczniów, które można było podziwiać w gablotach na korytarzu. Przy jednej z nich zatrzymał się na dłużej, rozpoznając Carolinę Nayerę.
– Skóra zdarta z matki – wymsknęło mu się na głos, kiedy spoglądał na fotografię szkolnego chóru, jednak dyrektor tego nie dosłyszał. Jednym z powodów odwiedzin w liceum, a może raczej pretekstem, było właśnie zobaczenie na własne oczy córki jego ukochanej Mercedes.
– Czy pan burmistrz życzy sobie coś do picia? – sekretarka dyrektora dreptała za nimi zgięta wpół.
– Nie, dziękuję, wpadłem tylko na chwilę. Proszę, nie róbcie sobie kłopotu. – Dobrotliwy uśmiech i ton dobrego wujaszka miał opanowany do perfekcji. – Chciałem zobaczyć jak miejscowa młodzież sobie tutaj radzi. To jedyna szkoła średnia w okolicy, wiele dzieci z Valle de Sombras tu uczęszcza.
– A ty się tak nagle zacząłeś martwić o dzieci z miasta? – Enrique Ibarra stał z rękoma założonymi na piersi, oparty o ścianę. Większość uczniów zajmowała się własnymi sprawami, spiesząc na lekcje lub chowając książki do swoich szafek, niektórzy jednak wyszli na korytarz, by przywitać gościa lub byli ciekawi, po co to całe zamieszanie z Barosso. Dyrektor spojrzał na nastolatka jak na zgniłego karalucha, jakby miał go zaraz zamordować za to, że śmiał znieważyć ich ważnego gościa, ale Quen nic sobie z tego nie robił. Choć musiał przyznać, że trochę ubodła go ta nagła zmiana frontu – kiedy był synem burmistrza o nieposzlakowanej opinii, dyrektor chętnie dawał mu fory. Teraz jednak wraz z utratą stołka przez Rafaela Ibarrę, Quen stracił wszelkie przywileje w szkole i poza nią.
– Enrique, dzieci są i zawsze były dla mnie ważne – oznajmił dobitnie Fernando, choć jego PRowiec szeptał mu do ucha, by nie wdawał się w utarczki słowne ze swoim chrześniakiem.
– Proszę to powiedzieć wychowankom ośrodka Ignacia Sancheza, którzy prawie stracili przez pana swój drugi dom. – Felix powiedział to mimochodem, w ogóle nie kwapiąc się, by spojrzeć na nowego burmistrza. Wyciągał akurat książki ze swojej szafki, za uchem zatknięty miał ołówek.
Nastąpiła cisza, nikt nie wiedział, co powiedzieć, niektórzy uczniowie poszeptywali za plecami dyrektora, inni uciekli szybko do klasy.
– Castellano, co to za wygłupy! – skarcił go dyrektor, a Felix dopiero wtedy na nich spojrzał.
– Tak tylko głośno myślę. Powiedziałem coś niezgodnego z prawdą? Panie burmistrzu? – Nastolatek zwrócił się bezpośrednio do Fernanda, kiedy dyrektor poczerwieniał ze złości i nie był w stanie nic wykrztusić.
– Tę sprawę mamy już za sobą. Ośrodek nadal działa, co więcej – jest teraz w dobrych i odpowiedzialnych rękach doktora Juliana Vazqueza. Dzięki temu dzieci są tam pod lepszą opieką, nie ma mowy o żadnej samowolce, jak za czasów Sancheza. – Barosso wyjaśnił dyplomatycznie, choć oczywistym było, że są to brednie – nadal uważał, że ośrodek to wylęgarnia przestępców, ale jako że przegrał w tej sprawie, postanowił robić dobrą minę do złej gry.
– Sam uczęszczałem na zajęcia w ośrodku doktora Sancheza, kiedy byłem w postawówce i nie pamiętam żadnej samowolki. – Felix zmarszczył czoło i udał, że próbuje sobie przypomnieć, jakich uchybień dopuścił się Nacho, kiedy prowadził ośrodek.
Fernando wyczuł, że ma do czynienia z klasowym błaznem, podszedł bliżej nastolatka i przekrzywił głowę, przyglądając mu się od stóp do głów.
– Jak się nazywasz, chłopcze? – zapytał Barosso, a dyrektor przełknął głośno ślinę za jego plecami.
– Felix Castellano, proszę pana. Proszę pana burmistrza. – Dodał po chwili, z lekką kpiną w głosie. Dyrektor prawie zszedł na zawał.
– Cóż, Felix, to że dzieci nie dostrzegają niebezpieczeństwa, nie znaczy, że ono nie istnieje.
– A to że dorośli mają w nosie swoje dzieci, przez co te muszą uciekać do takich placówek jak ośrodek dla młodzieży, znaczy, że może nie powinni mieć dzieci. – Felix nie mrugnął nawet okiem.
– Wygląda na to, że rodzice i ciebie zaniedbali – rzekł troskliwie Fernando i położył chłopakowi rękę na ramieniu, a Felix spojrzał na nią zezem, czując, że ogarnia go obrzydzenie do tego człowieka. Wszyscy na korytarzu przyglądali się tej scenie z zapartym tchem. – Nie poświęcano ci zbyt wiele uwagi, prawda? Dlatego musiałeś uciekać do ośrodka Sancheza?
Castellano zacisnął dłoń na zeszycie od hiszpańskiego tak, że pobladły mu kostki. Quen poderwał się z miejsca i stanął obok nich, gotów powstrzymać przyjaciela przed palnięciem czegoś głupiego, ale ten go ubiegł.
– Chodziłem tam, bo chciałem. W tej okolicy nie dzieje się nic ciekawego, nie ma wielu atrakcji. A mój ojciec ciężko pracuje, wychowując samotnie dwójkę dzieci. Nie pochodzę z patologii, jak zapewne pan sobie wyobraża.
– Ależ nic takiego nie miałem na myśli! – Fernando udał, że nie chciał zranić nastolatka, skulił się potulnie w sobie, ponownie przybierając ton dobrego wujaszka. – Po prostu widać, że jesteś bardzo udręczonym młodym człowiekiem. Twój ojciec jest bardzo dzielny, wychowując sam swoje dzieci i ciężką pracą starając się zarobić na ich utrzymanie. Podziwiam go. Sam zresztą wychowałem synów sam, harując jak wół, więc mamy wiele wspólnego.
– Nie sądzę. – Felix złapał dłoń starca i zdjął ze swego ramienia. – Mój ojciec pracuje uczciwie.
Fernando nie zdążył nic na to odpowiedzieć, bo dyrektor poczuł, że wkraczają na grząski grunt.
– Panie burmistrzu, zapraszam do mojego gabinetu, tędy proszę! A wy migiem na lekcje! – Zarządził do uczniów. Kiedy Barosso, rzucając ostatni kpiący uśmieszek w stronę Felixa i Quena, oddalił się za sekretarką, dyrektor cofnął się jeszcze i wymierzył w Felixa oskarżycielsko palcem. – Jak śmiałeś?! Dzisiaj po szkole za karę zostaniesz w kozie!
– Ale ja nic złego nie zrobiłem! Nie może mnie pan karać za wyrażanie własnej opinii!
– To prawda, nie mogę. Ale mogę cię ukarać za łamanie regulaminu szkolego. Zrób porządek ze swoim mundurkiem, wyglądasz jak łachmyta. – Felix miał rozpiętą koszulę od mundurka, a pod spodem założył koszulkę z nadrukiem jakiegoś zespołu rockowego. Nigdy wcześniej nikomu nie przeszkadzało takie luźne podchodzenie do szkolnej etykiety, ale widać wreszcie dyrektor znalazł coś, do czego się może przyczepić.
– Uwierzysz w to? – Castellano ze złością zatrzasnął swoją szafkę, kiedy dyrektor oddalił się, niemal biegnąc za Fernandem Barosso.
– Nastały nowe rządy, nic mnie już nie zdziwi. Olej tę karę. Pewnie i tak dyro zapomni w ferworze odwiedzin „jego eminencji”. – Enrique wywrócił oczami, zakreślając w powietrzu cudzysłów.
– Żartujesz? Mamy koniec roku, nie mogę pozwolić, żeby mnie zawiesili w prawach ucznia. Pójdę i odbębnię tę karę, to nic strasznego. Gorzej, że mamy próby do musicalu, więc mogę się spóźnić.
– Spoko, usprawiedliwię cię przed Leticią.
– Dzięki. A wiesz gdzie jest Marcus?

*

Marcus Delgado zawsze był uczynny i pomocny, ale kiedy dowiedział się o ciąży Adory, uznał za swój moralny obowiązek wesprzeć ją w tych trudnych czasach. Wiedział, że to nie jego sprawa, że nawet się nie znają, ale była dziewczyną Roque, w dodatku żyjącą w przekonaniu, że Gonzalez miał gdzieś ją i ich dziecko, kiedy nie była to prawda. Dlatego zabrał z domu jej starą książkę od biologii, z listem Roqe i kopertą wetkniętą w środek. Adorę znalazł w szkolnej bibliotece. Siedziała przy jednym ze stolików i notowała coś w zeszycie.
– Cześć. Mogę się przysiąść?
– Ostatnio często o to pytasz – zauważyła, ale gestem pozwoliła mu zająć krzesło obok. – Jeśli przyszedłeś w sprawie, w jakiej myślę, że przyszedłeś, to lepiej już sobie idź. To nieodpowiednie miejsce na takie rozmowy, chyba że za punkt honoru obrałeś sobie moje publiczne upokorzenie.
– Wiem, że słabo się znamy, ale może nie wyciagaj pochopnych wniosków? Nie jestem typem plotkarza. Proszę. – Marcus położył przed nią na stoliku książkę od biologii. – Przyszedłem w sprawie korków z biologii.
– A od kiedy to szóstkowy uczeń potrzebuje korków z biologii? – Adora uniosła podejrzliwie brew.
– Od kiedy zerwał się z lekcji, żeby cię znaleźć i ci to dać.
– Marcus…
– Posłuchaj mnie: Przeczytaj na spokojnie ten list, wiem że nie tak to sobie wyobrażałaś i że nic, co tam przeczytasz, nie wróci mu życia, ale myślę, że to ważne, żebyś wiedziała, że chciał się zmienić. Dla ciebie. Znajdziesz tam też prezent, który zostawił dla ciebie i dla dziecka. – Marcus zniżył głos do szeptu. – Możesz mnie uważać za idiotę, ale Roque był moim przyjacielem i naprawdę chcę ci pomóc. Gdybyś czegokolwiek potrzebowała, możesz na mnie liczyć. – Wziąl od niej ołówek, którym rozwiązywała jakieś próbne testy i na marginesie zeszytu zapisał jej swój numer telefonu. – Tak na wszelki wypadek.
Wstał i już miał zamiar odejść, kiedy coś sobie jeszcze przypomniał:
– Ja też za nim tęsknię – powiedział i wyszedł z biblioteki, zostawiając ją samą z listem od zmarłego i kopertą zawierającą pięć tysięcy dolarów amerykańskich.

***

Wycieczka do stolicy tylko bardziej pomieszała Arianie w głowie. Chciała sobie wszystko na spokojnie przemyśleć, zdecydować, czego naprawdę chce. Myślała, że chce skupić się na sobie, na swojej edukacji i rozwijaniu pasji, ale z tyłu głowy nadal miała Lucasa i ich ostatnią wspólną noc. Przestał już do niej dzwonić, nie nagabywał esemesami i sama nie wiedziała, czy jest mu za to wdzięczna czy bardziej ją to irytuje. Ostatnio było tak samo. Najpierw nachodził ją z przeprosinami aż w końcu się poddał, a ona głupio się łudziła, że mimo jej twardego sprzeciwu on będzie nadal o nią walczył. Teraz zanosiło się na to samo – wiedziała, że dawał jej przestrzeń, czas, żeby się zastanowiła, czego chce. Problem w tym, że nie miała zielonego pojęcia. Nie chciała dwa razy wchodzić do tej samej rzeki i utwierdził ją w tym nie kto inny jak Lalo Marquez. Jego opowieści o siostrze, która sypia z policjantem zabolały ją bardziej niż powinny. Myślała, że Lucas i Maria Elisa to rozdział zamknięty, przelotny romans, a tymczasem wyglądało na to, że oni nadal nie zakończyli tej znajomości. Oczywiście nie miała pojęcia, że Eduardo Marquez jest rasowym manipulatorem, w dodatku chorobliwie zafiksowanym na zniszczeniu Lucasa. Była w kropce, a najgorsze, że nie miała z kim o tym wszystkim porozmawiać.
Wiedziała, że Ingrid każe jej słuchać serca i ponieść się namiętności, Victoria była przyjaciółką Lucasa, zapewne i ona stanęłaby w jego obronie, a Javier był po prostu zbyt nieobiektywny jako naczelny shipper Ariucas czy Luriany, jakkolwiek to sobie wymyślił. Najbardziej chciała porozmawiać z Nadią de la Cruz, która była najbardziej postronną osobą w tej sprawie, a poza tym sama miała na swoim koncie niezbyt udane romanse. Nadia była jednak bardzo zajęta od czasu cudownego powrotu Dimiego i Ariana nie chciała obarczać jej swoimi problemami.
Sama nie wiedziała, co ją podkusiło, ale wchodząc do miejscowej kliniki Valle de Sombras, zamierzała poradzić się ostatniej osoby, od której możnaby się spodziewać dobrej rady. Nicolas Barosso był umówiony na lunch z Albą Florez, ale wcześniej umówił się z Arianą na kawę w szpitalnej kafejce. Przez telefon wydawała się dość zdenerwowana. Ich dziwna znajomość, którą można nawet było nazwać na swój sposób przyjaźnią, była czymś zaskakującym zarówno w życiu Ariany jak i Nica. Dla obojga z nich był to zimny prysznic – dla niej, bo wreszcie zrozumiała, że kryształowi faceci z bajek i romansów nie istnieją naprawdę, a dla niego – bo ktoś wreszcie oparł się jego urokowi i uświadomił mu, że jeśli się nie zmieni, straci szansę na szczęście bezpowrotnie.
Usiedli więc przy stoliku, a ona opowiedziała mu o wszystkich swoich obawach z Lucasem. Nico słuchał jej z uwagą, popijając kawę, choć ona swojej nie tknęła. Kiedy skończyła, młody Barosso posłał jej zatroskane spojrzenie.
– Dlaczego mam wrażenie, że od kiedy tutaj jesteś wymyślasz powody, by nie być szczęśliwą?
– Co masz na myśli?
– Niepotrzebnie się zadręczasz. Całe życie planowałaś, wymyślałaś, co będziesz robić w przyszłości, jak będzie wyglądało twoje życie i co? Czy cokolwiek z tych przepowiedni i planów się spełniło? Jesteś tutaj, w Meksyku, jednym z najbardziej skorumpowanych krajów na świecie, pijesz kawkę z synem gangstera, który zrobił naprawdę wiele chorych rzeczy…
– No z tym pogrzebaniem Nadii i ślubem to było naprawdę przegięcie. – Nerwowy chichot Ariany sprawił, że i na ustach Nico zagościł lekki uśmiech.
– Nawet mi o tym nie przypominaj. Ale to zamknięty rozdział w moim życiu. Ty jednak nadal żyjesz przeszłością. Wymyślasz sobie jakieś przeszkody albo zastanawiasz się, co by było gdyby, zamiast żyć tu i teraz. Kochasz go, to jest jasne jak słońce, nawet dla mnie. Widziałem to w twoich oczach wtedy, kiedy go spotkaliśmy w szpitalu w San Antonio, pamiętasz? – Nico miał na myśli ich eskapadę do Teksasu, kiedy to Ariana po raz pierwszy od wielu lat odwiedziła Oscara w śpiączce i to tam spotkała po latach Lucasa Hernandeza. – On ewidentnie kocha ciebie, bo jaki głupek przeprowadziłby się ze Stanów do jakiejś dziury w Meksyku pod pretekstem sprawowania kontroli nad miastem partnerskim i miejscowym szeryfem? Jeśli chcesz znać moje zdanie, to głupio robisz.
– Mówisz, że jestem głupia?
– Nie jesteś głupia, tylko pogubiona. Sam fakt, że pytasz o radę mnie… – Nico zaśmiał się cicho. – Nie jestem raczej espertem od związków. Tylko nie mów Albie, bo mnie zostawi.
– Alba już dawno o tym wie. – Doktor Flores podeszła do ich stolika i przywitała się z narzeczonym i Arianą. – Sprawy sercowe?
– Niestety. – Santiago spuściła smętnie głowę.
– Ari, za dużo myślisz. Nie pytaj o zdanie innych, tylko zapytaj samą siebie, co czujesz i czego pragniesz. Inaczej do niczego nie dojdziesz.
– Dzięki, przyjacielu, a myślałam, że chociaż ty okażesz się pomocny. Eh, zakochane gołąbki, nie mogę na was patrzeć. Uciekam. To na razie. – Ariana machnęła im na pożegnanie ręką i udała się do wyjścia.
Kiedy zmierzała szpitalnym korytarzem, z jednego z gabinetów wyszedł Camilo. Zaintrygowało ją to, bo nie pamiętała, by miał dzisiaj jakieś badania kontrolne. Nie prosił jej też, by wzięła poranną zmianę w kawiarni.
– Camilo, wszystko dobrze? – zapytała, a on spojrzał na nią nieprzytomnie. Nie spodziewał się jej tutaj spotkać.
– Ari, co ty tu robisz? Coś się stało?
– Umówiłam się na kawę z Nicolasem. A co z tobą? Źle się czujesz?
– A czy do lekarza chodzi się tylko wtedy, kiedy się źle czuje? – Camilo rzucił jej spojrzenie pełne politowania. – Warto dbać o profilaktykę. Po zawale lekarz radził, żebym badał krew co jakiś czas.
– Badasz krew o godzinie dwunastej? – Ariana zmarszczyła czoło.
– Nie tylko. Ciśnienie i te sprawy. Miałem robione EKG. Wszystko w normie.
– Yhmm…
– Ari, przestań, proszę.
– Co takiego? Przecież nic nie mówię.
– Ale robisz tę wszystkowiedzącą i zmartwioną minę. Nic mi nie jest. – Camilo objął ją ramieniem i uspokoił. – Wracamy razem?
– Idź sam, mam jeszcze coś do załatwienia.
Pożegnali się a Ariana cofnęła się do pomieszczenia, z którego uprzednio wyszedł Angarano. Plakietka na drzwiach świadczyła, że przyjmuje tam niejaki doktor Benicio Perez. Udała się do recepcji i na swoje nieszczęście natknęła się na pielęgniarkę Clementinę.
– Dzień dobry. Chciałam tylko zapytać, czy doktor Benicio Perez pracuje tutaj od niedawna?
– Benicio Perez? Ależ skąd, pracuje tu od kiedy pamiętam. – Clementina była zdziwiona pytaniem.
– Naprawdę? A ja myślałam, że może to nowy kardiolog.
– Kardiolog? – Clementina prychnęła. – Doktor Perez jest hepatologiem.
Ariana podziękowała jej skinieniem głowy i odeszła szybkim krokiem. Camilo zwyczajnie ją okłamał. I jak miała się nie martwić? Coś musiało mu dolegać, skoro po kryjomu chodził do hepatologa. Przeraziła się nie na żarty.
– Ari, co się dzieje? – Sergio dopadł do niej na korytarzu, kiedy zachwiała się i wpadła na ścianę. – Dobrze się czujesz? – Dotknął jej czoła, ale nie wyczuł nic niepokojącego.
– Nic mi nie jest, trochę zakręciło mi się w głowie.
– Pewnie znów nie jadłaś śniadania. – Sergio poprowadził ją na krzesło, by mogła chwilę odpocząć. – A może to ma coś wspólnego z tym, że nie odbierasz moich telefonów?
Naprawdę miał jej zamiar teraz to wypominać? Zrobiło jej się trochę głupio, bo kiedy ona zastanawiała się, na czym stoi z Lucasem, zupełnie zapomniała, że sprawa z Sergiem nadal pozostaje otwarta.
– Przepraszam, nie miałam do tego głowy. Najpierw ten ślub a potem wycieczka do stolicy…
– Byłaś w stolicy? Nic nie mówiłaś.
– To taka spontaniczna decyzja, wysłali mnie jako opiekuna ze szkoły. Przepraszam, powinnam była zadzwonić.
– Nie przejmuj się, rozumiem. – Podał jej kubeczek wody z automatu. – Lepiej?
– Tak, dziękuję.
– Odwieźć cię do domu? Nadal nie wyglądasz najlepiej.
– Skończyłeś już pracę?
– Miałem nocną zmianę, właśnie wychodziłem.
Pomyślała, że dobrze się złożyło, że go spotkała. Może to pozwoli jej uporządkować myśli. Teraz jednak nie miała głowy do spraw sercowych, kiedy zdrowie Camila mogło być zagrożone.

***

Conrado wiedział, że media mają ogromną władzę, nie sądził jednak, że są aż tak szybkie. Nie miał pojęcia, skąd jego uczniowie wytrzasnęli poranne wydanie Luz del Norte, gdzie na pierwszej okładce widniała informacja o jego zaprzysiężeniu na zastępcę Jimeny Bustamante. Kiedy przekroczył próg klasy przedsiębiorczości, niemal ogłuszył go dźwięk pochwalnych gwizdów i oklaski.
– Gratulacje!
– Super, że pana przejęliśmy! – krzyknął jakiś chłopak, a Conrado się zaśmiał. – No wie pan, co mam na myśli. To strata dla Valle de Sombras, ale zysk dla Pueblo de Luz.
– To co, w ramach świętowania dzisiaj olejemy lekcję? – rzucił naiwnie jakiś inny uczeń, a Saverin skarcił go wzrokiem, kładąc aktówkę na biurko i wyciągając materiały.
– Niedoczekanie. Właściwie to miałem wam dzisiaj zrobić test. – Wyjął plik arkuszy, ale dały się słyszeć niezadowolone odgłosy. – No dobrze, dzisiaj wyjątkowo wam podaruję, to był cieżki tydzień. – Zerknął ukradkiem na Lidię Montes, siedzącą z tyłu klasy. Nie raczyła wstać, kiedy się pojawił, ani nawet nie zaszczyciła go spojrzeniem.
Bransoletka Olivii, którą rzekomo ukradła na wycieczce, znalazła się w recepcji kampusu uczelni. Sprzątaczka znalazła ją w jednej z łazienek. Olivia przeprosiła Lidię za niesłuszne oskarżenia, ale słowo się rzekło. Cała szkoła i tak trąbiła o córce cygana, która kradnie rzeczy kolegów z klasy. W szufladzie biurka Saverin znalazł swój zegarek. Nie miał pojęcia, w co pogrywała sobie Lidia – zła na cały świat, że została niesłusznie oskarżona o kradzień biżuterii, ukradła zegarek, żeby udowodnić, że jest tym, za kogo wszyscy ją mają? Conrado nienawidził szufladkować ludzi czy oceniać ich według stereotypów. Lidia Montes była pogubiona, ale nie umiała poprosić o pomoc. Była święcie przekonana, że sama sobie ze wszystkim poradzi.
– Nie będzie testu, ale lekcja musi się odbyć – oznajmił Saverin, wyrywając się z rozmyślań. – Siadajcie, dzisiaj porozmawiamy o...
Nie zdążył dokończyć, bo do sali wszedł dyrektor w towarzystwie Fernanda Barosso. Słyszał, że jego rywal jest w szkole i puszy się jak paw ze swojej wygranej i nie miał wątpliwości, że Barosso doskonale zdaje sobie sprawę, że Conrado naucza w tej szkole. Przyszedł ty tylko po to, by mu dopiec.
– Conrado, nie wiedziałem, że ty również przyczyniasz się do kształtowania przyszłej elity Meksyku, nauczając tutejszą młodzież.
– A w jaki sposób ty się przyczyniasz, Fernando? Musiało mi to umknąć.
Kilku uczniów parsknęło śmiechem, nawet Carolina Nayera, zwykle opanowana i siedząca w pierwszej ławce, z trudnem powstrzymała chichot. Nie uszło to uwadze Barosso, który poczuł, że jego duma została zraniona. Pozostawił uwagę swojego przeciwnika politycznego bez komentarza.
– Pan dyrektor oprowadza mnie po szkole. Jako burmistrz chciałbym wiedzieć, jak sobie radzi młodzież. Dobrze, Conrado, że znalazłeś prawdziwe powołanie, by dzielić się z innymi swoją wiedzą. Polityka nie jest odpowiednia dla człowieka takiego jak ty.
– Takiego jak ja? – Conrado założył ręce na piersi, wpatrując się w Fernanda z zaciekawianiem. To mogło być zabawne. – A co miałeś przez to na myśli?
– No wiesz, lekkoducha. Człowieka, który nie umie usiedzieć zbyt długo w jednym miejscu, lubisz podróżować, zajmują cię interesy na całym świecie. A będąc politykiem, musisz się stale komunikować z lokalną społecznością.
Conrado z trudem powstrzymał uśmiech. Nazwanie Conrada „lekkoduchem” było jak nazwanie Fernanda Barosso „niewiniątkiem”. Fabricio by się uśmiał, gdyby to usłyszał.
– Widzę, że pan burmistrz nie jest na bieżąco. – Marcus Delgado wstał z krzesła i podszedł do starego, górując nad nim i po raz pierwszy czując satysfakcję z powodu wysokiego wzrostu, który kiedyś był dla niego strasznym kompleksem. – Proszę, świeżutkie wydanie Luz del Norte.
Wręczył staremu gazetę i ponownie zajął miejsce. Po cichu przybił sobie piątkę z Quenem pod ławką. Fernando wpatrzył się w nagłówek i mogli obserwować jak powoli zalewa go fala wściekłości. Jego twarz stała się purpurowa a pomarszczone dłonie mimowolnie zacisnęły się na papierze. Trwało to jednak kilka sekund, po chwili opanował emocje i przywołał na twarzy najbardziej sztuczny uśmiech, na jaki było go stać. Chyba nawet Eva Medina nie zagrałaby tego lepiej.
– Moje gratulację, Conrado – powiedział, odkładając gazetę na biurko. Ręka lekko mu drżała. – To dobrze, że pomimo porażki się nie poddałeś. Brawo za wytrwałość. To trochę taka nagroda pocieszenia, ale jak to mówią, lepszy rydz niż nic.
– A ja myślę, że pan Saverin będzie świetnym zastępcą burmistrza i byłby też świetnym burmistrzem. – Odezwała się Olivia Bustamante, która jednak szybko zgasła, kiedy Barosso rzucił jej srogie spojrzenie.
– Dziękuję ci, Olivio, na pewno dam z siebie wszystko. Nigdy nie robię nic na pół gwizdka. Oczywiście zamierzam nadal być waszym nauczycielem, nie musicie się martwić, że przyślą wam zastępstwo.
– Wiernych masz obrońców, Conrado. Zawsze byłeś czarujący, nic dziwnego, że młode damy tak chętnie do ciebie lgną. Zawsze mówiłem, że jesteś trochę podobny do swojego patrona. Panie świeć nad jego duszą.
– Czy on właśnie zainsynuował to, co myślę? – Felix zatrząsł się ze złości i już miał zamiar wstać i coś powiedzieć, kiedy Marcus złapał go za rękę.
– Już dostałeś dzisiaj karę, odpuść. Saverin umie sam o siebie zadbać.
– A tak a propos Felipe i patronów. Skoro już dzielimy się dobrymi wiadomościami, to pewnie słyszałeś, że Victoria będzie dla mnie pracować w ratuszu? – Fernando ściszył głos do szeptu, po czym zostawiając tę bombę, wyszedł z sali.
Conrado był lekko wytrącony z równowagi. Nie miał wątpliwości, że Barosso chciał go sprowokować. Wymyślił to, żeby go wkurzyć. Zadał dzieciakom przeczytanie jakiegoś fragmentu w książce, a sam wysłał smsa do Victorii: „Musimy pogadać.”.

***

Felixowi nie uśmiechało się zostanie po lekcjach w piękne piątkowe popołudnie. Miał zamiar przygotować wszystko do prób musicalu, a tymczasem utknął i to w dodatku z Lalo Marquezem, który stał się kimś w rodzaju opiekuna szkolnej kozy, a raczej kata, bezdusznego gościa, który za dodatkową kasę z chęcią lubił się powyżywać na uczniach. Pech chciał, że Lalo upodobał sobie basen i to właśnie tam zabrał Castellano. Ostatnie ich spotkanie w tym miejscu skończyło się podtapianiem, więc nic dziwnego, że Felix nie był zadowolony. Tymbardziej, że nie było tu żadnego monitoringu. Lalo jednak wybrał na dzisiaj inną atrakcję. Kazał pływać Felixowi całe długości basenu, podczas gdy sam siedział na leżaku i katował go głupimi komentarzami. Castellano miał wprawę w wyłączaniu myśli, dlatego łatwo było mu wpuszczać uwagi Marqueza jednym uchem a wypuszczać drugim. Plusk wody też pomagał. Kiedy jednak musiał pływać bezustannie przez dwie godziny, poczuł że to jednak za wiele.
– Pozwoliłem ci przestać? – zapytał Lalo, zdziwiony dlaczego uczeń zatrzymał się przy brzegu basenu.
– Muszę odpocząć. Nie zamierza mi pan dać żadnej przerwy?
– Ta cała wasza banda, ty, Ibarra i Delgado, działacie mi na nerwy. Myślicie, że kim wy jesteście? Trzema Muszkieterami? Nie masz prawa do żadnych roszczeń. Tutaj ja jestem szefem, zrozumiano?
– Ach, już rozumiem. – Felix niemal się roześmiał, kiedy zdał sobie sprawę z czegoś tak oczywistego.
– Co tak śmieszkujesz, o co ci chodzi? – warknął Lalo, podchodząc bliżej krawędzi basenu i kucając tuż nad Felixem.
– Rozumiem, dlaczego się pan tak na nas wyżywa. Bo w kartelu to pan raczej jest takim szeregowym. A tutaj może być generałem. Mam rację?
– Zamknij się, szczylu, nie masz o niczym pojęcia. – Lalo klepnął go w potylicę i kazał pływać dalej.
Ale Felix wiedział, że nadepnął mu na odcisk. Czuł, że ma rację, wszystko układało się w całość. Lalo Marquez był rozżalony – jako prawa ręka El Pantery to on powinien przejąć władzę w kartelu po śmierci Estebana Chaveza, a tymczasem zjawił się Joaquin i zgarnął wszystko. Lalowi pozostało znów grać drugie skrzypce, w dodatku Wacky nie za bardzo liczył się z jego słowem i za nic miał sobie niektóre z jego jakże cennych uwag. Gdyby Joaquin posłuchał Lala wtedy w El Paraiso, Marcus mógłby już nie mieć palców u ręki.
Po trzech godzinach pływania, Felix czuł, że nogi ma jak z waty. Ledwo wyszedł z basenu. Marquez pewnie trzymałby go dłużej, ale sam miał swoją robotę do wykonania.
– Coś czuję, Castellano, że jeszcze się tutaj spotkamy. Wyglądasz mi na takiego, co wpada często w kłopoty. – Lalo zaśmiał się i poklepał chłopaka po twarzy, rozpryskując kropelki wody. – Nieźle mnie urządziliście razem z Hernandezem, trzeba wam to przyznać. Siostrzyczce zachciało się pieska i nagle wszyscy ruszyliście jak rycerze na białych koniach. Jesteście załośni, jeśli myślicie, że macie nad nami jakąś przewagę. Ale siostrze każ dbać o tego psiaka, bo jak nie to gorzko tego pożałuje, już moja w tym głowa.
– Odwal się od mojej siostry – warknął Felix, mogąc tylko zaciskać pięści i klnąć pod nosem, bo w końcu Lalo był nauczycielem. – Bo przysięgam…
– Co? Co mi zrobisz? Taki z ciebie chojrak? A może się poskarżysz mamusi? – Lalo zadrwił z nastolatka. Felix poczerwieniał i zatrząsł się ze złości na te słowa.
– Jeszcze jedno słowo a pożałujesz, sukinsynie.
– Ohoho co to za słownictwo? Matka cię nie nauczyła dobrych manier? Ach, zapomniałem. – Marquez zacmokał cicho. – Ty nie masz mamusi. Widzisz? Nawet własna matka miała gdzieś takiego żałosnego gnojka jak ty.
Castellano zawsze był w gorącej wodzie kąpany, tym razem miarka się przebrała. Zamachnął się na Lalo i wymierzył mu największy cios na jaki kiedykolwiek się zdobył w życiu. Jego zabolało pewnie bardziej niż samego Marqueza, który pogłaskał się po nieogolonej szczęce i roześmiał się.
– Źle to robisz, ale spokojnie, nauczę cię.
Felix poczuł, że ciemnieje mu przed oczami, kiedy Marquez powalił go na ziemię. Czuł, jakby Lalo złamał mu kość jarzmową, bolało jak cholera, nigdy wcześniej tak nie oberwał. Na odchodnym Marquez nie omieszkał też kopnąć go w brzuch.
– Jeszcze raz podniesiesz na mnie rękę, nie skończy się na siniaku. Zapamiętaj to sobie, synku. – Ostatnie słowa dodał irocznie i odszedł, pogwizdując cicho.

*

– Panowie, gdzie jest Felix? Spóźnia się już pół godziny… – Leticia Aguirre była zestresowana przygotowaniami do musicalu. Felix napisał scenariusz i muzykę, był potrzebny do akompaniamentu, a jednak ślad po nim zaginął.
– Był w kozie, zaraz powinien tutaj być – usprawiedliwił kolegę Enrique, trochę się jednak niepokojąc. – O, już jest!
Felix pojawił się spóźniony, przebrany w suche ubrania, ale włosy miał jeszcze wilgotne. Pod lewym okiem powoli pojawiał się krwiak. Nie wyglądało to ciekawie.
– Chyste, co się stało?! – Leticia podleciała do chłopaka i zaczęła oglądać jego twarz.
– Nic takiego, przewróciłem się i uderzyłem o krawędź basenu. Przepraszam za spóźnienie. – Za plecami wychowawczyni rzucił jednak przyjaciołom porozumiewawcze spojrzenie. Kiedy Leticia pobiegła po zimny okład, a reszta uczniów zaczęła ćwiczyć swoje kwestie, Marcus i Quen dopadli do przyjaciela, chcąc poznać szczegóły.
– To pomyleniec. Kompletny wariat. Żeby napadać na ucznia w szkole? Trzeba to zgłosić! – Ibarra podwijał rękawy i już był gotowy iść do dyrektora.
– Cicho, siadaj. – Felix pociągnął go z powrotem. – Dyro jest wniebowzięty, że wreszcie ktoś wziął się za dyscyplinę w tej szkole. Dla niego nieważne co się dzieje, ważne że skutkuje. Nic z tym nie zrobi. Poza tym, to ja zaatakowałem pierwszy.
– Odbiło ci? – Marcus pokręcił głową z niedowierzaniem. – Po jaką cholerę go prowokowałeś?
– A bo ja wiem? Wkurzył mnie. – Felix przeczesał wilgotne włosy palcami. Na kłykciach miał lekkie otarcia, przeżył to starcie o wiele ciężej niż Lalo. – Gadał takie bzdury. Groził Elli, mówił o mojej matce…
– Och – wyrwało się Quenowi i oboje z Marcusem poklepali kumpla po plecach.
– Mimo wszystko, to było bardzo głupie, Fel. On mógł cię zabić. To wygląda naprawdę paskudnie. Lepiej idź z tym do lekarza. – Delgado skrzywił się patrząc na oko kolegi.
– Ja to bym się martwił, co powie twój ojciec jak to zobaczy. – Ibarra syknął, kiedy światło lampy padło na twarz przyjaciela.
– Myślisz, że da mi szlaban, bo znów mieszam się do spraw kartelu, chociaż mi zabronił? – Felix trochę spanikował.
– Chodziło mi o to, co zrobi z Marquezem, jak się dowie. Basty to tylko z pozoru taka miękka faja, bez obrazy, ale jak trzeba i się porządnie wkurzy, to gotów gnojowi nogi z d**y powyrywać.
– Dlatego nic mu nie powiem. Ma dosyć własnych problemów. Jeszcze Ella miała badania kontrolne, ten pies wciąż wydaje mu się zagrożeniem. Nie będę go tym obarczał. Załatwię to sam. – Felix skrzywił się z bólu, kiedy przyłożył lód do rany.
– Chcesz wylądować w szpitalu? Bo do tego zmierzasz. – Marcus czuł, że powoli wszystko wymyka im się spod kontroli.
– Wszyscy do tego zmierzamy – zauważył rozsądnie Quen.
Ale nie było już odwrotu. Bezpieczeństwo ich bliskich i miasta było zagrożone. Nie mogli siedzieć z założonymi rękami.

***

Ariana spędziła miły dzień z Sergiem, choć nie naciskał i starał się nie pytać ją o nic, czuła że jest niespokojny. Może wyczuł zagrożenie ze strony Lucasa, może czuł, że się od siebie oddalają, ale był na tyle taktowny, że nie zadawał jej niezręcznych pytań, za co była mu wdzięczna. Pożegnała się z nim i zaraz potem dostała wiadomość od Carlosa Jimeneza, zapraszał na drinka w Czarnym Kocie. Musiała się zrelaksować, więc z chęcią przyjęła propozycję.
W barze było tłoczno jak zwykle. Z trudem odnalazła Carlosa w tłumie. Wywijał na parkiecie z jakąś nieznaną jej blondynką, więc nie chciała mu przeszkadzać. Udała się więc do baru, chcąc zamówić drinka. Od razu poczuła, że to zły pomysł. Przy kontuarze siedział Lucas i sączył powoli piwo z butelki. Chciała się oddalić, ale tłum zagarnął ją wprost w jego stronę.
– Cześć – powiedziała i niezdarnie machnęła mu ręką.
– Cześć – przywitał się, patrząc na nią tymi swoimi oczami szczeniaczka.
– Carlos wysłał mi esemesa, żeby się tu spotkać – wyjaśniła, przekrzykując tłum, właściwie nie wiedząc, dlaczego mu się tłumaczy.
– To dobrze wiedzieć, że twój telefon działa i odbierasz wiadomości – rzucił sarkastycznie, a ona się zasępiła.
– To niesprawiedliwe.
– Dlaczego? Chcę, żebyśmy pogadali jak dorośli a nie unikali się nawzajem. Gdybyś wiedziała, że tu będę, pewnie byś w ogóle nie przyszła? – zapytał, ale wiedział, że ma rację.
– Uknułeś spisek z Carlosem, żeby mnie zwabić? – poczuła się trochę oszukana.
– Za kogo ty mnie masz, to Javier jest specjalistą od takich intryg. – Lucas uśmiechnął się lekko. – Na szczęście Carlos też ma smykałkę do takich rzeczy. Też mnie zaprosił, więc przyjechałem, bo przeczuwałem, że i ty tu będziesz.
Ariana usiadła na stołku obok Lucasa. Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Miała to sobie na spokojnie ułożyć w głowie, a tymczasem wziął ją z zaskoczenia. Już otwierała usta, żeby coś powiedzieć, kiedy przerwała jej Maria Elisa, krzątająca się za barem.
– Cześć, przystojniaku. Kolejne na koszt firmy. – Postawiła przed Lucasem piwo, mrugając kokieteryjnie oczkiem. – A tobie co podać, kochana?
– Wystarczy woda, dzięki – wymamrotała Santiago, a kiedy barmanka zniknęła, zapytała byłego chłopaka: – Spotykacie się ze sobą?
– Nie spotykam się z nią i nigdy nie spotykałem.
Ale wciskał jej ściemę. Przecież Lalo wyraźnie mówił, że jego siostra i Luke ze sobą sypiają. No tak, ale może dla Hernandeza spotykać się, a sypiać ze sobą to dwie różne rzeczy.
– Teraz twoja kolej, Ari. Jaką masz dla mnie odpowiedź?
– A jakie było pytanie? – Dziewczyna poczuła, że coś jej umyka. Lucas zdawał się bardziej rozumieć swoje uczucia od niej.
– Przeszkadzałoby ci, gdybym się z nią spotykał? Gdybym spotykał się z kimkolwiek?
– Jesteś dorosły, możesz robić, co ci się podoba, spotykać się z kimkolwiek zechcesz. – Ariana zajęła się szklanką wody, żeby nie patrzeć na Lucasa.
– A jakbym ci powiedział, że chcę się spotykać z tobą?
Wypiła duszkiem całą szklankę i poprosiła o kolejną.
– To chyba nie jest miejsce na takie rozmowy. – Zaśmiała się z zakłopotaniem, zakrywając twarz włosami, żeby nie widział jej rumieńca.
– Porozmawiałbym gdzieś indziej, gdybyś tylko zechciała odpisać na którąś z miliona wiadomości, które ci zostawiłem. – Lucas wydawał się nie tyle poirytowany tą sytuacją, co trochę zrezygnowany. – Ari… powiedz mi wprost i miejmy to z głowy.
– Co takiego? – Santiago zamrugała powiekami nieprzytomnie, nie wiedząc, co on ma na myśli. Odwrócił się do niej i spojrzał jej głęboko w oczy.
– Jeśli jesteś szczęśliwa z Sergiem czy z kimkolwiek innym to gratuluję, cieszę się twoim szczęściem. Ale powiedz mi wprost, żebym spadał na drzewo, że zmieniłaś zdanie i nie chcesz się w to znów pakować. Zniosę to. Wierz lub nie, jestem całkiem twardym facetem.
Nie wierzyła, że przyjąłby to ze spokojem, albo przynajmniej nie chciała wierzyć. Skoro mówił to takim tonem, to widocznie nie zależało mu na niej tak, jak twierdził. Gdyby było inaczej, walczyłby o nią i dał jej powody, by mu znów zaufała, a nie oczekiwał, że ona sama podejmie decyzję za nich oboje. Spuściła głowę i nic nie odpowiedziała, a on czekał i czekał, ale nie mógł już dłużej czekać.
– Chciałem ci powiedzieć jako pierwszej. Wyjeżdżam.
– Co? Służbowo?
– Służbowo, prywatnie… Wracam do domu. – Lucas lekko się uśmiechnął, szczerze mówiąc sam już nie wiedział, gdzie jest jego dom. – Dopinam ostatnie formalności, mój przełożony już mi suszy głowę o powrót. Wyjeżdżam jeszcze przed końcem miesiąca, wracam do Stanów.
– Ale… co z Oscarem?
– Oscar namyślił się i zdecydował, że lepiej będzie jeśli jeszcze tu zostanie. Ma tutaj nowych znajomych, a w Stanach nic go nie trzyma. Tu jest jego nowa rzeczywistość.
– A twoja? – wyjąkała Ariana, czując się jakby jakaś wielka stalowa łapa zacisnęła się jej na sercu i nie chciała puścić. Nie podobało jej się to uczucie.
– Myślałem, że tutaj. Dlatego chciałem wiedzieć, na czym stoimy. – Luke wpatrywał się w nią intensywnie, mając pewnie nadzieję, że powie mu, żeby nie jechał, że poprosi, by został albo rzuci mu się na szyję i powie, że wyjedzie z nim, ale nic takiego nie miało miejsca.
– Wciąż byśmy się ranili, wiesz o tym – powiedziała po krótkiej przerwie.
– Masz talent, nie ma co. – Lucas uśmiechnął się smutno i odstawił pustą butelkę po piwie na ladę, rzucając kilka banknotów. – Odpowiedziałaś na pytanie, nawet nie próbując na nie odpowiadać.
Wstał i wyszedł z baru, nie oglądając się za siebie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 43, 44, 45 ... 62, 63, 64  Następny
Strona 44 z 64

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin