Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 47, 48, 49 ... 62, 63, 64  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3493
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:04:44 18-11-22    Temat postu:

Temporada III C 093

Gideon/Jorge/Adora/Alice/Emily/Caridad/Gabriel/Rosie/Venetia/

Gideon Ochoa, który z przyjemnością podjął się nowego zawodowego wyzwania w środę po południu bardzo tego pożałował. Przed domem zaczepiła go sąsiadka Violeta Conde i zaoferowała pomoc przy wniesieniu zakupów. Za nim kurator oświaty zdążył się zorientować kobieta była już w jego kuchni z ciekawością przeglądając zawartość zakupowych wielorazowego użytku toreb. Jego syn Jorge przerwał buszowanie po kuchni i uważnie przyglądał się ojcu i największej plotkarze w mieście.
— W tych płatkach jest mnóstwo cukru — zauważyła przyglądając się pudełku. — Wydasz majątek na dentystę.
— Będę się tym martwił później — odpowiedział spokojnie brunet zabierając z jej rąk płatki. Podał je synowi, który włożył je do szafki. Jorge bezceremonialnie podszedł do kuchennego stołu i zabrał z niego ciężkie siatki z zakupami. Odstawił je na blat z dala od ciekawskiego wzroku kobiety.
— Musimy poważnie pomówić — oznajmiła Gideonowi kobieta. — To delikatna sprawa — zaznaczyła i łypnęła na plecy jego syna dając mu do zrozumienia, że Jorge nie powinien tego słuchać.
— Violeto, jeśli to sprawa szkoły to zapraszam do kuratorium. Tam załatwiam sprawy służbowe.
— Rozumiem, ale nalegam na to abyś poświecił mi pięć minut. Gwarantuje że nie pożałujesz.
Jorge prychnął rozbawiony. Znał swojego staruszka i słyszał w tonie jego głosu, że chcę jak najszybciej zakończyć tę rozmowę. Matka Anny miała jednak inne plany gdyż odsunęła sobie krzesło i bezceremonialnie na nim usiadła.
— Jorge, sprawdzisz co porabia twoja siostra? — zapytał go Gideon. Oczy ojca i syna spotkały się na krótką chwilę.
— Jasne, rozpakuj zakupy bo jak lody się rozpuszczą to Gloria będzie niepocieszona. — wyszedł z kuchni, lecz zatrzymał się tuż za drzwiami plecami opierając o ścianę. Gloria była w świetlicy na zajęciach z baletu.
— W czym mogę ci pomóc?
— W delikatniej sprawie.
— Przejdź do jej sedna. — ponaglił kobietę. Chciał zacząć przygotowywać dla dzieci obiad. Z Conde patrzącą mu na ręce było to nieco trudne. Włożył lody do zamrażarki i niechętnie usiadł na przeciwko kobiety.
— Chodzi o dyrektora Pereza — zaczęła — Znamy się nie od dziś Gideonie i wiesz mi nie zawracałbym ci głowy głupotami. Nie zajmuje się głupotami jako pracownica miejskiego ratusza mam do ogarnięcia całe mnóstwo ważnych spraw, wychowuje dzieci więc brakuje mi czasu na plotki, jednak doszły mnie słuchy o naszym kochanym panu dyrektorze .
— Jeśli chodzi o zapisy w regulaminie szkoły kuratorium już się im przygląda.
— Nie chodzi o zapisy w regulaminie szkoły. Muszę ci powiedzieć, że je popieram — zapewniła go — Uczniów trzeba trzymać krótko zwłaszcza dziewczynki. Zapewne słyszałeś o tej ciężarnej? Złapała biednego Marcusa na dziecko. Norma musi być załamana. W tym wieku babcią — zacmokała z dezaprobata kobietą. Gideon na końcu języka miał uwagę, że sama ma nastoletnią córkę, która może zajść w ciążę ale uznał że szkoda mu strzępić sobie języka. — Moim zdaniem dziewczyna powinna zostać usunięta ze szkoły nie paradować po niej z brzuchem.
— Twój pogląd jest niezgodny z prawem — oznajmił spokojnie Gideon. —Gdyby Adora została usunięta ze szkoły mogła by pozwać placówkę o dyskryminacje. Nie o tym jednak chciałaś ze mną rozmawiać.
— Nie, chodzi o dyrektora. To delikatna kwestia Gideonie i nie chcę nikogo oskarżać, bo wiem jak plotki mogą zrujnować komuś karierę albo co gorsza życie. Jestem jednak przede wszystkim matką i nie mogę milczeć nie po tym co moja córka usłyszała od jego wnuczki.
— Co takiego usłyszała Anna?
— Dyrektor Perez miał romans z uczennicą i założył z nią drugą rodzinę — oznajmiła. —Vincenzo Diaz to jego syn i wiesz mi to nie jest najgorsze . Dyrektor cierpi na męską chorobę.
— Na męską chorobę?
— Ma chlemydię. Zaraził się nią od prostytutki. Ktoś na tak wysokim stanowisku nie powinien nie powinien popełniać takich błędów.
— Violeto, jestem pewien, że zaszła jakaś pomyłka.
— Żadna pomyłka — zaprotestowała. — Moja córka nie kłamie. Nie w tak ważniej sprawie dlatego liczę że jako kurator oświaty zajmiesz się tym gdyż jeśli ty nie podejmiesz działań ja będę musiała to zrobić — wstała — Jestem pewna, że Sllvia mnie wysłucha — oznajmiła — Nie musisz mnie odprowadzać, trafię do wyjścia. Gideon przez kuchenne drzwi obserwował jak Violeta odchodzi.
— Jorge!
— Nie podsłuchiwałem pod drzwiami.
— Oczywiście, że podsłuchiwałeś. To prawda?
— Tak Marcus jest ojcem dziecka Adory.
— Nie pytam o Marcusa. Widziałem się z jej ojcem.
— W myśl zasady „rozwodnicy trzymają się razem“?
— Nie w myśl zasady „przyjaciół poznaje się w biedzie“ Pytam o Dicka to prawda?
— A skąd ja mam to wiedzieć? Nie za kumpluje się przecież z Diazem. Dzieciak mnie przeraża. Był w poprawczaku i o ile Ignacio panoszy się po szkole i zachowuje się jakby szkoła należała do niego to Vincenzo jest cichy jak mysz pod miotłą.
— Jest w twojej klasie?
— Tak i nawet nauczyciele się go boją. Idę pouczyć się do Miguela.
— A obiad?
— Zjem u nich. Mogę?
— Idź

Adora ostatnią godzinę spędziła na skręcaniu łóżeczka. Było ono używane, ale w dobrym stanie. Marcus siedział na łóżku i od kilku minut milczał przyglądając się dziewczynie. Uparła się że zrobi to sama. Chciał pomóc, lecz popatrzyła na niego zirytowanym wzrokiem. Był niczym wkurzająca mucha. Odłożyła na bok wkrętarkę i uśmiechnęła się pod nosem wyraźnie z siebie zadowolona.
— Potrafisz skręcać meble — pochwalił ją Marcus.
— Skręciłam większość mebli po przeprowadzce — oznajmiła mu. — Meble są jak trochę większe lego. Gdyby czekała na ojca i brata spałabym na podłodze zamiast we własnym łóżku. Pierwszego dnia przez dwie godziny czytali instrukcje obsługi — pokręciła z niedowierzaniem głową. — To tylko meble nie budowa reaktora jądrowego.
— Mogłem pomóc — oznajmił.
— Wiem, ale jak zauważyłeś świetnie radzę sobie z wiertarką — ujęła narzędzie w dłonie i włączyła je. Wkręt zaczął się obracać. — Mogę być w ciąży i mogę skręcać meble.
— Wiem i dlaczego mam wrażenie, że nie chodzi o meble? — zapytał ostrożnie. Ostatnio dostrzegł, że Adora bardzo szybko traci cierpliwość i spogląda na niego z politowaniem. Nie był pewien czy to przez hormony czy taka już była.
— Jutro mam pierwsze ZTP — oznajmiła odkładając wiertarkę na bok. — Będę dziergać na drutach i szyć maciupeńkie czapeczki.
— To zła wiadomość?
— Nie, tak — odpowiedziała po chwili i usiadła na łóżku. — Chciałam zapiać się na zajęcia stolarskie mało tego wolałabym chodzić na spawanie i nauczyć się jak łączyć ze sobą materiały przewodzące ciepło impulsy energetyczne i rozumiem że dopóki ten mały człowiek siedzi w moim brzuchu to marne szanse, że wzięłabym spawarkę do rąk, ale po to zapisałam się na robotykę dla zaawansowanych i fizykę dla zaawansowanych nie mówiąc już o informatyce aby zaawansowanych aby zbudować szkielet robota bo tylko dzięki temu mam jeszcze jakiegokolwiek szanse na dostanie się na Politechnikę, zamiast tego będą robić miniaturowe czapeczki gdyż dyrektor uznał, że tak dla mnie będzie najlepiej.
— Zapisałaś się także na szycie?
— Oczywiście, że zapisałam się na szycie — odpowiedziała mu wywracając oczami. — Moje zasoby finansowe są ograniczone a materiały do szycia są tańsze niż kupienie nowych ubranek. Potrafię trochę szyć więc
— Potrafisz szyć?
— Tak — odpowiedziała mu. — Lubię szyć, ale to nie zmienia faktu, że muszę znaleźć sposób aby dostać się na warsztaty elektrotechniczne. Coś wykombinuje.
— Wracając do twojego testamentu — zaczął chłopak. Chciał z nią pomówić skoro byli sami. — Chce być uwzględniony w twojej ostatniej woli.
— I jesteś — podeszła do biurka i wyciągnęła teczkę z szuflady. Podała mu dokumenty. — Gdy urodzę tata będzie opiekunem prawnym Małego dopóki ja nie osiągnę pełnoletności.
— I znowu mnie z tego wykluczasz — oburzył się. — Powinienem tam z tobą pójść. Po za tym moja mama jest prawnikiem i to ona mogła zająć się papierologią.
— Twoją więc mamę miałam zapytać jak wygląda procedura uznania ojcostwa gdy ojciec umiera? — zapytała go robiąc krok w jego stronę. Zadarła do góry głowę spoglądając mu w oczy. — Nie, nie mogłam jej o to zapytać. Nie mogłam zadać tych pytań przy ojcu więc wróciłam tam dziś rano i już wiem.
— Co się stanie gdy umrę?
— Co się stanie gdy ja umrę — poprawiła go.
— Nie umrzesz — zapewnił ją.
— A co wróżka u której byłeś ci tak powiedziała? — zapytała go zaczepnie. — Wiesz co zrozumiałam po spotkaniu Dona Beatriz? Matteo to moja odpowiedzialność.
— Nasza.
— Nie, moja. To ja jestem matką Marcusie. To ja będę musiała wypchnąć go na ten świat.
— A ja będę tam i trzymał cię za rękę.
— Co? Po moim trupie przekroczył próg porodówki!
— Dlaczego? Powinienem tam być.
— Nie będziesz wydeptywał ścieżkę na korytarzu, ale progu porodówki nie przekroczysz
— Dlaczego nie?
— Dlatego, że nie mam zamiaru traumatyzować cię do końca życia! — krzyknęła — Po za tym nie chce cię tam. To zbyt osobiste.
Drzwi otworzyły się gwałtownie i do środka wpadł Diego wykładając się na podłodze.
— O hej — uniósł rękę i szybko poderwał się na równe nogi. — Nie podsłuchiwałem ja tylko klamki sprawdzałem.
— Klamki? — Marcus uniósł brew.
— Tak klamki — otrzepał swoją koszulkę. — I wiedz Delgado, że jak złamiesz Adorze serce to będziesz miał ze mną do czynienia.
— Diego — jęknął Miguel. — O skręciłaś łóżeczko. Mówiłem, że to zrobię.
— Za rok, może dwa — zanuciła dziewczyna.
— Mam na ciebie oko — dokończył swoją myśl Ledesma. — No my tu gadu-gadu a to Jorge ma świeże informacje — wskazał na stojącego w progu chłopaka. Jorge trzymał w rękach talerz z empanadas.
— No sprawa z Dickiem się zaognia — wszedł do pokoju Adory i usiadł przy jej biurku — Violeta Conde wpadła do nas z wizytą jako „zaniepokojona matka“ i złożyła coś w rodzaju skargi na Dicka.
— Coś w rodzaju skargi? — zapytał go Marcus.
— No, powiedziała ojcu o wszystkim; no wiecie o Vincenzo, o syfie, o chadzaniu przez Dicka na — urwał i łypnął to na Adorę to na Rory — damy do towarzystwa.
— Biedny Gideon — skomentował to wszystko Miguel. — Twój staruszek został kuratorem, żeby lekko sobie do emeryturki dociągnąć a tu Violeta Conde wpada na herbatkę.
— Ej mój ojciec nie jest aż tak stary — oburzył się chłopak — ale to reszta to prawda. Cóż jedyny pozytyw jest taki, że on i Fernandez godzinami gadają przez telefon.
— Zaraz Gideon kręci z naszą matematyczką?
Jorge przełknął to co miał w ustach.
— Trudno stwierdzić, ale chyba tak. Kilka razy z nią gadał przez telefon to ton głosu mu się zmieniał. — skrzywił się bezwiednie. Myślenie o zakochanym ojcu go krępowało. — No i jutro ojciec zaczyna wizytację w szkole.
— Jeszcze jedną? — zapytał Marcus.
— Aha — przytaknął chłopak — Dobre te empanadas — stwierdził i wbił zęby w pierożek
— Dzięki, — powiedziały równocześnie Rory i Adora.
— Staruszek od jutra będzie wizytował lekcje i zajęcia pozalekcyjne. Kuratorium bierze pod lupę dosłownie wszystko. Będą niezłe jaja.
— Wiesz, które lekcje będzie wizytował?
— Naszą matmę — jęknął. — Słyszałem jak mówi o tym Elodii — skrzywił się. — No i pewnie którąś biologię, bo Dick to prowadzi.
— My mamy biologie. — poinformował ich Marcus i wymienił spojrzenia z Adorą. Podejrzewał, że Rosie już ostrzyła sobie na to spotkanie pazury.


Alice spędziła popołudnie w towarzystwie psa radośnie merdającego ogonem. Zwierzak ochoczo przynosił jej rzucaną sobie piłkę i upuszczał u jej nóg. Był małym, ale zwinnym psem z opadniętymi uszami i lekko płaskim nosem. Dziesięciolatka chociaż nie powinna karmiła go goframi i szynką, pozwalała mu spać w swoim łóżku chociaż mama i tata w kółko powtarzali jej, że pies ma swoje posłanie. Dziewczynka czuła się lepiej mając czworonoga blisko siebie i on nie był smutny. Podrapała go ochoczo za uchem. Podświadomie czuła, że coś jest nie tak.
Rodzice wrócili do domu za szybko i to w grobowych nastrojach. Tata wrócił do pracy, mama zaś co chwila przesuwała palcami po jej jasnych włosach. Alice spędziła dwadzieścia minut wtulona w jej pierś. Nie żeby jej to przeszkadzało wręcz przeciwnie lubiła bliskość mamy i jej coraz to większego brzucha w którym wierciły się dzieci, ale coś było poważnie nie tak. Pies poderwał do góry zlepek i radośnie zamerdał ogonem. Alice odwróciła do tyłu głowę słysząc samochód parkujący na żwirowym podjeździe. Ruszyła w tamtą stronę. Gdy dostrzegła auto od razu poznała w nim samochód Erica. Uśmiechnęła się od ucha do ucha. Coś jednak było zdecydowanie nie tak. Mama i Eric rozmawiali w progu im więcej słów słyszała tym jej ciemne oczy robiły się bardziej szkliste. Stała jak zamroczona słuchając tyrady Erica, który krzyczał coraz głośniej nie jej mamę i mówił te wszystkie okropne rzeczy. Zrobiła krok w jego stronę i wtedy na nią wpadł.
— Alice — wykrztusił wpatrując się w dziewczynkę, która robiła wszystko by się nie rozpłakać.
— Wykorzystałeś mnie? — zapytała go płaczliwym głosem spoglądając mu w oczy. Był o niej dużo wyższy więc musiała zadrzeć do góry głowę by popatrzeć mu w twarz. Dotarło d niej, że nie chcę słuchać jego tłumaczeń, bo to co powie nie ma najmniejszego znaczenia. Wykorzystał ją do zemsty, wykorzystał ją by zbliżyć się do mamy i ją zranić. Była jedynie sposobem na zbliżenie się do Emily. Pociągnęła nosem i wyminęła go. Pies podreptał za swoją właścicielką Używając całej swojej dziecięcej siły trzasnęła drzwiami od sypialni.
Gdy zobaczyła Alice stojącą na przeciwko Erica z oczami pełnymi łez poczuła jak jej serce zamiera. Prawda była taka, że zamierzała ograniczyć kontakty Santosa z małą używając klasycznych wymówek. Nie ma czasu, pracuje, wyjechał. Nie planowała mówić jej prawdy. Odprowadziła jego auto wzrokiem i dopiero wtedy zamknęła za sobą drzwi przekręcając klucz. Używając panelu kontrolnego zamknęła także brane. Wspięła się po schodach na górę i ostrożnie chwyciła za klamkę od pokoju Alice. Otworzyła drzwi i weszła do środka. Alice leżała na łóżku odwrócona do niej plecami. Twarzyczkę ukrytą miała w miękkim psim futrze. Całe szczęście zwierzakowi taka bliskość nie przeszkadzała. Emily ostrożnie weszła na łózko i przesunęła palcami po jasnych włosach córeczki.
— Skarbie — odezwała się łagodnie. Dziewczynka popatrzyła na nią czerwonymi od płaczu oczami.
— Dlaczego? — zapytała przytulając się do niej. — Tata naprawdę chcę kupić moją miłość drogimi zabawkami? Jak możesz mnie kochać skoro nie rosłam w twoim brzuchu? — pytania z ust Alice padały jedno po drugim i każde było jak sztylet wbijany w serce. Siedziała na przeciwko niej z szeroko otwartymi zapuchniętymi od płaczu oczami i zawziętą miną. Spoglądając na córkę Emily uświadomiła sobie, że ten zacięty wyraz twarzy ma po niej. Ten upór malujący się w ciemnych oczach W jej wieku także chciała znać odpowiedzi na wszystkie pytania.
— Alice — zaczęła ostrożnie i poprawiła się na poduszkach. — kocham cię — wyznała uznając, że opowieść należy zacząć od końca. — i kocham cie od pierwszego wejrzenia — zapewniła ją i przygarnęła do siebie. — Jesteś częścią mnie.
— Nie jestem z twoich kości — upierała się Alice. — To nie ciebie kopałam po żebrach.
— Nie, ale to ze mnie wyrosłaś. — odbiła piłeczkę kobieta zastanawiając się ile powiedziała jej Camille. — Gdy byłam trochę starsza od ciebie miałam operację — zaczęła — Bardzo bolał mnie brzuch i lekarz musiał usunąć wyrostek robaczkowy — Emily pominęła informację, że zabieg miał przykryć inne intencje jej matki. — Podczas zabiegu twoja babcia poprosiła go , aby pobrał o de mnie kilka jajeczek — wytłumaczyła. — Zrobiła to aby mieć ciebie. Kilka lat później dostała telefon z kliniki w której jajeczka były zamrożone w celu przedłużenia umowy. Camille postanowiła je wykorzystać i mieć ciebie. Klinika w której przechowywane było moje jajeczko miała także w ofercie — urwała zastanawiając się ile właściwie Alice wie o rozmnażaniu. — Wiesz skąd się biorą dzieci?
— Z seksu — odpowiedziała z prostotą wprawiając że Emily parsknęła krótkim śmiechem. Cóż Alice w tej materii miała sporo racji.
— Cóż fakt — przyznała jej rację. Zgarnęła szkicownik córki z komody i ołówek — To skarbie jest komórka jajowa — narysowała okrągłe przypominające kształtem jajko. — W swoim ciele ma je każda kobieta.
— Ja też mam takie jajka?
— Tak, ty też.
— I mogę mieć dzieci?
— W bardzo dalekiej przyszłości — odpowiedziała jej matka. — Mężczyźni mają plemniki — Emily narysowała plemnik. Alice skrzywiła się bezwiednie.
— O co chodzi?
— Wygląda jak robal — stwierdziła. Trzydziestolatka uśmiechnęła się.
— Tak wygląda jak robal — przyznała rację córce — i ten robal wnika do jajeczka, które ma mama i łączą się ze sobą. I taką połączoną komórkę nazywamy zygotą. I ta małą komórka przywiera do ścianki macicy i rośnie tam przez dziewięć miesięcy i później rodzi się dzidziuś.
— W moim przypadku było inaczej.
— Tak, w twoim przypadku było inaczej gdyż medycyna pozwala, aby inna pani nosiła w sobie dziecko innej pani — to było najprostsze wyjaśnienie. — Ale Alice jesteś kością z mojej kości — pocałowała dziewczynkę w czubek nosa.
— A lala?
— Chciałem żebyś miała lalę — Fabricio stał w drzwiach ramieniem opierając się o framugę. — Zauważyłem, że nie masz lali więc kupiłem cię lalę. — usiadł na łóżku.
— Dlaczego Eric cię nienawidzi i chcę cię zniszczyć?
Fabricio popatrzył na żonę to na córkę.
— Mieliśmy zatarg kilka lat temu, który mocno wbił mu się w pamięć — odpowiedział ostrożnie ważąc słowa. — To wszystko. To nic czym powinnaś zaprzątać sobie główkę — pochylił się nad nią i pocałował ją we włosy. — Wiesz czym powinnaś zaprzątać sobie główkę?
— Czym?
— Tym, że to ja usmażę więcej gofrów niż ty.
— Niedoczekanie — Alice zaskoczyła z łóżka. — To ja wygram zakład i ty będziesz zmywał. Przez cały miesiąc.
— To się okaże.
Alice zasnęła krótko po dwudziestej pierwszej wtulona w swoją lalę. Pies spał zwinięty w kłębek w nogach jej łóżka. Emily nie miała siły zganiać zwierzaka. Fabricio zastała na dole zmywał naczynia. Od przyjazdu do Meksyku zmienił się. Cieszyła się że przestał ścinać włosy. Obecnie sięgały mu do kołnierzyka.
— Zasnęła?
— Tak. Dziękuje.
— Za co? Z przyjemnością dałem jej wygrać — oznajmił wkładając naczynia do zmywarki. — Miło było usłyszeć jej śmiech. Powiedziałaś jej o Santosie?
— Nie, przypadkiem usłyszała naszą rozmowę.
— Był tutaj? Guerra obrócił się gwałtownie. — Ja już się z nim rozmówię.
— Z użyciem pięści?
— Jeśli nie zrozumie angielszczyzny to tak. Bardzo chętnie wybije mu wszystkie zęby.
— Nie
— Nie?
— Ostatnie czego chcę to, żeby Alice myślała, że może rozwiązać konflikt za pomocą pięści. Nikogo więcej i chcę znać prawdę.
— Prawdę?
— O co wam tak naprawdę poszło z Santosem.
— O jedną wizytę w dziekanacie — odpowiedział jej i wyminął żonę. Ruszył do gabinetu. Wiedział, że Emily nie odpuści więc zostawił uchylone drzwi. Napełnił szklaneczkę bursztynowym płynem. Słyszał jak blondynka zamyka za sobą drzwi.
— Przegrałam z nim mecz w tenisa — wyznał — od tego się zaczęło. Od lat Oksford i Cambridge organizują międzyuczelniane zawody aby potrzymać ducha rywalizacji i przyjaźni. To była gra cóż o przysłowiową marchewkę. A ja przegrałem. Dla mnie tenis to zawsze była rozrywka, ale DeLuna gdyby nie rozwalone kolano mógłby zostać drugim Djoković’em. — upił łyk alkoholu. — To był dziwny okres w moim życiu.
— Co masz na myśli?
— Na kilka tygodni przed meczem dowiedziałem się jak mój ojciec zbił majątek. Człowiek, któremu bezgranicznie ufałem oszukał mnie więc gdy na korcie objawił się Santos o którym nigdy nie słyszałem i nigdy go nie widziałem a wiesz mi to małe środowisko uznałem że coś tutaj mocno nie gra więc wynająłem detektywa, który mi znalazł na niego brudy. Na początku chciałem iść z tym na policję, ale uznałem, że wizyta w dziekanacie bardziej go zaboli.
— I to wszystko?
— Oczywiście, że to wszystko — dopił drinka. — Mogłem ostrzegać przed nim Conrado, ale on ma słabość do beznadziejnych przypadków. Co ci powiedział?
— W telegraficznym skrócie, że sprawy zabrnęły tak daleko z mojej winy — odpowiedziała z prostotą widząc jak oczy Fabricio ciemnieją. Zrelacjonowała mu ich rozmowę i obserwowała jak nalewa sobie drugiego drinka. Z kieszeni wyciągnął zapaliczkę i zaczął nią obracać w palcach.
— On nie ma racji, wiesz o tym?
— Wiem — odpowiedziała mu żona — To ja poprosiłam go o pomoc. Nigdy nie próbował skracać dystansu między nami. Sama — urwała — gdy spotkałam Matta wiedziałam, że muszę doprowadzić sprawę Jenny do końca, wrócić na miejsce zbrodni, a Eric okazał się być do tej roboty idealny. Nie sądziłam, że
— Się w tobie zakocha — dopowiedział za nią Guerra.
— On mnie nie kocha — zaprzeczyła Emily. — I nawet nie zaczynaj z tą cholerną książką.
— Nie chodzi tylko o ten cholerną książkę chodzi o całokształt — westchnął — Dlatego też gdy go poprosisz, żeby wyjechał pewnie ucieknie stąd gdzie pieprz rośnie.
— Poproszę go o co? — zapytała go zaskoczona Emily. — Nie zamierzam go o nic prosić.
— Kochanie — zaczął Guerra.
— Nie żadne „kochanie“ bo gdybyś nie zauważył jesteśmy w tej sytuacji przez błędy twojego brata z innej matki nie moje czy twoje. Tak doniosłeś do niego do dziekana, ale za kilka lat w jego biografii byłaby to jedynie zabawna anegdotka o której opowiadałby dziennikarzom. To Conrado, żeby się pozbyć szantażysty wynajął bandytów, którzy przekreślili jego karierę tenisisty. Nie ja więc nie ja będę sprzątać jego bałagan.
— On go szantażował.
— Tak, ale ta sprawa mogła mieć zupełnie inny finał, ale to on wybrał rozwiązanie siłowe więc niech on posprząta bałagan, który sam stworzył.
— Odezwała się ta co zawsze wybierała dyplomację — wyrwało się z jego ust za nim zdążył się ugryźć w język. Odwróciła się do niego wpatrując się w niego z niedowierzaniem. — Nie miał wyboru i musiał wybrać rozwiązanie siłowe. \
— Bo Santos wie gdzie są pogrzebane jego trupy — powiedziała powoli i podeszła do męża. Przechyliła na bok głowę — i to cię uwiera. Santos o trupach Conrado może wiedzieć więcej niż ty.
Fabricio zacisnął usta w wąską kreskę. Był zły.
— Po czyjej ty jesteś stronie?
— Alice — odpowiedziała mu. — Gdybyś zapomniał ma dziesięć lat i właśnie na władnej skórze przekonała się, że potwory istnieją więc zamierzam ją chronić a ty i Conrado załatwcie sprawę z Santosem sami.
Guerra patrzył na żonę z mieszaniną złości i czułości. W oczach błyszczał nie tylko upór, ale i rozbawienie. Popatrzył na jej usta. Emily bezceremonialnie przegryzła dolną wargę. Uśmiechnął się z rozbawieniem i ją pocałował. Palce blondynki zanurzyły się w jego włosach. Obrócił nią i oparł ją o biurko.
— Guerra — wymamrotała jego nazwisko ręce zanurzając w jego lokach. Cieszyła się, że przestał obcinać je na krótko i pozwolił im urosnąć. Były miękkie w dotyku. Emily wiedziała, że to zasługa odżywki do włosów, którą jej podbiera.
— Wiem niewygodnie ci — bezceremonialnie posadził żonę na biurku. Emily odrzuciła do tyłu głowę i roześmiała się serdecznie. Była zdecydowanie zbyt gruba na seks na biurku. Fabricio pocałował ją lekko w nos i przytulił ją do siebie. Oddała uścisk zamykając oczy. Potrzebowali chwili tylko dla siebie.


Gideon Ochoa pojawił się w szkole krótko po rozpoczęciu pierwszej lekcji. Kurator oświaty chciał przespacerować się szkolnymi korytarzami gdy są one puste, aby rozważyć swoje opcje. Violeta Conde i jej wizyta w jego domu ani trochę nie poprawiły mu nastroju przed wizytacją. Sytuacja, która miała miejsce w liceum w Pueblo de Luz mocno go niepokoiła. Dyrektor, którego nie lubią uczniowie to jedno, ale dyrektor, który romansuje z uczennicami to nadużycie zaufania wobec, którego nie mógł przejść obojętnie. Uśmiechnął się na widok Elodii idącej w jego kierunku.
— Kuratorze — uśmiechnęła się do niego i podała mu dłoń.
— Pani vice- dyrektor — uścisnął lekko jej palce. — Przejdziemy do pani gabinetu.
— Wie już pan jakie lekcje zamierza wizytować? — zapytała gdy zamknęły się za nimi drzwi. Podniosła na niego wzrok . Stał oparty o drewno i spoglądał na nią intensywnie ciemnymi oczami. — Gideonie.
— Tak, Elodio?
— To cholernie nieprofesjonalne.
— Nie wiem co masz na myśli — odpowiedział jej z niewinną miną.
— Twoje spojrzenie kuratorze. Od jakich klas chciałby pan zacząć?
— Najlepiej od twojej — odpowiedział jej — jednak za nim przejdziemy do przyjemności chciałabym przyjrzeć się stylowi prowadzenia lekcji nowych nauczycieli i zapoznać z ich biografiami.
— Masz kogoś konkretnego na myśli?
— Tak, nauczycielka chemii, Lalo , Conrado Severin i oczywiście chciałabym zobaczyć jak po latach przerwy radzi sobie dyrektor.
— Oczywiście, od kogo chcesz zacząć?

Lekcję biologii mieli dwa razy w tygodniu. Uczniowie klasy czwartej o profilu artystycznym podejrzewali, że Perez nadzorujący układanie planu lekcji celowo wcisnął swoje lekcje w połowie ograniczając tym samym ucieczki. I o ile ze środowych zajęć porannych można było zrezygnować to z czwartkowej lekcji w połowie dnia już niekoniecznie zwłaszcza, że kolejna lekcja to był hiszpański z Leti. Nauczycielka zapewne nie była zachwycona z ignorancji przedmiotu. Rose uważała, że biologia w czwartej klasie jest im zbędna i nie rozumiała dlaczego jest zajęciami obowiązkowymi. Większość uczniów nie wybierała się na medycynę czy kierunki pokrewne więc biologię traktowała jak zło konieczne. Blondynka miała podobne odczucia, ale odkąd przedmiot przejął Dick zaczynała dostrzegać w nich swój urok. Gdy w progu sali dostrzegła kuratora oświaty paskudnie deszczowy dzień stał się w jej oczach nagle cholernie słoneczny. Obiecała rodzicom, że nie będzie rozrabiać ale chyba może zadać nauczycielowi kilka pytań ściśle związanych z przedmiotem? Gideon usiadł na końcu sali.
— Sprawdziłem wasze testy — zaczął wyciągając plik kartek. — I muszę przyznać, że macie najsłabszy wynik w całej szkole. Oczywiście zdarzają się pewne wyjątki — zerknął na Marcusa z uśmiechem — ale kto miał rozczarować to i tak rozczarował — popatrzył na Felixa. Zaczął krążyć po sali i rozdawał testy uczniom. — Castelani nie pisałaś testu — zauważył mężczyzna — Zgłosisz się dziś po lekcjach do mojego gabinetu i go napiszesz — oznajmił.
— Mogę przyprowadzić kolegę?
— Po co? Żeby ci podpowiadał?
— Nie, obawiam się o swoje życie i zdrowie w pana towarzystwie i wolę uniknąć rozcięcia klamrą od paska do spodni kolejnej łydki — odpowiedziała z prostotą blondynka.
— Skoro tak bardzo się boisz rozwiąż test teraz — położył przed nią plik kartek. Był to test abc.
— Żaden problem — odpowiedziała i zaczęła go wypełniać.
— Czwarty rok przede wszystkim służy do powtórzenia nabytej już wiedzy, dlatego też zaczniemy od podstaw, dzięki którym utrwalicie waszą wiedzę. Zaczniemy od wyjaśnienia czym są składniki organiczne i nieorganiczne oraz na czym polega ich różnica.
— Dyrektorze — ręka Rosie wystrzeliła do góry. — Jak mam odpowiedzieć na pytania z zakresu materiału którego nie omawialiśmy? — zapytała go. — Pytania od 22 do końca — podała mu test. Perez popatrzył na pytanie to na wnuczkę.
— Nie omawialiście rozmnażania?
— Nie — odpowiedziała mu Rose — ani działu genetyki.
Perez zacisnął usta w wąską kreskę.
— W takim razie należy do nadrobić — chrząknął znacząco. — Zaczniemy od omówienia budowy układu rozrodczego męskiego i żeńskiego.
— To mieliśmy — przerwał mu Marcus — Nie omawialiśmy cyklu menstruacyjnego i całej reszty.
Jordi parsknął śmiechem.
— Teraz przynajmniej wiemy gdzie Trzynastka popełniłeś błąd — odezwał się kpiącym tonem chłopak. — Nikt ci nie wyjaśnił czym jest kalendarzyk małżeński.
— Nikt mu nie wyjaśnił czym jest kalendarzyk małżeński bo on nie jest metoda antykoncepcyjna tylko forma kontroli cyklu menstruacyjnego kobiety. — oznajmiła Rosie spoglądając na Guzmana chłodnym wzrokiem.
— Rosie co ty bredzisz oczywiście że kalendarzyk jest naturalną formą zapobiegania ciąży.
— I wszystko jasne — Rose klasnęła w dłonie. — Jeśli z niego korzystałeś i jak wszyscy wiemy dorobiłeś się uroczej gromadki dzieci to wiemy co zawiniło. Twój kompletny brak wiedzy na temat metod zapobiegania ciąży. I ciała kobiety.
— To może ty wyjaśnisz uczniom na czym polega cykl menstruacyjny skoro z ciebie taka eksperta śmiało podejdź do tablicy. — wskazał i podał jej marker. Rose wstała i posłała mu uśmiech. — Pierwsza i najważniejsza sprawa — zaczęła. Nawet Gideon podniósł na nią zaciekawione spojrzenie. Perez ciężko usiadł za biurkiem. — Kalendarzyk o którym wspomniał pan dyrektor służy kobietom do kontroli swojego cyklu gdyż statystycznie każdy cykl powinien trwać dwadzieścia osiem dnia, ale to kwestia indywidualna każdej z nas. Mój cykl oscyluje między dwadzieścia osiem dni a trzydzieści jeden i to nic nadzwyczajnego. Po za tym aby poznać długość swojego cyklu trzeba prowadzić przynajmniej trzymiesięczną obserwację. — urwała — Każdy cykl zaczyna się pierwszego dnia miesiączki — napisała cyfrę jeden — i trwa nawet do siedmiu dni — napisała sześc kolejnych cyfr zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Tą fazę nazywamy menstruacyjną. Jest najmniej przyjemne krew, ból brzucha jakby ktoś nam zaciskał palce na naszych organach rozrodczych. Żaden facet nie zrozumie dlaczego w pierwszych dniach zakopujemy się pod kocem i jemy czekoladę na przemian z środkami przeciwbólowymi. Druga faza nazywana jest folikularną i trwa dziewięć dni jest związana ze wzrostem i dojrzewaniem pęcherzyków Graffa. Na tym etapie wzrasta stężenie estrogenów, i kończy się wystąpieniem owulacji, czyli uwolnieniem komórki jajowej. I trzecia faza cyklu to owulacja i jeśli kobieta planuje zajść w ciążę lub unika jej jak ognia to ten dzień jest najważniejszy. I tak odwróciła się do klasy to ważne więc słuchajcie założyła ręce za plecami i zaczęła iść. To właśnie tego dnia w trakcie trzeciej fazy cyklu miesiączkowego dochodzi do uwolnienia niedojrzałej komórki jajowej. Trafia ona do jajowodu, gdzie dojrzewa i jest gotowa do zapłodnienia. Jeśli w ciągu 24 godzin do niego nie dojdzie, jajeczko obumiera. Charakterystyczne cechy fazy owulacyjnej to śluz o konsystencji białka kurzego, o przezroczystym kolorze więc jak coś takiego ukaże się waszym oczom wtedy drogie panie i panowie tego dnia nie polecam uprawiać seksu a jeśli ju,z żadne z włas nie może się powstrzymać to używajcie środków antykoncepcyjnych.
— Chcesz powiedzieć że możemy zajść w ciąże jeden dzień w miesiącu? — Anna przyglądała się jej z uwagą.
— Tak i wiem to cholernie niesprawiedliwe facet może zapłodnić dowolną liczbę kobiet każdego dnia miesiąca czyli od 30 do 31 w zależności od trwania miesiąca a my możemy zajść raz w miesiącu, ale to my musimy pilnować żeby nie zajść. To niesprawiedliwe. — Popatrzyła na kuratora który słuchał jej z uwagą.
— Zapomniałaś ostatniej fazie cyklu odezwał się gdy ich oczy się spotkały.
— Ostatnia faza to lutealna jeśli doszło do zapłodnienia, pęcherzyk Graffa przekształca się w tzw. ciałko żółte i zaczyna wydzielać progesteron. Hormon ten jest niezbędny do utrzymania ciąży. Natomiast gdy komórka jajowa nie została zapłodniona, ciałko żółte zanika i stężenie progesteronu w organizmie maleje. Faza lutealna kończy się około 28. dnia cyklu owulacyjnego i wtedy kobieta miesiączkuje i cała jazda zaczyna się od nowa. Jeśli natomiast komórka jajowa spotkała plemnika i plemnik przebił się przez jej mury obronne wtedy kod genetyczny mamy zakodowany w komórce jajowej i ten zakodowany w główce plemnika, ogonek podobno odpada i łączą się ze sobą. Taka komórka to zygota i ta zygota osiada na ściance macicy i za dziesięć miesięcy mamy pięknego małego człowieczka, którego to my musimy urodzić.
— Ciąża trwa dziewięć miesięcy — odezwał się Perez, który cały wykład milczał.
— Dziesięć miesięcy księżycowych, mam rację panie kuratorze? — Zapytała go i przysiadła na ławce. — Studiował pan biologię?
— Tak. Dziewczyna ma racje. Tygodnie ciąży liczy się od daty ostatniej miesiączki więc de facto lekarz aby wyliczyć ile dni ma płód cofa się do tyłu
— Szkoda że to pan nas nie uczy biologii — szepnęła konspiracyjne. — Pan nie rumieni się na dźwięk słowa seks. No dobrze chłopcy jak poznać na którym etapie cyklu jest wasza dziewczyna? — Zapytała ich zeskakując z ławki i podchodząc do Felixa. Zmierzwiła mu włosy. — To łatwe jak ma okres wtedy chcę siedzieć tylko pod kocykiem i żadnego bara-bara. Kiedy jest już po jest już trochę lepiej, ale największa ochotę na seks mamy gdy wzrasta nam poziom estrogenu i progesteronu wtedy
— Rose
— Co? — Odwróciła się do Dicka. — każdy powinien to wiedzieć, ale żadnego zakładania podwójnej gumki na wasze sprzęty panowie to nie zapobiega zajściu w ciążę raczej wzrasta rysko że nas drogie panie czeka niezbyt przyjemna wizyta na ostrym dyżurze i wyciąganie zużytego kondoma
— Wystarczy, siadaj.
— Już, już. Nie złość się tak bo ci żyłka pęknie.
Dziesięć minut później rozległ się dzwonek obwieszczający przerwę. Zadowolona z siebie dziewczyna poszła w kierunku sali do hiszpańskiego.
***
Gdy przeszukujący teren technicy natrafili na saszetkę z dwudziestoma tysiącami pesos Basty nie dowierzał własnym oczom. Kto normalny zakopuje taką gotówkę na cudzej ziemi? Czy Perez był naprawdę taki głupi i nierozważny, aby to zrobić? Odpowiedź nasuwała się sama i była ona twierdząca. Tylko po co? Są prostsze sposoby aby ukryć przypływ gotówki przed fiskusem. Policjant palcami przeczesał włosy i zamyślił się. Im dłużej pracował nad sprawą Ortegi, tym mniej miało to sensu. Gdzieś blisko rozległ się grzmot i lunął deszcz
Pogoda w Pueblo de Luz zepsuła się. Basty Castellano miał wrażenie, że odzwierciedla jego ponury nastrój gdy od wczesnych godzin porannych w policyjnej bazie danych sprawdzał listę nazwisk spisanych ręką Julii Ortega. Piętnaście nazwisk. Wszystkie młodość spędziły w miejscowym sierocińcu. Siedem miało kartotekę. Cztery było martwe. Przepisał nazwiska na osobną listę dopisując do nich daty, gdy przebywały w Domu Dziecka. Zauważył także, że lista rozciąga się na dwanaście lat. Zainteresowało go ostatnie nazwisko na liście; Ruby Valdez dwa lata temu mieszkańcy Pueblo de Luz i Valle de Sombras intensywnie poszukiwali szesnastoletniej wówczas dziewczyny. Nastolatka przepadła jak kamień w wodę. Palcami w zadumie przeczesał włosy. Dlaczego Julia do spisu dziewcząt dołączyła nazwisko zaginionej? , podrapał się po brodzie i pewna myśl zaświtała mu do głowy. Sięgnął po komórkę i wybrał numer Elodii Fernandez. Vice-dyrektorka odebrała po trzecim sygnale.
— Dzień dobry. Elodio. Czy mogę zająć ci chwilę? — zapytał. Gdy uzyskał twierdzącą odpowiedź zapytał; — Czy Julia Ortega i Ruby Valdez się znały? — po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza. W tle słyszał jak nauczycielka pisze coś na klawiaturze.
— Były w jednej klasie — odpowiedziała po chwili. — I pamiętam, że się przyjaźniły. Ona, Julia i Vincenzo Diaz. Jeśli dobrze kojarzę to Ruby i Vincenzo mieszkali na tej samej ulicy. — Czy sprawa Ruby łączy się ze sprawą Julii?
— Nie jestem pewien — odpowiedział jej. — Była w tym samym wieku co Jules w chwili śmierci. — powiedział bardziej do siebie niż do kobiety. W tle słyszał jak Elodia kartkuje jakieś dokumenty.
— Były w tej samej klasie — poinformowała go. — O profilu biologiczno-chemicznym — dorzuciła. — Nie wiem czy to panu pomoże , ale wiem od samej Jules, że się przyjaźniły. Były ze sobą zżyte. Nie jestem pewna, ale chyba dzieliły ze sobą pokój w sierocińcu, gdy Ruby tam mieszkała. Wiem, że rodzice mieli odebrane prawa rodzicielskie. W drugiej klasie trafiła pod opiekę wuja ale o to będzie musiał pan zapytać siostry lub ojca Horacio.
— Dziękuje bardzo za informacje, będziemy w kontakcie.
Rozłączył się i zakreślił kółkiem nazwisko zaginionej. W tej sprawie coraz mniej rzeczy miało dla niego sens. Długopisem postukał o blat biurka. Dwie nastolatki. Jedna zaginiona, druga nie żyje a znalezisko w El Tesoro ani trochę nie ułatwiały mu dochodzenia. W jednym z dołów policjanci znaleźli dwadzieścia tysięcy pesos. Jeśli to Perez zakopał pieniądze chcąc ukryć je przed żoną to były prostsze sposoby. Wstał od biurka chcąc rozprostować plecy i wtedy do środka wszedł posterunkowy w towarzystwie mechanika. Którego kilka godzin wcześniej miał okazje przesłuchać zastępca .Mężczyzna popatrzył na policjanta i gdy posterunkowy wyszedł zamykając za sobą drzwi Atticus Kennedy odezwał się pierwszy.
— Mam dla pana pewne informacje — zaczął od razu od konkretów. W jego głosie dało się słyszeć wyraźnie obcy akcent. — Po naszej rozmowie wieczorem sprawdziłem to i owo w systemie ochrony, który mam zainstalowany na terenie domu i warsztatu — zaczął i rozsiadł się na krześle dla interesantów z tabletem w dłoniach. — Julia Ortega zmarła ósmego marca? — dopytał się młodszy brat Javiera Reverte. Popatrzył na Bastego, który potwierdził to skinieniem głową. — Sprawdziłem więc kalendarz z pierwszego kwartału. Ricardo Perez zgłosił się do mojego warsztatu czwartego marca. Jego silnik zaczynał buczeć przy dodawaniu gazu. Zajrzałem pod maskę i okazało się że ledwie ciągnie i trzeba go wymienić. Zamówiłem odpowiednie części, ale w tym czasie dostałem telefon od ciotki o mamie więc udało mi się do kilku klientów zadzwonić i powiadomić ich, że robota się opóźni. Dobra to że wsiadłem do samolotu piątego marca guzik pana interesuje, ale chodzi o to że tamtego dnia — głośno przełknął ślinę . — Byłem cóż lekko rozkojarzony więc mogłem zapomnieć włączyć alarmu. — podrapał się w roztargnieniu po brodzie.
— Alarm nie działał?
— Niestety więc ktoś mógł otworzyć bramę wyprowadzić auto ii nim wrócił a ja niczego bym nie zauważył. Nie rozumiem tylko dlaczego zabrał to auto.
— Dlaczego? Bo nie działało?
— Działało, silnik się zacierał, ale kilka kilometrów dało się nim przejechać. Moim zdaniem dzieciak zabrał to auto bo tylko tym dało się odjechać.
—Dzieciak?
— Tak dzieciak. Alarm sam w sobie był wyłączony, ale kamery działały bez zarzutu.
— Nie zauważyłem u pana monitoringu.
Atticus się uśmiechnął.
— W monitoringu właśnie o to chodzi — odpowiedział i uruchomił tablet. — To nagranie z tamtej nocy, właściwie ranka. Proszę tutaj widać — podał mu tablet. — Dzieciak ma metr siedemdziesiąt z hakiem.
— Widać jego twarz? — zapytał Basty
— Tak, przepuściłem ją od razu przez program do rozpoznawania twarzy. Dzieciak miał kartotekę więc łatwo poszło.
—Kartotekę? — zdziwił się Castellano.
— Tak, przestępstwo na tle seksualnym.
— Mówi mi pan, że włamał się do policyjnej bazy danych
— Hola, hola — mężczyzna uniósł dłoń. — Nigdzie się nie włamałem. Gdy pobawiłem się z obrazem i wyostrzyłem go na tyle żeby zobaczyć twarz dzieciaka to wiedziałem, że skądś go kojarzę. — widząc pytające spojrzenie Bastego dodał — Pracuje dorywczo w szkole. Prowadzę zajęcie praktyczne, Uczę dzieciaki jak zmienić koło, wymienić to i owo w aucie. Praktycznych rzeczy, które każdy powinien umieć zrobić. Dzieciak przychodził na moje zajęcia. Liceum w Pueblo de Luz nie ma elektronicznej bazy uczniów, a nie zamierzałem spędzić paru godzin w bibliotece wertując szkolne roczniki więc zakodowałem program i przepuściłem go przez ogólnodostępną bazę danych przestępców seksualnych.
— Skąd pan wiedział gdzie szukać?
— Oglądam seriale kryminalne. Jest taki jeden; Prawo i porządek Sekcja specjalna i tam jak szukają gwałciciela to najpierw sprawdzają czy w okolicy nie mieszka jakiś zboczeniec. Wam to pewnie przez myśl nie przeszło.
— Będzie pan musiał złożyć oficjalne zeznania.
— Nie ma problemu. A nagranie z monitoringu — wyciągnął z kieszeni płytę CD tu ma pan wszystko włącznie z plikiem pdf z moją analizą. — położył na biurku płytę. — To gdzie mam spisać zeznania?
— Wskażę drogę — odpowiedział mu Basty. Oddał mu tablet i obaj udali się do pokoju przesłuchań. Było późne południe gdy Caridad Blanco weszła do jego gabinetu z torbą przerzuconą przez ramię.
— Całe szczęście jesteście wszyscy. Cześć Gabe — przywitała się z prokuratorem i usiadła obok niego na krześle kompletnie ignorując fakt, że przerwała im rozmowę. Z torby wyciągnęła kilka teczek. — Te są dla ciebie — podała je Lopezowi. — Analizy o które prosiłeś , a ta teczka dotyczy sprawy Julii Ortega. Zacznę od sprostowania; przyczyną zgonu Julii nie było uduszenie lecz uraz czaszki. Z dużym prawdopodobieństwem sprawca podczas duszenia dziewczyny uderzał jej głową o ziemię to spowodowało minimalne pęknięcie. To z kolei spowodowało uraz, który spowodował zgon. Wszystko macie tu opisane — machnęła im teczką przed nosem . — Ze złych informacji to pod jej paznokciami nie znalazłam nic co wskazałoby na mordercę co nie jest dziwne skoro przed włożeniem jej do trumny dokładnie ją umyto i tak dalej. To co ważniejsze to wydobyłam z niej płód — urwała otwierając teczkę. Gabriel skrzywił się na widok fotografii. — Zmiękłeś odkąd zostałeś ojcem — stwierdziła wprawiając policjantów w lekkie osłupienie. Wychodziło na to że Caridad Blanco nie miała nic przeciwko skracaniu dystansu między sobą a panem prokuratorem. — Wracając do tematu. Płód płci męskiej w chwili śmierci siedemnaście tygodni. Przyczyna zgonu zatrzymanie akcji serca. Moja teoria jest taka, że gdy serce matki przestało bić to i dziecka. I może nawet lepiej że umarło.
— Co masz na myśli? — zapytał ją Basty.
— Był chory, mam na myśli to że był bardzo chory. Po pierwsze miał zespół Downa. I tak wiem z tym można żyć, pół biedy. Po drugie cierpiało na rozszczep kręgosłupa i łamliwość kości. Dzieciak prawdopodobnie nie dożyłby pierwszych urodzin.
— Mogła o tym wiedzieć?
— Trudno mi nawet powiedzieć czy wiedziała że jest w ciąży. Jeśli poszłaby do dobrego ginekologa sugerowałby zapewne przerwanie ciąży. A ja sobie tak popatrzyłam na te kości i wiecie jakiego trzema mieć pecha żeby w jednym nienarodzonym dziecku rozwijało się kilka wad genetycznych? Dużego — odpowiedziała sama sobie. — Mała dygresja żebyście dobrze zrozumieli co teraz powiem. Gdy dochodzi do połączenia materiału genetycznego matki z materiałem genetycznym ojca powstaje nowe unikatowe DNA. Ludzie są tak zaprogramowani, że gdy w przypadku gdy gen matki jest uszkodzony zastępuje go zdrowy gen ojca. I na odwrót. Dzięki temu da się uniknąć wielu schorzeń, ale w tym konkretnym przypadku to konkretne połączenie się genów spowodowało choroby u dziecka. I to bardzo rzadki miks chorób. Jedno poczęcie na kilka tysięcy. Wytłumaczenie jedno jest takie że ojciec dziecka i matka są genetycznie obciążeni.
— Jakie jest drugie? — ponaglił ją Ivan.
— Kwiaty na poddaszu — odpowiedziała mu.
— Co? — zapytał ją szeryf.
— Nie czytałeś co? — odpowiedziała mu pytaniem na pytanie kobieta. — Pokrewieństwo. — odpowiedziała mu. — Takie uszkodzone DNA może powstać w wyniku zbyt bliskiego pokrewieństwa między matka a ojcem.
— Chcesz powiedzieć, że dziecko Ortegi jest wynikiem kazirodczego związku? — zapytał Basty.
— Tak.
— Jej ojciec siedzi.
— Ojciec chłopca nie był jej ojciec tylko brat. — otworzyła teczkę i przerzuciła kilka kartek. — Analiza DNA dziecka wskazuje iż ojciec dziecka jest jednocześnie jego wujem. Jeśli to sierociniec stoi za próbą zatajenia ciąży dziewczyny to wiemy dlaczego chciał to ukryć. Zgwałcił ją jej własny brat.
— Masz dane ojca?
— Tak, wyszedł z poprawczaka po ukończeniu osiemnastego roku życia. Siedział za przestępstwo na tle seksualnym. — podała im wydruki. Popatrzyła na Gabriela, który wpatrywał się w fotografię.
— Zgwałcił swoją siostrę zastępczą i jej dziewczynę — powiedział powoli. — Wnioskowałem o sądzenie go jak dorosłego, ale sędzia przychylił się do wniosku obrony i sprawa trafiła do sądu rodzinnego. Nie wiedziałem, że wyszedł.
— Wyszedł w Walentynki — odparła Caridad.
— Zgwałcił dwie dziewczyny bo te były parą? — zapytał go zdumiony Basty.
— Tak. Jedna z nich przeżyła, druga udławiła się własnymi wymiocinami. — odpowiedział mu prokurator i podniósł wzrok na zastępcę szeryfa. — Castelani zeznała, że miały oglądać razem wschód słońca.
— Tak, a co?
— Miały więc swoje miejsce?
— Tak.
— Wiesz gdzie to jest?
— Nad jeziorem, o co chodzi?
— Stephanie — przypomniał sobie imię jednej z poszkodowanych — I Sonia miały swoje miejsce, spotykały się w tajemnicy przed innymi. I zostały zaatakowane tego samego dnia. Związał je ich własną bielizną i zgwałcił. Jedną poddusił, druga zmarła, bo zadławiła się własnymi wymiocinami przez knebel.
— Castelani nic się nie stało — przypomniał mu Ivan widząc jak prokurator zmierza do wyjścia Policjanci ruszyli za nim. — Nic się jej nie stało — powtórzył i przekleństwo wyrwało się z jego ust.
— Nie miał okazji jej skrzywdzić, bo ostatnie miesiące spędziła w szpitalu. — powiedział. — I nie było jej z Jules.
— Byłam więc dlaczego nie zaczekał na Rosie?
— Dlatego, że satysfakcję przynosiła mu publiczność. Dzwoń do niej — warknął do Bastego Lopez.
Rosie jednak nie odbierała.
***
Mięśnie jej całego ciała drżały gdy wyszła na miękkich nogach z basenu czując jak z głodu kręci jej się w głowie. Oczy szczypały ją od wielogodzinnego płaczu. Chlor w basenie dodatkowo podrażnił jej spojówki. Rose Castelani usiadła na chłodnych płytkach podciągając nogi. Przycisnęła je do klatki piersiowej opierając brodę o kolana. Było jej niedobrze. Fizycznie, psychicznie. Miała ogromną ochotę rzucić się basenu c cementową bryłą przyciśniętą do klatki piersiowej. Chciała żeby to wszystko wreszcie się skończyło. Żeby przestało boleć, pomyślała pociągając nosem.
— Tu się schowałaś — podskoczyła gwałtownie gdy usłyszała głos Freddie’ego. Chłopak usiadł obok niej.
— Nigdzie się nie schowałam — odpowiedziała mu dziewczyna wstając z płytek. Podeszła do ławeczek dla zawodników i chwyciła swoje spodenki. Pośpiesznie nałożyła je na siebie. Freddie nie odrywał od niej oczu. — Co się gapisz?
— Jesteś do niej podobna — stwierdził nagle sprawiając, że zmrużyła oczy.
— Do kogo?
— Do mojej siostry — odpowiedział i zrobił krok w jej stronę. — Bóg ulepił was z tej samej gliny — odpowiedział i ponownie wykonał krok w jej stronę. Rose instynktownie cofnęła się do tyłu.
— Nie znam twojej siostry.
— Znasz, znasz chociaż powinienem powiedzieć „znałaś moją siostrę“ — podszedł do niej i wsunął za ucho kosmyk jej mokrych włosów. — Jesteś prześliczna — oznajmił i chwycił ją dłonią za szyję. — Szkoda, że taka zbrukana.
Oczy Rose otworzyły się szeroko ze zdumienia, szoku, strachu i zrozumienia. To nie Dick prowadził swoje auto, lecz Freddie. Nie miała pojęcia jak to możliwe, ale widać było to wykonalne. Wyciągnęła rękę instynktownie wbijając mu paznokcie w odsłonięte przedramiona. Palce nastolatka mocnej zacisnęły się na jej szyi.
— Nie martw się kochanie — zrzucił ochrypłym głosem przyciągając ją do siebie. — Znam sposób dzięki któremu zostaniesz oczyszczona. Naprawię cię.
— Powinieneś się leczyć — wyrwało się z ust dziewczyny. — Jesteś chory — wychrypiała, a on odrzucił do tyłu głowę i roześmiał się perliście. Używając drugiej wolnej ręki uderzyła go w nos. Tak jak uczył ją Leo. Nie chodzi o siłę, przypomniała sobie jego słowa. Tylko kąt. Z nosa nastolatka trysnęła krew. Puścił ją. Rose zachwiała się, ale nie upadła.
— Ty mała suko — wydusił z siebie z palcami przyciśniętymi do nosa. — Złamałaś go
— Ty zabiłeś Jules! — krzyknęła.
` — To był czysty przypadek! — odpowiedział jej. — Zabiłem ją przypadkiem. Zaczęła się śmiać. Śmiać ze mnie więc dostała to na co zasługiwała i ty też dostaniesz to na co zasługujesz Ciebie zabije z przyjemnością — wyciągnął z kieszeni żmijkę. Chwycił Rose za rękę i przyciągnął do siebie jednym sprawnym ruchem zarzucając jej linkę na szyję i zaciskając. — Dla ciebie mam specjalną karę. Straciła dla ciebie głową więc ty stracisz swoją
Garota mocniej wżynała jej się w szyję z każdą chwilą jak zaciskał ją na niej. Rosie z trudem łapała powietrze. Szarpała ją palcami, ale uścisk był zbyt silny. Zatrzepotała powiekami i je zamknęła. Ostatnią jej myślą było to że już niedługo zobaczy Jules. Taka była jej ostatnia myśl za nim wpadła do wody i wypełniła nimi płuca.
Zamieszanie jakie zapanowało na basenie było niespotykane. Gdy Basty ustalił gdzie znajduje się Rosie ruszył tam bezzwłocznie znając drogę. Po piętach deptali mu jego ludzie, prokurator i Caridad Blanco, która ani myślała siedzieć w aucie. Gdy weszli na cichy basen zobaczył Freddie’ego zaciskającego linkę na szyi nastolatki i zamarł. Na jedną sekundę pełne furii oczy spotkały się za nim chłopak nie wrzucił jej do basenu i nie ruszył do ucieczki.
— Leć — rzucił w jego stronę Ivan, który zrzucił skórzaną kurtkę i wskoczył do basenu wyławiając z niego nieprzytomną dziewczynę. Caridad i Lopez pomogli mu ją wyciągnąć na brzeg. Lekarka sprawnie odwinęła garotę z jej szyi i przytknęła do niej dwa palce.
— Brak pulsu — poinformowała ich i złożyła ręce na klatce piersiowej dziewczyny i zaczęła uciskać. Całe szczęście są rzeczy których w medycynie się nie zapomina.
— No dalej mała — wymamrotał Ivan wtaczając powietrze do jej płuc. Wokół nich zebrał się spory tłumek uczniów.
Jej ciało zadrżało, z gardła wydobyła się woda i charczenie. Caridad ułożyła ją w bezpiecznej pozycji gładząc ją po plecach gdy wypluwała wodę.
— Już dobrze, mała. Już jesteś bezpieczna. — powiedział policjant okrywając ją swoją kurtkę — Jesteś cała.
Nastolatka popatrzyła na policjanta.
— Nie musieliście mnie ratować — wychrypiała — Była bezpieczna. Byłam z Jules.
***

Nienawidziła latać. Po Europie poruszała się pociągami, jeśli miała do przejechania krótki dystans własnym lub wypożyczonym autem, ale latanie ledwie tolerowała. Była kobietą mocno stąpającą po ziemi i oddawanie kontroli nie leżało w jej naturze. Venetia doskonale sobie zdawała sprawę, że jej lęk jest nieracjonalny. Statystycznie wypadki komunikacji lądowej zdarzały się częściej niż wypadki lotnicze. Statystyka statystyką, ale lęk zostawał ten sam. I właśnie dlatego ucieszyła się gdy w prasie przeczytała iż premier Wielkiej Brytanii będzie gościł przewodniczącego Sinn Féin na Downing Street. Na czele partii od lipca tego roku zasiadał jej ojciec Gilderoy Capaldi. I właśnie dlatego krótko po wylądowaniu zadzwoniła do macochy. Mairead Gallagher Capaldi
Mairead poślubiła Gilderoy’a gdy Venetia miała czternaście lat. Kobieta była wdową z dwójką małych dzieci; Patrick i Verity Ojciec jeśli wierzyć opowieściom po rozstaniu z Cordelią miał złamane serce, które uleczyła Mairead. Oczywiście za nim para stanęła na ślubnym kobiercu musiała pokonać szereg trudności z których wyszła zwycięska i silna. Venetia nie była pewna czy była to prawda czy też hasła wyborcze, które podsuwał mężczyźnie szef jego kampanii wyborczej. Dla Irlandczyków-katolików liczyło się tylko to, że przyszły pierwszy minister miał szczęśliwą rodzinę uśmiechającą się ze sceny. I o ile Patrick i Verity byli aktywnymi uczestnikami kampanii wyborczej ojca to Venetia była jedynie wspominana jako „córka z pierwszego małżeństwa“. Nie żeby jej to specjalnie przeszkadzało. Przyzwyczaiła się bowiem, że jako najmłodsza z „rodzeństwa“ , spędzająca większość czasu poza rodzinną posiadłością niemal w rodzinie nie istniała. Wypożyczone auto zaparkowała przed domem w Cambridge. Kątem oka zauważyła, że o dom obok stoi oparty dziecięcy rowerek.
Tak jak się spodziewała ojciec nie przyjechał do Londynu sam. Towarzyszyły mu żona i dwoje adoptowanych dzieci i to ich spodziewała się zastać za drzwiami. Gilderoy był jednak w towarzystwie jej matki. Venetia popatrzyła na rodziców z niedowierzaniem. Wpuściła ich jednak do środka.
— Musimy porozmawiać — oznajmił mężczyzna wstawiając wodę na herbatę. W domu w Cambridge czuł się zawsze swobodnie. Venetia spoglądała to na jednego rodzica to na drugiego zastawiając się o co w tym wszystkim chodzi? Zaczekała jednak aż ojciec zaparzy dla każdego herbatę i napełni filiżanki. Aktorka popatrzyła na matkę. Cordelia Capaldi wpatrywała się w zawartość filiżanki. — Dzień w którym się urodziłaś był najszczęśliwszy w naszym życiu — zaczął a ona zmarszczyła brwi. Ojciec nigdy nie należał do wylewnych osób. Venetia nie potrafiła sobie przypomnieć sytuacji gdy mówił że ją kocha albo że jest z niej dumny. Wątpiła czy kiedykolwiek taka sytuacja miała miejsce.
— W dniu twoich narodzin w szpitalu panowało zamieszanie. To jakoby wszystkie dzieci w Londynie chciały urodzić się właśnie czwartego kwietnia. Na porodówce razem ze mną było jeszcze cztery inne kobiety. Pamiętam, że byłyśmy na przeciwko siebie. I urodziłyśmy niemalże w tym samym momencie. Nie płakałaś. Żadna z was nie płakała. Nie wiem w którym momencie położne się pomyliły. Sama ledwie to pamiętam. Wiem, że tą drugą kobietę zabrano na nagłe cesarskie cięcie bo okazało się że to bliźnięta. — Cordelia upiła łyk herbaty.
— Miałaś dwa tygodnie gdy trafiłaś do szpitala w Belfaście w którym spędziłaś trzy miesiące.
— Tato, znam tę historię.
— Znasz jej część nie całość — Cordelia odezwała się po raz pierwszy od wejścia do domu. — Potrzebowałaś operacji po której spędziłaś trzy miesiące w szpitalu. To tam po raz pierwszy powiedzieli, że jesteś wcześniakiem urodzonym sześć tygodni przed terminem. Powiedziano nam także, że — urwała spoglądając na byłego męża, który skinął głową. — Masz grupę krwi A+, gdy my mamy B-
— Chwileczkę — weszła matce w słowo. — Mam grupę krwi po tacie.
— Nie, masz grupę krwi po kimś innym niż ja — odpowiedział. Z bólem w głosie. — W szpitalu w Londynie w którym się urodziłaś doszło do pomyłki. Położne pomyliły ze sobą dzieci.
— To nieprawda — zaprotestowała gwałtownie wstając. — Skoro wiecie o tym wszystkim od trzydziesty lat to — spojrzała na matkę. — Ty nigdy nie byłaś chora — stwierdziła nagle. — To wszystko to czysty wymysł.
— Chcieliśmy cię chronić — odpowiedziała jej matka. — Gdy w wieku jedenastu lat trafiłaś do szpitala musieli ci wyciąć śledzionę i kilka dni po wypisie przyszła do nas kobieta. Bardzo elegancka i powiedziała, że jest twoją mama.
— Spanikowaliśmy. Ci ludzie mieli wpływy, pieniądze a my nie mogliśmy cię stracić więc gdy przyszła po raz drugi powiedziałem jej że umarłaś.
— Co proszę? — Zamrugała powiekami wpatrując się w ojca z niedowierzaniem. — Moja biologiczna matka szukała mnie, a wy spanikowaliście?
— Wiem jak to brzmi — odezwała się cicho Cordelia — W dniu w którym powiedziano nam, że masz inną grupę krwi niż my to nie miało dla mnie znaczenia — wstała i podeszłą do kobiety ostrożnie głaszcząc ją po policzku. — Byłaś nasza. Jesteś nasza. Jesteś naszym darem od Boga. Pomysł z chorobą wyszedł o de mnie. Bałam się, że wróci.
— To dlatego się rozwiedliście i ojciec wyjechał ze mną do Belfastu — domyśliła się Venetia. — Nie mogłam zostać przy tobie, ty nie mogłeś publicznie obnosić się z moim istnieniem bo wtedy cała sprawa wyszłaby na jaw więc oddałeś mnie pod opiekę babci. To dlatego nie chciałeś żebym była aktorką. Nie chodziło o chorobę matki która wpędzi ją na granice szaleństwa chodziło o to, żeby tamci nie dowiedzieli się o tym że jednak żyje. Co was tak nagle naszło na obnażanie ludzkich tajemnic? — zapytała ich. — Któreś z was umiera i chce oczyścić sumienie? — zapytała.
— Nie
— Więc dlaczego? Dlaczego po trzydziestu latach zdecydowaliście się wyznać prawdę i wszystko rozpieprzyć?!
— Zobaczyłam wywiad z twoim ojcem. Twoim biologicznym ojcem — poprawiła się szybko kobieta. — Opowiadał o swojej zmarłej byłej żonie, o tym jak strata jednej z bliźniaczek zmieniła wszystko w ich życiu więc wspólnie zdecydowaliśmy powiedzieć ci prawdę.
— Wywiad — Venetia urwała nie kończąc zdania. W ostatnim czasie był tylko jeden człowiek, który opowiadał o stracie córki. Podniosła wzrok na matkę. — Nie — zaprzeczyła robiąc krok do tyłu. — nie — pokręciła z niedowierzaniem głową. — McCord — wyrzuciła z siebie nazwisko. — Chcecie mi powiedzieć że moim biologicznym ojcem jest Thomas McCord?

****
Gdy Freddie skończył składać swoje zeznania i podpisał protokół Basty z ulgą zakończył rozmowę i wyłączył nagrywanie wydając polecenie aby odprowadzono go do aresztu. Prawnik, którego sobie zażyczył popatrzył na Lopeza, który składał swój podpis.
— Porozmawiamy o ugodzie? — zapytał go mecenas.
— Pana klient mecenasie zostanie jutro oskarżony o utrzymywanie kazirodczych stosunków z denatką,
— Mój klient
— Nie interesuje mnie czy wiedział o tym że są rodzina czy też nie. Fakty mówią same ze sobie, wielokrotny gwałt , a także zabójstwo i doprowadzenie do śmierci płodu. I za nim mi pan znowu przerwie — podniósł na niego wzrok — To czy wiedział, że denatka jest z nim w ciąży czy też nie wiedział nie jest ważne. To dziecko zmarło ponieważ pański klient kilkukrotnie uderzył głową zmarłej o ziemię. Nie zapominajmy o usiłowaniu zabójstwa Rose Castelani.
— Pasuje panu o trzynastej?
— Czternasta — doprecyzował. — Proszę wpaść to pogadamy.
Skinął głową i wyszedł.
— Rozważa pan ugodę?
— Zawsze rozważam pójście do ugodę — odpowiedział mu mecenas.
— Przyznał się do winy.
— I na procesie odwoła każde wypowiedziane przez siebie słowo. — zapewnił go prawnik. — Znajdzie nawet kogoś kto poświadczy, że był tu i tu a nie na miejscu zdarzenia. Nie wspomnę już, że jeśli dojdzie do procesu to Castelani będzie musiała zeznawać. I powiedzieć o wszystkim co działo się tamtej nocy a także o tym że podejrzewała o zabójstwo własnego dziadka. Gdy skład sędziowski to usłyszy będzie miał coś czego cholernie nie lubię w procesach karnych czyli uzasadnioną wątpliwość. Gdy pójdę do sądu będę miał proces poszlakowy. Za usiłowanie zabójstwa dostanie co najwyżej piętnaście lat. Jak trafimy na surowego sędziego przewodniczącego. Ja chcę żeby odsiedział co najmniej czterdzieści i wyszedł z chodzikiem.
— Dowody.
— Castellano dowody są żadne — ściągnął okulary i potarł zmęczone oczy. — Pozwól, że powiem wprost; spieprzyliście sprawę na całej linii i wszelkie dowody, które mogliście zebrać już dawno przepadły. Po za zeznaniami dzieciaka nie mam nic co go sytuuje na miejscu zdarzenia. Przyznał się, jutro go oskarżę, a po południu przyklepiemy ugodę i dzieciak nie wyjdzie z pierdla przez sześćdziesiątką więc przyjmijmy zwycięstwo zamiast kręcić nosem.
— A co z Perezem?
— A co ma być z Perezem? — odpowiedział pytaniem na pytanie prokurator — Facet ma alibi na czas śmierci dziewczyny, które zostało potwierdzone przez żonę i właściciela miejscowej kawiarni w Valle de Sombras W czasie zgonu dziewczyny on kupował bułki i płacił za nie kartą. Skąd to przekonanie że Ricardo Perez zabił nastolatkę?
Basty zreferował wszystko co wiedział na temat Dicka, jego romansów z uczennicami , na koniec pokazał mu listę nazwisk zanotowanych przez Julię.
— Ruby Valdez?
— Zaginęła dwa lata temu. Była uczennicą Pereza i przyjaźniła się ze zmarłą Ortegą. Czuje, że on jest w coś zaangażowany. Te pieniądze zakopane w El Tesoro należą do niego.
— Twoja hipoteza śledcza brzmi; Dick Perez jest w coś zaangażowany. Nie wiem w co, ale w coś na pewno jest. Na bycie fiutem nie mam paragrafu. Niestety.
— Wiem jak to brzmi.
— Jak hipoteza szalonego śledczego. Tak to brzmi, ale wiesz co — urwał —cholera będę tego żałował, ale zbadaj temat. Tylko dyskretnie.
— A pieniądze?.
— Zwróć je właścicielowi. Wydaj komunikat, że podczas przeszukania El Tesoro policja trafiła na znalezisko i jeśli Perez poda szczegóły dotyczące znaleziska zwróć mu kasę i nie pytaj skąd i dlaczego? Jeśli chcesz go dopaść niech najpierw poczuje się bezpiecznie. I zacznij od poniedziałku.
— Dlaczego?
— W piątek kiepski początek — odpowiedział mu Lopez pakując swoje rzeczy. — I informuj mnie na bieżąco.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 11:15:14 20-11-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 094
JORDI/ ARIANA/ MARCUS/ IVAN/ FELIX/ QUEN



Czwartkowa lekcja biologii przyniosła wszystkim wiele wrażeń, niekoniecznie pozytywnych. Wielu uczniów było zakłopotanych tą całą sytuacją, nie mówiąc już o kilku dziewczętach i chłopcach, którzy na sam dźwięk słowa „seks” czy „zapłodnienie” rumienili się albo chichotali jak oszaleli. Większość klasy humanistycznej z lubością obserwowała jak Rosie Castellani uciera nosa dyrektorowi, praktycznie przeprowadzając lekcję za niego. Kiedy usiadła na miejsce, kończąc swój wykład i z satysfakcją zerkając na obserwującego tę lekcję Gideona Ochoę, Perez wyglądał na totalnie wytrąconego z równowagi i może właśnie dlatego postanowił zmienić temat.
− Guzman, dlaczego nie przyszedłeś na biologię dla zaawansowanych? – zapytał, zwracając się bezpośrednio do Jordi’ego, który przysłuchiwał się wcześniej wykładowi Rosie ze śmiechem.
− Ktoś, kto wierzy, że kalendarzyk małżeński jest formą antykoncepcji miałby być na lekcji dla orłów? – Castellani prychnęła, przypominając sobie wcześniejsze naigrywanie się Jordi’ego z Marcusa.
− Nie jestem głupi. Wiem, że kalendarzyk to ściema. Przecież każdy facet dobrze wie, że najlepszą metodą antykoncepcji jest umieć wyciągnąć swój sprzęt na czas. Prawda, dyrektorze? – Jordi spojrzał na Pereza z miną niewiniątka, a Dick, ku jego zadowoleniu, spalił buraka i pozostawił to pytanie bez odpowiedzi.
− Nie wygłupiaj się, Guzman. Myślałem, że chcesz iść na medycynę – powiedział, zaglądając w papiery, by ukryć rumieniec wstydu.
− Pierwsze słyszę. – Jordi zrobił wielkie oczy, nabijając się trochę z dyrektora. Wiedział, że Perez pewnie taką informację otrzymał od Fabiana, którego Dick szanował jako swojego byłego ucznia, który osiągnął w życiu sukces i pewnie bardzo się starał, żeby mieć u Guzmanów dobrą opinię. – Pan Saverin wypisał mnie z biologii. Ale to się dobrze składa, bo biorąc pod uwagę fakt, że pańska wnuczka praktycznie poprowadziła lekcję za pana, pewnie niczego nowego bym się tam nie nauczył. Z drugiej jednak strony wydaje mi się, że podstawowa biologia też jest do bani, skoro powtarzamy tematy z podstawówki. Czy można z niej również się wypisać?
Marcus zmarszczył czoło, obserwując uważnie Jordi’ego, który używał tak nasyconego sarkazmem tonu, że gdyby nosił jakiekolwiek inne nazwisko, pewnie już siedziałby w kozie po lekcjach. Perez jednak musiał sobie zdawać sprawę, że jako syn Fabiana, Jordi był nietykalny.
− Jakim prawem Saverin zmienił ci plan lekcji? – zapytał tylko Perez, a Guzman wzruszył ramionami.
− Może też był na pana lekcjach i uznał je za nudne jak flaki z olejem? Jeśli tak, to muszę mu podziękować.
− Chwileczkę, Guzman, nie tym tonem! – Perez nie miał zamiaru znosić obelgi uczniów, ale jednocześnie nie chciał przekroczyć granicy w obecności Gideona Ochoy.
Na szczęście dla wszystkich dzwonek wybawił ich wszystkich od konieczności dłuższego przebywania w towarzystwie Pereza. Rosie z wymalowanym na twarzy zadowoleniem udała się na lekcje hiszpańskiego, a chłopcy zostali w tyle, by zostawić swoje książki od biologii w szafkach. Felix miał ochotę zmiąć swój egzemplarz w kulkę i cisnąć do kosza na śmieci, ale wiedział, że podręcznik jeszcze mu się przyda – przy takim przekazywaniu wierdzy przez nauczyciela, będzie musiał poświęcić sporo czasu na samodzielną naukę w domu.
− Wasza kumpela, ta cała Primrose, nie ma żadnych zahamowań, co? – odezwał się Jordi, który zabierał rzeczy ze swojej szafki po drugiej stronie. – Dziadunio musiał nieźle zajść jej za skórę, skoro tak go upokorzyła.
− Nie twoja sprawa. – Quen uciszył kuzyna, wywracając oczami, bo był zmęczony głupimi docinkami chłopaka. – Dick sobie zasłużył. Nie znasz go.
− Poznałem go. Valentin go nie cierpiał. Pamiętam, że zawsze po spotkaniu z nim przychodził na lekcje w bojowym nastroju – przypomniał sobie Guzman, wspominając nieżyjącego już dziadka Felixa. – I co, pewnie napiszesz o dzisiejszej lekcji na swoim blogu? – zagadnął Jordi, a Castellano spojrzał na Quena z wyrzutem, jakby się spodziewał, że to on wyjawił jego tożsamość kuzynowi.
− Nic nie powiedziałem! – Ibarra uniósł ręce, jakby chciał pokazać, że jest niewinny, a Jordi uśmiechnął się półgębkiem.
− Daj spokój, od razu poznałem, że to ty. Znam twój styl pisania – powiedział to niedbałym tonem, co Felixa jeszcze bardziej zmierziło.
− No pewnie, nawet się pod nim kiedyś podpisałeś, złodzieju – warknął w jego stronę, przez co Jordi przez chwilę wyglądał na zawstydzonego. Nie uszło to uwadze Marcusa, który do tej pory siedział cicho.
− Nie martw się, nikomu nie powiem. Twoja tożsamość „Plotkary” pozostanie anonimowa. – Guzman chwycił od niechcenia podręcznik od hiszpańskiego i wepchnął go niedbale do plecaka. – Ale lepiej, żeby wasza koleżanka uważała. Dyrektor może i jest nierozgarnięty, ale każdy ma swoje granice. Poza tym, zadzieranie z nim to nie jest dobry pomysł. W końcu są rodziną, powinni się dogadać.
− A co ty możesz wiedzieć o rodzinie? – wymsknęło się Felixowi, choć wcale tego nie planował. Zirytowały go słowa Jordi’ego, który prawił im kazania i to, że wspomniał Valentina.
− Felix. – To Marcus dawał przyjacielowi znać, by odpuścił temat i nie prowokował Guzmana. Nie był to ani czas, ani miejsce.
− No co? – Castellano spojrzał z wyrzutem na Delgado. Emocje z przeszłości się w nim skumulowały. – Przecież to prawda. Guzmanowie nie mają pojęcia, co znaczy to słowo. Ta harpia Silvia Olmedo jakoś nie miała oporów, żeby poniżyć moją rodzinę.
− Mojej matki do tego nie mieszaj – powiedział Jordi cicho, ale stanowczo. Żyłka na skroni zaczynała mu niebezpiecznie pulsować. Marcus musiał to zauważyć i znająć wybuchowy charakter Guzmana, który zapamiętał z młodości, bał się, że ten może coś odwalić.
− Właśnie, że nie zostawię. – Felix zatrzasnął swoją szafkę z impetem i obelżywy napis zaświecił się złowieszczo. – Jak ktoś taki jak ty może mi mówić o rodzinie? Sam nawet nie raczyłeś pojawić się na pogrzebie własnego brata!
Zapadła cisza. Quen patrzył to na przyjaciela, to na kuzyna, na którego skroni żyłka zaczynała pulsować coraz bardziej. Dłonie zacisnął w pięści i Ibarra instynktownie stanął przed Felixem, wiedząc, że jeśli dojdzie do bójki, Castellano przegra z kretesem. Ku jego zdumieniu Jordi zatrzasnął tylko szafkę i odszedł bez słowa. To kompletnie do niego nie pasowało. Jordi, którego pamiętał z młodości, rzuciłby się z pięściami na każdego, kto zechciał się krzywo spojrzeć. Zawsze był w gorącej wodzie kąpany. Teraz jednak po prostu odszedł. Marcus również był w szoku, patrząc na jego plecy z mieszaniną uczuć.
− Przesadziłeś – powiedział jakiś cichy głosik koło nich. Felix niemal podskoczył, kiedy zobaczył ciemne oczy Neli wpatrujące się w niego zza uchylonych drzwi jej metalowej szafki. Była tu cały czas i jej nie zauważyli. Była cicha jak ninja albo po prostu była taką szarą myszką, że wtapiała się w tłum.
− Mam to gdzieś, twój brat działa mi na nerwy. Nie broń go, ma swoje za uszami. – Felix nie zamierzał przepraszać, nie zrobił w końcu nic złego.
− Jordi nie jest święty – powiedziała cicho, a głos jej lekko zadrżał. – Ale nie mógł być na pogrzebie Franklina.
− Nic go nie usprawiedliwia. Nawet mój ojciec, Ella i ja byliśmy na pogrzebie z szacunku dla znajomych. On nie mógł nawet zdobyć się na to, żeby pożegnać brata. Czy to normalne? Pewnie rozbijał się gdzieś swoim głupim motorem i myślał o niebieskich migdałach. – Felix był prawie czerwony ze złości.
− Nie. – Nela zamknęła swoją szafkę ze spokojem i raz jeszcze spojrzała na chłopaka, zadzierając do góry głowę. – Nie mógł być na pogrzebie, bo w tym czasie leżał w szpitalu w śpiączce farmakologicznej.
Po zrzuceniu na nich tej informacji, odeszła do klasy hiszpańskiego. Felix zbladł i spojrzał z wyrzutem na Quena, jakby to była jego wina, że go wcześniej o tym nie poinformował.
− Hej, nie patrz tak na mnie. – Ibarra potarł nerwowo kark. Poczuł się głupio. – Też nie miałem o niczym pojęcia. Nie interesowało mnie nigdy, co u nich, a mama też o tym nie mówiła.
− Był z Franklinem w tym samochodzie – powiedział cicho Marcus, jakby dopiero teraz poskładał fakty.
− Świetnie. – Felix wkurzony zabrał swój plecak, próbując sam siebie przekonać, że przecież nie zrobił nic złego. Nie miał w obowiązku znać historii Guzmanów. Przestali się kolegować kilka lat temu po niezbyt przyjemnym incydencie.
Cały czas sobie to powtarzał, ale kiedy Jordi nie pojawił się na lekcji hiszpańskiego, poczuł, że mógł lekko przesadzić.

*

Szkolna biblioteka była ostoją spokoju. Młodzież niechętnie czytała książki dla rozrywki, za to lektury rozeszły się jak świeże bułeczki już pierwszego dnia po rozpoczęciu roku. Wszyscy chcieli zaklepać sobie swoją kopię, zanim inni ich wyprzedzą. Ariana musiała domówić nowe egzemplarze „Labiryntu samotności” Octavia Paza, pozycji obowiązkowej w szkole, której autor patronował. Santiago lubiła pracę z młodzieżą, miała też dużo czasu na czytanie i pisanie, a to było dla niej ważne. No i wreszcie mogła się rozwijać, była niebywale podekscytowana możliwością uczęszczania na studia. Co prawda zaoczne i weekendowe, ale i tak nie mogła sobie pozwolić na naukę dzienną ze względu na pracę. Sergio bardzo ją wspierał i zachęcał do dalszej edukacji, co było bardzo miłe, ale wiedziała też, że gdyby mógł pewnie zaproponowałby jej, żeby zrezygnowała z pracy i skupiła się na studiach, a tego nie chciała. Sotomayor był wyrozumiały i podobało mu się wspólnego mieszkanie, ale ona nie chciała być niczyją utrzymanką. Do tej pory radziła sobie, utrzymując się z prac tymczasowych i tak też miało pozostać.
Kiedy już ułożyła książki na półkach, mogła się przygotować do jutrzejszych lekcji. Kiedy wybierała kierunek studiów, wydawało jej się jasne, że chce podążać ścieżką literatury. Oscar zawsze jej powtarzał, że to jej powołanie, znała się na książkach jak mało kto. Wydawało jej się jednak, że to za mało i chce czegoś więcej. Padło więc na pedagogikę. Polubiła dzieciaki z miejscowej szkoły do tego stopnia, że chciała rozwijać się właśnie w tym kierunku. Leticia Aguirre, którą zdążyła dobrze poznać, poleciła jej właśnie zaoczne studia w miejscowej filii Uniwersytetu Autonomicznego stanu Nuevo Leon. Przerażał ją jednak fakt, że jednym z jej wykładowców miał być Fabian Guzman. Słyszała o nim różne rzeczy na mieście, przyjazd Guzmanów do Pueblo de Luz, wzbudził niemałe poruszenie. Wielu uważało, że Fabian ma ambicje do zostania gubernatorem i wszystko na to wskazywało. W końcu był sekretarzem w biurze gubernatorskim i prowadził siedzibę w miasteczku.
Tak się zamyśliła, że dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że nie jest w bibliotece sama. Usłyszała, jak kilka książek spada z półek za pobliskim regałem. Ruszyła czym prędzej gotowa skarcić wandala, ale jej oczom ukazał się chłopak, opierający się o półki i oddychający ciężko. Drżącymi dłońmi poluzowywał krawat od mundurka, próbując go zdjąć, ale bezskutecznie. Rozpoznała w nim niegrzecznego ucznia, który ostatnio nabijał się z Cosme. Nie był to jednak czas, by mu to wypominać, bo zdecydowanie nie wyglądał najlepiej. Blady jak ściana, nabierał łapczywie powietrza, świszcząc przy tym i rzężąc, zupełnie jakby się dusił.
− Masz astmę? Gdzie twój inhalator? – zapytała, zachowując trzeźwość umysłu i szukając wzrokiem plecaka ucznia, by móc mu pomóc. Syn Leonor, Lori, miał astmę i właśnie tak się ona u niego objawiała, kiedy bardzo się zmęczył albo bał.
Jordan Guzman, jak wyczytała z plakietki na piersi mundurka, pokręcił gwałtownie głową i ponownie szarpnął za krawat. Na tym etapie poczuła, że musi wezwać pomoc.
− Pójdę po pomoc! – poinformowała go i odwróciła się, by pobiec po pielęgniarkę lub któregoś z nauczycieli. Conrado Saverin pewnie wiedziałby co robić. Ku jej zaskoczeniu chłopak złapał ją za nadgarstek, zaciskając palce mocno na jej dłoni i udaremniając jej to.
Nie wiedziała, co robić i zaczynała panikować. Sama zaczęła szybciej oddychać i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że ta hiperwentylacja u chłopaka to nie żaden epizod astmy a atak paniki. To ją otrzeźwiło.
− W porządku, zostanę z tobą – uspokoiła go, w pamięci poszukując informacji, które mogłyby jej teraz pomóc. – Pomyśl o czymś przyjemnym – powiedziała, ale zaraz potem tego pożałowała, bo palce chłopaka wpiły się boleśnie w jej skórę.
Jordi poczuł, że zaczyna ciemnieć mu przed oczami, powoli osunął się na podłogę, opierając się o regał. W klatce czuł ucisk i nie mógł oddychać.
− Weź głęboki wdech, spróbuj go zatrzymać i powoli wypuścić. O tak! – Ariana uklękła naprzeciwko niego, opierając dłonie o jego kolana i zademonstrowała, co ma na myśli. Spróbował kilka razy, ale każdy oddech sprawiał mu ból, po prostu nie mógł się uspokoić.
Ariana zaczynała panikować coraz bardziej. Pomyślała, że niedługo ktoś znajdzie ich oboje hiperwentylujących na bibliotecznej podłodze. Spojrzała na drzwi, z nadzieją, że ktoś przyjdzie im z pomocą. Musiał wyczuć jej niepewność, bo ponownie złapał ją za rękę.
− Nigdzie się nie wybieram, jestem z tobą. Zostanę tak długo, jak potrzebujesz – zapewniła go, choć czuła, ale lepszą opcją byłoby pobiec po kogoś bardziej doświadczonego. – Wdech. Wstrzymaj. Wydech. – Ponownie zademonstrowała schemat oddychania, ale miała wrażenie, że z twarzy Jordi’ego odpłynęły już wszystkie kolory.
Chwyciła się więc jedynej rzeczy, na której się znała. Ściągnęła z półki pierwszą lepszą książkę i otworzyła na losowej stronie. Od razu pożałowała decyzji, była to bowiem Biblia, a konkretniej Nowy Testament. Jordi patrzył na nią, jakby w ogóle jej nie widział. Zaczęła więc czytać, obserwując uważnie jego reakcję. Początkowo zaczął nabierać powietrze jeszcze szybciej, o ile to w ogóle było możliwe, ale w miarę jak czytała, jego oddech zwolnił i uścisk na jej dłoni zelżał, aż w końcu całkowicie ją puścił. Czuła mrowienie w miejscu, gdzie ją trzymał, ale liczyło się to, że pomogło. Jordi oparł się plecami o regał, wyglądał jakby przebiegł kilka kilometrów. Nadal ze świszczącym oddechem odgarnął spocone włosy z twarzy.
− Lepiej? – zapytała, uznając, że już jest bezpiecznie i można się odezwać.
− Byłoby lepiej, gdybym mógł przebić sobie bębenki i nie musieć słuchać tych bredni – powiedział zachrypniętym głosem, odwracając głowę.
− Wystarczyłoby zwykle „dziękuję”. – Ariana wstała z klęczek, rozmasowując kolana.
Jordi powoli podniósł się do pionu, przytrzymując się regału. Nadal był w szoku, ale chyba bardziej był zawstydzony, że ktoś był świadkiem tej niekomfortowej sytuacji.
− Pomóc ci wrócić na lekcje? Jak chcesz to cię usprawiedliwię…
− Nie – przerwał jej. Ostatnie czego chciał to robić z siebie pośmiewisko przed całą szkołą. Chwycił z ziemi plecak i ruszył do wyjścia.
− Możesz weźmiesz? Tak na wszelki wypadek. – Ariana wyciągnęła w jego stronę Biblię, czując, że może się przydać, gdyby atak paniki ponownie wystąpił. Spojrzał na książkę w czarnej oprawie, a potem na zawstydzoną minę bibliotekarki.
− Nie trzeba. Znam ten chłam na pamięć. – Zarzucił torbę na ramię i spojrzał na nią po raz ostatni. – Dzięki.
Opuścił bibliotekę tak szybko, jak mu na to pozwalały rozdygotane kolana. Ariana jeszcze przez chwilę patrzyła za nim, po czym zajęcia się sprzątaniem z podłogi książek. Czasami ludzie byli pełni niespodzianek.

***

Słowa Adory nie dawały mu spokoju. Wiedział, że posiadanie planu na każdą ewentualność było mądrym posunięciem, ale jednak wolałby, żeby nie mówiła z taką powagą o śmierci i komplikacjach okołoporodowych. Od pewnego czasu czytał coraz więcej książek o tej tematyce i sam był przerażony, ile rzeczy może pójść nie tak. Nie podobało mu się, że Adora w ogóle dopuszcza do siebie taką myśl. Oczywiście był gotowy zaopiekować się Matteo w razie nieprzewidzianych okoliczności, w końcu i tak miał zamiar to zrobić ze względu na Roque. Dobijała go jednak myśl, że coś mogłoby się stać Adorze lub dziecku i wolał skupić się na pozytywach.
Coraz częściej myślał o słowach, które usłyszał od cygańskiej wróżki w Veracruz. ” Nie wchodź tam. Jeśli pójdziesz, nie będzie odwrotu. Nie wygrasz z tym. Nie uda ci się.” Kiedy czytała mu z ręki, od razu wiedział, że to ściema, bo nigdy nie wierzył w takie rzeczy. Ale jakiś cichy głosik w jego głowie, ten odpowiedzialny za działania impulsywne i intuicję, a niekoniecznie zgodny z jego rozumem, podpowiadał mu, że w tych słowach było coś złowieszczego i nie mógł oprzeć się wrażeniu, że była to przepowiednia, która w końcu się spełni i zdecydowanie nie będzie to nic dobrego.
− Jesteś jakiś nieobecny – zauważyła sekretarka Fernanda, przyglądając mu się badawczo. Może myślała, że chłopak w końcu stchórzył. W końcu starsi i mądrzejsi od niego próbowali już wkupić się w łaski Barosso, a wielu z nich już nie było wśród żywych. – Możesz wejść, pan burmistrz skończył już spotkanie.
Delgado otrząsnął się z rozmyślań i udał się do gabinetu burmistrza. Fernando dla odmiany przespacerowywał się po pokoju. Marcus miał wrażenie, że ten człowiek bardzo się postarzał przez ostatnie kilka miesięcy, a laska, na której się wspierał, tylko potęgowała to wrażenie.
− Marcus – powitał go mężczyzna, gestem wskazując fotel, by usiadł. – Jak podoba ci się staż w ratuszu?
Delgado wiedział, że staż w ratuszu nie będzie niczym pasjonującym. Ot, zwykła dorywcza praca, z tym że bez żadnego wynagrodzenia. Dla nastolatków w okolicy nie było wiele możliwości zarobku. Sporo jego kolegów dorabiała sobie w kawiarniach czy w miejscowym centrum handlowym, które było po prostu dużym pasażem sklepów. Większość jednak pomagała na miejscowych hacjendach, pracując na roli, pomagając w uprawie warzyw czy w zbieraniu owoców w miejscowych sadach. On sam dorobił przez wakacje jako model dla jednej z marek odzieżowych, która otworzyła filię sklepu w Pueblo de Luz i nie był z tego dumny. Nigdy nie lubił być na świeczniku i czuł się speszony, kiedy na ulicy zaczepiali go ludzie, wciskając w ręce swoje wizytówki. Był wysoki i wysportowany, przez co był idealnym materiałem do promowania marek. Urody też mu nie brakowało, o czym pewnie zaświadczyłoby wiele dziewcząt ze szkoły, z Olivią Bustamante na czele, a także kilka starszych kobiet, które nawet się z tym nie kryły. Marcus Delgado uchodził za ideał, a wizerunku dopełniała jego nienaganna prezencja, intelekt i dobre maniery. Nawet jako osławiony ojciec dziecka Adory nie stracił na popularności. Teraz jednak siedział w gabinecie Fernanda i nie wiedział, co może mu powiedzieć, w końcu nigdy nie pasjonował się polityką, a pracę w administracji publicznej uważał za nudną, choć pewnie wielu „specjalistów” z miasteczka widziałoby go właśnie w tej roli, gdzieś na wysokim stołku.
− Jest dużo pracy, dopiero teraz dociera do mnie jak ciężką orką jest zarządzanie miastem, szczególnie tak małą i podzieloną mieściną jak Valle de Sombras – odpowiedział dyplomatycznie.
Do jego dotychczasowych zadań należało sprzątanie archiwum i przynoszenie kaw radnym podczas spotkań, ale nie narzekał – mógł usłyszeć więcej niż potrzebował podczas tych narad, a to było mu na rękę. Jedynie Victoria zdawała się w ogóle zauważać jego obecność, rzucając mu takie spojrzenia, że miał wrażenie, że zaraz zabije go wzrokiem. Nic jednak nie mówiła, skupiając się na swojej pracy. Od czasu tamtej rozmowy nie mieli już okazji pogadać, bo Marcus mógł bywać w ratuszu tylko popołudniami.
− Jak idzie projekt na przedsiębiorczość? – zapytał Fernando, zajmując miejsce za biurkiem. Marcusa uderzył fakt, że w pomieszczeniu brakowało światła, co tylko potęgowało efekt rozmowy z ojcem chrzestnym miasta. Teraz Barosso wyglądał jak prawdziwy mafioso, brakowało tylko cygara. – Udało ci się zaspokoić ciekawość?
− Po części – odrzekł, postanawiając nie owijać w bawełnę. – Nadal nurtuje mnie, jak udało się panu tak szybko stanąć na nogi po utracie firmy. To musiał być wielki cios, stracić coś, na co pańska rodzina pracowała przez dekady.
− Nie ukrywam, było to bolesne, ale jak słusznie zauważyłeś ostatnim razem – nigdy się nie poddaję i umiem radzić sobie w takich sytuacjach. Z gorszych opałów wychodziłem obronną ręką. Może się wydawać inaczej, ale w mojej rodzinie nie zawsze było kolorowo. Barosso musieli ciężko pracować, by osiągnąć to, gdzie są teraz.
Marcus zmarszczył brwi. Fernando mówił w liczbie mnogiej, ale faktem pozostawało, że nie uważał swoich synów za równych sobie. Pewnie nawet nie uważał ich za swoich pełnoprawnych dziedziców. Nicolas robił dobrą minę do złej gry i odpracowywał swój społeczny dług w kawiarni, a Dimitrio… cóż, to była zagadka. Po wiadomościach, które obiegły całą okolicę jakiś czas temu jakoby nieślubny syn Fernanda był przetrzymywany i głodzony, prasa ucichła i od tego czasu nikt nie wiedział, co się z nim dzieje. Fernando nie miał bliskich. Dalekich kuzynów, może. Serafina była w końcu jedną z nich. Ale to on dzierżył berło władzy w rodzie Barosso. Marcus nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. Wyglądało na to, że kiedy Fernando umrze, a biorąc pod uwagę jego wiek i wrogów, których posiadał, rodzinny majątek i pozycja, którą on przez tyle lat budował, obrócą się w proch razem z nim.
Fernando musiał chyba mylnie zinterpretować uśmiech Delgado, bo go odwzajemnił.
− Właściwie to liczyłem na rozmowę z zespołem zajmującym się budżetem miasta. Myślę, że pomogłoby mi to w szkolnym projekcie. Zauważyłem kilka interesujących pozycji. Na przykład zakup ośrodka Ignacia Sancheza. Dlaczego ratusz zdecydował się go sprzedać? – Marcus przypominał teraz trochę dziennikarza. Miał na kolanach notes, ale nie uszło uwadze Fernanda, że chłopak skupia się na nim, zamiast na notatkach.
− Nie notujesz? – zdziwił się Barosso, unosząc jedną brew podejrzliwie.
− Notuję. – Marcus wskazał palcem na swoją skroń. – Mam świetną pamięć.
− Mhhh – mruknął Fernando, zastanawiając się nad odpowiedzią. Prawdą było, że chciał ośrodek zburzyć do fundamentów i wybudować w tamtym miejscu supermarket, z którego część dochodów zasilałaby budżet miasta. Niestety przez Victorię ten plan spalił na panewce. – Również uważasz, że w tym miejscu powinien powstać inny obiekt?
− Nie. – Krótka odpowiedź Marcusa nieco go zdziwiła. – Uważam, że ośrodek powinien nadal funkcjonować pod egidą miasta.
− To by generowało zbyt duże koszty, chłopcze.
− Przejrzałem kosztorys z zeszłego roku i Valle de Sombras w żaden sposób nie przyczyniło się do utrzymania ośrodka. Oficjalnie była to własność miasta, ale od lat prowadził go doktor Ignacio Sanchez i to on pokrywał wszystkie koszty z własnej kieszeni. Nie mówię tylko o opłatach za prąd i wodę, ale też o zakupie sprzętu i remoncie. Zapewniał też opiekę psychologa i trenera, pod którego okiem młodzież mogła nauczyć się na przykład podstaw boksu. Większość z tych osób pomagała pro bono.
− Dlaczego to brzmi w twoich ustach jak oskarżenie? – zapytał Fernando, kiedy uderzył go ton Marcusa. Chłopak odkaszlnął.
− Przepraszam, nie chciałem, żeby tak to zabrzmiało. Zdaję sobie sprawę, że wielu wychowanków ośrodka było notowanych i nie leżało w interesie miasta łożenie na nich.
− Domyślam się, dlaczego jesteś zły. – Fernando pokiwał głową, jakby odkrył jakąś ważną tajemnicę. – Też trochę pogrzebałem i wiem, że twój przyjaciel, Roque, był wychowankiem Sancheza, mam rację? Biedny chłopak, miał przed sobą tyle życia…
Marcus zacisnął palce na czystym notesie, niemal słysząc jak krew buzuje mu w żyłach. To Joaquin zmuszał Roque do dilowania i próbowania nowych narkotyków i to on przyczynił się bezpośrednio do jego śmierci, ale Fernando był współwinien jako wspólnik Villanuevy. A teraz siedział tu sobie przed nim, udając że jest mu przykro. Delgado miał ochotę zetrzeć mu ten uśmieszek z ust. Spróbował opanować emocje i zaatakować z innej strony.
− Ma pan rację, dobrze się stało, że osrodek został sprzedany. W ten sposób, więcej młodych ludzi może liczyć na pomoc. Zastanawia mnie tylko, dlaczego sprzedał go pan Saverinowi? Przecież pan za nim nie przepada.
− Bystry jesteś. Tak się składa, że mój stary znajomy Conrado zaoferował najwyższą stawkę. Radni zadecydowali… − Fernando zawiesił głos. Nadal bolała go interwencja Victorii w tej sprawie. Postanowił jednak zabrzmieć tak profesjonalnie, jak to tylko możliwe. – To była najlepsza decyzja dla miasta. Jak mu idzie?
− Słucham? – Marcus zamrugał powiekami, nie wiedząc, o co burmistrz go pyta. W jego oczach dostrzegł dziwny błysk i dopiero wtedy zrozumiał. – Profesor Saverin jest dobrym nauczycielem.
− Ma posłuch wśród młodzieży?
− Uczniowie go szanują. Wydaje się być jedną z niewielu osób, którym zależy na uczniach i ich równym traktowaniu. Dlaczego to pana interesuje?
− Lubię wiedzieć, co porabiają moi dawni znajomi. – Fernando uśmiechnął się złośliwie i dał się słyszeć dźwięk telefonu. Fernando nacisnął przycisk i usłyszeli głos jego sekratrki.
− Don Fernando, panna Nayera do pana.
− Wpuść ją.
Marcus przekrzywił głowę zaintrygowany. Czego chciała od Fernanda Carolina? Kiedy brunetka przekroczyła próg gabinetu, wyglądała na równie zdziwioną obecnością przewodniczącego szkoły.
− Marcus – wyrwało jej się. Była trochę zawstydzona, że zastał ją w takiej sytuacji.
− Znacie się? – zapytał od niechcenia Fernando, wstając i obchodząc biurko, by być bliżej nich.
− Jesteśmy w jednej klasie – wyjaśnił Marcus, czując, że pytanie Barosso było bardzo głupie, bo musiał zdawać sobie sprawę, że w tak małej okolicy dwoje nastolatków musiało uczęszczać do tego samego liceum.
− Marcus, poproś Brendę, żeby dała ci jakieś zadanie. – To był sygnał, że Delgado jest proszony do wyjścia.
Brunet pokiwał głową, pożegnał się z burmistrzem i rzucając ostatnie spojrzenie Carolinie, opuścił gabinet, sprytnie pozostawiając drzwi uchylone tak, że nikt tego nie zauważył.
− Brendo, don Fernando nie tknął kawy. Pamiętałaś o mleku bez laktozy? – zapytał spanikowanym głosem, zniżając głos do szeptu i nachylając się nad sekretarką, która wyglądała jakby zobaczyła ducha. – Wiesz przecież, że nie toleruje laktozy.
Brenda próbowała sobie przypomnieć, kiedy otrzymała taką informację, ale widocznie perpektywa bycia zruganą przez szefa sprawiła, że postanowiła naprawić swój błąd i przynieść burmistrzowi świeżą kawę. Marcus wykorzystał okazję. Podsłuchiwanie weszło mu w krew i kiedy stanął przy uchylonych drzwiach, skąd mógł doskonale słyszeć treść rozmowy z gabinetu, poczuł lekki wstyd. Gdyby teraz zobaczyła go matka lub ojczym, byliby pewnie zawiedzeni. Stawka była jednak duża i nie zamierzał zmarnować okazji.
− Nie interesuje mnie, co łączyło pana z moją matką. Nie jest mi pan nic winny, więc proszę zostawić mnie w spokoju.
Poważny głos Caroliny lekko się trząsł, co zupełnie nie pasowało do jej zwykle opanowanego charakteru. Dało się słyszeć huk – musiała rzucić coś na biurko Barosso.
− Nie podoba ci się? Słyszałem, że w sierocińcu nie macie zbyt wiele pomocy naukowych. Jesteś tak bystrą uczennicą o dużych ambicjach, pomyślałem, że…
− Pomyślał pan, że może mnie kupić drogimi prezentami? Co pan sobie myślał, że rzucę wszystko i będę pana nazywała „tatą”? – Carolina miała łzy w oczach, była tak zła. Dało się to usłyszeć w jej głosie.
− Wybacz, zupełnie nie to miałem na myśli.
− Oczywiście, że właśnie to było pana celem! Mam dość bycia manipulowaną. Dlaczego pan mi to robi?
− Nie wiem, o czym mówisz.
− Proszę nie udawać. Mój wniosek o usamodzielnienie został odrzucony przez sąd rodzinny, mecenas Gordon wie, kto za tym stoi.
− Mylisz się, dziecko, jeśli myślisz, że mam jakąkolwiek władzę nad sądami. – Po słowach Fernanda, Carolina prychnęła. – Kończysz osiemnaście lat za niecałe pół roku. Żaden sędzia przy zdrowych zmysłach nie uznałby tego wniosku. Pozostawienie cię w domu dziecka przez te pół roku to zdecydowanie tańsza opcja dla państwa. Oczywiście masz też inny wybór…
− Pozwolić, by to pan był moim opiekunem prawnym? – Nayera prychnęła. Nie wierzyła, że to wszystko dzieje się naprawdę. Wydawało jej się, że jest protagonistką w jakiejs nędznej telenoweli.
− Chcę tylko twojego dobra. Merche by tego chciała. Nie bez powodu wyznaczyła mnie jako opiekuna przed swoją śmiercią. – Fernando zdawał się mówić szczerze, co było szokujące i podejrzane zarazem. Marcus drgnął pod drzwiami, przystawiając ucho nieco bliżej.
− Merche? Nie znałam Mercedes Nayery, nie wiem, czego by chciała.
Marcus, słuchając tego, odnosił wrażenie, że Carolina zaraz wybuchnie. Musiała czuć tę niesprawiedliwość. Wychowała się w domu dziecka z poczuciem, że jest niechciana, podczas gdy miała rodzinę, która chętnie by się nią zajęła, gdyby wiedziała o jej istnieniu. Miała też opiekuna prawnego, który wolał ulokować ją w sierocińcu i przechować „na czarną godzinę” jako źródło dochodów. Tak to przynajmniej wyglądało z perspektywy Delgado.
− Oczywiście, że nie wiesz, czego by chciała i jak myślisz, dlaczego? – Teraz Fernando brzmiał na wściekłego. Dało się słyszeć postukiwanie laski, kiedy podszedł bliżej Caroliny. Ta stała jak sparaliżowana, nie mogąc się ruszyć. – Twoja matka nie żyje przez Conrada Saverina.
Marcus zamarł pod drzwiami gabinetu. Tego zdecydowanie się nie spodziewał. Czyżby to było źródłem waśni pomiędzy dwoma politykami? Carolina również zdawała się nie wierzyć w jego słowa.
− Merche zabiła się przez Saverina. To cała historia. – Mówiąc to, głos lekko mu drżał. Marcus czuł jednak, że to wcale nie jest cała historia i albo Fernando nie mówi całej prawdy albo po prostu sam jej nie zna. – Conrado ma niezwykły dar przemawiania ludziom do rozsądku, jest bardzo przekonujący. Umie też pogrążyć człowieka samymi słowami, odwołując się do jego najgorszych słabości i strachu. Jeśli mi nie wierzysz, zapytaj go. Na pewno nie zaprzeczy. Zresztą, Mercedes sama przyznała to w liście pożegnalnym.
− Kłamie pan – powiedziała Carolina, nie rozumiejąc tylko, dlaczego miałby pogrążać tak dobrego człowieka, jakim był Saverin.
− Po co miałbym to robić? Jaki pożytek miałbym z oskarżenia w ten sposób Conrada?
− Bo wie pan, że to przyjaciel Astrid – odpowiedziała, sama jednak nie wierząc w to ani trochę. Nie był to wystarczający powód.
− Nie mam powodu, żeby kłamać. Taka jest po prostu prawda. Conrado Saverin praktycznie zabił twoją matkę i jeśli chcesz szukać winnych swojego losu, właśnie go znalazłaś. Nie jestem nim ja.
Marcus poczuł, że to czas, żeby się oddalić. Słyszał postukiwanie szpilek sekretarki, która wracała z kuchni z kawą i zniknął, zanim wróciła do swojego stanowiska. Carolina opuściła gabinet Fernanda jakiś czas później, czując że wszechświat sprzysiągł się przeciwko niej, żeby zagmatwać jej już i tak dość żałosny żywot. Delgado biegł natomiast do Pueblo de Luz, czując, że to sporo informacji jak na jedną podsłuchaną rozmowę. Miał analityczny umysł i elementy układanki zaczynały do siebie coraz bardziej pasować, mimo że odkrycie to zdecydowanie nie stawiało Saverina w pozytywnym świetle. Musiał rozmówić się z Conradem i poznać jego wersję.

***

3 września 2009, Valle de Sombras

Dzieciaki uparły się na najlepsze lody w okolicy. Nie mógł ich winić, lodziarnia w Valle de Sombras sprzedawała wyborne lody według starej receptury. Nie lubił kiedy same tam chodziły. W Dolinie kręciło się mnóstwo podejrzanych typów, nie mówiąc już o kartelach, które obrały sobie tę zapomnianą przez Boga mieścinę za swego rodzaju siedzibę. Wiedział jednak, że córka jest pod dobrą opieką kuzynów, więc niespecjalnie się przejmował. Od żony dowiedział się, że tu ją znajdzie, więc chciał zrobić jej niespodziankę, przyjeżdżając szybciej ze szkolenia w stolicy. Miał objąć posadę szeryfa w Pueblo de Luz i po raz pierwszy od dawna życie zaczynało im się układać.
Zaparkował przy głównym rynku i oparł się o samochód, powstrzymując pokusę, by zapalić papierosa. Debora nie lubiła, kiedy palił, więc się powstrzymał. Z daleka widział już lodziarnię i stoliki ustawione przed nią, gdzie zasiadali mieszkańcy miasteczka, wesoło plotkując. Nawet z tej odległości widział sprężyste złote loki pięciolatki, która podskakiwała, ciągnąc za rękę swojego kuzyna i pokazując mu, na jakie lody ma ochotę.
− Głupia, nie dasz rady tyle zjeść – powiedział jedenastolatek.
− Nie bądź taki. – Dziewczynka pisnęła, tupiąc nóżką i ciągnąc go jeszcze bardziej za rękę.
− No dobra, ale jak cię rozboli brzuch, to potem nie becz – powiedział, udając złość, ale uśmiechnął się i kupił trzy wielkie gałki dla kuzynki.
Przyjęła je z wdzięcznością i od razu umorusała buzię smakołykiem, kiedy zatopiła w nich całą twarz.
− Ale z ciebie prosiaczek. − Jedenastoletnia dziewczynka w okularach wyciągnęła kilka serwetek z podajnika. – Chodź tutaj. – Przywołała dziewczynkę, chcąc wytrzeć jej buzię, ale Gracie pokręciła główką, wyrywając się z jej uścisku. Spojrzała na drugą stronę ulicy i rozpromieniła się, widząc swojego ojca.
− Tata! – wrzasnęła tak, że ludziom otaczającym budkę z lodami niemal pękły bębenki.
− Gracie, uważaj! – krzyknął Jordi, widząc, że dziewczynka chce się wyrwać jego siostrze.
Ta jednak nic sobie z tego nie robiła. Widok taty tak ją uradował, że rzuciła się na ulicę, by jak najszybciej się z nim spotkać. Pomachała mu wesoło rączką, a on się uśmiechnął, choć jednocześnie zamierzał ją skarcić za takie zachowanie, nie powinna sama wbiegać na ulicę.
Wszystko stało się bardzo szybko. Najpierw pisk opon i huk jak z rury wydechowej, potem świst i kolejny strzał. Ludzie powywracali stoły i skryli się za nimi, tuląc się do siebie. Zapanowałl chaos, a Ivan poczuł, że świat się kręci. Przebiedł dystans, który dzielił go od lodziarni jakby w zwolnionym tempie, nie zastanawiając się nad tym, że członkowie kartelu mogą jeszcze otworzyć do siebie ogień. Po drugiej stronie ulicy leżał bez życia mężczyzna, a napastnicy odjechali, nie oglądając się za siebie.
Przed lodziarnią na rozgrzanym asfalcie dostrzegł tylko złote loki i czerwoną sukienkę w groszki. Nie był religijny, ale w tej chwili modlił się, by nie stało się najgorsze. Dzieci płakały, ludzie krzyczeli, ale zdawał się słyszeć tylko przyspieszone bicie własnego serca, kiedy dobiegł do córki i opadł na kolana, chwytając ją w ramiona. Na jej rumianej buzi nadal błąkał się lekki uśmiech, wyglądała jakby spała. Poczuł chwilową ulgę, ale dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że sukienka wcale nie jest w kolorze czerwieni. Zdecydowanie była różowa, więc dlaczego?
Dopiero, kiedy zauważył, że jego własna koszula, do której przycisnął córeczkę, nabrała karmazynowego odcienia, zdał sobie sprawę, co to oznacza. Pierś dziewczynki nie poruszała się, zastygła w bezruchu, a w miejscu, którym przed chwilą stała, znajdowała się tylko kałuża krwi.
Z jego piersi wydobył się ryk przypominający ryk zwierzęcia. W całym swoim życiu nie czuł tak wielkiego bólu.


− Ivan.
Z rozmyślań wyrwał go cichy głos Francisca Castellani. Otrząsnął się i wstał z krzesła w poczekalni, by spojrzeć znajomemu w twarz. Rosie została przewieziona do miejscowego szpitala i od razu wzięta na obserwację. Jej życiu nic nie zagrażało, za to zdrowie psychiczne zostało mocno nadszarpnięte. Molina przyjechał z nią jedną karetką, chcąc upewnić się, że wszystko jest w porządku. Cóż, nie było. Nie mógł wyrzucić z pamięci słów, które wypowiedziała, gdy odreanimowali ją nad basenem. Jakaś cząstka niej chciała umrzeć i połączyć się z Jules. Szlag go trafiał, gdy pomyślał o tym draniu, który chodził sobie wśród młodzieży i mógł skrzywdzić jeszcze wiele innych osób.
− Dziękuję. Gdyby nie ty…
− Przestań. To moja praca. No i pływam najlepiej – dodał, siląc się na dowcip, który może nie był na miejscu, ale i tak żadne słowa nie mogły teraz uspokoić Francisca.
− To prawda, byłeś kapitanem drużyny pływackiej, szkolną gwiazdą. – Castellani opadł na krzesło w poczekalni i ukrył twarz w dłoniach. Wyglądał na człowieka zmęczonego życiem. Jego rodzina doświadczyła w ostatnim czasie tyle złego i nie wiedział, czym sobie na to zasłużyli. – Czuję, że zawiodłem.
− Nie mów tak. – Ivan poklepał znajomego po ramieniu. Dobrze jednak wiedział, co mężczyzna czuje, bo sam czuł się tak przez ostatnie sześć lat. – Nie mogłeś tego przewidzieć.
− Powinienem był! – Francisco potargał sobie włosy jak szaleniec. Miał ochotę zabić tego drania, który chciał skrzywdzić jego córkę. – Dlaczego nic nie zrobiliście? Dlaczego nie złapaliście go wcześniej? Pozwoliliście mu nadal być na wolności. To wszystko przez was.
To naturalne, że oskarżał policję. Niewątpliwie dali ciała ze śledztwem i Molina brał to na siebie. Za bardzo skupiał się na Templariuszach i innych kartelach, lekceważąc zło, które w okolicy było powszechne. Był zły na siebie i nie miał ku temu żadnego usprawiedliwienia. Przypomniał sobie, jak w dokładnie tym samym miejscu sześć lat temu to on wygarniał Pablowi Diazowi, że nie umie utrzymać bezpieczeństwa w miasteczku, pozwalając kartelom się panoszyć. Cholera, doszłoby pewnie do rękoczynów, gdyby Basty go nie powstrzymał. Pamiętał, że całymi dniami i miesiącami marzył o zamordowaniu El Pantery i jego ludzi z zimną krwią. I nie obchodziło go to, że dostanie dożywocie albo straci przy tym życie. Chciał ich wszystkich pociągnąć za sobą, ale przede wszystkim chciał, żeby cierpieli. Kiedy Esteban ‘El Pantera’ Chavez trafił za kratki, czuł wręcz ekstazę, wiedząc, że będzie miał w więzieniu przechlapane. Niestety jakiś gość wybawił go od tego cierpienia, sprzedając mu cios nożem na spacerniaku. El Pantera był jednym z tych, którzy 3 września 2009 roku strzelali na rynku w Valle de Sombras, kiedy to jego córeczka Gracie zginęła od zabłąkanej kuli. Ten człowiek powinien gnić za kratami i cierpieć.
− Wiem, co czujesz, nawet jeśli wydaje ci się, że to niemożliwe. – Ivan westchnął, przecierając zmęczone oczy. – Zostawię dwóch strażników pod salą Rosie, na wszelki wypadek. Będziecie czuć się bezpieczniej.
− Nigdy nie poczuję się bezpiecznie, wiedząc, że policja śpi, kiedy mordercy i gwałciciele szaleją w miasteczku. Cholera, Ivan! On miał pieprzoną garotę!
Molina nic nie powiedział. Czuł, że zasłużył, musiał wziąć za to odpowiedzialność. Może gdyby zbadali sprawę wcześniej, może gdyby sam się za to wziął, zamiast zwalać mniej przyjemne zadania na mniej doświadczonych policjantów.
− Załatwcie Rosie porządnego psychologa – powiedział tylko. Sam nie ufał psychoterapeutom i chociaż po śmierci Gracie on i Debora próbowali terapii, nie pomogło. Ufał, że dla Primrose, która była młoda i miała jeszcze całe życie przed sobą, będzie to łatwiejsze.
Skinął mu głową na pożegnanie i zostawił samego na szpitalnym korytarzu.


***

W czwartkowe popołudnie już wielu uczniów wiedziało, co się wydarzyło na basenie. Wielu z nich miało zajęcia pozalekcyjne i zwabieni hałasem syren policyjnych i karetek, widzieli jak Rosie Castellani zabierają do szpitala na noszach. Oczywiście nie zabrakło wielu plotek i domysłów, ale kiedy Freddie został zgarnięty w kajdankach do aresztu, policja musiała ogłosić oficjalne stanowisko. Nie tylko w szkole, ale też w całym miasteczku zawrzało.
Felix dowiedział się o wszystkim od ojca wieczorem. Sam nadal był roztrzęsiony po spotkaniu z matką w „Czarnym Kocie”, ale wiadomość o ataku na Rosie wyrzuciła to z jego pamięci. Chciał jechać do szpitala zobaczyć się z przyjaciółką, ale Basty przekonał go, że to nie najlepszy pomysł. Dziewczyna potrzebowała odpoczynku, nie mówiąc już o tym, że trzeba było zebrać jej zeznania. Do tego zadania wyznaczył Ursulę Duarte, która była niezwykle empatyczną policjantką i ufał, że Rosie będzie się czuła mniej niekomfortowo w jej towarzystwie.
− A co z Perezem? – zapytał Felix, nagle zdając sobie sprawę, że przez ten cały czas mieli złego podejrzanego. Poczuł się jak skończony dureń.
− Perez nadal jest twoim nauczycielem i dyrektorem. Nie został powiązany ze sprawą. – Basty miał ochotę rzucić się na kanapę w salonie i od razu zasnąć.
− Ale to ściema! Wiem, że Dick coś kombinuje! Niby po co kopałby na El Tesoro? Znaleźliście tam przecież pieniądze, pewnie tego szukał!
− Czy chcę wiedzieć, skąd masz te informacje? – Basty złapał się za nasadę nosa, wzdychając ciężko.
− Przejrzałem raport. – Castellano machnął ręką. – Co zamierzasz?
− Wziąć prysznic, iść spać i rano zawieść cię do szkoły i upewnić się, że nie zwiejesz, żeby spotkać się z Rosie i mieszać jej w głowie.
− Tato!
Basty spojrzał na syna takim wzrokiem, że ten w końcu dał za wygraną. Był już w pidżamie, ale nie chciało mu się spać. Musiał przegadać wszystkie możliwości z ojcem.
− Nie mogę spać – powiedziała Ella, schodząc powoli ze schodów i sadowiąc się gdzieś w połowie. W ramionach trzymała ulubioną zabawkę z dzieciństwa, pluszowego pieska. Była już za duża na takie zabawki, ale ta przytulanka towarzyszyła jej zawsze, gdy się bała. Teraz jej żywy odpowiednik, pies Syriusz, podniósł się z posłania na jej widok i ułożył się u jej stóp na schodach. – Zagrasz coś, Felix?
Castellano westchnął i spojrzał na pianino stojące w salonie. Nie miał na to ochoty, nie tylko ze względu na Rosie, ale też Anitę. Spojrzał na ojca, szukając przyzwolenia, a Basty uśmiechnął się zachęcająco. Przysiadł więc do klawiszy i rozciągnął palce.
− Niech zgadnę: Bocelli? – zapytał, naigrywając się z siostry, która zawsze katowała go tą piosenką.
− Bocelli – przytaknęła, a on zaczął grać jej ulubioną piosenkę „Vivo por Ella”.
Wsłuchany w melodię Basty, zasnął zmęczony na kanapie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 11:19:00 20-11-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 095
CONRADO/ MARCUS/ QUEN/ FELIX


W piątek szkoła aż wrzała od plotek. Ludzie wymieniali się spostrzeżeniami, Anna Conde twierdziła nawet, że od dawna podejrzewała, że Freddie jest typem spod ciemnej gwiazdy i że dziwnie na nią patrzył, pewnie upatrując sobie kolejną ofiarę.
− Spokojnie, Anna. – Quen był tak zirytowany, że nie mógł się powstrzymać, kiedy przed lekcją przedsiębiorczości siedzieli w klasie i musieli wysłuchiwać tych bredni. – On atakował tylko ładne dziewczyny, więc byłabyś bezpieczna.
Sens tych słów nie dotarł w pełni do Anny, bo ktoś właśnie oskarżył Ignacia o współudział.
− Coś ty powiedział? – warknął Fernandez, podchodząc do ucznia, który wypowiedział obelżywe słowa i stają nad nim z groźną miną. Ręka, w którą się zranił owinięta była bandażem, ale wyglądało na to, że nic sobie nie złamał po starciu z Guzmanem.
− Mówię tylko, że Freddie to twój kumpel. Naprawdę nie wiedziałeś, za co siedział w poprawczaku? – chłopak skulił się w sobie, kiedy szkolny chuligan sztyletował go wzrokiem, ale nie zamierzał siedzieć cicho. W końcu wszyscy o tym myśleli.
− Freddie to żaden mój kumpel, nigdy nim nie był, jasne? Sam się przykleił do mojej paczki.
− Jasne. – Quen prychnął, czym również zasłużył sobie na morderczy wzrok starszego kolegi z klasy. – Po prostu się przyznaj, że nawet ty nie zauważyłeś jakim jest gnojem. Co jest naturalne, biorąc pod uwagę ilość zioła, które razem wypalaliście pod trybunami na boisku.
− Wiem, że nie jestem… idealny. – Ignacio uzewnętrznił się, czując się niebywale głupio, ale musiał to powiedzieć. – Ale nie miałem pojęcia, że to cholerny gwałciciel i morderca, okej? Nie wiem, co mu odbiło, że chciał zabić Castellani. Mówił, że mu się nie podoba.
− A mnie ciekawi, dlaczego „Głos Północy” nie napisał o tym na blogu. – Olivia podrapała się po głowie. – Dotąd pisał o wszystkim, co tu się wydarzyło.
− Albo pisała – dodała Lidia, która zwykle siedziała cicho i nie włączała się do rozmowy. Teraz jednak temat zaintrygował nawet ją.
− Może blogger uważa, że niektóre rzeczy powinny zostać przemilczane? Dopóki sprawa dotyczy nauczycieli jest w porządku, a kiedy jakiś uczeń jest na świeczniku, to od razu umywa ręce. – Odezwał się ktoś z tyłu klasy.
− A może autor bloga uważa, że nie przystoi brukać imienia ofiary i zwracać uwagi na nią i jej rodzinę, kiedy wszyscy powinni dać im święty spokój? – Podsunął Jordi, który wszedł do klasy i jak gdyby nigdy nic rzucił swój plecak na parapet.
Felix spojrzał na niego zdumiony. Nie zamierzał go przepraszać za słowa, które wypowiedział pod jego adresem poprzedniego dnia, ale nadal było mu trochę głupio.
− A co, może znasz autora bloga, że tak go bronisz? – Anakonda zmrużyła złośliwie oczy, a Guzman posłał jej tylko spojrzenie pełne politowania.
– Jak twoja ręka, Nacho? – zapytał złośliwie, wskazując na prawą dłoń Fernandeza, którą ten miał ochotę zacisnąć w pięść. – Pewnie jesteś przyzwyczajony, często nadwyrężasz prawy nadgarstek z zaciszu własnej sypialni.
− Panowie. – Conrado Saverin wszedł do klasy w towarzystwie Gideona Ochoy i skarcił ich za te niestosowne komentarze. – Usiądźcie na swoich miejscach. Mamy dzisiaj gościa. Pan kurator będzie przysłuchiwał się dzisiejszej lekcji, ale nie musicie się obawiać, jest tutaj, żeby obserwować mnie jako nauczyciela.
− Panie profesorze, czy wie pan co z Rosie? – zapytała Olivia, wpatrując się w Saverina jak w jakąś skarbnicę wiedzy.
Conrado omiótł wzrokiem uczniów, a Gideon pokiwał głową, dając mu przyzwolenie. Mieli prawo wiedzieć.
− Rosie nic nie zagraża. Ma kilka obrażeń, ale to nic poważnego. Obecnie jest na obserwacji w szpitalu i proszę was, żebyście dali jej i jej rodzinie odpocząć, a przede wszystkim chciałbym, żebyście nie szerzyli plotek na temat wczorajszych wydarzeń. Wszyscy jesteśmy podenerwowani i nikomu to nie służy. – Ostatnie słowa skierował bardziej pod adresem Anny, która skuliła się w sobie.
Piątkowa lekcja przedsiębiorczości przebiegła wzorowo, co nikogo niespecjalnie zdziwiło. Conrado przeszedł do rzeczy, podczas lekcji zupełnie zapominając o obecności Gideona i zachowując się dokładnie tak, jak na każdych zajęciach, czym wzbudził jeszcze większy szacunek w uczniach. Marcus jednak nadal obserwował go uważnie, mając w pamięci słowa, które usłyszał poprzedniego dnia od Fernanda. Zerknął na Carolinę, która siedziała jak zwykle w pierwszej ławce, ale tym razem nie wsłuchiwała się w każde słowo profesora, a zamiast tego siedziała ze zwieszoną głową.
− O czym myślisz? – zapytała go szeptem Adora, uważając, by nie usłyszał jej kurator oświaty. Ostatnie czego chciała to wpakować Saverina w kłopoty, przeszkadzając na jego lekcjach. – O tym projekcie?
Marcus uśmiechnął się tylko i dał jej do zrozumienia, że nie musi się tym martwić. Lekcje przedsiębiorczości odbywały się normalnym rytmem. Raporty z pierwszych kroków projektu mieli przygotować dopiero za miesiąc, a w międzyczasie musieli skupić się na innych zagadnieniach. Felix obserwował swoje nemezis, Jordi’ego. Skarcił się za poczucie winy i za punkt honoru uznał, by go nie przepraszać. Natomiast Quen, który siedział z nim w ławce przypatrywał się, podobnie jak Marcus, Carolinie. Była jakaś nieswoja i zdecydowanie nie pasowała do niej bierna postawa. Normalnie już by się zgłaszała do odpowiedzi, a tymczasem notowała tylko w swoim zeszycie, ukrywając twarz w długich czarnych włosach. Kiedy zadzwonił dzwonek do drzwi, pierwsza wybiegła z sali, co było kompletnie nie w jej stylu.
− Dogonię cię później – powiedział Marcus do Adory, która zdziwiła się, kiedy przepuścił ją w drzwiach i cofnął się, by pomówić z nauczycielem, ale nic nie powiedziała. Następną lekcją był w-f dziewcząt, więc miała okienko i zamierzała je wykorzystać na dodatkową naukę.
Conrado zamienił jeszcze kilka słów z młodym Guzmanem, ale Marcus nie dosłyszał, o czym mówili. Jordi opuścił klasę razem z Gideonem, który podziękował Conradowi za współpracę uściskiem dłoni.
− Mogę pana o coś zapytać? – Marcus zatrzymał się przy biurku nauczyciela, obserwując jak ten chowa pomoce naukowe do swojej aktówki.
− Oczywiście.
− To pytanie osobiste. – Delgado postanowił być szczery i walić prosto z mostu. Jeśli Saverin rzeczywiście był osobą, za jaką go uważał, powinien to docenić.
− Odpowiem, jeśli uznam je za stosowne. – Conrado również był szczery. Pod wieloma względami byli podobni: poważni, stanowczy, umiejący powściągnąć emocje. Przez niektórych nazywani byli pewnie zimnymi i wyrachowanymi, ale to tylko jeden punkt widzenia.
− Dlaczego zapłacił pan za leczenie Quena i chciał, żeby Ofelia wierzyła, że zrobił to Javier?
Saverin nie przerywał pakowania aktówki. Nie wydawał się zdziwiony tym pytaniem, choć przecież oczywiście nie mógł się go spodziewać. Zapiął torbę i zerknął na najlepszego ucznia w szkole.
− Są pewne rzeczy, które się robi, nie wymagając niczego w zamian. Wiedziałem, że jeśli Ofelia się dowie, będzie chciała spłacić dług, a nie lubię, kiedy ludzie czują, że są mi coś dłużni. – Conrado wpatrywał się w niego intensywnie, a Marcus miał wrażenie, że ta dyplomatyczna odpowiedź może i była prawdziwa, ale też nie była całą prawdą.
− W takim razie jest pan zupełnym przeciwieństwem Joaquina Villanuevy. On uwielbia, kiedy ma ludzi w garści.
− Coś w tym jest. Ale mam wrażenie, że nie zapytałeś mnie o to tylko po to, by porównywać mnie z właścicielem El Paraiso. – Conrado stał i patrzył na niego wyczekująco. Marcusa trochę zbiło to z tropu. Być może przekroczy pewne granice, zadając to pytanie, ale musiał to zrobić.
− Jest coś jeszcze.
− Słucham.
− Może pan odmówić odpowiedzi, ale dla mnie będzie to tylko potwierdzenie.
− W takim razie, po co chcesz pytać?
− Chcę zobaczyć pańską reakcję.
− To dość aroganckie, ale zaintrygowałeś mnie, więc pozwolę na to. O co chcesz mnie zapytać? – Położył neseser na biurku i czekał.
− Czy Mercedes Nayera zabiła się przez pana?
Nastała cisza. Conrado uniósł lekko brwi, ale nie dał po sobie poznać, że pytanie go oburzyło czy zszokowało. Zastanawiał się przez chwilę, ale Marcus nie wiedział, czy rozważa wycofanie się od odpowiedzi, czy może rozmyśla, jak powinien z tego pytania wybrnąć. Trwało to jednak kilka sekund. Conrado Saverin był człowiekiem prawdomównym i umiejącym pogodzić się z konsekwencjami swoich czynów.
− Tak – odpowiedział spokojnym tonem, patrząc jak Marcus wpatruje się w niego w niemałym szoku. – Czy nie takiej odpowiedzi oczekiwałeś?
− Sam nie wiem, co chciałem usłyszeć.
− Tak to jest z pytaniami. – Saverin chwycił ponownie neseser i ruszył do wyjścia. – Trzeba umiejętnie je zadawać. Nigdy nie wiemy, czy odpowiedzi, które uzyskamy nas usatysfakcjonują, czy może wprowadzą w naszej głowie jeszcze większy mętlik. Jeśli to wszystko to wybacz, ale muszę iść na spotkanie w ratuszu. Miłego dnia.
Wyszedł z sali, zostawiając Delgado w osłupieniu.

***

Od kiedy Lalo Marquez zaczął nauczać wychowania fizycznego, dla większości uczniów stał się to jeden z najbardziej przerażających przedmiotów. Chłopcy musieli pracować dwa razy ciężej niż kiedyś pod okiem pana Iglesiasa. Każde potknięcie było od razu wychwycone przez czujne oko Eduarda, dlatego trzeba się było mocno pilnować, by nawet nie pisnąć podczas morderczych ćwiczeń. Pod pewnymi względami Felix cieszył się więc, że na w-f uczęszczał razem z dziewczętami. Może i było to trochę uwłaczające, ale dawało się wytrzymać. Już pierwszego dnia szkoły Lalo nie omieszkał poinformować Felixa, że ustalenia z poprzedniego roku nadal obowiązują i żeby nawet nie myślał o lekcjach z chłopakami. Na szczeście Enrique, którego ręka nadal nie wróciła do pełnej sprawności, również został odesłany do żeńskiej grupy, gdzie mógł liczyć na lżejsze ćwiczenia. Dyrektor zdawał się przymykać oko na te koodeukacyjne zabiegi, a zresztą żaden z nich nie wiedział, czy Perez w ogóle o tym wie. Wydawało się, że całkowicie powierzył wymierzanie uczniom dyscypliny temu typowi spod ciemnej gwiazdy.
− Kto mu tak obił gębę? Chyba wyślę mu list z podziękowaniami. – Enrique zaśmiał się na widok jeszcze niezagojonych siniaków na twarzy Marqueza – pamiątkach po starciu z żelaznymi pięściami Conrada Saverina, o czym Ibarra nie miał pojęcia. – Wygląda jak potłuczona śliwka, która leżała za długo na stole.
Felix parsknął śmiechem, ale starał się nie prowokować Lala. Wolał pozostać niezauważonym. Oczywiście się nie udało, bo już lekki odgłos z jego strony sprawił, że nauczyciel wyprostował się jak struna.
− Co to za pogaduszki, Castellano? Masz ochotę na rundkę wokół boiska? – Kiedy Felix pokręcił głową, uśmiechnął się złośliwie. – Tak myślałem, że wolisz siedzieć bezpiecznie w sali gimnastycznej. – Zmierzył jego chudą sylwetkę z lekkim politowaniem. – Dziwię się, że masz taki dobry humor, biorąc pod uwagę okoliczności, ale…
Felix i Quen spojrzeli po sobie zdumieni, nie rozumiejąc, o co mu chodzi. Może miał na myśli Rosie i wczorajsze wydarzenia? Nie mogli tego przedyskutować, bo Lalo kazał im się stawić w szeregu.
− No nareszcie, Bustamante, pozbyłaś się tych pazurów – skwitował, wskazując na krótko obcięte paznokcie blondynki, które pomalowała przezroczystym lakierem. Jeszcze do niedawna miała długie żelowe krogulce, jak nazywał je Lalo, ale zrezygnowała z nich, nie chcąc go prowokować. – Widzę też nowe twarze.
Skupił się na Enrique i Marianeli. Quen dzielnie wytrzymał spojrzenie, ale Nela nie była tak butna. Wlepiła wzrok w swoje tenisówki, jakby miała ochotę zapaść się pod ziemię.
− Dziecko, zdejmij te pingle, bo jeszcze ci się krzywda stanie. – Lalo wywrócił oczami, ubolewając nad głupotą nowej uczennicy.
− Bez nich nie widzi za dobrze – usprawiedliwił kuzynkę Quen, a Nela tylko kiwnęła nieznacznie głową, nie podnosząc jej do góry.
− Mamy dwudziesty pierwszy wiek, do cholery. Nie słyszałaś o soczewkach? – zdziwił się, niemal łapiąc się za głowę. Jeszcze tego brakowało, żeby jakiś uczeń zrobił sobie krzywdę na jego zajęciach i skończył ze szkłem w oku.
− Nie każdy może nosić soczewki – zauważył rozsądnie Felix i poczuł jak Olivia ciągnie go za rękę, jakby chciała go powstrzymać przed zbędną kłótnią. Cóż, postanowienie, że nie będzie prowokował Lala w nowym roku szkolnym i tak już wzięło w łeb.
− A ty co, jej adwokat? – Marquez przeszedł wzdłuż szeregu i przyjrzał mu się z niesmakiem. – Co to za przydługie kłaki, do fryzjera ci nie po drodze? Jak ty wyglądasz?
− Tak mi się podoba – odwarknął w jego stronę, odrzucając do tyłu przydługą grzywkę. Nie miał głowy do takich spraw jak fryzjer i nie zamierzał się też pięknić przed lustrem tylko dlatego, że reszta szkoły uważała go za geja.
− Świetnie, może następnym razem przyniosę gumki do włosów i spinki, pożyczę od siostry i pobawimy się we fryzjera. Słyszałem, że wy, dziewczynki, tak robicie. – Lalo zaśmiał się, klaszcząc w dłonie jakby nagle wpadł na genialny plan.
− Wolę być dziewczynką z długimi włosami niż łysą pałą jak ty.
Powiedział to. Jego niewyparzony język był jego zmorą. Twarz Lalo powoli nabierała karmazynowego koloru. Ku ich zdumieniu wyszedł z sali gimnastycznej bez słowa.
− Wiej, stary, póki ci życie miłe. – Quen był przekonany, że Lalo poszedł po dyrektora albo jeszcze gorzej – narzędzie do chłosty. – Miałeś się nie pakować w kłopoty!
− No a co na to poradzę? Sam ma tak krótko podgolony łeb i zazdrości czy co? – Felix prychnął, ale w gruncie rzeczy był przestraszony. Kolejne zawieszenie w prawach ucznia mógł co prawda przełknąć, choć źle wyglądałoby to w papierach, ale nie mógłby znieść wyrazu zawodu na twarzy ojca.
Dziewczęta również były podenerwowane. Olivia niemal obgryzała swoje i tak już skrócone paznokcie.
− Dobrze mu powiedziałeś, niech nie myśli, że mu wszystko wolno. – Lidia poklepała Felixa po plecach tak delikatnie, że aż poczuł się urażony. Czy wszyscy uważają go tutaj za panienkę i słabeusza?
Lalo w końcu wrócił na salę. Niósł w dłoniach jakiś mały przedmiot, którego żaden z nich nie mógł dobrze dostrzec.
− To paralizator! – pisnęła Anakonda, zasłaniając sobie usta ręką, czym zasłużyła sobie na spojrzenie pełne litości od Sary Duarte.
− To maszynka do golenia – powiedziała Sara, czując ogromny niesmak. – Proszę pana, to naprawdę nie jest konieczne. Czy chce pan, żebym zgłosiła to do rady szkoły? Jestem zastępczynią przewodniczącego i…
− Zgłoś, jeśli chcesz. Przy okazji opowiedz też o kompletnym braku szacunku Castellano, nie mówiąc już o niezastosowaniu się do regulaminu szkolnego, którego rzekomo zawsze tak pilnuje. Każdy uczeń powinien wyglądać porządnie i schludnie, a ten tutaj wygląda jak żul spod Jaskiniowych Delikatesów.
− Spożywczej jaskini, proszę pana, i ten sklep Nicolasa Barosso już nie istnieje – poprawiła go Anna, czym trochę zrehabilitowała się w oczach reszty kolegów.
− Jeden pies. – Lalo machnął ręką, uruchamiając maszynkę. – Mam to zrobić czy chcesz sam, Castellano?
− Ogarnij się. – Quen przeszedł kilka kroków do przodu, zdobywając się na odwagę. Ciężko było patrzeć w twarz tego człowieka, który pozbawił go kariery. Miał ochotę czymś w niego rzucić. Wiedział jednak, że tak naprawdę był zły na Fernanda, a Lalo był tylko narzędziem w jego garści. – Chcesz, żebym złożył zeznania na policji? Za to, co mi zrobiłeś?
Kilka osób poruszyło się niespokojnie. Nikt nie wiedział, co jest grane. Carolina miała ochotę powstrzymać Quena, nadal czuła się odpowiedzialna za wypadek w warsztacie. Była jednak tak sparaliżowana strachem, że nie mogła się na to zdobyć. Lalo patrzył na Quena, jakby wcześniej go nie doceniał.
− Nie zrobiłeś tego do tej pory, więc dlaczego miałbyś to zrobić teraz? No i spójrzmy prawdzie w oczy… Kto by ci uwierzył? – Ostatnie zdanie wypowiedział prawie do ucha Enrique, który zatrząsł się ze złości.
Zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć czy w jakikolwiek sposób zareagować, Felix przeszedł kilka kroków, wyrwał Marquezowi maszynkę i na oczach wszystkich przyłożył ją sobie z boku głowy. Dał się słyszeć nieprzyjemny dźwięk i chwilę potem garść włosów opadła na posadzkę.
− Zadowolony? – zapytał, czując, że ze złości napływają mu do oczu łzy. Bał się jednak, że Lalo coś wywinie i zrobi krzywdę Enrique, a na to nie mógł pozwolić. Już i tak nieźle go poturbował.
Lalo był w lekkim szoku. Patrzył na Felixa jakby jednocześnie nim gardził i podziwiał. Prychnął tylko lekko i oznajmił, że to koniec lekcji na dzisiaj, po czym odszedł, zostawiając ich samych.
− Ale z ciebie idiota! Miałem to pod kontrolą. – Quen był czerwony na twarzy i nadal się trząsł.
− Nic nie miałeś pod kontrolą, on właśnie tak działa. – Felix dotknął palcami miejsca za uchem. Poczuł się dziwnie, ale poczuł się naprawdę okropnie, kiedy Nela się rozpłakała i opuściła salę gimnastyczną.
− No i masz, teraz będzie myśleć, że to przez jej głupie okulary. – Quen wywrócił oczami. Jego kuzynka była bardzo wrażliwa i lubiła zamykać się w sobie.
− Przecież to nie jej wina. – Lidia podeszła do nich i omiotła wzrokiem fryzurę Felixa. – Chodź, zrobię cię na bóstwo.
− Dlaczego tak dziwnie do mnie mówisz? – Felix poczuł się urażony, kiedy chciała złapać go za rękę jak koleżankę. Panna Montes westchnęła ciężko, pozostawiając te słowa bez komentarza i bezceremonialnie pociągnęła go za rękę do łazienki.
Tam posadziła go przed lustrem i zajęła się jego włosami, które wołały o pomstę do nieba. Wyrównała jego poprzednie impulsywne pociągnięcie maszynką i podgoliła mu drugi bok i kark. Nożyczkami, które miała w swojej kosmetyczce udało jej się skrócić mu włosy po długości, a na koniec wtarła mu we włosy trochę wosku do stylizacji, który miała u siebie w szafce. Castellano obserwował ją uważnie przez cały czas, trochę przestraszony, a trochę z podziwem.
− Moja mama była fryzjerką – wyjaśniła ze śmiechem, kiedy wpatrywał się w nią wielkimi oczami, nie wiedząc, co o tym myśleć.
− Powinnaś pójść w jej ślady. Powinnyście razem otworzyć salon.
− Ona nie żyje. – Lidia nie przerywała układania jego włosów. – Siedź spokojnie – dodała, kiedy zmieszany próbował się odwrócić. – To nic takiego. To znaczy, właściwie coś sporego. Rak. Ale to było dawno, więc…
Mówiła z takim spokojem, ale widać było, że brakuje jej matki.
− Dlatego wylądowałaś u ojca?
− Trochę u niego, trochę u rodzin zastępczych. Czasem lepsza była po prostu ulica.
− Może. – Zgodził się, choć nie był tego samego zdania. Dobra rodzina zastępcza była o niebo lepsza niż ojciec hazardzista, którego kumple nie należą do uczciwych i cnotliwych typów czy spanie na ulicy. – Jesteś genialna.
Kiedy zobaczył siebie w lustrze, niemal się nie poznał. Wyglądał zupełnie do siebie niepodobnie. Czarne włosy ułożyła mu profesjonalnie, ale zachowując naturalny wygląd. Modnie podgolone boki dodawały mu zawadiackiego charakteru, a grzywkę skróciła tak, by nie wchodziła mu na oczy, nadal zachowując jego charakter.
− Proszę, tak ci dużo lepiej. Możesz ruszać na podbój. – Uśmiechnęła się do niego w lustrze, a on wstał szybko z miejsca, wiedząc, że zapewne ma na myśli jakąś rundkę po barach dla gejów, przez co poczuł się urażony chyba po raz pierwszy, odkąd ta cała plotka na temat jego orientacji w ogóle się pojawiła.
− Lepiej wracajmy na lekcje – zarządził i razem posprzątali bałagan, by po chwili stanąć w progu sali do muzyki. – Przepraszamy za spóźnienie, ale…
Chciał się wytłumaczyć, ale kiedy zobaczył nauczycielkę, żadne słowo nie mogło mu już przejść przez gardło. Miał wrażenie, że jest sparaliżowany. Quen, który przyszedł na lekcję wcześniej, próbował go ostrzec, pisząc mu esemesa pod ławką, ale niestety w ferworze Felix nie zdążył go odczytać.
Anita Vidal stała pod tablicą, spoglądając na niego ze strachem. Długie włosy opadały jej na ramiona. W dłoniach trzymała dziennik i Felix był pewien, że pomylił klasy. Pianino w kącie pomieszczenia, muzyczne instrumenty i obrazy klasyków wiedeńskich na ścianach upewniło go jednak, że nie ma mowy o pomyłce.
− Przepraszamy – powtórzyła Lidia, ciągnąc kolegę za łokieć i nie wiedząc, co jest powodem jego skołowania.
− Siadajcie. – Anita odchrząknęła, mając głęboką nadzieję, że jej syn nie wywoła sceny.
Felix w amoku usiadł w jednej z ławek, nawet nie wiedząc z kim. Czuł, że jego ręce to dwie wielkie bryły lodu. Niedalej jak wczoraj wygarniał jej w jej własnym barze, że jej nienawidzi i nie chce jej znać, a teraz prowadziła lekcję muzyki.
− Nazywam się Anita Vidal. Po odejściu pani Soler szkoła znalazła się w trudnym położeniu ze względu na braki w personelu. Poproszono mnie, bym zajęła posadę nauczycielki muzyki. Miałam długą przerwę, więc mam nadzieję, że będziecie wyrozumiali. Mam doświadczenie w prowadzeniu kursów muzycznych, uczyłam też gry na instrumentach, a przez ostatnie lata pracowałam z wyjątkowymi dziećmi, prowadząc terapię muzyką.
− Wyjątkowymi to znaczy upośledzonymi? – zapytał Ignacio z ostatniej ławki, mierząc Anitę pogardliwym spojrzeniem.
Felix prawie ich nie słuchał. Większość dzieciaków nie pamiętała Anity, byli za mali, by wiedzieć, co zrobiła, za to ich rodzice owszem. Niedługo cała szkoła znów będzie huczeć od plotek, których przedmiotem będzie Castellano. Co Anita sobie myślała, podejmując tutaj pracę? Na samą myśl zrobiło mu się niedobrze.
− To znaczy pięknymi i kochanymi dziećmi, które nie miały tyle szczęścia co inni, by urodzić się w pełni zdrowe – poprawiła go nauczycielka takim tonem, który sprawił, że momentalnie zjednała sobie resztę uczniów.
− Anito, to znaczy, panno Vidal. – Olivia szybko się poprawiła, zerkając z niepokojem na Felixa. Anita była jej matką chrzestną i znały się od dziecka. Dziwnie jej było nazywać ją nauczycielką. – Czy szkolny chór nadal będzie funkcjonował?
− Oczywiście, jeśli znajdą się chętni, będę opiekowała się chórem. I proszę, możecie mówić mi po imieniu. Nie lubię etykietek.
Felix miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Nie patrzył na matkę, jakaś cząstka jego chciała wyjść i zrobić głośną scenę, jak to miał w zwyczaju. W końcu uwielbiał teatr i takie sceny to dla niego chleb powszedni. Powstrzymał się jednak, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Po raz pierwszy od dawna zaczynał się bać, co inni o nim powiedzą. Co powiedzą o jego matce. Poczuł, że ktoś wciska mu coś do ręki. Było to dziwne, bo lodowatych dłoni prawie nie czuł. Spojrzał na dłoń, na której spoczywał niewielki kwadratowy cukierek w papierku. Doskonale wiedział, co to takiego. Zajadali się tym w dzieciństwie, robiąc zawody, kto zje więcej i wytrzyma, nie krzywiąc się. Była to guma rozpuszczalna „szok”, tak kwaśna, że miało się ochotę popić ją sokiem z cytryny, by zniwelować efekt. Spojrzał w swoją prawą stronę na osobę, która siedziała obok.
Jordi żuł w ustach swoją gumę, usilnie powstrzymując się, żeby nie zdradzić się mimiką. Felix poczuł, że coś ciężkiego opada mu na dno żołądka. Że też o tym pamiętał. Odwinął papierek i wpakował sobie gumę do ust. Pomogło. Skupił się na kwasie, zapominając o wszystkim innym. Kątem oka dostrzegł uśmiech Guzmana. Ale i tak nie zamierzał go przepraszać za poprzedni dzień.
− Dobrze się czujesz? – zapytał Quen, kiedy lekcja się skończyła i Felix wyprysnął z klasy tak szybko, że zapomniał o swoim plecaku. – Pisałem ci wiadomość, żeby cię uprzedzić. – Podał mu plecak, który zabrał z jego ławki.
− To i tak by nie pomogło, ale dzięki. – Castellano zatrzymał się dopiero przy wyjściu ze szkoły. – Myślisz, że ludzie wiedzą?
− A co cię to obchodzi? – Quen machnął ręką. Robił jednak dobrą minę do złej gry. Ignacio go nie cierpiał i wielokrotnie rzucał aluzje odnośnie Anity i jej zdrowia psychicznego. Podejrzewał, że Violetta Conde wyśpiewa też wszystko swojej córuni, a stąd wiadomo, że cała szkoła szybko się o wszystkim dowie.
− Może jednak lepiej, żeby Lalo mnie zawiesił. Nie musiałbym znosić tego upokorzenia. – Felix przeczesał włosy palcami, czując się dziwnie, nieprzyzwyczajony do ich długości. – Pewnie właśnie to miał na myśli Marquez: dlatego powiedział, że dziwi się, że humor mi dopisuje. Musiał wiedzieć, że Anita jest w szkole.
− Nie mów tak. Teraz wszyscy żyją historią Freddie’ego i Rosie. Anita to będzie tylko kropla w morzu. – Quen poklepał go po plecach, by dodać mu otuchy. – Ja uważam, że to świetna informacja.
− Jak możesz tak mówić? – Castellano zatrzymał się, kiedy zmierzali do swoich domów, patrząc na kumpla z wyrzutem.
− Pomyśl tylko! Dyro nie cierpiał twojego dziadka, a twoja matka i ojciec byli dla niego jak wrzody na tyłku, kiedy chodzili do tej szkoły. Nominacja Anity na nauczycielkę muzyki to kopniak w jego obwisłe jaja. – Quen odchylił głowę do tyłu, śmiejąc się w głos. – Anita odziedziczyła charakterek po ojcu, więc coś mi mówi, że Perez nie będzie miał z nią tak łatwo.
− Ciekawe tylko kto przy zdrowych zmysłach ją zatrudnił. No bo chyba nie on sam!
− Nie słuchałeś co mówiła na lekcji?
− Wybacz, byłem zbyt skołowany.
− No wiec okazało się, że kiedy Soler wyjechała spełniać marzenia na Broadway, Perez był w kropce. Barbara obstawiała sztukę, muzykę, kółko teatralne i chór. Po jej odejściu musiał skołować nowego nauczyciela, problem w tym, że ciężko znaleźć speca od wszystkiego, co pewnie chciał zrobić, żeby uciąć koszty, ale rada szkoły się nie zgodziła i zarządziła, że trzeba zatrudnić kilku nauczycieli. W tej okolicy nie ma nikogo z papierkami do nauczania muzyki, więc sami wybrali Anitę, wiedząc, że to córka Vala i że ma doświadczenie. Perez nie miał nic do gadania.
− Rada rodziców się na to nie zgodzi, Violetta prędzej zacznie nas uczyć niż pozwoli, żeby robiła to moja matka.
− A czego mogłaby nas nauczyć ta stara plotkara? Jak przykładać szklanki do drzwi czy jak wyćwiczyć szyję, by móc sięgać wzrokiem do ogródka sąsiadów? – Quen prychnął. – Rada szkoły zatrudniła Anitę, ale wszystko przyklepał ratusz, więc nie ma mowy o żadnych zwolnieniach. Perez może co najwyżej zgrzytać zębami.
Felix tylko pokiwał głową. Sam nie wiedział, czy w tym wypadku nie wolałby mimo wszystko, by to dyrektor Perez odniósł zwycięstwo.

***

Nikt nie miał ochoty na parapetówkę w domu Guzmanów. Wszyscy byli w parszywym nastroju, może poza Quenem, który miał ubaw po pachy, wyobrażając sobie jak Anita Vidal i Ricardo Perez skaczą sobie do gardeł, oraz Ellą, która po raz pierwszy od dawna mogła wyjść z domu i spędzić trochę czasu z ludźmi, a nie tylko z psem Syriuszem.
− Nie będzie przeszkadzał, to grzeczny pies – powiedziała do ojca, który stanowczo zabronił zabrać jej labradora do domu naprzeciwko. Syriusz obraził się na pana domu i schował się w ogródku w bujnych krzakach. – No i zobacz, co narobiłeś, tato! Teraz i na mnie się obraził.
Ella wydała z siebie bliżej niezidentyfikowany dźwięk, by dać upust emocjom i ze złością założyła maseczkę chirurgiczną na twarz.
− Nastolatki – mruknął Felix, kiedy Basty spojrzał na niego, szukając sojusznika. – Skoro Syriusz nie idzie, to może ja też zostanę? – spróbował, ale ojciec tylko popchnął go w kierunku domu Guzmanów, gdzie tego piątkowego wieczora miała się odbyć parapetówka.
− Zapraszam do środka, miło, że przyszliście. – Fabian powitał ich w progu, wpuszczając do środka.
Felix rozglądał się po wnętrzu z niesmakiem. Dom był duży, kiedyś mieszkali tutaj Leopoldo i Serafina z dziećmi, a potem Fabian ze swoją rodziną, kiedy państwo Guzman przenieśli się do Veracruz. Guzmanowie mieli spore ziemie w Pueblo de Luz, w końcu Leopoldo pochodził z rodziny rolników. Szybko się dorobił, ale będąc już starszym człowiekiem, sprzedał ziemie, nie będąc już w stanie ich utrzymać, a żadne z jego dzieci też nie wyraziło chęci kontynuowania rodzinnej tradycji. Ziemie jednak zostały w rodzinie – zostały wykupione przez ród Olmedo. Leo często powtarzał, że chociaż tyle mogli zrobić, skoro oddał swojego jedynego syna w ręce Silvii.
− Basty, chłopie, aleś się zapuścił! – Leopoldo wyskoczył z kuchni z zapałem godnym czterdziestolatka, a nie mężczyzny w jego wieku, po czym uściskał po przyjacielsku Sebastiana. Castellano uśmiechnął się, z zakłopotaniem drapiąc się po przydługiej brodzie. Cóż, nie miał czasu się golić na komisariacie, gdzie przebywał ostatnio prawie cały czas. – A ta księżniczka, to kto to?
− To ja! – Ella zsunęła maseczkę i wyszczerzyła zęby w uśmiechu, dobrze wiedząc, że Leopoldo się zgrywa. Pogłaskał ją po jasnych włosach i jego wzrok padł na Felixa. Nagle zrobił się poważny. – A z tobą, gagatku, nie rozmawiam.
− Co? Dlaczego? – Oburzył się Felix, zastanawiając się, czy zrobił coś, czym mógłby urazić dziadka Quena. Nic takiego nie przychodziło mu jednak do głowy.
− Bo masz bombową fryzurę, a mi już wszystkie włosy wypadły, o! – Nachylił głowę, by wszystkim się pochwalić, a zaraz potem, nie czekając na pozwolenie, wyściskał bruneta jak własnego wnuka. – Ale daj namiary na fryzjera swojemu tacie, przydałoby mu się – szepnął mu do ucha, co oczywiście Basty usłyszał, ale roześmiał się tylko i ruszył do ogrodu, by przywitać się z resztą.
Felix był trochę podenerwowany. Nie miał okazji pogadać z Jordim po lekcji muzyki i wiedział, że ich spotkanie poza neutralnym szkolnym gruntem będzie niezręczne. Na szczęście nigdzie go nie zauważył, za to z kuchni dobiegały go podniesione głosy.
− Musisz rozsmarować równo! Nie cackaj się tak z tym mięsem, jakby było ze szkła. O, musisz robić to w ten sposób!
− To może zrobisz to sama, babciu? Przecież ja mam dwie prawe ręce.
− Mówi się lewe – poprawiła go Serafina, a on wywrócił oczami.
− Ale jak się jest leworęcznym i nie może się ruszać tą ręką, to można zmienić to powiedzenie.
− Głupek. – Felix stanął w kuchni i przyglądał się jak Quen z podwiniętymi do łokcia rękawami marynuje steki.
− Też tak uważam. – Serafina zgodziła się z Felixem, po czym wycałowała go w oba policzki, uważając, by nie pobrudzić go marynatą. – Słowo daję, kiedy cię ostatnim razem widziałam, byłeś niższy ode mnie.
− Nie przesadzajmy. – Quen z obrzydzeniem odłożył mięso na bok. – Nie może tego zrobić Nela?
− A to dlaczego, dlatego, że jest dziewczyną? – Ella przysiadła na stołku kuchennym, witając się z Serafiną szerokim uśmiechem, który można było zauważyć nawet przez maseczkę. Felix przełknął głośno ślinę. Nie powiedział jej o spotkaniu z matką, ojcu zresztą też. Nie wiedział, czy powinien to zrobić. Nie wiedział, czy chce.
− Nie… − Quen odpowiedział trzynastolatce. – Dlatego, że umie to robić lepiej ode mnie.
− Oj, przestańcie już. Lepiej zanieście te steki Fabianowi, żeby mógł je wrzucić na grilla. – Serafina zastanowiła się przez chwilę, po czym dodała: − A może lepiej dajcie je Rafaelowi. Fabian jeszcze coś sknoci.
Puściła im oczko i zabrała się za przygotowywanie sałatki, niemal wyganiając ich z kuchni, by jej nie przeszkadzali.
− Wszyscy są? – zapytał przyjaciela Castellano, kiedy zmierzali do przestronnego ogrodu na tyłach domu.
− Jeśli masz na myśli Jordi’ego, to jego nie ma. Jakoś się wykpił. Fabian się wkurzył, podsłuchałem jak mówił matce, że Jordi wraca późno do domu, a czasem wcale. I że rozważa założenie mu nadajnika w telefonie, żeby go śledzić.
− To głupie – skwitował Felix.
− Też tak myślę. No ale Fabian nie może sobie pozwolić, żeby synalek zniszczył mu reputację. Musi być nieskazitelny w oczach gubernatora. – Quen położył talerz ze stekami przy grillu. Fabian, Basty i Rafael rozmawiali w najlepsze. Guzman właśnie opowiadał im o renowacji – w wakacje udało im się odświeżyć posesję i wymienić stare meble, ale nie myślał o gruntownym remoncie, bo nie miał na to czasu.
− Krótko mówiąc, Fabian ma lepsze zajęcia od zajmowania się remontem. A stara altanka woła o pomstę do nieba. – Silvia Olmedo de Guzman podeszła do mężczyzn z kieliszkiem wina, a w jej głosie pobrzmiewała jawna kpina.
− I tak jej nie używacie, więc go rozumiem. Są rzeczy ważne i ważniejsze. – Basty omiótł wzrokiem altanę, która była zapuszczona i zdecydowanie nie prezentowała się najlepiej. – Jak się masz, Silvio?
Quen parsknął cichym śmiechem. Dało się słyszeć wymuszoną grzeczność w głosie Sebastiana. Pozostawał jednak dżentelmenem, choć sam nie przepadał za tą kobietą.
− Świetnie, dziękuję. A jak na komisariacie? Pełne ręce roboty, prawda? – Silvia od razu przeszła do rzeczy. – Okropne, co się stało z córką Tony i Francisca. Mieli wpaść na grilla, ale w ostatniej chwili odmówili.
− Nie wyobrażam sobie, że mogliby pić drinki i wcinać steki, kiedy ich córka dopiero co została zaatakowana przez jakiegoś bandytę. Co z nią? − Rafael Ibarra wtrącił się do rozmowy, rzucając szwagierce karcące spojrzenie.
− Jest pod opieką lekarzy. To był dla niej trudny rok – odpowiedział w skrócie Basty, nie chcąc wdawać się w szczegóły. Silvia zdawała się już ostrzyć swoje dziennikarskie pióro.
− W którym szpitalu leży, tutaj w Valle de Sombras czy…? – zapytała, ale nie dane jej było dokończyć, bo Felix nie wytrzymał.
− A co, chcesz wbić z aparatem i cyknąć jej fotkę w szpitalu? A może od razu przejrzeć poufne akta medyczne?
− Felix. – Basty upomniał syna, a Leopoldo szybko pomachał rękami.
− Daj mu spokój, Basty, chłopak ma rację. Ta dziewczyna potrzebuje spokoju i odpoczynku, jej rodzice też. A ty, Silvio, skup się lepiej na swoim kieliszku. Nie ma potrzeby przywoływać pracy w weekend. – Pan Guzman był mądrym człowiekiem i wszyscy się z nim zgodzili, ale Silvia nie dawała za wygraną.
− Trzeba opowiedzieć jej historię, żeby przestrzec inne osoby. Nie mogę pojąć, dlaczego policja wcześniej nie złapała tego przestępcy? – Pytanie było skierowane do Sebastiana.
− Wybacz, nie wiedziałem, że zapraszacie mnie na wywiad. Ubrałbym się bardziej elegancko. – Castellano całożył ręce na piersi, a blondynka się uśmiechnęła.
− To żaden wywiad tylko proste pytanie zatroskanej obywatelki.
− gów*o prawda.
Wszyscy spojrzeli na Felixa, który wypowiedział te słowa pod nosem, ale zdecydowanie zabrzmiały głośniej niż zamierzał. Serafina pojawiła się w ogrodzie, zastawiając stół różnymi daniami, ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Fabian poszedł do kuchni, by pomóc jej znosić potrawy, a Ofelia spróbowała zmienić temat.
− A jak w redakcji, Silvia? Jak się czujesz jako nowa redaktor naczelna?
− Jest sporo pracy, mnóstwo rzeczy do zrobienia, ale jesteśmy na dobrej drodze, by wrócić do dawnej świetności.
Felix prychnął pod nosem i Quen zaśmiał się cicho. Stali z boku i podsłuchiwali dorosłych.
− Felix, słyszałam, że ty też pracujesz w „Luz del Norte”. – Ofelia zagadnęła chłopaka uprzejmie, ale to Silvia jej odpowiedziała.
− Tak, pracuje. I prawie już opanował przynoszenie dobrego zamówienia. Moja kawa już nie jest tak zimna, jak na początku. – Złośliwa uwaga Silvii nie przeszła bez echa. Basty pewnie by się wtrącił, ale wiedział, że jego syn umie sam o siebie zadbać. Nie pomylił się.
− Rzeczywiście, idzie mi coraz lepiej. – Felix postanowił zagrać w jej grę. – Ale ostatnio znów pomyliłem zamówienia i zapomniałem dosypać ci do kawy arszeniku.
− Chłopcy, czy te steki już gotowe? Więc chodźcie i siadajcie do stołu! – Serafina szybko zainterweniowała, niemal zaganiając ich, by zajęli miejsca przy ogrodowym stole.
− Żarty o truciźnie? Basty, jako policjant pozwalasz na takie zachowanie? – Silvia zwróciła się do sąsiada, choć wcale nie wydawała się być urażona.
− Słucham? Przepraszam cię, Silvio, na chwilę się wyłączyłem z rozmowy i nic nie słyszałem. – Castellano pokręcił palcem w uchu, czym spowodował, że Ella parsknęła głośnym śmiechem i nawet Nela, która pomagała babci nakrywać musiała się powstrzymać, by się nie uśmiechnąć.
− Cóż, myślę, że Felix ma przed sobą świetlaną przyszłość. Jeśli nauczy się szacunku do starszych i żeby nie odzywać się niepytanym. – Silvia usiadła i położyła sobie na kolanach serwetkę.
− A ja myślę, że opinia kogoś takiego jak ty, liczy się dla mnie tyle co zeszłoroczny śnieg, a biorąc pod uwagę fakt, że w Meksyku śnieg raczej się nie zdarza, można więc w skrócie ująć, że generalnie mam twoją opinię głęboko w d***e.
− Felix! – Tego Basty nie mógł już udawać, że nie słyszy.
− A w zasadzie już nie pracuję w „Luz del Norte” – dodał nastolatek, odpowiadając ponownie na pytanie Ofelii Ibarra. – Rzuciłem staż.
− Niby kiedy? – Silvia zmarszczyła brwi, odginając się na ogrodowym krześle i zakładając nogę na nogę.
− Właśnie teraz. Odchodzę. – Ostatnie słowo wyartykułował głośno i wyraźnie, by mieć pewność, że ta hiena go zrozumie.
− Powodzenia. Ciekawe gdzie znajdziesz taki staż w twoim wieku. Wyglądałby świetnie w papierach na studia. – Silvia pociągnęła łyk z kieliszka, jakby nie do końca wierzyła, że chłopak jest w stanie zrezygnować.
− Jest wiele innych gazet, które drukują fakty, a nie tylko plotki. I dziennikarze z powołania, którym zależy na rzetelnych informacjach a nie na rozbijaniu i upokarzaniu rodzin.
Quen zastygł w miejscu, kiedy sięgał po pieczywo ze stołu. Felix wcześniej żartował, ale teraz trząsł się ze złości. Dzisiejszy dzień zdecydowanie nie należał dla niego do łatwych.
− Chłopcze, pozwól. – Leopoldo wytarł usta serwetką i wstał od stołu, wyciągając w stronę Felixa dłoń.
− Dlaczego? Chcecie mnie uciszyć? Może porozmawiamy sobie szczerze. Przecież wszyscy myślicie dokładnie to samo, co ja.
− O co chodzi? – Fabian wrócił z kuchni, niosąc jakieś półmiski i spojrzał po towarzystwie zaskoczony. A na końcu jego wzrok padł na Silvię, więdząc, że jego żona znów musiała coś wywinąć. – To miał być miły wieczór. Nie psuj tego.
− Dlaczego z góry zakładasz, że to ja? – Silvia się oburzyła po słowach męża, po czym spojrzała prosto w oczy Felixowi. Jej wyrachowana poza tylko jeszcze bardziej rozzłościła nastolatka. – Czego ty właściwie ode mnie oczekujesz?
− Zwykle przeprosiny byłyby miłe. – Castellano spojrzał na nią zdeterminowany, a wszyscy zamarli.
− Felix, daj spokój. – To Ella złapała starszego brata za rękę, ale się nie ugiął.
− Mam przeprosić? – Silvia upewniła się, a kiedy on kiwnął głową, odpowiedziała poważnie: − Nie zrobię tego. Nie mam zamiaru przepraszać za to, że wykonywałam swoją pracę. Tak, to było przykre, przez co przeszliście, ale to nie moja wina. – Silvia upiła łyk wina. – Wściekaj się, ile chcesz, ale jeśli chcesz zrobić karierę w tej branży, musisz wiedzieć, że tak ona właśnie wygląda. Nie zawsze jest różowo.
Felix odsunął krzesło z impetem i wstało od stołu, kierując się w stronę domu. Basty chciał pójść za synem, ale Leopoldo kazał mu siedzieć i sam ruszył za nastolatkiem z werwą, której nie jeden młody człowiek mógł mu pozazdrościć.
− Odpuść – powiedział staruszek, kiedy znalazł chłopaka w kuchni. – Nic tym nie wskórasz.
− Kiedy ona mnie tak wkurza! – Castellano miał ochotę czymś cisnąć. Leo to wyczuł i podał mu ścierkę kuchenną.
− Masz tę szmatę. Zabiją mnie, jak coś potłuczemy.
Ton jego głosu był tak groteskowy, że Felix nie wytrzymał i się roześmiał. Dał upust emocjom, rzucając na ziemię ścierkę, którą sekundę później podniósł i otrzepał.
− Zasada pięciu sekund? Też tak robię, ale nie mów Serafinie. – Leopoldo zniżył głos do szeptu i położył chłopakowi rękę na ramieniu. – Nie daj jej się, Felix, jesteś ponad to. Te jej docinki o branży i robieniu tego, co trzeba, żeby zajść daleko… Powiem ci tak: już teraz robisz dużo więcej, niż ona kiedykolwiek zdoła w całej swojej karierze. – Po tych słowach, wyciągnał z kieszeni spodni smartfona i zmrużył oczy, odblokowując ekran.
− Don Leopoldo, jaki pan nowoczesny. – Nastolatek rzekł z podziwem, a Leo zachichotał, zakrywając usta palcem.
− Dostałem od Jordi’ego na urodziny. Jeszcze tego nie rozgryzłem, ale udało mi się zapisać do twojego newslettera. Ten blog to mistrzostwo świata. Uśmiałem się po ostatnim artykule. Kto by pomyślał, że z Pereza taki lowelas. – Leopoldo zacmokał, a Felix odczuł niemały szok, wiedząc, że jego tożsamość, która miała zostać anonimowa, ponownie została odkryta. – Pamiętam twoje opowiastki w dzieciństwie. Pisałeś te historyjki, a potem wszyscy się zbieraliście i odgrywaliście scenki. Nie słuchaj Silvii. Słuchaj tego. – Położył mu dłoń na piersi, dając mu do zrozumienia, że już teraz jest dużo lepszy niż ona, bo myśli sercem. – Nie jesteś jak ona. Mogłeś opublikować wiadomości o koleżance, a tego nie zrobiłeś. A to cię od niej różni.
Felix trochę się wzruszył, ale nie był pewny czy to słowa don Leopolda czy wspomnienie przeszłości. Silvia Olmedo była pierwszą dziennikarką na miejscu zdarzenia nad jeziorem 12 lipca 2008 roku. Kilka godzin później w porannej gazecie ukazały się zdjęcia znad jeziora, kiedy Felix wyciagał siostrę i matkę z wraku auta i jak razem z Marcusem wykonywali reanimację. Całe miasteczko dowiedziało się o wybryku Anity Vidal, zanim Felix pojął, co się wydarzyło. Dziennikarze wystawali pod ich domem dzień i noc. Nie tylko pod domem, ale i pod szpitalem Elli. Felix nie mógł być z siostrą, kiedy najbardziej go potrzebowała, nie mógł dostać się do szpitala, nie będąc nagabywany przez dziennikarzy. A miał tylko dziesięć lat. Gdyby nie Norma i Gilberto, pewnie by go stratowali. Został wysłany do Veracruz do Serafiny i Leopolda, ale to były najgorsze wakacje w całym jego życiu.
− Wie pan, jak to jest dowiedzieć się z gazet, że twoja matka próbowała zabić siebie i twoją siostrę? – zapytał Leopolda, czując, że to wspomnienie nadal jest świeże w jego pamięci. – Myślałem, że to wypadek, jak głupi wskoczyłem tam do wody, żeby ją wyłowić.
− Nie wybaczyłbyś sobie, gdybyś tego nie zrobił. – Leopoldo uścisnął go, klepiąc go po plecach, by się uspokoił.
Dał się słyszeć dzwonek do drzwi i oboje powrócili na ziemię. Nastąpiło małe zamieszanie. Leopoldo zmarszczył czoło i wyszli na korytarz, gdzie reszta gości już się gromadziła przy drzwiach. Osobą, która zadzwoniła do drzwi był sam szeryf Molina.
− Nie mów, że znów jestem aresztowany. – Rafael próbował rozładować atmosferę, ale nikt się nie roześmiał.
− Tym razem nikogo nie aresztuję. Na razie. – Ivan pociągnął za łokieć Jordi’ego i popchnął go lekko do przodu, by wszedł do domu. – Znalazłem zgubę.
− Co znów zmalował? – zapytał Fabian, wzdychając zrezygnowany. Był tak przyzwyczajony do wybryków syna, że nic nie mogło go już zdziwić.
− Powiedzmy, że puszczę to płazem, ale motor konfiskuję. I radzę powtórzyć lekcję dotyczącą znaków drogowych i limitu prędkości. – Ivan włożył ręce do kieszeni i zmierzył młodego Guzmana wzrokiem.
− Wolę się przekimać w areszcie, ale miej litość i oddaj motor. – Jordi spojrzał na Ivana błagalnie, ale ten tylko się zaśmiał.
− Chyba kpisz.
− Jedna noc w areszcie by mu nie zaszkodziła. – Silvia skrzywiła się, nie mogąc uwierzyć, że syn znów robił jakieś sceny.
− Nie przesadzaj. – Serafina, zwykle dobroduszna kobieta, wyglądała jakby zaraz miała jej przyłożyć za te słowa. – Chodź, kochanie, zjesz coś ciepłego. – Chwyciła wnuka za ramiona, zanim zdążył zaprotestować, i poprowadziła go do ogrodu.
− Ivan, wejdziesz? Steki czekają. – Fabian zaprosił Molinę do środka. Leopoldo odchrząknął głośno, wyrażając swoją dezaprobatę, co nie uszło niczyjej uwadze.
− Nie, dziękuję, jestem na służbie. – Szeryf udał, że nie słyszał byłego teścia. Pożegnał się z wszystkimi i odjechał spod posesji.
− To dopiero niezręczne – mruknął Quen, a Ofelia pokręcila głową, jakby dawała mu do zrozumienia, żeby nie wypowiadał się na tematy, o których nie ma pojęcia.
− Co mnie ominęło? – zapytał zdawkowo Jordi, kiedy już babcia wcisnęła mu na talerz soczysty stek i niemal zmusiła do jedzenia. – Skąd te grobowe miny? Przecież nikogo nie zabiłem.
− O tym porozmawiamy sobie później. – Fabian uciął dyskusję. Wyglądał na złego, zreszą zawsze jak rozmawiał z synem. Ale nie było potrzeby prać brudów przy wszystkich obecnych. – Może lepiej wytłumaczysz mi, dlaczego dyrektor dzwonił do mnie, żeby powiedzieć, że zrezygnowałeś z biologii dla zaawansowanych?
− Nie wiem, może dlatego, że jesteś moim ojcem i ma twój numer? – Jordi wzruszył ramionami.
Nela patrzyła swoimi dzikimi oczami to na ojca, to na brata. Nikt się nie odzywał, bo to sprawa rodzinna, ale wszyscy czuli się niezręcznie.
− Dlaczego zrezygnowałeś? – doprecyzował Fabian, nawet nie siląc się na skarcenie syna, który powoli kroił swój stek.
− Bo nauczyciel to fiut.
− Wyrażaj się. – Leopoldo mimo wszystko był zwolennikiem poprawnego języka. Chłopak westchnął tylko.
− Potwierdzam, Dick to… cóż, imię zobowiązuje. – Quen pokiwał głową, stając w obronie kuzyna, a dla tych, co nie rozumieli, dodał: − Dick po angielsku oznacza fiuta.
− Wiemy, Enrique, uspokój się. – Ofelia położyła mu rękę na kolanie, ale ją odsunął.
− Nie rozumiem, o co tyle krzyku. Po prostu razem z Saverinem uznaliśmy, że ten przedmiot nie jest mi potrzebny, biologię mam w małym paluszku, więc wymieniłem ją na łatwą piątkę z muzyki. Anita nie widzi nic przeciwko, więc nie wiem, dlaczego wy…
− Anita? – Silvia po raz pierwszy wyglądała za zainteresowaną.
Na twarzy Jordi’ego pojawił się wyraz strachu, coś co niecodziennie się u niego widywało. Chlapnął za dużo i Silvia już w głowie zacierała ręce. Spojrzał na Felixa, chcąc przeprosić go wzrokiem, ale ten na niego nie patrzył. Bardziej skupił się na ojcu, który miał zbolałą minę. Nie zamierzał jednak wałkować intymnych tematów przy gospodarzach. Nawet jeśli Guzmanowie byli bliskimi znajomymi.
− Wykończę się. – Silvia nalała sobie kolejny kieliszek chardonnay. – Może raczysz powiedzieć, co robiłeś rozbijając się motorem po ulicach, zamiast siedzieć w domu? I dlaczego nie wróciłeś na noc?
− Wróciłem. Tylko nie zauważyłaś. – Wzruszył ramionami, nie poczuwając się do wyjaśnień. Nie miał sobie nic do zarzucenia.
− Typowy Jordan! – Silvia klasnęła w ręce, kręcąc głową i nie rozumiejąc, dlaczego nigdy nie słucha rodziców. − Są lepsze sposoby na zwrócenie na siebie uwagi.
− Okej, zapłodnię jakąś laskę i przyprowadzę ją do domu. Wystarczająco? – Spojrzał po wszystkich, jakby ich prowokował. – No co? Marcus Delgado może a ja nie? Gdzie tu sprawiedliwość?
Quen poczuł nawet coś w rodzaju litości do kuzyna, kiedy tak patrzył jak próbuje wepchnąć szpilkę we wszystkich członków rodziny jednocześnie, jakby byli jedną wielką gigantyczną laleczką voodoo.
− Fabian, opowiedz o tej altance, może znam specjalistę, który mógłby pomóc w renowacji. – Rafael stanął na wysokości zadania, by zmienić temat i mężczyźni pogrążyli się w rozmowie. Basty i Leo z ulgą powitali zmianę tematu, ale Silvia nadal przesłuchiwała syna.
− Ale chyba nie chodzisz do jakieś dziewczyny? Może Norma Aguilar pozwala robić Marcusowi, co mu się podoba, ale nie życzę sobie, żebyś postępował tak samo. – Dziennikarka miała wyraźną niechęć do Normy i jej rodziny. Może dobrze, że się nie pojawili, bo wtedy byłoby jeszcze gorzej.
− Marcus to dobry chłopak, a Adora jest urocza. – Serafina stanęła w obronie Delgado i jego dziewczyny, a swojej krewnej, jak się okazywało.
− Veronica była ładniejsza – wymsknęło się Jordi’emu, ale przymknął się, widząc zaciętą minę Quena.
− Dobrzy chłopcy nie zapładniają dziewcząt i nie stawiają matek w niezręcznym położeniu. – Silvia i Serafina sztyletowały się wzrokiem.
− Ja uważam, że Marcus będzie świetnym ojcem – odezwała się nagle Ella, ni z gruszki, ni z pietruszki i mimo powagi sytuacji Felix i Quen się roześmiali.
− Ja też – dodała Nela jakby dla zasady, co obu ich zdziwiło.
− Widzisz, mamo, jakie masz szczęście? Co tam, że raz po raz coś rozwalę albo przekroczę prędkość. Ważne, że pamiętam o gumkach. – Guzman wstał od stołu i rzucił na talerz serwetkę. Miał już dosyć tych rodzinnych przyjemności.
− Jeszcze nie skończyliśmy. – Silvia poczerwieniała ze złości.
− Ja skończyłem. – Szatyn wskazał na swój niedojedzony stek, kierując się w stronę domu.
Olmedo ruszyła za nim, jakby chciała za wszelką cenę upewnić się, że na pewno wejdzie do swojego pokoju i nie ucieknie po drodze. Impreza trwała w najlepsze, ale było to sztuczne podtrzymywanie rozmowy. Nikt już nie miał ochoty tutaj być. Znali się jak łyse konie, ale czasem to było najgorsze podczas rodzinnych przyjęć.
− Dziękujemy za kolację. Wpadnijcie w przyszły weekend do nas – zaproponowała Ofelia, a Rafael spojrzał na nią, jakby sądził, że żartowała. Enrique chyba nigdy w całym swoim życiu nie zgadzał się tak bardzo z adopcyjnym ojcem. Miał dość Guzmanów nie tylko na cały tydzień, ale co najmniej pół roku. Ofelia była jednak grzeczna, więc nie powiedziała nic złego względem młodszego brata i jego rodziny. Pożegnała się z matką i ojcem, po czym wrócili do domu.
− My też będziemy się zbierać. Dzięki za zaproszenie. – Basty uścisnął dłoń Fabiana i poszukał wzrokiem Silvii, w gruncie rzeczy, nie mając ochoty się z nią żegnać, ale tego wymagała grzeczność.
Wtedy ich uszom dały się słyszeć wrzaski z góry. Na szczycie schodów stał Jordi i kłócił się z Silvią.
− A co cię to obchodzi, o której godzinie wracam do domu? Przecież i tak jest zwykle pusty, bo ty siedziesz całymi nocami w redakcji. Nie rozumiem, dlaczego to taki problem. Skoro ojciec może wracać, kiedy chce po schadzkach u sekretarki…
− Nie tym tonem!
− Yyy, chodźmy już. – Basty był już niemal jedną nogą za drzwiami, ale Ella się ociągała, chcąc usłyszeć dalszą część rozmowy.
− Co to ma znaczyć, u jakiej sekretarki, Fabian? – Serafina miała wrażenie, że widzi syna po raz pierwszy w życiu. Jordan zbiegł ochoczo z góry, by wyjaśnić.
− Jakiej sekretarki, babciu? Trudne pytanie. – Udał, że się zastanawia, po czym wyciągnął przed siebie prawą dłoń i zaczął zginać palce jeden po drugim, odliczając. – Cindy, Yolanda, Octavia… Nie wiem jak ma się ta teraz w Pueblo de Luz, ta w Monterrey przynajmniej była ładna. A ta z ratusza w San Nicolas miała krzywe nogi.
− Boże, Jordan, czy ty umiesz milczeć? – Don Leopoldo złapał się za głowę. Były sprawy, o których nie trzeba było głośno mówić, szczególnie w towarzystwie gości.
− O przepraszam, myślałem, że mówimy sobie o wszystkim. Jedna wielka szczęśliwa rodzinka. – Jordi uśmiechnął się krzywo, a zaraz potem spoważniał. Był wkurzony.
− Marsz do pokoju! – Silvia jakoś nie zdawała się być zaskoczona faktem, że jej mąż ma romans z sekretarką, czy też z wieloma sekretarkami. Wskazała palcem kierunek na górę, a Jordi odetchnął z ulgą.
− To próbuję zrobić od pół godziny, ale mi nie pozwalasz. Dobranoc, mam nadzieję, że kolacja się udała – rzucił na odchodnym, salutując w stronę Basty’ego i jego rodziny, po czym wbiegł po schodach na górę.
Nela kuliła się gdzieś za plecami babci, bojąc się cokolwiek zrobić, Serafina miała minę, jakby nie tylko zapomniała o gościach, ale w ogóle nie znała własnych dzieci. Fabian był lekko zakłopotany, że Castellanowie musieli tego wysłuchiwać, ale w gruncie rzeczy wyglądał na opanowanego, podczas gdy Silvia kipiała prawdziwą furią.
− Dobranoc. – Basty uznał, że to już czas na nich. Kiedy Fabian zamykał za nimi drzwi, usłyszał jeszcze donośny głos Elli:
− Fabian to jednak ma kiepski gust jeśli chodzi o kobiety. Ciekawe, jak miała na imię ta z krzywymi nogami.
Basty nie miał siły jej strofować. Na jej widok Syriusz prawie przeskoczył przez furtkę, chyba przestał się boczyć albo wyczuł, że mieli parszywy wieczór, bo nawet pozwolił Felixowi podrapać się za uszami.
− Pogadamy o tym? – zaproponował Basty, kiedy Ella poszła do łazienki i został sam z synem. – O mamie.
− Nie ma o czym. – Felix wychylił duszkiem szklankę wody i udał, że ziewa. – Może jutro.
Basty pokiwał głową, nie chcąc go zmuszać. Obserwował jak syn wspina się po schodach na górę i sam również udał się do swojej sypialni. Felix jednak długo nie mógł zasnąć. Siedział przy otwartym oknie, wpatrując się w dom Guzmanów naprzeciwko, gdzie światła paliły się jeszcze do późna w nocy. Słyszał z daleka dźwięk skrzypiec. Zapewne tych, które kiedyś należały do dziadka Valentina. Kiedy światła zgasły, muzyka rozbrzmiewała jeszcze przez chwilę, po czym i ona ucichła, a drzewo przed domem zakołysało się złowieszczo. Wytężył wzrok i dostrzegł ciemną sylwetkę, która zgrabnie ześlizgnęła się po drzewie przez okno i wylądowała na trawniku przed domem, a następnie sprawie przeskoczyła ogrodzenie i ruszyła biegiem wzdłuż ulicy.
Wyglądało na to, że Jordi również nie mógł spać.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 11:43:53 20-11-22, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3493
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:50:56 30-11-22    Temat postu:

Temporada III c 096

Gabriel/Rose/Venetia/Vincenzo/Adora/Pilar

Dla Gabriela Lopeza nie było to pierwsze spotkanie z nastoletnim Freddie’em Spotkali się po raz pierwszy trzy lata temu gdy policja w Monterey aresztowała go gwałt i nieumyślne spowodowanie śmierci. Jedna z nich Maria Montes została przez niego skrępowana i zgwałcona. Dziewczyna udusiła się własnymi wymiocinami. Druga z ofiar i jej dziewczyna- Veronica Fuentes miała więcej szczęścia. Udało jej się uwolnić, uciec i wezwać pomoc. Przybyli jednak za późno i Maria zmarła. Freddie ku niezadowoleniu Lopeza był sądzony jako nieletni i jedyny wyrok jaki mógł otrzymać to poprawczak. Spędził tam trzy lata i w jego przypadku resocjalizacja nie zdała egzaminu. Wyszedł w październiku zeszłego roku, w dniu osiemnastych urodzin, odnalazł swoją siostrę, dowiedział się o jej orientacji seksualnej i musiał ją naprawić. Na samą myśl prokurartoriwi robiło się niedobrze. Mieli cholerny XXI w a ludzie pokroju Freddie’go nadal wierzyli że homoseksualizm jest chorobą, którą można wyleczyć. Pozwolił Sebastianowi Castellano przejąc pałeczkę. Policjant wyrecytował prawa aresztantowi i przeszedł do przesłuchania. Lopez podziwiał faceta, który grał przed dzieciakiem dobrego glinę.
Pozwolili więc chłopakowi mówić. Prawnik w tym czasie intensywnie notował coś w swoim kajecie. Freddie zaczął od początku. Opowiedział o matce- prostytutce, która oddawała się za pieniądze. W tym czasie chłopak był zamykany w szafie i słyszał i jak podejrzewał Lopez widział jak matka obsługuje swoich klientów. Wiedział już o tym wszystkim. Wiedział także, że niektórzy z nich nie chcieli tylko z jej usług skorzystać Matka sprzedawała im także własnego syna. Jak dowiedział się od nastolatka ojciec zabił matkę ponieważ przyłapał ją z babą.
— Gziły się — wypluł z siebie nastolatek gdy ja — popatrzył na Bastego i głośno przełknął ślinę. — Facet uciekł przez okno. Stary dobrze zrobił, że ją zajebał. — przeniósł spojrzenie na Lopeza. —Chciałem ocalić Jules, wyzwolić ją z grzechu.
— Grzechu?
— To co robiła z Castelani — splunął na podłogę — było grzeszne i należało to powstrzymać. Za wszelką cenę.
— Chciałeś więc uleczyć jej duszę? — dociekał Basty chociaż robiło mu się niedobrze na samą myśl przez co przed śmiercią przeszła Ortega. — Seks to lekarstwo?
— Tylko mężczyzna może uleczyć jej chorobę — zapewnił go gorliwie. — Pańskiego syna nie mogłem uleczyć, ale jest terapia, która pomogłaby mu wrócić na właściwą ścieżkę. Są kobiety, które niosą pomoc.
— Mojemu synowi nic nie dolega — odpowiedział mu przez zęby Basty.
— Ile razy leczyłeś Jules? — wtrącił się do rozmowy Lopez pochylając się do przodu. — Swoją siostrę? Wiesz, że była twoją siostrą?
— Żyła w grzechu i zrobiłem wszystko, aby jej pomóc.
— A gdy wszystkie metody zawiodły zabiłeś ją?
— Nie chciałem jej zabić! — odezwał się piskliwym głosem — Zaczęła się śmiać, nazwała mnie zboczeńcem więc zacisnąłem palce na jej szyi i uniosłem jej głowę nad ziemią i uderzyłem . Dwukrotnie. Chciałem, żeby się zamknęła.
— Wiedziałeś, że była w ciąży? — zapytał go Basty. Freddie popatrzył na niego zaskoczony.
— To był chłopiec — dodał Lopez z satysfakcją notując iż chłopak blednie. — Zabiłeś nie tylko swoja siostrę, ale także doprowadziłeś do śmierci dziecka.
— Płodu — poprawił go prawnik. — Mój klient nie miał pojęcia o ciąży panny Ortega.
— To nie ma znaczenia w końcu pański klient wierzy, że każde życie jest święte czyż nie? — zwrócił się do chłopaka. — Od poczęcia do naturalnej śmierci czy nie tak głosi Bóg w którego tak gorliwie wierzysz?
— Pan w nic nie wierzy — głos miał piskliwy.
— To nie ma znaczenia w co wierzę znaczenie ma jedynie to, że jesteś małym sukinsynem, który usprawiedliwia wielokrotny gwałt używając religijnych argumentów. Wiesz mi Freddie siedzę w tym od dawna i nie jesteś ani trochę oryginalny. Jesteś takim samym małym zakompleksionym człowieczkiem z trudną przeszłością jak każdy przed tobą i każdy który przyjdzie po tobie.
— Nic o mnie nie wiesz! — wybuchnął. — Nie wiesz jak to jest gdy matka wybiera miłosne schadzki ponad swoje dziecko. I to z taką samą dziwką gdy ty musisz znosić ich brudne łapy!
— Masz rację nie mam pojęcia jak to jest być molestowanym, opuszczonym i przerażonym. I wiem, że pocieszenie znalazłeś w różańcu i ok módl się do kogo tylko chcesz. Budda? Alach? Jezus Chrystus? Do wyboru do koloru. Nie wmawiaj mi jednak, że gwałciłeś własną siostrę w Jego imieniu, za Jego zgodą bo to bzdura. — z teczki wyciągnął zdjęcie, które dał mu Castelani. Położył je przed chłopakiem. — Była twoją siostrą — wstał — krwią z twojej krwi, którą zbrukałeś. To nie homoseksualizm zniszczył jej niewinną duszę zrobiłeś to ty. Zakradając się do jej pokoju, wciągając ją do nieużywanych pokoi. Nie ratowałeś jej zaspokajałeś tylko swoje chore rządzę. W niczym nie różnisz się do mężczyzn, którzy cię molestowali. W niczym Freddie
— Nieprawda! Naprawiłem ją!
— Nie potrzebowała naprawy. Spójrz na nią do jasnej cholery. Jules była człowiekiem, żywą czującą młodą kobietą, która miała pecha, że los na jej drodze postawił ciebie. Zabiłeś ją, zabiłeś wasze dziecko. To nie Rose Castelani splugawiła jej duszę czy zrobiła w cokolwiek wierzysz to byłeś ty. I tylko ty.
Freddie wykrzywił twarz w paskudnym grymasie i ku zaskoczeniu prokuratora rozpłakał się niczym mały chłopiec. Gdy chciał zabrać ze stołu zdjęcie Jules prokurator zabrał je i schował do teczki. Nie zasługiwał na zdjęcie dziewczyny w celi. Nie zasługiwał na nic. Nastolatek podpisał protokół z przesłuchania i został wprowadzony. Zmęczony Gabriel wrócił do domu i wziął prysznic. Nie chciał brać synka na ręce dopóki nie zmyje z siebie zapachu śmierci i niepotrzebnej przemocy.
August nie spał;. Leżał w łóżeczku, ochoczo gryząc gumowego zielono-białego grzybka. Prokurator wziął go na ręce i przytulił. Wargami musnął czubek jego główki. Czarne lekko pokręcone włosy załaskotały go w nos.
— Ciężki dzień? — w progu ich sypialni stała Rosario. Uśmiechnął się lekko na widok zbliżającej się kobiety, która pocałowała go lekko w usta.
— Bardzo — odpowiedział. — Mały człowiek dał ci w kość?
— Przyznaje był grymaśny, ale to wszystko przez te ząbki prawda skarbie? — zapytała niemowlę. — Wychodzisz?
— Skąd taki wniosek? — odpowiedział pytaniem na pytanie prokurator.
— Włożyłeś na siebie czysty garnitur, gdybyś zostawał w domu to byś ubrał dresy.
Gabriel uśmiechnął się lekko.
— Musze porozmawiać z Rose Castelani.
— I zapytać ją czego chce — dodała za męża. Byli razem krótko, ale poznała go na tyle aby wiedzieć, że wpisał w kulturę swojej pracy trzymanie się życzeń ofiar. Ostrożnie wzięła od niego synka.
— Kupiłaś mu tego grzybka?
— Twój ojciec — odpowiedziała — Wpadł z wizytą i prezentami.
— Prezentami? — uniósł brew. Widać nawet na stare lata Ulisses Lopez okazywał się być człowiekiem, który miał serce.
— Wpadną wieczorem na kolację więc mam nadzieję, że wyrobisz się do dwudziestej i odbierzesz zamówienie.
— Dam znać jeśli nie wyrobię — odparł na to i jeszcze raz ją pocałował. — Bądź grzeczny Gus i daj mamie skończyć tą książkę. Wiesz, że dedykuje ją właśnie tobie? — zapytał malucha i pocałował go w policzek. Za nim podpisze ugodę miał jeszcze jeden przystanek.

***
.
Rose Castelani udawała, że śpi. Robiła tak za każdym razem gdy do środka wchodziła babka Paloma. Kobieta spędziła czterdzieści pięć minut klepiąc zdrowaśki. Blondynka kilkukrotnie miała ochotę wstać wyrzucić różaniec przez okno, lecz uznała, że nie warto. Jeśli babka chciała wierzyć, że powtarzanie w kółko tych samych formułek pomoże w jakikolwiek sposób. Droga wolna. Ona podjęła decyzje aby babcię ignorować. O ile w ramiona rodziców wślizgiwała się wręcz z dziwną przyjemnością to babce nie chciała patrzeć nawet w oczy. W końcu to ona wyciągnęła pierwszy kamyk, który wywołał lawinę. Ricardo mógł być h*jem, ale nie był mordercą. Leżąc w ciepłej pościeli , we własnym łóżku nie mogła uwierzyć, że tak bardzo się pomyliła.
Była pewna, że to Ricardo zgwałcił i zabił dziewczynę, którą kochała. Informacja o ciąży jedynie utwierdziła ją w tym przekonaniu. Dick chciał ukryć swój postępek więc zwabił Jules nad jezioro, zgwałcił ją i udusił. Prawda okazała się boleśniejsza od jej wyobrażeń i domysłów. Julia nie tylko została zabita przez swojego chorego psychicznie krewnego, ale także powód zabójstwa mroził krew w jej żyłach. Julia nie żyła ponieważ była homoseksualna. Nie żyła ponieważ Freddie uważał, że homoseksualizm to choroba, którą można wyleczyć za pomocą seksu. Wzdrygnęła się i usiadła. Nie mogła uwierzyć, że w XXI wieku są osoby wierzące w takie brednie. Blondynka odrzuciła na bok kołdrę i podreptała do przylegającej do sypialni rodziców łazienki.
Ich łóżko zdecydowanie wolała bardziej od własnego. Pachniało poczuciem bezpieczeństwa, po za tym w sypialnia rodziców nie kojarzyła jej się boleśnie z Jules. To w końcu w tamtym pokoju ona i szesnastolatka całowały się po raz pierwszy. I nie tylko. Na samą myśl, że Freddie był światkiem tego wszystkiego napawało ją lękiem i obrzydzeniem jednocześnie. Stanęła przed lustrem i jednym szarpnięciem zerwała z szyi opatrunek. Rana po garocie była paskudna. Zaczerwieniona i cienka. Lekarz zapewnił ją, że blizna powinna być minimalna, lecz Rose Castelani nie dbała o to. Wyrwa w jej sercu była o wiele, wiele większa. Nastolatka wątpiła czy kiedykolwiek się zagoi. Zdjęła bandaże z rąk, piżamę i weszła pod prysznic. Ciepłe strumienie wody uderzyły ją w twarz. Skrzywiła się mimowolnie i podkręciła strumień.
Pod prysznicem spędziła czterdzieści pięć minut szorując swoją skórę do bólu. Wiedziała, że to bezcelowe, lecz nie mogła się powstrzymać. Szczupłymi poranionymi palcami odgarnęła włosy z twarzy. Wyglądała upiornie. Gdy rozległ się dźwięk dzwonka do drzwi podskoczyła gwałtownie. Zganiła się szybko za to nieracjonalne zachowanie i pospiesznie ubrała się w przygotowany wcześniej strój. Gdy schodziła na dół słyszała głos swojej matki.
— Czy to naprawdę konieczne? — zapytała Antonia Castelani trzymając gości w progu. — Rosie przeszła wystarczająco w ciągu ostatnich kilku godzin.
— Wiem — zapewnił ją szeryf — ale musimy z nią pomówić.
— Antonio — drugi głos był jej obcy. Męski, spokojny. Zatrzymała się u szczytu schodów — wiem, że Rosie przeszła wiele w ciągu ostatnich godzin, ale aby domknąć akt oskarżenia potrzebne mi są jej zeznania i — urwał — Za nim spotkam się z jego obrońcą chcę wiedzieć czego chcę Rose.
— Rose chcę, aby jego życie na ziemi było jedynie preludium do życia po śmierci. Oczywiście w męczarniach — zeszła powoli na dół. Obaj mężczyźni popatrzyli na nią. Jeden z konsternacją, drugi zaciekawieniem. — Mamo nie trzymaj panów w progu — poprosiła kobietę. — Zapraszam na salony. — zachęciła ich i zatrzymała się w progu salonu. Na kanapie siedziała Paloma Perez i jej ciotka. Ricardo zamarł z ciastkiem w drodze do ust. — Gdybym wiedziała, że to zlot rodzinny założyłabym chociaż majtki — odezwała się po chwili.
— Primrose
— Daruj sobie karcenie Dick. — odezwała się w kierunku mężczyzny — Próbowano mnie zabić bo jestem lesbijką więc mogę sobie pozwolić na cięty dowcip. Mamo, gdzie tata?
— Pojechał do remizy w sprawie o którą go prosiłaś — odpowiedziała Antonia.
— Rozumiem, zapraszam panów do gabinetu
Gdy weszli do środka Rose podeszła do okna i dłuższą chwilę wpatrywała się w dziennikarzy kręcących się przed bramą.
— Szeryfie będę wdzięczna zza pozbycie się widowni — odezwała się nie patrząc nawet w jego stronę. — Wolałabym nie trafić na okładkę lokalnego szmatławca. W tym tygodniu nawet mój lepszy profil wygląda źle — obróciła się w ich stronę. — Czego chcecie?
— Rose — Antonia podeszła do córki. Dziewczyna zrobiła krok w bok i splotła ręce na piersiach spoglądając to na jednego to na drugiego. Jej bosa stopa wystukiwała nerwowy rytm.
— Porozmawiać — Ivan pierwszy odzyskał zdolność mówienia. Spodziewał się, że Castelani będzie raczej leżała w łóżku nie stała przed nim dumna i wyprostowana z wściekłą miną. Zasłużył na to więc wytrzymał jej zabójcze spojrzenie. — Potrzebujemy twoich zeznań.
— Freddie zaskoczył mnie podczas treningu pływackiego i usiłował zabić. Chciał uciąć mi głowę garotą ponieważ jestem nie heteronormatywna. Za nim zarzucił mi morderczą pętlę na szyję, wrzucił do basenu gdzie nałykałam się wody a pan — popatrzyła na szeryfa — uratował mi życie przyznał się do zabicia mojej dziewczyny. To moje zeznanie. Chcecie je na piśmie? — zapytała zaczepnie. — któryś z was będzie musiał je spisać bo ja — pokazała im poharatane wnętrze obu dłoni — nie jestem pewna czy utrzymam długopis.
Antonia milczała. Ostrożnie ujęła nadgarstek córki. Matka i córka popatrzyły na siebie.
— Na spisywanie zeznań przyjdzie jeszcze czas — zapewnił ją Gabriel Lopez — Chce omówić z tobą inną sprawę — ton głosu mężczyzny był spokojny, chłodny jakby zachowanie dziewczyny nie zrobiło na nim absolutnie żadnego wrażenia. — Dziś rano Federico został postawiony w stan oskarżenia. Postawiliśmy mu zarzut wielokrotnego gwałtu, zabójstwo drugiego stopnia i doprowadzenia do śmierci płodu a także utrzymywanie kazirodczych stosunków z siostrą, usiłowanie zabójstwa.
— Przyszedł pan więc po oklaski?
—Nie, przyszedłem zapytać czego chcesz?
Zamrugała powiekami. Rose Castelani nie spodziewała się takiego obrotu spraw.
— Usiądziemy? — zapytał Lopez
Rose opadła na najbliższe krzesło.
— Mam dwie drogi do wyboru; mogę poprosić sędziego na najbliższym posiedzeniu o wyznaczenie daty procesu i zaczekać około trzy miesiące na proces lub pójść na ugodę.
— Dlaczego pan mnie o to pyta?
— Zawsze pytam czego chcą rodziny ofiar. Z tego co mi wiadomo Jules była twoją rodziną.
— Chcę pan iść na układ bo on — wskazał palcem na Ivana — spartaczył dochodzenie?
— Tu nie chodzi o to czego ja chcę tylko czego chcesz ty. Mogę pójść do sądu i walczyć, ale nie obiecam ci, że mając taki materiał dowodowy a nie inny Freddie otrzyma wysoki wyrok Na procesie będziesz musiała zeznawać.
— Moje zeznania są sprzeczne z jego słowami — zauważyła. — Byłam pewna, że zabił ją Dick — urwała — znaczy Ricardo Perez, mój dziadek.
— Z powodu jego samochodu na miejscu zdarzenia? — zapytał ją prokurator.
— I wielu innych grzechów — odpowiedziała mu nastolatka. — Ile?
— Jeśli pójdziemy na ugodę Freddie dostanie czterdzieści lat. Gdy sprawa znajdzie swój finał w sądzie — urwał. — wszystko zależy od sędziego, jego surowości i poglądów. To ostatnie nie powinno mieć wpływu na wydawane wyroki, ale — westchnął — Dwadzieścia lat do dożywocia.
—Jeśli będziemy mieć szczęście.
— Tak.
— Proszę iść na układ. Niech tam zgnije w pierdlu.

***
W piątek wszyscy uczniowie szeptali na korytarzach o wydarzeniach z czwartkowego późnego popołudnia. Uczniowie z klasy Rosie byli zaczepiani na korytarzach przez innych uczniów w celu uzyskanie jakichkolwiek informacji. Z takiego stanu rzeczy zadowolona była jedynie Anakonda, która chętnie udzielała informacji. Prawdziwe czy też zmyślone nie miały dla niej znaczenia. Gdy Sylvia Guzman przyjaźniąca się z jej matką zaproponowała dziewczynie wywiad Anna resztę zajęć szkolnych przetrwała w wybornym więc nastroju. Adora natomiast zaszyła się w bibliotece. Lubiła ciszę i spokój tego miejsca. I zdecydowanie łatwiej jej było się skupić w szkole przy odrabianiu prac domowych niż w domu gdzie zasypiała nad zadaniami z matematyki.
Dziś nie mogła się skupić nad równaniem z dwoma niewiadomymi i ćwiczeniami, które zadała im Fernandez. Ciągle wracała myślami do Rosie. Polubiła ją. Gdy blondynka pojawiła się w centrum korepetycji i została przydzielona do Adory nie sądziła, że się zakumplują. Rose była z innego świata. Z bogatego domu, z kochającymi rodzicami. Była także wnuczką dyrektora. A tymczasem już pierwszego dnia stwierdziła, że „jej dziadek to fiut“ Jakoś się dogadały. Nastolatkę kusiło, żeby zerwać się z lekcji i odwiedzić dziewczynę, ale szybko zrezygnowała z tego pomysłu. Pan Severin miał rację. Rodzina Rose potrzebowała spokoju. Matteo poruszył się jakby chciał przypomnieć mamie że miała zajmować się matematyką a nie bujaniem w obłokach. Nastolatka postukała długopisem o kartkę wracając do zadania.
— Adoro
Nastolatka uniosła do góry głowę spoglądając zaskoczona na Pilar. Kobieta usiadła na przeciwko córki. Garcia de Ozuna zmieniła od ich ostatniego spotkanie. Ścięła włosy na modną krótką fryzurkę, która jej matce odjęła lat. Nie że musiała je sobie odejmować w końcu miała raptem trzydzieści siedem lat.
— Co ty tu robisz? — zapytała zaskoczona nastolatka. Odkąd Adora była w ciąży matka unikała jej jak ognia.
— Byłam u dyrektora — zaczęła kobieta. — Paramedycy z remizy co roku prowadzą zajęcia z kursu pierwszej pomocy — wytłumaczyła. — Byłam z nim na spotkaniu aby ustalić dogodne terminy, liczbę uczestników. Co roku zajmował się tym Francisco, ale teraz ma inne sprawy na głowie.
— A jak ma się Rosie? — zapytała matkę licząc, że ma ja informacje z pierwszej ręki. Na temat jej przyjaciółki.
— Jej życiu nie zagraża niebezpieczeństwo — udzieliła dyplomatycznej odpowiedzi. — Nasz kapitan rozmawiał z Francisco , który poinformował go, że Rose jest już w domu.
— Myślisz, że mogłabym ją odwiedzić? — zapytała ostrożnie Adora. Wiedziała bowiem, że nie tylko Pilar pracuje z Francisco, ale także dobrze zna jego żonę.
— Za jakiś czas, — zapewniła córkę. — Na razie próbują się po tym wszystkim pozbierać. Muszę wracać do remizy.
— Mogę cię odprowadzić?
— Jasne
Adora pospiesznie posprzątała swoje rzeczy i ruszyła z matką na szkolny parking. Zatrzymały się przy jej aucie. Pilar przełożyła klucze z jednej ręki do drugiej.
— Poznałam Serafinę Guzman — wypaliła bez uprzedzenia Adora. — Mogłaś wspomnieć, że mam ciotkę I to całkiem sympatyczną.
— Poznałaś Serafinę — powtórzyła głucho kobieta.
— Tak i wspomniałabym ci o tym gdyby nie fakt, że nie możesz na mnie patrzeć nie mówiąc już o przebywaniu w jednym pokoju. — ze świstem wypuściła powietrze — aż tak bardzo mnie nienawidzisz.
— Nie nienawidzę cię głuptasie — głos Pilar zadrżał. Wzięła głęboki oddech i odwróciła się w stronę córki podchodząc do niej. Uniosła do góry jej podbródek. — Kocham cię — powiedziała — Czuje się odpowiedzialna za to co się stało. Gdybyśmy nie przeprowadzili się do tego miasta być może to wszystko by się nie wydarzyło. Nie spotkałabyś tego chłopca.
— Chwila uważasz, że zaszłam w ciąże żeby zrobić ci na złość? To nie był efekt buntu — wzięła głęboki oddech. Nie mogła uwierzyć, że rozmawiają o tym na parkingu. To po prostu się stało. Uderzyły nam hormony do głowy i za nim się obejrzałam było po wszystkim. —tak rozmowa z matką o jej pierwszym razie była zdecydowanie bardziej krepująca niż z Marcusem. Usta Pilar drgnęły w lekkim uśmiechu. Telefon wetknięty w kieszeń spodni rozdzwonił się. Kobieta wyciągnęła go i zerknęła na wyświetlacz.
— Muszę wracać do remizy — odezwała się po chwili. Podeszła do Adory i pocałowała ją we włosy. — Jutro też pracuje, ale może wpadniesz do remizy na zajęcia szkoły rodzenia?
—Ty je prowadzisz?
— Nie, położna z lokalnej kliniki. Jeśli chcesz możesz wpaść z Marcusem. Obiad w niedzielę?
— Tylko pod warunkiem, że to nie ty będziesz gotować?
— Zgoda do zobaczenia
Adora pokiwała głową i patrzyła jak matka odjeżdża. Być może jeszcze wszystko jakoś się ułoży?

****
Zostawiła swoich rodziców samych. Z rodzinnego domu wybiegła ze łzami w oczach chwytając jedynie torebkę. Kilka minut później wskoczyła do pociągu jadącego do Londynu. Przemoczona do suchej nitki naciągnęła na głowę kaptur i po raz kolejny zignorowała dzwoniący telefon. Jednym kliknięciem wyciszyła także dźwięki, aby współpasażerowie nie spoglądali na nią wilkiem za każdym razem gdy matka lub ojciec próbowali się do niej dodzwonić.
Venitia Capaldi kilkukrotnie słyszała historie o zamienionych dzieciach i o prawdzie wyjawianej po latach. ABC nakręciło kiedyś nawet serial o dwóch zamienionych przy porodzie dziewczynkach. Nigdy nie przypuszczała, że taka historia może przytrafić się właśnie jej. I to właśnie teraz. Gdy wszystko zaczęło się układać. Gdy jej kariera. Głośno przełknęła ślinę gdy pomyślała o Thomasie. Bezwiednie chwyciła telefon i weszła do wyszukiwarki .drżącymi palcami wpisała w Google jego imię i nazwisko. Wyświetliła jego zdjęcia.
Z fotografii spoglądała na nią znajoma twarz. Lekko uśmiechnięty obejmujący w tali swoją żonę. Venitia przyłapała się na tym, że szuka podobieństw między nim a sobą. Trzęsącymi się dłońmi wpisała nazwisko swojej biologicznej matki. Odnalazła ich wspólne zdjęcie z przed kilkunastu lat gdy mieli po trzydzieści parę lat . I właśnie wtedy jej serce wykonało fikołka. Jakby złośliwy chochlik bawił się magicznymi eliksirami mieszając je i łącząc. To po niej odziedziczyła oprawę oczu ich kolor kształt brwi. Owal twarzy, usta miała po nim. Gdy przypadkiem wyświetliła zdjęcie najmłodszej córki reżysera zamarła.
Gdy pierwszy raz zobaczyła zdjęcie córki McCorda pokazane przez samego reżysera pomyślała że siostry są do siebie podobne w nieoczywisty sposób . Emma I Emily. Emily i Emma. Jedna ciemnowłosa, druga blondynka. Emma miała zielone oczy swojej matki, Emily ciemnoczekoladowe odziedziczyła po babce od strony ojca lecz gdy stały obok siebie, obie obejmując Thomasa uświadomiłam sobie, że uśmiech i tą iskierkę ciepła w oczach miały po ojcu. Pociągnęła nosem czując jak do oczu napływają jej łzy. Miała rodzeństwo.

Miała siostrę-bliźniaczkę o której istnieniu parę godzin temu nie miała pojęcia. Gdy pociąg zatrzymał się na przystanku docelowym wyszła na stację nie mając pojęcia co tak naprawdę powinna zrobić? Nie mogła przecież polecieć do LA zapukać do drzwi reżysera i oznajmić mu że jest jego zmarłą przed laty córką. Nie mogła pojechać do Emmy przebywającej gdzieś w UK i powiedzieć, że jest jej młodszą siostrą, nie mogła lecieć do Meksyku i spotkać z przebywającym tam rodzeństwem bo ona była w ciąży a on ułożył sobie życie. Klnąc pod nosem ruszyła przed siebie. Telefon kurczowo trzymany w dłoniach zaczął znowu zaczął dzwonić. Odebrała.

— Nie rozumiesz między wierszami? — Warknęła do słuchawki. — Pozwól że ci coś wyjaśnię Gdy ktoś nie odbiera telefonu to znaczy że nie ma ochoty z tobą rozmawiać.

I — W skrytości ducha mam nadzieje , ze spodziewałaś się telefonu od kogoś innego. — usłyszała męski głos. — Tu Cormac Beek — przedstawił się.
— Tak — wykrztusiła i przebiegła na druga stronę ulicy. — Spodziewałam się telefonu od kogoś innego. Przepraszam.
— Nic nie szkodzi moja droga — witano mnie gorzej. Mam do ciebie pewną sprawę. Zawodową oczywiście. Nie wiem czy słyszałaś, ale ponownie wystawiamy Najszczęśliwszą i na dzisiejszy ostatni już wieczór wypadła mi i aktorka i dublerka. Grupa żołądkowa czy coś takiego więc pomyślałam o tobie. Twoja agentka powiedziała mi, że jesteś w Londynie.
— Chcę pan żeby wcieliła się w rolę Anny? — zapytała go Los z niej kpił w najlepsze. Autorem sztuki był jej biologiczny ojciec, matką była aktorka, która trzydzieści lat temu zagrała Annę i zaczęła rodzić na scenie. Dla Venetii to powiedzenie nagle nabrało głębszego znaczenia. — Przedstawienie jest dziś?
— O dwudziestej.
— Będę w teatrze za dwadzieścia minut oznajmiła.
— Doskonale, zdążymy zrobić małą próbę. Do zobaczenia — Cormac rozłączył się.

Piątkowy trening odbył się w strugach deszczu. Trener drużyny nie miał zamiaru odpuszczać młodym piłkarzom z powodu „małego kapuśniaczku”. Koszulka Vincenzo Diaza bardzo szybko zrobiła się mokra. Ciemnowłosemu wysokiemu chłopcu pogoda nie przeszkadzała gdy dryblował z piłką między rozstawionymi pachołkami. Nastolatek dopiero siedząc w poprawczaku zapalał sympatią do sportu. W zakładzie nie było zbyt wielu rozrywek. Miał do wyboru bibliotekę lub sport Zbyt mocne zainteresowanie książkami nie było mile widziane wśród osadzonych za to piłka nożna, siłownia czy okazjonalne bójki już tak. Męska drużyna piłki nożnej poprawczaka w którym siedział Vincenzo zajęła trzecią lokatę w międzyzakładowych rozgrywkach. Wystrzelona przez niego piłka uderzyła w słupek. Szatyn poślizgnął się na mokrej murawie ładując na kolanach. Przeklinając pod nosem podniósł się z klęczek. Miał nadzieję, że trening pozwoli mu się wyżyć, lecz myśli chłopaka były przy Rosie. Chudej pyskatej i wygadanej siostrzenicy. Gdy kilka tygodni temu przedstawił się jej nie przypuszczał, że przyzwyczai się do blondynki w swoim życiu. Robił przecież wszystko, aby nie przyzwyczajać się do ludzi. Oni zawsze odchodzą, pomyślał gorzko i odgarnął mokre włosy z twarzy . Z nadgarstka ściągnął gumkę do włosów i związał włosy w małą kitkę.
— Ej, Snow! — Usłyszał za swoimi plecami. Bezwiednie odwrócił do tyłu głowę. Odkąd uczniowie dowiedzieli się o jego pokrewieństwie z Perezem nadali mu ksywkę Snow. Na część jednego z najsłynniejszych Bękartów ostatnich lat. Popatrzył obojętnym wzrokiem na chłopaka.
— Czego?
— Wiesz coś o Castelani?
— A ch*j cię to obchodzi — odpyskował nastolatek.
— To bym jej chętnie wsadził, ale słyszałem że ona woli cipki.
To wystarczyło aby odwrócił się i wymierzył mocny cios. Z nosa chłopaka trysnęła krew. Christian posłał mu pewne wściekłości spojrzenie i za nim zrobił unik wylądował w błocie. Christian uderzył go. Chłopcy zaczęli sir tarzać w błocie Ktoś chwycił chłopaka od tyłu. Vincenzo wierzgnął nogami i uderzył mężczyznę w nos z łokcia .
— Uspokój się do cholery warknął wściekły Hugo Delgado nadzorujący trening obejmując go za ramiona szarpiącego się chłopaka. Vincenzo utkwił jasne oczy w podnoszącym się z ziemi nastolatku. Dzieciak wytarł wierzchem dłoni krew z rozciętej wargi.
— Puść — warknął w stronę bruneta. Delgado rozluźnił uścisk, lecz nie odsunął się na wypadek gdy będzie znowu musiał rozdzielać wkurzonych nastolatków.
— Będzie spokój czy mam was wysłać na dywanik do dyrektora?
— Dick mu nic nie zrobi — skomentował to Manuel Rojos — To w końcu jego synalek.
— Do szatni — zadecydował asystent trenera. Nie chciał wdawać się w słowne potyczki. Popatrzył na profil Diaza mimowolnie przypominając sobie , że Vincenzo jest częstym gościem ośrodka. Gdy ostatni raz starł się na rękawice z jednym z wychowanków Juliana polała się krew. Vazquez kazał mu mieć na dzieciaka oko. Stwierdził nawet że młody Diaz jest podobny do młodego u gniewnego Gabriela Romo. Tym stwierdzeniem dawał Delgado jasno do zrozumienia, że dzieciaka może nie czekać świetlana przyszłość. Gdy nastolatek koszulką wytarł sobie twarz brunet zauważył siniaki w różnym stopniu gojenia się. Vincenzo poprawił mokry i brudny podkoszulek. Wstrząsnął nim zimny deszcz Chwycił pachołek i zaczął je zbierać. Nie chciał natknąć się pod prysznicami na chłopaków z drużyny. W ciszy i zacinającym coraz mocnej deszczu młody chłopak pogrążył się we własnych myślach. Im dłużej myślał o swoim pokrewieństwie z Dickiem tym bardziej był mu on obojętny. Spłodził go, lecz to Damian Diaz; pijak, hulaka i damski bokser go ukształtował. Damian obijał mu żebra, plecy nosiły ślady pasa, który wżynał się z skórę tak bardzo, że zostawiał blizny. Gdy był dzieckiem chował się pod stołem, gdy dorósł zaczął mu oddawać. Miał trzynaście lat gdy pierwszy raz oddał ojcu. Był wściekły, pokrwawiony i chociaż jego drobne piąstki nie zrobiły mu krzywdy to tamtemu dziecku dały siłę. To właśnie wtedy zaczął trenować boks. I w poprawczaku uratowało mu to życie.
Strumienie ciepłej wody chłostały mu plecy gTy dy pochylił się I strzepał głowę niczym mokry pies. Dwa lata temu jego życie wywróciło się do góry nogami gdy z dnia na dzień zniknęła Ruby Valdez. On ,Jules i Ruby byli nierozłączni. Cała trójka wywodziła się z patologicznego środowiska. Ojciec Jules siedział za zabójstwo, rodzice Ruby nie żyli. Dziewczyną trafiła do sierocińca po śmierci dziadków zaś Vincenzo wychowałam się w domu pełnym alkoholu I przemocy. Poruszył głową na boki i zakręcił wodą. Po omacku sięgnął po ręcznik i przetarł mokrą twarz. Biodra owinął ręcznikiem. Gdy się obrócił dostrzegł jednego z chłopaków z drużyny. Diego Ledesma stał i gapił się na niego.
— Chcesz coś? — Zapytał go.
— Nie — odpowiedział i odwrócił wzrok skupiając się miętoszeniu swojej koszulki. — Prysznice wolne?
— Tak — odpowiedział mu i udał się do swojej szafki. Ktoś napisał na niej czerwonym sprayem Bękart. Popatrzył na napis i westchnął. Był kilkudniową sensacją. Od dnia w którym Rosie obwieścił Anakondzie o ich pokrewieństwie szatyn znosił uszczypliwe uwagi rówieśników, nadawanie głupich ksywek czy krzywych spojrzeń. Trudno mu było pojąć dlaczego ludzi tak bardzo to interesuje?
Tak informacja o tym że Perez ma drugą rodzinę była szokująca nawet dla samego zainteresowanego. Gdy przeszło rok temu dowiedział się o swoim pokrewieństwie z nauczycielem wpadł w szał I nic nie było go wstanie uspokoić. Dopiero babka zaciągnęła go pod prysznic i odkręciła lodowaty strumień wody. Genoveva Diaz doskonale znała prawdę I dla niej nastolatek był po prostu jej wnukiem. Kto go spłodził było rzeczą drugorzędną. Nastolatek, który już od lat sprawiał problemy wychowawcze dopiero w tamtej chwili zaczął odreagowywać. Napady złości, szkolne bójki, kradzieże w sklepie. Im bardziej matka starała się go ułagodzić tym gorsze było jego zachowanie. W wieku czternastu lat zapalił swojego pierwszego jonta. Mając siedemnaście jonty były jedynie zapychaczami między mocniejszymi prochami. Kilka miesięcy później wylądował w poprawczaku. I doniosła na niego jego własna matka.
Po siedmiu miesiącach w poprawczaku wiedział, że Renata ocaliła mu życie. Gdy zabrał jej samochód i wpakował się na drzewo nie kryła go. Gdy Basty znalazł narkotyki wprost przyzna, że należał do jej syna. Wściekał się, krzyczał i warczał a nocą w celi Basty zafundował mu pierwszy od lat detoks. Do końca życia zapamięta ból. Strach przyszedł później. Zamrugał powiekami gdy za jego plecami rozległ się dźwięk kroków. To Diego podszedł do swojej szafki . Kiedyś się przyjaźnili.
Niewielka różnica wieku, porąbani ojcowie i bliskie sąsiedztwo sprawiło, że chłopcy znaleźli wspólny język. Byli najlepszymi przyjaciółmi. Wszystko zmieniło się gdy Vincenzo zaczął ćpać. Zerknął na pokryte siniakami plecy nastolatka. Szybko odwrócił wzrok. Znał te sińce zbyt dobrze.
— Nie wiedziałem, że jesteś w drużynie — odezwał się szatyn. Diego łypnął na niego przez ramię. — Myślałem , że wiążesz się z innym sportem.
— A ja nie sądziłem, że twój nafaszerowany chemią mózg jeszcze cokolwiek pamięta.
— Pamiętam.
— Och doprawdy? — Zapytał go odwracając się. Co pamiętasz? — Zapytał go. — Pamiętasz jak zaćpanego holowałem cię do domu?
— Diego — jęknął
— Co Diego? Okradłeś mnie żeby mieć hajs na prochy!
— Przepraszam — wydusił. — Wisiałem hajs dilerowi — przesunął otwarta dłonie po twarzy. — Wiem to mnie nie usprawiedliwia. Oddam ci kasę. Nadal jeździsz na — chłopak nie dał mu dokończyć, bo przycisnął go do szafki i przyłożył mu dłoń do ust. Popatrzyli sobie w oczy. Nie odrywali od siebie wzroku. Pod palcami czuł ciepło jego skóry. Gorący oddech łaskotał jego dłoń.
— Co się tu do cholery dzieje? — Ricardo Perez stał w szatni z podejrzliwą miną. Chłopcy odskoczyli od siebie .
— Nic, rozmawiamy.
— Rozmawiacie?
— Tak, a o czym?
— O dziewiątym kroku — odpowiedział. Diego patrzył na niego zaskoczony. — Jestem AN i przerabiam dziewiąty krok wyjaśnił i sięgnął po spodnie. Nałożył je.
— A matkę przeprosiłeś? Zapytał go Ricardo. Wiesz ile ona przez ciebie przeszła?
— Przez ze mnie? — Zapytał i roześmiał się serdecznie. — Jesteś pierdolonym hipokrytą. Zrobiłeś jej pranie mózgu.
— To ty z tej okazji zostałeś ćpunem .
— Mając takie geny jesteś zaskoczony , że zostałem ćpunem? Z ojcem- zboczeńcem nie pozostaje nic innego jak ćpać by zapomnieć.
— Nie jestem zboczeńcem.
— Powiedz to Ruby — odwarknął patrząc mu w oczy.
— Nic nie zrobiłem tej dziewczynie .
— Ta bo gwałt to przecież bułka z masłem.
— To więc ty rozpuszczasz o mnie te paskudne plotki — wskazał na niego palcem. — Jesteś niewdzięczny bachorem. Matka powinna się tobą zając gdy miała okazję .
Zapadła cisza, którą przerwał Diego zatrzaskując swoją szafkę.
— Vincenzo odezwał się szatyn. — Jak mam cię odwieźć do domu to rusz dupę i chodź. Wyszedł z szatni.

***
Venetia Capaldi miała w sobie magnetyzm, który sprawiał, że nie potrafił oderwać wzroku od sceny. Gdy dowiedział się że na Wed Endzie wystawiają „Najszczęśliwszą“ uznał, że to dobry moment aby zobaczyć sztukę po raz pierwszy od trzydziestu lat. To czego się nie spodziewał to że zobaczy na scenie Capaldi. Była perfekcyjna w roli królowej Anny. Zagarnęła scenę tylko dla siebie i widzowie wzrokiem szukali jej. W obserwowaniu kobiety było coś niesamowitego.
Sztukę podzielono na trzy akty jej młodość, jej droga na szczyt i jej upadek. Od młodej kobiety, która zdobywa serce najpotężniejszego człowieka w Anglii, po kobietę rozpaczliwie pragnącą urodzić królowi obiecanego syna. Po paranoiczkę osadzoną w królewskiej komnacie i czekającą na śmierć. Gdy zaczął się ostatni akt Thomas McCord siedział na krawędzi krzesła świadom, że od tej pory to sztuka jednej aktorki.
Akt trzeci rozpoczął się od bolesnej sceny; Anne przyłapuje Henryka na schadzce z Jane. Złotowłosa, bladolica aktorka siedzi na monarszych kolanach z opuszczonym wzrokiem i cnotliwą miną gdy na scenę wkracza ciężarna Anna. Uśmiechnął się lekko na widok niedowierzania bardzo szybko przechodzącego w zrozumienie i wybuch wściekłości. Przedmioty latające w powietrzu, obelgi wypadające z jej ust i ten siarczysty policzek na zakończenie i król wściekły ciągnący Annę do jej komnaty, aby wszystko sobie przemyślała.
Reżyser zmarszczył brwi gdy popatrzył na leżącą na łóżku aktorkę. Bezwiednie wziął żonę za rękę i obserwował jak Anne traci upragnionego syna. Za każdym razem ta scena robiła na nim ogromne wrażenie. Gdy jest się ojcem i traci się dziecko,. Każdą stratę na ekranie czy na scenie traktuje się osobiście. Thomas i Camille przeszli tą drogę i w pewnym momencie ich ścieżki się rozdzieliły. Na zawsze.
Widział grę Venetii. Grał z nią w nie jednej scenie, lecz zobaczyć ją na deskach było zupełnie innym doświadczeniem. Miał wrażenie, że znajduje się w żywym ograniźmie a ona jest jego sercem. Cała sala włącznie z nim oddycha w rytm jej oddechów, czuje każdą komórką ciała jej ból po stracie dziecka. Tulenie go w swoich ramionach Jej szloch, jej wrzask i rozpryskujące się szkło wokół jej stóp. Czuł to wszystko każdą komórką ciała. I później nie zostało już nic. Tylko pustka. W jej oczach, w jej gestach, w jej uśmiechu. Gdy usiadła przy lustrze i zaczęła przygotowywać się do egzekucji nakładając łóż na policzki widział wyraźnie ból w każdym jej ruchu i w każdym jej spojrzeniu. Pochód przez publiczność na egzekucję było niczym ostatni ruch pędza w jej portrecie. Gdy stanęła przez tłumem i rozejrzała się ich oczy się spotkały.
Venetia Capaldi ze świstem wciągnęła powietrze w płuca. Nie spodziewała się go tutaj. Nie była gotowa na spotkanie z nim. Nie teraz. Nie dziś gdy wszystko co myślała, że wie rozpadło się na małe kawałki. Było jak to cholerne lustro, które zbiła w ataku wściekłości i furii.
— Drogi narodzie chrześcijański — wykrztusiła przez ściśnięte gardło — przychodzę tutaj by umrzeć.
Gdy po ostatnim ukłonie zniknęła za kulisami ręką paliła żywym ogniem przypominając kobiecie o tym, że nie uniknie wizyty na ostrym dyżurze. Lekarze będą zadawać mnóstwo pytań na które Capaldi nie miała ochoty rozmawiać. Nie miała także ochoty na spotkanie twarzą w twarz z Thomasem McCordem, którego oczy nosiły ślady łez. Cholera jasna!, pomyślała szarpiąc jedną ręką sznurki gorsetu.
— Pomogę ci — usłyszała za plecami głos garderobianej. — Tą ręką zafajdasz całą suknię.
— Dziękuje — popatrzyła na dłoń. Prowizoryczny opatrunek założony na rękę zaczął przeciekać.
— Venetio przeszłaś dziś samą siebie — usłyszała za plecami głos reżysera. Mężczyzna zadzwonił do niej w ostatniej chwili pytając czy ma czas wieczorem na „włożenie ponownie butów Anny“ Nie była w nastroju do odgrywania jednej z najtragiczniejszych postaci historycznych w dziejach Anglii, ale na scenie nie musiała myśleć o trzydziestokrotnej sieci kłamstw utkanej przez jej rodzinę. Nie musiała myśleć o tym dopóki jej bohaterka nie straciła dziecka. Gdy Anna poroniła wszystkie uczucia przelała na Venetię. Dla McCordów to ona była tym utraconym dzieckiem. Tak w zupełnie innych okolicznościach, ale jednak były punkty styczne w obu historiach. Westchnęła. I co ona miała do jasnej cholery teraz zrobić?
— Dziękuje — odpowiedziała mężczyźnie i kątem oka zauważyła za swoimi plecami ruch. Thomas McCord nonszalancko opierał się o framugę. Nie mogła się nie uśmiechnąć pod nosem na widok bukietu kwiatu w jego dłoniach.
— Żona nie będzie zazdrosna? — zapytała go.
— Sana mnie po nie wysłała więc — urwał — Cormac — przywitał się z mężczyzną — mogłeś wspomnieć że Venetię gra Annę wykupiłbym cała kwiaciarnię.
— Zmiana wyniknęła w ostatniej chwili. Całe szczęście była w okolicy.
— Dosłownie — doprecyzowała blondynka.
— Jeszcze raz dziękuje za ratunek kochana — pocałował ją w policzek. — I gratuluje, Camille pękałaby z dumy.
— Camille? — zdumiony Thomas wtrącił się do tej rozmowy. — Znałyście się?
— Tak. Camille konsultowała ze mną Najszczęśliwszą siedem lat temu i to ona przekonała mnie aby dać angaż Venetii. Użyła wtedy zabawnego porównania.
— Co powiedziała?
— Cytuje „Venetia Capaldi to mój ex tylko, że w spódnicy z domieszka mojego temperamentu“ i wtedy uznałem, że wiesz Camille zawsze mówiła dziwne rzeczy, ale jak zobaczyłem was razem w Portrecie rodziny to cholera jasna. Venetia to miks was obojga.
Thomas popatrzył na blondynkę, która uciekła od niego spojrzeniem. Wpatrywała się w swoje buty.
— Przepraszam — wydukała — muszę zadzwonić — wyminęła McCorda i wyszła na zewnątrz. Zastał ją na korytarzu z telefonem przy uchu.
— Tak będę za jakiś kwadrans — powiedziała do rozmówcy. — Nie krzycz na mnie musiałam szybko myśleć. Do zobaczenia.
Venetia, potrzebujesz podwózki?
— Wracaj do żony.
— Wrócę, ale ta ręka wygląda paskudnie — zauważył McCord. Venetia popatrzyła na dłoń to na reżysera. Byłoby dużo prościej gdyby Thomas był dupkiem. Westchnęła.
— Podrzuć mnie na Izbę przyjęć — poprosiła. — I znikasz do domu.
Pokiwał głową i wspólnie wyszli z teatru.

***
To zdecydowanie nie był dobry początek roku szkolnego. Kontrola z kuratorium i Gideon Ochoa przeglądający pliki dokumentów w gabinecie vice-dyrektorki i przeprowadzający kontrolę nauczycieli podczas zajęć i jeszcze sprawa Jules, Rosie i szkoła hucząca wręcz od plotek. Ricardo cały piątkowy dzień odbierał telefony od zatroskanych rodziców, zapewniał tych którzy pojawili się osobiście w sekretariacie, że ich dzieci są bezpieczne w murach szkoły. Niewielu było jednak przekonanych i Perez sam musiał się przed sobą przyznać, że ani trochę im się nie dziwił. W końcu jeden z uczniów zabił uczennicę i próbował zabić jego wnuczkę. I jeszcze ta ciężarna Adora. Gdyby nie była rodziną Fernanda pozbyłby jej się z przyjemnością. Dziewczyna była jednak nietykalna. Ricardo bowiem nie chciał stracić przyjaciela. I to właśnie z tych powodów zdecydował się na zwołanie na godzinę siedemnastą nadzwyczajnego spotkania z rodzicami. Spotkanie odbywało się w sobotę, ale nie było sensu czekać do poniedziałku gdy rodzice zaczepiali go na ulicy. Gdy pojawił się w auli byli już tam nauczyciele. Kazał przyjść każdemu co do jednej sztuki. Trzymali w końcu wspólny front. Aula była pełna rodziców.
— Dobry wieczór — przywitał się. Po sali rozszedł się pomruk to zdecydowanie nie był dobry wieczór. Nie dla Antonii i Francisco. — Dziękuje za przybycie. Tak liczne — dodał. — Jak wiemy w szkole wydarzył się pewien nieszczęśliwy wypadek
— Nieszczęśliwy wypadek? — odezwał się któryś z rodziców. — Pana wnuczkę prawie zabił jakiś wariat, to coś więcej niż nieszczęśliwy wypadek. Ta mała prawie straciła głową.
Kilka osób pokiwała głowami na znak że zgadzają się ze słowami mężczyzny.
— Tak to niefortunne wydarzenie — wydukał Perez. — Całe szczęście policja w porę zareagowała
— W porę? — Sylvia Guzman poderwała się ze swojego krzesła. — Z moich informacji wynika, że policja zajęła się sprawą dopiero gdy zainteresowały się nią media a lokalna dziennikarka złożyła szeryfowi wizytę. Sprawa leżała odłogiem przez kilka miesięcy za nim ją rozwiązano. A rozwiązanie policja miała przed nosem albo raczej w swoich kartotekach.
— Nie odpowiadam za działania policji tylko szkoły pani Guzman.
— I pan świadomie przyjął notowanego ucznia do placówki?
— Miałem świadomość tego, że chłopak jest notowany przyznaje, ale nie spodziewałem się, że zaatakuje jedną z uczennic. Chciałem dać temu chłopcu szansę na taką samą edukację jaką mają jego nienotowani rówieśnicy. Jestem nauczycielem nie wróżką. Nie mogłem przewidzieć, że Freddie zaatakuje uczennicę.
— Tak, nie mógł pan przewidzieć iż zachowanie chłopaka eskaluje, ale mógł pan powiadomić władzę bo proszę mnie poprawić jeśli się mylę , ale doskonale pan wiedział za co siedział w poprawczaku?
Zapadła cisza. Sylvia z trudem powstrzymała się od uśmieszku widząc jak dyrektor rumieni się.
— Całe szczęście policja go złapała — odpowiedział nie odpowiadając na pytanie Sylvii.
— Nie martw się Sylvio — odezwała się Violetta Conde — nasze córki są w stu procentach bezpieczne i to nie tylko dlatego, że ten chłopak siedzi. Wszyscy wiemy dlaczego zaatakował Castelani — Violetta utkwiła małe oczka w plecach Antonii, która cała się spięła. — Chciał ją zabić bo Rose jest — urwała — po prostu inna.
— A co to do jasnej cholery ma znaczyć? — Antonia odwróciła się mierząc Conde morderczym spojrzeniem. — Inna? Moja córka przeżyła coś strasznego i jest taka sama jak inne dzieci.
— Współczuje twojej rodzinie Tony naprawdę — demonstracyjnie położyła rękę na piersi — Tyle przeszłaś. Młodo owdowiałaś, twój brat zginął w tym starszym wypadku samochodowym kilka lat temu teraz Rosie i jej odmienność i to nieszczęście.
— Odmienność?
— Och proszę cię nie udawaj głupiej gąski. Wszyscy wiem że Rose jest
— No kim jest ?— zapytała ją zaczepnie Antonia wstając — Moją córkę usiłowano zabić, a ty jedyne o czym potrafisz myśleć to jakiej jest orientacji? Bo to dokładnie masz na myśli. Nazwij sprawę po imieniu zamiast krążyć wokół tematu.
— Nie unoś się moja droga. To nie jest twoja wina ani Francisco to już takie geny.
— Co proszę? Geny?
— Powinnaś mieć świadomość, że pewne rzeczy się dziedziczy. A to nie pierwsza przypadłość w twojej rodzinie czyż nie? Twój brat Gael.
— Dość dyskusji drogie panie — wtrącił się dyrektor niespokojnie kręcąc przy mikrofonie. — Chciałem państwa uspokoić, że szkoła jest bezpieczna dla uczniów.
— Niby jak chcecie wyegzekwować to bezpieczeństwo? — zapytała jedna z matek. — Moja córka nie została zaatakowana, a boi się chodzić do szkoły. Ten chłopak Freddie nie jest jedynym chuliganem w placówce.
— Zapewniam panią
— Ja nie chcę pana zapewnień tylko realnych działań. Chłopak przyniósł do szkoły garotę co będzie następne? Nóż czy pistolet?
— Droga pani to nie Ameryka.
— Pan naprawdę uważa, że problem strzelanin jest tylko w Ameryce? — prychnął Pedro Ledesma. — Kobieta ma racje jeden z tych notowanych chłystków przyniesie gnata i powystrzela dzieciaki jest kaczki. Ten cały Freddie był zaburzony psychicznie a nie on jeden ma problemy z narkotykami. Ktoś się naćpa i nieszczęście gotowa.
— Jest jeszcze kwestia ciężarnej uczennicy — dodała Violetta. — Nie wiem czy państwo o tym wiedzą — zwróciła się do rodziców — ale jest taki problem. I ja oraz kilka innych mam, które nie chcą zabierać głosu uważamy, że dziewczyna powinna uczyć się w domu. Stres jest zły dla dziecka.
— Jeśli moja córka zostanie zmuszona do przejścia na indywidualne nauczanie to chcę aby Dlegado również szedł tym trybem — odezwała się lodowatym tonem Pilar nawet nie patrząc na Vilolettę.
— Marcus nie jest w ciąży — zauważyła przytomnie kobieta.
— Jest jedynie jej sprawcą — odpowiedziała.
— Moja droga Adora powinna się teraz skupić na innych sprawach, planowaniu ślubu.
— Ślubu? — Pilar — odwróciła się gwałtownie. — W jakim świecie ty żyjesz kobieto jeśli w twojej głowie zrodził się pomysł że pozwoliłabym mojej siedemnastoletniej córce wyjść za mąż.
— Marcus to dobra partia.
— Marcus może być księciem z bajki, ale ślubu i tak nie będzie. Po za tym jeśli tak bardzo przeszkadza ci brzuch mojej córki to odwróć wzrok i pilnuj brzucha własnej.
— Drogie panie — wydukał Perez
— A kogo obchodzi jej ciąża? — zapytał jeden z mężczyzn. — Są dużo poważniejsze problemy niż jej wpadka. Ja na przykład się martwię, że mój nastoletni syn może kupić narkotyki na terenie szkoły.
— O wypraszam sobie. Na terenie szkoły nie ma narkotyków.
— Więc ten tu — wskazał na Lalo — nie należy czasem do kartelu narkotykowego? Wszyscy wiemy co to za jeden i on uczy moje dziecko? Ten chłopak , który przedawkował skądś brał te prochy. Skąd mam wiedzieć, że on nie sprzedaje prochów pod stołem.
Perez patrzył jak zebranie rodziców zaczyna coraz bardziej żyć własnym życiem. Jedni rodzice stwierdzili, że to bzdura, inni zgodzili się z zaniepokojonym ojcem i powstał jeden wielki chaos pełen krzyków, wzajemnych oskarżeń, który przerwał głośny gwizd. To Anita Vidal zagwizdała głośno i wyraźnie zwracając uwagę rodziców na nauczycieli.
— Drodzy państwo — do dyskusji wtrącił się Conrado Severin. W przeciwieństwie do Pereza nie potrzebował mikrofonu i mównicy. — rozumiem państwa zaniepokojenie i obawy. Ostatnie wydarzenia wstrząsnęły całą społecznością i zgadzam się, że należy podjąć kroki, ale szkoła ponownie kojarzyła się z edukacja i poczuciem bezpieczeństwa. Jeśli państwa dzieci czują niepokój mogę porozmawiać z panią psycholog lub z każdym z nas. Jesteśmy tu nie tylko po to żeby nauczać ale także pomagać. Jeśli chodzi o narkotyki w szkole to gdyby państwo dali dojść do słowa dyrektorowi to dowiedzieliby się państwo, że planowane są wykłady dla uczniów na temat narkotyków i skutków ich zażywania. — stwierdził z prostotą Conrado. — Ponadto jeśli pojawią się sygnały, że na terenie szkoły znajdują się nielegalne substancje policja podejmie odpowiednie kroki aby ustalić czy taka sytuacja rzeczywiście ma miejsce. To co spotkało Julię Ortegę i Rose Castelani jest czymś przerażającym i strasznym, ale nie możemy pobadać w paranoję. Tak w szkole są uczniowie z kartoteką, ale oni zasługują na szanse na dostęp do edukacji. Szkoła jest otwarta na propozycje jak usprawnić jej działalność. Każdy z państwa otrzyma kartkę i długopis aby zanotować swoje spostrzeżenia na temat działania placówki czy propozycji zmian. Grono pedagogiczne wraz z radą rodziców omówi je na najbliższym posiedzeniu. Dziękuje.



***
Szpital imienia króla Edwarda VII znajdował się najbliżej teatru i to tam Thomas odwiózł Venetię. Była to placówka prywatna w której Camille urodziła czwórkę ich dzieci. Posadził aktorkę na jednym z krzeseł w poczekalni, a sam udał się do recepcji dopełnić wszelkich formalności. Od dyżurującej pielęgniarki otrzymał plik kartek do wypełnienia. Gdy usiadł ponownie obok kobiety jej głowa opadła mu na ramię. Powieki miała przymknięte.
— Jak się czujesz? — zapytał reżyser przyglądając się jej z niepokojem.
— Nic mi nie jest — wymamrotała ochrypłym głosem nie otwierając oczu. Chciało jej się spać.
— Potrzebuje kilku danych — zaczął McCord. Wpisał jej imię i nazwisko — Data urodzenia?
— Czwarty kwietnia osiemdziesiątego piątego roku w Londynie — odpowiedziała sennym głosem. Thomas popatrzył na czubek jej głowy
— Myślałem, że pochodzisz z Belfastu?
— Nie do końca — podniosła głowę i zdrową ręką potarła zmęczona oczy. — Moja — urwała — Cordelia jest Brytyjką, Gilderoy Irlandczykiem. Gdy przyszedł czas rozwiązania moja matka przebywała w Londynie u rodziny. Belfast w latach osiemdziesiątych i następnych nie był dobrym miejscem do życia dla matki z małym dzieckiem. Gdy rodzice się rozwiedli zamieszkałam z ojcem bo moja kochana mamusia — urwała i zamrugała powiekami. — To długa historia. — Przeprowadziłam się do Belfastu w ’96. Było to wręcz idealne miejsce dla protestantki z Wysp.
— Venetia — usłyszała znajomy głos. Z ust aktorki wyrwało się przekleństwo na widok mężczyzny idącego w ich stronę. — Co ty tu robisz?
— Siedzę — odpowiedziała mu kobieta z głupim uśmiechem. — A ty co tu robisz?
— Pracuje — odpowiedział jej.
— Zraniła się w rękę podczas przedstawienia i lepiej żeby obejrzał ją lekarz.
Mężczyzna przyklęknął i lekko chwycił jej dłoń.
— Ze wszystkich lekarzy świat Bóg zesłał akurat ciebie. — Lekarz zignorował ten przytyk i odwinął prowizoryczny nasiąknięty krwią opatrunek. Syknęła z bólu. Usłyszała jak ze świstem wypuszcza z płuc powietrze. — Nie praw mi kazań musiałam szybko myśleć.
— Widziałem już wiele, ale zszywanie rany zszywaczem — urwał — to nowość.
— Cieszę się, że udało mi się ciebie zaskoczyć — wymamrotała przyglądając się czubkowi jego głowy. — Siwiejesz — zauważyła kilka białych kosmyków.
— Ciebie też miło widzieć. — odpowiedział jej. —Dasz radę wstać? — zapytał ją Popatrzyła na niego i podniosła się powoli. Zachwiała się wpadając wprost na lekarza. — Siostro! — krzyknął — Potrzebujemy wózka — gdy pielęgniarka pojawiła się ze środkiem lokomocji posadzili ją wspólnie z Thomasem — I zarejestruj proszę Venetię Capaldi. Dane są już w systemie.
— Oczywiście doktorze McCrory
Z izby przyjęć przenieśli się do jednego z gabinetów zabiegowych. Doktor Emrys McCrory przetransportował pacjentkę z wózka na fotel zabiegowy. Ostrożnie ułożył jej dłoń. Włożył rękawiczki.
— Jeśli pan chcę może zostać — wskazał dłonią na krzesło obrotowe. — Co tym razem stanęło ci na drodze? — zapytał.
— Lustro — odpowiedziała — Kto normalny daje prawdziwe lustro zamiast atrapy. — Myślałam że to atrapa.
— Niech zgadnę „Najszczęśliwsza“?
Pokiwała głową.
— Porusz palcami — polecił. Gdy palce poruszyły się Venetia syknęła z bólu. — Ręka nie powinna ci odpaść.
— Ha, ha — odpowiedziała na tą uwagę kobieta.
— Skąd się znacie? — zapytał zaintrygowany Thomas trzymając ją za rękę.
— Ze studiów medycznych — odpowiedziała Venetia. — Odpadłam po pierwszym roku.
— Semestrze — poprawił ją. — Odpadłaś po pierwszym semestrze, bo wolałaś chodzić do kina niż na zajęcia.
— Nieprawda, nie słuchaj go — zwróciła się do Thomasa Odpadłam ponieważ zemdlałam na zajęciach w kostnicy. Kazali nam robić sekcje na żywych ludziach.
— Odpadłaś bo oblałaś anatomię.
— Jedno wszystko — stwierdziła.
— Jak to się stało ze wylądowałaś na medycynie?
— Gilderoy chciał abym spróbowała czegoś z pewną przyszłością — odpowiedziała kobieta. — Zafundowałam mu jednak jedno z wielu rozczarowań — dodała i syknęła z bólu gdy Emrys wyciągnął kolejną zszywkę z jej rany. Poczuła jak Thomas bierze ją za rękę. Odwróciła głowę w jego stronę czując jak do oczu napływają jej łzy. Był cholernie dobrym człowiekiem. Zbyt dobrym, zbyt łagodnym i miał zdecydowanie zbyt wiele ojcowskich odruchów. Zamrugała powiekami.
— Nie widziałem twoich badań w systemie — odezwał się lekarz. — Robiłaś je w Stanach?
— W tym roku jeszcze ich nie robiłam — odpowiedziała mu.
— Venetia — odezwał się głosem pełnym oburzenia i upomnienia. — Wiesz jak ważne są te badania. Musisz je wykonywać chociaż raz do roku.
— Musze też za coś płacić rachunki i czynsz — odpowiedziała mu Nie musiała na niego patrzeć, aby wiedzieć, że kręci w rozczarowaniu głowa. Doktor Emrys McCrory był czasami starszym wrzodem na d***e.
— Wyciągnąłem wszystkie zszywki — poinformował ją — oczyszczę pole i miejmy nadzieję, że rękę ci nie odpadnie.
— Zabawny jak zawsze. — mruknęła.
— I zlecę ci panel badań.
Jęknęła w odpowiedzi.
— Nie marudź — rzucił w jej stronę i oczyścił ranę. — I tak masz więcej szczęścia niż rozumu w głowie. Rana nie jest głęboka, nie uszkodziłaś mięśni, ale muszę założyć ci szwy. Gdy igła ze znieczuleniem zagłębiła się w jej ciele zamknęła oczy. Dwadzieścia minut później pielęgniarka pobrała jej krew do badań.
— Przygotuje papiery do wypisu. — oznajmił lekarz i wyszedł. Otworzyła oczy.
— Panel badań — odezwał cicho Thomas.
— Od pięciu lat jestem w remisji — odezwała się powoli spoglądając mu w oczy — Rak piersi. Jestem już zdrowa, chyba. Powinieneś wracać do żony.
— Wie gdzie jestem. — odpowiedział jej — zaczekam tu i odwiozę cię do domu.
— Mieszkam w hotelu — wyznała — Nie musisz tu ze mną siedzieć.
— Wiem.
— To dlaczego tu ze mną siedzisz? — zapytała
— Nie wiem — odpowiedział , a ona roześmiała się serdecznie
— Moja babcia powiedziałby, że nasze spotkanie to przeznaczenie. Wierzyła w takie rzeczy. To dzięki niej jestem aktorką — wyjawiła — Woziła mnie na balet, zajęcia z gimnastyki czy retoryki. Mówiła , że „Bóg dał mi talent, którego nie mogę zmarnować“
— Miała rację. Masz talent.
— I to cię do mnie przyciąga? — zapytała. Wiedziała, że kroczy po cienkim lodzie, ale czy to możliwe, że Thomas McCord nieświadomie wyczuwał ich pokrewieństwo. Drzwi otwor Drobiazg zyły się i do środka wszedł Emrys.
— Twoje wyniki badań będą jutro po południu — oznajmił i wręczył jej plik dokumentów — i za tydzień zgłoś się do lekarza na ściągnięcie szwów i nie nadwyrężaj ręki.
— Jasne, Emrys dziękuje.
— Drobiazg i jeszcze coś — podał jej ulotkę. Uniosła brwi. — Być może już czas — powiedział, pożegnał się z Thomasem i wyszedł. Reżyser odwiózł ją do hotelu Severina i odprowadził ją pod same drzwi
— Dziękuje — odpowiedziała opierając się ramieniem o framugę drzwi.
— Drobiazg —zapewnił ją. — Śpij dobrze.
— A ty jedź ostrożnie — poprosiła go. Nie chciała, żeby coś mu się stało. Dwadzieścia minut później odebrała telefon.
— Tom.
— Dziewiętnaście lat temu w maju moja żona urządziła Gwiazdkę — zaczął wpatrując się w fotografię. — W Dniu Matki, był sztuczny śnieg, skarpety wypchane prezentami i przez jedną krótką chwilę znowu była kobietą w której się zakochałem. Mówiła, że „wkrótce znowu będziemy rodziną“ Pełną i szczęśliwą. A raptem trzy dni później przez kolejne trzy miesiące nie wstawała z łóżka.
Milczała czując jak do oczu napływają jej łzy. Wiedziała dokąd zmierza jego wywód i nie była gotowa na to co Thomas chciał jej powiedzieć. Bała się cokolwiek powiedzieć.
— Urodziłaś się szpitalu imienia Króla Edwarda VII, masz grupę krwi A+— wyliczył drżącym głosem mężczyzna
— Tom.
— Moja matka zmarła na raka piersi, a ty dziś powiedziałaś , że nasze spotkanie to przeznaczenie.
— Nie rób tego — wymamrotała błagalnie. — Nie jestem gotowa, żeby powiedzieć to głośno.
— Gdy cię po raz pierwszy zobaczyłem pomyślałem że masz oczy podobne do mojej ex dziś wiem że masz jej oczy i mój uśmiech. Masz uśmiech swojego brata.
— Tom — urwała głośno przełykając ślinę
— Nie wierzyłem jej — wykrztusił. — Powinienem był jej uwierzyć, ale patrzyłem jak Charlie umiera i do głowy mi nie przyszło, że ta mała dziewczynka nie jest nasza. Od dawna wiesz?
— Od kilku godzin — odpowiedziała. — Od dziś. Rozmawiałam z rodzicami i — urwała — i wyjaśnili mi to i owo. Myślę, że oboje potrzebujemy czasu, by ochłonąć Spotkamy się za kilka dni i wtedy — nie miała pojęcia co wtedy będzie.
— Tak, to dobry pomysł.
— Do zobaczenia — wydukała i gdy zerwał połączenie po pożegnaniu rzuciła telefon na podłogę i rozpłakała się osuwając na miękki dywan. Zwinęła się w pozycję embrionalną i pozwoliła płynąc łzom. Gdy się opanowała chwyciła słuchawkę i poprosiła o zamówienie taksówki. Zabrała swój niewielki bagaż, wymeldowała się i pojechała prosto na lotnisko prosząc o bilet na najbliższy samolot. Marzyła tylko o tym, żeby uciec gdzieś daleko stąd. Kierunek, który obrała był na chybił trafił i Venetia Capaldi nie miała pojęcia dokąd leci.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:55:00 03-12-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 097 cz. 1
QUEN/MARCUS/JORDI/JOAQUIN/LUCAS/EVA/CONRADO


Jedynym sposobem pozbycia się pokusy jest uleganie jej. - Oscar Wilde, "Portret Doriana Graya"


Piątkowy wieczór zdecydowanie nie należał do udanych. Pranie rodzinnych brudów przy obcych nigdy nikomu nie wychodziło na dobre. Czasami nawet przy najbliższej rodzinie lepiej trzymać język za zębami. Guzmanom do tej pory to wychodziło. Z pozoru idealna rodzinka w rzeczywistości skrywała jednak sekrety i choć każdy zdawał sobie z tego sprawę, lepiej było nie mówić o tym głośno. Zupełnie jakby obawiali się, że kiedy ktoś puści parę z ust to wszystko to, co do tej pory skrzętnie zamiatali pod dywan, nagle stanie się realnym problemem. Quen rozumiał ich aż za dobrze. Zastanawiał się, czy jego matka właśnie tę cechę wyniosła z domu – umiejętność skrywania tajemnic. Niewątpliwie była w tym mistrzem skoro udało jej się ukrywać swój układ z Fernandem przez siedemnaście lat. A może to Quen był takim tumanem, że niczego nie zauważył? Może Rafael i Ofelia wcale nie starali się niczego ukryć?
Z wściekłością spuścił wzrok na swoją lewą dłoń, która bezwiednie sięgnęła po pędzel. Nie był w stanie go utrzymać, drżące palce od razu wypuściły narzędzie, które potoczyło się po podłodze i wpadło pod łóżko. Zaklął pod nosem, nachylając się, by spróbować wyciągnąć zgubę. Nieźle się nagimnastykował, ale nie był w stanie go dosięgnąć. Zrezygnowany opadł z powrotem na krzesło i zamyślił się. Euforia, którą odczuwał po wczorajszej lekcji muzyki, zniknęła jak ręką odjął. Parapetówka u wuja i ciotki wprowadziła go w depresyjny nastrój i wiedział, że Jordi’ego również, choć nigdy nie dawał tego po sobie poznać. Pod tym względem byli podobni, choć przecież nie płynęła w nich ani jedna kropelka wspólnej krwi.
Sięgnął raz jeszcze po kolejny pędzel, tym razem cieńszy i chwycił go w prawą dłoń. Leżał niekomfortowo, pokracznie i Enrique poczuł się dziwnie. Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiał, ale dopiero teraz, kiedy jego ręka dominująca nie była w pełni sprawna, zdał sobie sprawę jak mało polegał na tej drugiej. W szermierce zwykle nawet jej nie zauważał. Używał jej do zachowania równowagi, do podnoszenia różnych rzeczy, czasem do niecenzuralnych gestów pod adresem Ignacia, kiedy go wkurzył. Nigdy nią nie malował i czuł się trochę nieprzyzwoicie. Jakby zdradzał swoją lewą rękę. To głupie, sam musiał to przed sobą przyznać, ale nic nie mógł poradzić na to, że jego chory umysł podsuwał mu takie idiotyczne myśli. Spróbował więc chwycić narzędzie do malowania swoją dłonią dominującą i zacisnął ją.
Podszedł do sztalugi, która stała w kącie pokoju. Czyste płótno zapraszało go do siebie, ale odczuwał tylko niechęć. Zamoczył pędzel w farbie i drżącą ręką przyłożył go do płótna. Spróbował namalować koło, nie było to przecież skomplikowane. Krzywa linia na papierze przypominała bardziej jajo o nierównych brzegach. Poczuł się porityowany. Niemal słyszał w głowie opanowany głęboki głos Marcusa: „Nie od razu Rzym zbudowano”. Zirytował się jeszcze bardziej. Jemu łatwo było mówić. Był jak kot o dziewięciu życiach i zawsze podnosił się ze wszystkich kontuzji i obrażeń, których doznawał na boisku. Quen skupił się więc raz jeszcze na płótnie, oddychając głęboko. Spróbował napisać własne imię, ale szybko przekonał się, że i to jest bezcelowe.
− Cholera jasna! – zawył w końcu, kiedy nawet literka „Q” wyglądała tak koślawo, że możnaby ją pomylić z „G”. Wkurzony chwycił za pojemnik z farbą i rzucił nim swoją prawą ręką o płótno, rozpryskując czerwień na wszystkie strony.
Kiedy Ofelia stanęła w drzwiach pokoju kilka chwil później, zapewne pomyślała na pierwszy rzut oka, że to krew. Wyglądała jakby odniosła chwilową ulgę, kiedy wreszcie zdała sobie sprawę, że to tylko farba, ale po chwili na jej twarzy pojawił się wyraz totalnej litości, którego Quen tak nie znosił.
− Daruj sobie, i tak nigdy nie lubiłaś, gdy malowałem – powiedział, bezceremonialnie otrzepując rękę od farby, nie przejmując się, że ochlapał dywan.
− To nie prawda. Zawsze ładnie rysowałeś. Po prostu…
− Po prostu nie chcieliście dla mnie takiej ścieżki kariery. W porządku, rozumiem. – Quen wszedł jej w słowo, nie mogąc już dłużej znieść tej litości w jej oczach. Nadal nie wiedział, czy patrzy tak na niego, bo jest jej przykro z powodu wypadku czy może nadal ma wyrzuty sumienia, że przez całe życie go okłamywała. Jeśli to drugie, to miał nadzieję, że cierpiała, bo na to zasłużyła. Przygryzł policzek od środka tak mocno, że aż zabolało. Musiał sam się skarcić w myślach. Wcale nie chciał jej cierpienia. I przez to bolało go jeszcze bardziej. − Jeżeli przyszłaś mi prawić kazania, to źle trafiłaś.
− Nic z tych rzeczy. Chciałam pomówić o tym, co się wczoraj wydarzyło. – Ofelia przysiadła na skraju łóżka syna z miną godną psychoterapeutki. Już wiedział, co zaraz nastąpi. Był przekonany, że ani Fabian ani Silvia jej do tego nie podpuścili, ale jej wrodzona potrzeba naprawiania rzeczy i pomagania innym nie pozwalała jej przejść obojętnie wobec konfliktu w rodzinie. – Czy Jordi mówi o rodzicach? Wiesz może, dokąd znika, kiedy nie wraca do domu?
− Daj spokój… − Quen wywrócił oczami. Poczuł się niebywale głupio. Nigdy nie przepadał za kuzynem, zawsze ze sobą rywalizowali, ale teraz odczuł silną męską solidarność. – Czy on wygląda ci na typa, który się komuś zwierza? To nie tak, że wymieniamy się wpisami z pamiętnika i wypłakujemy sobie w rękaw. Nie mamy już po pięć lat. A nawet wtedy nigdy tego nie robiliśmy – dodał, jakby chciał uratować resztki swojej męskiej dumy.
− Rozumiem, ale na pewno o czymś wspominał. Śmierć Franklina musiała być dla niego bardzo przykra. Wszyscy bardzo to przeżyli. Fabian wydawał się być zmartwiony wczoraj wieczorem…
− Jedyne, czym Fabian się martwi, to uszczerbkiem na nieskazitelnej reputacji. W nosie ma Jordi’ego i Nelę, tyle w temacie.
− Enrique… − Ofelia skarciła syna, ale w jej głosie dało się słyszeć zrozumienie. Dobrze wiedziała, co jej syn ma na myśli. Jej brat zawsze był ambitny.
− Kiedy to prawda! Jakoś sam się za bardzo nie stara utrzymać dobrego imienia rodziny, kiedy się szlaja gdzieś z tą Yolandą z krzywymi nogami, czy jak jej tam było na imię. I powiem ci, że ten cały grill to była jedna wielka szopka, żeby przekupić Basty’ego. Wszyscy wiedzą, że ma w miasteczku posłuch i pewnie woleliby go jako szeryfa niż Ivana. I Fabian dobrze o tym wie, chciał wybadać teren po swoje przyszłe mocarstwo. No co? – zapytał, wzruszając ramionami, kiedy Ofelia pokręciła głową, niedowierzając jego teoriom spiskowym. – Wiesz, że taka jest prawda – Fabian chce być przyszłym gubernatorem i wygryźć nawet samego Fernanda Barosso. Twojego starego kumpla zresztą.
Ostatnie zdanie wypowiedział w najbardziej złośliwy sposób, na jaki było go stać. Nie mógł znieść tego jej karcącego wzroku, kiedy ktoś mówił to, co myśli. Dobrze wiedziała, że taka jest prawda, a jednak nadal nie lubiła, kiedy ktoś źle mówił o jej bliskich. Miał dosyć tej rozmowy i zapragnął jak najszybciej uciec z tego domu.
− A teraz wybacz, nie mam więcej czasu. Spieszę się do szkoły – powiedział szybko, wzrokiem szukając swojego plecaka.
− Ale dziś sobota. – Ofelia była skonsternowana. Przypatrywała się synowi z troską i wykonała taki gest, jakby chciał sprawdzić, czy nie ma temperatury. Szybko odrzucił od siebie jej rękę.
Skrzywił się z bólu, bo pech chciał, że wykrzywił niefortunnie swoją zranioną dłoń przy tej czynności.
− Jest kółko ONZ u Fabiana. – Kiedy to powiedział zdał sobie sprawę, że przecież nawet nie zamierzał na nie uczęszczać. Wiedział, że wuj wybierał tylko najlepszych uczniów. On zdecydowanie do takich nie należał. Nawet nie zgłosił się na oficjalne „przesłuchanie” do kółka, jak w myślach nazywał tę przedziwną rozmowę kwalifikacyjną, o której tyle przechwalała się Olivia. Uważał, że to głupie. Ale słowo się rzekło.
− Podwiozę cię – zaoferowała się Ofelia, jedną nogą już będąc za drzwiami. Musiał ostudzić jej zapał – była zbyt natarczywa.
− Dzięki, ale Marcus po mnie przyjedzie. Carlos pożycza mu teraz swojego jeepa, bo sam jeździ wozem strażackim. – Młody Ibarra był pod wrażeniem, z jaką łatwością przychodziły mu kłamstwa. Być może praktyka czyniła mistrza.
Ofelia pokiwała tylko smutnie głową, życzyła mu miłego dnia i zeszła na dół, a on jeszcze chwilę się ociągał. Skoro już naważył piwa, musiał je wypić. W końcu jeśli nie pojawi się na kółku, matka dowie się o tym od swojego brata. Chwycił niedbale kilka zeszytów z biurka i wepchnął je do plecaka. Jego wzrok padł jeszcze na fiolkę tabletek od doktora Sotomayora. Miał je brać tylko w wyjątkowych sytuacjach, kiedy ból był nie do zniesiania. Cóż, doktor Sergio nie sprecyzował o jaki ból chodzi. Wziął dwie tabletki, nawet nie kwapiąc się, by popić je wodą, a potem cofnął się jeszcze i na wszelki wypadek schował resztę do kieszeni.

***

Poranny sobotni trening był jak spacerek po parku w porównaniu z piatkową mordęgą. Stary Josema Rodriguez rzeczywiście nie miał już tej samej werwy co kiedyś, a może po prostu stosował jakąś psychologiczną grę na swoich zawodnikach. Chciał, by byli pokorni i słuchali się nowych trenerów na czas jego nieobecności. Hugo pojawił się na wczorajszym treningu, by go nadzorować, ale nikt specjalnie nie zwrócił na niego uwagi. Jose Manuel też nie kwapił się, by go im przedstawić, jakby czekał na odpowiedni moment, ale Marcus wiedział, że to kwestia czasu. Będzie się chciał upewnić, że wszyscy członkowie drużyny będą słuchać się w pierwszej kolejności samego kapitana, a dopiero następnie Huga, który potwierdził gotowość pomocy razem z Gilbertem Jimenezem. Dodatkowo Josema miał sprowadzić nowego nauczyciela wf, który miał wszystko nadzorować. Marcus był racjonalny i dobrze wiedział, że roszady w składzie trenerskim wcale nie pomogą wygrać im szkolnych rozgrywek w tym roku. Jedyne co mógł zrobić to grać tak jak do tej pory i pomóc kolegom z drużyny podciągnąć się w brakach. Sam w końcu nie zamierzał kontynuować tej kariery i byłoby szczytem egoizmu zagarnianie stypendium sportowego dla siebie, jeśli nie będzie chciał z niego skorzystać. Coraz częściej jednak łapał się na tym, że snuł inne plany na przyszłość i dotychczasowe postanowienie o wstąpieniu do wojska nie wydawało mu się już taką kuszącą opcją. W końcu zadeklarował pomoc Adorze. Nie mógł się wycofać, a co ważniejsze – nie chciał.
W szatni chłopcy rozmawiali ze sobą jak zwykle, ale dało się wyczuć ponurą atmosferę i niepokój o trenera, który był dla nich prawdziwym wsparciem. Marcus wziął szybki prysznic i przebrał się w czyste ubranie, uważnie obserwując kątem oka Jordi’ego, który przez cały trening nie odezwał się ani słowem. Wczorajszego wieczoru Quen zdał już Marcusowi całą relację z impezy u Guzmanów i Delgado cieszył się, że udało mu się uniknąć tej całej maskarady. Było mu tylko przykro z powodu Felixa, który pewnie musiał się mocno powstrzymywać, by nie powiedzieć Silvii wszystkiego, co cisnęło mu się na język.
− Co się tak patrzysz, Trzynastka? Chcesz autograf? – Jordi wyczuł, że jest obserwowany. Uśmiechnął się kącikiem ust, ręcznikiem susząc jeszcze wilgotne po prysznicu włosy.
Marcus pozostawił ten złośliwy komentarz bez odpowiedzi. Jordi nie pojawił się wczoraj na treningu i jeśli wierzyć Quenowi, szalał gdzieś po mieście na swoim skonfiskowanym już motorze. Wzrok Delgado padł na bliznę pod lewymi żebrami kolegi.
− Zastanawiałem się, jak się czujesz. Nela powiedziała nam o wypadku – wypalił Marcus zgodnie z prawdą. Może nie zawsze dogadywali się w stu procentach, ale właściwie wspólnie się wychowali i miał też miłe wspomnienia z udziałem młodego Guzmana.
− Dziwne. Tak to siedzi jak mysz pod miotłą, ale Felixowi zawsze umie nakablować. – Guzman wciągnął przez głowę bluzę z kapturem i zatrzasnął swoją szafkę w szatni. – Zrób mi przysługę i nie zaprzątaj sobie mną głowy. Do tej pory jakoś nam się udawało nie wchodzić sobie w drogę. Wolę, żeby tak pozostało.
− W porządku. – Marcus również zatrzasnął swoją szafkę i zarzucił na ramię sportową torbę. – Chciałem ci tylko powiedzieć, że jeśli będziesz chciał pogadać…
Jordi nie czekał na koniec zdania. Prychnął pod nosem, nie zaszczycając przewodniczącego szkoły spojrzeniem i wyszedł z szatni zostawiając go samego. Udał się prosto do sali lekcyjnej, gdzie odbywać się miało kółko ONZ. Marcus śledził go wzrokiem. Przy klasie zauważył Adorę, którą przywitał uśmiechem.
− A więc jednak się złamałaś. Nie wiem, czy mam być dumny czy zły. – Brunet założył ręce na piersi i oparł się o ścianę szkolnego korytarza.
− Niby dlaczego zły? Że chcę się rozwijać i zobaczyć, o co tyle krzyku z tym kółkiem debat? – Adora odrzuciła do tyłu włosy i podparła się pod boki, zadzierając głowę, by spojrzeć na niego zaczepnie, zupełnie jakby rzucała mu wyzwanie.
− Po prostu miałem dla nas plany na sobotę, ale skoro wolisz siedzieć w weekend w szkole… − Marcus zawiesił głos, żartobliwie dając jej do zrozumienia, że dużo straciła.
− A jakie tam plany, Delgado! – Quen zaśmiał się cicho, zmierzając w ich stronę szkolnym korytarzem. – Twoje szalone plany na sobotę to pewnie rozwiązywanie równań albo uczenie się na pamięć tablicy Mendeljewa.
− Mendelejewa – poprawiła go Adora, a on machnął ręką od niechcenia.
– A może uciekasz na swój staż w ratuszu Valle de Sombras? – zapytał bez zastanowienia Quen i po minie Marcusa można było poznać, że jeszcze nie wtajemniczył panny Garcia w swoje aktywności pozalekcyjne.
− Co takiego? – Adora spoglądała to na jednego, to na drugiego. – Masz staż u Fernanda Barosso? Od kiedy? – zwróciła się bezpośrednio do swojego udawanego chłopaka z lekkim wyrzutem w głosie.
− Później ci wyjaśnię. Musisz lecieć na kółko. – Marcus wskazał jej głową Fabiana, który rozmawiał na końcu korytarza z jakimś nauczycielem i jeszcze ich nie zauważył.
Adora dała za wygraną, bo coś we wzroku Marcusa dało jej do zrozumienia, że chce zostać z Quenem sam. Miała rację. Kiedy tylko zniknęła we wnętrzu pomieszczenia, Delgado złapał Quena za ramiona i przyciągnął bliżej siebie.
− Cholera, Quen – warknął, a na jego twarzy pojawiła się prawdziwa wściekłość. Quen widział to u Marcusa wiele razy i zawsze w podobnej sytuacji. Kiedy rozmawiał z Roque o jego uzależnieniu. – Jesteś naćpany.
− Co ty pieprzysz? Za kogo ty mnie masz? – Quen wyrwał się z uścisku kumpla i poprawił swój T-shirt.
− Masz zwężone źrenice, to oznaka działania opiatów. Masz mętny wzrok i przekrwione oczy, a do tego bełkoczesz od rzeczy. Znów bierzesz vicodin? Miałeś brać tylko, kiedy cię boli. Gdzie masz te tabletki? – Marcus zaczął dokonywać oględzin przyjaciela. Quen trochę się wyrywał, ale w końcu wyciągnął z kieszeni fiolkę z vicodinem. Delgado wyrwał mu ją i pokręcił głową.
− Nie jestem Roque, okej? Nie traktuj mnie, jakbym był jakimś ćpunem, tylko dlatego, że od czasu do czasu wezmę coś przeciwbólowego! – Quen syknął przez zęby, uważnie obserwując wuja na końcu korytarza i starając się, by ten go nie usłyszał. Próbował wyrwać fiolkę Marcusowi, ale ten uniósł wysoko rękę, skutecznie mu to udaremniając. Jeszcze nigdy tak bardzo Ibarra nie pragnął być wyższy.
− Wiesz, że od opioidów też można się uzależnić? – Marcus poczuł za swój moralny obowiązek, żeby zainterweniować.
− Nie jestem głupi, biorę według zaleceń doktora Sotomayora! – Quen się oburzył, a kiedy ciemne brwi Marcusa uniosły się do góry, dał za wygraną. – To mi pomaga, okej? Nie boli. I nie jestem uzależniony.
− To dobrze. – Marcus schował fiolkę do kieszeni swoich dżinsów. – W takim razie nie będzie ci przeszkadzało, jeśli to sobie zatrzymam.
− Marcus! – Quen sądził, że przyjaciel żartuje. Ten jednak nigdy nie był tak poważny. Nie udało mu się pomóc Roque, dla niego było za późno już dawno temu, ale Quen sam nie wiedział, w co się pakuje. – A co jak będzie boleć?
− Czy doktor Sotomayor nie powiedział ci, że ból jest naturalną częścią procesu gojenia?
− Tak, ale… nie masz pojęcia, jak bardzo.
Marcus umilkł na chwilę, przypatrując się kumplowi badawczo. Miał tak zbolałą minę, że przez chwilę musiał zdusić w sobie ochotę, by nie zwrócić mu fiolki z lekami. Wiedział jednak, że ból fizyczny był tylko jego projekcją, odzwierciedleniem chaosu, który odbywał się w jego głowie. To tam powinien najpierw poszukać pomocy, by ukoić cierpienie.
− Jeżeli będzie boleć, przyjdź do mnie.
− Ale…
− Co jest, chłopcy, dlaczego nie wchodzicie? – Fabian podszedł do nich tak nagle, że Quen niemal podskoczył. Rzucił ostatnie spojrzenie brunetowi i wszedł do klasy, dając za wygraną i nie chcąc, by nauczyciel skonfiskował leki. – A ty nie wchodzisz, Marcus? – Guzman był wyraźnie zdziwiony. W końcu miał nadzieję, że najlepszy uczeń w szkole zajmie honorowe miejsce w zespole debatujących. W końcu kiedyś udzielał się w klubie dla młodszych uczniów.
− Nie będę brać udziału w kółku, przykro mi – powiedział siedemnastolatek grzecznie, choć w rzeczywistości nie było mu przykro. Fabian wpatrywał się w niego intensywnie.
− Mogę dać ci radę, Marcus? – zapytał, a kiedy Delgado kiwnął głową, nie widząc innego wyjścia, podszedł bliżej i położył mu dłoń na ramieniu. – Nie zaprzepaść tego, na co pracowałeś całe życie. Wiem, że teraz może ci się wydawać to niemożliwe, że nie można mieć wszystkiego i masz rację. Są rzeczy, z których warto zrezygnować i te, o które warto walczyć. Nie pozwól, żeby jeden błąd przekreślił twoje plany na przyszłość.
Marcus patrzył na niego i nie dowierzał. Czy Fabian właśnie stwierdził, że Marcus popełnił błąd, który zakończył się wpadką z Adorą? I nawet zasugerował, żeby zostawił Adorę i nie marnował sobie życia jako młodociany ojciec, a zamiast tego skupił się na nauce i karierze? Bezwiednie zacisnął palce na pasku od torby sportowej.
− Bez obrazy, Fabian, ale za kogo ty się uważasz, żeby udzielać mi takich rad? – Zwykle grzeczny i opanowany Marcus teraz trząsł się ze złości. Miał wrażenie, że Guzman przekroczył pewne granice. – Nie jesteś moim krewnym. Nie jesteś wujkiem, przyjacielem, nawet moim nauczycielem. A tym bardziej nie jesteś moim ojcem.
− Ale mogłem nim być – wyrwało się z ust Fabiana. Marcus zacisnął pięści, jakby sam siebie przekonywał przed wybuchem. Trudno było powiedzieć, czy Guzman żałował tych słów czy może wręcz przeciwnie. Jego twarz była nieprzenikniona.
− Udam, że tego nie dosłyszałem. Do widzenia.
Delgado odwrócił się na pięcie i zostawił Guzmana na szkolnym korytarzu.
− Twój chłopak ma pietra, że dziewczyna okaże się lepsza i dlatego zrezygnował? – Jordi zajął krzesło tuż po prawej stronie Adory, dziwiąc się, że Delgado zrezygnował z udziału w klubie debatowym. Uśmiechnął się pod nosem, kiedy ostentacyjnie odwróciła wzrok, nie chcąc z nim rozmawiać. – A może to ty nosisz spodnie w tym „związku” i mu zabroniłaś?
Nie uszło jej uwadze, w jaki sposób wypowiedział słowo „związek”. Już raz w Veracruz dał jej do zrozumienia, że nie wierzy w ojcostwo Marcusa i nawet pośrednio oskarżył ją o próbę usidlenia szkolnej gwiazdy.
− Chcesz mi coś powiedzieć, to powiedz mi to w twarz. – Adora odwróciła się do niego w bojowym nastroju.
− Przecież cały czas mówię, tylko nie chcesz mnie słuchać. – Wzruszył ramionami z miną niewiniątka, po czym pochylił się bliżej, operając łokcie na wysuwanym z krzesełka blacie. Wszyscy uczniowie siedzieli w półokręgu i czekali na przybycie Fabiana, pogrążając się w rozmowie, więc mogli zamienić kilka słów po kryjomu. – Który to tydzień? Z tego co mówił twój brat wynikałoby, że wpadłaś gdzieś w okolicy… jakże romantycznie – zadrwił, kiedy zdał sobie z tego sprawę – walentynek.
− Nie wiedziałam, że moje życie intymne spędza ci sen z powiek, skoro dokonujesz takich obliczeń – rzuciła na odczepnego, wyciągając zeszyt i długopis.
− Prosta kalkulacja. – Jordi obrócił kilka razy ołówek w dłoniach, przypatrując się jej uważnie. – Nie wiem, co kombinujecie, ale wiem, że Trzynastka nie jest taki głupi, na jakiego wygląda. No i wiem też, że przez większość lutego nie było go w szkole, bo był na zjeździe piłkarskim w San Nicolas de los Garza. Ergo − Marcus Delgado nie jest ojcem twojego dziecka. Pytanie tylko, dlaczego wziął to brzemię na siebie? Albo inaczej – kogo chroni? – Jordi zadał to pytanie bardziej do siebie niż do niej. Uśmiechnął się raz jeszcze, w jego przekonaniu niewinnie, po czym skupił wzrok na ojcu, który wszedł do sali.
Adora była trochę zbuta z pantałyku, ale nic nie wskazywało na to, żeby chłopak chciał rozpowiedzieć prawdę po szkole. Czerpał wyraźną przyjemność z samej świadomości posiadania wiedzy, której nie mieli inni i to mu wystarczyło. Sama zresztą nie wiedziała, jak ma się z tym czuć. Przecież to ona nawrzucała Marcusowi, kiedy wziął na siebie odpowiedzialność za Matteo. A teraz bawili się w dom i odgrywali rodzinkę, ku uciesze miejscowych plotkar pokroju Violetty Conde.
− Nie zwracaj na niego uwagi. – Sara Duarte pochyliła się bliżej Adory i uśmiechnęła się przyjacielsko. Nie słyszała o czym rozmawiali, ale wiedziała, że złośliwości Jordana Guzmana nie jednego cierpliwego człowieka potrafią wytrącić z równowagi. – Dużo gada, ale jest niegroźny.
− Za to strasznie upierdliwy. Zawsze taki jest? – Panna Garcia de Ozuna skupiła wzrok na Sarze, która przysiadła się z jej lewej strony. Wiedziała, że była ona zastępczynią Marcusa w samorządzie uczniowskim i jedną z najlepszych uczennic w szkole. Do tego była lubiana chyba przez wszystkich uczniów, a to była zdecydowana rzadkość w liceum Pueblo de Luz.
− Zawsze wszędzie go było pełno. On i Felix przechodzili samych siebie, wymyślając różne wybryki. Zwykle to Jordi był prowodyrem, wszyscy mówili, że sprowadza Felixa na złą drogę, ale w gruncie rzeczy stanowili zgrany duet. No ale potem Guzmanowie się przeprowadzili i teraz jest zgorzkniały jak stary dziadek. – Sara przyjrzała się z uwagą Jordi’emu, który w końcu nie mógł już dłużej udawać, że nie słyszy tematu ich rozmowy.
− Drogie panie, jeśli chcecie mi coś powiedzieć, to proszę śmiało, nie ma potrzeby szeptać za plecami. – Kiedy Sara pokręciła głową, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia z Adorą, puścił jej niedbale oczko i wpatrzył się w tablicę, na której Fabian zaczął coś notować.
− Panie profesorze, czy w tym roku będzie wycieczka do Nowego Jorku? – Olivia Bustamante postanowiła zadać pytanie, które nurtowało wszystkich.
Guzman odwrócił się od tablicy i omiótł wzrokiem twarze wszystkich zebranych uczniów. Nie było ich dużo – około dziesiątki. Reszta odpadła podczas procesu naturalnej selekcji. A dwie wyszły, kiedy usłyszały następującą odpowiedź Fabiana:
− Jeśli przyszliście tutaj tylko po to, to lepiej, żebyście opuścili moją klasę.
Olivia spłonęła rumieńcem, słysząc protekcjonalną nutę w głosie nauczyciela. Carolina wydawała się natomiast zafascynowana. Owszem, wycieczka do Ameryki to byłaby wielka przygoda, ale kółko miało przygotować ją do przyszłej kariery i na tym wolała się skupić. Kiedy już ucichły głupie pytania, Fabian przeszedł do rzeczy, rozdając im wytyczne i plan debat, które mieli organizować raz w tygodniu do końca semestru. Zajęcia miały mieć luźny charakter rozmowy, ale trzeba było się do nich dobrze przygotować, by mieć odpowiednie argumenty za i przeciw, bo nigdy nie było wiadomo, w jakim obozie się znajdą. Guzman wybrał tematy do dyskusji o szerokim zakresie – od efektu cieplarnianego przez kryzys migracyjny a na operacjach plastycznych skończywszy. Miał to być trening do ogólnokrajowych rozgrywek. Nie uszło uwadze Adory, że jej sąsiad po prawej stronie w ogóle nie notuje, a zamiast tego gapi się w zegar na ścianie, odliczając minuty do końca zajęć. Jordi Guzman wyglądał jakby był tu za karę i trudno mu się dziwić, skoro zajęcia prowadził jego własny ojciec. Jako że była sobota, dzwonek nie zadzwonił i wszyscy cierpliwie czekali aż pan Guzman powie im, że są wolni. Fabian powodował u innych jakiś dziwny respekt, ale w zupełnie innym tego słowa znaczeniu niż robił to Conrado Saverin.
Po zajęciach Adora od razu podeszła do Ibarry, który z mozołem pakował swoje rzeczy do plecaka. Miała zamiar przyszpilić go do muru i pomówić o sytuacji, która miała miejsce wcześniej na korytarzu. Delgado był zbyt skryty, ale z Quena dało się wyciągnąć większość informacji.
− Co miałeś na myśli, mówiąc, że Marcus odbywa staż w ratuszu u Barosso? – zapytała prosto z mostu.
Enrique syknął i prawie zatkał jej usta ręką, pociągając za rękaw z dala od Fabiana, który po usłyszeniu tej informacji uniósł zaciekawiony głowę.
− Nie ogłaszaj tego całemu światu! – Uniósł się donośnym szeptem, który można było usłyszeć nawet z końca korytarza.
− Przecież był tam tylko twój wuj. – Adora założyła ręce na piersi, czując się poirytowana takim zachowaniem. W końcu sam dopiero co wyjawił jej tę tajemnicę, a teraz robił z igły widły.
− Fabian ma uszy i oczy wszędzie, lepiej dmuchać na zimne. No i nie zapominajmy, że jest spokrewniony z Barosso.
− Ty też – zauważyła dziewczyna zaczepnie, nie omieszkając jednak wspomnieć, że ona również nie może wyprzeć się pokrewieństwa z burmistrzem Valle de Sombras. Miło było wiedzieć, że Marcus nie rozpowiadał o tym na prawo i lewo. Był godny zaufania. Ale najwyraźniej nie uważał tego samego o niej, skoro nie zwierzył jej się ze stażu u Fernanda.
− To skomplikowane – odrzekł tylko Quen, po czym złapał ją za łokieć i skierował się do wyjścia ze szkoły. Obecnie myślał zdecydowanie bardziej trzeźwo niż wcześniej.
− Nie przejmuj się tym, co powiedziałem. Widocznie Marcus wie, co robi. On zawsze wie – dodał z lekkim przekąsem, próbując zacisnąć lewą dłoń, która znów zaczęła go pobolewać. Nie przeszła mu jeszcze złość na Delgado za to, że zabrał mu tabletki.
− Nie rozumiem tylko, dlaczego sam mi o tym nie powiedział. – Adora zamyśliła się głęboko, kiedy razem opuszczali gmach szkoły. Quen spojrzał na nią, jakby nie dowierzał. – O co ci chodzi?
− Słuchaj, Dora. Mogę ci mówić Dora? – upewnił się, zanim kontynuował.
− Nie – odrzekła sucho, trochę rozbawiona jego reakcją.
− A więc, Adoro – poprawił się, wyraźnie wymawiając jej imię – nie mam pojęcia, jaki układ jest między wami, czy tylko udajecie czy coś jest na rzeczy, ale jedno wiem na pewno – Marcus dusi w sobie dużo emocji i nie rozmawia o nich. Może to pan idealny, ale nie ufałbym za bardzo w to, co mówi.
− Co masz na myśli? Chcesz powiedzieć, że mnie okłamuje?
− Niekoniecznie. Po prostu Marcus ma to do siebie, że woli dźwigać ciężar sam, zamiast obarczać kogoś problemem. Jeżeli nie mówił ci o stażu u Barosso, to na pewno miał swoje powody. Jestem pewny, że o wielu rzeczach ci nie mówi. Nikomu zresztą, jeśli to cię pocieszy.
− Zauważyłam, że jest skryty i nie lubi o sobie mówić, ale myślałam, że przełamaliśmy tę barierę w Veracuz. Myślałam, że się przyjaźnimy, w końcu zwierzaliśmy się sobie z intymnych sekretów. – Adora zamyśliła się głęboko. Dlaczego Marcus Delgado był taką cholerną zagadką?
− Intymnych? – Quen uniósł wysoko brew, a ona uderzyła go w ramię piąstką, żeby nie wyobrażał sobie nie wiadomo czego. – Mówił ci o swojej dziewczynie?
− O Jane? – Adora przypomniała sobie imię dziewczyny, o której rozmawiali w Veracruz. Zamrugała szybciej rzęsami, wpatrując się w twarz kolegi, który teraz poczuł, że popełnił kolejną gafę.
− Ah. – Quen westchnął. Czuł, że pewnie nie powinien rozmawiać o takich rzeczach z udawaną dziewczyną przyjaciela, ale wiedział też, że Delgado ma zbyt zakuty łeb, by się zwierzać i może wyjdzie mu to jednak na dobre. – Jane może i zerwała jego dziewiczy kwiat, czy jak to się mówi. – Mimochodem skrzywił się, kiedy wypowiadał te słowa. – Ale to z Veronicą chodził latami.
− O niej nie wspominał. – Adora spróbowała sobie przypomnieć, czy to imię kiedykolwiek padło w ich rozmowach. − Niech zgadnę: tragiczne młodzieńcze zauroczenie, ale rodzina chłopaka stwierdza, że dziewczyna nie jest dobrą partią i stają na drodze ich uczuciu, po czym dzieje się jakaś okropna tragedia. Dziewczyna popełnia samobójstwo, a chłopak już nigdy nie może się z tym pogodzić i zaczyna tłumić w sobie uczucia? – Mroczne poczucie humoru Adory i niefrasobliwy ton, jakim wypowiedziała te słowa, przeraziły trochę Quena, co wyczytała z jego twarzy. – Proszę, nie mów mi, że rzeczywiście umarła, bo poczuję się jak świnia.
− Nie umarła. – Quen ją zapewnił, a ona odetchnęła z ulgą. − Byli z Marcusem nierozłączni od podstawówki. Myślę, że rodzice już jej szykowali suknię z welonem i te sprawy. – Quen zastanowił się nad tym. – Veronica Serratos była córką ówczesnego burmistrza, była jak żeńska wersja Marcusa – najładniejsza i najpopularniejsza dziewczyna w szkole, w dodatku o anielskim sercu. Muchy by nie skrzywdziła, a przynajmniej wszystkim tak się wydawało.
− Więc co się stało?
− W skrócie: puściła się z innym, jej ojciec odwalił kitę, a ona i jej matka wyjechały z miasta. – Quen pokiwał głową, jakby sam chciał sobie przybić piątkę za to zwięzłe podsumowanie kilkuletniego związku przyjaciela. – Kto by pomyślał, to wcale nie taka skomplikowana historia.
− To straszne. – Adora pomyślała, że Veronica wcale nie brzmi jak porządna dziewczyna.
− No, złamała mu serce. Ale czy w tym wieku w ogóle można mówić o miłości? Nie słyszałem, żeby Marcus kiedyś jej powiedział, że ją kocha. No ale może jestem głuchy na głos miłości.
− I na ciebie przyjdzie pora. – Garcia de Ozuna poklepała go pokrzepiająco po ramieniu.
− A co to niby znaczy? Jakbyś chciała wiedzieć, to jestem świetną partią! – Przez chwilę wyglądał na oburzonego, po czym wyraz jego twarzy złagodniał i machnął ręką. – Kogo ja próbuję oszukać: moi rodzice są okryci niesławą, ojciec może wylądować w więzieniu, a ja nie mam żadnej przyszłości. – Wskazał na swoją żałośnie zwisającą przy boku dłoń.
Adora uśmiechnęła się tylko smutno, bo nie wiedziała, co może na ten temat powiedzieć. Prawdą było, że wszyscy mieli swoje prywatne problemy i rozterki, byli w końcu tylko nastolatkami. Nastolatkami, którzy musieli zbyt szybko dorosnąć.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:57:55 03-12-22    Temat postu:

cz.2

Monterrey, rok 1993

Nogi trzęsły mu się tak, że kilka osób pokazywało go sobie palcami, śmiejąc się w niebogłosy. W rzeczywistości gdyby byli na jego miejscu, pewnie sikaliby w majtki ze strachu. Angel Villanueva właśnie takie reakcje wywoływał. Od najmłodszych lat siał strach i zamęt na podwórku, wiódł prym nawet wśród starszych chłopców.
Dziesięcioletni Joaquin patrzył w szalone oczy swojego starszego o trzy lata brata i zastanawiał się, jak to możliwe, że czyjś wzrok mógł być tak pozbawiony głębi. Nie miał wcale na myśli braku emocji, tego nie można było Angelowi odmówić. W jego oczach dało się dostrzec dziką niemal rozkosz i oczekiwanie, a nawet dumę, czego nie mógł pojąć.
Gorące łzy wypełniły mu oczy, nie mógł już dłużej patrzeć w twarz brata, bo strach go paraliżował.
− Bierz to i nie każ mi czekać, bo się pogniewam. – Starszy z chłopców wyciągnął w jego stronę płytkę CD, na której wcześniej przygotował działkę kokainy.
− Nie chcę – powtórzył Joaquin, zaciskając powieki tak mocno, że zakręciło mu się w głowie. Kilku starszych kolegów rechotało za plecami swojego przywódcy, młodsi stali w lekkim oddaleniu, zapominając o piłce, w którą grali w pobliżu miejskiego stawu. Dzieciaki lubiły spędzać tutaj czas, z dala od rodziców, którzy przeważnie pracowali na dwie zmiany w fabryce Ernesta Vegi lub trudnili się innymi zajęciami, rzadko kiedy zaprzątając sobie głowę tym, co robią ich pociechy.
− Juaco, bo się pogniewam. – Angel zacmokał cicho, rzucając kumplom spojrzenie, które mówiło „ah, te dzieci”. To tylko pozory. W rzeczywistości nie był taki łagodny. Joaquin dobrze wiedział, że prędzej czy później będzie musiał się ugiąć, bo jego brat nigdy nie znosił sprzeciwu. Jeżeli nie na podwórku, to na pewno dostanie mu się w domu. Tam miał pełne pole do popisu. Przeszedł kilka kroków i przyciągnął do siebie dzieciaka za kark, po czym wyszeptał mu do ucha tak, że ten dostał gęsiej skórki: − Nie rób mi wstydu przed chłopakami, Juaco. Weź działeczkę, na pewno ci się spodoba. Przyda ci się na rozluźnienie. Zrobisz to dla mnie?
Joaquin otworzył pomału oczy, nadal trzęsąc się ze strachu. Ton głosu Angela był przesłodzony, ktoś postronny mógłby nawet uznać go za niewinny, ale w tej chwili jego twarz była wykrzywiona w grymasie, który świadczył, że nie przyjmie odmowy. Pomyślał, że lepiej mieć to z głowy, żeby brat dał mu spokój. Nie mogło być w tym przecież nic trudnego, wiele razy widział jak inni to robili.
− Zuch chłopak! – Angel poczochrał włosy małego bruneta, kiedy ten przyjął od niego płytkę drżącymi dłońmi.
− Zostaw go! – wrzasnął ktoś od stronu stawu. Kilka osób spojrzało w tamtym kierunku osłupiale. – Nie widzisz, że tego nie chce? Nie znasz słowa „nie”?
Butny sześciolatek wyprężył bohatersko pierś, podnosząc z ziemi piłkę, po którą pobiegł i wsadzając ją sobie pod pachę. Angel przez chwilę myślał, że się przesłyszał. Po chwili roześmiał się, a jego kumple mu zawtórowali. Joaquin natomiast był przerażony, patrząc na kolegę z podwórka – małego, chuderlawego odważniaka.
− Hugito, wracaj do piaskownicy i daj dorosłym się bawić, dobrze? – Angel przybił sobie piątkę z kolegą z młodocianego kartelu.
− Dorosłym? – Hugo Delgado roześmiał się radosnym dziecięcym śmiechem. Kiedy reszta dzieci wolała uciekać, gdzie pieprz rośnie, on zwykle nie bał się interweniować. Siostra mówiła mu, że to wcale nie bohaterstwo, a głupota, ale wolał myśleć, że jest szlachetny, jak w tych wszystkich bajkach, które zawsze opowiadała mu mama. – Chodź, Joaquin, zagramy w piłkę.
Nie patrząc na nic, podbiegł do zebranych, chwycił Joaquina za rękę i pociągnął w swoją stronę. Najmłodszy syn Villanuevy z przerażeniem obserwował reakcję swojego brata, którego oczy zamieniły się w małe szparki, kiedy patrzył na tego malucha w kąpielówkach i rozwichrzonych czarnych włosach, który był prawdziwym wrzodem na tyłku. Joaquin przestraszył się nie na żarty. Szybko wydarł nadgarstek z uścisku chudej rączki sześciolatka.
− Zrobię to, Angel, daj mu spokój – powiedział cicho, ale był pewien, że wszyscy usłyszeli. Nie mógł pozwolić, by jego brat skrzywdził tego małego głupka.
− A może to mały Hugito ma ochotę spróbować, podziel się ze swoim małym przyjacielem. – Angel wziął od brata działkę, przyklęknął przy małym Delgado i wyciągnął w jego stronę rękę z obrzydliwym uśmiechem. Jeśli będzie musiał, to wsadzi mu tę kokę do gardła.
Hugo wyglądał jakby mierzył siły na zamiary. Przekalkulował w głowie swoje szanse – ich było dużo, mieli po trzynaście, czternaście lat, a on był mały i chudy, ale za to szybki i zwinny. Na jego twarzy pojawił się lekki zawadiacki uśmiech, znak rozpoznawczy małego szkolnego rozrabiaki. Chuda rączka zamachnęła się tak szybko, że nikt nie zdążył zareagować i już po chwili precyzyjnie odmierzona działka kokainy wylądowała w trawie, a on sam odskoczył i pognał w stronę stawu. Angel i kilku jego kolegów ruszyło za Delgado, a reszta dzieci została w miejscu, trzęsąc się ze strachu.
− Patrzcie, posikał się! – zaśmiał się ktoś wskazując na innego sześciolatka z krótko ostrzyżonymi włosami, który był blady jak ściana i wyglądał jakby zaraz miał zemdleć. – Lalo się zsikał!
Joaquin jednak nie zastanawiał się dłużej, w nogach znów poczuł siłę, by dogonić brata i resztę. Angel bez trudu dogonił małego nicponia, który oczywiście musiał ponieść karę nie tylko za zmarnowanie całkiem dobrego towaru, ale też upokorzenie, jakiego szef bandy doznał.
− Utopisz go, Angel! – zawył jeden z kolegów Villanuevy, ale w jego głosie słychać było taką uciechę, że trudno było powiedzieć, czy chce to zobaczyć, czy może prosi, żeby przestał.
Hugo łapczywie próbował nabrać tlenu, machając chudymi jak patyki rękami i próbując wyswobodzić się ze śmiertelnej pułapki. Angel natomiast śmiał się bez opamiętania obrzydliwym zachrypniętych śmiechem, kiedy trzymał głowę malca pod wodą z wyraźną uciechą. Joaquin wiedział, że tego pożałuje, ale przecież nie mógł pozwolić, żeby na jego oczach brat zabił sąsiada.
− Powiem panu Camilowi! – wypalił, tym razem głośniej i wyraźniej, żeby mieć pewność, że brat go zrozumie.
Chwilę zajęło Angelowi otrząśnięcie się z amoku, szarpnął sześciolatkiem i rzucił go do stawu, zostawiając krztuszącego się i ledwo mogącego złapać oddech.
− Nigdy więcej mi nie groź, Juaco. To się może dla ciebie źle skończyć – syknął tylko z prawdziwą furią wymalowaną na twarzy, a zaraz potem roześmiał się histerycznie i zagonił kolegów na papierosa.


− Przywołuje wspomnienia pierwszego razu? – prychnął pod nosem policjant, unosząc powoli głowę, by spojrzeć oprawcy prosto w oczy. Czuł jakby ktoś rozłupał mu czaszkę. – Musi ci się bardzo nudzić, skoro wymyślasz sobie takie rozrywki.
− Jeśli jeszcze ci do śmiechu to znaczy, że nie dostałeś odpowiedniej dawki. – Joaquin pstryknął palcami na swojego pomagiera, by podał mu strzykawkę.
− Joaquin… − Pełen przejęcia głos Lalo Marqueza zupełnie do niego nie pasował. Lucas nie był pewien, czy to rzeczywiście niepokój u Templariusza czy może jego zamroczony umysł płatał mu figle.
− Zamknij się, Lalo. Co zrobisz, znów się posikasz jak wtedy na widok działki koki? – warknął Villanueva, wyrywając z jego rąk strzykawkę i sam nabierając swojego wynalazku z fiolki. Ku swojemu zadowoleniu dostrzegł to, co chciał – czyste przerażenie w oczach Lucasa Hernandeza. – Lucas, nie mów, że mój koktajl ci nie smakuje? Obrażasz mnie. Przecież wiesz, że tego chcesz. Sam przed sobą jeszcze tego nie chcesz przyznać, ale podoba ci się to.
− Jesteś pomylony. – Lucas nie wierzył, że ktoś tak zepsuty do szpiku kości może chodzić po tej ziemi. Spojrzenie nasycił całą swoją nienawiścią wobec Villanuevy. – Jesteś, k***a, nienormalny.
− Co to za język, Hernandez? Myślałem, że jesteś dżentelmenem. Może właśnie dzięki mnie odkrywasz cechy twojej osobowości, o których istnieniu nie miałeś pojęcia.
− Ty nie masz pojęcia o istnieniu kości, które ci połamię, kiedy się uwolnię – syknął, szarpiąc za więzy, którymi był przymocowany do krzesła.
Nadal dochodził do siebie po ostatniej wizycie Joaquina. Nigdy czegoś takiego nie przeżył, nigdy w życiu nie zażywał żadnych narkotyków. Jedyne środki otumaniające, z którymi miał styczność to anestetyki i morfina po operacji, ale to było zupełnie inne doznanie. Nadal pamiętał ten ból, który zdawał się wywracać mu skórę i wnętrzności na drugą stronę, a zaraz potem ta rozkosz rozchodząca się po wszystkich zakamarkach jego ciała. Nie, nie chciał tego powtórzyć.
− Jakiś ty waleczny. Szkoda, że nie walczyłeś tak wcześniej, może moglibyśmy dojść do porozumienia. Ale nie, ty wolałeś zachować się jak tchórz i wbić mi nóż w plecy. – Joaquin pstryknął kilka razy w strzykawkę, a Lucas nie mógł oderwać od niej wzroku. Miał wrażenie, że Villanueva porcjuje napięcie.
− A więc o to chodzi? – Mimowolnie zaśmiał się. Zabolało go w żebrach, pewnie kilka z nich było złamanych. – Boli cię, że niczego się nie spodziewałeś? Boli ci, że mi się zwierzałeś, a ja okazałem się być szpiegiem? – Lucas czuł satysfakcję, mogąc zaśmiać się szefowi Templariuszy prosto w twarz. – Przykro mi, naprawdę, ale to było całkiem zabawne słuchać twoich historii. To twoje narzekanie, kiedy byłeś na haju... na braci, na niobecnego ojca, na mamusię, która wolała założyć nową rodzinę. – Celowo zawiesił głos na wzmiankę o Mercedes, uważnie obserwując reakcję Villanuevy. – Byłem na twoim szybkim wybieraniu, kiedy przesadziłeś z prochami trochę za bardzo. Powiedz mi, Wacky, jak to jest wiedzieć, że jedyna osoba, której właściwie było ciebie żal, teraz tobą gardzi?
Joaquin wstał z miejsca i podszedł bliżej, zniżając twarz by zrównać się z policjantem.
− A powiedz mi, jak to jest mieć świadomość, że świat o tobie zapomniał? Wielki Lucas Samuel Hernandez. – Joaquin posłał mu uśmiech pełen politowania. – Tak lubiany, tak wielbiony jak bohater. A jednak wszyscy radzą sobie świetnie bez ciebie. Nikt cię nie szuka, nikt za tobą nie tęskni, nikt się tobą nie przejął.
Nie była to prawda, ale on również próbował za wszelką cenę złamać Lucasa. Zdążyli się już dobrze poznać przez te kilka miesięcy i znali swoje słabości. Joaquin dobrze wiedział, że Javier Reverte śledził jego komórkę. Być może myślał, że jest głupi albo liczył na potknięcie szefa kartelu, w każdym razie przeczuwał, że Hernandez wcale nie wrócił do Stanów a to komplikowało sprawy.
− Jak to jest wiedzieć, że kochana Ariana codziennie rano budzi się w łóżku koło Sergia, że chodzi do pracy, że żyje dalej i kompletnie wyrzuciła cię z pamięci?
Lucas zacisnął dłonie w pięści, bo tylko to mógł teraz zrobić. Na widok przebrzydłej gęby Villanuevy nie wytrzymał. Zamachnął się głową i uderzył go prosto w nos, z którego trysnęła krew. Nie był w dobrej formie i nawet ta mała czynność nieźle go wyczerpała. Villanueva zachwiał się, upuszczają strzykawkę, która potoczyła się w ciemny kąt piwnicy. Wytarł nos rękawem białej koszuli, zostawiając na niej czerwoną smugę, ale nie przestawał się śmiać. Kazał Lalo przytrzymać więźnia, który napiął wszystkie mięśnie, chociaż próbując stawiać jakiś opór. Nie zamierzał poddać się bez walki, nawet jeśli walka była z góry przegrana. Nie musiał jednak się wyrywać, bo dłonie Eduardo okazały się delikatne, kiedy złapał go od tyłu za ramiona. Zupełnie jakby sądził, że Lucas jest z porcelany i zaraz się rozpadnie, jeśli złapie za mocno.
− Szefie. – Jedno słowo z ust Marqueza dało Hernandezowi do zrozumienia, że nawet on tego nie pochwala, a to było dość wymowne.
− Ostatnie słowa na dobranoc? – zapytał niewinnie Joaquin, przygotowując strzykawkę raz jeszcze i zupełnie ignorując swojego pracownika.
− Idź do diabła. – Lucas splunął Joaquinowi w twarz, który tylko uśmiechnął się, niedbale przecierając oczy wierzchem dłoni i następnie ponownie zatopił igłę w jego szyi.
Tym razem Lucas był przygotowany, ale i tak nie był gotowy. Ból był taki sam, a może nawet gorszy niż w przypadku poprzedniej dawki. Ale potem wszystko ucichło i była już tylko błoga nicość.

***

Quen miał rację, sobotnie popołudnie było idealne na przeszpiegi w ratuszu Valle de Sombras. Urzędnicy mieli wolne, w budynku znajdowały się tylko nieliczne osoby, a jako że Marcus był tylko stażystą, który mógł odbywać praktyki po szkole i w weekendy, miał więc idealną wymówkę, by trochę poszperać. Pod pretekstem dokończenia segregowania dokumentów wślizgnął się bez trudu do biura burmistrza. Stanowisko sekretarki Brendy było puste, więc to zadanie okazało się badalnie proste. Nie musiał nawet wykorzystywać starej sztuczki ze spinaczem, by otworzyć drzwi. Felix kiedyś go nauczył jak otwierać drzwi przy pomocy tego prostego biurowego przedmiotu, ale tym razem sięgnął po prostu po klucz i już po chwili jego oczom ukazał się gabinet Fernanda Barosso.
Sam burmistrz rzadko tu przebywał, głównie skupiał się na spotkaniach i częściej można go było dostrzec w restauracjach na mieście niż w biurze. Panował tu więc wyjątkowy porządek. Dokumenty były ułożone równiutko na biurku, dostrzegł też pudełko pełne cygar. Marcus Delgado musiał bardzo się powstrzymywać, by nie wyrzucić zawartości przez okno. Oczywistym było, że cygara i drogie trunki, które można było zauważyć w gabinecie, były prezentami, a może raczej łapówkami, od radnych i innych ludzi, szukających poparcia głowy miasteczka.
Sam nie wiedział, czego tak naprawdę szuka, ale głupotą byłoby nie skorzystać z okazji i nie poszperać. Zdążył już trochę poznać Fernanda i wiedział, że jest to człowiek dość skrupulatny – na pewno nie zostawiłby prywatnych brudów w miejscu pracy. Ale być może znalazłoby się tu kilka rzeczy, które obciążyłyby go jako burmistrza. W głowie Marcus słyszał ostrzegawczy głos kuzyna, który uważał, że jego próba zdyskredytowania Barosso nie tylko jest głupia, ale i bezcelowa. Ten człowiek nie upada tak łatwo. No cóż, młodszy Delgado pomyślał, że mimo wszystko gra jest warta świeczki.
Sejf pod biurkiem pewnie powiedziałby mu więcej, ale nie miał czasu bawić się w detektywa i odgadywać kod. Skupił się więc na dokumentach i już po kilkunastu minutach wczytywania się w papiery wiedział, że znalazł coś dobrego. Gilberto Jimenez od dawna podejrzewał, że kiedy Fernando wygra wybory, podpisze kontrakt na naprawę mostu – jedną z dróg łączących miasteczka nad niewielką rzeką. Ojczym Marcusa twierdził, że w tej spółce Fernando ukrył swoje prywatne fundusze, żeby nie zostały odkryte przez Mauricia Rezende i wszystko wskazywało na to, że miał rację. Przetarg jeszcze nie został oficjalnie ogłoszony, ale dokumenty zostały już przygotowane, a zwycięzca wybrany. Marcus poczuł, że gotuje się ze złości.
− Może z łaski swojej raczysz wyjaśnić, co tu robisz?
Był tak zaaferowany papierami, że nie usłyszał jak drzwi się otwierają. Dopiero po chwili zobaczył Evę Medinę, która zamknęła za sobą delikatnie drzwi, jakby w obawie, by nikt ich nie usłyszał, i podeszła do biurka, za którym siedział siedemnastolatek.
− Życie ci nie miłe? – dodała wymownym szeptem, rzucając ukradkowe spojrzenie za ramię. Na korytarzu dało się słyszeć lekki harmider.
− To Fernando? – zapytał Delgado, wskazując na drzwi i nie racząc się nawet wytłumaczyć. Sam też nie dał po sobie poznać, że widok byłej narzeczonej Saverina w ratuszu go zdumiał. Musiała mieć jakieś powody, podobnie jak on. Brunet odłożył wszystko dokładnie na to samo miejsce, dbając o najmniejszy szczegół.
Eva dała upust emocjom, wydając z siebie stłumione westchnienie. Odgarnęła niesforny blond kosmyk z twarzy i wskazała chłopakowi wnękę w ścianie, gdzie znajdował się regał z dokumentami i w której można się było świetnie ukryć. Skorzystał z jej pomocy, bo nie mógł pozwolić sobie na bycie kapryśnym. Ledwo zniknął w swojej kryjówce, drzwi otworzyły się i do pomieszczenia wszedł Fernando.
− Rozmawiałaś z kimś? – zdziwił się, mierząc kobietę wzrokiem.
− Tak, mówiłam, że jesteś maniakiem czystości. – Od niechcenia przejechała palcem po biurku z dębowego drewna i udała, że mu się przygląda. – Ani grama kurzu.
Widocznie nie wykrył w jej zachowaniu niczego nadzwyczajnego, bo przeszedł za biurko i usiadł w fotelu, w którym jeszcze przed chwilą siedział Marcus, o czym burmistrz nie mógł jednak wiedzieć. Ze swojego ukrycia Delgado nie mógł obserwować obecnych w gabinecie, wytężył więc słuch.
− Przyjrzałem się sprawie, o którą mnie prosiłaś – powiedział mężczyzna, niby od niechcenia, ale Marcus wyczuł lekką dumę w jego tonie głosu. Widocznie informacje nie były wcale tak łatwe do pozyskania. – Hernandeza nie ma w Valle de Sombras.
− Skąd ta pewność? – Marcus usłyszał skrzypienie krzesła, kiedy blondynka również usiadła naprzeciwko biurka. – Twoi kumple Templariusze ci to powiedzieli? Może tylko chcą, żebyś tak myślał. Może tak naprawdę wcale z tobą nie współpracują.
− Los Caballeros Templarios nie muszą być moimi przyjaciółmi. Są wspólnikami i dopóki wykonują moje rozkazy, nasz układ pozostaje bez zmian.
− A czy przypadkiem nie wykonują rozkazów Joaquina? – Eva uniosła brwi, drwiąc trochę z arogancji burmistrza, który sądził, że wystarczy sypnąć kasą i ludzie zaraz padają u jego nóg. Templariusze może i byli przestępcami, ale byli też lojalni. A przynajmniej w większości.
− Dopóki mam wiernego człowieka w ich szeregach, to mi wystarczy.
− Lalo Marquez nienawidzi Lucasa. Niby dlaczego miałby ci powiedzieć prawdę?
− A kto mówił o Eduardzie? – Fernando zapytał niewinnie, dając jej do zrozumienia, że ma innego szpiega w szeregach kartelu. – W każdym razie, twojego drogiego Lucasa tutaj nie ma. Ale doszły mnie słuchy, że zainteresowali się nim Los Zetas, wiec jeśli mam obstawiać, zapewne jest gdzieś na ziemiach Tamaulipas. Albo pod ziemią – dodał ze złośliwym uśmieszkiem, co spowodowało, że Eva zacisnęła dłonie na poręczach fotela tak, że zbladły jej kostki. – Teraz twoja kolej, Evelyn. Co masz dla mnie?
− Twoje informacje były bezwartościowe. Nie wiem, czy w ogóle powinnam ci coś mówić. – Medina powróciła do swojej gry, co całkiem nieźle jej wychodziło.
Marcus przypomniał sobie kilka filmów z jej udziałem, które kiedyś widział. Żaden nie przypadł mu do gustu, ale widocznie kobieta podciągnęła się aktorsko, skoro udawało jej się tak dobrze maskować przed Barosso. A przynajmniej taką miał nadzieję – jeżeli rzeczywiście spiskowała z Fernandem, to zaczynał wątpić w osąd Conrada Saverina, który w końcu coś w niej kiedyś widział.
− Sprawa El Tesoro się przedłuża. Nic dziwnego, skoro policja przeczesywała teren w ramach śledztwa. Podobno wnuczka dyrektora Pereza widziała go tam, jak czegoś szukał.
− Idiota. – Na twarzy Fernanda pojawił się wyraz wstrętu.
− Myślałam, że Perez to twój przyjaciel – zauważyła Eva zaczepnie, a Fernando tylko się skrzywił.
− Moi przyjaciele wiedzą, że nie toleruję głupoty. – Eva szczerze wątpiła, by Fernando rzeczywiście miał jakichś przyjaciół, ale pozostawiła to bez komentarza. Barosso kontynuował: − Cena nieruchomości spada właśnie przez takie bezsensowne działania. Conrado pewnie się cieszy.
− Niespecjalnie. Chciał wyprawić przyjęcie urodzinowe Prudencii na El Tesoro, ale przez to, że ciągle kręci się tam policja, nie było to możliwe.
− Ta stara suka doczekała 66 wiosen, kto by pomyślał. – Starzec prychnął, wpatrując się w dal. – Niech się cieszy z ziemi póki może. Już niedługo nie będzie to jej własność.
− Czyżbyś myślał, że uda ci się przekabacić Carolinę, wmawiając jej bzdury o Conradzie i Mercedes? – Eva wywróciła oczami. W gruncie rzeczy nadal była wściekła za tę sprawę. Ta dziewczyna nie zasłużyła na to, by wszyscy tak nią manipulowali.
− Nie powiedziałem jej nic niezgodnego z prawdą. Sama dobrze wiesz, że Merche Nayera zabiła się przez tego sukinsyna.
− Może. Ale to nie on ją zabił. Jeżeli chcesz być dokładny w swoich opowieściach, mogłeś opowiedzieć Carolinie jak zabiłeś z zimną krwią całą rodzinę Conrada. Zapewne to pominąłeś. − Marcus poruszył się niespokojnie, a Fernando przez chwilę milczał, jakby nie wiedział, jak zareagować. Eva natomiast była z siebie wyraźnie zadowolona. – Jeśli myślisz, że Carolina się ugnie…
− Moja droga, ona już się ugina. Widziałem to w jej oczach. Wie, że jeśli sprzymierzy się ze mną, może się zemścić na człowieku, który zabił jej matkę.
− To samo mówiłeś Hugowi? – Eva nie mogła się powstrzymać. Ugryzła się w język ułamek sekundy za późno. Musiała szybko interweniować. – Hugo nadal myśli, że to Saverin zabił Sonię Delgado, a oboje wiemy, że to nieprawda.
− Wszystko zależy od perspektywy. – Słowa Fernanda były tak puste i pozbawione uczuć, że Eva poczuła, iż nigdy w życiu nie słyszała gorszych bredni. Odkaszlnęła i postanowiła kontynuować swój raport na temat Saverina, by nie wchodzić już na niebezpieczne tory.
− Conrado przygotowuje się do rozmów z Cyganami. – Medina dała za wygraną, opisując staremu sytuację w miasteczku. – Wszystko wskazuje na to, że po raz pierwszy odkąd objął urząd, zmierzy się z kryzysem. Ty nic na ten temat nie wiesz, masz od tego ludzi. Victoria odwala za ciebie czarną robotę.
Barosso uśmiechnął się, ale widać było, że uderzyła w czuły punkt. Wyciągnął cygaro i odpalił je, po czym zaciągnął się, rozmyślając nad tym głęboko.
− Baron Altamira potrafi wystawić każdego na próbę, nawet tak cierpliwego i sprawiedliwego człowieka, za jakiego zapewne uważa się sam Saverin. To będzie ciekawe. Informuj mnie na bieżąco. – Fernando rozsiadł się wygodnie jak boss w skórzanym fotelu i choć Marcus go nie widział, z łatwością mógł to sobie wyobrazić, kiedy do jego nozdrzy dotarł charakterystyczny zapach palonego cygara. – Coś jeszcze?
− Oprócz pracy w ratuszu i poradni, Conrado głównie skupia się na zajęciach w szkole. Młodzież go lubi. Zaczął też przygotowania do kółka przedsiębiorczości.
− No właśnie, o tym chciałem z tobą pomówić. – Barosso oparł łokcie na biurku i wpatrzył się w aktorkę wyczekująco. – Jaki jest układ Saverina z tym nauczycielem-mieszańcem? DeLuną, chyba tak się nazywa.
− DeLuna? Pierwsze słyszę, żeby mieli jakiś układ. – Eva udała, że nie ma pojęcia, o kim Fernando mówi. W gruncie rzeczy poznała Santosa i nie zapałała do niego sympatią.
− Hmm czyżby? – Fernando ponownie odchylił się w fotelu i zaciągnął cygarem. – Być może kojarzysz tego młodzieńca pod nazwiskiem Eric Moon. W swoim fachu jest dość znany, zastanawia mnie tylko dlaczego Conrado wchodziłby w układ z kimś takim jak on i po jaką cholerę sprowadzał go do Meksyku?
− Nic mi na ten temat nie wiadomo. – Eva ucięła dyskusję, nie chcąc wchodzić na niebezpieczne wody. – DeLuna naucza informatyki i trenuje drużynę pływacką w Pueblo de Luz. Nie zauważyłam w jego zachowaniu niczego szczególnego, oprócz może bezczelności i niezbyt miłego charakteru.
− A jednak Conrado coś z nim wiąże, skoro ten człowiek pomaga mu w organizacji tych zajęć z przedsiębiorczości.
− Słucham? Skąd masz niby takie informacje? – Medina zmarszczyła brwi, bo sama nic o tym nie wiedziała.
− Lalo widział ich, jak ze sobą rozmawiali. Conrado prosił go o pomoc. – Fernando machnął ręką, dając jej do zrozumienia, że ma się tym nie przejmować, ale sam był wyraźnie zaintrygowany postacią nauczyciela informatyki. – Nie powiedziałaś mi najważniejszego.
− To znaczy? – Eva nie patrzyła na Fernanda, skupiając wzrok na swoich paznokciach, jak zawsze, gdy była zdenerwowana. Po kolejnych słowach Barosso uniosła jednak głowę zdumiona.
− Dowiedział się o swoim dzieciaku.
Marcus wstrzymał oddech w swojej kryjówce. Mimo chwilowego braku tlenu, jego mózg zaczął jednak pracować na zwiększonych obrotach, a słuch się wyostrzył.
− I nic z tym nie zrobił. Dlaczego? – Fernando zadał to pytanie bardziej do siebie niż do niej. – Owszem, skatował Lalo za ten wybryk w wieczór przedstawienia, ale poza tym − cisza. Myslał pewnie, że wystarczy wypisać czek i będzie po kłopocie. Przez siedemnaście lat robił wielkie halo, szukał go po całym świecie, próbował mnie zabić tyle razy, że nawet nie zliczę, a teraz kiedy wreszcie go znalazł, milczy i nic nie robi. Nawet nie złożył mi wizyty z pogróżkami. Dlaczego? – To pytanie było już skierowane do Evy, która zastanowiła się przez chwilę, zanim odpowiedziała.
− Może ma plan powolnego zniszczenia ciebie i nie chce, żeby chłopak przez to cierpiał.
Fernando wpatrywał się w nią przez chwilę w skupieniu, po czym się roześmiał, ale była zbyt roztrzęsiona by zastanawiać się nad sensem tej reakcji. Czy wyśmiewał plan Conrada czy może uważał, że Saverinowi zupełnie nie o to chodziło. Nie miała czasu się nad tym zastanawiać. Fernando dostał telefon od znajomego i musiał opuścić gabinet. Ociągała się za nim, nie chcąc zostawiać Marcusa samego. Musiała z nim pomówić i go przestrzec, by trzymał język za zębami. Młody Delgado był najmądrzejszym dzieciakiem, jakiego kiedykolwiek poznała, wiedziała, że na pewno poskładał wszystko do kupy. Pod wieloma względami przypominał jej Lucasa z młodości. Nie było jednak na to czasu. Opuściła biuro razem z burmistrzem, a kiedy drzwi się za nimi zamknęły, Marcus wreszcie mógł odetchnąć pełną piesią.
Oparł się o chłodną ścianę, czując, że kręci mu się w głowie. Był w posiadaniu informacji i nie wiedział, czy powinien je wyjawić czy zostawić dla siebie.

***

Bił się z myślami przez cały weekend. To, co usłyszał w ratuszu, wciąż huczało mu w głowie i rozmyślał nad tym niemal bez przerwy do tego stopnia, że Carlos zaczął się zastanawiać, czy na pewno wszystko z nim w porządku. W końcu Jimenez uznał, że jego przysposobiony brat jest po prostu zakochany i myśl o zostaniu ojcem tak go przeraża. Nic bardziej mylnego. Marcus nie rzucał słów na wiatr, obiecał Adorze pomoc i chciał tego. Jednak nie mógł pomóc Quenowi i to go przerażało znacznie bardziej niż zostanie ojcem czy opiekunem. Nie mógł stanąć z nim twarzą w twarz, wiedząc to, co wiedział, bo nie był pewny czy powinien mu tę informację wyjawić. Ibarra powinien to usłyszeć od Conrada i tylko od niego.
Na poniedziałkową lekcję przedsiębiorczości specjalnie się spóźnił, żeby nie rozmawiać z przyjaciółmi i nie musieć kłamać im prosto w oczy. Marcus Delgado umiał kłamać jak z nut, lata w kółku teatralnym nie poszły na marne. Nie oznaczało jednak, że lubił to robić albo że często to praktykował. Jeżeli mógł uniknąć starcia z Ibarrą, wolał to zrobić do czasu aż nie wymyśli, co dalej.
Ku jego zadowoleniu Quen zdawał się lekko boczyć za sobotnie zajście. W każdym razie nie podszedł do niego, tylko usiadł gdzieś w rogu klasy, czekając na nauczyciela. W guncie rzeczy bardziej od złości na przyjaciela odczuwał wstyd, że zobaczył go w takim stanie. Nie był z tego dumny, ale nic nie potrafił na to poradzić, że był słaby. Nigdy nie umiał radzić sobie z problemami tak dobrze jak Marcus albo Felix. Kiedy Ibarra zobaczył wchodzącego do klasy Delgado, szybko odwrócił wzrok.
− Marcus, widziałeś? – Sara Duarte podeszła do przyjaciela, wyciągając w jego stronę swój telefon komórkowy. – Pewnie nie czytasz tego typu blogów, ale myślę, że ten jest całkiem niezły.
Delgado od razu rozpoznał szatę graficzną bloga Felixa i szybko rzucił przyjacielowi spojrzenie ponad jej głową. Castellano tylko mrugnął oczkiem, jakby dawał mu zielone światło. Na blogu pojawił się obszerny wpis w odpowiedzi na liczne głosy niezadowolenia, które nie pochwalały kompletnego braku reakcji na piątkowe wydarzenia i zerowej aktualizacji stanu zdrowia Rosie Castelani. Autor bloga wyjaśnił, że nie jest od tego, by zadawać innym ból, roztrząsając przykre wydarzenia, a jedyne po to, by zwracać uwagę na sprawy z życia szkoły i miasteczka, które wymagają podjęcia zdecydowanych kroków, jak brak tolerancji, niesprawiedliwość i szykany. Na dowód swoich dobrych intencji zmienił tytuł bloga na „La Voz de Cristal” – jego głos miał być kryształowy, bez skazy i nie zamierzał pisać kłamstw i oszczerstw, które niektórzy wysyłali mu jako temat do kolejnego materiału. Nie chciał być już dłużej kojarzony z gazetą „Luz del Norte”, stąd ta decyzja. Na blogu napisał tylko wiadomości, które udało mu się pozyskać o Freddiem, by przestrzec innych.
− Myślę, że to bardzo fajnie z ich strony, prawda? – Sara pokiwała głową z uznaniem. – Biedna Rosie pewnie dochodzi jeszcze do siebie, po co jej rodzina ma o tym czytać na takich stronach. Wystarczy, że Silvia… to znaczy… miejscowi dziennikarze – dziewczyna poprawiła się taktownie, rzucając przepraszające spojrzenie Jordi’emu, który siedział nieopodal – nie zostawiają na nich suchej nitki.
− Ale o Freddiem napisał – powiedział jakiś sceptyczny uczeń, wczytując się w bloga. – No i skoro nie pisze o Rosie, to niektórzy mogą odnieść wrażenie, że ten czubek ją zabił tą garotą.
− Nie bądź głupi, wszyscy wiemy, że nic jej nie jest. Profesor Saverin nam mówił. – Olivia powiedziała to tak wymądrzałym tonem, że jej kolega aż się skrzywił. Zupełnie jakby Conrado był nieomylny i zawsze mówił prawdę.
− Dla mnie to stek bzdur. – Ignacio, który właśnie wszedł do klasy wyrwał Sarze jej telefon z rąk, by móc przejrzeć wzrokiem wpis na blogu. – Jakoś „Kryształowy Głosik” zapomniał wspomnieć, że padłem ofiarą przemocy i nie mogę trenować z resztą drużyny. A to też podpada pod niesprawiedliwość i wykluczenie.
Rzucił Guzmanowi znaczące spojrzenie, masując obandażowaną nadal dłoń. Jordi nie zaszczycił go spojrzeniem, siedząc z nosem w swoim smartfonie, ale prychnął tak głośno i wymownie, że Ignacio zdawał się tylko na to czekać. Podszedł do jego ławki i uderzył w nią zdrową dłonią.
− Śmieszy cię to? – zapytał, raz jeszcze pokazując mu bandaż. W rzeczywistości tylko lekko nadwerężył dłoń, ale wiedział, że dzięki temu będzie miał fory u wielu nauczycieli.
− Trochę. – Jordi nie odrywał się od swojego telefonu, ale na jego twarzy nadal widniał lekki uśmieszek. – Przecież i tak grzałeś ławę cały ostatni sezon, więc w czym problem? A nie, przepraszam, w zeszłym sezonie grzałeś pryczę Freddiego w poprawczaku.
Za tę odzywkę pewnie zaliczyłby cios, gdyby nie jego szybki refleks, który pozwolił mu odskoczyć na krześle, i pojawienie się Conrada Saverina, który od razu przywołał uczniów do porządku.
− To prawda, co mówią, że ten skurwiel przynosi pecha każdemu, kto stanie na jego drodze – syknął Ignacio ze złością wpatrując się w tył głowy Jordana. – U mnie skończyło się na zwichnięciu, ale inni nie mieli tyle szczęścia. Wszyscy przy tobie umierają, Guzman. Ciąży nad tobą klątwa czy jak?
Jordi zerwał się z miejsca z taką szybkością, że nikt nie zdążył się nawet zorientować. Conrado stanął między nimi w porę, ze zdumieniem zauważając w oczach młodego Guzmana nie tylko złość ale też prawdziwy lęk.
− Siadaj na miejsce. Zaczynamy lekcję – powiedział spokojnie, a następnie odsunął lekko Ignacia, jakby w obawie, że mimo wszystko się na siebie rzucą. – Ty też, Nacho.
Jordi jednak był tak wytrącony z równowagi, że nie zamierzał dłużej zostawać na lekcji. Reszta uczniów obserwowała jak ten zarzuca sobie na ramię plecak i wychodzi z klasy szybkim krokiem, nie oglądając się na nauczyciela.
− No i świetnie! Pewnie mu pan nawet nie odejmie punktów, bo to syn sekretarza gubernatora. – Fernandez wkurzony usiadł koło Anny Conde, ale nie był zadowolony z tego towarzystwa.
− Mylisz się, odejmę punkty z zachowania wam obu. – Saverin miał spokojny głos, ale mimo wszystko wyglądał na zmartwionego.
Ignacio przeklął i ukrył twarz w dłoniach, bojąc się reakcji ojca, kiedy dowie się o kolejnym zatargu z Guzmanem. Natomiast Marcus usiadł przy Felixie, ignorując wolne koło Adory miejsce. Uważnie przyglądał się Conradowi, który zdawał się nawet nie zauważyć spóźnionej Lidii Montes, która bezceremonialnie wcisnęła się na wolne krzesło przy Garcii de Ozuna.
− Nie czekaj na mnie, muszę z nim pomówić. – Po lekcji Marcus podjął już decyzję. Felix wyglądął na skonsternowanego, ale pokiwał głową i wzrokiem spróbował wyszukać Quena, ale ten gdzieś zniknął, ku jego zdumieniu w towarzystwie Ignacia, co wydało mu się podejrzane. − Ma pan chwilę? – Delgado upewnił się, że są w klasie sami i skupił wzrok na nauczycielu, który właśnie zmazywał tablicę. Saverin odwrócił się do niego i miał dziwne deja-vu.
− To kolejny cykl osobistych pytań? Wybacz, Marcus, ale nie sądzę, żeby to było na miejscu.
− Wiem, że jest pan ojcem Quena – wypalił, bo nie mógł nawet ułożyć w głowie tego, co chciał powiedzieć. Zbyt dużo myśli na raz.
Conrado zbladł, a może tylko tak się Marcusowi wydawało. W każdym razie nie wiedział jak zareagować, więc Marcus miał pewność, że nie ma mowy o pomyłce.
− Nie będę pana pytał o szczegóły. Nie mnie jest pan winien wyjaśnienia. – Marcus odetchnął głęboko, wyrzucając z piersi ten ciężar.
− To nie takie proste. – Saverin postanowił być szczery i usprawiedliwić niejako swoją osobę.
− A powinno być. Dam panu tydzień. Jeśli pan mu nie powie, ja to zrobię.
Nie wiedział, czy podjął słuszną decyzję, ale słowo się rzekło. Kiwnął nauczycielowi głową na pożegnanie i wyszedł z klasy, zostawiając Conrada oddychającego szybciej. Skąd ten młodzieniec miał tę informację? Marcus Delgado nie należał do wścibskich, a przynajmniej tak mu się wydawało do tej pory. Miał jednak niebywały talent zdobywania informacji, w których posiadaniu być nie powinien, a do tego jego dojrzały ton głosu sprawiał, że nawet prawie czterdziestoletni Saverin odczuwał wstyd związany ze swoim zachowaniem.
Wziął swoją teczkę i jak w amoku ruszył korytarzem przed siebie.

*

− Masz to?
− Za kogo ty mnie masz?
− Ile?
− Dostaniesz zniżkę po starej znajomości.
Ignacio zaciągnął się papierosem, wyciągając z plecaka pomarańczową fiolkę. Posiadanie ojca ordynatora miało swoje plusy. Nigdy nie ćpał niczego mocniejszego od marihuany, ale szybko zauważył, że oprócz zioła, tabletki również miały wielu fanów. Kiedy syn poprzedniego burmistrza zadzwonił do niego w niedzielę wieczorem, prosząc o skołowanie vicodinu, myślał, że się przesłyszał. „Ciężkie czasy, klientów się nie wybiera” – pomyślał wtedy i umówił się z nim na przerwie po przedsiębiorczości w męskiej łazience.
Quen dał mu plik pieniędzy, swoje ostatnie kieszonkowe, i chwycił fiolkę, ale Ignacio jej nie puszczał.
− Ale chyba nie zaćpasz się jak Roque? Też czasem chciał ode mnie tabsy, ale wszyscy wiemy, jak to wyglądało w jego przypadku. – Fernandez zmarszczył czoło, wydmuchując dym z papierosa.
− Nie bądź głupi. To na ból ręki. Mój głupi lekarz nie wystawi mi recepty. – Ibarra szarpnął za fiolkę i przyjrzał jej się bliżej. – To na pewno prawdziwe, a nie jakiś szajs?
− Legitne, z apteczki mojego tatusia. – Ignacio oparł się o drzwi kabiny. – Wszystko gra?
− Tak – odrzekł sucho Quen.
Nagle do toalety zajrzał zaniepokojony nauczyciel. Fernandez szybko rzucił papierosa na kafelki i przydepnął go butem, ale nikogo nie zwiódł unoszący się w powietrzu dym papierosowy i jego kaszel. Conrado Saverin wyglądał jakby właśnie jego się spodziewał.
− Tak myślałem, że czuję twoje perfumy. – Obrócił to trochę w żart, wyciągając w jego stronę dłoń i wpatrując się w szkolnego chuligana wyczekująco.
Nacho wywrócił oczami, wyciągnął z kieszeni paczkę fajek i położył profesorowi na wyciągniętej dłoni. Kiedy dostał pozwolenie, wyszedł z łazienki. Quen również chciał wyjść, ale Saverin złapał go za łokieć.
− Przecież nie paliłem! – warknął chłopak, czując się niebywale głupio, że to akurat Saverin ze wszystkich ludzi zastał go w takiej sytuacji.
Conrado jednak miał niewyraźną minę, jego wzrok padł na pomarańczowe opakowanie w prawej dłoni chłopaka. Nie czekając na pozwolenie, wyrwał mu je i przyjrzał się bliżej, czytając etykietę. W miarę czytania na jego twarzy rozczarowanie ustąpiło miejsca złości. Quen nie wierzył, co się dzieje, ale Saverin otworzył drzwi do kabiny toalety z kopniaka i podniósł klapę od sedesu. Kiedy Ibarra zorientował się, co nauczyciel chce zrobić, było już za późno. Zawartość fiolki wylądowała w sedesie.
− Nie! – krzyknął, kiedy Conrado opróżniał pudełeczko, a następnie spłukał zawartość. – Coś ty zrobił?
− Nienormalny jesteś? Co ci przyszło do głowy, żeby brać to świństwo?
− To normalny lek, przepisany po operacji! – Usprawiedliwił się nastolatek, ale Conrado tylko go wyśmiał.
− Tak i dlatego nie masz recepty i kupujesz od największego gnojka w szkole, który zapewne zwinął to ze szpitala swojego ojca?
− Nie muszę ci się tłumaczyć. Dlaczego cię to w ogóle interesuje? – Quen spuścił wzrok i schował ręce do kieszeni. Było mu wstyd, bardziej niż przed Marcusem i nie umiał tego wytłumaczyć.
”Bo jestem twoim cholernym ojcem, dlatego”. Te słowa cisnęły się na usta Conrada, ale zamiast tego tylko odetchnął głęboko i nic nie powiedział, patrząc na zbolałą minę własnego syna i nie umiejąc mu pomóc.
− Powiesz mojej mamie?
Saverin przez chwilę pomyślał o Andrei. Ona pewnie wytargałaby dzieciaka za uszy, a zaraz potem wypłakała sobie oczy. Ale Quen nie miał na myśli Andrei rzecz jasna. Pokręcił głową, by go uspokoić.
− Pod warunkiem, że już nigdy więcej nie zrobisz niczego tak głupiego.
− Tego nie mogę obiecać. W końcu jestem nastolatkiem. – Wysilił się na uśmiech, ale zaraz potem spoważniał, widząc determinację na twarzy biznesmena. – Obiecuję.
Quen czuł się dziwnie, kiedy opuszczał łazienkę, ale ze zdumieniem stwierdził, że cieszył się, że ktoś to zrobił, bo sam nie byłby w stanie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3493
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:51:48 06-12-22    Temat postu:

Temporada III C 098
Rosie/Ingrid/Emily/Fabricio/Alice /Javier/Victoria
Weekendowe wydanie Luz del Norte zelektryzowało całą społeczność. Był to nieprawdopodobnej jeden z nielicznych numerów , który rozszedł się szybciej niż świeże pieczywo u Camillo. Rosie z obrzydzeniem wpatrywała się w okładkę czasopisma, które nie zasługiwało nawet na to by podcierać sobie nim tyłek. Autorka artykułu skupiła całą swoja uwagę na mordercy i jego motywacjach. Rose wpatrywała się w twarz chłopaka umieszczoną obok jej własnej. Sylvia Guzman nie patyczkowała się. Nie lukrowała i wprost napisała, że Julia Ortega i Rose Castelani były parą. Blondynka usiadła czując jak do oczu napływają jej łzy wściekłości i upokorzenia.
Pociągnęła nosem i popatrzyła na swoje odbicie w lustrze szafy. Wyglądała upiornie. Blada z podkrążonymi oczami i szyją, którą zdobił jeden wielki siniak. Julian Vazquez zapewnił ją, że na jej szyi i rękach nie zostanie żadna blizna. Nie dbała o to. Blizny, które nosiła wewnątrz nigdy nie zniknął. Gdy pchnęła drzwi od sypialni rodziców dwaj młodsi bracia poderwali się z podłogi. Chłopcy od jej wyjścia ze szpitala nie opuszczali jej na krok. Chodzili za nią krok w krok. Głośno przełknęła ślinę i zmusiła usta do uśmiechu. Jacob młodszy i odważniejszy podszedł do Rosie i objął ją w pasie przytulając się do niej. Zmierzwiła mu włosy i pocałowała w czubek głowy.
— Nic mi nie jest — zapewniła malucha. Popatrzyła na starszego z braci. James zdecydowanie był tym nieufnym chłopcem o zbyt poważnych oczach. Rose przeszło przez myśl czy miał tą powagę w oczach przed jej próbą samobójczą? Blondynka dopiero teraz zaczęła zauważać, że jej trzymiesięczny pobyt w szpitalu wpłynął nie tylko na rodziców czy dziadków, ale na młodszych braci także.
— To co pogramy w piłkę? — zapytała Jacoba odgarniając mu włosy z twarzy. — Zobaczę czy któremuś z was uda się mi strzelić gola — przeniosła wzrok na starszego z braci. — James? — zapytała.
— Ty nie umiesz porządnie kopnąć piłki — stwierdził splatając ręce na piersiach. — Nie lubisz piłki nożnej.
— Pokonanie mnie więc będzie bułką z masłem — piłeczkę. — No chyba że masz cykora. Ma cykora? — zapytała dziesięciolatka. Buzia chłopaka rozjaśniła się w szerokim uśmiechu.
— Na pewno — przytaknął jej Jacob.
— To ustalone — zatarła. — Koko, koko, koko — zaczęła imitować kurczaka poruszając ramionami. Wiedziała jak oczy starszego brata ciemnieją. Jacob był jak papuga- powtarzał po Rosie.
— Ja wam pokaże cykora — stwierdziła i ruszył w ich stronę. Rosie i Jacob ruszyli biegiem po schodach na dół i wybiegli na dwór, wprost do ogrodu. Rosie kopnęła piłkę na zieloną trawę. Uciekając przed dwoma braćmi goniącymi ją z piskiem czuła, że tego właśnie potrzebuje. Chciała słyszeć ich śmiech. Od tygodni robiła wszystko aby wynagrodzić im to, że nie było jej przez trzy miesiące. Nie protestowała gdy wylądowała na trawie pod ciężarem Jacoba. Chłopiec usiadł na niej okrakiem i zaczął ją łaskotać. Śmiech wyrwał się z jej gardła po krótkiej chwili.
— Faul! — krzyknęła. — To faul w polu karnym — oznajmiła nie mogąc przestać się śmiać. Małe paluszki dźgały ją w boki. Popatrzyła na rozjaśnioną radością twarzyczkę brata i chwyciła go przekręcając go na plecy. Czas na słodką zemstę, pomyślała łaskocząc młodszego z braci. Jego śmiech był muzyką dla jej uszu.
— Ratunku! — wydarł się chłopiec Rose poczuła jak James wskakuje jej na plecy obejmując ją za szyję.
— Ej — odezwała się ręce Jamesa przesunęły się na jej talię. Odrzuciła do tyłu głowę i bez ostrzeżenia pocałowała go głośno w policzek.
— Ochryda — stwierdził wycierając twarz. I krzywiąc się z niesmakiem. Nastolatka popatrzyła na swojego trzynastoletniego brata i parsknęła śmiechem.
— Pewnego dnia będziesz chciał, żeby jakaś dziewczyna dała ci buziaka — stwierdziła a on cały spurpurowiał. Palcem uderzyła go w nos i dźgnęła go w żebrała rozpoczynając serię łaskotek. Jacob dołączył do siostry.
— Co się tutaj dzieje? — zabawę przerwała czwórka dorosłych wchodzących do ogrodu. Wszyscy mieli na sobie odświętne ubrania. Paloma zapewne wyciągnęła ich do kościoła.
— Gramy w piłkę — odpowiedziała Rosie uwalniając Jamesa od łaskotek.
— James kazałam ci przypilnować ziemniaków — odezwała się Paloma. — I co teraz będziemy jeść na obiad skoro się przypaliły?
— Lody? — odezwał się nieśmiało dziesięciola
tek. Rosie zmierzwiła mu włosy.
— A są jakieś lody? — zapytała go nastolatka.
— Czekoladowe — odpowiedział.
— Pycha.
— Po obiedzie — zaznaczył Francisco spoglądając z czułością na trójkę swoich pociech. — Teraz wszyscy marsz do kuchni. Trzeba uratować ziemniaki.
— A później zjemy lody?
— Tak — zgodził się z młodszym synem. — Po obiedzie.

***


Cisza. W domu panowała cisza. Julian zabrał Lucy na spacer, który zapewne zakończy się wizytą w ośrodku. Eddie pracował więc Ingrid rozkoszowała się ciszą panującą w domu. Dziennikarka przygotowała materiały na jutrzejsze zajęcia z kreatywnego pisania i niechętnie popatrzyła na najnowsze wydanie Luz del Norte. Wzdrygnęła się mimowolnie na widok nastolatki na okładce. Sylvia Guzman nie należała do dzienikarek mających kręgosłup moralny. Miała tylko ten fizyczny, namacalny utrzymujący jej ciało w odpowiedniej pozycji. Mulan uważała, że nie ma nic ohydniejszego niż wykorzystanie ludzkiej tragedii i śmierci do własnych celów.
Jako redaktor naczelna Hora de la verdad miała zupełnie inną politykę pracy. Skupiała się przede wszystkim na prawdzie, faktach nie steku domysłów, bzdur i półprawd. Nie pisała o sprawcach, lecz o ofiarach. Za ich zgodą. Wyautowanie nastolatki przed całym miastem było świństwem. Ingrid Lopez de Vazquez wykorzystała swoje kontakty i do najbliższego numeru uzyskała nie tylko komentarz wuja do sprawy, ale także przeprowadziła z nim wywiad na temat przestępstw wobec kobiet. Skupiła się właśnie na tym. Nie tylko na śmierci Juli, ale na pokazaniu iż szesnastolatka nie jest odosobnionym przypadkiem. Jest jedna z wielu ofiar systemu, kultury gwałtu i macho. To co od dwudziestu minut przykuwało uwagę chrześnicy Gabriela to fakt, iż wspomniał o pracy Centrum Wykorzystywanych i Zaginionych Dzieci. Nie byłby w tym nic dziwnego gdyby nie zrobił tego dwukrotnie. Praca Lopeza nie polegała na odnajdywaniu zaginionych. Zajmował się tym w ściśle określonych przypadkach. Palcami postukała w blat biurka i od dziesięciu minut wertowała listę zaginionych nieletnich z regionu. Była dłuższa niż by się mogło wydawać. W końcu znalazła tą której szukała; Ruby Valdez. W chwili zaginięcia miała szesnaście lat. I pochodziła stąd. Szatynka wstała i udała siędo gabinetu męża. Z sejfu wyciągnęła broń. Nie lubiła broni, ale czasem nawet ona ją nosiła. Wetknęła glocka za pasek do spodni i ukryła pod swetrem.
Pietnaście minut później zaparkowała samochód na parkingu przed ośrodkiem. Tak jak się spodziewała stało tam także auto męża. Skontaktuje się z nim później zadecydowała i ruszyła w kierunku dzielnicy sąsiadującej z ośrodkiem.
Escalera była dzielnicą Valle de Sombras mającą własne prawa. Był to żywy organizm w którym tylko nieliczni wiedzą jak się poruszać. Nie było to miejsce bezpieczne dla kobiety. Lopez miała to do siebie, że nie była zwykłą kobietą. Potrafiła to i owo. I co najważniejsze nie była w dzielnicy pierwszy raz. Krok miała pewny. An wolny, ani szybki. Kilka osób minęło ją, lecz ani ona nie zwróciła na nich uwagi ani oni na nią. Zatrzymała się przed jednym z budynków i ruszyła do wejścia. Mężczyzna zatarasował jej drogę. Zadarła do góry głowę i popatrzyła na niego z politowaniem.
—Szukasz tu czegoś paniusi? — zapytał odsłaniając broń wetkniętą za pasek. Westchnęła. Nie miała czasu na uprzejmości. Na długo miała nakarmić córkę.
— Zawiadom Hrabiego, że przyszła Mulan.
— Mulan?
— Nie mam całego dnia więc — demonstracyjnie zamachała ręką. — zadzwoń na górę i powiedz Hrabiemu, że przyszła Mulan —powtórzyła powoli. — To nie takie trudne do zapamiętania.
Mężczyzna zrobił krok w jej kierunku. Nie cofnęła się. Nie drgnęła spoglądała na niego wyczekująco. Ręce splotła na piersiach, a stopa wystukiwała nerwowo rytm. Byczek popatrzył na nią i wyszarpał komórkę za paska. Zwykły telefon z klapką i wybrał numer.
— Ej szefie jakaś lalunia do pana — powiedział do słuchawki. — Mulan. — słuchał krótka chwilę. — Tak, już ją wpuszczam. — rozłączył się i zbliżył do domofonu. Wystukał na nim kod otwierający drzwi i otworzył je przed Ingrid.
— Windą i na ostatnie piętro.
— Nie można było tak od razu? — zapytała go i weszła do środka. Od razu skierowała się do wind. Kilka chwil później wchodziła na korytarz na ostatnim piętrze kierując się do dobrze znanych jej drzwi. Pchnęła je i weszła do środka. Wiedziała dokąd zmierza. Mężczyznę znalazła w kuchni.
— Jadłaś obiad? — zapytał.
— Bawisz się w MasterChefa? — odpowiedziała pytaniem na pytanie wpatrując się w plecy jasnowłosego.
— Jestem miłym gospodarzem — odpowiedział na to i odwrócił głowę w jej stronę. Twarz miał młodą i całkiem przyjemną. Nie licząc paskudnej szramy na prawym policzku.
— Przyszłam w interesach — oznajmiła i usiadła. — I chętnie coś wrzucę na ząb.
Uśmiechnął się i wyciągnął z szafki talerze. Jeden położył obok Lopez drugi przy drugim krześle znajdującym się na przeciwko.
— Wina?
— Woda wystarczy.
— A tak pewnie karmisz. Ile ma lat twoja córeczka?
— Skończyła dwa miesiące — odpowiedziała rozbawiona. Postawił przed dziewczyną patelnię z palelą sam zaś nalał sobie kieliszek wina.
— Zamieniam się w słuch — zapewnił ją i napełnił jej talerz jedzeniem. Parsknął śmiechem i wstał. Z szuflady wyciągnął sztućce. — I mam nadzieje, że Duży Bob przeżył starcie?
— Nie tknęłam go nawet palcem, a co z Jimem? — zapytała go.
—Na nocnej zmianie.
— Pozdrów go.
— Mowy nie ma. Dorosły chłopa, a znowu zmoczy spodnie.
Roześmiała się perliście i wbijał widelec w krewetkę.
— Co cię sprowadza?
— Kto — poprawiła go i wyciągnęła telefon. Wyświetliła zdjęcie Ruby Valdez. Hrabia przyglądał jej się ze zmarszczonymi brwiami.
— Nie jest o de mnie — odpowiedział po chwil. — Skądś kojarzę jej twarz, ale dla mnie nie pracowała. Za młoda.
— Być może ktoś inny nią obraca?
— Nie — odpowiedział od razu. — Skąd ją kojarzę?
— Zaginęła dwa lata temu. Pewnie widziałeś plakaty. Miasto było obklejone jej zdjęciami. Wyszła z domu po kłótni z wujem i nigdy nie wróciła.
— Tu jej nie było — zapewnił ją gdy zajadała się posiłkiem. Hrabia był dupkiem, ale potrafił gotować. — Popytam dziewczyny.
— Dzięki, jest jeszcze coś — zaczęła — Perez.
— Dyrektorek? — upewnił się. Pokiwała głową wrzucając do ust krewetkę.
— Co chcesz wiedzieć?
— Wpada do ciebie od czasu do czasu?
— Pytasz mnie czy Ricardo Perez odwiedza burdel? Zaczęłaś pracować w obyczajówce?
— Zaczęłam podejrzewać, że Ricardo Perez jest gwałcicielem — odpowiedziała. Hrabia był jedną z nielicznych osób, które mogły poznać tą informacje. Wiedziała bowiem że zachowa on ją dla siebie. — Ruby mogła być jedną z ofiar.
— Pytasz mnie bo odwiedza burdel?
— Pytam ciebie bo dorastałeś w jego domu.
— Niech cię wszyscy diabli Mulan — zaklął i wstał. Potworzył okno, a z kieszeni spodni wyciągnął paczkę papierosów.
— Amdres — zwróciła się do niego po imieniu wstając. — Jeśli mam dowieść tego co myślę, że zrobił muszę wiedzieć co go ukształtowało.
— Był dorosły — odpowiedział powoli — Gdy go poznałem był dorosły. Miał swoją rodzinę. Przyjeżdżał do matki na niedziele obiady. Myślę, że on i Patricia byli ze sobą związani. Nie była jego matką, ale go wychowała.
— A jego ojciec?
— Tłukł ją jeśli o to pytasz. Dla niego kobieta była tylko do garów, opieki nad dzieciakami i do łóżka. On ledwie zwracał uwagi na dziewczyny wolał — urwał i zaciągnął się papierosem — chłopców — wyznał. — Zabierał wybrańców do pokoju na górze gdzie możesz sobie dopowiedzieć co się działo. Patricia w odpowiedzi kazała nam klęczeć prosić Boga o wybaczenie za grzechy. Perez nas nienawidził za to że przez nas jego matka płakała.
— Dlatego nienawidzi gejów i mimo, że jego ojciec tłukł jego matkę nadal wykorzystuje nieletnie. — Ingrid nie mieściło się to w głowie.
— Święty i grzesznik — powiedział Andres. — W domu liczyło się słowo starego Pereza. Dick nawet będąc dorosłym facetem słuchał go jak wyroczni. „Tak ojcze“, „nie ojcze“ i jednocześnie gardził swoim starym za to co robił. To on zrobił z niego mężczyznę. Dosłownie.
— Zgwałcił go?
— Nie, zabrał do burdelu gdy przyłapał go na waleniu konia — odpowiedział jej z prostotą — Tak słyszałem. Dick wielokrotnie przechwalał się, że staruszkowie wyrwali się z biedy bo on im zasugerował zostanie rodziną zastępczą. Można całkiem nieźle z tego żyć.
— Jak umarł Ben?
— Położył się spać i już więcej się nie obudził. Miał coś koło siedemdziesiątki czy coś koło tego więc najwyższa pora na niego. Patricia zmarła na raka trzustki albo wątroby. Lata chlania zrobiły swoje.
— Dzięki.
— Cała przyjemność po mojej stronie. I popytam o tą twoją Ruby.
— Będę zobowiązana.
Ingrid wróciła do samochodu. Auto Juliana nadal stało pod ośrodkiem. Weszła do środka i do uszu kobiety dobiegły dźwięk śmiechu, przekleństw i muzyki. Od razu skierowała się do biura męża. Zastała tam męża i Hugo. Julian nosił Lucy na rękach. Na widok żony uśmiechnął się z wyraźną ulgą.
— Aż tak dała ci w kość tatuśku? — zapytała ostrożnie biorąc od niego dziecko. — Marudziłaś tatusiowi?
— Przed chwilą się obudziła — oznajmił niepytany Hugo. — Spała, a gdy ja z nią siedziałem — urwał spoglądając wymownie na żonę doktorka. Gdy Hugo opiekował się Lucy Ingrid zapewnił go, że Lucy będzie spać jak suseł. Po posiłku. Spała pół godziny.
— Dałeś jej butelkę? — zapytała męża.
— Nie, miałem jej dać ale skoro tu jesteś.
— Fakt, zaczynają mnie już boleć cycki.
Hugo wzniósł oczy do nieba jakby prosił, żeby Lopez przestała mu udzielić informacji, których on nie potrzebował.
— Przyniosę ci rogala — Julian taktownie wycofał się z pokoju. Ingrid usiadła na kanapie z Lucy.
— Jak tam? — zapytała go. — Rozmawiałeś ze swoim kumplem w policji?
— Rozmawiałem — odpowiedział siadając na krześle. Po chwili do środka wrócił Julian z rogalem do karmienia. — Dowiedział się kilku ciekawych rzeczy — odezwał się. — Beniamin był kilkukrotnie aresztowany głównie pod zarzutem stręczycielstwa czy tam sutenerstwa, ale zarzuty zawsze wycofywano bo kobiety bały się zeznawać. Co ciekawe Dick najprawdopodobniej nie jest też synem Bena. Według Pabla i tego co wyczarował z Wielkiego Brata Ricardo Pereza znaleziono w śmietniku gdy był noworodkiem. Do systemu został wprowadzony w wieku dwóch, może trzech lat gdy natknęła się na niego policja. Wskazał Bena jako swojego ojca i tak zostało wpisane.
— A matka?
— Matka była notowana. Prostytucja, narkotyki i ta cała reszta.
— Niebieska karta?
—Żadnej. Są oczywiście dane o interwencjach, libacjach, ale nigdy oficjalnie nie postawiono im zarzutów o stosowanie przemocy. Wiem, że pewnie nie tego się spodziewałaś.
— Dokładnie tego się spodziewałam. Perezowie całkiem nieźle to sobie wymyślili. Zostali częścią społeczności, dawali dom biednym dzieciom, a to co działo się za zamkniętymi drzwiami zostawało za zamkniętymi drzwiami. Pewnie sądzili, że nikt im nie uwierzy.
— Jaki masz plan? — zapytał ją Hugo.
— W poniedziałek oficjalnie zacznę prowadzić zajęcia z kreatywnego pisania i gazetkę szkolną i zacznę obserwacje Dicka. Tacy ludzie jak on zawsze popełniają błędy.
— A ty na to tylko czekasz.
— Wiesz mi Hugito jestem cierpliwa niczym kot przez mysią norką.

***
Tego weekendu nie zaliczą do udanych. Alice snuła się po domu smutna i osowiała, a na widok wyświetlanego w telewizji Króla Lwa rozpłakała się i uciekła do swojego pokoju. Dla Emily cierpienie dziewczynki było dużo, dużo gorsze od jej urażonej dumy więc robiła wszystko aby poprawić małej humor. Wspólne pieczenie ciasteczek, noszenie na baranach przez męża, czytanie bliźniakom. Zajmowała jej myśli chociaż jej własne krążyły wokół sprawy z Ericiem. Nie mogła się nadal przyzwyczaić do myśli, że to Santos. Alice jeszcze spała gdy blondynka wstała i zeszła cicho na dół pogrążona we własnych myślach.
Niechętnie przyznawała Ericowi rację. Pozwoliła mu się zbliżyć do siebie, do Alice nie wyczuwając podstępu. Zaufała mu ponieważ zrobił wszystko by wzbudzić jej zaufanie. Lubiła z nim przebywać. Lubiła słuchać jak przy nim jej córka się śmieje i mówi z prędkością karabinu maszynowego. Polubiła też jego analityczny umysł. To dzięki jego pomocy Matt został zdemaskowany, a Jenny odnaleziona. Westchnęła zalewając wodą herbatę. Emily podczas spotkań z mężczyzną do głowy nie przyszło, że mógł poczuć do niej coś więcej niż sympatię. Cholera była przyzwyczajona do pracy z mężczyznami, a Eric przypominał jej jednego z analityków federalnych. Bystry, młody w okularach na nosie. Kręcąc głową wyszła na taras. To co nadal nie mieściło jej się w głowie to prośba jej męża.
Fabricio tamtego wieczoru mówił śmiertelnie poważnie prosząc ją aby poprosiła Santosa o wyjazd. Dla blondynki to była jedna z tych próśb, które określiłaby mianem „ nie na miejscu“. DeLuna zranił jej córkę, zranił jej dumę, ale nie zamierzała wykorzystywać jego uczuć do tego aby go prosić o opuszczenia miasta. Kilka lat temu poprosiłaby, żeby zniknął. Zaczęłaby od prośby skończyła na groźbie i znalazłaby sposób na pozbycie się go z jej życia. Nie była jednak tą samą dziewczyną. Uczyła się na swoich błędach i Santos nie ważne jak mocno ją zranił słowem i uczynkiem nie kiwnie w sprawie jego wyjazdu palcem. W głowie nadal miała historię, którą opowiedział jej Conrado.
Santos zrobił źle go szantażując, ale Conrado stojący i patrzący jak wszystkie plany i nadzieję młodego chłopaka spełzają na niczym. Pobity do nieprzytomności, złamany. To było okrutne. Tak Emily próbowała zracjonalizować pobudki Conrado. Sama kroczyła ścieżką zemsty. Była okrutna, była bezwzględna. Cholera zniszczyła nie jedną rodzinę aby odegrać się na ludziach odpowiedzialnych za krzywdę Emmy, ale nigdy nie przekroczyła granicy. Wszystkie osoby z listy żyły; w nędzy i rozpaczy, w więzieniu., z próbami samobójczymi, samotne. Pozbawiła przyjaciół własną matkę więc ku swojemu zdziwieniu rozumiała zachowanie Santosa bardziej niż sama przed sobą chciała się przyznać. Z zadumy wyrwał ją dźwięk kroków. Rozpoznała męża.
— Też nie możesz spać? — odezwał się stając za nią. Upiła łyk herbaty.
— Nie — poruszyła głową na boki.
— Muszę wysłać mejla — odezwał się po chwili Guerra. — Do Ochoa.
— Gideona? Po co?
— Jest teraz kuratorem oświaty, DeLuna nie ma uprawnień nauczycielskich więc — urwał — Za to jest paragraf?
— Za co?
— Za podszywanie się za nauczyciela? Fuszerstwo czy cokolwiek zrobił żeby dostać tę robotę.
— Chcesz napisać na niego donos ? — zapytała go z niedowierzaniem Emily.
— Tak — odpowiedział Guerra.
— Zwariowałeś?
— Słucham?
— Jeśli na niego doniesiesz jedynie zaognisz sytuacje. Fabricio to nie jest liceum.
— Tak, to nie jest liceum , a on nie ukradł mi śniadaniówki.
— Eric niczego ci nie układał.
— On ma na imię Santos! — warknął — Santos nie żaden cholerny Eric. Naucz się wreszcie.
Emily aż zamrugała oczami. Fabricio nigdy nie używał w jej stosunku takiego tonu. Pełnego ironii. Jakby karcił niesforne dziecko, a nie rozmawiał ze swoją żoną. Wypuściła ze świstem powietrze.
— Donos tylko zaogni całą sytuację. To jakbyś chciał polewać pożar benzyną. Zostaw go w spokoju, a on zostawi nas. Siedem lat temu doniosłeś na Erica, bo nie mogłeś donieść na własnego ojca. Nie byłeś na to emocjonalnie gotowy. Gdy poznałeś prawdę o nim uznałeś, że to świetna okazja do pozbycia się go . W końcu obaj walczyliście o to samo czarne jak smoła serce Conrado Severina.
— Czy ty siebie słyszysz? Santos nie wyjedzie bo go zostawię w spokoju. Będzie dręczy Conrado, mnie, ciebie aż nie dostanie tego czego chce.
— A czego według ciebie on chcę? — zapytała go zaczepnie. Teraz to ona polewała pożar benzyną i miała to gdzieś. — Ja mam jeden pomysł; Santos chciałby odzyskać swoje życie. Karierę, którą stracił. Chciałby mieć dwie sprawne nogi! Nie może dostać tego więc odgrywa się na Conrado za zrujnowanie mu życia więc do jasnej cholery przestań się zachowywać jak pokrzywdzony świętoszek i zacznij się uczyć na własnych błędach.
— Nie wierzę, że go bronisz
— Nie bronię, stwierdzam tylko suche fakty.
— Bronisz — upierał się — Musieliście się dobrze zaprzyjaźnić w Seattle skoro po tym wszystkim co zrobił nam, Alice nadal stajesz po jego stronie. Powiedz mi kochanie — zrobił krok do przodu — dzieliliście w Seattle coś więcej niż apartament?
Emily potrzebowała chwili, aby sens słów męża dotarł do jej świadomości. Zatrzepotała powiekami i niewiele myśląc wymierzyła mu siarczysty policzek. Wyminęła go i wyszła zostawiając samego ze swoimi myślami. Za nim przekroczyła próg sypialni córki przełknęła łzy i wkroczyła do pokoju z uśmiechem na ustach.

***

Zajęcia z kreatywnego pisania miały rozpocząć się o siódmej rano. Pogoda na zewnątrz nie rozpieszczała. Deszcz zacinał w szyby i miejsce które wybrał Perez. Ingrid musiała przyznać, że piwnica ma swój urok. Zatrudniona w szkole sprzątaczka posprzątała ją i pomieszczenie chociaż stare nadawało się do tego zadania idealnie. Zerknęła na zegarek. Podrzuciła Lucy do Ariany. Przyjaciółka nie miała nic przeciwko opiece na dziewczynką. Lucy była w końcu słodkim uroczym uśmiechającym się do wszystkich dzieciątkiem. Dziennikarka długo zastanawiała się jak poprowadzić te zajęcia. Nie chciała być tą która zanudza swoich podopiecznych, zarzuca ich informacjami. Chciała aby uczniowie przede wszystkim byli aktywni i nie bali się wyrażać swoją opinię. Tu nie było tematów tabu. Zerknęła na listę uczniów. Niektóre z nazwisk były sporym zaskoczeniem. Lista była jednak krótka. Cóż nie spodziewała się tłumów. Gdy uczniowie weszli i zajęli swoje miejsca. Miguel posłał jej pokrzepiający uśmiech. Ingrid zaczekała, aż wszyscy usiądą i przesunęła wzrokiem po młodych twarzach Było siedem osób. Tak jak się spodziewała Rose nie pojawiła się co było dla niej zrozumiała.
Zaczęła od przedstawienia się i wyjaśnienia sensu zajęć. Zapewniła uczniów, że gdy uformuje się grupa znajdą bardziej „ludzką“ godzinę spotkań. Ona nie miała problemy z porannym wstawaniem. Jej budzik miał dwa miesiące i mocne małe płuca.
— Nie będę wnikała dlaczego zapisaliście się na te zajęcia — podjęła wątek. — Wiem, że zajęcia pozalekcyjne o różnorodnej tematyce dobrze wyglądając w aplikacji na studia i są całkiem nieźle punktowane. Nie łudzę się, że którekolwiek z was skończy dziennikarstwo.
— Bo ma nas pani za grupę totalnych tumanów?
— Nie, na obecnym rynku pracy wykształcenie kierunkowe nie ma większego znaczenia. Sama nie jestem dziennikarką z wykształcenia więc
— Serio? — zdziwiła się Anna.
— Serio, skończyłam psychologie na Uniwersytecie Chicagowskim
— I została pani dziennikarką?
— Zgadza się Wiem, że wybór studiów jest trudny i stresujący, ale często nie determinuje ścieżki waszej kariery. Wszystko zależy od was. Dlatego po za kulturą osobistą, nieużywaniem wulgaryzmów będę od was wymagała szacunku wobec mojej pracy i wobec pracy waszych kolegów i koleżanek. Postaram się za bardzo nie utrudnić wam życia.
— Będziemy redagować szkolną gazetkę? — upewniła się siedząca po prawej stronie Carolina. Ingrid ustawiła ławki w otwartym półokręgu. Była to forma dużo bardziej przyjazna niż klasyczne ustawienie.
— Tak, to nasze nadrzędne zadanie. Ustaliłam z dyrektorem Perezem, że gazetkę będziemy wydawać dwa razy w miesiącu i będzie ona mieć formę — podeszła do położonej na stoliku torebki i coś z niej wygrzebała — mniej więcej taką — podała Carolinie jedno z wydań gazetki, które powstało za jej czasów. — Tak wyglądała gazetka szkolna gdy ja się tutaj uczyłam. Wiem mało zachęcająco, ale staraliśmy się poruszać ważne tematy. I tym razem chciałabym żeby wyglądało to podobnie. Będziemy pisać o rzeczach, które mają dla was znaczenia
— Napiszemy o Rose Castelani? — zapytała Anna zaskakując tym stwierdzeniem Ingrid. — To szkolna celebrytka. Luz del Norte o niej napisało.
— Luz del Norte to gazeta szukająca taniej sensacji i żerująca na nieszczęściu innych. Opublikowanie zdjęć niedoszłej ofiary zabójstwa i wyautowanie nie przed całą okolicą to nie dziennikarstwo to świństwo nie mówiąc już o nie poszanowaniu prywatności nieletniej.
— To jego matka jest redaktorką — wtrąciła się Anna.
— Wiem, ale zdania o Lu del Norte zmieniać nie zamierzam. Jak widzicie gazetka jest podzielona na bloki tematyczne i każdy z was zostanie przydzielony jeden blok tematyczny, który będzie przez niego redagowany. Oczywiście przed wydrukowaniem numer będzie musiał być zaakceptowany przez dyrektora.
Felix jęknął.
— Czeka więc nas cenzura.
— Każda cenzurę da się obejść trzeba wiedzieć tylko jak — odpowiedziała mu na to Lopez. — Za nim jednak dojdzie do wydania pierwszego numeru chciałabym dać wam pierwsze zadanie — przeciągnęła tablice na środek — chcę żeby każdy z was wybrał blok tematyczny w którego granicach chciałby się poruszać i w którym czuje się mocno i pewnie. Ja dzięki temu będę znała zakres tematów i będziemy mogli stworzyć szkielet gazetki — Miguel? — zwróciła się do chłopaka — zaczniemy od ciebie — wyciągnęła w jego stronę marker. — Jak widzicie , każdy z was dostanie swój kwadracik — wskazała na podzieloną na mniejsze części tablicę.
— Proszę pani — odezwał się Felix.
— Ingrid wystarczy — poprawiła go.
— Ingrid, moja koleżanka nie mogła tu dziś być więc mogę wpisać tematykę za nią?
— Wiesz o czym chcę pisać?
— Dowiem się.
— Dobrze, dowiedz się — chłopak chwycił swój telefon i wyszedł na korytarz. Wrócił po kilku minutach i wpisał jedno hasło „kobieta“ — Cieszę się, że macie tak szeroką gamę zainteresowań
— Gdzie jest haczyk? — zapytał Jordan oddając jej marker.
— Skąd wiesz, że jest haczyk?
— Zawsze jest
Ingrid podeszła do swojej torebki i wyciągnęła z niej strunowe opakowanie do przechowywania żywności. W środku były opakowania po jajku niespodziance.
— Każdy z was wylosuje jajko — poprosiła — Śmiało, nie gryzą — potrząsnęła żółtymi opakowaniami przed Jordanem — jeszcze ich nie otwierajcie. — ostatnie wybrał dla Rosie Felix
— Co jest w środku? — zapytała ją Anna.
— W środku są nazwiska osób z którymi na następne zajęcia przeprowadzicie wywiad z zaznaczeniem, że poruszacie się tylko w granicach tematyki, którą wybraliście więc Jordan od ciebie zaczniemy — poprosiła go. — Nazwisko ląduje na tablicy i nie ma możliwości wymiany między sobą — zaznaczyła.
— Javier Reverte — przeczytał. — Kto to do diabła jest?
— Właściciel :“Gry Anioła — podpowiedziała mu dziennikarka — Kto następny?
Miguel Ledesma wylosował Juliana Vazqueza zaś Carolinie trafił się Conrado Severin Anakonda wylosowała ku swojemu zadowoleniu Evę Medinę zaś Vincenzo Diaz wylosował Camillo Arango i dłuższą chwilę zastanawiał się kim jest ten facet? Marcusowi wpadł w ręce Barosso. Felix krzywiąc się na widok nazwiska Diaz de Reverte. Nie przepadał za zastępczynią burmistrza Valle de Sombras, ale mógł trafić zdecydowanie gorzej. Lidia wylosowała Fabricio Guerę a gdy Felix otworzył jajko Rosie zaklął.
— I takie sytuacje lubię najbardziej?
— Jakie sytuacje? Oni się nienawidzą.
— I miałam nadzieję, że trafi się temat i rozmówca dwa różne światy. Jak przeprowadzić wywiad z osobą, której nie lubimy? Oględnie mówiąc.
— Zapędzić ją w kozi róg — podpowiedział jej Miguel.
— To jedna z taktyk. Możemy łapać rozmówce za słówka i wykorzystywać je przeciwko niemu.
— To czasem nie sprawi, że rozmówca się zamknie i nas wyprosi?
— To prawdopodobnie się stanie. Może dojść do sytuacji gdzie osoba z konkretnego magazynu nie będzie mogła przeprowadzić kolejnego wywiadu z rozmówcą x. Pamiętajcie, że reprezentujecie nie tylko siebie, ale także szkolną gazetkę.
— Jesteś zaskakująco miła — zauważył Jordan — Pozwalasz nam sobie wybrać tematykę.
— Chce poznać wasz styl pisania. Jego słabe i mocne strony.
— Nie na tym polega praca w redakcji — prowokował ją chłopak. — Redaktor wybiera temat a dziennikarz pisze temat. Nie ma dowolności, nie wszyscy mają twoją reputację Mulan.
Rozbawiona jego uwaga uniosła brew.
— Mała zmiana planów. Miałam najpierw pozwolić wam się wykazać za nim narzucę wam tematy, ale skoro Jordan ładnie prosi — podeszła do torebki i wyciągnęła kartkę — Jesteście moimi podwładnymi w redakcji i kolega zachorował wy macie napisać za niego tekst i przeprowadzić wywiad. Jordan wytrzyj tablicę, będziesz notował. Chłopak wstał niechętnie i starł wszystko co było zapisane. — Będę dyktowała chronologicznie więc Anna. Piłka nożna jako symbol łączący narody Wywiad z wywiad z Evą Mediną.
— Mam pisać o sporcie? Piłce nożnej? Ja nic nie wiem o piłce nożnej — pożaliła się.
— Wiesz, że są dwie bramki mi faceci przez dziewięćdziesiąt minut biegają za piłką?
Pokiwała głową.
— To już coś wiesz. Carolina zostajemy w tematyce sportowej Napiszesz artykuł o szkolnej drużynie piłki nożnej tylko nie przynudzaj ze statystykami. Felix dostanie Żona, matka, polityk jak współcześnie pogodzić rolę kobiety narzucanej przez patriarchat I Felix, żadnych pytań o ośrodek. Jordana zostawię sobie na koniec — nastolatek stojący obok niej prychnął pogardliwie — Lida Co czytaliśmy gdy byliśmy mali. O lekturach naszych rodziców, dziadków Marcus.
— Współczesne ojcostwo. Z Pamiętnika nastoletniego ojca — powiedział kpiącym tonem Jordan. Ingrid popatrzyła na nastolatka z niedowierzaniem.
— Ojcostwo?
— Nie słyszałaś, że Trzynastka zaliczył wpadkę z jego siostrą — wskazał palcem na Miguela. Patrzyła to na jednego to na drugiego. Wiedziała o ciąży Adory, ale nie, że Marcus jest ojcem.
— Gratulacje i zanotuj sobie Dlaczego wszyscy powinniśmy być feministami Felix, który niechętnie przystał na swój temat poklepał współczująco przyjaciela po ramieniu. Pisanie o feminizmie z punktu widzenia faceta było ok, ale robienie wywiadu z Fernando Barosso na temat męskiego feminizmu? Felix wątpił czy facet wie, że coś takiego istnieje. Miguel Trendy w modzie męskiej
Nastolatek głośno jęknął.
— Rosie napisze o Czego słuchaliśmy jak byliśmy mali. O muzyce z lat minionych zaś Vincenzo Druga szansa na życie.
— Wiesz Mulan, że on jest dzieciakiem po wyroku? — zapytał ją rozbawiony doborem tematyki Guzman. Vincenzo posłał dziennikarce chłodne spojrzenie, ale się nie odezwał ani słowem.
— Skoro nazywasz mnie Mulan to wiesz, że Vincenzo nie jest jednym dzieciakiem po wyroku — odpowiedziała mu spokojnym głosem kobieta. —
— A co masz dla mnie? [i] System resocjalizacji. Dlaczego nie działa?
Uśmiechnęła się bardziej rozbawiona niż wkurzona.
— A ty mój drogi napiszesz Konflikt pokoleń. Dlaczego tak trudno rozmawiać z rodzicami. —Felix parsknął śmiechem. Jordan patrzył na kobietę z niedowierzaniem. Parsknął śmiechem.
— Też mi trudny temat.
— Jeśli jest taki prosty to cieszę się że nie będziesz miał problemu z jego napisaniem i przeprowadzaniem wywiadu z Reverte na temat konfliktu pokoleń. Termin oddania pracy jest do czwartku do północy.
— Tego czwartku? — zapytała z niedowierzaniem Anna.
— Tak, tego czwartku. W notesach leżących przed wami jest mój adres mejlowy na który nadeślecie pracę i proszę także wysłać je do siebie nawzajem. Chcę omówić je na następnych zajęciach.
— Jakieś rady co do wywiadu? — zapytał ją Felix.
— Umówcie się — odpowiedziała mu — miejcie listę pytań. Najlepiej abyście nagrali waszą rozmowę i zrobili transkrypt, ale za nim włączycie nagrywanie zapytajcie rozmówcę czy się zgadza. Pytania otwarte. Musicie aktywnie słuchać swojego rozmówcy i dostosować swoje tępo do jego lub jej tępa. To osoby pracujące więc nie będą miały dla was całego dnia.
— A w ciągu kilku minut zanudzi nas na śmierć — odezwał się Jordi sięgając po swój plecak. — Do poniedziałku — powiedział i wyszedł.
— Jeśli będziecie mieć jakieś pytania to kierujcie je na mejla.
Ingrid odpowiedziała jeszcze na kilka pytań i wypuściła grupę na pozostałe lekcje

***

Emily odprowadziła Alice do szkoły. Dziewczynkę na zajęcia odprowadziła jej wychowawczyni. Fabricio wspólnie z żoną doszedł do wniosku, że dziesięciolatka potrzebuje kontaktu z rówieśnikami dlatego korzystając z programu międzynarodowej wymiany między uczniami zapisali ją do szkoły podstawowej w Pueblo de Luz. Emily po odwiezieniu córki do szkoły nie wróciła do domu. Rezydencja była duża a trzydziestolatka nie chciała siedzieć sama w czterech ścianach dlatego pchnęła drzwi do Biblioteki Miejskiej. Uśmiechnęła się do Ariany Santiago stojącej za kontuarem i poprawiła dużą torbę do której tego ranka wcisnęła laptop i ładowarkę. U miłej starszej pani wyrobiła dla siebie kartę biblioteczną i zajęła jeden z wolnych stolików. O tak wczesnej porze po bibliotece nie kręciło się zbyt wiele osób. Wybrała stolik z wygodną pufą do siedzenia i wzięła się do pracy.. Za uszy wsunęła kosmyk włosów, który wyślizgnął się z warkocza zaplecionego przez córkę i otworzyła odpowiedni plik. Na widok wyświetlonego raportu koronera uśmiechnęła się kącikiem ust.
Gdy wróciła do Meksyku z Seattle długo nie mogła znaleźć sobie miejsca i po czterech dniach zadzwoniła do szefa Jednostki Analiz Zachowań Behawioralnych z niewinnym pytaniem, które bardzo szybko zaowocowało nadesłaniem akt sprawy. Oficjalnie była w stanie spoczynku, nieoficjalnie była to kolejna sprawa nad którą pracowała. Dave wysyłał jej akta sprawy, ona powNowego Orleanu prowadzącym sprawę. Wpatrując się w fotografie zabitego mężczyzny odnosiła wrażenie, że coś jej umyka. Tak jak umknął jej fakt, że Eric Moon to Santos DeLuna. Westchnęła. Od tygodni zbierała się, żeby powiedzieć o wszystkim mężowi. Milczała ponieważ wiedziała, że Fabricio Guerra nie będzie zadowolony z jej dodatkowego zajęcia i jej poważnym rozważaniu powrotu do pracy w służbach. Oczywiście po odchowaniu bliźniaków.
Praca stanowiła lwią część jej życia. Układała profile geograficzne, wypisywała cechy sprawców i zaczytywała się w książkach dotyczących psychopatologii nie mając nawet osiemnastu lat. Zło ją fascynowało, fascynował ją pan Elegancik i dlaczego robi to co robi więc zamiast skończyć Akademie Sztuk Pięknych i zostać fotografką wybrała psychologię i polowanie na potwory. Stłumiła kolejne westchnięcie. Całe zawodowe życie studiowała ludzkie zachowanie a nie przewidziała podstępu Erica. Santosa, poprawiła się szybko w myślach. Facet ma na imię Santos.
Eric Moon przez służbę Camille został przedstawiony jako miły, kulturalny młody mężczyzna, który spędzał czas z panią domu i jej wnuczką. Alice przepadła za mężczyzną, Camille prowadziła z nim długie rozmowy ciesząc się z atencji młodego człowieka. W ciągu ostatnich lat życia Camille była kobietą, której raczej unikano niż spędzano z nią czas. Erica pogłoski iż „przynosi pecha“ nie obeszły i dalej pojawiał się w rezydencji. Robił to dla Alice czy może dla własnej korzyści? Camille mówiła. Uwielbiała mówić. Jej matka kochała dźwięk swojego głosu. Emily podejrzewała, że opowiadała Ericowi o tym jak wyrodną córką jest Emily. Porzuciła matkę. Nie tylko ona, ale dlaczego to ta „zdrada“ zabolała Camille najbardziej?
Adams nienawidziła swojej najmłodszej córki. Dawała jej to odczuć na każdym kroku. Odesłała ją w wieku sześciu lat do szkoły z internatem w zimnej i nieprzyjaznej Szkocji. Nie przytulała jej, nie opowiadała bajek, nie sadzała na kolanach. Nie robiła tego wszystkiego co powinny robić matki. Nie kochała jej. Tak więc skąd w niej tyle żalu? Postukała palcami w blat stolika i weszła do jednego z folderów znajdujących się na jej laptopie. Wpisała odpowiednie hasło i zaczęła przeglądać znajdujące się tam fotografie.
Emily za nim opuściła dom rodzinny zeskanowała rodzinne fotografie. Bała się, że matka w przypływie furii zniszczy jej wszystkie. Nie raz nie dwa Emily jako małe dziewczynka była świadkiem takiej właśnie matczynej furii i rozpaczy. Przeskakując z fotografii na fotografię natknęła się na jedno z najszczęśliwszych wspomnień. Gwiazda w środku maja. Patrzyła na jedenastoletnią siebie. Uśmiech, który miała na twarzy był szczery. Camille posadziła ją sobie na kolanach, oparła brodę na jej ramieniu i obejmowała w pasie. Była szczęśliwa. Po raz pierwszy czuła, że ma mamę, której na niej zależy i, która coś do niej czuje. Wszystko skończyło się tak szybko i niespodziewanie. Camille wróciła krótko po zrobieniu tego zdjęcia gdy wróciła wszystkie choinkowe ozdoby zamieniły się w pył, a dłoń Emily bezwiednie odwróciła rękę wewnętrzną częścią do góry. Blizna pokrywała wnętrze prawej dłoni, jej palce. Na trzech palcach nie miała odcisków palców, bo matka spaliła je wciskając jej dłoń do kominka.
— Masz szczęście, że oszczędzam twoją twarz — syknęła jej wtedy do ucha. Minęło dziewiętnaście lat , a ona pamiętała. Traumy sprawiają, ze wszyscy mamy pamięć słoni, pomyślała i zamknęła zdjęcie i folder. Wróciła do akt sprawy i wyświetliła zdjęcie zrobiono na miejscu zdarzenia. Ktokolwiek zabił tego mężczyznę chciał nie tylko pozbawić go życia. Nie chodziło o jego cierpienie. Dźgnięcia były szybkie, mocne, bez zawahania. Sprawca wiedział co robi i , każdy z czterdziestu czterech ciosów mógł być śmiertelny. To była przesada. Przesadna agresja, furia. Twarz przystojna za życia po śmierci była poharatana, wysportowana klatka piersiowa wnosiła ślady przedmioty, lecz Emily miała wrażenie, że cała agresja skupiła się na kroczu mężczyzny. To tam koroner naliczył dwadzieścia pięć ciosów. Twarz i krocze. Dwie poprzednie ofiary miały takie same obrażenia. Całej trójce poderznięto gardło. Palce wystukały rytm i wtedy rozległ się dźwięk śmiechu. Podniosła głowę do góry i zobaczyła grupę trzech chłopaków. Stali w grupie. Emily powędrowała za ich spojrzeniem. Przy jednym ze stolików siedziała samotnie dziewczyna. Ładna, ciemnowłosa gdy podniosła wzrok z nad czytanej książki uśmiechnęła się i pokręciła z głową z politowaniem na widok grupy chłopaków. Jej wzrok wyrażał rozbawienie. Blondynka słyszała jak dziewczyna prycha z politowaniem i wraca do lektury, lecz po chwili podnosi wzrok ponownie jakby chciała się upewnić czy chłopcy nadal na nią patrzą. Jeden z nich pchnięty przez kolegów przysiadł się do czarnowłosej z głupim uśmieszkiem przyklejonym do twarzy. Koledzy pokiwali z uznaniem głowami i odeszli. Blondynka odprowadziła ich wzrokiem i popatrzyła na parę, która z głupich uśmieszków przeszła do flirtu.
— Antylopa pochwycona — mruknęła pod nosem i wróciła do fotografii, lecz po chwili podniosła na nich spojrzenie. — Antylopa — powtórzyła i zamknęła klapę laptopa wstając. Udała do działu psychologii i odnalazła interesujące ją lektury. Dwadzieścia minut później przeniosła się na wygodną pufę pod przeszkloną ścianę. Oparła się o nią plecami i zaczytywała się typologiach seryjnych zabójczyń. Tylko raz w swojej karierze miała do czynienia z kobietą mordującą seryjne. Statystyka z góry zakładała iż seryjnym zabójcą najczęściej zostaje biały mężczyzna między dwudziestym piątym a czterdziestym rokiem życia. Kobiety zabijały statystycznie rzadziej niż mężczyźni a gdy to robiły głównym czynnikiem motywującym była zemsta, zabijały także w samoobronnie lub o wieloletnim znęcaniu się partnera. Zabicie oprawcy było jednym wyjściem, sposobem na uwolnienie się. Statystycznie częściej po nóż sięgał mężczyzna niż kobieta, ale statystycznie częściej to kobiety ginęły z rąk mężczyzn.
Tą sprawczynię motywowała zemsta i nienawiść. Nienawidziła mężczyzn. Nienawidziła konkretnego mężczyzny, ale swoją złość i frustrację wyładowywała na przypadkowych ofiarach. Miała jednak swój typ; biali, przystojni, wysportowani. W dniu śmierci widziani byli w klubach, wychodzili z paczką znajomych na drinka. I na łowy. Tylko tym razem to oni byli antylopami, a sprawczyni lwem. Lwicą, poprawiła się w myślach. Emily sięgnęła po laptop i otworzyła dokument. Skasowała wszystko co zapisała wcześniej i zaczęła od początku. Za nim zaczęła pisać, połączyła słuchawki z laptopem i odpaliła playlistę. Była pochłonięta pracą, że nie zauważyła, że w wejściu na taras zatrzymał się Santos DeLuna. Pracuje pomyślał niepewnie zrobił krok w jej stronę i usłyszał muzykę wypływającą z słuchawek wetkniętych w jej uszy. Alice najwyraźniej zaraziła ją sympatią do Taylor Swift. Wycofał się i uderzył w coś plecami. W kogoś. Zaklął pod nosem gdy zobaczył Conrado Severina. Wyminął go i odszedł szybkim krokiem. Niczym tchórz.
Emily patrzyła wprost na Severina z nad swojego laptopa. Patrzyła na niego tak jak patrzy się na natrętną muchę i czeka aż usiądzie i przypieczętuje swój los. Conrado podszedł do niej i zajął sąsiedni puf. Bezwiednie zerknął na książkę leżącą koło jej nogi. Najsłynniejsze seryjne zabójczynie w historii głosił tytuł. Zerknął na dokument , który powstawał w dokumencie. Emily wyciągnęła z ucha słuchawki i wyłączyła muzykę.
— Potrzebujesz czegoś? — zapytała podnosząc książkę z podłogi. — Potrzymaj — wręczyła mu laptop gdy sama zaczęła kartkować tomiszcze w celu uzyskania informacji.
— Pracujesz?
— Tak, muszę to skończyć za nim w Nowym Orleanie dojdzie do kolejnej rzezi — odpowiedziała mu.
— Nie wiedziałem że wróciłaś do pracy. Fabricio — urwał gdy ich spojrzenia się skrzyżowały — on nie wie — bardziej stwierdził niż zapytał. — Od dawna?
— Od nie twoja sprawa — odpowiedziała mu. W tonie jej głosu dało się wyczuć złośliwą nutę. Zabrała mu z kolan laptop i zapisała plik w formacie PDF
— Masz prawo być zła — zaczął
— Dzięki za pozwolenie — weszła mu w słowo blondynka wylogowując się z systemu. Zamknęła laptop i wstała — Coś jeszcze?
— Przepraszam.
— To nie mnie powinieneś przepraszać — znowu nie dała dokończyć zdania. — Przeproś moją córkę i Erica — wymieniła ich. — Jego w pierwszej kolejności.
— Emily
— Conrado proszę cię przestań — zatrzymała się przy swoim aucie na miejsce pasażera cisnęła torbę z laptopem. — Nie jestem dziś w nastroju do rozmów — odezwała się. — Mogę mieć jednak prośbę?
— Jaką?
— Porozmawiaj z moim mężem — poprosiła go. — Fabricio chcę wysłać donos na Santosa — wyjawiła. — O ile już tego nie zrobił.
— Donos?
— Tak, bo gdy się pali on polewa ogień benzyną jeśli chcesz pomóc to przekonaj go, że to kiepski pomysł
— Porozmawiam z nim.
— Świetnie — Emily wsiadła do samochodu. — I upewnij go proszę, że wie więcej o twoich pochowanych po szafach świata trupach niż Santos. I nie obchodzi mnie czy to będzie kłamstwo czy też prawda. Dzięki — zamknęła drzwi i odjechała. Conrado nie pozostało nic innego jak spotkać się z Fabricio.

Guerra od rana był wściekły niczym osa i warczał na każdego kto ośmielił się zajrzeć do jego gabinetu. Całe szczęście nie był to żaden z interesantów bo natrafiłby na blondyna w parszywym wręcz nastroju. Wstał w dobrym humorze i mimo iż późno położył się spać czuł się wypoczęty. Miał plan pozbycia się Santosa (w końcu karaluchy uciekają przed zagrożeniem a nie stawiają mu czoła) i wszystko szło gładko dopóki nie powiedział o wszystkim Emily. Żona najpierw nie dowierzała własnym uszom a później go zrugała. I nie wytrzymał i powiedział o jedno zdanie za dużo. W kłótniach z Emily zawsze tak było jedno z nich mówiło o jedno zdanie za dużo. Pani Guerra miała niestety talent do celnych uwag , a uwaga którą rzuciła.... Przesunął dłonią po twarzy.

Siedem lat temu doniosłeś na Erica, bo nie mogłeś donieść na własnego ojca. Nie byłeś na to emocjonalnie gotowy. Gdy poznałeś prawdę o nim uznałeś, że to świetna okazja do pozbycia się go . W końcu obaj walczyliście o to samo czarne jak smoła serce Conrado Severina.

Nienawidził gdy miała racje i wyciągała na światło dzienne wszystkie jego kompleksy i niepewności. To cholernie bolało, nie dlatego że miała rację, ale dlatego że mówiła to jego żona. Żona powinna stać u boku męża, trzymać jego stronę cóż Emily Guerra wolała wytykać mu błędy z czasów gdy jeszcze nawet się nie znali. A gdy on się odezwał. Bezwiednie ukrył twarz w dłoniach. Żadne kwiaty świata nie sprawią, że mu daruje. Gdy drzwi się otworzyły już miał otworzyć usta i powiedzieć, że jest zajęty gdy w progu zobaczył Conrado Severina. Znał go od lat i ta mina nie wróżyła nic dobrego.
— Też masz zły dzień? — zapytał przyjaciela
— Wstawaj wychodzimy
— Dokąd?
— Zobaczysz i rusz tyłek nie mam całego dnia — nie miał czasu na patyczkowanie się z przyjacielem. Zabrał go do klubu tenisowego, który kiedyś odwiedził z Nadią i rozegrał z nim mecz. Sam potrzebował sportu, aby wyrzucić z siebie wszystkie negatywne emocje. Gdy skończyli obaj oddychali szybko i nierówno. Wynik miał drugorzędne znaczenie. Fabricio usiadł na korcie wyciągając przed siebie nogi. Z butelki pociągnął długi łyk zimnej wody.
— Rozmawiałeś z Emily — domyślił się blondyn obracając w dłoniach pustą butelką po wodzie. — Nie wysłałem donosu, nawet nie zacząłem go pisać. Wiedziałaby o tym gdyby odebrała telefon — urwał — ale nie dziwię się, że nie odbiera — wymamrotał bardziej do siebie niż do przyjaciela. — Sam bym ze sobą nie rozmawiał.
Zmarszczył brwi. Parze poszło nie tylko o Santosa. Uderzył piłeczką o ziemię.
— Mogłem zasugerować, że Emily i Santos — urwał. Powiedzenie tego głośno było pod wieloma względami cholernie upokarzające — dzielili coś więcej niż tylko apartament — nie patrzył na Conrado. Poczuł jak piłeczka perfekcyjnie trafia go w szczękę.
— Guerra, ty imbecylu.
— Wiem dobra? Wiem, że zachowałem się jak imbecyl. k***a czuje się jak Titanic, który jebnął w górę lodową a Emily nie podzieli się ze mną drzwiami
— Ja też bym się z tobą nimi nie podzielił. Co ci strzeliło do łba?
— Ty nie wiesz jak wyglądają kłótnie z Emily — odpowiedział — Kuźwa jesteśmy jak wzajemnie nakręcające się maszynki — przesunął dłonią po twarzy. — Wyrwało mi się.
— Wyrwało? — zapytał go Conrado. — Ty chciałeś jej dopiec.
— I teraz cholernie tego żałuje! — krzyknął — ale nie wiesz jak kto jest gdy twoja żona wykorzystuje wszystkie twoje słabe punkty przeciwko tobie. A w tym jest mistrzynią w końcu doprowadziła do upadku wielu. I nie złamała przy tym paznokcia.
— Jeden bukiet ci nie pomoże — stwierdził Conrado siadając obok niego.
— Myślisz, że dowożą kwiaty w ciężarówkach?
— Myślę, że każdym kwiatkiem dostaniesz przez łeb.
-— I zasłużyłem na każde uderzenie — westchnął i przesunął dłonią po twarzy. — Szlag mnie trafia — wymamrotał — Dostaje białej gorączki na samą myśl, że byli w Seattle razem, a ja na to pozwoliłem. I niczego nie przeczuwałem. Zupełnie niczego. Emily mi o nim opowiadała, Alice buzia się nie zamykała a teraz? Moja mała księżniczka płacze przez tego bubka więc szlag mnie jasny trafia!
— Napisanie donosu na niego nie sprawi, że Santos cudownie zniknie. On nie ucieknie.
— Jak będzie mu grozić odsiadka — łypnął na niego. Conrado splótł ręce na piersiach spoglądając karcąco na przyjaciela. — Nie doniosę na niego — zapewnił go. — Czy chcę czy nie mam u niego dług wdzięczności — przyznał blondyn wstając. — Pojadę do domu błagać żonę o wybaczenie.
— Fabricio — zaczął gdy go wyminął — ty wiesz, że Emily wróciła do pracy?
— Wiem — przyznał zaskakując go tym. — Odkąd wróciła z Seattle znowu słucha swojej playlisty — widząc jego uniesione brwi dodał — Obserwuje ją na last fm. Nie mogę jej zabronić, chciałbym ale cholera nie ożeniłem się z kurą domową, a ona wyjedzie z całą gadką o współczesnej roli kobiety w małżeństwie — przerwał i westchnął — U ciebie wszystko ok?
— Powiedzmy — odpowiedział Conrado. — Idź błagaj o wybaczenie — polecił mu. — Powodzenia.


***

Javier Reverte spędził część weekendu z rodziną część na próbie namierzenie Joaquina i miejsca przetrzymywania Harcerzyka. To okazało się cholernie skomplikowane. Trudniejsze niż przypuszczał dlatego teraz jego irytacja sięgnęła zenitu. Wpatrywał się w mały migający punkcik na ekranie komputera. Dupek zapewne znowu zostawił telefon w El Parasio. Najlepiej by było mieć swoje wejście w lokalu. Kogoś kto doniesie mu kiedy wychodzi, będzie go śledził tylko że Templariusze mimo iż przestępcy to nie idioci. Są przekupni, ale wielu z nich nie narazi się Joaquinowi. Nie jeśli mogą stracić przy tym oko, rękę albo życie. Znajdzie jakiś sposób na odzyskanie przyjaciela a jeśli nie to Joaquin na własnej skórze przekona się jak to jest zadrzeć z Magikiem. Podskoczył gdy w cichym biurze rozległ się dźwięk telefonu. Odebrał.
— Cześć Javier — w słuchawce usłyszał głos Fabricio Guerry — wiesz może gdzie można dostać owcze podroby?
— Owcze podroby? — powtórzył — Co przeskrobałeś? — zapytał przypominając sobie do jakiego dania używa się owczych podrobów.
— Nieważne, wiesz gdzie to dostanę?
— Jasne, że wiem. Wyślę ci adres w sms. A ty wiesz, że Haggis robi się w baranim żołądku?
— Javier — jęknął Guerra. — Są też specjalne worki — uspokoił go tonem znawcy kuchni. — Pojechałbym z tobą, ale mam cateringi do ogarnięcia.
— Mam towarzystwo — zapewnił go. — Wyślij mi ten adres i nie dzwon do Emily. To ma być niespodzianka.
Fabricio Guerra wrócił z Alice z wycieczki do Monterey obładowany zakupami. Dom był cichy i spokojny. Emily do Leo zabrała nawet psa. Guerra w stu procentach zasłużył aby o jego kłótni z żoną wiedziała cała rodzina i wytarmosiła go za uszy. Córka spoglądała na niego z jasną ciekawością. Na początku była mu niechętna, ale gdy oznajmił, że zrobi Haggis uśmiechnęła się z zadowoleniem. Dla niego przygotowywanie szkockiego rarytasu będzie torturą. Nie znosił podrobów czy to owczych czy drobiowych. Ich smaku, ich zapachu dziś jednak dobrowolnie skaże się na tortury piekielne. Alice była jego asystentka i była wręcz zachwycona, że będzie jeść rarytas rodem ze szkockich wzgórz.
Alice nie przypuszczała, że Fabricio przystanie na jej propozycje upichcenia mamie Haggis. Dziewczynka wiedziała, że Guerra go wręcz nie znosił, a teraz dobrowolnie doglądał gotujących się w garnku podrobów. Co wyrzuty sumienia robią z facetem, stwierdziła w myślach blondyneczka odrabiając w kuchni lekcje. Cieszył ją powrót do szkoły nawet jeśli na angielskim mówiła lepiej od nauczycielki.
— Kiedy wróci mama? — zapytała ojca, który panierował rybę i smażył ją na dużej patelni. Popatrzył na dziecko , to na ścienny zegar w kuchni.
— Nie długo — zapewnił ją. Powinna być za dwadzieścia minut. — Potrzebujesz pomocy w lekcjach?
— Radzę sobie — odpowiedziała mu z nad zeszytu do hiszpańskiego. Gdy pół godziny później w domu rozległo się szczekanie psa Alice porzuciła matematykę i pobiegła do mamy przytulając się do jej brzucha. Emily pociągnęła nosem. Coś pachniało strasznie apetycznie i strasznie znajomo. Weszła do kuchni i popatrzyła na plecy męża.
— Ryba z frytkami? — zapytała córkę.
— Lepiej — odpowiedziała dziewczynka. — Haggis. Sam zrobił — doprecyzowała pochodzenie produktu. Popatrzyła zaskoczona na męża. — Pójdę umyć ręce — wyszła z kuchni zostawiając ich samych.
— Zrobiłeś haggis? — zapytała go, a on przytaknął. — Sam?
— Tak, Javier pomógł mi ze znalezieniem produktów — odpowiedział — Głodna? — zapytał. Pokiwała głową.
Zjedli na tarasie. Powietrze po wcześniejszym deszczu było rześkie, a Emily zajadała się haggis ze smakiem. Jej mąż przyrządził je idealnie chociaż nie spodziewała się po nim, że potrafi. Alice najedzona przeniosła się na kanapę i utkwiła w oczy w książce. Matka dziewczynki wstała przechodząc z brudnymi naczyniami do kuchni. Guerra wycofał się z tarasu i poszedł do swojego gabinetu. To tam przed czujnym okiem blondynki ukrył kwiaty w swoim gabinecie. Postawił na czerwone róże. Niestety nie miał zbyt wielkiego wyboru w lokalnej kwiaciarni. Emily wkładała naczynia do zmywarki. Zaczekał aż skończy i uruchomi sprzęt.
— Kochanie — wymamrotał. Nie odwróciła się jedynie sięgnęła po szklankę i napełniła ją wodą z cytryną. Przy kolacji słuchali radosnej dziecięcej paplaniny Alice. — Przepraszam zachowałem się jak imbecyl.
— W rzeczy samej zachowałeś się jak imbecyl — przyznała mu rację Emily — i bardzo cię przepraszam. Nie chciałem tylko — wziął głęboki oddech. — Jestem zazdrosny. O niego. O to co was połączyło, o to że gdy ja byłem kompletnie bezradny to on przybiegł z pomocą jak rycerz na białym rumaku.
Emily westchnęła i odstawiła szklankę. Fabricio zbliżył się do niej i objął ją od tyłu. Podał jej bukiet kwiatów. Wzięła je i wtuliła nos w słodko pachnące czerwone łebki.
— Mam cię zdzielić nimi po łbie? — zapytała go.
— Jeśli to poprawi ci humor — odpowiedział. Oparła się o niego plecami. — To śmiało.
— A ten siniak na szczęce?
— Dzieło Conrado. Rzucił we mnie piłeczką do tenisa.
— I dobrze. I nie masz powodu by być o niego zazdrosnym. Kocham tylko ciebie Guerra.
— Nie wysłałem tego donosu — zapewnił ja. — Nie napisałem go. Masz rację to dziecinne. Nie jestem już dzieckiem.
— Miło słyszeć.
— Nadal go nie lubię. Bardzo.
— Wiem kochanie, wiem — obróciła głowę i pocałowała go lekko w usta.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:35:55 07-12-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 099
JORDI/ARIANA/LUCAS/CONRADO/SANTOS/VALENTINA/HUGO


Odkąd pamiętał, miał problemy z wybuchami gniewu. Nigdy nie potrafił trzymać emocji na wodzy i często wpadał przez to w problemy. Jako dziecko wszędzie go było pełno, mówiono, że jest nadpobudliwy, że ma ADHD i sugerowano wizyty u psychologa, które jednak niewiele pomagały. Jordan Guzman potrafił sprowadzić nawet najlepszych dziecięcych terapeutów na skraj załamania nerwowego. Po spotkaniu z nim sami zaczynali wątpić w swoje zdrowie psychiczne. Rodzice załamywali ręce, nie rozumiejąc, jak bliźnięta mogą się od siebie tak diametralnie różnić. Marianela była cicha i spokojna, potrafiła przepraszać nawet za rzeczy, które od niej nie zależały. Nie udzielała się, zawsze stała na uboczu i nie szukała towarzystwa innych dzieci. W szkole uczyła się pilnie, choć bez większych rezultatów, ale nigdy nie sprawiała żadnych kłopotów wychowawczych. Natomiast jej starszy brat bliźniak był prawdziwą zmorą nauczycieli Pueblo de Luz. W końcu poddano się, okrzykując go bezdennym głupkiem, dla którego nie ma nadziei. Ale Valentin Vidal wiedział lepiej.
Valentin traktował dzieci Guzmanów niemal jak własne wnuki. Jako mali chłopcy Felix i Jordi byli nierozłączni, mieszkali kilkanaście metrów od siebie, w nocy zamiast spać wysyłali sobie sygnały świetlne, w szkole prowokowali największe draki, ale kiedy byli w pobliżu Valentina, wszystko się zmieniało. Vidal umiał dotrzeć do młodzieży, on też dostrzegł potencjał w Jordanie, który jego zdaniem nie tylko nie był głupi, ale też cechowała go ponadprzeciętna inteligencja i wrażliwość. Nie mógł usiedzieć na miejscu i nudził się na lekcjach, bo nie było to dla niego pasjonujące. Nie odnosił sukcesów akademickich, bo nie odczuwał takiej potrzeby, ale gdyby chciał z łatwością mógłby otrzymywać świetne oceny.
Valentin specjalizował się w terapii muzyką i to właśnie dzięki niemu chłopiec po raz pierwszy sięgnął po instrument. Vidal wiedział, że muzyka mówi więcej niż tysiąc słów i tak też właśnie uczył swoich uczniów. Felix miał szczęście dorastać w domu pełnym muzyki, umiał się nią cieszyć i doceniać małe rzeczy – choroba siostry była wystarczającą próbą od losu, wyjazd ojca na wojnę również go zahartował. Natomiast dla Jordi’ego, który wychował się w pełnej, zdrowej rodzinie, ale mimo wszystko w pustym i cichym domu, było to nowe odkrycie – wyrażanie emocji poprzez muzykę było całkowicie nowym doznaniem, które jednak stało się dla niego niemal obsesją, a Valentin największym autorytetem.
Vidal był wirtuozem i uczył młodego Guzmana wszystkiego, co sam potrafił, a ten chłonął wiedzę jak gąbka. Skrzypce okazały się idealnym instrumentem, by utemperować jego charakter. ”To instrument, który wymaga dyscypliny” – powtarzał mu Valentin. Jordi nie wiedział, dlaczego tak jest, ale wkrótce pokochał to hobby i nie mógł sobie wyobrazić, że kiedykolwiek przestanie grać. Valentin Vidal był nie tylko mentorem i autorytetem. Był jak jego własny dziadek, jak jego rodzina. Dlatego jego śmierć tak bardzo go zabolała. Jeszcze bardziej dlatego, że był ostatnią osobą, która widziała go żywego i która trzymała go za rękę do momentu przyjazdu paramedyków, którzy stwierdzili zgon.
I właśnie dlatego tak ubodły go słowa Ignacia Fernandeza. Podświadomie czuł, że jest przeklęty, było to zupełnie irracjonalne, a jednak wszystko na to wskazywało. Złe rzeczy działy się, kiedy on był w pobliżu. Zbyt dużo ludzi cierpiało, zbyt dużo ludzi umierało. W dzieciństwie musiał wielokrotnie zmierzyć się z przezwiskami. „Uwierz w ducha”, „Szósty zmysł”, to tylko niektóre z nich. Powtarzano sobie miejscowe legendy, twierdząc, że Jordi będzie następną osobą, która umrze – był w końcu drugim dzieckiem Guzmanów, a cała okolica znała starą przypowieść o klątwie ciążącej na drugim potomku. Zwykle rozwiązywał takie sprawy pięściami. Po śmierci Valentina nie było już zbyt wiele osób, które były w stanie na niego wpłynąć. Anita się starała, ale i ona miała swoje problemy i w końcu został z tym wszystkim sam, a agresja była jedynym sposobem na poradzenie sobie ze wszystkim, co działo się w jego głowie. Z czasem jego największym orężem stał się sarkazm i tak też udawało mu się egzystować. Nauczył się kontrolować gniew. A przynajmniej tak mu się wydawało do tej pory.
Jordi z trudem łapał oddech, uderzając raz za razem pięścią w regał z książkami, powodując, że kilka woluminów spadało na podłogę w równym odstępie. Zdawał się nie odczuwać bólu, adrenalina nadal pulsowała mu w żyłach. Wyobrażał sobie, że ta półka to twarz Ignacia. Żałował, że mu nie przywalił, że nie złamał jego głupiego nosa. Z łatwością mógłby go powalić na ziemię, tak samo jak z łatwością mógł go stłuc na zbite jabłko kilka dni temu na szkolnym korytarzu. Wtedy jednak wyręczył go refleks i metalowa szafka. Nie uszło to zresztą bystrym oczom Conrada Saverina.
− Poczytać ci? – Ariana stanęła w lekkim oddaleniu od chłopaka, uważnie mu się przypatrując. Tym razem jednak nie wyglądało to na atak paniki, raczej niebywałego wkurzenia.
− Chryste, musisz się tak zakradać? – warknął ze złością, waląc po raz ostatni w półkę, a zaraz potem schylając się, by pozbierać książki i poukładać je z powrotem.
− Wiesz, że macie tutaj salę gimnastyczną i siłownię? Chyba jesteś w drużynie piłki nożnej, co? Może mógłbyś zostawić trochę siły na pierwszy w tym sezonie mecz? Podobno gracie w połowie września.
− A ty skąd o tym wiesz? Nie obraź się, ale nie wyglądasz na fankę futbolu. – Powiedział to trochę złośliwym tonem, ale w gruncie rzeczy unikał jej spojrzenia, nadal odczuwając zażenowanie na wspomnienie ich ostatniego spotkania.
− Mój przyjaciel jest asystentem trenera. Może go poznałeś, Hugo Delgado?
− Nie poznałem, mam lepsze rzeczy na głowie niż wypatrywanie twojego „przyjaciela”. – Jordi zaakcentował ostatnie słowo, dając jej do zrozumienia, że pomyślał bardziej o kochanku. – Zaraz, Delgado?
− Tak.
− Z tych Delgadów? – Jordi zamyślił się głęboko. Nie przypominał sobie, by Marcus miał jakiegoś krewnego trenera.
− Tu jesteś gringa. – Jak na zawołanie dał się słyszeć spomiędzy regałów głos Huga. – Może tak z łaski swojej siedziałabyś na swoim stanowisku pracy, co bym nie musiał cię szukać po całej bibliotece?
Jordi zareagował instynktownie. Napiął się dziwnie i wyciągnął ręce, jakby chciał osłonić Arianę. Hugo patrzył na niego jak na idiotę. Rozpoznał w nim syna Fabiana, o którym wspominał stary Josema. Dzieciak nie pojawił się na piątkowym treningu, więc nie mieli okazji się poznać, a bardzo chciał zobaczyć go w akcji i przekonać się, czy rzeczywiście był tak w gorącej wodzie kąpany jak twierdził trener Rodriguez. I czy rzeczywiście był tak dobry jak jego brat Franklin na boisku.
− Co ci jest? – Ariana popatrzyła na Guzmana, jakby sądziła, że znów ma jakiś atak. Wszystkie kolory odpłynęły z jego twarzy i przypominał teraz bardziej ducha. – To Hugo, o którym ci opowiadałam. Kuzyn Marcusa.
− Ku-kuzyn? Marcusa Delgado? – Jordi tylko wymamrotał. Odwrócił się powoli, by po raz pierwszy spojrzeć na przybysza. Hugo opierał się o regał z rękoma założonymi na piersi i miał zmarszczone czoło.
− Na pewno wszystko dobrze? – Ariana była lekko skonsternowana, kiedy Jordi w pośpiechu zebrał swoje rzeczy i wyszedł czym prędzej z biblioteki.
− Dziwny bachor – stwierdził Hugo, cmokając z niesmakiem, za co Santiago skarciła go wzrokiem.
Natomiast Guzman wyszedł z biblioteki i ruszył prosto przed siebie, nawet nie dbając o to, w jakiej sali ma lekcje. Był zły. Był zdenerwowany. Za dużo myślał o przeszłości, dlatego coś mu się przywidziało. Coś mu się musiało pomylić. Sam sobie to wmawiał, bo inaczej oznaczałoby to, że nie zwariował. A stokroć bardziej wolał myśleć, że jest stuknięty, niż że miał rację i nikt mu nie uwierzył.

***

W głowie mu huczało jakby był na ogromnym kacu, z tym że nigdy w życiu nie przeżył tak mocnego zatrucia alkoholowego, więc zdecydowanie coś tu nie grało. Zawsze miał słabą głowę, Oscar trochę się z niego śmiał, mówiąc, że to dziwne, by taki wielki facet odpływał po jednym piwie, a jednak. Nie przepadał też specjalnie za alkoholem. Być może właśnie dlatego tak bardzo oddziaływał na niego nowy wynalazek Joaquina. A może wszystkie tak działały, tylko nie zdawał sobie z tego sprawy.
Ktoś położył go na ziemi na materacu tak miękkim, że miał wrażenie, że to chmurka, która zaraz uniesie się w przestworzach. Było to niesamowicie błogie uczucie, które kontrastowało z ciężką jak z ołowiu głową, która zdawała się zatapiać w materacu. Nie przejmował się tym jednak, było mu wygodnie po raz pierwszy od prawie dwóch miesięcy. Jak ten czas szybko leciał, prawie stracił rachubę. Nie miał siły się ruszyć, ale instynktownie czuł, że powinien. To niepodobne do Templariuszy, żeby zostawili go bez nadzoru. Zwykle czuwał przy nim niejaki Chicle, który chyba był czarną owcą w szeregach kartelu. Lucas uczył go czytać i pisać, chłopak był całkiem sympatyczny, ale jeśli miał wybierać między jego towarzystwem a wolnością – wybierał to drugie.
Zmrużył oczy, kiedy promienie światła wpadły do piwnicy. Nie był przyzwyczajony do takiej jasności, od dawna siedział w mroku. Teraz jednak zdecydowanie ktoś wpuścił nieco światła do pomieszczenia. Kiedy otworzył oczy, przez chwilę myślał, że to tylko sen.
− Lucas, o mój Boże!
Ariana przyklękła przy nim, dotykając jego rozpalonego czoła z takim wyrazem twarzy, jakby już był martwy. Mimo niewątpliwie parszywej sytuacji nie mógł powstrzymać uśmiechu. Szukała go, nie zapomniała o nim i w końcu go znalazła. Czuł jak przyjemne ciepło rozlewa się w okolicy jego serca.
− Przyszłaś – powiedział nieprzytomnie, trochę żałując, że nie wymyślił nic bardziej sensownego, ale był w takim stanie, że nie umiał myśleć trzeźwo. Wyciągnął dłoń i otarł jej łzę spływającą po policzku.
− Nie ma czasu, zbierajmy się stąd. – Charakterystyczny szept Magika wypełnił pomieszczenie i zaraz potem Hernandez dostrzegł przyjaciela, wyglądającego trochę śmiesznie w pistoletem w kaburze. Kiedy tak o tym myślał, nie przypominał sobie, by kiedykolwiek widział go uzbrojonego.
− Javier – powiedział tylko, wyciągając rękę i podnosząc się na materacu. Nagle poczuł przypływ sił witalnych. Chciał mu dać do zrozumienia, że powinien mu dać broń i że on jako policjant poradzi sobie z tym lepiej.
− Chyba kpisz. – Magik prychnął w iście swoim stylu, ale nie mógł zakamuflować przestraszonej nuty, kiedy patrzył na zmaltretowanego przyjaciela. – Ruszajmy. Mamy niewiele czasu.
− Wyjdźmy przez okno – podsunęła Ariana, spoglądając do góry.
Lucas zmarszczył brwi, spoglądając w tamtą stronę. Światło z małego otworu okiennego u szczytu piwnicy niemal go oślepiło. Zaraz, zaraz… Tego okna na pewno nie było tutaj wcześniej.
− Mówię ci, że całkiem odjechał.
− Tym razem Joaquin przesadził.
− Jest porąbany, tyle w temacie. Esteban może i był okrutny, ale kulka w głowę to według mnie lepszy los niż skończyć jak ten tutaj.
− Uważaj sobie.
Nie wiedział jak to jest się teleportować, nie wierzył w żadne pozaziemskie siły ani czary, ale tak sobie właśnie wyobrażał akt przemieszczania się w miejscu i czasie – jakby ktoś przepchał cię przez rurę wydechową, miażdżąc przy tym każdy kawałek twojego ciała i powodując przeraźliwy pisk w uszach. Po chwili było już po wszystkim, a on znów siedział przywiązany do tego samego krzesła, w tej samej ciemnej piwnicy, a po Arianie i Javierze nie było ani śladu. Byli tylko projekcją, jego senną marą a może halucynacją spowodowaną dziwnymi psychotropami. Wyraźnie słyszał teraz głosy dwóch Templariuszy.
− Wody – wycharczał i sam nie poznał własnego głosu.
− Nie widzisz, że on tutaj kona? – Usłyszał tylko głos Chicle i zaraz poczuł jak czyjeś delikatne ręce odchylają lekko jego głowę do tyłu, co spowodowało rwący ból w szyi. Chicle przyłożył mu do ust manierkę, przez co wreszcie mógł zaspokoić pragnienie. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz miał coś w ustach.
− I co w związku z tym? Co ja ci mam niby poradzić? – Nerwowy głos Lalo brzmiał zupełnie do niego niepodobnie.
− Nie wiem, może niech ktoś wreszcie ustali, czyim on tak naprawdę jest więźniem – naszym czy Zetek. Może Los Zetas się nim zaopiekują i uwolnią od tego psychopaty.
− Pojebało cię? – Lalo wyrwał Chicle manierkę, jakby stwierdzając, że Lucas dostał już wystarczającą porcję wody. – Myślisz, że im na nim zależy? Mają go gdzieś.
− To po co go chcieli? – Chicle brzmiał na zaintrygowanego. − Gdyby nie oni mógłby już dawno być w Waszyngtonie. Nie podoba mi się to, Lalo. Bruno nie pojawił się tutaj od miesięca, coś jest na rzeczy. Dlaczego pozwalają nam korzystać z ich magazynu?
− Nie wiem. – Widocznie Lalo również desperacko pragnął poznać odpowiedzi na te pytania. Niewiedza ewidentnie go irytowała. – Ale domyślam się, że nie chcieli, żeby się panoszył po Dolinie, kiedy wezmą sprawy w swoje ręce.
− Chyba nie myślisz, że rzeczywiście zajmą nasz rewir? Odin byłby do tego zdolny?
− Jebać Odina. To duch. – Lalo wypowiedział te słowa, ale w rzeczywistości w jego głosie dało się słyszeć nutkę strachu.
− Sam siebie próbujesz przekonać. – Lucas odezwał się zachrypniętym głosem. Głowa smętnie mu zwisała, ale zdołał ją unieść o kilka centrymetrów, by spojrzeć w przestraszone oczy gładko ogolonego członka kartelu. – Boisz się go jak cholera.
− gów*o tam wiesz. – Lalo zrobił taki ruch, jakby chciał go uderzyć, ale wtedy przypomniał sobie, że to żadna frajda, jeśli więzień nie może mu oddać.
− Znasz go. – Lucas sam nie wiedział, dlaczego tak było, ale wydawało mu się, że mimo iż narkotyki otumaniły jego umysł, w jakiś sposób wyostrzyły szósty zmysł. – Wiesz, kim jest Odin.
Lalo zacisnął tylko bezwiednie dłonie w pięści. Nie zamierzał z nim dyskutować. Zanim opuścił pomieszczenie, gestem nakazał Chicle dać Lucasowi wody. Na więcej łaski z jego stronu Hernandez na razie nie mógł liczyć.

***

Irytowała go mina Saverina. Miał czelność prosić go o pomoc po tym wszystkim? Nie, on nie prosił. On go zwyczajnie szantażował. Może bez użycia słów, ale jego spojrzenie i mimika zdradzały, że nie przyjmie odmowy, więc czym to się różniło od szantażu? Miał wrażenie, że zaraz zwariuje.
− Więc jak, zastanowiłeś się? – Conrado przysiadł na rogu biurka w pokoju nauczycielskim.
Nigdy nie sądził, że dożyje chwili, w której on i DeLuna będą członkami ciała pedagogicznego. Santos nie oderwał wzroku od ekranu laptopa, na którym pracował, korzystając z przerwy od zajęć. Nadal miał w głowie ich poprzednie spotkanie przed weekendem, ale bardziej było mu wstyd z powodu dzisiejszego zajścia w bibliotece. Ciemne oczy Saverina zdawały się trochę z niego pokpiwać. Szydził z jego nędznej próby zagadania do Emily i DeLuna nie miał co do tego wątpliwości.
− A miałem jakiś wybór? – rzucił z przekąsem, zamaszyście wciskając klawisz Enter na klawiaturze i odjeżdżając od biurka na swoim fotelu na kółkach, by móc spojrzeć na Conrada, patrzącego na niego z lekkim uśmiechem. – Bawi cię to?
− Odrobinę. – Conrado przyznał. – Ale mimo wszystko bardziej mi ciebie żal. Spośród wszystkich ludzi na świecie, musiała to być akurat żona twojego wroga. To nieco poetyckie.
− Zamknij się. – DeLuna zdjął okulary i rzucił je na blat biurka, przecierając oczy. – Wysłałem twoim dzieciakom linki i dane do logowania. Kiedy ściągną aplikację, będę mógł wszystko monitorować z mojego poziomu. Po co to wszystko? Chcesz ich zamęczyć na ostatnim roku, wymyślając jakieś biznesowe symulacje?
− To projekt na kółko przedsiębiorczości, przyda im się trochę pogłówkować. A podobno kryptowaluta jest przyszłością, więc… − Conrado wzruszył ramionami. Na jego twarzy cały czas gościł lekki uśmiech i Santos nie mógł już dłużej tego znieść.
− Dlaczego nie poprosiłeś tego całego Magika? Podobno to geniusz, tak słyszałem. Emily mówiła… − Urwał w połowie zdania i odchrząknął. – To specjalista.
− Wiem, ale ma sporo na głowie i nie będę go tym zadręczał, skoro mam całkiem przyzwoitego informatyka w obwodzie, który w dodatku jest nauczycielem i zna te dzieciaki. Dzięki – dodał Saverin, wyciągając z kieszeni swojego iPhone’a i analizując na szybko aplikację, którą DeLuna stworzył do jego projektu. – Wiesz, może jednak twój przyjazd tutaj nie był totalnie złym pomysłem.
− Daj spokój. – Eric prychnął, nie mogąc już dłużej znieść tych docinków. Był pewien, że Conrado się z niego nabija. – Powiedz lepiej, kiedy Guerra dostarczy skargę do dyrektora. Albo może od razu do kuratora czy ministra edukacji? – Skrzywił się na wspomnienie Fabricio.
− Nie zrobi tego a ja trzymam go za słowo. Nie popełni drugi raz tego samego błędu.
− A więc teraz uważasz, że to był błąd?
− A ty nie? – zdziwił się Saverin, a Eric parsknął śmiechem.
− Zrobił to celowo, z premedytacją i gdyby mógł cofnąć czas, zrobiłby to samo. W przeciwieństwie do mnie.
Conrado zmrużył oczy, zastanawiając się, czy Santos rzeczywiście właśnie nieświadomie okazał skruchę. Był jaki był, ale Saverin nadał pamiętał tamtego bystrego dzieciaka, który kelnerował w jednym z jego hotelów w Londynie. Był inteligentny i pracowity, a jego jedyną wadą było to, że odczuwał silną niesprawiedliwość i wciąż chciał mieć więcej. Ta chciwość go zgubiła. Coż, ich obu, jeśli miał być szczery.
− Gdybyś postawił się na jego miejscu, zrozumiałbyś. – Saverin wstał i zarzucił sobie na ramię torbę od laptopa. Musiał wracać do ratusza i pozałatwiać kilka spraw, bo później czekało go jeszcze spotkanie z Fabriciem i przedstawicielką miejscowych Romów. – To by się nie wydarzyło, gdybyś nie przyjechał tutaj w poszukiwaniu zemsty, mącąc w ich spokojnych życiu.
Santos się roześmiał. Wpatrywał się w Conrada, jakby z lekkim zawodem. W końcu do tej pory zawsze udawało mu się być o krok przed innymi. Nie tym razem.
− Nie przyjechałem do Meksyku, żeby mścić się na tym idiocie. Nawet nie wiedziałem, że tu jest. Ani Alice, o tym też nie miałem pojęcia.
− Więc co tu robisz, przyjechałeś, żeby torturować mnie?
− Kusząca propozycja, ale wbrew powszechnej opinii, oprócz hobbystycznego znęcania się psychicznego nad człowiekiem, który zniszczył mi karierę, i jego wiernym pieskiem, mam też pracę, którą lubię. I tak się składa, że dostałem tutaj zlecenie.
− W takim razie, powodzenia. – Conrado nie wyglądał jakby mu uwierzył, a może po prostu miał to gdzieś. W każdym razie wyprostował się i chciał odejść, kiedy DeLuna go zatrzymał.
− Conrado. – Ze swojej torby wyciągnął dużą kopertę i wręczył mu ją. – Możesz chociaż przekazać to Emily?
− Dlaczego sam tego nie zrobisz? – Saverin nie zapytał, co jest w środku. Nie chciał wiedzieć, to była ich prywatna sprawa i nie zamierzał w nią ingerować. Poza tym, im więcej wiedział, tym więcej musiałby powiedzieć Fabriciowi, a czuł, że mogłoby to go jeszcze bardziej rozjuszyć.
− Bo nie wiem, czy zauważyłeś, że ona nie chce mnie znać, a poza tym ma cholernie dobrego prawego sierpowego. – Eric niemal wetknął mu kopertę w dłonie i zatrzasnął komputer. – To coś, o co poprosiła mnie już jakiś czas temu, ale nie byłem pewny, czy powinienem jej to dawać. Niech uzna to za ostatnią przysługę. Nie będę już na każde jej kiwnięcie. I przekaż jej, że nie zrezygnuję z Alice.
Zaczął pakować swoje rzeczy pod czujnym okiem Saverina, który nie bardzo wiedział, jak ma na te słowa zareagować. Zastępca burmistrza schował jednak dokumenty do torby i zamierzał wyjść, kiedy na drodze stanął mu Lalo Marquez.
− Co tam znów knujecie? Nie sądziłem, że wy dwaj się znacie? – Wuefista założył ręce na piersi z wyzywającą miną.
− Jesteśmy kolegami po fachu, to zbrodnia? – Nawet Santos był poirytowany taką postawą. Kiwnął głową Saverinowi, jakby chciał pokazać, że rzeczywiście są dobrymi kolegami z pracy i opuścił pomieszczenie.
Conrado poprawił sobie torbę od laptopa na ramieniu. Lalo cofnął się gwałtownie o kilka kroków przestraszony. Saverinowi zadrgały kąciki ust, kiedy zobaczył tę dziwną reakcję. Marquez nie chciał znaleźć się ponownie w zasięgu jego pięści.
− Spokojnie, Eduardo. Zwykle nie rozwiązuje konfliktów siłą. Wtedy miałem zły dzień – powiedział przepraszającym tonem, ale w głębi duszy czuł, że chętnie przyłożyłby mu ponownie. Na samą myśl, że jego własny syn cierpiał przez tego gnoja, gotowało mu się w żyłach.
− No tak, bo jesteś taki cholernie kulturalny. – Zadrwił Lalo, z nonszalancją głaszcząc się po ogolonej gładko głowie. Nie zwiódł jednak Saverina, który widział strach w jego oczach i dawał mu on cholerną satysfakcję.
− Lubię myśleć, że jestem, dziękuję. – Posłał mu dobroduszny uśmiech. – Potraktuj tamto jak ostrzeżenie. Jeśli jeszcze raz wywiniesz taki numer, chyba nie będę w stanie się powstrzymać. Miłego dnia – dodał na odchodnym i zostawił go samego w pokoju nauczycielskim, wściekłego na cały świat.

***

Przeprowadzka do Pueblo de Luz zdecydowanie nie należała do szczytów jego marzeń. To miasteczko przywoływało niezbyt przyjemne wspomnienia. Mieścina, często kontrastowana z sąsiednią Doliną i przez wielu uważana za szczęśliwe miejsce, w rzeczywistości skrywała mrok i tajemnice, a także wiele trupów. Na dodatek te wszystkie zajęcia dodatkowe, w których wcale nie chciał uczestniczyć. To matka wymyśliła, by wysłać go na kółko dziennikarskie, mimo sprzeciwu i protestów. No bo przecież nie przystoi, żeby syn znanej dziennikarki nie umiał napisać dobrego artykułu do szkolnej gazetki. Ingrid Lopez nie mogła wymyślić tematu bardziej na czasie. Konflikt pokoleń to coś, w czym wręcz dorastał, nie potrafił rozmawiać z rodzicami, bo miał wrażenie, że im więcej mówi, tym mniej do nich docierało.
Natomiast klub ONZ był dla niego obowiązkowy, no bo przecież powadził go „ten przyszły pan gubernator”, jego ojciec. Piłka nożna, bo ktoś musiał wypełnić pustkę po Franklinie. Koło przedsiębiorczości – bo trzeba w końcu trafić na listę najbardziej wpływowych ludzi według czasopisma Forbes. Koło małego biologa, bo miał zostać lekarzem, bo w najbliższej rodzinie jeszcze żadnego nie było.
− Co cię trapi, młody? – Melodyjny głos wyrwał go z rozmyślań, kiedy siedział przy pianinie w pustej sali od muzyki. Nie chciało mu się wracać do domu i to było jedyne miejsce, które dawało mu spokój. Może to kwestia tych wszystkich instrumentów tak bardzo kojarzących się z Valentinem Vidalem, może to jego duch wciąż nawiedzał to miejsce. Sam nie wiedział.
Jordi spojrzał na Anitę Vidal, która stanęła w progu sali, patrząc na niego z tym matczynym spojrzeniem, którym zawsze go obdarzała. Bez słowa postukał w gazetę – niedzielne wydanie Luz del Norte, które ktoś zostawił w pomieszczeniu, i zdjęcie napastnika Rosie, któremu ktoś bardzo kreatywnie domalował wąsy i sombrero oraz, nie wiedzieć czemu, opaskę pirata. Świadomość, że jego matka mogła posunąć się do tego była nie do zniesienia. Sam nigdy nie przebierał w słowach, ale robił to prosto w twarz, a nie za plecami czy za pośrednictwem prasy. Wyautowanie niewinnej nastolatki i przedstawienie Freddie’ego jak jakiegoś tragicznego bohatera, a wręcz idealistę, było po prostu obrzydliwe.
− Jak się wtedy czułaś? – zapytał z grubej rury, nie musząc jej tłumaczyć, co ma na myśli. Dobrze wiedziała.
− Szczerze mówiąc, niewiele pamiętam z tamtego okresu. To Felix i Ella mieli gorzej. – Uśmiechnęła się smutno i przysiadła w jednej z ławek, nadal troskliwie na niego spoglądając. – Mam gdzieś egzemplarz gazety z moim wizerunkiem. Tak na pamiątkę. Co by nie mówić o Silvii, przynajmniej wybrała jedno z moich lepszych zdjęć, kiedy jeszcze byłam młoda i całkiem ładna.
Jordi uśmiechnął się kącikiem ust, ale w gruncie rzeczy nie było mu do śmiechu.
− Ja pamiętam – powiedział, przywołując w pamięci lato 2008 roku. – Felix pojechał z nami na wakacje do dziadków do Veracruz. Próbowałem sprawić, żeby poczuł się lepiej, jak zwykle robiliśmy coś głupiego. Babcia skręciła wtedy przez nas kostkę i pozbyła się telewizora, kiedy prawie go podpaliliśmy. Telewizor ocalał, ale włosy Neli nie miały tyle szczęścia, musiała je obciąć na krótko. – Zaśmiał się cicho, przypominając sobie siostrę w tamtym okresie i jak przezywał ją, że teraz jest jego bratem bliźniakiem, bo straciła większość swoich grubych czarnych włosów przez głupie wygłupy dzieciaków.
− Zawsze potrafiłeś odciągnąć go od problemów, wpakowując w kolejne. – Anita przywołała na twarzy uśmiech. – A tak w ogóle, to możesz ze mną rozmawiać? Myślałam, że przyjaciele Felixa mają oficjalny zakaz.
− Nie jestem już przyjacielem Felixa, więc mnie to nie dotyczy – powiedział, udając obojętność, ale wyczuła w jego głosie nutkę smutku. – Poza tym lubię cię. To nie była twoja wina. To prochy. To zawsze są prochy.
Spuścił głowę i wcisnął kilka klawiszy na pianinie, które wydało okropny dźwięk. Nie było nastrojone.
− Zagrasz coś? – zaproponowała Anita.
− Nie, to była zawsze domena Felixa. – Jordi szybko pokręcił głową, czując się niemal nieprzyzwoicie, dotykając instrumentu, jakby mógł go zepsuć lub wyrządzić mu krzywdę.
− Nadal grasz na skrzypcach? – Anita zaciekawiła się, przypominając sobie, że jej ojciec podarował kiedyś chłopcu parę pięknych skrzypiec.
− Nie – odpowiedział bez zastanowienia. – Nela gra. Dla mnie został już przewidziany inny plan kariery, więc… − Jordi wzruszył ramionami, udając że go to nie obchodzi, ale Anita widziała, że jest inaczej.
− Kochałeś to. Razem z Felixem wymyślaliście piosenki, śpiewaliście i graliście na wszystkim, co wam wpadło w ręce, łącznie z garnkami w mojej kuchni i moimi nerwami. Byłam przeszczęśliwa, kiedy w końcu nauczyłeś się stroić gitarę, wcześniej myślałam, że cię uduszę.
Jordan zaśmiał się smutno, bo to wspomnienie było w jakiś sposób nostalgiczne. Tak podziwiał Valentina, że kiedy widział u niego jakąś pasję, sam pragnął spróbować tego samego. Do skrzypiec Vidal sam go zachęcił, ale po gitarę i saksofon sięgnął sam, ku rozpaczy sąsiadów, którzy musieli pomęczyć się z jego treningami.
− Nie śpiewasz już? – Anicie serce się krajało, kiedy tak na niego patrzyła. Pod wieloma względami traktowała go jak własnego syna, zresztą Basty był jego ojcem chrzestnym. Teraz jednak dawny blask i urok ustąpiły dziwnemu smętnemu nastrojowi. Kiedy pokręcił głową, zapytała: − Dlaczego?
− Dorosłem. – Jedno słowo musiało jej wystarczyć. Widać było, że chłopak nie chce o tym mówić.
Spojrzał na zegarek, jakby chciał stąd jak najszybciej odejść. Wziął plecak i oznajmił, że musi wracać. Zanim jednak zniknął za drzwiami, odwrócił się w jej stronę i powiedział:
− Pogadaj z nim. Zanim cała szkoła dowie się o wszystkim. Wiem, że ma zakuty łeb, ale w gruncie rzeczy ma miękkie serce. – Jordi poradził starszej kobiecie.
− To nie takie proste, Jordan. – Jej oczy lekko się zaszkliły, kiedy przypomniało jej się ostatnie spotkanie z synem w barze El Gato Negro. – Nie wiesz, jak to jest usłyszeć od własnego dziecka, że dla niego nie żyjesz.
− To prawda. – Jordi pokiwał głową, a potem zmusił się do najbardziej wymuszonego uśmiechu, jaki kiedykolwiek widziała: − Ale wiem, jak to jest usłyszeć od własnej matki, że wolałaby, żebym to ja zginął zamiast mojego brata.
Po tych słowach, nie czekając na jej reakcję, opuścił salę od muzyki, w której zapadła głucha cisza.

***
Conrado Saverin był pełnym profesjonalistą. Nigdy nie pozwalał, by prywatne sprawy czy emocje zaćmiły mu osąd lub wpłynęły na jego interesy. Wizyta w obozie Romów z Pueblo de Luz nie była szczytem jego marzeń. W końcu usłyszał już dość, by wiedzieć, że Baron Altamira, ich przywódca, nie jest łatwym rozmówcą, a jego pobratymcy nie są zbyt skorzy do negocjacji. Dlatego zdecydował się pójść za radą Rafaela Ibarry i umówił się na spotkanie z Esmeraldą Vidal w barze „El Gato Negro”.
Esmeralda wpasowała się w kulturę meksykańską znacznie bardziej niż inni tutejsi Romowie, ale nadal dało się wyczuć od niej jakąś tajemniczą aurę. Burzę ciemnych lokowanych włosów Conrado rozpoznał już z daleka. Skarcił się za to, że w głowie jawiła mu się jako typowa Cyganka, najlepiej długiej spódnicy z falbanami i chustce na głowie oraz złotej biżuterii. Nic bardziej mylnego. Była to kobieta około czterdziestopięcioletnia, nadal posiadająca młodzieńczy czar. Wytarte dżinsy i luźna koszula nadawały jej bardziej nowoczesny wygląd. Przywitała się z Saverinem uśmiechem, a on wskazał jej miejsce przy stoliku i zapytał, czego się napije.
Jej głos był spokojny i stonowany, mówiła jakby chciała uśpić dziecko. Od razu zrozumiał, co Rafael miał na myśli, kiedy twierdził, że Esmeralda jest duchową przewodniczką tutejszych Romów – bił od niej spokój i jakiś dziwny urok, jakby roztaczała swoją magię na klientach baru. Saverin zastanowił się, czy właśnie to widział w niej Valentin Vidal, kiedy proponował jej małżeństwo. Z tego, co słyszał, miejscowy nauczyciel muzyki był w końcu o dwadzieścia lat starszy od pięknej Cyganki. Postanowił jednak nie tracić czasu i przejść do rzeczy.
− Pani Vidal, dziękuję, że zechciała się pani ze mną spotkać. Chciałbym porozmawiac o…
− Wiem, o czym chce pan rozmawiać, panie Saverin. Nie wiem jednak, czego pan ode mnie oczekuje.
− Liczę, że możemy sobie wzajemnie pomóc. – Conrado przypatrywał jej się uważnie, a ona nie pozostawała dłużna. – Doszły mnie słuchy, że przedstawiciele kultury romskiej na terytorium między Pueblo de Luz a Valle de Sombras, stali się dość niespokojni.
− Panie Saverin. – Esmeralna uśmiechnęła się lekko. – Jest pan mistrzem używania eufemizmów. Proszę, nazywajmy rzeczy po imieniu. Moi ludzie zagrażają miastu, stali się niewygodni, są roszczeniowi i chcą więcej niż im się należy. To chciał pan powiedzieć?
− Nie. – Conrado kompletnie nie rozumiał, dlaczego tak pomyślała. Nie był osobą, która myślała stereotypami. – Wiem, że pani przyjaciele mają takie sama prawa jak reszta obywateli. Dlatego chciałbym wypracować rozwiązanie, które zadowoli nas wszystkich.
− Doceniam, że pan próbuje. Niewielu jest takich ludzi. – Esmeralda nadal mówiła ze spokojem, a wokół jej oczu pojawiły się drobne zmarszczki, kiedy uśmiechała się delikatnie. – Jednak to, czego moi ludzie chcą, nie jest pan w stanie zaoferować.
− Mogę spróbować. Od tego tutaj jestem, żebyśmy w spokoju negocjowali.
− Nie lubi pan konfliktów – zauważyła z lekkim rozbawieniem, a on zmarszczył brwi. – Bo niby dlaczego prosiłby mnie pan o spotkanie, kiedy doskonale wie pan, że to nie ja podejmuję decyzje, a Baron Altamira.
− Ma mnie pani. Jeżeli mogę, wolę pertraktować. Coś mi jednak mówi, że pani partner nie jest skory do rozmów. – Conrado odchylił się lekko w krześle, by spojrzeć na kobietę z innej perspektywy. W jej ciemnych oczach pobłyskiwały dziwne iskierki.
− Lubi pan rozwiązania polubowne a nie siłowe, podoba mi się to. Chciałabym jednak wiedzieć, że nie jesteśmy dla ratusza złem koniecznym i nie pozbędziecie się nas, kiedy tylko dostaniecie to, czego chcecie.
− Droga pani Vidal, ratusz nie ma żadnego interesu we wspólnym konflikcie. Naszym priorytetem jest wysłuchanie was i spróbowanie zaspokojenia waszych potrzeb.
− A potem uciszenia, żebyśmy wrócili do własnych zajęć. Najlepiej tak, żeby miejscowe dzieci nas nie widziały, a matki nie musiały się martwić, że przeklniemy ich pociechy. – Esmeralna zażartowała, ale nie był pewien, co właściwie ma na myśli. – Doceniam pana starania, naprawdę. Wydaje się pan dobrym człowiekiem. Wiem, co zrobił pan dla Lidii.
− Słucham? – Conrado po raz pierwszy wyglądął na skonsternowanego podczas tej rozmowy.
− Lidia Montes jest moją bratanicą. To mała społeczność, ale nie dziwię się, że pan o tym nie wiedział. Pewnie nie zadał pan sobie trudu, żeby sprawdzić takie fakty.
− Pani wybaczy, ale jestem zdumiony. – Conrado odczuł irytację. Na początku podziwiał Esmeraldę za jej opanowanie i trzeźwy umysł, ale teraz krew powoli zaczynała gotować mu się w żyłach. – Skoro wiedziała pani, przez co ta dziewczyna przechodzi, dlaczego jej pani nie pomogła? Dlaczego jej pani nie udzieliła schronienia? To w końcu krew z pani krwi. Nie jestem specjalistą ani znawcą romskiej kultury, ale wydaje mi się, że to coś znaczy w każdym kręgu kulturowym. Rodzina to najwyższa wartość.
− Zgadzam się. – Esmeralda wstała powoli od stolika, a on zdumiony podniósł się za nią. – Ale nie kiedy w pobliżu jest Baron Altamira.
Podziękowała mu skinieniem głowy, jakby uzyskała informacje, po które tu przyszła. Był naprawdę zszokowany – w końcu nie udało im się niczego ustalić.
− Szepnę dobre słowo naszym starszym, to jedyne, co mogę dla pana zrobić. – Esmeralda poprawiła torebkę na ramieniu i wyciągnęła w jego stronę dłoń, jakby chciała przypieczętować umowę.
− Będę wdzięczny. – Uścisnął jej szczupłą dłoń, nadal niebędąc przekonanym, ale jasnym było, że wdowa po Vidalu kontrolowała przebieg tej rozmowy od początku do końca.
W tym samym momencie w barze „Czarny Kot” wybuchł harmider. Jakiś podpity klient złapał kelnerkę za tyłek i okazał się to być największy błąd w jego życiu. Valentina obróciła się na pięcie niczym baletnica, wykonująca piruet. Saverin chciał zainterweniować, ale instynktownie czuł, że nie ma takiej potrzeby. Spodziewał się, że dziewczyna wymierzy zboczeńcowi policzek, ale to, co się wydarzyło, przeszło jego najśmielsze oczekiwania. W mgnieniu oka Valentina chwyciła butelkę po tequili, rozbiła ją o kant blatu, rozpryskując szkło i trunek na wszystkie strony, po czym złapała napastnika za połacie koszuli i przyłożyła rozbitą butelkę do jego gardła.
− Jeszcze raz zaswędzi cię ręka, to wsadzę ci tę butelkę w…
− Tina. – To Esmeralda zwróciła dziewczynie uwagę iście matczynym tonem. Conrado obserwował obie panie z uwagą.
− Co ty tu robisz? Dopiero co była kontrola sanepidu i myślałam, że pozbyliśmy się robactwa. – Tina wydmuchała głośno powietrze, powodując, że kilka zabłąkanych na jej twarzy pasemek włosów uniosło się do góry.
− Zabierzcie ją ode mnie, ona jest nienormalna! – zawył facet, który zdążył wytrzeźwieć w trybie natychmiastowym.
− Jestem, żebyś wiedział! – Valentina zaśmiała się ochryple, przykładając „tulipanka” jeszcze bliżej. – Nie chcę cię tu więcej widzieć, rozumiesz?! Ciebie też, wynoś się. – Wskazała na Esmeraldę, przy okazji mierząc Conrada, jakby dziwiła się, że taki facet jak on, może przebywać w towarzystwie cyganki.
− Jakiś problem? – Szeryf Ivan Molina wkroczył do baru niczym strażnik Teksasu. Od razu wszyscy ucichli, a muzyka rozbrzmiewająca z głośników ustała. Oscar Fuentes przypatrywał się tej sytuacji z mikrofonem w dłoni.
− Tak! Ta wariatka chciała mnie zabić! – Mężczyzna zaczął prosić o pomoc, a Ivan omiótł wzrokiem wszystkich obecnych w barze, skupiając wzrok nieco dłużej na Esmeraldzie i Valentinie.
− Ja tutaj widzę jawne naruszenie nietykalności cielesnej – powiedział po chwili, a mężczyzna prawie rozpłakał się z radości.
− No przecież mówię! – Mina jednak mu zrzędła, kiedy Ivan zakuł go w kajdanki i wyrecytował mu formułkę, jakby od niechcenia. – Oszalałeś? To ona mnie zaatakowała!
− Zamknij się, Morris, za napastowanie kelnerek powinienem ci dokopać. – Ivan wywrócił oczami. Wszyscy w barze powoli zaczynali wracać do swoich obowiązków, jak gdyby nic się nie stało. Przymknęli nawet oko na niezbyt profesjonalną postawę szeryfa. – Esme, ty też wychodzisz.
− Daruj sobie ten ton, Ivan. Mam takie samo prawo przebywania w tym lokalu jak inni. Nie możesz mnie wyrzucić. – Esmeralda odrzuciła do tyłu włosy. Nie przypominała już tej eterycznej kobiety, co kilka minut temu i Conrado był zaintrygowany.
− Owszem, mogę, jeżeli właścicielka sobie tego życzy. Tina? – zwrócił się do znajomej, czekając na decyzję.
Valentina Vidal odłożyła rozbitą butelkę na blat, założyła ręce na piersi i delektowała się widokiem starszej kobiety przez kilka sekund, zanim powiedziała, nasączając w swoje słowa tyle nienawiści, na ile było ją stać.
− Jeżeli o mnie chodzi, to możesz ją zamknąć za kratkami, tam gdzie jej miejsce. – Kilka osób w barze nadal obserwowało tę scenę. Ivan wskazał Esmeraldzie drzwi wyjściowe.
− Nie masz za grosz szacunku. – Esme pokręciła głową, z odrazą spoglądając na dwudziestojednolatkę. – Jestem twoją matką.
− MACOCHĄ – poprawiła ją Tina. − Papierek nie czyni cię moją matką. Nawet jeśli kiedyś próbowałaś nią być, to przestałaś siedem lat temu. Żegnam. I pozdrów Barona. Zapytaj, jak mu się sika na siędząco.
Valentina wykrzywiła twarz w wymuszonym uśmiechu, zarzuciła sobie ścierkę na ramię i kiwnęła ręką na Ivana, dając mu zielone światło. Molina wyprowadził pijanego awanturnika, zaganiając też Esmeraldę Vidal do wyjścia.
Esme może i była duchową przewodniczką Romów, ale wyglądało na to, że macochą roku to ona nie zostanie.

***


Tutejsze drogi znał lepiej niż własną kieszeń. Prowadził nonszalancko z jedną ręką na kierownicy, łokciem drugiej podpierając głowę i ciesząc się letnim powietrzem, wpadającym przez uchylone okno. Nie lubił jeździć autem, a tym bardziej nie cierpiał robić za szofera. Jeszcze bardziej jednak nie lubił rodzinnych spotkań, a na to się zapowiadało. Cosme Zuluaga zaprosił wszystkich bliskich na obiad i Hugo miał nietęgą minę, nie rozumiejąc, dlaczego i on otrzymał zaproszenie, a był jeszcze bardziej nie w sosie, kiedy Camilo podjął decyzję wręcz za niego. Był to pierwszy przyjazd Leonor i Ethana jako świeżo upieczonego małżeństwa od czasu ich przeprowadzki do Monterrey. Zuluaga był wniebowzięty, bo tęsknił za młodym Crespo. Sam Hugo nie odczuwał ekscytacji. Myślał, że przeprowadzka Norrie to najlepsze, co mogło się jego siostrze przytrafić. Uciekła z tego skażonego miejsca, z dala od tych wszystkich intryg, zabójstw i wojny karteli. Jego ojciec jednak chciał spędzić ten czas w towarzystwie bliskich, więc nie miał wyjścia. Kiedy Camilo coś sobie postanowił, zwykle osiągał zamierzony cel. Był uparty, a tę cechę Hugo udziedziczył po obu rodzicach.
Ariana przez całą drogę była dziwnie zamyślona i nieobecna, co zupełnie do niej nie pasowało. Zwykle jadaczka jej się nie zamykała, kiedy próbowała skłonić go do zwierzeń lub wywęszyć nowe brudy na Barosso. Trochę go to nawet zaniepokoiło.
Gringa, coś ty taka cicha? To te dni w miesiącu? – Spróbował zażartować, ale nie łyknęła przynęty i nie odpowiedziała mu agresją czy sarkastyczną uwagą, jak miała w zwyczaju. Przygryzła dolną wargę, wpatrując się tępo w przednią szybę.
− Myślę o tym dzieciaku. Coś wyraźnie go trapiło. – Santiago zastanowiła się nad tym dłużej. Jordi po raz kolejny wzbudził w niej niepokój, martwiła się, że coś jest na rzeczy. Ewidentnie nie lubił o tym rozmawiać, co niespecjalnie ją dziwiło. Ataki paniki u nastoletniego chłopaka nie były powodem do dumy wśród rówieśników.
− O synu Fabiana? – zapytał Delgado, marszcząc brwi. – Dziwny bachor.
− Może ma to po ojcu.
− Poznałaś Fabiana? – Hugo wydał się zaintrygowany, a Ariana pokiwała głową.
− Jest moim wykładowcą na studiach. Nie potrafię go rozgryźć. Prowadzi fakultety z historii nowożytnej, politologii i stosunków międzynarodowych.
− Ha! – Hugo zaśmiał się w głos, nie mogąc się powstrzymać. – Jedyne stosunki, jakie go interesują, dotyczą raczej atrakcyjnych sekretarek.
− Poznałeś go? – Ariana włączyła swój ciekawski radar, a on uśmiechnął się pod nosem. Taką Santiago znał.
− Nie, ale słyszałem o nim. To krewny Fernanda, nie wiedziałaś? Plotki głoszą, że będą walczyć o stołek gubernatora Nuevo Leon. Fabian ma przerost ambicji.
− Wygląda na to, że jego syn na tym cierpi. Wydaje mi się, że mają problemy w domu. – Ariana zasmuciła się, przypominając sobie młodego Guzmana, który sarkazmem i arogancją próbował od siebie oddalić ludzi i przekonać sam siebie, że nie potrzebuje niczyjej troski i pomocy. – Wydawał się być zaskoczony twoim widokiem. Zupełnie jakby skądś cię znał – przypomniała sobie reakcję nastolatka.
− Może zszokowała go moja niezwykła uroda i ujmujący czar? – podsunął Hugo lekko żartobliwie.
Ariana parsknęła śmiechem, dając mu do zrozumienia, że przesadził. Trochę ubodła jego ego tym nagłym wybuchem wesołości. Zajechali pod El Miedo w poniedziałkowe popołudnie. Delgado skrzywił się, obserwując zamczysko. Jeszcze nigdy nie był tutaj oficjalnie, zaproszony jako gość i miał lekką tremę. Budynek był okazały i miał wrażenie, że nie ubrał się odpowiednio. Miał na sobie czarne jeansy i czarną koszulkę i wyglądał bardziej jakby szedł na napad w sklepie spożywczym niż wystawny obiad, ale na szczęście szybko okazało się, że to zwyczajne spotkanie przy lampce wina i lazanii, którą zażyczył sobie mały Lori. Rósł jak na drożdżach i Hugo nie mógł wyjść z podziwu i szoku, jakim cudem wcześniej nie zauważył podobieństwa do Villanuenów. Miał ich nos i bystre spojrzenie, a także powoli zarysowującą się linię szczęki. Pomyślał, że gdyby był tutaj Joaquin, niektórzy mogliby uznać ośmiolatka za jego syna. Hugo szybko oddalił od siebie te myśli, kiedy wyściskał siostrzeńca za wsze czasy, pocałował siostrę w policzek i przywitał się z Ethanem twardym uściskiem dłoni w stylu kompletnie pasującym do młodszego opiekuńczego brata. Crespo dzielnie wytrzymał żelazny uścisk graby Delgado, a gospodarz cały w skowronkach poprowadził ich do jadalni, co kompletnie wytrąciło Huga z równowagi. Znał go jako ponurego pana na El Miedo, przez mieszkańców ochrzczonego El Loco. Dzisiaj był promieniującym młodym ojcem z partnerką u boku, która uściskała Huga jak syna. Zawsze lubił Dolores, była jak dobra ciocia, która się o niego troszczyła i łatała, kiedy w swoich motorowych eskapadach rozbijał się na drogach z Valle de Sombras do Monterrey. Cieszył się, że wreszcie znalazła szczęście u boku Zuluagi.
Nigdzie nie było widać Fabricia i Emily, mieli swoje sprawy do załatwienia, więc woleli spędzić ten czas w kameralnym gronie, natomiast Nadia obecnie przebywała poza miastem i też nie udało jej się dotrzeć. Przy stole siedział już natomiast Jaime, łapczywym wzrokiem spoglądając na latanię i machając wesoło do wujka, a obok niego Camilo i, ku zdumieniu Huga, Eddie Vazquez. Przywitał się z nimi, rzucając bratu Juliana zdziwione spojrzenie, a ten tylko wzruszył ramionami. Oboje mieli miny, jakby kompletnie nie wiedzieli, co tutaj robią. Jeszcze nigdy Delgado nie czuł się tak blisko z niesfornym braciszkiem doktora Vazqueza.
− Nie miał planów na wieczór, więc pomyślałem, że wezmę go ze sobą – wyjaśnił mu Camilo półgębkiem, z jakąś dziwną iskrą w oku. Hugo stłumił wybuch śmiechu, Camilo zdawał się robić młodemu na złość.
− Oczywiście, że jakieś plany by się znalazły. Nie miałem pojęcia, że poniedziałkowe popołudnie spędzę w zamku Draculi… Bez obrazy – dodał młody Vazquez w stronę Cosme, który jednak był tak rozentuzjazmowany, że w ogóle do niego nie dotarły te słowa.
Rozmawiali wesoło i zajadali lazanię. Pozytywna atmosfera udzieliła się wszystkim. Hugo jednak był dobrym obserwatorem i nie uszło jego uwadzę, że siostra nie tknęła wina. Kiedy po obiedzie Cosme poszedł z Camilo i Ethanem pokazać mu swoją pociechę, Marię, Dolores zniknęła z Arianą zmywać naczynia, a Eddie utknął osaczony przez dwóch chłopców, którzy chcieli sprawdzić z nim swoich sił w siłowaniu na rękę, wreszcie miał okazję zapytać Leonor, co jest tego powodem.
− Jestem w ciąży – odpowiedziała bez owijania w bawełnę.
− Dlaczego mam wrażenie, że gratulacje są nie na miejscu? Nie cieszysz się. – Bardziej stwierdził niż zapytał. Czytał w niej jak w otwartej księdze. Z nich dwojga to on zwykle lepiej ukrywał emocje.
− Nigdy nie przypuszczałam, że będę wychowywała trójkę dzieci z trzema innymi mężczyznami, to wszystko. – Norrie westchnęła, opierając się o balustradę na balkonie, na którym stali i wdychając rześkie powietrze na wzgórzu.
− Życie płata czasem różne figle.
− Tak, ale… nie jestem już najmłodsza. Mam trzydzieści cztery lata, wreszcie mogę skupić się na karierze. Dostałam awans.
− Gratuluję. – Hugo znów nie był pewny, co powinien powiedzieć. Leonor nie wyglądała na szczęśliwą.
− Ethan jest wniebowzięty i ja też się cieszę, od dawna tego pragnął – rodziny. Ale jednak jakaś część mnie czuje, że to nie jest dobry pomysł.
− Bez urazy, Norrie, ale o tym mogłaś pomyśleć wcześniej. O antykoncepcji chyba słyszałaś? – Delgado czuł się trochę niekomfortowo, prowadząc z nią tę rozmowę, ale poczuł, że to jego moralny obowiązek, by przywołać ją do porządku. Zawsze była niezdecydowana. Zakochana w Sergiu, ale bawiąca się uczuciami Renza i trzymająca go w pobliżu w strefie przyjaźni, wiedząc doskonale, że Villanueva świata poza nią nie widział. Tej strony siostry nie lubił.
− Wtedy myślałam, że tego chce. – Leonor wzruszyła ramionami. Wyglądało na to, że hormony i emocje zaćmiewały jej osąd sytuacji. – Wszyscy ruszają ze swoim życiem i ja też tego chciałam. Chciałam zmian.
− Wszyscy to znaczy Sergio? – Hugo już zrozumiał, o co jej chodzi. – Ten chory konkurs u rozwodników, kto poradzi sobie lepiej, jest trochę męczący.
− Nie chodzi o żaden konkurs, ale jestem cholernie zła. Z nas obojga to ja wszystko poświęciłam, a on dostał wszystko. Studia, karierę, naszego syna…
− Sama pozwoliłaś Jaime zamieszkać u Sotomayora – przypomniał jej, ale zdał sobie sprawę, że jako matkę nadal musiała ją boleć decyzja syna o zostaniu z Sergiem w Pueblo de Luz.
− Wiem. Ale mimo wszystko mi ciężko. No i chyba słyszałeś, że on i Ariana biorą ślub?
Hugo zatrzymał szklankę z lemoniadą w połowie drogi do ust, spoglądając na nią tak, jakby sądził, że żartowała.
− Nic mi na ten temat nie wiadomo – odpowiedział zgodnie z prawdą, trochę karcąc się w duchu, że go ta informacja obeszła.
− Jaime twierdzi, że znalazł u niego pierścionek, więc to kwestia czasu aż się oświadczy. No a Ariana nie jest głupia. Takiej partii jak Sergio raczej nigdzie nie znajdzie. Byłaby głupia, gdyby się nie zgodziła.
− Skoro tak bardzo zazdrościsz grindze, to może cofnij się w czasie i nie bierz rozwodu z Sergiem? – podsunął trochę poirytowany, że w ten sposób oceniła Santiago. – Ariana nie jest żadną łowczynią spadków, zresztą Sergio jest biedny jak mysz kościelna.
− Żebyś się nie zdziwił. – Leonor prychnęła. – Widziałem wyciągi z jego konta, klinika w Valle de Sombras i prywatny gabinet, który niedawno otworzył w Pueblo de Luz przynoszą mu niezłe zyski.
− Sprawdzasz jego wyciągi? – Hugo złapał się za nasadę nosa, modląc się o cierpliwość.
− Jestem jego księgową, Hugo. Rozliczam go.
− Tia, jasne.
− A ty co tak stajesz w obronie Ariany? Myślałam, że się tylko przyjaźnicie.
− Nie przyjaźnimy się – odparł. – To tylko znajoma.
− Znajoma? – Leonor zaśmiała się, patrząc na zmarszczone czoło Huga. – Braciszku, w relacjach damsko-męskich zawsze byłeś kiepski. Astrid pewnie do teraz się łudzi, że się jej oświadczysz.
− Spadaj. – Przez chwilę wyszło z niego duże dziecko. Naburmuszył się i wpatrzył w światła miasteczka w Dolinie.
− Sam się badaj – odgryzła się, śmiejąc się cicho. – Ale tak serio, braciszku, też nie robisz się coraz młodszy. Może pora pomyśleć o ustatkowaniu.
− Hugo i ustatkowanie? – Ariana roześmiała się perliście w wejściu na balkon. – Musiałby zamienić jednoślad na rodzinne kombi, a skórzaną kurtkę na fartuszki i tetrowe pieluchy. Chodźcie, Dolores kroi już ciasto.
Hugo zmieszał się trochę, słysząc ten komentarz, ale poszedł za nią do jadalni, gdzie reszta już raczyła się kawą i ciastem. Eddie wyglądał na wypompowanego, dzieciaki go wymęczyły. Przyda mu się trochę treningu. Kiedy elektroniczna niania dała znać, że mała Maria zaczyna grymasić i zarówno Dolores, jak i Cosme powstali od stołu z takimi minami, jakby byli doszczętnie zmęczeni życiem, Delgado zaproponował, że to on zajmie się małą.
− Jestem zaklinaczem dzieci – rzucił tylko, ręką zatrzymując Dolores.
− No nie wiem, to przy mnie Lucy usypia jak aniołek. – Eddie zażartował z nutką złośliwości, zajadając ciasto, które upiekli razem z Camilem tego ranka w kawiarni.
− Nie dziwię się jej, w końcu przynudzasz niemiłosiernie – odciął się Delgado i po chwili zniknął już w sypialni dziecka.
Maria przestała płakać, ale trzeba ją było jeszcze uśpić. Cosme polecił czytanie książek, więc Hugo wzrokiem wyszukał jakąś dziecięcą książeczkę, ale jego bystre oczy natrafiły na maszynopis na nocnym stoliku. Z reguły nie był ciekawski i nie grzebał w cudzych rzeczach (pozyskiwanie dowodów na użytek ogólny się nie liczyło), ale zaintrygowało go nazwisko Ariany na pierwszej stronie, więc nie mógł się powstrzymać. W miarę jak zaczynał, czytać jego uśmiech zszedł i wyraz twarzy zmienił się nie do poznania. Był nie tylko zszokowany, zły, ale przede wszystkim rozczarowany. Poczuł się niebywale głupio, że dał się jej tak podejść.
− Cosme mówi, żebyś spróbował tego gryzaka… − Ariana, która weszła właśnie do pokoju na palcach, stanęła zastygając z dłonią na klamce. Maria spała w najlepsze, mimo tego, że Hugo nie podjął jeszcze żadnej próby uśpienia jej. Nie uszło jednak jej uwadze to, co trzymał w ręku. – Nie powinieneś tego czytać.
− Dlaczego? – Delgado udał, że nie rozumie jej reakcji. Pomachał kilkoma kartkami w powietrzu. – Przecież jestem głównym bohaterem, prawda? Może powinienem dostać jakąś specjalną dedykację?
− To nie tak – próbowała się tłumaczyć, ale on pokręcił głową i machnął ręką, dając jej do zrozumienia, że to nic takiego, siląc się na ironię.
− Pewnie, po prostu tak dla hecy zrobiłaś ze mnie żart.
− Żaden żart. To tylko kilka podobieństw. – Ariana spłonęła rumieńcem i pewnie zapadłaby się pod dywam, gdyby miała taką możliwość.
− Kilka? – Hugo zaśmiał się złowieszczo i przekartkował jej książkę. – Dwudziestoośmioletni Harry pracuje jako ochroniarz największego bossa narkotykowego w okolicy, jeździ motorem i trudni się niezbyt legalnymi zajęciami, by zapewnić byt ojcu i siostrze – samotnej matce. Mam wymieniać dalej?
− To tylko postać z książki. – Ariana próbowała się bronić, ale nie udało jej się to.
− Tylko? Tu są osobiste rzeczy, gringa! – Po raz pierwszy widziała Huga w takim stanie. Na jego twarzy malowała się mieszanina smutku i niedowierzania. – Rzeczy, o których ci mówiłem, nie przypuszczając, że posłużą ci za materiał do książki! Nie wiedziałem, że kiedy od niechcenia wspominałem o dzieciństwie w Monterrey czy o matce i jej szalonych historiach, ty wykorzystasz to do swojego kiepskiego kryminału. Tak, jest kiepski – dodał złośliwie, na wypadek, gdyby do niej nie dotarło.
− Nie przeczytałeś całości. – Zniżyła głos do szeptu, ale w gruncie rzeczy wiedziała, że na to zasłużyła.
− I nie zamierzam czytać tego czegoś. Opowiedziałem Ci o Anglelu Villanuevie w sekrecie! O tym, jak topił mnie w stawie, o polu pokrzyw, w które on i jego koledzy mnie wrzucili. Cholera… mówiłem ci Erneście de la Vega i pożarze w fabryce. To też tutaj jest?
− Nie – odpowiedziała, ale nie było to dla niego ważne. Cokolwiek wychodziło z jej ust, nie zamierzał już wierzyć w nic więcej.
Rzucił jej kartki pod nogi, a one zawirowały w powietrzu i wylądowały smętnie na grubym dywanie.
− Miałem rację, gringa. Nie można tobie ufać. Nie jesteś moją przyjaciółką i nigdy nie byłaś.
− To nie prawda! – W oczach Ariany zalśniły łzy. Zabolało ją, kiedy zobaczyła cierpienie w jego oczach.
Otworzył się przed nią i odkrył więcej niż powinien, a ona zadrwiła sobie z niego. Zrobiła z niego materiał na książkę i do tego kiepską.
− Niedobrze mi, jak na ciebie patrzę – powiedział tylko, po czym ruszył do drzwi, po drodze wyrywając się jej, kiedy chciała złapać go za rękę. – Znajdź sobie innego szofera na drogę powrotną.
Wszyscy w jadalni patrzyli jak Hugo opuszcza rezydencję szybkim krokiem i trzaska dużymi, ciężkimi drzwi, co wcale nie było łatwe. Nie wiedzieli, co się stało, ale nie pytali. Hugo Delgado był zagadką. I jedyna osoba, która zbliżyła się do odkrycia tej tajemnicy, teraz oddaliła się bezpowrotnie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 11:50:54 18-12-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 100 cz. 1

LIDIA/JORDI/CAMILO/CAROLINA/QUEN/CONRADO/EVA/ELLA/FELIX


Dayana Cortez łypała na nią spod byka, sprawdzając jednocześnie jej ostatnią klasówkę. Lidia była nawet trochę rozbawiona, wyobrażając sobie, jak trybiki w głowie nauczycielki chemii obracają się w zwolnionym tempie. Na pewno myślała gorączkowo, jakby tu ją ocenić. Nie chciała dać jej dobrej oceny, nigdy jej nie lubiła, ale jednocześnie nie mogła udawać, że praca była źle wykonana. Montes jako nastoletnia dilerka radziła sobie z chemią lepiej niż inni, musiała sama się wszystkiego nauczyć, aż w końcu ze zdziwieniem stwierdziła, że zaczęło jej to sprawiać przyjemność. Nie dilerka rzecz jasna, a nauka i zdobywanie dobrych ocen.
− Pewnie jesteś wniebowzięta – zaczęła w końcu Dayana, oddając nastolatce arkusz papieru, na którym zakreślona była najwyższa ocena z wielkim tłustym minusem. Zupełnie jakby musiała się do czegoś przyczepić. – Słyszałam, że Saverin wykupił dług twojego ojca. Ciekawe, co dałaś mu w zamian – dodała złośliwie, a Lidia skrzywiła się na samą myśl.
− Nie kurwię się tak jak niektórzy, jeśli to masz na myśli. – Wyrwała jej kartkę z ręki i wepchnęła niedbale do swojej torby. – Pozdrów swojego chłopaka. Niech lepiej dotrzyma obietnicy i zostawi mnie i mojego ojca w spokoju.
Dayana chciała chyba coś jeszcze powiedzieć, ale Lidia nie czekała na jej reakcję. Posłała jej krzywy uśmiech i wyszła z klasy chemii z zadowoloną miną. Po raz pierwszy od dawna miała dobry humor. Była wolna. Nawet telefony od ciotki nie były w stanie zmącić jej spokoju. Po prostu zablokowała numer Esmeraldy, licząc na to, że się odczepi. Teraz bardziej martwiło ją znalezienie domu zastępczego. Był to jeden z warunków pomocy pana Saverina i zgodziła się, ale bała się jak cholera. Nienawidziła rodzin zastępczych, a była już w niejednej. Zawsze kończyło się tak samo, dlatego wolała sypiać w szkolnym garażu, a nawet w domu ojca. Wiedziała jednak, że jeśli chce ułożyć sobie życie, musi zacisnąć zęby i posłuchać profesora przedsiębiorczości, który, tak się złożyło, był chyba najmądrzejszym facetem, jakiego w życiu spotkała.
Sama dodała sobie otuchy, przekraczając próg klasy do religii. Większość uczniów już siedziała na miejscach, plotkując i śmiejąc się, czekając na jak zwykle spóźniającego się ojca Horacia. Zajęła miejsce pod oknem, ze zdumieniem stwierdzając, że chwilę później ktoś przysiada na jej ławce.
− Dziś po lekcjach u mnie w domu. – Jordi rzucił tę uwagę i już chciał odchodzić, kiedy go zatrzymała.
− Co proszę?
− Projekt na przedsiębiorczość. Nie zamierzam oblać tylko dlatego, że ty i Castellano macie gdzieś to zadanie. Nie dostałaś aktualizacji od Saverina? – Guzman pomachał swoim smart fonem przed jej oczami. – Nasza starowinka ciężko zachorowała, więc dochodzą nam dodatkowe koszty utrzymania, a twój głupi braciszek zniszczył czyjeś mienie i musisz zapłacić za niego karę. Idiota – dodał po chwili, ale nie była pewna czy ma na myśli fikcyjną postać, którą odgrywał przy projekcie Felix czy może samego chłopaka z krwi i kości.
− Nie wiem, gdzie mieszkasz – powiedziała, a on zmarszczył brwi.
– Duży dom na krańcu miasta. Zobaczysz z daleka od razu po zjeździe z drogi prowadzącej do sadu Delgadów.
− Tylko uważaj, Lidio. – Ignacio wtrącił się do rozmowy, wychylając się ze swojej ławki. Był wyraźnie ucieszony, że może utrzeć nosa chłopakowi, który przyprawił go o kontuzję. – Możesz nie wyjść stamtąd żywa. Kto spędzi za dużo czasu z Guzmanem, musi się liczyć z tym, że skończy w piachu szybciej niż powinien.
Jordi dzielnie wytrzymał złośliwości syna ordynatora. Zacisnął dłoń na kluczyku, który nosił w kieszeni z przyzwyczajenia. Jego motor został skonfiskowany, więc do szkoły dojeżdżał teraz na rowerze, mając do wyboru to lub podwózki ojca.
− Co jest, Jordi, dzisiaj nic nie odpowiesz? – Fernandez go prowokował, więdząc, że takie taktyki zawsze działały w przeszłości. Kiedyś wystarczyła jedna głupia uwaga i Jordi rzuciłby się na niego z pięściami. Teraz jednak zdawał się mieć więcej samokontroli. – Hej, chyba nie odpłynąłeś, co? – Nacho wstał z ławki i pstryknął koledze palcami kilka razy przed oczami. Jordi nawet nie mrugnął. – Nie mów, że znów zobaczyłeś ducha.
Anna Conde, która zawsze stanowiła publiczność Ignacia parsknęła gromkim śmiechem, ale inni byli tylko zniesmaczeni. Jordi zacisnął mocniej rękę na kluczu. Marcus przyglądał się tej scenie ze zmarszczonym czołem. Było coś niepokojącego w spojrzeniu młodego Guzmana. Przez chwilę miał wrażenie, że szatyn straci nad sobą panowanie, ale on tylko uśmiechnął się nieznacznie.
− Nie, nie zobaczyłem ducha. Ale twojego ojca zmierzającego właśnie do szkoły. – Wskazał na otwarte okno, przez które widać było parking. Wyraz twarzy Ignacia był bezcenny, kiedy odwrócił się nagle, by wyjrzeć na zewnątrz.
− Głupek. To tylko jego wuj. – Anna odrzuciła do tyłu włosy, widząc, że ojciec Horacio, a właściwie Hernan Fernandez, brat Osvalda Fernandeza, zmierza do szkoły z wyniosłą jak zwykle miną.
− Och, przepraszam. Musiało mi się pomylić. – Jordi udał, że się zmieszał i z kpiącym uśmieszkiem zasiadł w ławce.
Ignacio trząsł się ze złości, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że chłopak coś insynuował. Stanął nad nim, chwytając krawędź biurka i przysuwając je bliżej siebie, by wyglądać bardziej groźnie. Jordi nawet nie drgnął, mimo że kilka dziewcząt pisnęło na ten widok.
− Co to niby miało znaczyć? – warknął, a Jordi z miną niewiniątka wzruszył ramionami, dając mu do zrozumienia, że nie wie, o czym mówi. – Ty mały…
Marcus zareagował o sekundę za późno. Ignacio zamachnął się na Jordiego i uderzył go, trafiając w kość jarzmową. Przewodniczący przytrzymał rozwścieczonego szkolnego chuligana, który dyszał ciężko i wpatrywał się w Guzmana z mieszaniną strachu i nienawiści. Natomiast na twarzy Jordana, pomimo oczywistego mocnego ciosu, błąkał się cień uśmiechu. Delgado zmarszczył brwi. Guzman doskonale wiedział, co robi, prowokując Nacha. Gdyby chciał, z łatwością zrobiłby unik, jak to już nieraz miał w zwyczaju.
− Co to ma znaczyć, co tu się dzieje? – warknął od progu Horacio, podciągając rękawy od czarnej marynarki, co wyglądało groteskowo, bo na nadgarstku zabłyszczał złoty roleks, zupełnie niepasujący do tego wizerunku.
− To nic takiego, proszę księdza – odpowiedziała szybko Anna, ale ku jej zdumieniu, Jordi złapał się za twarz i zawył z bólu.
− Co to ma być, Guzman? Kto ci to zrobił?
− Proszę, niech ksiądz nie mówi mojemu ojcu. Już i tak się martwi, że nie odnajduję się w nowej szkole. Nie chcę, żeby wiedział, że nie dogaduję się z Nachem.
Marcus pomyślał, że Jordi jednak wcale się nie zmienił. Gra aktorska jak zwykle na najwyższym poziomie. Gdyby chciał, pewnie uroniłby też łezkę czy dwie, a Horacio od razu by to łyknął. Wzmianka o Fabianie pewnie nadal jeszcze brzęczała w uszach proboszcza.
− Ignacio, co to ma znaczyć? – Duchowny zarządał wyjaśnień od bratanka, ale ten nadal był w zbyt wielkim szoku, by cokolwiek z siebie wykrztusić.
− Przepraszam, Nacho, nie wiem, czym cię tak uraziłem. Chciałem się tylko zaprzyjaźnić. – Jordi nawet nie musiał udawać, przerażona mina jego siostry Neli powiedziała ojczulkowi wszystko.
− Zaprowadź brata do pielęgniarki i powiadom ojca. A ty… do dyrektora. – Horacio wycedził przez zaciśnięte zęby.
− Naprawdę, proszę księdza, nie chcę kłopotów. – Jordi próbował protestować, ale Horacio, ku zdziwieniu wszystkich, poklepał go tylko po ramieniu i kazał Neli zaprowadzić go do miejscowej sanitariuszki.
− Ale za co do dyrektora? Sam się prosił, niech ksiądz jego też ukarze! – zawył Ignacio, wkurzony na wuja, który jednak wiedział, że zadzierając z Fabianem Guzmanem, daleko w tym mieście nie zajdzie.
− Wszystko dobrze, bardzo cię boli? – zapytała Marianela, kiedy tylko zniknęli z bratem na końcu korytarza.
− To? – Jordi wskazał na swój lekko opuchnięty policzek. – Daj spokój, nawet nie czuję.
− Jordi… − Nela westchnęła, patrząc na niego tymi wielkimi oczami ukrytymi za okularami. Nie mógł znieść tego jej spojrzenia pełnego litości.
− Nie zaczynaj – uciął dyskusję, zanim tak na dobre się rozpoczęła. – Przynajmniej nie muszę słuchać tych bredni. Jakby ojczulek pytał, dostałem zwolnienie do końca dnia.
− Ale…
− Wracaj na lekcje. – Machnął tylko ręką i zniknął jej z oczu.
Przez chwilę stała rozdarta, nie wiedząc, czy wrócić czy ruszyć za bratem bliźniakiem. Wiedziała, że nawet jeśli go dogoni, i tak nie skłoni go do rozmowy. Spuściła głowę i wróciła do klasy. Nie odezwała się już ani słowem przez cały dzień.

***

Patrzył na swojego młodego podopiecznego, próbując powstrzymać uśmiech na widok jego skrzywionej miny. Nie był zadowolony z kolejnej lekcji, jaką Camilo zdecydował się mu zafundować, ale wiedział, że był to jeden z warunków jego zatrudnienia w kawiarni, więc musiał się przemóc.
− I? – Camilo uśmiechnął się zachęcająco w stronę Eddie’ego, który siorbał powoli kawę, nie bardzo rozumiejąc, po co to wszystko. – Jak smakuje?
− Jak szczyny kota. – Eddie odstawił filiżankę na stolik i spojrzał na szefa, jakby błagał go o litość. Na widok zawiedzionej jego zachowaniem miny, wywrócił oczami. – Smakuje jak kawa. Gorzka tak, że mam wrażenie, że wypaliła mi kubki smakowe. − Zamlaskał kilka razy, jakby chciał się pozbyć ochydnego posmaku.
− Wyczułeś coś ciekawego?
− Czuję tylko gorycz. – Eddie chwycił szklankę z wodą i wypłukał sobie gardło. Camilo jednak nadal przypatrywał mu się badawczo, więc dla świętego spokoju dodał: − No dobrze, wydawało mi się, że czuję lekki posmak owocu. Ale okropnie gorzkiego. Grejpfrut?
Camilo pokiwał głową i zaśmiał się cicho, kiedy Eddie skrzywił się jeszcze bardziej.
− Po co to wszystko? Masz sporo na głowie, nie powinieneś raczej skupiać się na rzeczach ważnych, zamiast urządzać dla mnie degustacje? – zapytał Vazquez, ruszając za szefem, który zebrał filiżanki i zaniósł je do kuchni.
− To nie żadne degustacje, chce nauczyć cię rozpoznawać subtelne smaki. To ważne w tym biznesie, a poza tym, pozwala też oczyścić umysł.
− Nie potrzebuję oczyszczać umysłu. – Eddie machnął ręką, siadając na blacie w kuchni i przypatrując się, jak szef wkłada filiżanki do zmywarki. – A to wczoraj, to też miał być jakiś trening? Bo czułem się jak NPC.
− Jak co?
− NPC − non-playable character. To taka postać w grach wideo, w którą żaden gracz się nie wciela, jest sterowana przez komputer. Czułem się, jakbym robił wam za tło. A zresztą, wszyscy tam zdawali się być nie na miejscu. Twoja córunia ma niezły charakterek. – Eddie prychnął, a zaraz potem przypomniał sobie, że to, co miało być rodzinnym obiadem, skończyło się trzaskaniem drzwiami i popsutym humorem. – A twój synalek jest niewiele lepszy.
− Mają mocne osobowości. – Camilo westchnął ciężko, zamykając drzwi do zmywarki. – A ty byłeś tam, by dotrzymać mi towarzystwa. W ogóle nie wychodzisz z domu.
− Wybacz, ale jeśli miałbym ochotę na rozrywki, to zdecydowanie nie w towarzystwie starych ludzi. Bez obrazy.
− Mam dopiero pięćdziesiąt pięć lat. – Angarano zwrócił mu uwagę, ale mimo wszystko się uśmiechnął. Był w końcu dziadkiem. A dla kogoś tak młodego jak Eddie, pewnie wydawał się już mumią.
− Wiesz, o co im poszło? – zapytał nieśmiało Eddie, przywołując temat, który go nurtował. – Hugo wydawał się być naprawdę wkurzony. Ciekawe czemu.
− Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Nie powinniśmy się tym interesować.
− Serio, wyjeżdżasz mi tutaj z piekłem? – Vazquez prychnął, a widząc, że starszy ma problem z sięgnięciem do jednej z wysokich półek, zeskoczył z blatu i podszedł, by mu pomóc. – Wiem, że chodzisz co niedzielę do kościoła, ale w sumie… po co?
− Dla siebie – odpowiedział Camilo, czym trochę zaskoczył młodego. – Kiedyś nie byłem specjalnie religijny, ale od kiedy wyszedłem z nałogu, zdałem sobie sprawę, że mi to pomaga. Potrzebuję tego czasu dla siebie, żeby pobyć ze sobą i własnymi myślami. A spowiedź jest sposobem na przypomnienie sobie, jakich błędów nie chcę nigdy więcej popełniać.
− No tak, ale przecież ty i tak… no wiesz. – Eddie zmieszał się lekko, drapiąć się po karku. – Niektórzy rzuciliby to w cholerę.
− Być może. Ale dla mnie to tylko kolejny powód, by przemyśleć swoje życie. Jest dużo rzeczy, których żałuję lub które zrobiłbym inaczej, ale wiem, że to niemożliwe, więc mogę mieć tylko nadzieję, że zdołałem zadośćuczynić. – Camilo zaczął wykładać ciasta na paterach. – Ty nie wierzysz w Boga?
− W coś tam wierzę. – Eddie zastanowił się nad tym. – Musi być nad nami jakaś siła wyższa. Muszę wierzyć, że jest jakiś wyższy cel, że wszystko ku czemuś zmierza. Inaczej już dawno bym się poddał. Bo po co żyć, wiedząc, że nic tam na nas nie czeka? – Eddie zastanowił się nad tym. – Ty się nie boisz? Śmierci, mam na myśli.
− Przeżyłem swoje. – Camilo odpowiedział ze spokojem. – Jeśli nadszedł mój czas, to znaczy że tak musiało być. Wszechświat rządzi się swoimi prawami.
− No tak, ale czy to nie jest samolubne, nie mówić o tym nikomu? Wiem, że dzieciaki to masz temperamentne, ale chyba powinny wiedzieć.
Camilo gwałtownie pokręcił głową. Wtedy jak na zawołanie bok przeszył mu straszliwy ból. Oblały go zimne poty i osunął się po kuchennych meblach na podłogę.
− Dzwonię na pogotowie – oświadczył Vazquez. To zaszło za daleko. Nie chciał takiej odpowiedzialności. Tymczasem Camilo mógł skonać w każdej chwili i nie chciał, by kogoś o tym informował. To musiało się skończyć.
− Eddie… − wymamrotał tylko właściciel kawiarni, kręcąc głową i prosząc, by tego nie robił.
− Cholera! – Młody Vazquez przeklął pod nosem.
Kiedy Camilo otworzył oczy, pierwszą rzeczą jaką zobaczył była kroplówka. Przez chwilę był zły na dzieciaka, że go nie posłuchał, ale złość mu przeszła jak ręką odjął, kiedy zobaczył bladego jak ściana Eddie’ego, czuwającego przy jego łóżku z zaciśniętą szczęką.
− Kto pilnuje kawiarni? – zapytał, powodując, że pracownik wzdrygnął się na swoim krześle.
− Zamknąłem ją. Napisałem kartkę, że pojechałeś po towar.
− To niedobrze, klienci będą się niepokoić.
− Możesz na chwilę przestać myśleć o tej głupiej knajpie i skupić się na swoim zdrowiu? – Eddie uniósł się, przeczecując włosy palcami. – Taki stary, a taki uparty.
− Jak się czujesz? – Ten głos należał do doktora Vazqueza, który dokonywał oględzin pacjenta.
Chwilę zajęło Camilowi rozeznanie się w sytuacji. Eddie dotrzymał słowa i nie zadzwonił po karetkę, ale musiał powiadomić lekarza, wybór padł więc na jedynego, którego tutaj znał i który przyjechał od razu do mieszkania Angarano. Wspólnie przenieśli Camila do jego sypialni na górze.
− Jak nowonarodzony. – Angarano wysilił się na uśmiech.
− Podałem ci elektrolity, nie możesz pozwolić na odwodnienie. – Twarz Juliana nie zdradzała żadnych emocji, ale kiedy poprawiał mu kroplówkę, zauważył, że zaciska szczęki w taki sam sposób jak jego młodszy brat. – To marskość wątroby. Od jak dawna wiesz?
− Od kilku miesięcy – wyznał Camilo, obserwując uważnie lekarza, który zaczął badać mu brzuch i przyglądać się jego wychudzonej sylwetce.Westchnął ciężko, dokonując oględzin poszerzonych naczynek krwionośnych na klatce piersiowej.
− Leczy cię Benicio Perez? – Julian dopiero zaczynał łączyć fakty. Ariana pytała go jakiś czas temu o tego lekarza. Że też nie zauważył, że z ojcem przyjaciela działo się coś niedobrego. Przecież tak często się widywali.
− Tak, to świetny fachowiec.
− Wiem. – Julian nie wiedział, co powiedzieć. – Ile?
− Pół roku. Może dłużej, może krócej.
− Przeszczep?
− Nie kwalifikuję się na listę.
− Przeszczep rodzinny?
− Julian…
− Wnioskuję, że Hugo nie wie. Gdyby tak było, pewnie już leżałbyś na stole operacyjnym.
− Wiesz dobrze, że to tak nie funkcjonuje. Znam mojego syna i właśnie dlatego mu nie mówię. I chyba nie muszę ci przypominać, że obowiązuje cię tajemnica lekarska, doktorze. – Camilo spojrzał z surową miną na doktora Vazqueza, który udał, że popawia mu kroplówkę, by na niego nie patrzeć.
− Prosisz mnie, żebym go okłamał – powiedział po chwili, czując się parszywie z tą myślą.
− Nie, proszę cię, żebyś uszanował moją decyzję i nie mówił Hugowi wszystkiego.
− Nie martw się, Camilo. Nawet jeśli nie zostałem wezwany oficjalnie, wiem, z czym wiąże się mój zawód. – Julian schował stetoskop do torby, nadal przypatrując się z troską właścicielowi kawiarni. – Ale ty powinieneś mu powiedzieć. Im szybciej, tym lepiej.
− Zrobię to, gdy będą miał pewność, że jest gotowy.
Juliana zdziwiły te słowa, zazwyczaj śmiertelnie chorzy pacjenci sami nie byli gotowi, by przekazać innym takie informacje. Camilo jednak myślał tylko o swoich dzieciach i wnukach, a Hugo… Hugo tylko z pozoru był silny. Nie przeżyłby tego. I Vazquez doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
− Umówiłem ci na jutro USG i badania krwi. Zerknę później na wyniki w systemie – poinformował go Julian.
− Nie ma takiej potrzeby.
− Camilo. Pozwól mi. – Tylko tyle był w stanie powiedzieć.
Tracił pacjentów, wiedział, jak to jest. Ale nie często traciło się członków rodziny, a Camilo był kimś w rodzaju rodziny, od kiedy poznał Huga. Pożegnał się z nim i spojrzał na brata, czekając, czy do niego dołączy i wróci z nim do domu, ale Eddie pokręcił głową.
− Posiedzę tutaj – powiadomił starszego brata, a zaraz potem szybko dodał w stronę Camila, żeby czasem nic sobie nie wyobrażał. – Nie chcę, żebyś znów odwalił jakiś numer i wyciągnął nogi.
Julian uśmiechnął się smutno, słysząc drżenie w głosie młodszego brata. Położył mu rękę na ramieniu, skinął głową Camilowi i wyszedł, zostawiając ich samych.

***

Wybrała neutralny grunt, gdzie zwykłe czuła się pewnie i spokojnie. Tym razem jednak nerwy miała zszargane. Nie mogła wyrzucić z pamięci słów Fernanda Barosso i jego oskarżeń pod adresem Saverina. Podświadomie czuła, że kryło się w nich ziarno prawdy, a jednak ciężko jej było w to uwierzyć. Don Conrado był w końcu jednym z najporządniejszych ludzi, jakich poznała w tym mieście.
Siedziała jak na szpilkach, czekając na niego w szkolnej bibliotece, gdzie umówili się na wywiad. Profesor był bardzo miły i znalazł dla niej czas mimo napiętego grafiku. Tym trudniej było jej stanąć z nim twarzą w twarz.
− Coś ty taka blada? Zapomniałaś zadania domowego z matmy? – Quen pomachał jej przed oczami zdrową ręką, przypatrując się jej od dłuższego czasu.
− Co? – odpowiedziała nieprzytomnie Carolina, dopiero po chwili go zauważając. Przysiadł się do jej stolika i wyciągnął zeszyty.
− Też masz okienko? – zagadnął, a ona pokiwała głową.
Jej wzrok padł na jego lewą dłoń poznaczoną niewielkimi bliznami. Wyglądała nienaturalnie i nie uszło jej uwadze, że Quen w ogóle jej nie używa, sięgając po ołówek. Kiedy zdał sobie sprawę, że jest obserwowany, zawstydził się i chciał cofnąć dłoń, ale ku jego zdumieniu, ujęła ją i przyjrzała jej się bliżej.
− Nigdy ci nie podziękowałam – wybąkała, również czując się zakłopotana. Od czasu musicalu nie mieli zbyt wiele okazji do rozmowy, bo on większość czasu spędził w szpitalu, a potem wyjechał na wakacje do dziadków. Chciała go odwiedzić i podziękować, ale za każdym razem tchórzyła. Wrócili więc do zwykłego wymieniania złośliwości, jak to zwykle bywało.
− Drobiazg. – Quen wzruszył ramionami, czując, że palą go policzki. Zdecydowanie za długo trzymała go za rękę.
− Co on do ciebie ma? Dlaczego Barosso ci to zrobił?
Zbiła go z tropu tym pytaniem, ale jeszcze bardziej spanikował, kiedy spojrzała na niego tymi wielkimi ciemnymi oczami, spod długich rzęs, a jego serce wykonało coś w rodzaju salta.
− Nie wiem. Nie lubi mnie. Jak to w rodzinie, zawsze znajdzie się jakiś wredny wujek, co nie? – Kiedy tylko wypowiedział te słowa, poczuł, że przegiął. Przecież Nayera wychowywała się w sierocińcu. Nie miała rodziny. – Przepraszam, nie chciałem…
Brunetka pokręciła głową i spuściła wzrok.
− To moja wina. Przepraszam. Chyba… chyba jestem przeklęta – powiedziała to po raz pierwszy na głos. Była osobą racjonalną i praktyczną i nigdy nie wierzyła w takie bzdury, a jednak od dziecka chodziły jej po głowie takie myśli. Jej matka umarła, ale ona jakimś cudem przeżyła. Quen ucierpiał, próbując jej pomóc. Desperacko potrzebowała w jakiś sposób to usprawiedliwić.
− Przestań, to nie twoja wina. Barosso jest chory. To tyran. Nie wierz w ani jedno jego słowo. – Quen automatycznie położył prawą dłoń na jej, próbując ją uspokoić, ale w rezultacie tylko sam bardziej się zestresował.
Skarcił się w duchu za to uczucie, a zaraz potem podskoczył w miejscu, kiedy czyjś głęboki głos powiedział mu tuż nad uchem:
− Przeszkadzam?
Conrado Saverin stał nad nimi ze swoją aktówką i wyglądał jakby wrócił z jakiegoś ważnego spotkania. Nastolatki szybko od siebie odskoczyli, a profesorowi kąciki ust zadrgały, ale powstrzymał się od szerokiego uśmiechu. Może jednak nie przegapił wszystkiego z życia syna. Przynajmniej był tutaj obecny, kiedy ten wkraczał w dorosłość i zmagał z pierwszymi miłościami. Marna to pociecha, ale ukoiła myśli Saverina.
− To ja już pójdę. – Quen zaczął zbierać swoje rzeczy, a Conrado przypatrywał mu się z iskierkami w oczach.
− Jesteś pewien? Carolina chyba nie ma nic przeciwko? – Mężczyzna spojrzał na brunetkę, która spaliła buraka i posłała mu takie spojrzenie, że pożałował, że w ogóle się odezwał.
Chociaż dałaby wszystko, by nie zostawać sam na sam z zastępcą burmistrza, wolałaby też, żeby Enrique już się oddalił. Chłopak zniknął niczym struś pędziwiatr, a Conrado zajął miejsce przy pustym stoliku w kącie biblioteki i uśmiechnął się zachęcająco do Caroliny, która wyciągnęła drzącą dłonią dyktafon.
− Ma pan coś przeciwko? – zapytała, a on pokręcił głową.
− Czyń swoją powinność.
Był miły i przyjacielski. Był dobrym człowiekiem. Sama siebie próbowała o tym przekonać, kiedy gorączkowo szukała swoich notatek, gdzie spisała pytania, które miała mu zamiar zadać. Odetchnęła głęboko i odrzuciła długie włosy na plecy.
− Szkolna drużyna piłki nożnej wkracza w kolejny sezon. Pierwszy mecz sparingowy z drużyną z San Nicolas de los Garza już w połowie września. Czy znajdzie pan czas w swoim napiętym grafiku na śledzenie wyników naszych piłkarzy?
− Dla piłki nożnej zawsze znajdę czas. To piękny sport. – Conrado lekko się rozmarzył. Przypomniał sobie, kiedy miał osiem lat i mundial odbywał się w Meksyku, cała Ameryka Południowa żyła tamtym wydarzeniem. Wszyscy sąsiedzi spotykali się na wspólne śledzenie transmisji. – Miłość do sportu to jedna z niewielu rzeczy, która łączy ludzi o różnych poglądach i narodowościach.
− Grał pan w młodości. Był pan kapitanem drużyny w swojej szkole?
− Za moich czasów nie było czegoś takiego. W piłkę grało się głównie na podwórku. W szkole w formie lekcji wf, ale tworzenie szkolnych drużyn to tradycja, która przywędrowała zza amerykańskiej granicy. Kiedyś w szkołach stawiało się na dyscyplinę, teraz sport w placówkach wychowawczych jest bardziej traktowany komercyjnie. Chodzi o to, kto osiąga większe sukcesy, kto wygra więcej meczy, strzeli więcej bramek. Wydaje mi się, że pod tym względem kiedyś było lepiej – graliśmy dla samej przyjemności gry. Żeby budować relacje, a nie być jeszcze bardziej podzielonymi.
− Twierdzi pan, że obecna dyrekcja bardziej dba o puchary niż o dobro zawodników? – Carolina uniosła jedną brew, czując, że zdobędzie dobry materiał do swojego artykułu.
− Nie mam na myśli tylko dyrekcji szkoły, mówię ogólnie. Żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku, w erze tak zdigitalizowanej, że czasem ciężko jest odróżnić rzeczywistość od świata wirtualnego. – Conrado mimo że był nowoczesny, miał też oldschoolowe poglądy. – W dzisiejszych czasach trwa wyścig o to, kto zdobędzie więcej obserwujących, więcej lajków. Każdy chce się pokazać i wypropomować. I ewidentnie nie dotyczy to tylko młodzieży. Myślę, że sport niewątpliwie też na tym ucierpiał, a przynajmniej jego duch. Taki, jakiego znałem ja, został zatracony.
− Ma pan pewnie na myśli osławione starcie Marcusa Delgado i Franklina Guzmana w meczu finałowym w zeszłym roku. Gazety o tym trąbiły. – Nayera przypomniała sobie rok 2014. – Przyszła kariera miejscowej gwiazdy stanęła pod znakiem zapytania. Uważa pan, że takie zachowania powinny mięć większe konsekwencje?
− Co masz na myśli? – Saverin zaciekawił się. Słyszał o kontuzji Marcusa, ale nie znał konkretów. Carolina wydawała się oburzona tamtym wydarzeniem.
− Guzman brutalnie faulował Delgado, wykluczając go na długi czas z rozgrywek, a nawet pozbawiając go szansy na udział w zgrupowaniu kadry narodowej juniorów. To było obrzydliwe zagranie, wszyscy się z tym zgodzili. Jednak Franklin, dwa lata starszy, otrzymał tylko czerwoną kartkę. Stypendium sportowe na studia nadal na niego czekało. Czy nie uważa pan, że w takich przypadkach szkoły i trenerzy mają wręcz obowiązek zwracać uwagę na konsekwencje tego typu działań?
− Oczywiście. W sporcie powinno chodzić o zdrową rywalizację, a nie o docieranie do celu po trupach. Tamten chłopiec postąpił źle, ale wiem też, że czasem emocje biorą górę. Hormony szaleją. Na boisku panuje taka adrenalina, że czasem nie myśli się trzeźwo.
− Skoro już o trupach mowa, niektórzy twierdzą, że pan również jest skłonny zrobić wszystko, by osiągnąć upragnione cele. To prawda?
Wzięła go z zaskoczenia tym pytaniem. Uśmiechnął się lekko na widok jej zaciętej miny. Najwyraźniej coś ją trapiło i nie mógł pozbyć się wrażenia, że Fernando Barosso namącił jej w głowie.
− Ludzie różnie o mnie mówią, już dawno przestałem się tym przejmować. Ale wydaje mi się, że zboczyliśmy z tematu. Mieliśmy chyba dyskutować o szkolnej drużynie?
Carolina odchrząknęła i kontynuowała. Była trochę rozdygotana.
− Jak ocenia pan szanse naszych piłkarzy w nadchodzących rozgrywkach? Jako że ma pan doświadczenie w tym aspekcie, może mógłby pan spojrzeć na naszych zawodników fachowym okiem?
− Nie jestem trenerem ani specjalistą, ale miałem okazję spotkać się na boisku z kilkoma zawodnikami podczas meczu charytatywnego w czasie Świąt Wielkanocnych. Mogę śmiało stwierdzić, że Marcus Delgado, nawet grający poniżej swoich zwykłych możliwości, jest zdecydowanie najlepszych graczem, z jakim miałem przyjemność kiedykolwiek grać. Jest kwintesencją tego, co w sporcie ważne – reprezentuje serce i miłość do gry, ale też szacunek dla przeciwnika i grę fair play. Drużyna ma szczęście, że ma takiego kapitana. Nie tylko jest świetny technicznie i taktycznie, ale też jest silny mentalnie. Czasem głowa i rozum są ważniejsze niż szybkość i zwinność, których zresztą Marcusowi też nie brakuje.
− A jednak drużyna przegrała dwa razy z rzędu, kiedy był kapitanem drużyny. – Carolina rzuciła faktem, nie chcąc przynudzać ze statystykami, tak jak radziła jej Ingrid. Ale tego nie dało się nie zauważyć.
− Cóż, nawet najlepszy lider nie osiągnie wielkich rzeczy bez odpowiedniego zespołu. Drużyna liceum Pueblo de Luz miała wzloty i upadki, roszady w składzie, odwołane treningi ze względu na liczne niebezpieczne sytuacje w okolicy… − Conrado westchnął. Dolina i Miasto Światło zdecydowanie nie należały do najbezpieczniejszych regionów w Nuevo Leon. – W tym roku wierzę, że będzie inaczej. Drużyna ma kilku nowych zawodników, których nasi przeciwnicy nie powinni lekceważyć i jestem pewien, że tego nie zrobią. Jeśli tak, byliby głupcami.
− A nie ma pan wrażenia, że te zmiany w składzie mogą świadczyć na naszą niekorzyść? – Carolina zmrużyła oczy. Sama nie znała się na piłce nożnej, ale akurat mecze szkolnej reprezentacji zawsze śledziła. – Mam na myśli najnowszy nabytek trenera Josemy, Jordana Guzmana, który znany jest ze swojego braku poszanowania jakichkolwiek zasad. W dodatku pierwszy mecz sezonu rozegra przeciwko swoim byłym kolegom ze szkoły i drużyny. Może będzie chciał im pomóc od wewnątrz?
− Nie podobają mi się takie insynuacje. – Conrado postanowił dać młodemu Guzmanowi wotum zaufania. Na chwilę zatrzymał nagrywanie na dyktafonie. – Każdy gracz zespołowy wie, że należy być lojalnym wobec aktualnej drużyny. Nie mam wątpliwości, że Jordi stanie na wysokości zadania, tym bardziej, że z tego, co słyszałem, ani trochę nie przypomina swojego starszego brata, co chyba chciałaś zainsynuować. – Po tych słowach, wcisnął przycisk, by kontynuować nagrywanie. − Bardziej boję się obciążenia mentalnego dla naszych piłkarzy. Będą się mierzyć z podwójnymi mistrzami, a to nie lada wyzwanie.
− Niewątpliwie będzie to dla nich sprawdzian, który zdeterminuje cały sezon piłkarski. Dla niektórych zawodników jest to ostatnia okazja, by zabłysnąć w oczach skautów i zdobyć stypendia sportowe. Czas pokaże. Czy przyszłość drużyny Miasta Światła jest świetlana czy może raczej jawi się w ciemnych barwach? Wszystko rozstrzygnie się w niedzielę 13 września.
− Wszystko w porządku? – zapytał ją mężczyzna, kiedy skończyli wywiad, a ona gorączkowo zaczęła zbierać się do wyjścia.
− Tak. Dziękuję za rozmowę – rzuciła tylko i wybiegła z biblioteki, nie mogąc już dłużej przebywać z nim w jednym pomieszczeniu.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 11:53:55 18-12-22    Temat postu:

część 2

Gorączkowo sprawdzała swój telefon, ale nie otrzymała żadnej nowej wiadomości. Właściwie nie wiedziała, na co liczyła. Barosso już i tak zrobił jej łaskę, że podpytał swoich znajomych Templariuszy o Lucasa. Nic więcej nie mógł zrobić. Była przekonana, że Conrado mógłby pociągnąć za sznurki, ale zwyczajnie miał to gdzieś, podczas gdy ona odchodziła od zmysłów i wiedziała, że Javier czuje to samo. Po raz pierwszy od dawna Magik był bezsilny.
− Evo, jestem twoją wielką idolką! – Anna Conde ucałowała ją kilka razy w policzki, sprawiając, że Medina musiała uruchomić szare komórki.
− Chyba moją fanką – poprawiła ją, wywracając oczami. Zawsze myślała, że to ona jest głupią blondynką.
Uczennica tylko uśmiechnęła się szeroko, nie bardzo więdząc, o czym aktorka do niej mówi.
− Widziałam twoje wszystkie filmy! Najbardziej podobał mi się „Ponury dom na rozdrożu”, to mój ulubiony.
− To ten, w którym uprawiam seks z duchem? – Eva nie wiedziała, czy bardziej ma być zażenowana czy rozbawiona. Ostatecznie tylko westchnęła i usiadła na rozkładanym krzesełku w szkolnej auli, gdzie umówiła się z nastolatką na wywiad. – Jedyny horror, w którym nie ginę w pierwszej połowie filmu. Miejmy to z głowy, o czym masz zrobić ten materiał? – Eva wyciągnęła rękę, zabierając notatki Anny i mrużąc oczy.
− Coś nie tak? – Anna się zmieszała, ale Eva tylko sięgnęła do torebki po okulary i założyła je, by lepiej widzieć. – Nosisz okulary?
− Nie dziw się tak, wady wzroku nie są wcale takie rzadkie. Aż dziwne, że wam od ekranów smartfonów i komputerów jeszcze nie wysiadły oczy. – Eva westchnęła, zerkając na zegarek. – „Piłka nożna jako symbol łączący narody”? Co to za brednie?
− Taki dostałam temat. – Dziewczyna bardzo się starała, żeby Eva ją polubiła, ale chyba jej się nie udało zrobić dobrego wrażenia.
− O futbolu amerykańskim coś tam wiem. – Medina zaczęła się głośno zastanawiać. – Mój… przyjaciel kiedyś grał. – Głos lekko się jej zatrząsł, kiedy znów pomyślała o Lucasie. Nic na to nie poradziła.
Była na każdym meczu, w końcu była cheerleaderką. Tylko to nie była nędzna komedia romantyczna dla nastolatków, gdzie szkolna gwiazda umawia się z główną cheerleaderką. Ona była czarnym charakterem w tamtej historii, a książę z bajki wolał szarą myszkę i mola książkowego. Pokręciła szybko głową, jakby sama chciała oddalić od siebie te nieprzyjemne myśli.
− Zróbmy tak. – Klasnęła w dłonie, oddając Annie notatki. – Moja asystentka, Carla – Wskazała na kobietę w kącie auli, którą nastolatka dopiero teraz zauważyła – spróbuje odpowiedzieć na większość z tych pytań i potem wyśle się ten artykuł do speca od PRu, żeby dokonał korekty.
− Ale… ja miałam to zrobić sama. To na kółko dziennikarskie. – Anna była w lekkim szoku. Eva co chwilę zerkała na zegarek i telefon i nie chciała poświęcić jej zbyt wiele czasu.
Medina zerknęła na jej zbolałą minę i dała za wygraną. Choć jedną nogą była już poza aulą, cofnęła się i usiadła.
− Jak ci na imię? – zapytała, a nastolatka się rozpromieniła.
− Anna Conde.
− Niefortunnie. – Medina zacmokała cicho. – Pytaj, Annie – zdrobniła jej imię, co tylko zachęciło dziewczynę do dalszej rozmowy. Przysiadła obok niej i zaczęła bombardować ją wcześniej przygotowanymi pytaniami, które jednak nie miały ładu i składu. Eva odpowiadała na tyle, na ile potrafiła. Opowiedziała trochę o roli futbolu amerykańskiego w kulturze, w której się wychowała i przyrównała ten sport do piłki nożnej, która wiodła prym w Ameryce Łacińskiej, zwracając uwagę na podobieństwa i różnice. Poszło jej całkiem nieźle i pod koniec Anakonda otrzymała już materiał do artykułu.
− Czy jesteś pewna, że dziennikarstwo to twoje powołanie? – zapytała blondynka jak najdelikatniej potrafiła, kiedy już zakończyły wywiad. – Nie obraź się, ale chyba tego nie czujesz.
− Czuję, chcę pracować w show biznesie! Chcę być taka jak ty. – Anna wypięła dumnie pierś, a Medina poczuła coś na kształt politowania.
− Uwierz mi, Annie, nie chcesz być taka jak ja. Powiem więcej: ja byłam kiedyś taka jak ty i nie podobało mi się to.
− Co masz na myśli? – Anna zamrugała szybko oczami, nie rozumiejąc, co może być złego w byciu nią.
− Życie dorosłe różni się od liceum. Teraz może ci się wydawać, że jesteś kimś, że jesteś popularna, że odniesiesz sukces, ale prawda jest taka, że życie to zweryfikuje. Z dawnymi przyjaciółmi najprawdopodobniej nie będziesz utrzymywała kontaktów, chłopak pewnie nawet nie będzie o tobie pamiętał i nim się obejrzysz, lata zaczną upływać i zdasz sobie sprawę, że nigdy nie będziesz tak piękna, tak popularna i tak lubiana jak w liceum.
Eva szczerze wątpiła, by dziewczyna należała do lubianych, ale nie zamierzała jeszcze bardziej jej dołować. Uśmiechnęła się lekko, jakby chciała ją zachęcić do zmiany.
− I uwierz mi, nie chcesz pracować w show biznesie. To brutalny przemysł, przetrwają tylko najsilniejsi. Mam nadzieję, że obierzesz inną drogę. Życzę ci powodzenia. – Eva poklepała ją nieśmiało po ramieniu i wstała z miejsca, dostrzegając znajomą sylwetkę przy drzwiach.
− Auć, to było dość dołujące. – Hugo Delgado obserwował, jak blondynka szybkim krokiem kieruje się w jego stronę, po czym razem ruszyli do wyjścia.
− Czasem lepiej zerwać plaster szybciej. – Eva wyszła na szkolny parking, kierując się do swojego auta. – Nie musiałeś przychodzić, mogłeś przekazać to Arianie. I tak będę się z nią widzieć w sprawie kółka teatralno-filmowego.
− Nie gadam z Arianą – powiedział jak małe dziecko, opierając się o jej auto i spuszczając głowę.
− Znów macie ciche dni? – Eva założyła ręce na piersi, nie wiedząc czy ma nim potrząsnąć, czy go pocieszyć.
− Żadne ciche dni. Gringa to harpia zmierzająca do celu po trupach. Nie mam jej nic do powiedzenia. A ty mnie nie wypytuj, bo i tak ci nic nie powiem.
− Przecież o nic nie pytam. Ale wygląda mi to na kłótnię kochanków.
− Słucham? Żałosna jesteś. – Hugo prychnął, a ona nie mogła się powstrzymać od szerokiego uśmiechu.
− Sam jesteś żałośny, jeśli nadal starasz się przekonać siebie, że jest inaczej. Pozna swój swego. Nie zapominaj, że kiedy ty majaczyłeś w gorączce z dziurą w brzuchu w starym mieszkaniu Ariany, ja robiłam ci zimne okłady. Tak tylko mówię.
− Co ty bredzisz? – Hugo podrapał się po głowie, zastanawiając się, czy nie palnął czegoś głupiego w malignie. Było to co prawda dawno temu, ale Eva wydawała się być pamiętliwa.
− Masz dobre serce, Hugo, szkoda tylko, że sam tego nie dostrzegasz. – Eva spochmurniała, co przywołało go do porządku. – Co dla mnie masz?
− Dam głowę, że twój chłopak jest w Tamaulipas. Nuevo Laredo, tam bym szukał – podsunął, przypominając sobie, że właśnie o te informacje go prosiła.
− To nie jest mój chłopak i dziękuję, ale to już wiem od twojego szefa. – Eva skrzywiła się na wspomnienie Barosso.
− I twojego, jak słyszałem. Co ci strzeliło do głowy, żeby zostać jego „konsultanką do spraw sztuki”? – Delgado zaznaczył cudzysłów w powietrzu. – To stanowisko specjalnie utworzone dla ciebie?
− Jeśli mogę być bliżej Fernanda, to jest mi to na rękę. Wiem, że Vicky nie jest zadowolona, ale trudno, nie zamierzam patrzeć, jak sama dźwiga to brzemię. Hugo – spróbowała wrócić do poprzedniego tematu – czy ty wiesz coś o Los Zetas?
− Niewiele. – Delgado zastanowił się nad tym. – Wiem, że są brutalni i mają przeszkolenie wojskowe. Wielu z członków kartelu to komandosi, byli marines…
− Amerykanie?
− Różnie. – Hugo wzruszył ramionami. Nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiał. Jego zawsze bardziej interesowali Templariusze. Odruchowo złapał się za ramię, na którym jeszcze do niedawna nosił tatuaż krzyża. Teraz w tym miejscu był tylko ledwo widoczny ślad, dzięki profesjonalizmowi Astrid. – Dwunastego lipca widzieliśmy z Marcusem jak Templariusze wyprowadzają kogoś ze swojego magazynu w lesie. Wsadzili go do auta i odjechali.
− To już wiem od Marcusa. Myślisz, że to mógł być Lucas?
− Niewykluczone. Sądząc po śladach walki, jakie zastaliśmy w środku, ich więzień walczył dzielnie, a tylko Hernandez jest na tyle twardym sukinsynem, że mógłby sobie z nimi poradzić. Tylko mu nie mów, że to powiedziałem, niech nie popadnie w samozachwyt.
Evie zaszkliły się oczy. Po raz pierwszy ktoś w jej obecności dał jej do zrozumienia, że Lucas może jeszcze być żywy. Dało jej to nadzieję. Nie zastanawiając się, przytuliła się do Huga, chcąc mu podziękować za te słowa, nawet jeśli nawet nie miał tego na myśli.
− Przygotuj się, Evita. Jest twardy, ale nawet najtwardszy nie jest niezniszczalny. A Joaquin nie znosi zdrady bardziej niż czegokolwiek innego. Nie puści mu tego płazem. Tego jestem pewien.
Medina pokiwała głową. Dobrze to rozumiała. Podziękowała mu raz jeszcze i odjechała spod szkoły. Musiała spotkać się z Oscarem.

***

Ella Castellano zwykle najpierw robiła, a potem myślała nad konsekwencjami. W tej jednej rzeczy ona i brat byli zgodni od dziecka. Od dawna chciała zobaczyć się z matką, te parę chwil spędzonych w szpitalu zanim Felix wyrzucił Anitę, były dla niej jak dar od niebios. Ale teraz, kiedy była tak blisko, czuła się podle, robiąc to za plecami ojca i brata. Miała ogromne poczucie winy, że robi coś niedozwolonego. Dlatego poprosiła Alice, by poszła z nią, ale kiedy stanęły na progu baru El Gato Negro, trzynastolatka nagle stchórzyła.
− Nie wygłupiaj się, to twoja mama. – Alice popchnęła koleżankę do środka, więc chcąc nie chcąc, musiała się ruszyć. Sama córka Emily potrzebowała zapomnieć o własnych zmartwieniach i właśnie dlatego postanowiła jej pomóc.
W barze panował gwar, jak zwykle. Kelnerki uwijały się za barem i po wnętrzu lokalu. Zespół grał muzykę na żywo, kilku klientów tańczyło na parkiecie pod sceną, a reszta bawiła się w najlepsze przy swoich stolikach. Ella poczuła, że nogi ma jak z waty, kiedy za barem zobaczyła Anitę, uśmiechającą się w stronę klientów, którzy życzliwie ją pozdrawiali.
− Poproszę krwawą Mary – oświadczyła Alice, z lekkim trudem ładując się na stołek barowy.
Anita popatrzyła na nią z lekkim rozbawieniem.
− Nie jesteś za młoda na takie drinki? – zapytała, udając, że bada jej wiek fachowym okiem.
− Zawsze warto spróbować. – Alice wzruszyła ramionami.
Vidal postawiła przed nią szklankę soku pomidorowego, jakby chciała dać jej namiastkę popularnego napoju. Dziewczynka skrzywiła się, kiedy wzięła łyk i dopiero po chwili machnęła ręką na koleżankę, by do nich podeszła.
− Ella. – Anita zbladła, ale nie mogła się powstrzymać i na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
Alice obserwowała obie panie z nutką dumy. Widać było, że właścicielka baru tęskni za swoimi dziećmi, więc dlaczego nie mogła ich widywać? Nie powinno tak być. Ella usiadła na stołku obok Alice, nie wiedząc, co powiedzieć.
− Chyba nie powinno cię tu być – zauważyła rozsądnie Anita, choć jej serce wyrywało się do córki. Nie chciała robić niczego za plecami byłego męża.
− Mam maseczkę. – Ella szybko się usprawiedliwiła, wskazując na chirurgiczną maskę, z którą ostatnimi czasy się nie rozstawała.
− Nie to miałam na myśli. – Anita przyjrzała jej się z troską. Dziewczynka wyglądała lepiej niż kiedy ostatnio się widziały dwa miesiące temu. Kamień spadł jej z serca.
− To ja wam dam porozmawiać, a sama posiedzę z Oscarem – oświadczyła córka Emily, zeskakując z gracją ze stołka i kierując się do Fuentesa, który właśnie skończył występ i przysiadł się do stolika Carlosa. Nie miał wyjścia i został postawiony przed faktem dokonanym, kiedy dziesięciolatka oświadczyła, że musi dotrzymać jej towarzystwa.
− Twój tata nie będzie zadowolony. – Anita postanowiła być szczera z córką, która spuściła głowę. Nie chciała robić niczego, co zasmuci ojca, ale akurat tej jednej rzeczy najbardziej potrzebowała.
− Zrozumie – powiedziała tylko i uśmiechnęła się nieśmiało pod maseczką. Jej oczy zamieniły się w małe szparki. Zupełnie jak u Felixa, pomyślała Anita.
− Co u niego? Jak sobie radzi? – Vidal przykro było, że tak potoczyły się ich losy, nadal darzyła Sebastiana uczuciem i życzyła mu szczęścia. Był dobrym człowiekiem i świetnym ojcem.
− Dobrze. Jest trochę zapracowany. – Ella zaczęła obracać w dłoniach szklankę z lemoniadą, którą postawiła przed nią matka. Starała się na nią nie patrzeć, była nadal zakłopotana. – Tata chce się oświadczyć Leticii.
− To chyba dobre wieści? – Anita upewniła się, mając nadzieję, że jej córka lubi nową dziewczynę ojca. Sama zdążyła poznać pannę Aguirre w szkole i od razu się polubiły. Jeśli Leticia miała zostać macochą jej dzieci, czuła, że jest to odpowiednia kandydatka.
− Tak, Leti jest świetna. Ale tata i tak najpierw zapyta Felixa o zgodę. A potem mnie.
− A skąd taka pewność? – To Valentina pojawiła się za barem, trochę rozbawiona, jak bardzo wszechwiedząca wydaje się być jej siostrzenica.
− Bo słyszałam, jak ćwiczył przemowę przed lustrem. – Ella parsknęła śmiechem. – Znacie go. To prawdziwy romantyk. No i zawsze konsultuje się z Felixem w ważnych sprawach. Chciałabym, żeby był szczęśliwy.
− Ja też. – Anita była szczera. Życzyła mu jak najlepiej.
− Nie jestem już dzieckiem i wiem, że nie jest możliwe, żebyś zeszła się z tatą. – Trzynastolatka postawiła sprawę jasno. – Ale chciałabym móc się z tobą widywać. Czy to możliwe?
− Też bym tego chciała, skarbie. – Anita wyciągnęła rękę, by złapać córkę za dłoń, która spoczywała na blacie, ale w porę ją cofnęła, nie chcąc przekraczać pewnej granicy. – Ale to nie jest takie proste. Twój tata musi zadecydować.
− Na pewno się zgodzi.
Ella sama sięgnęła po ciepłą dłoń matki i uścisnęła ją nieśmiało. Po raz pierwszy od siedmiu lat trzymała matkę za rękę i było to jednocześnie znajome i obce uczucie. Emocje wzięły nad nią górę i łzy stanęły jej w oczach. Spojrzała na Anitę zaszklonym wzrokiem, ale jednak uśmiechając się pod maseczką. Anita poczuła, jak coś ją ściskał w dołku. Nie spodziewała się tego, była wdzięczna, a jednocześnie czuła, że nie zasłużyła na tę bezinteresowną miłość dziecka.
Tymczasem Alice przednio się bawiła w towarzystwie panów, których jej obecność zaczynałą trochę peszyć. Eva Medina pojawiła się chwilę później, bez zbędnych ceregieli przysiadając się do stolika dawnych znajomych i wychylając kufel piwa Carlosa.
− Nie krępuj się – powiedział z ironią Jimenez. Nie lubił jej. Jej widok przywoływać dawne wspomnienia. Był wtedy głupim chłystkiem, któremu groziła, a on prawie się ugiął jej szantażom. Ostatecznie postąpił jednak słusznie, przedstawiając w sądzie prawdziwą wersję wydarzeń. Nadal miał jednak w pamięci dwie martwe koleżanki i Oscara leżącego na drodze z pogruchotanymi koścmi. Eva Medina wyrządziła im wiele złego. Wydawało się jednak, że teraz zależało jej na pomocy Lucasowi, więc postanowił przemóc się i zaangażować się razem z nimi.
− Ciężki dzień? – zagadnęła Alice, kiwając głową, jakby chciała pokazać, że ona też nie ma najlepszego tygodnia.
− A tobie wolno tu w ogóle być? Twoi rodzice pewnie odchodzą od zmysłów. – Eva zmarszczyła czoło.
− Jestem z przyjaciółką – odpowiedziała Alice. – Poza tym, nie ma jeszcze osiemnastej. No i Oscar i Carlos mnie pilnują.
− Ale się wkopaliście. – Medina pokręciła głową, po czym dolała sobie piwa z dzbanka stojącego na stoliku.
− Nie patrzcie tak na mnie, jesteście mi tutaj najbliżsi wiekiem. Oscar sam mówił, że mentalnie ma osiemnaście lat, prawda? – Alice zwróciła się do Fuentesa, który tylko potarł nerwowo kark.
− Więc, mówiłaś, że dowiedziałaś się czegoś o Lucasie? – zagadnął, a Eva westchnęła ciężko.
− Zarówno Hugo, jak i Fernando twierdzą, że najprawdopodobniej mają go Los Zetas. Jutro chcę jechać do Nuevo Laredo. Ktoś chętny? – spojrzała po obu znajomych. Carlos zaoferował, że jeśli chce, może jej towarzyszyć. Oscar nie był przekonany. Chciał znaleźć przyjaciela, ale to było jak pakowanie się do paszczy lwa.
− Dlaczego nie poprosisz o pomoc wujka Conrado? – zagadnęła Alice. – Jestem pewna, że ma kontakty i może znaleźć Luke’a.
− Wujek Conrado to dupek – skwitowała Eva, krzywiąc się na wspomnienie przyjaciela.
− A chciałaś za niego wyjść… − Alice dodała złośliwie, a zaraz potem zbladła, kiedy usłyszała, że Oscar wita się ze znajomym.
− Cześć, Eric!
Zrobiło jej się bardzo przykro, patrząc jak DeLuna siedział przy stoliku w kącie baru i dyskutował żywo z kelnerką, cały uśmiechnięty. Była na niego zła. Była skrzywdzona i nie chciała go znać. Ale w głębi serca mimo wszystko miała nadzieję, że zjawi się, by jej wszystko wytłumaczyć, przeprosić, że zawalczy o nią. Sama siebie skarciła za te uczucie zawodu w swoim małym serduszku.
− To nie żaden Eric, tylko Santos – powiedziała, ze złością odwracając głowę, kiedy DeLuna podszedł do ich stolika lekko zmieszany.
− Alice, co ty tu robisz? Twoja mama wie, że kręcisz się znów sama po Pueblo de Luz? – zapytał zmartwiony, witając się z Oscarem uściskiem dłoni.
− A co ciebie to obchodzi? – Założyła ręce na piersi i nie patrzyła na niego tak ostentacyjnie, że byłoby to nawet urocze, gdyby nie powaga sytuacji.
− Chciałem ci wszystko wytłumaczyć, naprawdę. Twoja mama mi nie pozwoliła.
− Och tak, już w to uwierzę. Lepiej odejdź, zanim zadzwonię po tatę, który przyjdzie tu i złoi ci tyłek.
− Chciałbym to zobaczyć. – Eric prychnął, z pogardą wspominając Fabricia.
− Widzę, że świetnie się bawisz. Ładnie to tak, flirtować z kelnerkami? – zapytała Alice, próbując przyczepić się do czegokolwiek, by tylko mu dopiec. Ale w środku cała się trzęsła.
− Flirtować? To było twoim zdaniem flirtowanie? – Santos zaśmiał się cicho. – Jeśli tak flirtuje twoja matka z Guerrą, to jestem spokojny.
− A co to niby ma znaczyć? – Alice zmarszczyła czółko, a Santos machnął ręką.
− Nieważne. Mama zabroniła mi się z tobą widywać, więc pretensje miej do niej. Nie chcę robić niczego za jej plecami.
− Zejdź nam z oczu, Santos, nawet piwo w twojej obecności źle smakuje. – Eva zaczynała już bredzić przez alkohol, który powoli uderzał jej do głowy. Była tak zestresowana, że musiała jakoś odreagować.
− Kiedyś moja obecność ci tak bardzo nie przeszkadzała – zauważył złośliwie, a ona odwróciła się gwałtownie, jakby chciała go uderzyć, ale pech chciał, że tylko zachwiała się na krześle.
Chwycił w porę oparcie siedziska, by udaremnić jej przewrócenie się na ziemię. Odstawił ją na miejsce.
− Pilnujcie jej, panowie, nie powinna wsiadać za kółko w tym stanie. Ale ty chyba najlepiej o tym wiesz, prawda? – zwrócił się do Oscara, po czym rzucił ostatnie smętne spojrzenie w stronę córki Emily i opuścił lokal, zanim dziewczynka rzeczywiście zadzwoni po Fabricia.
− A on skąd o tym wie? – Fuentes podrapał się po głowie. Przecież to nie tak, że wszystkim nowym znajomym spowiadał się z każdego szczegółu swojego życia. – I skąd wy się znacie?
− To stary znajomy Conrada, nieważne. – Eva machnęła ręką. – Saverin to dupek. DeLuna tak samo. Nie ma na świecie porządnych mężczyzn. Wy jesteście w porządku. Hugito jest w porządku. Ale Lucas jest najlepszy…
− Okej, o jednego drinka za dużo. – Oscar nabrał powietrza w płuca, kiedy Eva rozpłakała się rzewnie, zwracając na siebie uwagę wszystkich wokoło.
− Zabierz ją do domu, ja zajmę się naszymi uciekinierkami. – Carlos zacmokał z niezadowoleniem, widząc z daleka przepraszające spojrzenie Anity i Ellę, która tylko pomachała mu nieśmiało.
− Dziewczynki, żeby to był ostatni raz. – Jimenez postanowił być bezwzględny, kiedy odwoził dzieci do ich domów. – Dlaczego nic do was nie dociera? To nie jest bezpieczne miejsce. Nie możecie same tutaj przychodzić.
− Nie powiesz Felixowi? – Ella spojrzała błagalnie na Carlosa, który wywrócił oczami i kiwnął głową. – Marcusowi też ani słowa!
− Za kogo ty mnie masz? – Oburzył się, ale chwilę później się roześmiał. Jedną rękę oderwał od kierownicy i poczochrał młodej damie włosy. Ella Castellano była dla nich wszystkich jak młodsza siostra. Marcus praktycznie wychował się z Felixem i zawsze dbał o nią jak o własną rodzinę. Dlatego Carlosa tak bardzo bolała ta rodzinna tragedia. Ale wiedział, że Anicie też nie było łatwo.
− Mojemu tacie też nie powiesz? – Alice odezwała się z tylnego siedzenia, a on parsknął śmiechem.
− Powiem, żeby założyli ci nadajnik i nie wypuszczali z domu. Kto to widział, żeby dziesięciolatka sama się szwędała po okolicy? – Jimenez zacisnął dłonie na kierownicy.
− Carlos, czy z Lucasem wszystko będzie dobrze? – Alice zmieniła temat. Wiedziała, że przyjaźnił się z jej mamą, więc tym bardziej jego zaginięcie wydawało się być przykre.
− Spokojna głowa. Nie znam bardziej inteligentnego i zaradnego faceta. Znajdziemy go, spokojnie.
Wyglądąło jednak na to, że sierżant Jimenez bardziej siebie próbował przekonać niż ją

***

Dom Guzmanów niewiele się zmienił i kiedy Felix przekroczył próg pokoju Jordana, odczuł silne deja-vu. Jego pokój miał prawie identyczny układ, w końcu mieszkali po sąsiedzku. Będąc dzieckiem przebywał tutaj tak często, że czasem już mieszało mu się, który budynek rzeczywiście jest jego domem. Jednak podczas gdy w pokoju Castellano panował chaos, u Jordana zdawał się dominować względny porządek. Wszystkie przedmioty miały odpowiednie miejsce, nie było nigdzie brudnego prania, a książki leżały starannie ułożone na półkach. Jedyne, co się zmieniło, to plakaty na ścianach – po rockowych zespołach i ulubionych artystach młodego Guzmana nie było śladu.
− Co, stęskniłeś się? – Jordi rzucił złośliwie, widząc jak jego były kumpel przypatruje się wszystkiemu z dziwną nostalgią.
− Chciałbyś – mruknął Castellano, a Lidia obserwowała ich z ciekawością.
− Czy wy dwaj kiedyś… no wiecie? – zapytała, całkiem poważnie.
Felix przez chwilę nie rozumiał, o co tak właściwie go pyta i dopiero kiedy Jordi roześmiał się głośno, zdał sobie sprawę, że przecież dziewczyna nadal uważała go za geja.
− Nigdy w życiu – odpowiedział tylko, rzucając nienawistne spojrzenie Guzmanowi, który nie mógł powstrzymać śmiechu.
− Przepraszam, po prostu wydajecie się być dość blisko.
− Na pewno nie TAK blisko. – Felix szybko zaprzeczył i spalił buraka, kiedy widział, że Lidia chyba nie do końca mu uwierzyła.
− Mogę się przebrać? Przyjechałam prosto z zajęć pozalekcyjnych. – Lidia rozejrzała się po wnętrzu ładnego domu z zaciekawieniem.
− Jasne, łazienka jest na końcu korytarza. A my z Felixem przygotujemy coś do picia. – Kiedy zniknęła w toalecie, Jordi nadal wydawał się być rozbawiony. − Mógłbyś być bardziej oczywisty? – Zaśmiał się cicho, kiedy zmierzali wspólnie do kuchni. – Jak długo zamierzasz ciągnąć tę szopkę z byciem gejem?
− Nic ci do tego – odgryzł się Felix, czując się niebywale głupio, rozmawiając z byłym przyjacielem, szczególnie po tym, co się ostatnio wydarzyło podczas parapetówki, którą zorganizowali jego starzy.
− Po prostu się martwię. – Jordi wyciągnął z szafki szklanki i napełnił je sokiem pomarańczowym. – Nie chcesz chyba, żeby na twoim nagrobku umieszczono epitafium: „Tu spoczywa Felix Gabriel Castellano Vidal – umarł jako siedemdziesięcioletni prawiczek, udając geja”.
− Odezwał się pan doświadczony, co nigdy nawet gołej dziewczyny na oczy nie widział. – Felix zaśmiał się kpiąco. – I nie, twoja babcia się nie liczy – dodał, jakby chciał mu dopiec.
Ku jego zdumieniu, Jordan roześmiał się w głos.
− A skąd wiesz? Trochę się pozmieniało od kiedy mieliśmy po czternaście lat.
− Tak, ale sądząc po twojej niechęci do Marcusa, chyba nadal żywisz do niego urazę za Veronicę. Ach, ta młodzieńcza miłość. – Brunet zakpił z kolegi, specjalnie przywołując wspomnienia z przeszłości. − Co, prawda boli, nie? Laska wolała Marcusa, zresztą nic dziwnego.
− Tylko przyjaźniłem się z Veronicą, przecież wiesz. – Jordi nie wydawał się być urażony jego słowami. Od dziecka przyjaźnił się z panną Serratos i pewnie był nią zauroczony, zresztą jak każdy chłopak w okolicy. Ale dorósł i nie zamierzał chować urazy do Delgado o taką drobnostkę. – Poza tym, wolę starsze dziewczyny – dodał po chwili, a Felix się roześmiał.
− Od kiedy? Jeszcze masz mleko pod nosem. – Castellano się zaśmiał i oczy mu zabłyszczały. Przez chwilę było tak, jak kiedyś, ale w porę przypomniał sobie, że przecież są śmiertelnymi wrogami. Szybko spoważniał, co nie uszło uwadze młodego Guzmana.
− Dałbyś już spokój z tym chowaniem urazy. Minęły trzy lata – zauważył Jordi.
− Od czego? – Lidia pojawiła się w kuchni i zerkała z ciekawością to na jednego, to na drugiego. – Może wreszcie ktoś zechce powiedzieć, o co tyle krzyku? Słyszałam, że podobno kiedyś się przyjaźniliście. Więc jeśli to nie była żadna kłótnia kochanków, to może któryś z was w końcu rozwieje plotki?
− Cóż, Lidio, nie mam ci zbyt wiele do powiedzenia. – Felix założył ręce na piersi i oparł się o kuchenkę. – Jordi jest złodziejem, to wszystko.
− Nie ukradłem twojego opowiadania. Sam mi je dałeś.
− Do przeczytania! – Felix uniósł się. Nadal bolała go ta niesprawiedliwość. – A ty wysłałeś moją pracę na konkurs. I wygrałeś. Czy może raczej ja wygrałem, a ty przypisałeś sobie zasługi?
Na twarzy Jordana pojawił się krzywy uśmiech. Nie usprawiedliwiał się, ale Lidia zauważyła, że boli go tamta sytuacja.
− Nie wiedziałem, że tak bardzo zależy ci na liście gratulacyjnym od gubernatora. – Guzman zakpił lekko z bruneta, który tylko zacisnął pięści.
− Dobrze wiesz, że nagrodą było tysiąc dolarów. – Felix miał wrażenie, że przechodzi przez to wszystko od nowa. – Potrzebowaliśmy tych pieniędzy na leki dla Elli. Tymczasem musieliśmy się zadłużać, bo ty postanowiłeś przypisać sobie cudze zasługi.
− A ty to niby niewiniątko? – Jordi spojrzał na dawnego kumpla z lekką złością. – Oglądałem twoje przedstawienie, byłem na nim z matką w lipcu. Świetne piosenki. Jakoś zapomniałeś ująć mnie jako współtwórcę.
− Co ty bredzisz? – Felix wywrócił oczami, czując, że kończy mu się cierpliwość. – Napisałem te piosenki sam, z lekką pomocą Marcusa.
− No chyba nie całkiem sam. Chyba zapomniałeś, kto skomponował melodię do „Amanecer”, finałowej piosenki. Świetny pomysł, by zaangażować orkiestrę z Monterrey. Skrzypek spisał się doskonale z moją muzyką.
− Zapomniałem. – Felix poczuł się zawstydzony. Finałowa piosenka chodziła mu po głowie przez wiele miesięcy i nie wiedzieć czemu nie mógł wyrzucić z głowy wersji symfonicznej. Rzeczywiście, Jordi uwielbiał kiedyś chodzić do opery i filharmonii z dziadkiem Valentinem i tam zaczerpnął inspirację. Nie umiał komponować tak dobrze jak Felix, ale akurat wtedy był z siebie bardzo dumny.
− Zapomniałeś. – Jordi tylko uśmiechnął się kpiąco. – Nieważne, mam to gdzieś. Skupmy się lepiej na projekcie na przedsiębiorczość. To powinno nas teraz najbardziej interesować.
Guzman ruszył na górę do swojego pokoju, a Lidia zaraz za nim. Felix jednak był nadal zakłopotany. Tyle mówił o sprawiedliwości, a sam nieświadomie też przypisał sobie cudze zasługi. Kiedy Jordi i Lidia rozdzielali zadania i dyskutowali na temat budżetu ich grupy, myślami był gdzie indziej.
− Jeśli w tym roku będziemy wystawiać musical, napiszę dla ciebie piosenkę. Możesz zaśpiewać solo – powiedział Castellano, czując, że to jego moralny obowiązek, by jakoś zadośćuczynić i nie mieć już długu u Guzmana.
− Wow, dzięki za tę łaskę, panie reżyserze. – Jordi tylko prychnął. – Ale spasuję. Nie śpiewam.
− Od kiedy? – Felix zamrugał szybko powiekami. Kiedy byli mali Jordi zawsze chwytał za mikrofon, kiedy tylko miał okazję. Właśnie dlatego tak dobrze razem współpracowali. Felix pisał teksty i melodie oraz reżyserował ich wspólne teatrzyki, a Guzman je wykonywał.
− Od kiedy przeszedłem mutację i mam lepsze rzeczy do roboty – rzucił szatyn od niechcenia. – Możesz się skupić, Felix?
Castellano wkurzył się i otworzył swój zeszyt. Próbował. Nie miał sobie nic do zarzucenia. Jeśli Jordi nie chciał przyjąć jego wyciągniętej ręki, to jego problem. Kiedy godzinę później skończyli pracę nad pierwszym raportem dla pana Saverina, deszcz ostro zacinał w okna.
− Masz parasol? – zagadnął Felix Jordana, a ten spojrzał na niego jak na idiotę.
− Co ty, z cukru jesteś? Nie rozpuścisz się, mieszkasz po drugiej stronie ulicy – zauważył, unosząc jedną brew, a Felix tylko zacisnął pięści ze złości.
− Mam na myśli Lidię, kretynie. Jakoś musi wrócić do domu. – Wskazał palcem na brunetkę, która już naciągała na głowę kaptur.
− Mam jeden. Odprowadź ją. – Jordi wcisnął Felixowi w dłoń parasolkę, mając przy tym tak wszechwiedzącą minę, że Castellano był jednocześnie wściekły i zawstydzony. – Jak nie chcesz, to ja to zrobię – dodał, jakby go ostrzegał, co zaważyło na jego decyzji.
− Dawaj to – warknął Felix, biorąc od niego parasolkę. – Dokąd? – zapytał Lidię, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że przecież nie wie, gdzie dziewczyna teraz mieszka. Ostatnio wspomniała, że dla niej lepsza była ulica niż rodziny zastępcze. Trochę się zmieszał.
− Do poradni biznesowej. Mam przeprowadzić wywiad z Fabriciem Guerrą.
− O, już się za to wzięłaś? Ja nie miałem głowy. Dostałem chyba najgorsze zadanie. No nie, najgorsze ma Marcus. – Felix rozłożył parasol nad ich głowami i ruszyli powoli wzdłuż ulicy.
− Nie przesadzaj, mogło być gorzej. – Montes zaśmiała się cicho, a kiedy chłopak nie zrozumiał, o co jej chodzi, wyjaśniła: − Ktoś z nas mógł wylosować Joaquina Villanuevę.
− Chyba nie myślisz, że Ingrid życzy nam śmierci? Bardzo bym się zawiódł, gdyby jego nazwisko pojawiło się w puli.
− A ja chyba wolałabym przeprowadzać wywiad z kimś, kogo znam.
− Nie mówisz serio. Poza tym, pana Guerrę też znasz. W końcu nasz projekt na miejscową lecznicę wygrał. Słyszałem, że dostałaś propozycję stażu od Saverina. Myślę, że będziesz w tym świetna.
Głupek, po co to powiedział? Zabrzmiało to bardzo niezręcznie, ale Lidia chyba nie zauważyła. Kiedy odeskortował ją bezpiecznie pod drzwi poradni biznesowo-prawnej, uśmiechnęła się szeroko.
− Jesteś cały mokry – powiedziała ze śmiechem, a on zaczął się rozglądać nieprzytomnie, przypominając teraz pewnie psa Syriusza, uganiającego się za własnym ogonem.
Rzeczywiście, całe lewe ramię miał kompletnie zmoczone. Tak bardzo nie chciał, żeby zmokła, że trzymał parasol prawie całkowicie nad jej głową, zapominając by i siebie ochronić od deszczu.
− Dzięki, Felix. Fajnie jest mieć takiego kolegę jak ty.
Poczuł się dumny, kiedy wypowiedziała te słowa, połechtała jego ego. Ale mina mu zrzedła, kiedy dodała:
− Nigdy nie miałam przyjaciela-geja. To do zobaczenia jutro w szkole!
Stał jeszcze przez chwilę jak ostatni matoł pod budynkiem, a w końcu wrócił do domu, czując, że to wszystko wina Jordi’ego, który niewątpliwie wyczuł jego zainteresowanie Lidią i wkopał go z tym odprowadzeniem do domu.
Tymczasem Lidia odbyła miłą rozmowę z Fabriciem Guerrą na temat lektur ojców i dziadków. Był to temat trudny dla Montes, co Fabricio szybko odkrył.
− Nie czytałaś wiele w dzieciństwie, mam rację?
− Mama mi czytała. – Lidia lekko posmutniała, a zaraz potem przypomniała sobie, że powinna pozować na twardą. Odkaszlnęła i machnęła ręką. – Mama chciała, żebym była oczytana i miała dobrą edukację. Nie chciała, żebym wychowywała się wśród Cyganów. Oni nie lubię lektur. Raczej wolą straszyć okropnymi opowieściami przekazywanymi ustnie.
− Twoja mama nie była Romką?
− Nie. Była tak zwaną gadji, czyli nie-Romką. Związek z moim ojcem był dla niej jedną wielką pomyłką, szybko się przekonała, że to nie ma racji bytu. Zmarła, gdy byłam w podstawówce. Musiałam zamieszkać z ojcem, a on, krótko mówiąc, nie jest typem mola książkowego. Nie jestem nawet pewna, czy umie czytać, chyba, że kolory w pokerze. – Panna Montes zaśmiała się gorzko.
Rozmawiali jeszcze długo i był to bardzo ciekawy wywiad. Lidia ze zdumieniem stwierdziła, że Fabricio jest bardziej jak przyjaciel niż dorosły, dał jej wiele wskazówek i wyczerpująco odpowiedział na wszystkie jej pytania odnośnie lektur popularnych w Anglii, a ona podzieliła się tym, co mama jej czytała. Kiedy pod koniec spotkania Fabricio zaproponował, że ją odwiezie, pokręciła głową. Nie wiedziała, dokąd ma iść. Wtedy też dostała bardzo enigmatyczną wiadomość od barmanki z El Paraiso, która kazała jej natychmiast przyjść do baru.
Guerra był zaniepokojony jej reakcją. Kiedy zajechali pod bar Joaquina, zacisnął tylko szczęki i kategorycznie zabronił nastolatce wchodzić tam samej. Lidia dała więc za wygraną, pozwalając mu, by jej towarzyszył, ale jednocześnie czuła się okropnie upokorzona, kiedy zobaczyła, dlaczego znajoma po nią zadzwoniła.
Jej ojciec siedział przy stole do pokera naprzeciwko Joaquina Villanuevy, który wpatrywał się w niego z zaciekawieniem. Dayana Cortez stała przy barze i patrzyła na Lidię z taką miną, jakby wygrała milion dolarów. Panna Montes jeszcze nigdy nie odczuła takiego wstydu. Tuż po tym, jak z panem Guerrą odbyli bardzo przyjemną i dojrzałą rozmowę, musiał być świadkiem, jak jej ojciec robi z siebie durnia.
− Tylko jedną rundkę, Wacky. Ostatnią. – Ceferino Montes wyglądał jakby miał zaraz wyzionąć ducha, jeśli szef kartelu nie zezwoli mu na dalszą grę. Był hazardzistą, każdy kto go znał, wiedział, że udało mu się zastawić u Joaquina już wszystkie wartościowe przedmioty.
− Przykro mi, Rino. – Joaquin zaczął obracać w palcach żetony. – Conrado Saverin zabronił mi z tobą grać. Jesteś wolny. Twoje długi są spłacone. Wróć do domu.
− Kim, do cholery, jest ten cały Saverin? Nie prosiłem się o to! – Ceferino wstał od stołu gwałtwonie, a zaraz potem usiadł z powrotem i złożył ręce jak do modlitwy. Prawa noga podskakiwała mu dziwnie, jakby wybijał jakiś sobie tylko znany rytm. – Wacky, proszę cię.
− Przykro mi. Dałem słowo.
− Pieprzyć to. Jakiś dureń nie będzie mi mówił, co mam robić ze swoim życiem!
Montes zacisnął dłonie w pięści. Lidia poczuła, że kręci jej się w głowie. Fabricio obserwował to wszystko z dystansem. Zdziwiło go, że Joaquin był tak spokojny i że zamierzał dotrzymać słowa danego Conradowi. Ceferino był jednak nieugięty.
− Tylko na siebie spójrz. – Villanueva zakpił z niego, wskazując palcem na brudną koszulę i długą brodę. – Wróć do domu, prześpij się i zjedz coś. Nie nadajesz się do gry. Poza tym nawet nie masz już co postawić.
− Mam, mam i to dużo! – Ceferino zaczął gorączkowo przeszukiwać kieszenie, ale bez skutku. Gotówki w nich nie znalazł. Ściągnął więc z palca złoty sygnet i rzucił go na stół na stos żetonów.
− Ten badziew ma mnie przekupić? – Joaquin złapał z obrzydzeniem pierścień i odrzucił go z powrotem. Kilka osób w barze zaśmiało się ochryple, ale Montes zdawał się tego nie zauważać.
− To rodowy pierścień, nie byle co! Szczere złoto!
− Być może, ale jak widzisz, nie noszę biżuterii. – Joaquin pokazał mu swoje poznaczone bliznami i pęcherzami dłonie, a kilku jego ludzi ponownie wyśmiało Cygana.
Montes zaczął rozglądać się po barze i jego wzrok padł na córkę, która stała w lekkim oddaleniu, nadal blada jak ściana. Uśmiechnął się szeroko na jej widok. Fabricio pomyślał, że może wreszcie ten człowiek pójdzie po rozum do głowy. Widocznie widok córki podziałał na niego kojąco. Nic jednak bardziej mylnego.
− Postawię ją, postawię moją córkę!
W barze zaległa cisza. Fabricio napiął wszystkie mięśnie, mając ochotę przyłożyć facetowi. Lidia stała jakby zamieniła się w słup soli. Dayana Cortez była najwyraźniej ucieszona, obserwując to wszystko i sącząc swojego drinka. Joaquin natomiast miał minę bardzo przypominającą wyraz twarzy Guerry.
− Chcesz postawić własną córkę w karty? – zapytał, żeby się upewnić, że się nie przesłyszał.
− Tak, weź ją, będzie twoja, jeśli wygrasz!
− Chyba pan sobie na za dużo pozwala. – Fabricio poczuł, że musi zainterweniować. Lidia dopiero po chwili odzyskała władzę w nogach.
− Ale że tak całą mnie czy tylko jakieś części, ojcze? – zapytała śmiertelnie poważnie, a Ceferino chyba nie do końca zrozumiał, o co pyta.
− Weź się w garść, Rino. Jutro będziesz tego żałował.
− Nie, nie, proszę, Wacky, będzie twoja!
− Wystarczy, dzwonię po policję. – Fabricio wyciągnął komórkę z kieszeni i na ten widok kilka osób z baru się ulotniło.
− Niech gra. – Lidia machnęła ręką. – Zobaczymy, kto wygra.
− Lidio…
− Panie Guerra, chcę zobaczyć, jak inni decydują o moim losie. – Montes wzięła sobie krzesło i spojrzała zachęcająco na Joaquina, który kiwnął jej głową.
Gra zakończyła się szybko i zgodnie z przewidywaniami. Ceferino popłakał się, jak dziecko, nikogo nie zdziwiła wygrana Villanuevy. Lidia cały czas obserwowała wszystko w skupieniu, ale Fabricio widział, że w głębi duszy cierpi.
− Nie bierz tego do siebie. Nadal mam zamiar uhonorować umowę z Saverinem – poinformował swoją byłą pracownicę szef kartelu, odpalając papierosa i kiwając nieznacznie głową w stronę Fabiricia, który chyba nie wiedział, jak go rozgryźć.
Lidia wyszła z baru, nie czekając na ojca, który błagał właśnie Joaquina o kolejną szansę.
− Lidio… − zaczął nieśmiało Fabricio, w gruncie rzeczy nie wiedząc, co właściwie mógł powiedzieć, żeby ją pocieszyć. Chyba takie słowa nie istniały.
− Proszę mnie stąd zabrać – poprosiła.
Była silna, a przynajmniej na taką pozowała. Nie płakała. Nie wiedziała, czy była w stanie. Zawiózł ją pod wskazany adres, nie będąc za bardzo zdziwionym. Conrado Saverin stanął na progu swojego domu zmieszany widokiem przyjaciela i swojej uczennicy o tak późnej godzinie.
− Co się stało? Ktoś ci coś zrobił? – zapytał Lidię, która, ku jego wielkiemu zdziwieniu, wtuliła się w niego jak dziecko i rozpłakała się tak rzewnie, że aż ścisnęło mu się serce.
− Niech mnie pan nie zostawia. Jest pan jedynym człowiekiem, któremu kiedykolwiek na mnie zależało. Niech mi pan pozwoli zostać u siebie.
Saverin poklepał ją nieśmiało po plecach, rzucając Fabriciowi spojrzenie ponad jej ciemną głową. Wzrok Guerry powiedział mu więcej niż tysiąc słów. Delikatnie objął dziewczynę i zapewnił ją, że wszystko będzie dobrze.
− Nie bój się. Nie pozwolę cię skrzywdzić. Nigdy więcej.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 11:55:54 18-12-22, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3493
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:48:58 26-12-22    Temat postu:

Temporada III C 101

Rosie/Victoria/Emily/Alice/Venetia/Fabricio

Czwarta klasa liceum spotkała się nad jeziorem ubrana nad biało lub w odcieniach zbliżonych do bieli. Były to barwy jasne, pastelowe. Wszyscy otrzymali dwie róże; białą i czerwoną przewiązaną barwami społeczności quer. Czekali w ciszy, aż wóz strażacki zatrzyma się. Kilkoro z nich wymieniło zaciekawione spojrzenia, lecz nie odezwało się ani słowem. To nie było miejsce ani pora na prowadzenie rozmów. Wszyscy pogrążeni byli w zadumie. Nastoletni Felix Castellano nie mógł powstrzymać prychnięcia na widok paparazo, który nawet nie krył się z robieniem zdjęć zebranym uczniom. Wszyscy czekali już tylko na Rose. Siedemnastolatek zerknął na zegarek. Gdy stojący obok niego Jordan uderzył go łokciem w żebra posłał mu wściekłe spojrzenie, on dał mu znak głową by popatrzył na prawo. I wtedy ją zobaczył. Rose Castelani stała obok wozu strażackiego. Zaniemówił i gapił się.
Rose podobnie jak większość dziewcząt miała na sobie białą sukienkę. Felix nie znał się na modzie, ale był pewien na sto procent, że sukienka którą miała na sobie Rose była suknią ślubną. Staromodną, lecz suknią ślubną. We włosach miała wianek z drobnych niebieskich kwiatków. Kołnierz sukienki zasłaniał siniaka na szyi, długie rękawy skrywały blizny po próbie samobójczej. Tuż obok Rose pojawiła się jej mama w towarzystwie Fabricio Guerry uzbrojeni w kosze z kwiatami. W jednym były czerwone róże w drugim biała. Koło Guerry pojawiła się Alice. Chwyciła w dłonie dwie róże i związała je razem za pomocą wstążki w barwach tęczy. Dziewczyna podała kwiaty Marcusowi , Felix zauważył, że dziewczynka mu coś tłumaczy. Chłopak z powagą pokiwał głowa.
Dwie związane za pomocą wstążki róże trafiały w ręce chłopców. Dziewczyny trzymały w rękach proste białe świece i ustawiali się tuż za zaparkowanym karawanem. Fabricio podpalił kilka pierwszych świec i uczennice odpalały je jedna od drugiej. Jordan popatrzył to na niego to na wciśnięte mu przez Rose kwiaty.
— Masz jakieś obiekcje Guzman? — zapytała go patrząc mu w oczy. Kilka głów odwróciło się w ich stronę.
— Nie — odpowiedział z prawdą. To nie był moment na dyskusje czy kłótnie. Dziesięcioletnia Alice wzięła ją za rękę. Rosie bezwiednie pogładziła dziewczynkę po włosach i przyklęknęła przy niej.
— Wracaj do taty — powiedziała łagodnym tonem. Alice patrzyła na nią wyczekująco ogromnymi smutnymi oczami. — Ja mam swoją obstawę — wskazała ruchem głowy na pagórek. Na poboczu drogi stał ubrany w strażacki mundur Francisco Castelani. Chwyciła Alice za rękę i wspięły się. Odprowadziła ją do Fabricio. Mężczyzna wziął dziewczynkę na ręce. Używając wolnej ręki ścisnął Rose za nadgarstek — Nic mi nie będzie — zapewniła ojca chrzestnego. Pocałowała w policzek jego córkę. Ku zaskoczeniu zebranych do Castelani podszedł komendant lokalnej straży pożarnej trzymając urnę z prochami Jules i jej nienarodzonego dziecka. Urna była piała z jedną różą na pokrywie zamiast tradycyjnego uchwytu.
— Rose — odezwał się Francisco drżącym głosem stając przy swoim dziecku. Nigdy nie przypuszczał, że będzie na pogrzebie szesnastoletniej dziewczyny swojej córki i że Rose włoży z tej okazji suknię ślubną swojej babki.
— Jest lekka — zapewniła go. — Idziemy na nasz ostatni spacer — wydusiła wpatrując się w urnę. Głośno przełknęła ślinę i ostrożnie wzięła ją z rąk kapitana i skinęła głową. — Dziękuje.
Matteo Cruz skinął głową i popatrzył na swoich podwładnych. Celowo tak ustalił zmiany by jego najbliżsi współpracownicy pojawili się jego najbliżsi współpracownicy. Za plecami Rose ustawił się Carlos Jimenzez. Marcus miał okazję po raz pierwszy zobaczyć go w mundurze lokalnej straży pożarnej. Po jej lewej stronie stanął Francisco Castelani. Z przodu szła Pilar Garcia i Castiel Samaniego. Kapitan Cruz kierował wozem strażackim. Włączył koguty i powoli w ciszy ruszyli w stronę kościoła.
Widok ten szokował i przytłaczał jednocześnie. Uczniowie ubrani na biało ze świecami i kwiatami szli pogrążeni w zadumie i w ciszy główną ulicą miasta. Policja zadbała o to, aby zablokować ruch, a kierujący ruchem policjanci ściągnęli swoje czapki okazując szacunek. Rose utkwiła wzrok przed siebie. Tak było łatwiej. Przed świątynią pod wezwaniem Ducha Świętego była już całkiem spora grupa żałobników. Przed schodami stał ojciec Horacio ubrany w stosowany do okazji fiolet i na widok parkującego wozu strażackiego i ściany bieli otworzył ze zdumienia szeroko oczy. Biel nie była kolorem preferowanym na pogrzebach. Rose Castelani dzierżąca urnę z prochami zmarłej w wianku na głowie, białej sukni sprawiła, że wypuścił ze świstem powietrze. Skinął jej głowa i odwrócił się na pięcie ruszając do świątyni. Rose otoczona strażakami weszła do środka sprawiając , że wszystkie ciekawskie głowy zaczęły się odwracać w ich stronę. Felix, który wślizgnął się na chór, zaczął grać Avę Marię. Teraz ludzie spoglądali w stronę chóru. Starsze panie miały oburzone miny. Rose krocząc z urną wcale się nie spieszyła, wręcz przeciwnie szła powoli czując na swoich plecach spojrzenia wszystkich. Ostrożnie odstawiła urnę na przygotowane miejsce i dopiero wtedy spojrzała na ustawione zdjęcie Jules. Zrobiła je sama. W Londynie podczas jednego z ich spacerów.
Zrobiła kilka kroków do tyłu stojąc przy jednej z ławek. Miejsca siedzące w większości były zajęte. W kościele unosił się duszny zapach kwiatów i ludzkich ciał stłoczonych na małej przestrzeni. Tuż obok Rose stanął Vincenzo Diaz, który górował nad siostrzenicą wzrostem. Po jej prawie stronę stanął Marcus Delgado. Uczniowie wypełnili główną nawę bielą i kwiatami i migotliwym blaskiem świec w ciemnym kościele. Ojciec Horacio rozpoczął ceremonię patetycznym głosem mówiąc o „stracie i bólu“ Rose utkwiła jasne oczy w zdjęciu dziewczyny , którą kochała.
Ceremonia ostatniego pożegnania toczyła się własnym tempem, lecz Rose jakby była tuż obok niej. Nie uczestniczyła w niej duchem jedynie ciałem a myśli krążyły wokół zmarłej nastolatki. To stojący obok niej Vincenzo upewnił się, że zachowuje pozory słuchania ojca Horacio i jego homilii. Słowa proboszcza jednym uchem wlatywały drugim wylatywały. Gdy należało uklęknąć ciągnął ją w dól, gdy należało wstać podawał jej ramię, aby mogła się podnieść. To co niewątpliwie wywoływało oburzenie to wybrana na okoliczność muzyka. I o ile Alleluję dało się jeszcze jakoś wyjaśnić używając logicznych argumentów to piosenka Erica Claptona czy śpiewany podczas przemienienia Krąg życia przez żonę Fabricio Guerry wywołał falę szeptów.
— Moi drodzy — odezwał się natchnionym głosem i popatrzył na Rosie Castelani. Nie miał ochoty mówić tych słów. W jego świątyni, lecz nastolatka twardo postawiła warunki. Dostał zapłatę. Hojną więc wszystko miało być pod jej dyktando — teraz dziewczyna zmarłej chciałaby powiedzieć kilka słów. Rosie — słowa te wypowiedział na jednym szybkim wdechu i zapewne wielu obecnych nie zrozumiało sensu. Wyprostowała dumnie plecy i podeszła do ambony. Stanęła twarzą w twarz z tłumem zebranym w kościele.
— Dziękuje ojcze — wykrztusiła. Odchrząknęła i maleńkiej torebki przewieszonej przez nadgarstek wyciągnęła kartkę papieru. Spisała to co chcę powiedzieć wcześniej. Wzrok dziewczyny padł na skromny złoty pierścionek z niebieskim oczkiem. przenosząc wzrok z nad pierścionka na zebrany Gdy jej wzrok padł na Sylvię Guzman siedzącą z nieszczęśliwą miną zmięła kartkę w kulkę Popatrzyła na Jules.
— Chciałabym dostrzec w Twojej śmierci sens — odezwała się drżącym głosem. — Chciałabym wierzyć, że to część boskiego planu i pewnego dnia zrozumiem dlaczego cię tutaj nie ma, ale prawda jest taka, że stwierdzenie, że „Bóg tak chciał“ to kłamstwo. Jules nie żyje nie w wyniku tragicznego zbiegu okoliczności czy boskiego planu a dlatego że mnie kochała. Kochała życie. Chciała żyć — popatrzyła na swój pierścionek — Na kilka godzin przez swoją śmiercią zadała mi „to pytanie“ a ja się zgodziłam. Miałyśmy plany, marzenia miałyśmy przyszłość. Freddie odebrał nam to w kilka sekund. Odebrał jej życie, bo to był jedyny sposób, żeby ją naprawić. Nie potrzebowała naprawy, nie była zepsutą zabawką była piękną, mądrą dziewczyną, której śmiech brzmiał jak dzwoneczki poruszane na wietrze, która marzyła o zostaniu strażaczką. Chciała pracować w straży nie dlatego że to bohaterowie ratujący koty z drzew, ale dlatego, że tworzą rodzinę. Najbardziej na świecie pragnęła mieć rodzinę, która wskoczy za nią w ogień. Nie przewidziała jednak, że to przez rodzinę umrze. Ona i jej synek zasługiwali na więcej. Zasługiwała na to, aby cieszyć się życiem i młodością, zwiedzać świat , popełniać błędy. Zasługiwała na to by mieć przyszłość. — umilkła wierzchem dłoni ścierając łzy. — Dziś ja muszę nauczyć się jak żyć bez niej. Bez jej śmiechu, zamiłowania do historii średniowiecznej Anglii i jak oddychać bez niej. I być może pewnego dnia uda mi się obudzić bez łez, krzyku z uśmiechem. Jules może już odpocząć.
Carolina jako pierwsza zdmuchnęła trzymaną w dłoniach świecę, za nią podążali pozostali. Jedna osoba po drugiej. Rose poczuła jak kilka łez spłynęło po jej policzkach. Zirytowana wytarła twarz wierzchem dłoni i zeszła z ambony. Kościół pogrążony był w kompletniej ciszy.
W chwili gdy opuszczali kościół kierując się na lokalny cmentarz zaczął padać deszcz, który mieszał się z jej łzami. Zatrzymała się przez jednym z grobów. Należał do pokoleń do jej rodziny. To w nim spoczywali jej babka od strony ojca, pierwszy mąż jej matki, wuj Gael który zginął kilka lat temu w wypadku samochodowym. Dziś prochy Jules i jej dziecka znajdą tu dla siebie miejsce. Odstawiła urnę na przygotowane miejsce dygocząc z zimna. Ostrożnie ściągnęła wianek z głowy i położyła go na wieku urny. Antonia położyła dłonie na ramionach córki. Rosie popatrzyła na mamę oczami pełnymi łez.
— Ja nie chcę — wykrztusiła się nastolatka wtulając się w matkę. — Mamo ja nie chcę się z nią żegnać. Nie chcę — zniosła się płaczem.
— Wiem skarbie — pogładziła ją po włosach przytulając mocno do siebie. — Wiem.
Gdy urna została złożona w grobie chłopcy jeden po drugim podchodzili do marmurowego nagrobka i składali kwiaty. Jeden symbolizował jej niewinność, drugi miłość i tragiczną śmierć. Wstążka z kolorami tęczy motyw. Kilka minut później marmur pokryty był kwiatami.

***
Cisza panująca w domu Castelanich była wręcz przerażająca. Rosie w białej sukience snuła się po domu niczym cień upiornej panny młodej porzuconej przez ukochanego. Blada, z podkrążonymi oczami przechodziła z pokoju do pokoju od czasu do czasu gładząc po włosach któregoś z młodszych braci. Dziewczyna obserwowała jak trójka dzieci- James, Jacob i Alice grają w monopol. Ona nie miała ochoty na gry i zabawy, lecz doskonale rozumiała młodszych. Wyślizgnęła się na zewnątrz i popatrzyła na plecy swojego ojca chrzestnego. Fabricio Guerra wpatrywał się w deszcz skapujący z dachu zadaszenia nad tarasem.
— Nie mam co liczyć na jednego? — zapytała go i stanęła obok. Popatrzyła na papierosa między jego palcami i żarzący się między nimi płomyk. — To pomaga?
— Zdecydowanie bardziej szkodzi.
— Nie mówię o paleniu — odezwała się po chwili. — Ty się przypalałeś — stwierdziła z prostotą gdy zaskoczony popatrzył na jej profil. — Ty i Jules dzieliście te same blizny —wyznała — w miejscach, których nie widać. Mówiła mi, że „ból fizyczny, odbiera siłę temu co czuje serce“ To prawda?
— Rose, to nie jest rozwiązanie.
— A co jest rozwiązaniem? — zapytała go. — Kozetka u psychologa?
— Mi pomogło — odpowiedział z prostotą. — Rosie powinnaś z kimś porozmawiać — zauważył blondyn. — To czego doświadczyłaś.
— Nie baw się w doktora Freuda — poprosiła go. — Po za tym nie masz pojęcia czego doświadczyłam.
— Masz rację — przyznał Guerra. — Nie wiem czego doświadczyłaś, ale wiem jak to jest szukać powodu by żyć — popatrzyła na niego zaskoczona. Zmarszczyła brwi. Nie przypuszczała, że w wujem było aż tak źle. — Miałeś doła bo straciłeś matkę?
— Miałem doła bo sześć lat temu miałam wypadek na motocyklu, przez który omal nie straciłem życia — wyjaśnił. — To długa historia.
— Lubię długie historie — odbiła piłeczkę dziewczyna spoglądając na niego z ciekawością.
— Obiecuje, że kiedyś ci ją opowiem — odpowiedział jej wymijająco blondyn. Skrzywiła się bezwiednie. Zbliżył się do niej i pocałował ją w nadal wilgotne włosy. — Pozbierać się pomógł mi przyjaciel — wyznał.
— Severin? — domyśliła się Rosie. Skinął głową potwierdzając jej domysły.
— Tak, pomógł mi się pozbierać więc jeśli nie chcesz lądować na kozetce u psychologa otocz się ludźmi którzy chcą ci pomóc.
— Śpię w łóżku rodziców, bo codziennie myślę o tym jak się zabić — odparowała patrząc mu w oczy. — Tego nie przebijesz.
— Nie próbuje cię przebić. Nie licytuje się z tobą kochanie — zapewnił ją. — Chcę ci pomóc.
— A ja chcę odzyskać Jules! — wyznała płaczliwym głosem. — Chcę tylko, żeby do mnie wróciła, żebym znowu mogła ją przytulić tylko tego chcę. Tylko tego. — przegarnął ją do siebie i mocno przytulił do swojej piersi. Wargi przycisnął do jej włosów i pozwolił jej się wypłakać.

***

Gdy zobaczył jak przyjaciel przytula Lidię od razu pomyślał o Rose. One obie miały demony do pokonania i chociaż były zupełnie różne to jednak łączyło ich cierpienia. Wyślizgnął się więc do domu przyjaciela i od razu dał się do kuchni. Wiedział, że Severin miał tam wszystko co potrzebne do przygotowania gorącej czekolady. Jego ojciec mawiał, że „odgania wszystkie smutki“ Cóż Guerra w to wierzył gdy miał dziesięć lat. Mając niemal trzydzieści już niekoniecznie. Rozmowa z Lidią z przed kilku godzin uświadomiła mu. Że miał szczęście.
Fausto go kochał, wybory jego ojca były wątpliwe moralnie, ale dziecko Rosario i Cosme obdarzył prawdziwą miłością i czytał mu Muminki. Uśmiechnął się pod nosem do swoich wspomnień. Jako kilkuletni chłopiec uwielbiał tę książkę. Uwielbiał siadać ojcu na kolanach i słuchać jego uspokajającego głosu. I właśnie dlatego zamierzał czytać własnym dzieciom. Fakt iż jedno z nich miało dziesięć lat a pozostała dwójka siedziała jeszcze w brzuchu mamy nie stanowiło większego problemu. Poruszył głową na boki i przelał gorący napój do kubków. Dwa z nich przekazał w ręce Severina i wycofał się z pokoju zostawiając nastolatkę sam na sam z profesorem. Conrado wrócił po dwudziestu minutach z dwoma pustymi kubkami.
— Jeśli masz ochotę na dolewkę — zaczął blondyn z nad czytanych dokumentów. Ręką wskazał na rondelek — to zostało jeszcze trochę.
— Dzięki, ale nie musiałeś.
— Wiem — odpowiedział mu palcami przeczesując włosy. Były zdecydowanie za długie. Zirytowany ściągnął kolorową gumkę z nadgarstka i związał je w niski kucyk. Brunet nie mógł nie zauważyć różowego motylka jaki zdobił ozdobę do włosów. Uśmiechnął się mimo powagi sytuacji.
— Alice ci pożyczyła? — zapytał.
— Wiązałem jej rano warkocze — odpowiedział nie odrywając oczu o dokumentów. Palcem poprawił okulary. — zaplątała się.
— Tak sobie tłumacz. Co czytasz? — zapytał Severin. Miał nadzieję, że nie dokumenty wręczone mu przez Santosa. Fabricio przesunął plik spiętych kartek przed sobą. Severin dłuższą chwilę wpatrywał się w nagłówek. —Wymogi prawne — zaczął i umilkł. Mężczyźni popatrzyli na siebie.
— Mam jej znaleźć rodzinę zastępczą nie zostać rodziną zastępczą — przypomniał mu.
— Nie wmawiaj mi, że o tym nie pomyślałeś — odpowiedział na to ył Guerra. — Masz do tego smykałkę.
— Fabricio.
— Chcesz zrobić coś dobrze zrób to sam — powiedział. — Sam mi to kiedyś powiedziałeś — przypomniał mu. — Razem z tekstem „walcz o siebie bo nikt nie będzie walczył za siebie“
— Kląłeś wtedy jak szewc i gdybyś Clarkiem Kentem a byłbym martwy.
— Ja był bym martwy bez ciebie — odparł z powagą. Przesunął otwartą dłonią po twarzy. — Uratowałeś mi życie.
— Fabricio — Conrado usiadł na przeciwko niego. — Sam się uratowałeś.
— Chciałem się zabić. Myślałem o tym — poprawił się — każdego cholernego dnia, myślałem o tym za każdym razem gdy wykonywałem kolejne ćwiczenia, gdy uczyłem się wymawiać samogłoski — wziął głęboki oddech. — Nie myślałem o tym od lat. Wstał i podszedł do szafki. Wiedział doskonale gdzie Conrado przechowuje swój zapas mocnych trunków. Mało pił, ale w domu zawsze coś miał. Na czarną godzinę. Nalał wihey na dwa palce i wypił jednym duszkiem. — Dzwoniła do mnie.
— Natalia?
— No, Natalia — odparł i napełnił po raz drugi szklankę.
— I byłeś na tyle głupi żeby odebrać telefon? — zapytał go wyraźnie zdenerwowany — Conrado. — Po tym wszystkim co ci zrobiła?
— Nie ciosaj mi kołków na głowie — poprosił.
— Walnę cię nimi w łeb jeśli będę musiał. Emily wie? — zapytał
Fabricio jęknął — że rozmawiasz ze swoją ex żoną? Czy ty w ogóle powiedziałeś jej że miałeś żonę? Jezu tylko mi nie mów, że ona będzie tu za kilka godzin?
— Oczywiście, że nie. Nie wiedziałem, że to ona do mnie dzwoni — wyjaśnił i napełnił szklaneczkę po raz trzeci. — Natalia to przeszłość po prostu — urwał i przełknął ślinę — to otworzyło stare rany. I tyle. Emily wie że miałem żonę przed nią.
—Skąd?
— Sam jej o tym powiedziałem. Nie wdawałem się w szczegóły, ale zna prawdę. A co u ciebie słychać?
— Nie zmieniaj tematu — zaznaczył ostrym tonem Severin. Szantażuje mnie nastolatek — odpowiedział i opowiedział mu o ultimatum Marcusa.
— Powiesz mu?
— Nie wiem czy mam inne wyjście — odpowiedział z rezygnacją przyjaciel. — Jeśli sam tego nie zrobię on mnie wyręczy. Dał mi tydzień.
Fabricio zaklął paskudnie. Od kilku dni zwalał swoje problemy na przyjaciela i teraz było mu cholernie głupio. Sięgnął po szklankę i napełnił ją alkoholem. Postawił ją przed brunetem.
— Jeśli ma się od kogoś dowiedzieć dla ciebie będzie lepiej jeśli dowie się od ciebie — odezwał się po chwili. — Zbieram się do domu.
— Dawaj kluczyki — wyciągnął rękę — wracasz spacerkiem do domciu.
— Nie wypiłem aż tak dużo.
— Wypiłeś wystarczająco, abym zabrał ci kluczyki — poruszył dłonią ponaglając go. Guerra niechętnie je oddał. — Jutro rano wpadnij do nas. Emily pomoże przygotować ci się do rozmowy z psychologiem.
Do domu wrócił spacerkiem pogrążony we własnych myślach. Gdy przekroczył próg domu panowała w nim cisza. Zamknął drzwi przekręcając klucze, uruchomił alarm i dopiero gdy upewnił się, że wszystko jest w porządku ruszył na górę. Alice spała. Pies podniósł do góry łepek i popatrzył na niego świecącymi w półmroku oczami. Gdy upewnił się że to przyjaciel położył łeb z powrotem na poduszce. Guerra żonę znalazł w sypialni. Była w pozycji półleżącej zaczytana w jakieś akta. Gdy ich oczy się spotkały jego serce wykonało fikołka.
— Późno wróciłeś — zauważyła — Alice powiedziała, ze ty jutro czytasz jej na dobranoc.
Skinął głową i usiadł na łóżku. Ujął jej bose stopy i bezwiednie zaczął je masować. Emily westchnęła i zamknęła oczy. Kilka lat temu całkiem przypadkiem odkrył, że jego żona ma wyjątkowo wrażliwe stopy. Obserwował jak zamyka oczy podając się pieszczocie.

***
Venetia Capaldi zaklęła pod nosem mając ogromną ochotę rzucić telefonem o kostkę brukową pokrywającą chodnik. Była w sytuacji, która ani trochę nie była zabawna, lecz mimo to roześmiała się serdecznie. Gdy zakończyła rozmowę z Thomasem spanikowała. Niewiele myśląc pojechała na lotnisko wykupując pierwszy dostępny bilet na samolot. Nie przypuszczała jednak, że trafi do kraju, za który, jednocześnie ją fascynuje i przeraża. W młodości oglądała puszczane w telewizji telenowele i dlatego nauczyła się języka hiszpańskiego. Nigdy nie przypuszczała, że utknie w kraju Azteków na osiem tygodni gdyż tyle mniej więcej trwa oczekiwanie na paszport. Przeklinając pod nosem swoją głupotę wróciła do baru. Przemoczona, zmarznięta i głodna bez dachu nad głową. Gdy siadała przy barowym stołku sięgnęła po menu.
Capaldi wiedziała jednak, że obecnie sama jest sobie winna takiej a nie innej sytuacji. Mogła dać dojść do słowa pracownikowi lotniska, mogła przestać słuchać muzyki w trakcie lądowania, mogła chociaż na chwilę oderwać wzrok od ekranu ekranowego pokładu i gapić się na Thomasa McCorda. W ciągu kilkugodzinnego lotu obejrzała połowę „Portretu rodzinnego“ i nie mogła się nadziwić jak to jest możliwe, że wcześniej nikt nie zwrócił uwagi na ich pokrewieństwo? Że oni spędzając czas po osiemnaście godzin dziennie ze sobą tego nie zauważyli? Fizycznie mogła być bardziej podobna do Camille niż do niego, ale było w nich jakieś nieuchwytne podobieństwo. Palcami przeczesała włosy.
— Podać coś? — do Venetii podeszła kelnerka. Blondynka popatrzyła na nią lekko zdezorientowana. Zawsze uważała hiszpański za jeden z najpiękniej brzmiących języków, ale ostatni raz posługiwała się nim kilka lat temu w Hiszpanii.
— Tequilę — odpowiedziała. Picie na pusty żołądek nie było zbyt rozsądne, ale ostatnimi czasy nie podejmowała rozsądnych decyzji. Kobieta skinęła głową i napełniła całkiem pokaźny kieliszek Wypiła jednym haustem i rozkaszlała się.
— Wszystko w porządku? — zapytała ją zaniepokojona Anita. Kobieta pokiwała głową. To zrozumiała.
— Tak — odpowiedziała jednak po angielsku. Miała jednak na myśli , że jej wypalone płuca przeżyją, nie sytuację w życiu osobistym. Tam panował jeden wielki chaos, który w najbliższym czasie nie zamierzał się uspokajać. Zerknęła na komórkę. Thomas dzwonił do niej po raz trzeci. Zachowała się jak tchórz, ale nic nie mogła poradzić na to, że nie ma odwagi spojrzeć mu w oczy. Czuła się jak zwierzątko zapędzone w kozi róg gdyż na przemian dzwonił do niej Gilderoy i Cordelia. Thomas uszanował jej decyzję i dał jej czas, którego tak rozpaczliwie potrzebowała.
Telefon odłożony na stolik ponownie zawibrował. Tym razem na ekranie pojawiło się imię jej agentki w Stanach. Jęknęła i niechętnie wcisnęła zieloną słuchawkę. Wiedziała bowiem, że Pope będzie do niej wydzwaniać aż nie odbierze telefonu.
— Halo.
— Czyś ty do reszty rozum postradała? — zapytała ją na wstępie kobieta. Nigdy nie bawiła się w uprzejmości i id razu przechodziła do sedna sprawy. — Harvey powiedział że „spuściłaś go na drzewo“
— Harvey jest tam gdzie jego miejsce — odparowała. — Jeszcze raz to samo — zwróciła się do barmanki. — Nie będę z nim pracować.
— To najlepszy producent w branży.
— To był najlepszy producent w branży — odbiła piłeczkę Venetia. — Widziałaś listę produkcji za którymi stoi? — zapytała kobietę. — Nie będę odgrywać roli cycatych głupich blondynek.
— Ty nie masz cycków — odparowała Pope wprawiając Venetię w osłupienie. Kobietom po podwójnej mastektomii mówienie takich rzeczy jest delikatnie mówiąc nie na miejscu.
— Problem więc rozwiązany.
— Problem ani trochę nie jest rozwiązany — odpowiedziała szybko kobieta w obawie że aktorka się rozłączy. — Nadeszło twoje pięć minut sławy — przypomniała jej — Za pół roku nikt nie będzie o tobie pamiętał.
— Bo się popłacze
—Capaldi! — krzyknęła zbulwersowana. — Wiem, że jesteś „księżniczką kina niezależnego“ i uwielbiasz małe niskobudżetowe produkcje , ale żadna z nas godziwie na tym nie zarabia więc bierz tyłek w troki i pojaw się w moim biurze. Razem coś wybierzemy.
— Nie mogę.
— Na litość boską! Czy ty dziewczyno nie rozumiesz, że świat jest tobą zafascynowany a Jim Fallon chcę zrobić z tobą wywiad z swoim show? Chcę wiedzieć
dlaczego odrzuciłaś rolę w Grze o Tron.
— Nie odrzuciłam roli w GoT to oni odrzucili mnie — poprawiła ją — Gdy dowiedzieli się, że nie mam cycków, którymi mogłabym świecić na ekranie.
— Nie możesz tego powiedzieć u Jima
— Dlaczego nie? Taka jest prawda. Byłam na zdjęciach próbnych gdy dowiedzieli się o podwójnej mastektomii z przed kilku miesięcy podziękowali za współpracę.
— Skarbie nie możesz tego powiedzieć. Rak piersi to jest temat, który omawia się w jego show.
— I tak się tam nie wybieram.
Wrzask Pope sprawił, że aż podskoczyła na barowym stołu.
— Niczego nie rozumiesz.
— Daj mi dość do słowa — warknęła Capaldi. — Nie mogę pojawić się u Jima bo jestem na wakacjach. Przymusowych.
— Rodzice ci umierają?
— Nic mi na ten temat nie wiadomo. Jestem w Meksyku.
— Co znowu? — zapytała ją. — Co takiego znowu się wydarzyło w twoim życiu, że uciekłaś do Meksyku? Musiałaś być cholernie zdesperowana skoro prysnęłaś na drugi kontynent.
Venetia nie odezwała się ani słowem. Nie mogła powiedzieć agentce, że Thomas McCord okazał się być jej biologicznym ojcem. Pope powiedziałby każdemu kto chciałby słuchać. To ona wymyśliła jej pseudonim „księżniczka kina niezależnego“ i chętnie dorzuciłaby do tego „zaginiona księżniczka McCordów“
— Mam ochotę na wakacje.
— A ja mam ochotę cię zabić. Wracaj do LA.
— Nie mogę, bo mój paszport jest nieważny i potrzebuje nowego. Wyrobienie go trwa około ośmiu tygodni.
— Jeśli to jakiś żart to k***a ani trochę nie jest śmieszny.
— To nie żart. I naprawdę potrzebuje przerwy.
— A ja tabletki na ból głowy. Zadzwonię do brytyjskiego konsulatu i zapytam czy nie mogą ci wydać tymczasowego świstka czy coś takiego — powiedziała i rozłączyła się.
— Miło się rozmawiało — mruknęła i odłożyła komórkę na blat. Wypiła drinka.
— Ciężki dzień? — Usłyszała męski głos. Popatrzyła na mężczyznę siedzącego obok.
— Nie jestem zainteresowana — odburknęła.
— Ja nic ci nie proponuje — odpowiedział wyraźnie rozbawiony jej reakcją. Miał przyjemną dla oka twarz.
— Nikt ci nie mówił, że to tani tekst na podryw?
— Nie próbuje cię poderwać, — odbił piłeczkę marszcząc brwi. Twarz na którą patrzył wydawała mu się dziwnie znajoma lecz nie potrafił sobie przypomnieć gdzie ją widział.
— Ty mówisz po angielsku — zauważyła. Autentyczne zdziwienie w jej głosie sprawiło, że się roześmiał.
— Wychowałem się w Londynie więc mogę powiedzieć że znam swój język ojczysty.
Popatrzyła na niego ładnymi zielonymi oczami i roześmiała się. Była cholernie zmęczona.
— Ja nie mam ochoty na pogaduszki
— A na co masz ochotę?
Pytanie było cholernie podchwytliwe Venetia nie miała pojęcia czy celowo zadał je w taki sposób, żeby zabrzmiał w nim podtekst czy ona chciała go usłyszeć? Nie miało to jednak najmniejszego znaczenia w chwili w której przekroczyła próg jego mieszkania i zsunęła mu z ramienia plecak (swój bagaż podręczony) i go pocałowała. Rozbierała go pospiesznie jakby w obawie, że to nie on stchórzy lecz ona. Rozsądna Venetia nie sypiała z przypadkowo poznanymi mężczyznami. Tego wieczoru jednak nie potrzebowała ani rozsądku, ani górnolotnych uczuć tylko czegoś tak prostego jak seks. Gdy następnego dnia rano palcami przeczesywała mokre włosy stojąc przed lustrem nie miała pojęcia co dalej robić? Miała osiem tygodni wakacji. Nie potrafiła sobie przypomnieć kiedy ostatnio miała tak długi urlop?
Klapki schowała do bagażu podręcznego i cicho opuściła łazienkę. Włosy wyschnął później. Nie chciała budzić swojego gospodarza
— Masz ochotę na kawę? — drgnęła gdy usłyszała jego głos. — Czy zamierzałaś wyjść bez pożegnania?
— A co uraziłabym tym twoje delikatne uczucia? — odpowiedziała pytaniem na pytanie blondynka zaskakując samą siebie swoją odpowiedzialnością na granicy dobrego smaku i bezczelności.
— Popłakałbym się — stwierdził, a ona parsknęła śmiechem zamykając plecak. Miała na sobie prosty zestaw składający się z dżinsów i białej koszuli. — Czarna?
— Z mlekiem.
Pokiwał głowa i zniknął w pomieszczeniu, które uznała za kuchnię. Weszła do środka ramieniem oparła się o framugę. Nie przepadała za porankami „po“ Podał jej kubek z gorącym napojem.
— Zdradzisz mi chociaż swoje imię?
—A co chcesz je zanotować w swoim dzienniczku? — odpowiedziała mu kolejnym pytaniem. Była bezczelna. — Venetia — przedstawiła się a on zamarł z kubkiem przy ustach. I dopiero wtedy zaczął kojarzyć fakty. Gdy podała mu imię już wiedział dlaczego ta twarz wydała mu się tak cholernie znajoma.
— Niespotykane imię — zauważył po chwili.
Wzruszyła ramionami i usiadła na stołku.
— Rodzice mieli fantazje
—I któreś musiało być z Irlandii zaryzykował stwierdzenie. To celtyckie imię które znaczy błogosławieństwo.
— Do mnie raczej pasowałby przekleństwo odparowała i opadła na kuchenne krzesło. Poruszyła głową na boki. —A ty jak masz na imię? —Zapytała go chcąc powstrzymać jego przed pytaniem dlaczego tak uważa? W skrytości ducha miała nadzieję że facet nie należy do tego typu mężczyzn którym zależy na jednonocnych kochankach.
—Eric —przedstawił się. — Wpadłaś w odwiedziny do rodziny?
Capaldi popatrzyła na niego ze zmarszczonymi brwiami sprawiając, że Santos w duchu aż zaklął. Mimika twarzy u McCordów musiała być dziedziczona, bo mimo innych oczu cholernie przypominała mu Emily.
— To skomplikowane — odpowiedziała ku jego zaskoczeniu trzydziestolatka. Pod Ericiem ugięty się nogi. Usiadł przy kuchennym stole nie przeciwko dziewczyny, którą poznał przed kilkoma godzinami. Nie zamierzał jej podrywać, nie zamierzał się z nią przespać to po prostu się stało. Głośno przełknął ślinę.
— To nie może być aż tak skomplikowane — brnął dalej chociaż rozsądek kazał mu się przymknąć.
— To jest skomplikowane — palcami przeczesała mokre włosy. Wyglądała na kompletnie rozbitą i bezbronną rozbita — Mam starszego brata i siostrę, a także młodszą siostrę. Bliźniaczkę — sama nie wiedziała dlaczego z jej ust padają kolejna zdania. Kolejne wyjaśniania. Być może dlatego, że kompletnie nie znała faceta, a on najwyraźniej nie miał pojęcia, że ma przed sobą angielską aktorkę.
— Bliźniaczkę — powtórzył czując jak pod stołem zaczyna mu drżeć kolano. Instynktownie położył na nim dłoń. — Nie wiedziałaś że masz siostrę? Jesteś adoptowana?
— Raczej porwana — poprawiła go i roześmiała się serdecznie.
— Od dawna o tym wiesz ?
—A jaki mamy dzień tygodnia? — Zapytała go i westchnęła. Odstawiła na stół kubek. — Dzięki za kawę.
— Zaczekaj — wyrwało mu się gdy wstała.
— Na co? —Zapytala go. —Posłuchaj Ericu nie potrzebuje pocieszenia ani zapewnień że wszystko się ułoży, że wszystko będzie dobrze i pewnego dnia będę się z tej sytuacji śmiać bo oboje dobrze wiemy że to bujda.
—Venetia
—To był tylko seks — weszła mu słowo. — Potrzebowałam odwrócenia uwagi a ty po prostu byłeś pod ręką więc jeśli w swojej małej główce uważasz że w jakikolwiek sposób mnie wykorzystałeś w momencie mojej słabości to było wręcz odwrotnie ja wykorzystałam ciebie — wstała ruszając do korytarza.
— Zamierzasz się z nią spotkać?
—Z moją siostrą? Co ciebie to obchodzi?
Obchodzi mnie bo ja znam , pomyślał ale nie powiedział tego głośno.
— Tak pytam wzruszył ramionami mając nadzieję że wygląda nonszalancko.
—Nie mam pojęcia —odpowiedziała mu wsuwając stopy w trampki. — Miło było poznać — otworzyła drzwi i zamarła. Nie progu stała jasnowłosa dziewczynka. Znała tą drobna twarzyczkę. Wielokrotnie widziała jej buzię ma zdjęciach. Popatrzyła nie Erica to na dziecko marszczące nosek.
—Cześć odezwała się Alice wpatrując się w blondynkę z szeroko otwartymi oczami. — Nie wiedziałam że znasz Venetie Capaldi powiedziała z wyraźnym wyrzutem dziewczynka. —Przespałeś się z nią?
—Pójdę już wykrztusiła Venetia.
—Zostań, co słychać u dziadka?
—Wszystko w porządku — wydukała nie wiedząc co powinna powiedzieć.
—Jest zdrowy? Dzwonił na FaceTime do mamy i wyglądał jakby był chory. I całkiem osiwiał. Wcześniej miał siwe włosy ale teraz wygląda jak święty Mikołaj. Ładniejszy i z mniejszym zarostem.
Eric popatrzył nie Venetie, która głośno przełknęła ślinę. Kobieta doskonale wiedziała dlaczego Tom posiwiał jeszcze bardziej. Nie mogła tego powiedzieć.
—Gdy ostatni raz go widziałam miał się dobrze — odezwała się po chwili.
—Zadzwoń do niego. Zasugerowała dziewczynka. —On cię lubi.
Pokiwała bezwiednie głową.
— Właściwie co ty tu robisz ? Po za tym że spałaś z tym tutaj — wskazała palcem na Santosa sprawiając że aktora poczuła że się rumieni. —To przedstawił Ci się jako Santos czy Eric?
— Alice, co ty tu robisz? Zmienił temat brunet. Ta rozmowa nie była dla niego komfortowa. Alice najwyraźniej bawiła się przednio. — Nie powinnaś być w szkole?
— Zwiałam bo mamy do pogadania.
—Twoja mama nie będzie zadowolona.
—Cala złość skupi się i tak nie tobie a nie na mnie — uśmiechnęła się niewinnie.
—To ja już pójdę. Miło było cię poznać Alice. —Zarzuciła plecak nie ramię i zbiegła po schodach. Alice odprowadziła kobietę wzrokiem.
— Ona jest podobna do Camille —stwierdziła pakując się do mieszkania Santosa. Mężczyzna przesunął dłonią po twarzy. To nie był dla niego dobry poranek. .
— Co ty tu robisz Alice? — Zapytał ja. — Twoja mama.
—Moja mama zrozumie że ty i ja musimy porozmawiać — urwała i popatrzyła na niego wielkimi ciemnymi oczami. Zrzuciła swój plecak i rozsiadła się na kanapie domagając się wyjaśnień. Zajął miejsce obok niej zastanawiając się jak tą całą sytuację wyjaśnić dziecku? Alice była dojrzałą dziewczynką, lecz nadal była dzieckiem. Jej mama zapewne będzie go chciała zamordować, a gdy dowie się o Capaldi.. cóż może już teraz powinien zacząć wykopywać sobie grób?
— To wszystko między nami to było kłamstwo? —zapytała go.
— Nie, oczywiście, że nie. Gdy cię poznałem byłaś mała i rozdarta — odpowiedział. Popatrzyła na niego z oburzoną minką. — Miałaś cztery miesiące i wychodziły ci zęby więc cię bolało więc się darłaś w niebogłosy. Wpadłem do babci z jakimś zakupami i w pewnym momencie wcisnęła mi się na ręce.
— Zakochałeś się we mnie od pierwszego wejrzenia?
— Wpadłem jak śliwa w kompot — odpowiedział, a Alice zachichotała. — Gdy byłaś malutka tuptałaś wołając za mną „Tos, Tos” bo nie mogłaś wypowiedzieć mojego imienia. Przepraszam, że cię zraniłem.
— Nie tylko mnie powinieneś przeprosić — odpowiedziała wdrapując mu się na kolana. — Zniszczysz mojego tatę?
— Nie — odpowiedział brunet. Nienawidził Guerry, ale nie zrobi niczego co zraniłoby dziewczynkę siedzącą na jego kolanach.
— To dobrze. Być może kiedyś ci wybaczę. I mama też.
***

Emily Guerra na widok mężczyzny jedynie uniosła wzrok z nad czytanych dokumentów i uśmiechnęła się lekko kącikiem ust ruchem dłoni wskazując po krzesło na przeciwko biurka. Gdy przyjaciel oznajmił mu, że Emily pomoże mu przygotować się do rozmowy z psychologiem uznał, że kilka pytań mu nie zaszkodzi. Teraz jednak czuł się nieswojo. Blondynka otaksowała go wzrokiem. Miał nieodparte wrażenie, że zapowiadało się wyczerpujące popołudnie. Popatrzył na żonę przyjaciela to na czytany dokument. Wzrok mężczyzny padł na fotografie. Przedstawiała ona mężczyznę. Był on na pewno martwy.
— Fabricio mówił ci — zaczął odrywając wzrok od zdjęcia.
— Tak, mam cię przygotować do rozmowy z psychologiem — weszła mu w słowo i zamknęła teczkę opieczętowaną logiem FBI. — Zaczniemy od — położyła przed nim czystą kartkę rozmiaru A4 — narysowania drzewa — obok jego dłoni postawiła kubełek z kredkami. Najwyraźniej pożyczyła je od córki.
— Mam narysować drzewo? — zapytał ja zaskoczony. Słyszał o takich metodach analizowania ludzkiej osobowości, ale nie przypuszczał że korzystają z nich osoby kwalifikujące jednostkę na zostanie rodzinną zastępczą.
— Tak — odpowiedziała. — Masz narysować drzewo — oznajmiła. Chwycił niepewnie za ołówek. Nigdy nie uważał się za osobę z predyspozycjami artystycznymi. To Andrea była malarka. Emily wiedziała o jego żonie i najwyraźniej jego uczucia względem szkicowania czegoś tak prozaicznego jak drzewo w kontekście jego przeszłości niespecjalnie agentkę interesowały. Albo co zdaniem Severina było bardziej prawdopodobne Emily testowała go i chciała ocenić jego reakcje. — Zadam Ci szereg pytań, które najprawdopodobniej pojawią się na rozmowie z pracownikiem socjalnym. 9
— Rozumiem, od czego chcesz zacząć?
— Od dlaczego. Dlaczego chcesz zostać rodziną zastępczą Lidii?
— Chce jej ponoć
— Z tego co słyszałam to zaradna dziewczyną — odbiła piłeczkę Guerra. — za kilka miesięcy będzie pełnoletnia wiec będziesz zbędny.
— Masz rację Lidia jest zaradną dziewczyną. Jest silna, twarda i potrafi o siebie zadbać. To jednak nie zmienia faktu, że Lidia to nadal dziecko. Nie mam na myśli tylko i wyłącznie jej wieku i potrzebuje opieki osoby dorosłej. Kogoś kto da jej nie tylko dach nad głową czy będzie płacił rachunki, ale są jej miejsce do bezpiecznego i stabilnego rozwoju .
— Uważasz, że twój dom to bezpieczne środowisko dla Lidii? — zapytała go. Podniósł wzrok z nad kartki próbując rozszyfrować jej intencje. Żona przyjaciela nie przepadałam za nim. Oględnie mówiąc.
— Tak — odpowiedział. — Jestem przekonany , że jestem w stanie zapewnić jej środowisko w którym będzie mogła czuć się bezpiecznie. Zarówno pod względem materialnym jak i emocjonalnym.
— Jesteś wdowcem — stwierdziła i zaskoczyła go tym. — Twój ślub z Evą Mediną nie doszedł do skutku — przypomniała mu — i na chwilę obecną mieszkasz sam.
— Zgadza się — przyznał jej rację.
— Lidia jest młoda i ładna — stwierdziła niemal beztroskim tonem sprawiając, że dłoń mu lekko zadrżała . Podniósł do góry głowę I popatrzył jej w oczy . W oczach Emily panował chłód. Conrado w tym momencie nie był przyjacielem jej męża był obiektem do analizy. Taksowała go ciemnobrązowymi oczami.
— Chce się zaopiekować Lidią nie z nią sypiać..
— Dlaczego spłaciłeś długi jej ojca?
— Zrobiłem to bo żadne dziecko nie powinno płacić za grzechy ojca. Nie oczekuje niczego w zamian. Twoje insynuacje mnie obrażają.
— To nie moje insynuację tylko ludzkie gadanie. Opieka społeczna również cię o to zapyta więc Delfinie Ledesma musisz udzielić bardziej dyplomatycznej odpowiedzi, bo również sytuacja może wydać się dwuznaczna.
— Nie interesują mnie plotki.
— W tej konkretnej sytuacji powinny cię zainteresować. Jesteś młodym, samotnym facetem w oczach wielu kobiet uchodzisz, za przystojnego. Przygarnięcie pod swój fach nastolatki z problematycznego środowiska. Niebrzydkiej, niegłupiej i w dodatku twojej uczennicy — zacmokała. — To idealna pożywka dla starych plotkar. I nie tylko.
— Wiem jak to jest gdy dorośnie się zbyt szybko, bo sam jestem dzieckiem, które dorosło zbyt szybko. Miałem kochających rodziców nie zaprzeczę ale mój ojciec — urwał. Fabricio był jedną z nielicznych osób, którym opowiadał o ojcu. — był zorientowany na cel — zdecydował się na dyplomatyczne określenie. — Liczył się rezultat nie uczucia innych. Wiem, że to nie to samo co ojciec hazardzista wystawiający córkę w karcianym rozdaniu, ale chce pokazać Lidii, że nie wszyscy dorośli są źli, że są tacy, którym zależy.
Skinęła głową i wróciła do zadawania mu pytań. Żeglowała nimi, zmieniała temat, aby po kilku minutach zabić go z tropu i wrócić do poprzedniej kwestii. Przy czym jednocześnie smażyła naleśniki. Po trzech godzinach spędzonych w jej towarzystwie czuł się jak przeciśnięty przez magiel.
— To wszystko — oznajmiła zsuwając ostatni naleśnik z patelni. — Przygotuj się jednak na to że opieka społeczna skupi się na zupełnie innych kwestiach.
— Innych kwestiach?
— Finansowych — doprecyzowała. — Bardziej ich będzie interesował stan twojego konta niż bezpieczeństwo Lidii czy twoje podejście do seksu.
— To po co było to wszystko?
— Po to żebym nakarmiła swoje wewnętrzne dziecko — odpowiedziała mu. — Chciałam nieć pewność, że dziewczyną będzie u ciebie bezpieczna.
— Naprawdę sądziłaś , że będę chciał ją wykorzystać? — zapytał zdumiony. — Myślałam, że znasz mnie lepiej.
— Zna cię mój mąż, ja cię nawet nie lubię.
Conrado roześmiał się serdecznie. Bezpośredniość była jedną z tych cech, które bardzo sobie cenił u ludzi.
— Zdałem test?
— Śpiewająco — odpowiedziała mu z uśmiechem.
— Mam coś dla ciebie — zaczął i z aktówki wyciągnął kopertę od Santosa. — Santos prosił żeby Ci to przekazać — wyjaśnił gdy ze zmarszczonymi brwiami nieufnie przyglądała się kopercie. — Miał coś dla ciebie sprawdzić.
Popatrzyła na kopertę sięgając po nią drżącą dłonią. Ostrożnie otworzyła ją wyciągając ze środka plik dokumentów. Przeniosła ciemne oczy na Severina, który przyglądał jej się z uwagą i czymś na kształt troski.
— W Londynie natrafiłam na akta medyczne matki ze szpitala — wyznała sama do końca nie rozumiejąc, dlaczego akurat otwiera się przed Conrado. Powinna obawami podzielić się z bratem lub siostrą lecz podświadomie wiedziała, że zarówno Leo , a tym bardziej Emma stwierdzą, że marnuje swój czas. Podejrzewała także, że szatynka uzna ich potencjalną siostrę za szczęściarę bo ominęło ją dzieciństwo w towarzystwie ich matki. — Camille nigdy nie pogodziła się ze śmiercią Charlie uważając, że na porodówce doszło do zamiany noworodków. Eric na moją prośbę przyjrzał się sprawie.
— Fabricio wie?
— Oczywiście, że wie — odpowiedziała zirytowana pytaniem i westchnęła. — Wie, że przyglądam się sprawie. Nie wie jedynie kogo poprosiłam o sprawdzenie danych z porodówki. — żona przyjaciela przeczesała palcami włosy — więc będę wdzięczna jeśli będziesz trzymał buzię na kłódkę. Nie zamierzam zaogniać sytuacji.
— Rozumiem.
— Jesteś wolny — dodała po krótkiej chwili. Conrado wahał się przez krótką chwilę zastanawiając się czy powinien zostawić kobietę samą? — Jestem dużą dziewczynką Conrado. Dam sobie radę.
Mężczyzna skapitulował i wyszedł zostawiając ją samą z plikiem dokumentów od Santosa. Emily zajęła miejsce na kanapie w salonie i zaczęła czytać.
Camille McCrod została przyjęta na oddział ginekologiczno- położniczy krótko po godzinie dwudziestej pierwszej czterdzieści. Według zapisu wody odeszły kobiecie dwie godziny wcześniej zaś ginekolog mający wtedy dyżur został poinformowany, że termin porodu został wyznaczony za sześć tygodni. Emily Anna Guerra miała przyjść na świat czternastego maja. Na tamtego dnia Camille miała zaplanowane cesarskie cięcie. Akcja porodowa była jednak zbyt zaawansowana, aby czekać na przygotowania odpowiedniej sali i o godzinie dwudziestej drugiej pięć urodziła się Charlotte Edith McCord. Jeśli wierzyć zapisom z tamtej nocy ból, który odczuwała rodząca nie ustępował. Dziecko natomiast było ciągle ważone, gdyż Charlie McCord była malutka. Położna pełniąca tamtej nocy dyżur zadecydowała o wezwaniu lekarza. Lekarz stwierdził iż kobieta spodziewa się bliźniąt. Drugie z dzieci było ułożone pośladkowo i to zadecydowało o cesarskim cięciu. Emily Anna urodziła się siedem minut po dwudziestej trzeciej. Zaczęła oddychać i płakać dopiero po przeprowadzonej resuscytacji. Trafiła do inkubatora.
Według danych zdobytych przez Santosa tamtej nocy w szpitalu Króla Edwarda urodziło się pięcioro dzieci; cztery dziewczynki, jeden chłopiec. Na sali wraz z Camille rodziło dwie kobiety. Obie urodziły córki. Tylko jedna z nich dzieliła grupę krwi z Emily i wagowo była zbliżona do wagi urodzeniowej Emily.
Venetia Capaldi przyszła na świat dwadzieścia minut przed Charlie. Blondynka przymknęła oczy usiłując sobie przypomnieć co dokładnie Camille mówiła o jej narodzinach. „Nie rodziłam sama” To padało najczęściej. Obecnie kobiety podczas porodu mają zdecydowanie więcej prywatności niż w latach osiemdziesiątych czy późniejszych. Sale są jedno, lub dwuosobowe. Dawnej na jednej porodówce umieszczano po pięć, sześć lub więcej kobiet. Rodzące oddzielano od siebie parawanami dając im namiastkę prywatności. Położne kursowały od jednej rodzącej do drugiej. Pojęcie „porodów rodzinnych” nie istniało, a ojciec obecny przy porodzie był abstrakcją. Przypadkowa zamiana noworodków była jak najbardziej możliwa.
Emily sięgnęła po laptopa i wpisała dane Venetii Capaldi w wyszukiwarkę. Po krótkim wahaniu wcisnęła enter. Gogle wypluło z siebie kilkanaście wyników, zaś uwagę kobiety przykuła fotografia Capaldi i Thomasa McCorda. Zdjęcie pochodziło z oficjalnej premiery „Portretu rodzinnego” Thomas uśmiechał się na nim serdecznie obejmując aktorkę w tali. Oboje uśmiechali się do zdjęcia. Serce Emily wykonało fikołka.
Takie same oczy miała Emma. Oczy ich matki, lecz ten uśmiech. Ten uśmiech zdecydowanie należał do jej ojca i brata. Kilkukrotnie zmieniła zdjęcie, aż natrafiła na zdjęcie Camille i Venetii zrobione siedem lat temu. Na zdjęciu matka uśmiechała się od ucha do ucha. Żona Fabricio nigdy nie widziała u matki tak szerokiego i szczerego uśmiechu. Fizyczne podobieństwo kobiet było uderzające. Z trudem przełknęła ślinę wyświetlając za pomocą strzałki kolejne fotografie. Emily udało się wyświetlić zdjęcia całej czwórki razem. Leo miał oczy po ojcu. W jego sytuacji idealnie sprawdzało się powiedzenie „skóra zdarta z ojca” Mężczyzna był od Thomasa wyższy i szczuplejszy, lecz rysy twarzy niewątpliwie miał po swoim staruszku. Emma była z nich wszystkich najdrobniejsza. To właśnie przez swoją drobną sylwetkę , niski wzrost w dzieciństwie nazywano ją Calineczką
Emily nie była podobna do starszego rodzeństwa. Była podobna do babki od strony matki. Edith Adams była Francuzką piosenkarką, która poślubiła irlandzkiego aktora. Z opowieści matki jasno wynikało, że nie był to udany związek. Dziadek był amantem kina lat czterdziestych. Grywał w popularnych produkcjach, był obsypywany nagrodami. Edith urodziła mu trójkę dzieci; bliźniaczki Colette i Camille oraz syna Nolana Juniora. Związek Edith i Nolana nie przetrwał próby czasu. Nolan był mężczyzną, który miał nie tylko ciągoty do alkoholu ale i kobiet. Edith dzieliła życie na dwa kraje: ukochana Francję i znienawidzoną Irlandię. Edith zmarła gdy Camille miał czternaście lat. Jeśli wierzyć opowieściom Nolan nie był ojcem idealnym.
Camille swoją przygodę z aktorstwem zaczęła już jako czterolatka. Występowała w filmach grając słodkie i urocze małe dziewczynki. Z czasem repertuar odgrywanych ról powiększał się, a matka kobiety stała się rozpoznawalna. Karierę przerwała ciąża siedemnastoletniej wówczas Camille. W ciągu najbliższych dziesięciu lat została matką czterokrotnie. Jednym z dzieci, które urodziła prawdopodobnie była Venetia Capaldi. Emily nie odrywała wzroku od fotografii. Rodzinnemu podobieństwu nie dało się zaprzeczyć.
Z zadumy wyrwał ją dźwięk dzwonka. Wygasiła laptopa i ruszyła do drzwi aby otworzyć. Ku jej zaskoczeniu w progu Santos z jej córka. Popatrzyła na dziewczynkę, która powinna być w szkole. Uniosła brew wpatrując się w córkę.
— Nie złość się na Santosa — poprosiła. — To ja uciekłam ze szkoły, bo miałam z nim do pogadania, a ty zabroniłaś mu się ze mną widywać więc skoro Góra nie przyszła do Mahometa to Mahomet przyszedł do góry. — weszła do środka. Emily popatrzyła na Santosa, który stał z przepraszającą miną w progu.
— To ja was zostawię.
— Wejdź — przesunęła się w bok zapraszając go gestem do środka. Popatrzył na nią zaskoczony, lecz skorzystał z zaproszenia kierując się za blondynką, która znalazła córkę w kuchni.
— Nie będę chodziła na angielski — oznajmiła — Niczego mnie nie nauczą skoro ciągle poprawiają mnie na amerykański akcent. Amerykański angielski jest okropny — pożaliła się. — Jestem angielska do bólu jak ty mamo.
Blondynka westchnęła. Nie miała siły sprzeczać się z dziesięciolatką, która ochoczo zajadła się naleśnikiem. Podeszła do córki i pocałowała ją we włosy.
— Santos będzie godził się z tatą i zje z nami kolację — oznajmiła. Emily popatrzyła ba bruneta, który wzniósł oczy do niego. Zaśmiała się krótko. Córka nieświadomie, lub wręcz przeciwnie skazywała jednego i drugiego na tortury.
— Dziś o dwudziestej? — podjęła wątek. Santos patrzył na nią zaskoczony. — Nie będziesz chyba tak okrutny, żeby odmówić dziecku.

***

Felix Castellano uznał, że zdania rozdysponowane przez Ingrid są trudne, lecz wykonalne. Chłopak już w poniedziałek mając kilka wolnych minut napisał szkic artykułu. Była to raczej krótka notatka gdyż podejrzewał, że to wywiad ma być ich artykułem niż tekst z ich przemyśleniami sam w sobie. I przypadła mu rozmowa z Victorią Diaz de Reverte. W duchu powtarzał sobie, że mógł trafić gorzej. Na faceta z poglądami Dicka albo na Dicka samego w sobie co byłby dla chłopaka torturą. Trafił natomiast na polityczną oportunistkę, która sprzedała ośrodek. Oddała go w g dobre ręce, ale jednak niesmak pozostał. Victoria znalazła dla niego czas w środę po południu, ale chłopak nie mógł nie zauważyć, że jest to już po godzinach urzędowania. Nie narzekał, chciał załatwić to jak najszybciej. Gdy zapukał do drzwi oznaczonych plakietką z nazwiskiem Victorii nikt mu nie otworzył. Ostrożnie nacisnął klamkę i wszedł do środka. Sekretariat był pusty, a drzwi prowadzące do gabinetu Victorii zachęcająco otwarte. Zbliżył się do nich ostrożnie i z ciekawością zajrzał do gabinetu.
Był przytulny. Taka była jego pierwsza myśl gdy wzrok chłopaka padł na kanapę na której leżały poduszki w ciepłych jasnych kolorach. Przy stoliku kawowym na podłodze siedział mały jasnowłosy chłopczyk. Dziecko podniosło na niego wzrok.
— Mamusia i tatuś prowadzą poważne rozmowy na balkonie — obwieścił — ja mam siedzieć tutaj i nie podsłuchiwać. Niegrzecznie jest podsłuchiwać.
— To prawda — przyznał mu rację Felix obserwując jak malec układa na stoiku samochodziki. — To parking?
— Nie, to korek głuptasie — oznajmił — Był wypadek na drodze — wskazał dwa autka w zderzeniu czołowym.
— Felix — głos Magika wyrwał go z zamyślenia. — To ty robisz wywiad z moją żoną do szkolnej gazetki?
— Tak, drzwi były otwarte — zaczął tłumaczyć. Javier machnął jednak ręką. Najwyraźniej mu nie przeszkadzało, że ktoś obcy przebywa w gabinecie jego żony. Po krótkiej chwili do pomieszczenia weszła Victoria. Zastępczyni burmistrza uśmiechnęła się do niego ciepło i zerknęła na chłopczyka, który wstał i przytulił się do jej nóg.
— Ja też chcę udzielić wywiadu — zakomunikował. — Mam wiele do powiedzenia.
— Nikt w to nie wątpi smyku — stwierdził pan Reverte głaszcząc synka po głowie. — ale — przyklęknął — zostawisz całe gotowanie na głowie tatusia? Dziś środa więc to my gotujemy dla ,mamy.
— Wiem — odpowiedział chłopczyk — Będziemy robić pizzę. Mama może cię przyprowadzić jak chcesz — zwrócił się do Felixa malec i zaczął zbierać swoje samochodziki do plecaczka. — Robimy pyszną pizzę.
— Felix, reflektujesz na domową pizzę?
Nastolatek był tak zaskoczony, że rozchylił usta nie wiedząc co powiedzieć. Tego się nie spodziewał.
— Chłopcy, Felix ma zapewne plany na popołudnie więc może innym razem zjecie wspólnie pizzę — przyszła mu z pomocą Victoria przesuwając palcami po włosach synka. Nastolatek zauważył, że kobieta nie ma na sobie butów.
— Zdzwonimy się. Idziemy koleżko — zwrócił się do synka Magik. Maluch uściskał mamę.
— Pizza będzie mieć dużo mozzarelli — zapewnił ją.
—Na to liczę — wargami musnęła jego nos. Alec i Javier wyszli z gabinetu Victorii i kobieta dopiero teraz zamknęła za nimi drzwi. — Przepraszam cię za to — zwróciła się już do nastolatka.
— Nie szkodzi. Dziękuje, że zgodziła się pani na wywiad — zaczął — Wiem że ma pani napięty grafik.
— Victoria — ton głosu miała łagodny. — Proszę mów mi po imieniu. Żadna ze mnie „pani“ Ingrid mnie uprzedziła, że ktoś może mnie wylosować. — wskazała u kanapę. — Myślę, że tutaj będzie nam najwygodniej. To jaki przypadł ci w udziale temat? Wiem, że pewnie mówiłeś o tym Paolo, ale miałam dziś urwanie głowy.
— Żona, matka, polityk jak współcześnie pogodzić rolę kobiety narzucanej przez patriarchat
— Ingrid widzę was nie oszczędza — zauważyła blondynka wsuwając za ucho kosmyk włosów.
— Długo znasz Ingrid?
— Będzie jakieś dziesięć lat — odpowiedziała mu. — Za nim poznałam Ingrid poznałam jej ojca no i męża — doprecyzowała.
— Będziesz miała coś przeciwko, żebym nagrał naszą rozmowę?
— Nie — odparła.
Felix przesunął wzrokiem po swoich pytaniach.
— Dlaczego przyjęłaś propozycję Fernando Barosso? — zapytał wprost. Nie tym pytaniem chciał rozpocząć wywiad, ale wypłynęło z jego ust za nim zdążył ugryźć się w język.
Ku jego zaskoczeniu Victoria uśmiechnęła się lekko. Jakby spodziewała się takiego właśnie pytania.
— Gdy krótko po wyborach przyszedł do mnie z ofertą pracy powiedziałam mu wprost, że zwariował — Victoria usiadła do niego bokiem. Łokieć oparła o zagłówek kanapy, zaś nogi podwinęła pod siebie. — Zgodziłam się, bo jeśli w tym mieście ma się coś zmienić to czasem trzeba przyjmować oferty pracy od ludzi z którymi pracować się nie chcę. I właśnie dlatego się zgodziłam, żeby mieć realny wpływ na to jak będzie wyglądało miasto.
— Mimo płynącej zewsząd krytyki?
— Spodziewałam się krytyki — odpowiedziała mu. — Za nim podjęłam ostateczną decyzję ja i Javier to przedyskutowaliśmy między sobą. To nie była tylko i wyłącznie moja decyzja. Była nasza.
— Zawsze pytasz męża o zdanie?
— W sprawach ważnych mających realny wpływ na nasze życie. Zawsze. Nasze małżeństwo jest związkiem partnerskim. Wspieramy się, wspólnie podejmujemy decyzję.
— I to twój przepis na walkę z patriarchatem?
— To mój sposób na zbudowanie lepszego świata dla mojego syna — odpowiedziała mu. — Chcę, aby Alec wiedział, że świat powinien dążyć do równości i każdy niezależnie skąd pochodzi, jakiej jej płci powinien mieć równe szanse na rozwój.
— Zacznijmy od tego czym dla ciebie jest patriarchat?
— Światopoglądem wymyślonym przez mężczyzn dla mężczyzn. Tworem, który nie lubi zmian, a ich potrzebuje.
— Kiedy po raz pierwszy zetknęłaś się z patriarchatem?
— To było dość dawno — zaczęła usiłując sobie przypomnieć — ale w pamięci utkwiło mi jedno Boże Narodzenie, gdy okazało się, że ja dostałam lalkę mój brat zaś zastaw małego majsterkowicza. Śrubki jakiś młotek. Pamiętam, że ja nie chciałam bawić się lalkami, chciałam jego śrubki. Moja babka wtedy powiedziała mi „że są zabawki dla chłopców i zabawki dla dziewczynek” Dla mnie mającej jakieś pięć może sześć lat to było wręcz absurdalne, ale już wtedy istniał w mojej głowie podział na co żeńskie i na to co męskie. Myślę, że wtedy zaczęłam to dostrzegać. Nie chodzi tylko o zabawki chodzi też o podział ról. To dziewczynki uczą się gotować i mają do tego odpowiednie zabawki a chłopcy dostają samochodziki. My sprzątamy, oni chodzą do pracy.
— Taki właśnie wzór rodziny widziałaś u siebie w domu? Klasyczny podział ról?
— Nie, mój dom rodzinny był mocno dysfunkcyjny. Dziś wiem, że nie tak powinno to wszystko wyglądać, ale mając te jedenaście czy dwanaście lat myślałam że wszystkie domy takie są. Tak mój tato chodził do pracy, ale pił. Moja matka łykała tabletki jak cukierki, a ja spędziłam kilka lat swoje życia ukrywając ten problem przed wszystkimi. Dziś wiem, że nie mówienie o problemach nie sprawią, że problemy zniknął tylko się nawarstwią.
—Dlatego założyłaś grupę wsparcia?
— Chciałam stworzyć bezpieczną przestrzeń dla kobiet. Miejsce gdzie otwarcie będą mogły mówić co je trapi, co je boli, albo będą mogły ponarzekać na męża, któremu nie chcę się wynieść śmieci. Tam nikt nikogo nie ocenia, nie krytykuje. Wspólnie płaczemy albo się śmiejemy.
— I to pomaga?
— Czasami tak, nazwanie problemu po imieniu to pierwszy krok do ozdrowienia. A zdrowienie jest bolesne.
— Zdrowienie? Nie jesteś uzależniona.
— Jestem współuzależniona, jestem Dorosłą Córką Alkoholika i Lekomanki i przez lata uważałam, że to tylko ich problem, a sytuację za normalną. Gdy byłam w twoim wieku i wracałam do domu zastanawiałam się ile butelek wyrzucę albo czy moja matka ma dostatecznie dużo leków by przetrwać kolejny tydzień. To było jak trzymanie głowy nad powierzchnią wody i zastanawianie się jak długo wytrzymam żeby nie utonąć? — rozległo się lekkie pukanie do drzwi. — Proszę.
— To my — do środka wszedł zadowolony z siebie Alexander. — Mamy jedzonko — oznajmił. — Skoro Felix wstydził się iść do nas na pizzę to przynieśliśmy wam pizzę.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:16:36 30-12-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 102

FELIX/SANTOS/CONRADO/JORDI/IVAN/PRUDENCIA


Zaimponowała mu swoim podejściem do życia. Nie lubił oceniać książek po okładce, dlatego było mu trochę wstyd, że od razu pomyślał o niej jak o uprzywilejowanej kobiecie z dobrego domu, której nigdy niczego nie brakowało. Widocznie nazwisko nie było wyznacznikiem szczęśliwego życia, a czasem mogło być nawet klątwą. Victoria Diaz była normalna. Nie mógł znaleźć innego słowa w głowie, które by ją opisywało. Twardo stąpała po ziemi, życie ją doświadczyło lecz mimo tego nie poddawała się i widocznie zależało jej na mieszkańcach Valle de Sombras, skoro postanowiła objąć urząd u boku znienawidzonego przez wielu Fernanda Barosso. Felixa kusiło, by zapytać ją, czy wie o jego narkotykowym biznesie i umowie z Templariuszami, ale wiedział, że byłoby to nie na miejscu. Poza tym zdziwiłby się, gdyby nie wiedziała. Z tego co mówił mu Marcus, Victoria Diaz de Reverte była dobrze poinformowana.
Dziwnie było ją widzieć w biurze, profesjonalną i oddaną temu w co wierzy, a jednocześnie niezapominającą o rodzinie, która była dla niej najważniejsza. Przygryzł wargę, wpatrując się w parującą pizzę, ale jakby jej nie dostrzegając.
− Nie mów, że jesteś wegetarianinem. – Javier wpatrzył się w chłopaka z lekkim niepokojem, bo nie pomyślał, by przynieść pizzę bez mięsa.
− Nie, nic z tych rzeczy. Jestem mięsożerny do bólu.
− Więc czemu nie jesz? To jakaś dieta dla sportowców? Nie zaszkodzi od czasu do czasu zrobić sobie dyspensę.
Felix nie zamierzał wyprowadzać go z błędu. Prawdą było, że nie wiedział, czy da radę coś przełknąć. Czuł jakby ktoś zawiązał mu przełyk w supeł. Chwycił kawałek pizzy z pepperoni i ugryzł go, ale nie uszło uwadze Victorii, że tylko go przeżuwa. Kobieta zaproponowała, by Alec poszedł z Javierem po coś do picia, a sama ponownie została sama z młodym Castellano.
− Nie chodzi o pizzę, prawda? – zagadnęła, wyczuwając napięcie w nastolatku, który wpatrywał się tępo przed siebie.
− Tak sobie myślę – powiedział powoli, odkładając pizzę na talerz. – O tym, co powiedziałaś o podziale ról i o swoich dzieciństwie.
Blondynka również odłożyła pizzę i wpatrzyła się w chłopaka, którego wyraźnie coś trapiło.
− W moim domu tego nie było, a przynajmniej tego nie pamiętam. Może to kwestia tego, że moi rodzice zawsze mocno opowiadali się za równouprawnieniem. – Felix zastanowił się nad tym głęboko. Zaczynał dostrzegać, że pod wieloma względami miał szczęście. – Kiedy ja dostawałem na święta klocki czy samochody, moja siostra bawiła się nimi razem ze mną. I tak samo, kiedy ona dostawała lalki, ja wymyślałem głupie historyjki i odgrywałem dla niej teatrzyki. Dla mnie to było normalne. Wszystkim się z nią dzieliłem i byłem nauczony, że mogę być kimkolwiek zechcę. Ale wiem, że dla wielu moich znajomych było zupełnie na odwrót.
− Wygląda na to, że miałeś szczęście – zauważyła Victoria, wyczuwając jednak jakiś bijący od Felixa niepokój. – Dorastałeś w szczęśliwej rodzinie.
Castellano parsknął lekkim śmiechem, kiedy to powiedziała. Od siedmiu lat spotykał się głównie ze spojrzeniami pełnymi litości i raczej nikt, kto znał historię Anity Vidal i wiedział o tym, co wydarzyło się 12 lipca 2008 roku, nie opisałby jego rodziny jako szczęśliwej.
− Kiedy wspomniałaś o grupie wsparcia i o byciu współuzależnioną – kontynuował Felix, czując, że musi wyrzucić z siebie ten ciężar − pomyślałem, że doskonale cię rozumiem, choć nigdy wcześniej nie rozpatrywałem tego w takich kategoriach. Nie jestem co prawda w pełni dorosły, ale myślę, że spokojnie mogę rozpatrywać się w takich kategoriach. Wszystko to, co powiedziałaś – podpisuję się pod tym rękoma i nogami. Wiem jak to jest wracać do domu i nie wiedzieć, w jakim stanie się go zastanie. Czy matka będzie w ogóle przytomna, czy nie zapomniała wyłączyć kuchenki, czy pamiętała, żeby dać obiad siostrze. Takie myśli przychodziły mi do głowy, może dlatego zawsze całą drogę ze szkoły do domu pokonywałem biegiem, żeby upewnić się, że dotrę na czas.
− Twoja mama jest uzależniona? – Victoria pokiwała głową, doskonale rozumiejąc, o czym chłopak mówi.
− Nie miałem nawet dziesięciu lat, kiedy zaczęła nadużywać leków i alkoholu. Mój tata był w Afganistanie, zostaliśmy sami z siostrą. Miałem wsparcie i pomoc od przyjaciół i znajomych, ale nie wydaje mi się, żeby to wystarczyło. Nikt tak naprawdę ze mną nie rozmawiał i wielu rzeczy nie rozumiałem. Dorosłym wydawało się, że sami opanują sytuację, że jeśli będą mnie przed tym chronić, to w końcu wszystko samo się ułoży. – Castellano westchnął ciężko. Spojrzał na swoje blade dłonie, które lekko drżały tak samo jak siedem lat temu. – Moja siostra, Ella, choruje na mukowiscydozę. Kiedy miała może pięć lat, miała jeden ze swoich ataków, zaczęła się dusić. Pamiętam, że byłem przerażony i nie wiedziałem, co robić. A matka leżała na kanapie, zupełnie odpłynęła. Nie mogłem jej docucić. Sam pojechałem z siostrą do szpitala, jednocześnie bojąc się o Ellę i o matkę, nie wiedząc, czy kiedy wrócę zastanę ją żywą. Od wtedy wiedziałem, że coś jest nie tak, ale nikt tak naprawdę nie chciał nic mi powiedzieć. Pewnego razu moja matka totalnie odjechała. Miała napad psychozy czy epizod maniakalny. Do dziś nie wiem, co tak naprawdę się wydarzyło. Zabrała moją sześcioletnią wtedy siostrę i wjechała samochodem wprost do jeziora. Próbowała zabić ją i siebie.
Victoria słuchała uważnie. Wydawało jej się, że już łączy fakty i wie, kim jest matka Felixa. Jeśli jej pamięć nie myliła, Anita Vidal uczęszczała na zajęcia grupy wsparcia Girl Power i dzieliła się szczegółami ze swojej przeszłości. Nie znała jednak drugiej strony medalu.
− Byłem przerażony. Myślałem, że to wypadek, że po prostu popełniła błąd. Dopiero później wyczytałem w gazetach, co tak naprawdę się wydarzyło. Grupa wsparcia, którą stworzyłaś, to naprawdę świetna idea. Zastanawiam się tylko, czy nie jest za późno na to wszystko.
− Co masz na myśli? – Victoria zmarszczyła brwi.
− Rozumiem, że to ci pomaga, że pomaga innym. Ale ile jest osób, którym nie udało się tego przetrwać? Które sobie nie poradziły? Ty jesteś silna, a przynajmniej takie sprawiasz wrażenie. – Felix uśmiechnął się w stronę blondynki. Widział w niej siłę, widział, że ma osoby, którym na niej zależy. – Ale są dzieciaki w moim wieku albo młodsi, którzy nie mają tyle silnej woli. Błędy rodziców są dla nich tylko kolejnym powodem, by samemu sięgnąć po używki lub ze sobą skończyć. Dlatego tak bardzo potrzebny był nam wszystkim ośrodek Ignacio Sancheza. Myślę, że wiele osób, szczególnie radnych w Valle de Sombras, nie zdawało sobie z tego sprawy. Cholera, Ingrid prosiła mnie, żebym nie podejmował tego tematu. – Felix potarł nerwowo kark i wstał z miejsca, nie mogąc dłużej usiedzieć. Zaczął przechadzać się w tę i z powrotem po pomieszczeniu.
− Nie szkodzi. Ośrodek to był ważny punkt kampanii i wiem, że wielu nadal ma mi za złe to, że go sprzedałam. Wiesz pewnie jednak, że Conrado Saverin dobrze sobie poradzi jako nowy właściciel, prawda? I zdecydowanie nie pozwoli, by jakikolwiek wychowanek ośrodka pozostał bez pomocy. – Victoria również wstała, by dodać sobie powagi. Castellano pokiwał głową, dobrze to rozumiejąc. Jednak w jego zachowaniu było coś niepokojącego.
− Bałaś się kiedyś, że skończysz tak jak oni? Twoi rodzice – dopowiedział, ale nie musiał, bo doskonale go zrozumiała i z jej oczu mógł wyczytać prawdę, nie musiała nic mówić. – Ja boję się bez przerwy. To wszystko stało się dawno temu. Teraz mam wsparcie u ojca, który jest chyba najuczciwszym człowiekiem, jakiego znam i ufam mu bezgranicznie. Jest zastępcą szeryfa Pueblo de Luz – wyjaśnił, bo nie był pewny, czy blondynka wie, o kim mówi. – Mamy więc coś wspólnego – oboje jesteśmy dziećmi stróżów prawa, a jednak nigdy nie czuliśmy się bezpiecznie we własnym domu. Nie potrafię tego wyjaśnić.
Felix podszedł do okna, uśmiechając się lekko z zakłopotaniem, bo to co mówił, nawet jemu wydawało się głupie. Ale musiał się tym z kimś podzielić, bo czuł, że zaraz oszaleje. Wiedział, że przyjaciele za bardzo by się zmartwili. Marcus pewni zacząłby go analizować, wykorzystując całą swoją wiedzę z zakresu psychologii. Quen pewnie próbowałby odwrócić jego uwagę jakimiś żartami, ale z marnym skutkiem. Victoria jako jedyna wiedziała, przez co przechodził i chociaż czuł lekką krępację, zwierzając się jej, miał jednocześnie wrażenie, że może mu ona pomóc.
− Kiedy moja matka próbowała zabić siebie i Ellę, świat stanął na głowie. Nie pamiętam jednak spotkań z psychologiem, żadnych pogadanek. Nie chciałem tego. Wydawało mi się, że tego wszystkiego nie potrzebuję, ale prawda jest taka, że chyba się bałem. Nie znam się na psychologii. Jeśli zacząłbym się w to zagłębiać, musiałbym przeanalizować sam siebie, a to nie jest dobry pomysł. Czasami wydaje mi się, że bardzo przypominam matkę i nie chcę skończyć tak jak ona.
− Czyli jak?
− Raniąc tych, których kocham. – Felix pierwszy raz otwarcie przyznał się do tego, o czym myślał od dawna. Ten niepokój wrócił do niego kilka miesięcy temu, kiedy napadł na Lalo i omal go nie utopił. Miał wtedy wrażenie, że zawładnęła nim jakaś kompletnie obca siła i jeśli miał być szczery przed samym sobą, nie odczułby wyrzutów sumienia, gdyby tamtego dnia Lalo przestał oddychać. A może tylko tak sobie wmawiał. – Moja matka ma chorobę dwubiegunową, teraz o tym wiem, wcześniej nikt nie miał pojęcia, chyba nawet ona sama. Ale to jej nie usprawiedliwia. Łykała tabletki jak cukierki, podobnie jak twoja. Brała co popadnie z nadzieją, że jej się polepszy, zamiast pójść do lekarza i się przebadać. Może gdyby wcześniej poszła po rozum do głowy, może gdyby się ogarnęła i dała sobie pomóc, to wszystko nigdy by się nie wydarzyło.
Blondynka słuchała w skupieniu. Za dobrze wiedziała, co Felix miał na myśli. Nie sądziła, że mają tak wiele wspólnego.
− Twoi rodzice nie są już ze sobą, prawda? – spytała Victoria, choć odpowiedź już znała. Anita zwierzała się wielokrotnie na spotkaniach grupy wsparcia. Dziwne to było uczucie spotkać się twarzą w twarz z jej synem, o którym tyle opowiadała.
− Nie. Ale to niczego nie zmienia. Moja matka uczy w mojej szkole, dasz wiarę? – Felix nie mógł powstrzymać krzywego uśmiechu. Miał wrażenie, że wszechświat sprzysiągł się przeciwko niemu. – Nienawidzę jej za to, co zrobiła. I za to, czego nie zrobiła. Ale najbardziej na świecie nienawidzę jej za to uczucie. – Poklepał się po piersi w miejscu, gdzie powinno być serce. – Za ten niepokój, że stanę się taki jak ona.
Victoria przypomniała sobie szkolny musical, który miał premierę w lipcu tego roku. O ironio, w rocznicę ferelnego wydarzenia sprzed siedmiu lat. Dopiero teraz zrozumiała, że chłopak, który napisał piosenki i scenariusz, wzorował się na własnym życiu. Główny bohater przedstawienia rozmawiał tam z matką, a właściwie próbował do niej dotrzeć, kiedy ona była zbyt otumaniona lekami, żeby przemówić. Przypomniała sobie też tekst piosenki:

I kiedy nadchodzi nowy dzień,
przysięgasz mi, że się zmienisz,
ale znowu upadasz.
Całe twoje ciało będzie boleć,
będziesz mnie szukała w piekle,
ponieważ jestem taki jak ty.


− Nie będziesz taki jak ona, Felix. Sam powiedziałeś, to ona nie zdawała sobie z tego sprawy, nie szukała pomocy. Ty czujesz ten mrok, który jest w tobie. Ale zapewniam cię, każdy z nas to odczuwa. Świadomość tej mrocznej strony i pewien dyskomfort świadczy o tym, że masz dobre serce.
− Nie znasz mnie. – Felix zdziwił się, słysząc te słowa, choć w głębi duszy odczuł wdzięczność. Potrzebował tego, chciał, żeby powiedział mu to ktoś obcy.
− Nie znam. Ale słyszałam to i owo. – Victoria uśmiechnęła się lekko i położyła chłopakowi rękę na ramieniu. – Wiem, że wpadłeś na pomysł lecznicy dla potrzebujących. Wiem, że walczyłeś o sprawiedliwość w liceum i popadłeś w niemały konflikt z proboszczem.
− Skąd…? – Felix się zmieszał, ale w gruncie rzeczy nie miało to teraz większego znaczenia.
− Nie musisz szukać daleko, by znaleźć siebie. Uwierz mi, wiem, co mówię. To uczucie pewnie nigdy nie zniknie całkowicie, ale z czasem będzie bardziej znośne.
− Mówisz z doświadczenia? – Felix desperacko potrzebował zapewnienia, że nie jest w tym osamotniony. Czasem czuł się jak tykająca bomba albo jak trędowaty. Jakby był naznaczony jakimś piętnem.
Victoria tylko uśmiechnęła się nieznacznie. W tym samym momencie do pomieszczenia wrócili Javier i Alec w napojami. Castellano pożegnał się z nimi, dziękując za wywiad i pizzę. Ratusz opuszczał z dużo lżejszym sercem, niż kiedy do niego wchodził.

***

Atmosfera była tak gęsta, że można ją było krocić nożem, co nikogo nie dziwiło. Santos miał jednak wrażenie, że Alice trochę bawi ta cała sytuacja. Bardzo chciała, by Fabricio pogodził się z nim, bo tylko wtedy byłaby w stanie się z nim widywać. DeLuna był skłonny zrobić dla niej wszystko, nawet przełknąć dumę i zjeść kolację w towarzystwie śmiertelnego wroga, ale nie zamierzał się zaprzyjaźniać z Guerrą. Już i tak wysilił się na uprzejmości.
Przez cały czas, od kiedy Santos przekroczył próg domu Guerrów, piorunowali się wzrokiem z Fabriciem i obaj sprawiali wrażenie, jakby gryźli się w język dla dobra Alice, która próbowała zagadać tę niezręczną ciszę, pokazując DeLunie dom i opowiadając o szkole.
− Kochanie, mogliśmy nakryć do stołu, używając plastikowych sztućców. Nie chcemy chyba, żeby zdarzył się wypadek – powiedział złośliwie Guerra, rzucając Santosowi tak wymowne spojrzenie, że było to nawet zabawne.
− A co, boisz się, że możesz znów wbić mi nóż w plecy? – DeLuna oparł się nonszalancko na krześle, popijając wodę z kieliszka. Odmówił alkoholu nie tylko ze względu na to, że prowadził, ale wolał też pozostać trzeźwym w towarzystwie odwiecznego wroga.
− Nigdy nie wbiłem ci noża w plecy. Zazwyczaj atakuję od frontu. – W głosie Fabricia dało się wyczuć mimo wszystko nutkę dumy. Zawsze mówił to, co myśli i nie lubił owijać w bawełnę.
− Niewątpliwie. – Santos wywrócił oczami na te słowa i Guerra zacisnął dłonie na swoim nożu.
− Miałem na myśli twoje hobby – rzucanie nożami. Już zapomniałeś, jak omal nie wybiłeś Conradowi oka?
− Rzuciłeś nożem w Saverina? – Emily zmarszczyła brwi, podobnie zresztą jak Fabricio, który zastanawiał się, czy dobrze udało mu się wychwycić nutkę podziwu w głosie żony. Niezmiernie go to zirytowało.
− Tylko go drasnąłem. – Santos machnął ręką, ale widać było, że trochę się zawstydził. Walczyły w nim obecnie dwie natury – pragnął utrzeć nosa Fabriciowi, ale jednocześnie nie chciał źle wyjść w oczach Alice, która nie znala go od tej strony. – W tej chwili mam jednak wielką ochotę chwycić za nożyczki i odciąć ci tę okropną kitkę.
− Mi się podoba. – Alice zamachała wesoło nogami, które zwisały jej z krzesła i wpatrzyła się w przydługie włosy taty. – Ty też dobrze wyglądałeś w dłuższych. Dlaczego ich nie zapuścisz? – Zwróciła się do bruneta, który mimowolnie przesunął dłonią po kręconych włosach, które rosły niezmiernie szybko, ku uciesze dziewczynki.
− Właśnie, Santos, dlaczego nie zapuścić tych kłaków? – Fabricio zapytał, a pod nosem dodał tak cicho, że tylko Emily była w stanie go usłyszeć: − Żebym miał za co chwycić ten twój głupi łeb…
− Poznałam dziś Venetię Capaldi – wypaliła Alice, chcąc zapewne ratować atmosferę i nie zdając sobie sprawę, że nieco pogrąża DeLunę. – Wygląda zupełnie jak Camille, zgodzicie się?
Santos spojrzał zmieszany na Emily, która zbladła słysząc słowa córki. Ich spojrzenia spotkały się tylko na ułamek sekundy, ale to wystarczyło. Oboje myśleli o tym samym.
− Jak to poznałaś tę aktorkę? Niby gdzie ją spotkałaś? – Fabricio zdumiał się, bo nie sądził, że Valle de Sombras czy Pueblo de Luz to miejsce dla takiej aktorki. Być może przyjechała odwiedzić Evę Medinę, ale szczerze wątpił, by była narzeczona jego najlepszego przyjaciela miała tak dobre relacje ze swoimi koleżankami z planu.
− W mieszkaniu Santosa – odpowiedziała bez namysłu Alice, a chwilę później zacisnęła usteczka w wąską kreskę, kiedy zobaczyła karcący i zawstydzony wzrok bruneta.
− No proszę, DeLuna, widzę, że nie próżnujesz. – Fabricio był wyraźnie ucieszony, mogąc ponabijać się ze swojego wroga. − I jeszcze pozwalasz, by moja córka odwiedzała cię w tym twoim gniazdku miłości, kiedy ty się zabawiasz z…
− Na litość boską, Fabricio… − mruknęła Emily, a Santos w tym samym czasie zacisnął bezwiednie palce na nożu.
− To nie jest twoja córka – wysyczał przez zaciśnięte zęby.
− Coś ty powiedział? – Fabricio pochylił się nad stołem, ignorując dłoń żony, która spoczęła na jego kolanie, by go uspokoić. – Zawsze możemy wyjść do ogrodu.
Santos odchylił głowę do tyłu i roześmiał się w iście swoim stylu. Na jego twarzy pojawił się złośliwy uśmieszek.
− Pobiłbyś kalekę? – zapytał, wskazując na swoje kolano, a Guerra musiał mocno się postarać, by nie cisnąć w niego swoją szklanką.
− Och, przestań już robić z siebie ofiarę, DeLuna. To było dawno temu.
− Nie zamierzam się z tobą bić, Guerra, nie jestem głupi. Wiem, że jesteś silniejszy. Ja za to jestem bystrzejszy, co chyba jest oczywiste. Ale z chęcią możemy zmierzyć się w innej dyscyplinie. Jestem pewien, że nawet z jedną sprawną nogą nadal złoję ci tyłek w tenisa.
Fabricio wstał od stołu i zaczął podwijać rękawy.
− Em, gdzie moje rakiety?
− Chyba nie mówisz poważnie! – Emily przetarła oczy dłońmi, czując, że to za dużo jak na jej siły. Alice wyglądała na lekko przestraszoną. Podeszła do ojca i złapałą go za rękę.
− Nie bijcie się przeze mnie – poprosiła. Czuła, że to jej wina, bo to ona wpadła na ten pomysł pojednania, który chyba nikomu nie wyszedł na dobre.
− Spokojnie, Alice, nikt nie zamierza się z nikim bić. Prawda? – Emily spojrzała na obu mężczyzn, jakby sama rzucała im wyzwanie.
Eric wyglądał na lekko rozbawionego reakcją Fabricia, był przekonany, że nadal pokonałby go na korcie, ale nie był na tyle głupi, by tego próbować.
− Wiesz, Fabricio, możemy spróbować czegoś innego, mniej niebezpiecznego. Macie tu jakieś szachy?
− Dosyć tego, DeLuna. Wychodzimy.
Nim się obejrzeli, byli już na miejscowym korcie tenisowym. Fabricio rozgrzewał mięśnie, próbując jednocześnie uspokoić zszargane nerwy.
− Naprawdę musisz to robić? Mieliście się pojednać dla dobra Alice. Co ci do głowy strzeliło, żeby rzucać tym pomysłem? – Emily uderzyła Santosa pięścią w pierś. Zabolało, ale nie tak bardzo jak jej zmartwione spojrzenie.
− A co, wolisz, żebyśmy bili się na pięści? Wybacz, ale nie zamierzam wylądować w szpitalu. A może wolałabyś łucznictwo? Gość, od którego wynajmuję mieszkanie ma w magazynie łuki sportowe, kiedyś dobrze strzelałem. Wolisz, żeby twój mężulek stracił jedno ze swoich pięknych oczu?
− To nie jest śmieszne, Eric! Ta chora rywalizacja nikomu nie służy. Miałeś się poprawić. Dla dobra Alice. – Wskazala na dziewczynkę, która usadowiła się na pustych trybunach z napojem i słomką i przyglądała się jak mąż jej mamy się rozgrzewa.
− To proces pojednania. Mężczyźni muszą czasami coś rozwalić, dać sobie po gębach albo zwyczajnie wypocić negatywne emocje. Nie robimy nic złego.
Emily odrzuciła do tyłu włosy, nie mogąc już dłużej na niego patrzeć i czując, że i tak nie przemówi mu do rozsądku. Usiadła obok córki na trybunach i wpatrzyła się w specjalnie dla nich oświetlony kort.
− Może zadzwonię po Conrado? Pewnie też z chęcią obejrzy mecz – zaproponowała Alice, wyciagając telefon komórkowy, ale Emily tylko pokręciła głową. Jeszcze czego, żeby Saverin tu był. Pewnie byłby w stanie odnieść większy sukces w ujarzmieniu ego tych dwóch dżentelmenów, ale mógł też sprowokować więcej kłótni, a na to nie zamierzała pozwolić.
Mecz się zaczął i obaj zawodnicy byli naprawdę świetni, jak na amatorskie warunki. Santos pomimo kontuzji i niezbyt pełnej sprawności fizycznej, nadal miał świetny refleks. Za to Fabricio wyglądał jakby tylko czekał na ten dzień. Kiedy pojedynek dobiegł końca i zwycięzcą okazał się być Fabricio, sam zinteresowany nie był jednak zadowolony.
− Co to miało być? Podłożyłeś się – warknął przez siatkę do DeLuny, który zrobił minę niewiniątka.
− Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Przecież tego chciałeś, prawda? Wygranej?
− Nie w taki sposób. – Guerra miał ochotę przywalić mu rakietą. Nie mógł uwierzyć, że DeLuna celowo przegrał.
− Spokojnie, następnym razem pójdzie ci lepiej. – Alice podpiegła do nich i najpierw wyściskała tatę, gratulując mu wygranej, a potem bezceremonialnie chwyciła Erica za rękę, oświadczając, że przydadzą mu się lody jako nagroda pocieszenia.
Guerra mógłby przysiąc, żeby zdążył zauważyć uśmieszek zwycięstwa na twarzy DeLuny. Nienawidził tej gnidy, ale wyglądało na to, że dla dobra Alice, będzie musiał zacisnąć zęby i wytrzymać jego towarzystwo.

***

Conrado nie był raczej człowiekiem, który się denerwował czy stresował. Nawet jego ślub nie sprawił, że podskoczyło mu ciśnienie, ale kiedy szykował się na spotkanie z Delfiną Ledesme w opiece społecznej, miał lekko zaciśnięte gardło.
− Conrado, poradzisz sobie. Nie spinaj się tak. – Prudencia jak zwykle zdawała się czytać w jego myślach.
− Od tego zależy przyszłość Lidii – wyjaśnił, jakby to usprawiedliwiało wszystkie nerwy.
− Ta dziewczyna i tak miała szczęście, że na ciebie trafiła. Zaufaj mi, wiem, co mówię.
Saverin wpatrzył się w ślepą kobietę siedzącą na krześle w poczekalni, która, choć pozbawiona zmysłu wzroku, wyglądała jakby potrafiła przejrzeć go na wylot.
− Panie Saverin, przepraszam, że musiał pan czekać. – Delfina wyszła ze swojego biura i przywitała się z zastępcą burmistrza Pueblo de Luz.
− Nic nie szkodzi. Moja przyjaciółka, Prudencia de la Vega – przedstawił swoją towarzyszkę, która ukłoniła się kierowniczce.
Dostał informację od Emily, że opieka społeczna będzie chciała porozmawiać z jego znajomymi, by przekonać się jakim jest człowiekiem i czy nadaje się na rodzinę zastępczą. Przeczuwał, że list polecający od Fabricia mógł być tak przesycony pochlebstwami, że uznali to za podejrzane, a może była to tylko rutynowa procedura.
− Jest oczywiście jeszcze sporo formalności. Lidia jest… cóż, nie będę owijała w bawełnę, trudnym dzieckiem. – Delfina wskazała Conradowi i Prudencji krzesła w swoim gabinecie.
− Zdążyłem się zorientować. Nie bardzo lubi, kiedy ktoś jej pomaga. Jest samowystarczalna.
− Dokładnie tak. A jednak z tego, co mówił Fabricio Guerra wynika, że do pana zwróciła się po pomoc. Chyba jest pan pierwszą taką osobą. – Delfina wyglądała na lekko zafascynowaną, kiedy przeglądała dokumenty złożone przez Fabricia. – Czy ma pan jakieś pytania, panie Saverin?
− Tak. Właściwie to jedno: dlaczego opieka społeczna nie zainteresowała się losem Lidii Montes wcześniej? – zapytał z grubej rury. Nadal bolała go ta niesprawiedliwość i czuł, że gdyby ktoś zainterweniował szybciej, dziewczyna może nie musiałaby pracować dla kartelu. – Wiem, że pomieszkiwała w sierocińcu i u siedmiu różnych rodzin zastępczych w ciągu ostatnich trzech lat, nigdzie jednak nie zagrzała miejsca na dłużej niż kilka tygodni. Pomijając to, większość czasu spędziła u ojca hazardzisty lub sypiając w zepsutym wozie w liceum. Dlaczego nikt wcześniej nie interweniował?
− To nie takie proste, panie Saverin. – Delfina westchnęła ciężko. Widać było, że ta cała sytuacja i ją przerasta. – Społeczność romska rządzi się swoimi prawami.
− Kiedy dzieje się krzywda dziecku, nie powinno mieć znaczenia, z jakiej kultury się wywodzi. – W głosie Saverina dało się usłyszeć złość. Prudencia wyczuła to i złapała go za rękę.
− Tak jak powiedziałam, to nie jest takie proste. Lidia długo była poza naszym obszarem działania. Dopiero kiedy zaczęła naukę w tutejszym liceum, mogliśmy bliżej przyjrzeć się sprawie. Jestem pewna, że Karina de la Torre wyjaśni to panu bardziej szczegółowo. Opiekuje się dziećmi z mniejszości kulturowych i etnicznych ze stanu Nuevo Leon.
Jak na zawołanie do gabinetu weszła brunetka i przywitała się z Saverinem i Vegą. Prudencia została na rozmowie z Delfiną a Conrado poszedł z Kariną na kawę do pobliskiej kafejki.
− Lidia to naprawdę bystra dziewczyna. Cięszę się, że wreszcie znalazł się ktoś, komu zaufała na tyle, by dać sobie pomóc. – Karina przeszła do rzeczy. – Chciałabym pana jednak uprzedzić, że nie będzie łatwo przejąć opiekę nad Lidią.
− Pani Ledesma wspominała, że proces jest skomplikowany ze względu na pochodzenie Lidii.
− Romowie rządzą się swoimi prawami. Nie wiem, czy słyszał pan o rodzinie Lidii.
− Poznałem jej ciotkę – odrzekł zgodnie z prawdą Conrado. Esmeralda Vidal wywarła na nim mieszane uczucia. – I wiem, że ojciec Lidii nie nadaje się do rodzicielstwa, to mi wystarczy.
− Matka Lidii nie pochodziła z tutejszego plemienia Romów. Takie kobiety określa się zwykle mianem gadji. Ceferino Montes, czy też Rino, jak zwracają się do niego bliscy, nie miał dobrej reputacji wśród swoich ludzi. Romowie zwykle nie mieszają się z przedstawicielami innych kultur i małżeństwa zawiązują między sobą.
− A kobieta jest własnością mężczyzny, mam rację? – Conrado prychnął lekko, czując się poirytowany tą sytuacją. Zwykle był tolerancyjnym człowiekiem i miał ogromny szacunek do odmiennych kultur, ale jednocześnie nie mógł przymknąć oka na gwałcenie podstawowych praw człowieka, w tym praw kobiet. – Nie rozumiem zatem, w czym problem? Lida nie ma w pełni romskich korzeni. Jej ojciec też nie wydaje się być tradycjonalistą. To powinno ułatwić sprawę.
− Musi pan wiedzieć, że Romowie, pomimo odmiennych zwyczajów i kultury, dogadywali się z miastem i żyło im się tutaj całkiem dobrze. Ale to było, kiedy zarządzał nimi Abraham Altamira. Od kiedy patriarchą plemienia został Baron, sprawy stały się bardziej skomplikowane. – Karina westchnęła ciężko i założyła pasmo włosów na uszy. – Lidia mieszkała z matką w Monterrey, a po jej śmierci wróciła do jedynej żyjącej rodziny czyli do ojca. Została więc niejako na nowo wcielona w szeregi romskie. Ludzie nadal krzywo patrzyli, ale mimo wszystko była jedną z nich. Przyzwyczaili się już do skandali w rodzinie Montesów.
− Chyba wiem, co ma pani na myśli. – Conrado pokiwał głową, powoli zaczynając kojarzyć fakty. Ostatnie bezsenne noce postanowił przeznaczyć na coś pożytecznego i próbował zgłębić nieco tradycje tutejszej cygańskiej społeczności. – Pewnie chodzi o małżeństwo Esmeraldy z Valentinem Vidalem? Ale to było w 1995 roku, Lidia urodziła się w 1998.
− To prawda. Musi pan zrozumieć, że Valentin Vidal był pewnego rodzaju pośrednikiem między Romami a mieszkańcami Pueblo de Luz czy Valle de Sombras. On trzymał wszystkich w ryzach. Ówczesny patriarcha uwielbiał Vidala i nagiął romskie prawa, by Esmeralda mogła za niego wyjść. Pewnie myślał, że w ten sposób utoruje sobie i swoim pobratymcom ścieżkę do lepszego życia w miasteczku. Ale ludzie w Pueblo de Luz nadal krzywo na to patrzyli, a sami Romowie nie byli skłonni do asymilacji. Po śmierci Valentina i Abrahama, wszystko się zmieniło. Esmeralda została zaślubiona z Baronem i stała się niejako ostatnim łącznikiem Romów ze światem zewnętrznym, a sam Baron… cóż. Jest Cyganem z krwi i kości, myślę, że rozumie pan, co mam na myśli.
− Oczywiście. Ale zapewniam panią, że nic z tego nie ma dla mnie znaczenia. Lidia jest dzieckiem, które potrzebuje pomocy odpowiedzialnej dorosłej osoby, a nie ojca hazardzisty, który traktuje ją jak kartę przetargową. Wiedziała pani, że dziewczyna musiała handlować dla Templariuszy, by spłacić długi Rino Montesa? – Conrado nie zamierzał się na to godzić. Prawa człowieka były wartością nadrzędną i w tej chwili mało interesowały go romskie zwyczaje. – Lidia jest obywatelką Meksyku, należą jej się takie same prawa jak innym. Jeżeli chce, bym był jej rodziną zastępczą, ta wola powinna zostać uszanowana.
− A pan tego chce, panie Saverin? Chce pan sprowadzać na siebie gniew Barona Altamiry? Proszę mi wierzyć, nie jeden dzielny ucierpiał w potyczkach z tym człowiekiem. – Karina spojrzała na Saverina z lekkim politowaniem, co nieco go zirytowało, a z reguły nie był kimś, kto łatwo się irytował.
− Dla dobra dziecka jestem w stanie zapłacić każdą scenę. Poza tym, Baron może i jest szefem plemienia, czy też patriarchą, jak to pani nazywa, ale dla mnie jest po prostu kimś, kto pozwolił, by pod jego nosem działa się krzywda niewinnej dziewczynie. Kiedy Rino Montes był zajęty przegrywaniem rodzinnego majątku w karty, jego kumple traktowali Lidię jak popychadło i worek treningowy. O tym pewnie też ma pani całe raporty, prawda? – Na samo wspomnienie tego, czego się dowiedział o Lidii, podniosło mu się ciśnienie. Dziewczyna co prawda nigdy nie była wykorzystana seksualnie, ale był pewien, że niewiele brakowało.
− Szanuję pana za ten tok myślenia i zgadzam się z panem całkowicie. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by pomóc panu zostać rodziną zastępczą dla Lidii. – Karina wydawała się bardzo pewna siebie. Naprawdę chciała pomóc Saverinowi i była gotowana wiele zaryzykować. – Chciałam pana tylko uprzedzić, że Baron planuje przeszkodzić panu w planach.
− Niby w jaki sposób? Zobaczył moje plany w kryształowej kuli? – Saverin był tak zdenerwowany, że nie szczędził złośliwości. Kariny zdawały się nie razić jego impertynencje.
− Baron jako patriarcha może decydować o losie kobiet w plemieniu i tak się złożyło, że podjął decyzję małżeństwie Lidii ze swoim synem, Jonasem.
− Chyba pani nie mówi poważnie. Ten człowiek chyba postradał rozum? Lidia ma dopiero siedemnaście lat!
− W romskiej tradycji nie ma to większego znaczenia. Proszę się jednak nie martwić. Lidia wyjdzie za Jonasa po moim trupie. – W oczach Kariny de la Torre pojawiły się iskierki, kiedy wypowiadała te słowa. Conrado pomyślał, że sama kobieta chyba miała niezbyt przyjemne doświadczenia z Romami. – Musimy się jednak pospieszyć. Jeżeli Baron będzie chciał kontynuować swój plan i przeprowadzić zaślubiny na własnych warunkach, może nie być już odwrotu. Wtedy Lidia stanie się na dobre częścią romskiej społeczności a o jej losie przestanie decycydować ktokolwiek – ani opieka społeczna, ani pan ani nawet jej ojciec.
− Dziękuję, że mi pani o tym powiedziała. Nie zamierzam pozwolić, by Lidia cierpiała. Obiecałem jej to.
− Cieszę się. Mam nadzieję, że obojgu uda nam się dotrzymać obietnicy.

***

W czwartkowy wieczór restauracja Gra Anioła była kompletnie pusta. Javier zamknął szybciej, by móc w spokoju zająć się przygotowaniami do urodzin Prudencji. Kobieta odwiedziła go jeszcze w lokalu, by przekazać jego szefom kuchni szczegóły dotyczące menu.
− Nic ekstrawaganckiego, Javier, to ma być swojskie przyjęcie. Choć pewnie niektórzy nie będą zadowoleni. – Prudencia zmarszczyła lekko nos.
− Nie mów, że zaprosiłaś swojego ulubionego przyjaciela z dzieciństwa? – Javier skrzywił się na wspomnienie Fernanda Barosso. Sam przekazał swoim kucharzom dyspozycje, a teraz walczył z przepaloną żarówką w sali jadalnej, podczas gdy Prudencia siedziała przy jednym ze stolików.
− Za kogo ty mnie masz, Javi? – Kobieta się obruszyła. – Jednak ten gad zawsze znajdzie sposób, by zepsuć każde przyjęcie. A tak się składa, że nieświadomie stworzyłam mu ku temu okazję.
− Wypadałoby w takim razie rozsypać trutkę na szczury po całym El Tesoro. Przy odrobinie szczęścia… − Javier zawiesił głos i uśmiechnął się do własnych myśli. – Co masz na myśli, mówiąc, że stworzyłaś mu okazję?
− Wpadłam na pomysł, by nikt ze znajomych nie przynosił mi prezentów, a zamiast tego przynieśli datki na sierociniec. – Prudencia wzruszyła ramionami. Chciała dobrze, ale wszystko nabrało zbyt wielkiego rozmachu. – Zainteresowała się tym lokalna gazeta i postanowiła zrobić relacje z moich urodzin. Ale okazało się, że na takie oficjalne zbiórki potrzebne jest zezwolenie miasta, więc wszystko wymknęło się spod kontroli. Ludzie chcieli wypisać ogromne czeki, ale jest to niezgodne z prawem, więc zamiast tego, po ustaleniu z ratuszem i Jimeną Bustamante, postanowiliśmy zorganizować licytację wartościowych przedmiotów. Środki z ich sprzedaży trafią na konto domu dziecka.
− Co za idiotyzm. Ta biurokracja zawsze tak tu wyglądała? – Javier mocował się z żarówką, ale bez zbędnego rezultatu. Czuł, że zaczyna łupać go w krzyżu od tych wygibasów na drabinie. Zszedł więc na dół, by trochę odsapnąć i spojrzał na Prudencję, która była tym wszystkim trochę podminowana. – Nie przejmuj się. Przynajmniej dzieci z sierocińca na tym skorzystają.
− Conrado jest na mnie zły – zwierzyła się Javierowi Prudencia, trochę wstydząc się do tego przyznać. Saverin rzadko kiedy był na nią zły. – Powiedział, że zasilam konto ojca Horatio i pralni brudnych pieniędzy Fernanda Barosso.
− Coż, ma trochę racji – zgodził się Javier. – Ale przynajmniej jedzenie na imprezie będzie wyśmienite – dodał niezbyt skromnie, czym wywołał na twarzy starszej kobiety szeroki uśmiech.
− Chciałam po prostu zrobić coś dobrego. Ta dziewczyna, której pogrzeb odbył się niedawno… Jules… chciałam jakoś ją uhonorować. Moi rodzice by tak postąpili, zawsze dzielili się tym, co mieli, z potrzebującymi. A Jules była taka młodziutka. Nie zasłużyła na to, co ją spotkało. Dużo o niej myślę i zastanawiam się, czy nie skończyłabym tak jak ona, gdybym stąd nie wyjechała.
Javier przysiadł się do jej stolika i wytarł spocone czoło serwetką. Wpatrzył się w nią wyczekująco. Wiedział, że Prudencia była odmiennej orientacji seksualnej i dla osoby, która musiała wyjść z szafy w latach sześćdziesiątych, była to na pewno trauma.
− Może gdybym została w tym przeżartym złem miejscu, już by mnie nie było wśród żywych.
− Wszędzie czai się zło – zauważył rozsądnie Magik. Czuł, że jest cząstka prawdy w tym, co mówiła Prudencia, ale jednocześnie nie można było popadać w paranoję. – Wyjechałaś do stolicy i tam twoje życie też nie było usłane różami. Fernando Barosso się o to postarał.
Prudencia pokiwała głową, jakby się z nim zgadzała, ale jednak nie była do końca przekonana.
− Ale kiedy wyjechałam, poznałam Conrada. A to najlepsze, co mi się w życiu przytrafiło.
− Przepraszam, przeszkadzam? – odezwał się jakiś głos od strony wejścia i Javier odwrócił głowę w tamtym kierunku.
− Mamy zamknięte – powiedział, marszcząc czoło na widok nastolatka, który stał z rękoma wciśniętymi w kieszenie. – Możesz zamówić na wynos.
− Nie jestem tutaj, żeby jeść. Jordi Guzman, mam przeprowadzić z tobą wywiad – powiedział bez zbędnych ceregieli nastolatek, nawet się nie patyczkując, by zwracać się do właściciela na „pan”.
− Jordi, syn Fabiana? – Prudencia wyciągnęła w jego stronę dłoń, a on skrzywił się, po czym uścisnął ją lekko trochę skonsternowany. – Może nie wiesz, ale jestem twoją ciotką.
− Wiem, miło mi – powiedział Jordi na odczepnego, a Javier poczuł się poirytowany. – Coś nie tak? – zapytał, widząc minę Reverte.
− Trochę szacunku do starszych.
− Daj spokój, Javi, dzieciaki są teraz inne. Poza tym, pewnie nawet mnie nie pamiętasz. Odbierałam poród twojego brata.
− Nie wiedziałem, że Franklin kiedyś rodził. – W głosie Jordi’ego dało się słyszeć irytację. Przyszedł tutaj odbębnić wywiad z Javierem, a zamiast tego czekało go rodzinne spotkanie.
Magik pokręcił głową, mając ochotę strzelić chłopaka w potylicę za takie odzywki. Prudencia jednak roześmiała się perliście.
− Silvia zaczęła rodzić, kiedy akurat odwiedzałam twojego dziadka, Leopoldo. Był moim ulubionym wujem, może dlatego, że nie dzieliła nas zbyt duża różnica wieku. Zawsze potrafił mnie rozśmieszyć.
− Chyba nadal to ma, niezły z niego kawalarz. – Jordi tylko przytaknął, czując się niebywale niezręcznie w towarzystwie tej kobiety, która może i była jego krewną, ale w ogóle jej nie pamiętał.
Prudencia pożegnała się z nimi i opuściła lokal, posiłkując się laseczką. Nie chciała im przeszkadzać w zadaniu domowym.
− Pewnie już słyszałeś o tych wywiadach. Mulan chyba wybrała wszystkich swoich znajomych. Jakże wygodnie. – Jordan nie mógł powstrzymać się od złośliwości. Na jego nieszczęście trafił na kogoś, kto również nie przebierał w słowach. – Mam parę pytań, jeśli masz teraz trochę czasu.
− Słuchaj, smarku, jest po dwudziestej, jestem zmęczony, mam mnóstwo roboty przed jutrzejszą imprezą, a jednocześnie czekam na ważny telefon w sprawie uprowadzonego przez kartel przyjaciela, więc wybacz, ale nie mam nastroju na wywiady. – Magik powiedział to wszystko na jednym wydechu i teraz przyglądał się skonsternowanej minie Jordana.
− Okej, no to najwyżej zawalę projekt. – Wzruszył ramionami i już miał odchodzić, kiedy Javier go zatrzymał.
− Jak to zawalisz, do kiedy macie deadline?
− Do dzisiaj do północy.
− I ty dopiero się za to bierzesz?! – Reverte sam lubił robić rzeczy od razu, zamiast przenosić je na kolejny dzień.
− Miałem ważniejsze rzeczy do roboty. Kółko dziennikarskie nie jest na szczycie mojej listy priorytetów. – Guzman poczuł się trochę urażony tonem Magika.
− To po jaką cholerę się na nie zapisywałeś? – Javier westchnął i pokręcił głową, nie będąc nawet pewnym, czy chce znać odpowiedź.
− Nie zapisywałem – odpowiedział jak gdyby nigdy nic Jordi. Prawdą było, że był to kolejny wymysł matki. Silvia musiała pochwalić się gdzieś zdolnymi dziećmi. – Jeśli nie masz czasu, to ja spadam. I tak miałem coś do załatwienia.
− Wracaj tu. – Javier przywołał go do siebie gestem dłoni i zmierzył od stóp do głów.
− Wymień mi żarówkę, to będziemy kwita.
− A co ja, elektryk? – Guzman prychnął, ale widząc spojrzenie Magika dał za wygraną i wszedł na niską drabinę, zabierając się za wymianę żarówki.
− Jaki masz temat? Ingrid wspominała, że trafi mi się niezłe ziółko, ale nie wiedziałam, że ma raczej na myśli chwasta. – Magik przypatrywał się, jak chłopak uwija się na drabinie ze zleconym zadaniem.
− Konflikt pokoleń. Dlaczego tak trudno rozmawiać z rodzicami – odpowiedział, a Javier roześmiał się głośno i szczerze. – Bawi cię to?
− Biorąc pod uwagę to, w jakim stylu się tutaj pojawiłeś, myślę, że materiał mamy gotowy. Coś mi mówi, że jesteś jednym z tych zbuntowanych nastolatków, co nie wracają do domu na noc, urządzają imprezy pod nieobecność rodziców i pewnie rozbijają ich auto na mieście. Doprowadzanie starych do szału to pewnie twoje hobby, co?
− A mi coś mówi, że lubisz wtrącać nosa w nie swoje sprawy – odciął się Jordi. – I raczej nie wyglądasz na typa, który miał buntowniczą młodość, więc nie wiem, jak niby możesz mi pomóc rozwinąć temat.
− Zdziwiłbyś się, kolego. – Javier się roześmiał. Nalał sobie wody z dzbanka stojącego na stoliku i przypatrywał się, jak nastolatek mocuje się z żarówką, popijając ze swojej szklanki. – Ale miałem szczęście, bo mam matkę, która we mnie wierzyła. Wzięła kredyt, dzięki czemu mogłem rozkręcić swój własny biznes, no a potem zawsze mnie wspierała, kiedy prowadziłem „Nibylandię” na szczyt.
− Zaraz, ty jesteś twórcą Neverland? – Jordan odwrócił się gwałtownie, a drabina zachwiała się złowieszczo. – Jeszcze kolejny dowód na to, że w tej norze ludzie są ograniczeni. – Kiedy Javier spojrzał na niego lekko urażony, wyjaśnił, co ma na myśli: − Kiedy zapytałem, kim jest osoba, z którą mam przeprowadzić wywiad, powiedziano mi, że to właściciel sieci restauracji. Myślałem, że jesteś jakimś starym, grubym zgredem z wąsem, który sprzedaje burritos czy coś w tym stylu. Bez obrazy.
− Jak widać, formę trzymam. – Javier nie wiedział, czy bardziej ma się czuć poirytowany pierwszym wyobrażeniem chłopaka, czy może ma być wdzięczny, że te przypuszczenia się nie potwierdziły. – Skąd znasz Neverland?
− Czytałem w magazynie Forbes. Wiesz, że akcje ci trochę spadły? Nic dziwnego skoro bawisz się w restauratora zamiast skupić się na firmie. Co ci strzeliło do głowy, żeby przyjeżdżać do Meksyku? Gdybym mieszkał na Manhattanie, nawet by mi przez myśl nie przeszło przyjeżdżanie tutaj. Dziwny jesteś.
− Sam jesteś dziwny – odgryzł się Javier i wychylił szklankę wody do końca. – Nie zrozumiesz tego, bo jesteś jeszcze młody i głupi, ale czasem warto coś poświęcić, żeby zyskać coś większego.
− W Meksyku można co najwyżej dostać kulkę w głowę albo chorobę weneryczną. – Jordi dokonał ostatnich poprawek i żarówka została poprawnie zainstalowana. Zeskoczył z gracją z drabiny i wylądował zgrabnie na posadzce. – Mam nadzieję, że ta kobieta była tego warta.
− Patrzcie go, jaki poinformowany. – Magik wywrócił oczami. – Skąd pomysł, że przeprowadziłem się dla kobiety?
− Faceci robią różne głupie rzeczy przez kobiety albo dla nich. – Guzman wzruszył ramionami i rozejrzał się po pustej restauracji. – Mam ci coś jeszcze naprawić czy możemy przejść do rozmowy?
− Przecież rozmawiamy. – Javier wskazał mu krzesło przy stoliku, a ten usiadł, wpatrując się w Magika intensywnie.
− Wspominałeś o matce. Rozumiem, że ojciec usunął się z obrazka? – Jordi usiadł z rękami w kieszeni i Javier odniósł wrażenie, że ten cały wywiad w ogóle go nie interesuje.
− Nie powinieneś czasem tego nagrywać? – zdziwił się, zauważając, że chłopak nie ma ani dyktafonu ani niczego do notowania.
− Nie wiem, czy coś w ogóle się nada do artykułu. – Jordi mruknął od niechcenia. – Możesz mówić, a ja cię zacytuję. Bez obaw, pamięć mam dobrą.
− Ojciec nie usunął się z obrazka, on nigdy na tym obrazku nie był – kontynuował Javier, właściwie nie wiedząc, dlaczego się zwierza, ale obiecał Ingrid, że się zaangażuje i tak właśnie zamierzał zrobić. − To było poczęcie metodą in vitro. Moja mama, Celeste, bardzo chciała być matką i wzięła sprawy w swoje ręce. Jestem z niej dumny, walczyła o mnie i jest najlepszą matką, jaką można sobie wymarzyć. Choć bywa czasem nieco onieśmielająca, przyznaję – dodał, wzdrygając się lekko, bo Celeste nawet najdzielniejszego potrafiła czasem przerazić. – Szanuję ją, czego chyba nie można powiedzieć o twojej relacji z rodzicami.
Jordan pozostawił stwierdzenie Magika bez komentarza i postanowił podsumować to, czego się właśnie dowiedział:
– Więc w skrócie: jesteś jedynakiem, do tego maminsynkiem, który całe swoje dorosłe życie poświęcił budowaniu imperium i stawaniu się coraz bogatszym. A teraz osiadłeś w tym zapomnianym przez bogów miejscu dla kobiety i wiedziesz zwykłe, szare życie jako jakiś kuchcik. To cała twoja historia?
− Masz niesamowity talent do generalizowania niektórych rzeczy. I nie, to nie był komplement – dodał, kiedy młody się uśmiechnął. – Nie jestem jedynakiem, o bracie dowiedziałem się znacznie później, ale tak, wychowywałem się bez rodzeństwa. I nie jestem maminsynkiem, po prostu czuję respekt przed mamą, tak jak powinien czuć każdy. Ale kocham ją i zawdzięczam jej niemal wszystko. Miałem dobre życie, biologicznego ojca nigdy nie poznałem, ale za to miałem wspaniałego tatę, Stephena, który mnie wychował. I ubiegając twoje pytanie: nie, nie uważam, że więzy krwi świadczą o rodzinie. Rodzina to coś znacznie większego.
− Zgadzam się. – Nastolatek zbił go lekko z tropu tym nagłym stwierdzeniem. – Ale musisz przyznać, że ciężko ci się pewnie rozmawiało z rodzicami. Twoja mama wydaje się być trudna. Skoro zdecydowała się na in vitro, pewnie nie była już najmłodsza. Zapewne jest między wami spora różnica wieku, a co za tym idzie – duża przepaść pokoleniowa. Pewnie była jedną z tych, co sadzała w kącie i kazała poddawać się refleksji? Biła cię za przewinienia?
− Niech zgadnę. – Tym razem to Javier stracił resztki cierpliwości. − Ty za to jesteś rozpieszczonym dzieciakiem, któremu mamusia pozwala robić to, na co tylko masz ochotę i zawsze byłeś bezkarny, dlatego nie odczuwasz żadnych wyrzutów sumienia z poniżania innych. Lubisz patrzeć na ludzi z wyższością, bo dzięki temu podbudowujesz swoje i tak już wybujałe ego. W głębi duszy jesteś tylko zwykłym smutnym dzieciakiem, który desperacko potrzebuje uwagi.
Jordi odchylił się w krześle i zaczął mu bić powoli brawo, wpatrując się w niego z uznaniem. Coś w jego błyszczących oczach nie spodobało się jednak Javierowi.
− To jest właśnie to – konflikt pokoleń. Mógłbyś być moim ojcem, wiesz? Ile masz lat, jakieś pięćdziesiąt?
− Ja ci dam pięćdziesiąt! – Javier zacisnął pięści i musiał sam doprowadzić się do porządku, przypominając sobie, że ma do czynienia tylko z nastolatkiem.
− Nie umiemy ze sobą rozmawiać i w tym tkwi cały szkopuł. Gdybym pokazał ci moje świadectwa i dyplomy, patrzyłbyś pewnie na mnie inaczej? Albo jakbym przyszedł w śnieżnobiałej koszuli i okularach, pewnie uznałbyś mnie za przykładnego kujona. A tak z góry zakładasz, że jestem rozpieszczonym bachorem z kompleksem wyższości.
− A nie jesteś? – Javier udał zdziwionego i również odchylił się w swoim krześle. Przypatrywali się tak sobie przez chwilę. – W nosie mam, czy masz na sobie Gucci, Armaniego czy bluzę z kapturem z sieciówki. Twoje świadectwa i dyplomy też mnie nie interesują. Nie lubię tylko, kiedy ktoś mnie ocenia, nie zadając sobie trudu, by mnie poznać.
− Zrobiłeś przed chwilą dokładnie to samo. – Jordi uśmiechnął się półgębkiem. – Na tym właśnie polega ten cały konflikt pokoleń. Wy, staruszkowie… no dobra, ludzie w kwiecie wieku – dodał, kiedy zauważył grymas na twarzy Magika – doskonale pamiętacie, jak to jest być młodym. A jednak wcale nam tego nie ułatwiacie.
− Niby czego? Mamy wam na wszystko pozwalać, tylko dlatego, że jesteście młodzi i musicie się wyszaleć? Jakieś granice są potrzebne. – Javier kiedyś może i był bardziej lekkomyślny, ale od kiedy został ojcem, zaczął myśleć bardziej odpowiedzialnie.
− Nie. Ale nie możecie oczekiwać od nas cudów. My nie wiemy, jak to jest być w waszym wieku, mieć wasze obowiązki, musieć zarabiać na życie, płacić rachunki, zapewniać rodzinie byt i tak dalej. Ale wy wiecie, co znaczy mieć naście lat, jak to jest borykać się z problemami dorastania, z burzą szalejących hormonów, z niespełnionymi ambicjami rodziców. Więc, powiedz mi, Javier, dlaczego tak ciężko jest przyznać, że to właśnie dorośli tworzą ten cały konflikt międzypokoleniowy?
− Wygląda na to, że chyba powinieneś porozmawiać z własnymi rodzicami, skoro tyle myśli kołacze ci się w głowie. – Javier podparł się łokciami o blat stolika i zmierzył Jordana zmęczonym spojrzeniem. – Masz rację do pewnego stopnia. Od kiedy jestem ojcem zrozumiałem kilka istotnych kwestii, spojrzałem na świat z innej perspektywy. Wreszcie wiem, dlaczego moja matka podjęła takie, a nie inne decyzje. I nawet jeśli wcześniej z nimi się nie zgadzałem, jeżeli mi się nie podobały, to teraz wiem, że rodzicielstwo zmienia wszystko. Rodzice nie chcą, żeby dzieci popełniały ich błędy, chcą, żeby byli lepszymi ludźmi. I może przez to są czasem bardziej wymagający, ale to dlatego, że się boją. Stale się martwią. Zrozumiesz to, kiedy sam będziesz miał dzieci. Teraz jesteś w takim okresie buntu, gdzie wydaje ci się, że wszystko jest niesprawiedliwe i cały świat odwrócił się od ciebie, ale z czasem zrozumiesz, że świat nie kręci się tylko wokół twojej osoby.
− To zupełnie nie o to chodzi – przerwał mu Guzman, ale kiedy Javier wpatrzył się w niego wyczekująco, nie chciał kontynuować tematu. – Dzięki za rozmowę. Sklecę jakoś ten artykuł, ale nie byłeś zbyt pomocny. Dobranoc – pożegnał się i wyszedł z restauracji.
− Co za bachor – westchnął tylko Javier, kiedy drzwi do Gry Anioła zamknęły się za Jordanem.

***

Na cmentarzu komunalnym Valle de Sombras i Pueblo de Luz powoli zaczynało brakować miejsc. Wiedział, bo przychodził tu tak często, że z łatwością widział, jak grobów wokoło przybywa. Była to nowsza część cmentarza, starsze grobowce znajdowały się po stronie Doliny Cieni. Tutaj przynajmniej było ładnie jesienią. Pomyślał, że Gracie spodobałyby się kolorowe drzewa, na które teraz padało srebrne światło księżyca. Było późno, ale wolał tutaj przychodzić, kiedy nikogo nie było. Mógł podumać w ciszy i pobyć z córką. To już szósta rocznica jej śmierci, a on nadal czuł się tak samo i zaczynał wątpić, czy ten ból kiedykolwiek odejdzie.
Tym razem jednak było inaczej. Ivan Molina instynktownie sięgnął do kabury po glocka, wyczuwając, że nie jest na cmentarzu sam. Ktoś siedział na trawie przy grobie Gracie Moliny, ale kiedy usłyszał kroki, poderwał się z miejsca i już odchodził szybkim krokiem.
− Zaczekaj, nie zastrzelę cię – powiedział, chowając broń do kabury, rozpoznając znajomy ciemny kształt smukłej sylwetki bratanka swojej byłej żony.
− Nigdy nie wiadomo. – Jordi wyszedł z cienia, ponaglany przez szeryfa, który wpatrywał się w niego ze zmarszczonym czołem.
− Niezapominajki? – zapytał, wskazując na bukiecik niebieskich kwiatów, które nastolatek wetknął do małego wazonika przy grobie.
− Jej ulubione – wyjaśnił, pocierając nerwowo kark. – Dla niej dziadek przemalował domek w Veracruz i nazwał go Niezapominajką.
− Myślałem, że było na odwrót i to przez domek letniskowy polubiła ten kolor. – Ivan uśmiechnął się sam do siebie. Ile wspomnień zaczynało mu się już zacierać w głowie, ale nadal pamiętał 3 września 2009 roku jakby to było wczoraj.
− Nie. Dziadek zaprzągł wszystkich do pracy. Malowaliśmy cały tydzień. – Guzman uświadomił go, nieświadomie naciągając ze stresu rękawy bluzy.
− Często tu przychodzisz.
Nie było to pytanie, a stwierdzenie. Jordi wzruszył tylko ramionami. Kiedy mieszkał jeszcze w Pueblo de Luz bywał tutaj znacznie częściej. Po przeprowadzce przyjeżdżał co jakiś czas i kręcił się bez celu, odwiedzając groby znajomych, jakby w ten sposób mógł ich ożywić.
− Czasem – powiedział, uznając, że nie ma sensu zaprzeczać. Kto inny mógłby zostawiać świeże kwiaty na grobie małej dziewczynki? Babcia Sera mieszkała w Veracruz, więc nieczęsto tu bywała. Dziadek Polo miał awersję do cmentarzy i było to ponad jego siły. Ciotka Ofelia bywała tutaj czasem, ale głównie w okresie urodzin czy święta zmarłych. Nie lubiła rocznic śmierci. A Debora całkowicie odcięła się od wspomnień zmarłej córki i wróciła do stolicy, gdzie mieszkała od tamtego czasu.
Ivan nachylił się nad pomnikiem i wymienił baterie w wiecznej lampce w kształcie aniołka, która była przymocowana do grobu. Rozświetlił tym samym napis na grobie: „Gracie Molina Guzman ur. 16.12.2004, zm. 3.09.2009r. Bóg tak chciał”. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że nie ma sensu wypisywać na grobie pełnego imienia dziewczynki. Graciela brzmiało bardzo poważnie i zostało jej nadane na cześć siostry Leopolda, Gracieli de la Vegi. Dla wszystkich mały blond aniołek był po prostu Gracie. Jednak kto wybrał ten idiotyczny cytat? Jordi przypomniał sobie pogrzeb Jules i poruszającą mowę Rosie. Nie znał jej za dobrze, ale mógł z łatwością podpisać się pod słowami Castelani. „Bóg tak chciał” to okrutne kłamstwo. Bo jeżeli Bóg rzeczywiście chciał zabrać do siebie te wszystkie niewinne istoty, w tym niespełna pięcioletnią dziewczynkę, to był tyranem i nie zasługiwał na oddawaną mu cześć.
− Pójdę już, jutro mam ważny sprawdzian – skłamał na poczekaniu, szybko wycofując się w stronę wyjścia z cmentarza.
− Jordi. – Ivan zatrzymał go, próbując dojrzeć jego twarz w nikłym świetle księżyca. – To nie była twoja wina. Chcę, żebyś o tym wiedział.
Guzman tylko uśmiechnął się krzywo po tych słowach.
− Ale i tak muszę z tym żyć – powiedział cicho i czym prędzej opuścił cmentarz, zostawiając Ivana z duchami zmarłych i własnymi demonami.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 21:18:10 30-12-22, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:19:53 30-12-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 103
PRUDENCIA/CONRADO/FELIX/MARCUS/JORDI


Mieszkańcy miasteczka i okolic tłumnie zaczęli napływać do El Tesoro. Wszyscy podziwiali świeżo wyremontowaną elewację budynku, a Prudencia nie omieszkała głośno powiedzieć, kto ją sfinansował, mając nadzieję, że jeżeli Fernando Barosso znajdzie się w gronie gości, choć trochę zagra mu na nosie. W istocie Conrado Saverin zapłacił za remont tuż po pożarze, kiedy to rzekomo zginął Alejandro Barosso. Po deskach i kratach w oknach nie było śladu. Zastąpiły je odnowione drewniane ramy i okiennice, imitujące poprzedni wygląd hacjendy. Choć Prudencia nie mogła tego zobaczyć własnymi oczami, Astrid opowiedziała jej wszystko tak barwnie, że miała wrażenie, że odzyskała wzrok. Był to dom jej dzieciństwa, miejsce, z którego pochodziło wiele szczęśliwych wspomnień, nawet jeśli jej rodzina nie była bardzo zżyta. Zapamiętała to miejsce jako ostatnią twierdzę, której jej ojciec, Elias Vega, zażarcie bronił przed inwazją rodziny Barosso i z której sam ją odesłał, chcąc chronić ją przed niechcianym i potencjalnie nieszczęśliwym małżeństwem.
− Jest idealnie – powiedziała, kiedy Astrid opisywała jej pobliską stajnię, ulubione miejsce na całym terenie, gdzie jej rodzina hodowała najpiękniejsze konie w okolicy. Teraz stajnia ziała pustkami, ale została odnowiona i przygotowana do ponownej hodowli. Prudencia wzruszyła się tym wszystkim, tym bardziej, że Conrado zapamiętał wszystkie szczegóły, które mu opowiadała o El Tesoro.
Goście również wydawali się być pod wrażeniem. Oprócz rodziny i najbliższych przyjaciół Prudencji ze stolicy, na wzgórze zjechała cała elita Pueblo de Luz i Valle de Sombras.
− Wszystkiego najlepszego, Prudi. Obyś nie przesadziła dziś z szampanem. – Fabricio złożył kobiecie życzenia, a ona zacisnęła obie dłonie na jego, dziękując mu uśmiechem. Zaróżowione policzki świadczyły, że już wypiła kilka razy za swoje zdrowie ze znajomymi.
− Dziękuję ci, Fabricio. Za wszystko, co robisz dla mnie i Conrada. Wiem, jak mu pomagasz. To prawdziwe szczęście, że ma ciebie. I pamiętaj, Condziu jest dla mnie jak syn, a skoro ty jesteś dla niego jak brat, to i dla mnie jesteś rodziną.
Fabricio uśmiechnął się i poklepał kobietę po dłoni, rzucając Emily spojrzenie w stylu „widzisz, Conrado wcale nie jest taki zły”. Pani Guerra nie zamierzała teraz na ten temat dyskutować. Również złożyła Prudencji życzenia.
− A gdzie mały promyczek? – zapytała Vega, czekając aż małe rączki Alice przytulą się do niej, ale nic takiego nie miało miejsca.
− Została z opiekunką. Uznaliśmy, że to nie jest miejsce dla dziecka. – Emily wyjaśniła, rozglądając się po tłumie i ciesząc się ze swojej decyzji. Nie było tu dzieci młodszych niż licealiści, którzy zresztą i tak wyglądali jakby byli tu za karę.
− Coś w tym jest. – Prudencia pokiwała głową, szunując ich decyzję, ale zaraz napłynęła kolejna fala gości i musieli się rozstać, by pozwolić jubilatce przyjąć gratulacje od innych.
− Wyglądam jak idiotka – powiedziała Lidia, co rusz poprawiając koktajlową sukienkę do kolan, bardzo gustowną, ale jednocześnie modnie uszytą, którą Conrado sprezentował jej specjalnie na tę okazję. – Prosiłam, żeby pan mi nic nie kupował.
− A ja prosiłem, żebyś mówiła do mnie na ty, kiedy nie jesteśmy w szkole. – Saverin wręczył jej szklaneczkę z ponczem, którą zabrał z tacy od jednego z kelnerów. W ogrodzie El Tesoro ustawiono stoliki, podest dla orkiestry i parkiet do tańczenia, a także szwedzkie stoły i bar. Było to przyjęcie na otwartym powietrzu. – I to Prudencia prosiła mnie, żebym coś ci kupił. Chyba powinnaś mi podziękować, że nie wybrałem niczego w różu. Stwierdziłem, że to nie jest twój ulubiony kolor, chyba się nie pomyliłem?
− Dzięki Bogu – westchnęła cicho, wznosząc oczy do nieba, a po chwili uśmiechając się szeroko. Nie przywykła do takich luksusów, do chodzenia w sukienkach i bywania na wystawnych przyjęciach, a już na pewno nie do posiadania rodziny, która by się o nią troszczyła i przedstawiała znajomym jak równego sobie.
− Może przestaniesz się gapić i poprosisz koleżankę do tańca? Zaczynam sądzić, że mój syn jest jakimś podglądaczem. – Basty sączył powoli mrożoną herbatę i z rozbawieniem utkwił ciemne oczy w swoim synu, który z oddali obserwował Lidię i Saverina.
− Co, o czym ty mówisz? Tak się tylko rozglądam. – Felix odchrząknął i odwrócił wzrok, paląc przy tym buraka.
− Yhmm. – Szeryf Castellano rzucił mu tylko wszechwiedzące spojrzenie i stłumił wybuch śmiechu.
− Po co tu w ogóle przyszliśmy? Są tu same snoby, które chcą się pokazać w towarzystwie i licytują się, kto ma więcej szmalu. Jedynie jedzenie jest dobre. – Felix wetknął sobie do ust jakąś przystawkę ze szwedzkiego baru, wiedząc, że przynajmniej się nie otruje, bo Javier Reverte był odpowiedzialny za katering.
− Przyszliśmy wspierać znajomych – oznajmił mu Basty, czując, że wałkują ten temat od początku. – Astrid jest moją koleżanką i twoją znajomą, zaprosiła wszystkich. Poza tym pomyślałem, że przyda ci się wyjść z domu i pobyć trochę wśród ludzi.
− Bywam wśród ludzi. – Castellano wywrócił oczami, a Sebastian poklepał go po plecach i ruszyli wzdłużył stolików, rozmawiając. – Wiesz, co sądzę o takich przyjęciach. A Ella pewnie nudzi się sama w domu.
− Nią się nie przejmuj. Z Ivanem nie będzie się nudziła.
− Aleś mnie pocieszył. Molina zanudzi ją na śmierć.
Basty tylko uśmiechnął się lekko, ufając, że jego przyjaciel miło spędza czas z jego córką, którą zresztą traktował jak własną rodzinę. Wiele można było powiedzieć o szeryfie Pueblo de Luz, jego moralność była czasami wątpliwa, ale miał podejście do dzieci, a dzieci Sebastiana były mu bardzo bliskie.
− Korzystając z okazji, chciałbym z tobą porozmawiać. – Basty odchrząknął i spoważniał. Zaczął szukać czegoś po kieszeniach, ale Felix złapał go za ramię.
− Wiem, że chcesz oświadczyć się Leticii. Nie musisz prosić mnie o zgodę.
− Skąd wiesz? – Basty wytrzeszczył oczy i wyglądał teraz tak zabawnie, że jego syn musiał powstrzymać wybuch śmiechu.
− No wiesz, jakoś specjalnie się z tym nie kryłeś. No i Ella podsłuchała, jak ćwiczyłeś swoją przemowę. – Nastolatek naigrywał się trochę z ojca, ale w gruncie rzeczy cieszył się jego szczęściem. – Popracuj trochę nad intonacją, według Elli brzmiałeś trochę pompatycznie.
− Będę pamiętał. – Zastępca szeryfa pokiwał głową, a na jego twarzy pojawił się niewyraźny uśmiech. – Jesteś pewien, że nie masz nic przeciwko?
− Jesteś przy niej szczęśliwy, a to mi wystarcza. Poza tym Ella ją uwielbia. – Dla Felixa było to jasne jak słońce.
Basty uśmiechnął się, kiedy otrzymał błogosławieństwo od syna i uściskał go krótko, po czym puścił go szybko, kiedy ten poprosił, by nie robił mu obciachu przy znajomych.

*

Marcus próbował wytłumaczyć matce, że nie ma potrzeby, żeby przedstawiała go swoim znajomym, którzy pojawili się na przyjęciu. Nie cierpiał tego typu zgromadzeń i zgodził się przyjść tylko dla świętego spokoju.
− Chciałam, żeby poznali też Adorę, to po prostu dobre wychowanie – wytłumaczyła się Norma Aguilar, szukając wzrokiem poklasku u Adory, która siedziała cicho przy stoliku, zajadając ciasto.
− A ja ci już tłumaczyłem, mamo, że ostatnie czego nam potrzeba to wzmianka o nastoletniej ciąży w Luz del Norte. Już zapomniałaś, kto jest patronem tej imprezy? – Marcus Delgado wskazał głową na Silvię Olmedo de Guzman i jej świtę z gazety. W duchu modlił się, by kobieta nie spotkała tu nigdzie Felixa, bo katastrofa była murowana.
− Nie ma się czego wstydzić. Co się stało, to się nie odstanie – stwierdził Gilberto, zamiatając z talerza jakieś ciasto. – Muszę wziąć przepis od Javiera.
− Za każdym razem to powtarzasz, ale jakoś nigdy nie widziałem, żebyś coś piekł. – Młody Delgado spojrzał z uśmiechem na ojczyma, który policzki miał wypchane domowymi wypiekami. – A to jest akurat popisowe ciasto limonkowe Camila Angarano. Javier poprosił o pomoc jego kawiarnię, bo gości okazało się być więcej, niż wszyscy przypuszczali.
Marcus wskazał palcem na Camila i jego podopiecznego Eddie’ego Vazqueza, którzy pomagali układać ciasta na paterach. Javier koordynował wszystko i wyglądał, jakby miał sporo roboty.
− Muszę zatem porozmawiać z Camilem. – Gilberto trochę się zawstydził. Rozmowa z mężem dawnej przyjaciółki i pierwszej miłości pewnie nie należała do szczytu jego marzeń. − Szkoda, że nie ma Carlosa, pewnie też by mu smakowało. – Zmienił nagle temat. − A gdzie on właściwie pojechał? Nie miał dzisiaj dyżuru w straży.
− Miał coś ważnego do załatwienia z Oscarem. Chyba fizjoterapia czy coś – wymyślił na poczekaniu Marcus, nie chcąc, by rodzice wypytywali o jego brata. Adora rzuciła Marcusowi zaciekawione spojrzenie. Kłamał jak z nut, ale ostatnimi czasy zaczęła mu się bliżej przyglądać i potrafiła już rozpoznać, kiedy coś go trapiło i kiedy nie był do końca szczery.
Carlos zdradził mu w sekrecie, że jedzie z Oscarem i Evą do Nuevo Laredo na poszukiwanie Lucasa Hernandeza. Miał dawać mu znać na bieżąco i Delgado musiał przyznać, że trochę się niepokoił. Nie pałał sympatią do Hernandeza, mając w pamięci wszystko, co kiedyś opowiadał mu Carlos, ale przez ostatnie tygodnie zbliżyli się do siebie i wyglądało na to, że Lucasowi naprawdę zależało na rozpracowaniu Templariuszy, przez co mógł zapłacić najwyższą cenę. Delgado czuł się bezsilny, nie mogąc nic zrobić. Zamiast tego musiał robić dobrą minę do złej gry, przebywając na takich przyjęciach, których ani nie lubił, ani nie rozumiał. Gdyby ktoś chciał wesprzeć akcję charytatywną, mógł to zrobić anonimowo, tak jak robili to jego rodzice od dawna. Ale niektórzy mieszkańcy okolic lubili chełpić się swoim bogactwem i wkładem w cele dobroczynne, robili to wszystko na pokaz i robiło mu się od tego niedobrze.
Orkiestra grała właśnie jakąś wolną piosenkę, kiedy do ich stolika podszedł Fabian Guzman.
− Normo, pozwolisz? – zapytał, wyciągając dłoń do żony pułkownika, która była tak oszołomiona, że nie wiedziała, co powiedzieć.
Gilberto tylko pokiwał jej głową, jakby wyrażał zgodę, a Marcus patrzył jak jego matka odchodzi z sekretarzem gubernatora i zaczyna tańczyć wolniaka na parkiecie.
− I ty nie masz nic przeciwko? – zdziwił się, wpatrując się w ojczyma, jakby widział go po raz pierwszy w życiu.
− Twoja matka jest dorosła. Nie widzę nic złego w jednym tańcu.
− Dobrze wiesz, że nie chodzi o jeden taniec.
− Nie, Marcus, nie wiem. Może ty zechcesz mnie oświecisz, bo od jakiegoś czasu mam wrażenie, że wciąż coś przed nami ukrywasz. – Gilberto odłożył widelczyk do ciasta i nie przypominał już wielkiego dziecka, był poważny i biła od niego energia wojskowego. – Co cię trapi? Dlaczego tak bardzo przeszkadza ci obecność Fabiana? Twoja matka kiedyś się z nim spotykała, owszem, ale to przeszłość. Chyba musisz sobie zdawać z tego sprawę?
Marcus ugryzł się w język. „Chyba nie dla wszystkich” – pomyślał, ale zamiast tego pokiwał głową, zgadzając się z Gilbertem. Adora wyczuła napięcie i pociągnęła go za rękę na parkiet.
− Marcus i tańce? – Gilberto roześmiał się głośno, dziewczynie udało się rozładować napięcie. – Powodzenia.
− Nie tańczysz? – zdziwiła się, patrząc na swojego udawanego chłopaka, który tylko wzruszył ramionami.
− Tylko kiedy muszę.
− No więc nadszedł ten dzień – oświadczyła i pociągnęła go w kierunku muzyki. – Może wreszcie znalazłam coś, w czym nie jesteś dobry. Daj mi się tym nacieszyć.
− Roque umiał tańczyć. Wiedziałaś, że w dzieciństwie uczęszczał na zajęcia tańca w domu kultury? – Marcus przypomniał sobie dawne czasy i na wspomnienie przyjaciela zrobiło mu się lżej na sercu. Nawet jeśli nie było go wśród żywych i jeśli jego śmierć nadal była bolesna, to miał miłe wspomnienia, których nikt go nie pozbawi. – Guzmanowie zapłacili za jego naukę. Bliźniaki też chodziły na te lekcje. Nela była partnerką Roque. Szkoda, że nie widziałaś jak tańczył tango. Takiej powagi na twarzy dziesięciolatka nigdy nie widziałem. Trochę się z niego nabijaliśmy z chłopakami. Quen mówił, że wygląda jakby miał zatwardzenie, a on po prostu starał się wyglądać jak amant z telenowel. Cały Roque.
Adora uśmiechnęła się lekko. Podobało jej się to, że dowiadywała się nowym rzeczy o Gonzalezie, ale o wiele bardziej wolałaby móc sama wszystkiego doświadczać. Była jednak wdzięczna Marcusowi, że starał się pielęgnować pamięć po zmarłym przyjacielu i na każdym kroku zasypywał ją jakimiś ciekawostkami. Zupełnie jakby chciał, żeby Matteo mógł również poznać kiedyś te historie o swoim tacie. Po kilku minutach tańca Adora zrozumiała jednak, że Marcus miał dobre poczucie rytmu i nie tyle nie umiał tańczyć, co po prostu tego nie lubił.
– A niech mnie! Czy jest coś, czego nie potrafisz robić?
− Nigdy nie powiedziałem, że nie umiem tańczyć, po prostu nie przepadam za robieniem z siebie pajaca. Na parkiecie czuję się jak pokraka. Mam ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu. – Zaśmiał się, kiedy zobaczył jej lekko naburmuszoną minę.
− Chcesz powiedzieć, że gdybyś mógł magicznie się skurczyć, chciałbyś być niższy? Chyba żartujesz! Chłopcy marzą o tym, żeby być wyżsi, a dziewczyny lecą na wysokich kolesi. – Powiedziała to akurat w momencie, w którym koło nich przechodziła Olivia Bustamante z matką, która na ich widok zrobiła tak zbolałą minę, że aż przykro było patrzeć. Marcus zdawał się jednak tego nie zauważać, bo patrzył z uśmiechem na Adorę, która była od niego o kilkadziesiąt centrymetrów niższa.
− Pewnie, są plusy bycia wysokim. Mogłem szybciej od moich kumpli jeździć na kolejkach górskich i łatwiej mi jest sięgać niektóre rzeczy z półek, ale podróże samolotem to koszmar, nie mówiąc już o dobraniu odpowiedniego materaca.
− Nigdy nie wiem, czy mówisz serio czy żartujesz. – Garcia de Ozuna parsknęła lekkim śmiechem, patrząc w błyszczące oczy Marcusa. Zmęczyła się i Marcus stwierdził, że pora odpocząć, nie chciał, żeby się przeciążała w tym stanie.
Poszli do baru po coś do picia, gdzie Marcusa zaczepiła jakaś kobieta w średnim wieku. Wyglądała na miłą, wymieniła z chłopakiem kilka uprzejmości i oddaliła się z tak smutnym wzrokiem, że nie uszło to uwadze Adory.
− Kto to był? – zapytała, starając się nie zabrzmieć jak ciekawska, choć w gruncie rzeczy Marcus Delgado był tak skrytą osobą, że nawet najmniejszy szczegół z jego życia mógł czasem wydać się fascynujący.
− To Teresa Serratos. Była kiedyś pierwszą damą Pueblo de Luz. Pewnie przyjechała zobaczyć El Tesoro po remoncie. Rodzina Serratos bardzo walczyła o tę ziemię po śmierci Leona Vegi – wyjaśnił, a Adora przygryzła dolną wargę, zastanawiając się, czy celowo podał jej tak dużo szczegółów, czy zrobił to zupełnie nieświadomie.
− Serratos? To znaczy, twoja była teściowa, matka Veronici? – zapytała, a on nie wydawał się zaskoczony pytaniem, kiedy podawał jej napój.
− Quen pewnie sporo ci o mnie opowiedział? – zaśmiał się cicho, bo to zupełnie pasowało do Ibarry. Był lojalny, ale też miał długi język i czasem nie mógł się powstrzymać.
− Nie miej mu tego za złe, tak jakoś wyszło. – Adora wzruszyła ramionami. – Nigdy nie wspominałeś o swojej dziewczynie. Kiedy rozmawialiśmy w Veracruz, zupełnie pominąłeś ten rozdział z twojego życia, a z tego, co mówił Quen wynika, że był to całkiem długi rozdział.
− Nie ma o czym mówić. – Marcus upił kilka łyków lemoniady, przypatrując się jak jego matka w oddali nadal tańczy z Fabianem Guzmanem. – Chodziłem z Veronicą, ale nam nie wyszło i ona wyjechała. Oto cała historia.
− Głupek z ciebie. – Do zebranych podszedł młody Ibarra, kręcąc głową na ich widok. – Vero była zwykłą zdzirą i tyle. Mógłbyś się chociaż wściec, a ciebie to jakby w ogóle nie obchodzi.
Adora patrzyła na kolegę z niedowierzaniem, zastanawiając się, dlaczego wtrąca się do ich prywatnej rozmowy. Quen jednak nie wydawał się speszony. Cały wieczór szukał znajomych, bo utknął osaczony przez dziennikarzy z Luz del Norte, którzy próbowali wywęszyć coś na temat Rafaela i jego zbliżającego się procesu karnego. Miał parszywy humor, ale na szczęście wreszcie odnalazł przyjaciół.
− Słyszeliście, że Saverin chce adoptować Lidię? Nieźle co? – Jak gdyby nigdy nic nałożył sobie na talerz przystawki i stanął między Adorą i Marcusem.
− Nie adoptować, tylko zostać rodziną zastępczą – sprostował Delgado, a kiedy zobaczył uniesione wysoko brwi Adory, wyjaśnił: − Mama pomaga czasem w opiece społecznej z papierami sądowymi.
− Myślę, że to świetne, że pan Saverin tak się zaangażował. Widać, że zależy mu na uczniach. A Lidia potrzebuje kogoś, kto się nią zaopiekuje – stwierdziła Garcia de Ozuna, a Quen parsknął lekkim śmiechem, wyrzucając wykałaczkę od przystawki.
− Ale chyba zdajesz sobie sprawę, jak to będzie wyglądać, prawda? – upewnił się, a żeby być bardziej dobitnym, dodał: − Dojrzały, samotny facet mieszkający pod jednym dachem z ładną, młodą dziewczyną.
− Przecież wiesz, że Saverin nie jest taki. – Marcus skarcił kumpla wzrokiem. Miał nadzieję, że Conrado porozmawia z chłopakiem tak szybko, jak to możliwe. Dał mu ultimatum, ale nie był pewny, czy będzie w stanie wyręczyć go w powiedzeniu Enrique prawdy. To go załamie.
− Wiem, ale ludzie będą gadać tak czy siak. – Quen wzruszył ramionami, jakby to przesądzało sprawę. – W tym mieście nieważne, jakie masz intencje. Wszystko zostanie i tak obrócone przeciwko tobie. – Jakby chciał coś zainsynuować, spojrzał wymownie w stronę parkietu na Normę Aguilar i swojego wuja Fabiana.
− No i pięknie. – Usłyszeli tuż obok charakterystyczny, przesiąknięty sarkazmem głos Jordana Guzmana. – Czy do ciebie to dociera, Delgado, że gdyby sprawy potoczyły się inaczej, moglibyśmy być braćmi?
Marcus od niechcenia spojrzał ponownie w stronę ich tańczących rodziców, doskonale rozumiejąc jego insynuacje i wcześniejsze słowa Quena.
− Nie powiesz mi, że nie czujesz tego napięcia? – Jordi poprosił barmana o wodę, ale kiedy zauważył zmierzającą ku nim matkę, zmienił zamówienie na szkocką whisky.
Marcus nic nie odpowiedział. Quen przeklnął coś pod nosem na widok zbliżającej się ciotki-harpii, a Adora obserwowała to wszystko z mieszaniną zaciekawienia i lekkiego rozbawienia.
− Tutaj jesteś, widziałeś gdzieś swoją siostrę? – Silvia Olmedo de Guzman dopadła do nich, zanim ktokolwiek zdążył uciec. − Ludzie z pracy chcą usłyszeć jak gra na skrzypcach. Prudencia wyraziła zgodę, żeby muzycy udostępnili jej instrument. – Silvia rozglądała się po tłumie w poszukiwaniu Marianeli.
− Nela ma strach przed sceną, przecież wiesz. – Jordi wpatrywał się w matkę, jakby jej nie poznawał. – Poza tym, zawsze wolała wiolonczelę, nie rozumiem po co ją namawiasz na zmianę kierunku.
− Wiolonczela jest zbyt toporna dla dziewczyny, Nela nabawiła się skoliozy od dźwigania tego ciężkiego futerału. – Silvia machnęła ręką, nic sobie nie robiąc ze słów starszego z bliźniąt. Dopiero po chwili jej wzrok padł na Marcusa i Adorę, którzy starali się nie zwracać na siebie uwagi, ale było za późno. – A to kto? – zapytała, wyciągając rękę, żeby się przywitać.
− Adora Garcia de Ozuna – przedstawił ją Marcus. Mimo wcześniejszych zapewnień, że nie chce się znaleźć na świeczniku, dodał jakby na złość blondynce: − Moja dziewczyna.
− Ach tak. – Silvia zmierzyła brzuch dziewczyny złośliwie, ściskając jej dłoń na powitanie. – Norma pewnie pęka z dumy.
− A żebyś wiedziała – odezwał się Jordi. – I właśnie świętuje z twoim mężem na parkiecie – dodał, wskazując palcem na Fabiana i jego towarzyszkę. Silvia rzuciła mu tylko surowe spojrzenie, nawet nie kwapiąc się, by patrzeć w stronę parkietu. Jordan podejrzewał, że celowo nie chciała robić scen przy znajomych. Tymczasem szatyn przyjął od barmana whisky i umoczył w niej usta tuż przed nosem matki.
− Chyba sobie kpisz. Za dużo tu znajomych, żebyś znów odwalił jakiś numer. Oddaj to. – Silvia wyrwała synowi szklaneczkę z whisky akurat w momencie, w którym podeszła do nich grupka ludzi.
− Silvia, miło cię widzieć! Cudowne przyjęcie. Anton mówił mi, że zajmujesz się reportażem z licytacji charytatywnej. To pierwsza impreza w El Tesoro od… cholera, chyba od trzydziestu lat! – Starszy jegomość z wystającym brzuszkiem roześmiał się, kiedy zdał sobie z tego sprawę. Wyglądało na to, że to jakieś grube szychy z branży, bo Silvia spięła się przy nich i włączyła swój sztuczny śmiech numer trzy. Jordi znał wszystkie jej triki. Wywrócił oczami za jej plecami. A Quen, Marcus i Adora wymienili porozumiewawcze spojrzenia, zastanawiając się, jak się wydostać niepostrzeżenie.
Ktoś z gazety zawołał Silvię do ich stolika, więc kobieta musiała odejść, ale długo walczyła ze sobą, rzucając wylęknione spojrzenia na syna i jego towarzyszy, którzy mogli odwalić jakiś numer pod jej nieobecność. Zanim ich opuściła, przeprosiła swoich znajomych i spojrzała na Jordi’ego, jakby chciała mu przekazać wzrokiem zakodowaną wiadomość: „Tylko nie zrób mi wstydu”.
− A ty jesteś pewnie synem Silvii. Jordan, prawda? Mama dużo o tobie opowiadała. – Odezwała się jedna z kobiet z towarzystwa, które ich otoczyło. Jordi zrobił minę wyrażającą głębokie zdumienie. Quen patrzył na to wszystko z lekkim rozbawieniem, Marcus bardziej się niepokoił, co Guzman może wywinąć. A znając jego teatralny dryg, wszystko było możliwe.
− Nie jestem synem Silvii – oświadczył Jordi z całą stanowczością na jaką było go stać, nonszalancko wkładając rękę do kieszeni eleganckich spodni. − Jestem jej kochankiem.
Po tych słowach zapadła konsernacja. Kobieta, która zadała pytanie, nie wiedziała, czy się pomyliła, czy był to jakiś żart z jego strony. Wymieniła spojrzenia ze swoimi kolegami z redakcji, a Jordan uśmiechnął się tylko. Uniósł szklankę z wodą, jakby wznosił za nich toast, po czym zostawił ich wszystkich z osłupiałymi minami i ruszył na poszukiwania siostry.
− Czy on właśnie zniszczył matce reputacje przed ludźmi z pracy? – Adora wolała zapytać, bo nie była pewna, czy czasem się nie przesłyszała.
− Spokojnie, tej kobiety nic nie zniszczy. – Quen machnął ręką, zupełnie się tym nie przejmując. − Jordi gdyby chciał, mógłby wywinąć grubszy numer. Ale chyba też powinienem poszukać Neli. To niedobrze, że zniknęła.
− Pomożemy ci – zaproponowała Adora i pociągnęła Marcusa za rękę.
Tymczasem impreza trwała w najlepsze. Goście świetnie się bawili przy muzyce i dobrym jedzeniu. Wielu starych znajomych miało okazję spotkać się po latach. Licytacja przedmiotów odbywała się w międzyczasie. Ludzie wystawiali bardzo różne rzeczy – od rzeźbionych pięknych mebli, przez kolekcje porcelany, obrazy a nawet drogocenną biżuterię.
− To chyba jakieś żarty. Czy my nigdy przed nim nie uciekniemy? – Fabricio jęknął na widok Santosa DeLuny rozmawiającego w najlepsze z Leticią Aguirre przy jednym z namiotów, gdzie odbywała się licytacja.
− Dałbyś spokój, jesteśmy w gościach. – Emily nadal miała w pamięci ich ostatnie starcie na korcie tenisowym. Ta dwójka chyba nigdy nie przestanie ze sobą rywalizować.
− Wiem, ale nie chcę oglądać wszędzie jego parszywej gęby. Chyba mam do tego prawo? Co on tu w ogóle robi?
− Prudencia poprosiła go o pomoc z organizacją. Steruje oświetleniem, dzięki temu jest tak nastrojowo, nawet na wolnym powietrzu. – Saverin rozejrzał się po ogrodzie, gdzie wszędzie rozwieszone były lampiony, którymi DeLuna sterował zdalnie.
− Nadal nie rozumiem, mogła poprosić Magika.
− A może chciałam, żebyście dali już spokój z tą błazenadą i przestali zachowywać się jak dzieci. – Do zebranych podeszła Prudencia. Mimo swoich rumieńców i uśmiechu na twarzy wyglądała dość surowo, podpierając się o lasce i uwieszając na ramieniu bratanicy. Astrid posłała im wszystkim przepraszające w imieniu ciotki spojrzenie.
− Eric jest w porządku – powiedziała Lidia, sącząc swój poncz, czym zasłużyła sobie na mordercze spojrzenie Fabricia, które miało znaczyć mniej więcej tyle co „I ty, Brutusie, przeciwko mnie?”. – Mówię tylko, że wydaje się być całkiem okej, nie rozumiem tej niechęci.
− Szczerze? Ja już sama się pogubiłam. – Astrid westchnęła ciężko, po czym wyciągnęła dłoń w stronę Lidii, by zabrać ją od dorosłych i móc się nieco zrelaksować.
− Czy ktoś jeszcze czuje zgniliznę? – zapytała Prudencia i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przy zebranych pojawił się spanikowany Javier.
− Coś się pali, ja nic nie czuje? – Magik rozejrzał się po otoczeniu, mając nadzieję, że nic nie przeoczył.
− Nie, Javi, to tylko nasz stary znajomy. – Prudencia uśmiechnęła się krzywo i zaraz za nią wyrósł Fernando Barosso w towarzystwie swoich ochroniarzy.
Barosso minął ich tylko z miną wyrażającą pogardę. Chciał pokazać się tylko dziennikarzom, ostentacyjnie kręcąc się przy stoliku Luz del Norte. Prudencia nie widziała jego miny, ale odczuła silną ochotę, by mu dokopać. Poprosiła Conrada, by pomógł jej wejść na podest dla orkiestry, skąd odezwała się do wszystkich, dziękując za przybycie i hojne datki na szczytny cel.
− To miejsce jest magiczne i myślę, że wielu z was zdaje sobie z tego sprawę. El Tesoro zawsze było ostoją spokoju i bezpieczną przystanią dla wszystkich, którzy potrzebowali pomocy, kiedy żyli jeszcze moi rodzice, świętej pamięci Elias i Graciela Vega. – Prudencia mówiła do mikrofonu, mając szczerą nadzieję, że Fernando słyszy każde jej słowo. – Wiem, że wielu z was zastanawia się, co stanie się z tą ziemią, dlaczego prawowity właściciel nie zamieszkał tu jeszcze. Otóż, ze względu na pewne zawirowania prawne nie było to jeszcze możliwe. – Kobiecie wydawało się, że słyszy cichy śmiech Fernanda Barosso. Być może to tylko jej wyobraźnia płatała jej figle, ale poczuła się tylko jeszcze bardziej zmotywowana. – Ale to już za nami. Chciałabym państwu przedstawić najmłodszego członka rodziny de la Vega, ostatnią spadkobierczynię naszego rodu, Carolinę Andreę Nayerę de la Vega.
Rozległy się oklaski, mniej lub bardziej entuzjastyczne. Conrado zerknął z ciekawością na Fernanda, któremu kostki prawej dłoni pobielały, kiedy ściskał uchwyt swojej laski, wpatrując się w podest z taką nienawiścią, że lada moment mógłby stracić nad sobą panowanie. Na szczęście znajdowali się w miejscu publicznym i nie mógł niczego próbować, jeśli nie chciał, by prasa opisała jego wybuch na pierwszych stronach gazet.
Prudencia zaprosiła na scenę Carolinę, która wyglądała na bardzo zawstydzoną. Lubiła być w centrum uwagi w szkole, kiedy zdobywała dobre oceny i sukcesy akademickie, a nie przed całym miasteczkiem, które teraz dowiadywało się, że ta biedna sierota z domu dziecka była w rzeczywistości nieślubną córką czarnej owcy rodziny de la Vega.
− Carolina stała się formalnie częścią naszej rodziny i to dzięki niej razem z moją druga bratanicą, Astrid, wpadłyśmy na pomysł reaktywacji hacjendy, którą wszyscy znacie i kochacie. Uroczyście ogłaszam, że w porozumieniu z ratuszem miejskim Pueblo de Luz, za zgodą pani burmistrz, Jimeny Bustamante, i jej zastępcy, pana Conrada Saverina, hacjenda El Tesoro ponownie zostanie otwarta jako ośrodek wypoczynkowy. Chcemy stworzyć bezpieczne środowisko dla tutejszych rodzin, a także mamy nadzieję, że dzięki temu turystyka w naszym miasteczku rozkwitnie, przynosząc korzyści wszystkim miejscowym przedsiębiorcom i miasteczkom Pueblo de Luz i Valle de Sombras. Chciałabym również oświadczyć, że dzieci z miejscowego domu dziecka przy Klasztorze Miłosierdzia, będą tutaj mile widziane i będą mogły korzystać z wszystkich atrakcji, oczywiście nieodpłatnie. Z tego miejsca wypada mi też podziękować szanownemu burmistrzowi Barosso za podsunięcie mi tej pięknej idei i za umożliwienie jej realizacji. Fernando, zawsze byłeś przyjacielem rodziny i cieszę się, że i tym razem mogłam na ciebie liczyć, stary przyjacielu.
Ostatnie słowa przypieczętowały wszystko. Fernando Barosso niemal nabrzmiał jak balon, który mógł zaraz wybuchnąć. Jego twarz nie była już blada, ale czerwona z wściekłości. Na jego szczęście w ogrodzie panował półmrok i kiedy goście składali mu gratulacje i dziękowali za tak znakomity pomysł, nikt tego nie zauważył, a on ściskał dłonie i mógł tylko robić dobrą minę do złej gry.
Conrado bił brawo z resztą gości. Pomysł był wyłącznie Prudencji, on tylko go przyklepał w porozumieniu z Jimeną, która była chętna na każde rozwiązanie, które mogło zasilić budżet miasta. Saverin wiedział co prawda, że Fernando nie puści tego płazem, ale w tej chwili było warto. Patrzył jednak ze smutkiem na Carolinę, której nogi trzęsły się, kiedy schodziła z podestu, prowadząc Prudencię. Została wystawiona przed całym miasteczkiem i na pewno nie było to dla niej łatwe, podobnie jak opowiedzenie się za którąś ze stron. Ostatecznie poszła za głosem serca, który podpowiadał jej, słusznie zresztą, że Astrid i Prudencia chcą dla niej jak najlepiej.
Aidan Gordon poklepał Conrada po ramieniu, dając mu znać o swojej obecności na przyjęciu. Saverin uśmiechnął się na jego widok.
− Rozumiem, że przyłożyłeś do tego swoją rękę? – zapytał, ściskając jego dłoń, a prawnik tylko uśmiechnął się tajemniczo.
− Powiedzmy, że sam też na tym zyskałem. Pociągnąłem za kilka sznurków, prawnie Astrid Vega jest teraz opiekunką Caroliny, a co za tym idzie, ani Barosso ani ta gnida Villanueva, nie mogą sobie rościć żadnych praw do majątku.
− Joaquin nieźle zalazł ci za skórę, co? – Fabricio podszedł do mężczyzn i również uścisnął dłoń Gordona na powitanie. – Tym lepiej dla nas, tym gorzej dla niego.
Świętowanie trwało w najlepsze. Jedyne niezadowolone osoby to Fernando, który gdzieś zniknął, i ojciec Horacio, który stracił swoją kurę znoszącą złote jaja, jak zapewne od lat traktował Carolinę, trzymając ją w sierocińcu w zamian za hojne datki od Barosso. Pozostało już tylko kilka przedmiotów do licytacji. W celu usprawnienia całego procesu, goście mogli zapłacić za nabyte przedmioty gotówką, która następnie miała został wpłacona na konto domu dziecka.
− To chyba jakaś kpina – powiedział sam do siebie Felix, kiedy zobaczył kolejny przedmiot, który miał zostać wylicytowany. Jego dobry humor po utarciu nosa Fernandowi przez Prudencję odszedł jak ręką odjął.
− Co się dzieje? – Basty i Leticia podeszli do niego, przypatrując się, jak Ignacio Fernandez wystawia na sprzedaż gitarę. – Przecież to twoja gitara. Gitara z podpisem Carlosa Santany.
− Już nie jest moja. Nie wiedziałem tylko, że kupił ją ten dureń. – Castellano mógł tylko zaciskać pięści i żałować, że nie sprawdził kupca, którym okazał się znienawidzony szkolny chuligan, który teraz posyłał mu tak wymowne spojrzenia, że miał ochotę go udusić.
− Jesteś głupszy niż myślałem. Wiesz, jaką wartość sentymentalną ma ta gitara? – zapytał go Jordi, przyglądając się, jak Nacho instaluje instrument na podeście. – Myślisz, że ktoś skusi się na taką cenę?
− Ten idiota sprzedał ją za grosze, to jego wina, że nie zażądał wyższej ceny. – Nacho wskazał na Felixa, który wyglądał jak rozjuszony byk. Jordi posłał smutne spojrzenie byłemu przyjacielowi, po czym ponownie skupił się na Ignaciu. – Zawsze możesz ją wylicytować. Stary Vidal nazywał cię chyba młodym Santaną, prawda? Dziad miał nierówno pod kopułą, tak jak jego córeczki.
Jordi chwycił Ignacia za kołnierz marynarki i przyciągnął do siebie jakby chciał przyłożyć mu z bańki po tych słowach, ale na szczęście Fernandeza, akurat pojawił się Fabian.
− Jordan, uspokój się. Nie rób scen. Co to ma znaczyć? – zapytał, czekając na wyjaśnienia, ale nie nadchodziły. Guzman włożył rękę do kieszeni i zacisnął palce na kluczyku od motoru. – To gitara Carlosa Santany, którą dał Felixowi? Pamiętam, że w kółko opowiadaliście o tym koncercie. Val nie mógł was ubłagać, żebyście wracali do domu.
− To ta sama. Ten głąb kupił ją za grosze a teraz sprzedaje za krocie na aukcji. To chyba niezgodne z prawem? – W oczach Jordi’ego dało się dostrzec błaganie. Coś, co nieczęsto się u niego widywało. Fabian zmarszczył czoło.
− Obawiam się, że dzieciak nie łamie żadnego prawa. Jesteś pełnoletni, prawda? – upewnił się, pytając Fernandeza, który uśmiechnął się tylko głupkowato. – Więc wszystko wydaje się w porządku.
− Jesteś beznadziejny – warknął w jego stronę Jordi, po czym odszedł, trącając go ramieniem i mając gdzieś, że jest niegrzeczny czy okazuje brak szacunku ojcu. Nie zasłużył na respekt.

*
Podczas gdy przyjęcie nadal trwało, wściekły na cały świat Fernando postanowił wziąć sprawy w swoje ręce.
− Zrobiłaś ze mnie głupca – wyszeptał, kiedy razem z Prudencią znaleźli się w oddaleniu od reszty gości, tuż na odnowioną stajnią.
Wyglądali pewnie komicznie – on starszy od niej o rok, podpierający się na lasce, bo noga odmawiała mu posłuszeństwa po postrzeleniu przez Saverina. Ona – oślepiona przez jego ludzi, podpierająca się laską dla niewidomych.
− Nie, Nando, sam zrobiłeś z siebie głupca. Byłeś naprawdę głupi, jeśli sądziłeś, że uda ci się zmanipulować Carolinę i przekonać ją, by przekazała El Tesoro w twoje ręce. – W głosie Prudencji pobrzmiewała tylko pogarda i wstyd, że w ogóle kiedyś była z tym człowiekiem kojarzona jak z potencjalnym narzeczonym.
− Zapłacisz mi za to, stara wariatko. Za wszystko, co ty i twoja chora rodzina zrobiliście.
− Moja chora rodzina? A co z twoją pokręconą mamuśką, Nando? Która groziła mojego ojcu ujawnieniem skandali, jeśli się z tobą nie ożenię? Barosso chcieli mieć majątek Vegów, bo wtedy władaliby całą okolicą, a ty pewnie dziś byłbyś już gubernatorem. – Prudencia zaśmiała się ochryple. – Nie brak mi wzroku, nauczyłam się z tym żyć. Ale w tej chwili bardzo chciałabym móc zobaczyć twoją minę, spojrzeć ci w oczy i splunąć ci w twarz.
− To jakaś chora zemsta? Za te dziwkę Saverina? To była twoja przyjaciółka, prawda?
− Nie waż się wspominać Andrei. To co zrobiłeś wtedy nie ma nic wspólnego z tym, co ja robię teraz. Owszem, kiedyś za to odpokutujesz, ale teraz najważniejsze jest dla mnie bezpieczeństwo Caroliny.
− Ty pokręcona, stara krowo. – Fernando kompletnie stracił nad sobą panowanie. Rzucił swoją laskę i doskoczył do Prudencji, chwytając ją obiema rękami za szyję. – Trzeba się było tobą zająć osobiście.
Zacisnął pomarszczone palce na jej szyi, wkładając w to całą siłę i nienawiść do Saverina i wszystkich jego zwolenników. Kobieta jednak nie bała się śmierci. Nie przestawała się śmiać, kiedy ją dusił, nawet kiedy już nie mogła złapać tchu.
− Don Fernando!
Marcus i Adora, którzy właśnie szukali Neli, przypadkiem natrafili na kłócącą się starszą parę. Delgado od razu doskoczył do Barosso, złapał go za nadgarstki i siłą odciągnął od Prudencji. Stary wyglądał, jakby dostał szału. Adora również po raz pierwszy widziała wuja w takim stanie, jakby miał atak wścieklizny. Podbiegła do pani Prudencji, która słaniała się na nogach, ale nie przestawała się śmiać, tym razem jednak dużo bardziej ochryple.
− Kolejny Delgado ratuje ci tyłek. – Zachrypiała, opierając rękę na ramieniu Adory, która ze strachem wpatrywała się w oddychającego cieżko wuja przytrzymywanego przez bruneta. – Daj już tym biednym chłopcom spokój. Mało ci?
− O czym ty bredzisz? – syknął Fernando, wyrywając się z uścisku Marcusa i poprawiając marynarkę. Było mu trochę wstyd, że młodzież zastała go w tym stanie, tym bardziej Adora.
− Co, nie mówiłeś Marcusowi co zrobiłeś z jego kuzynem? Jak go szantażowałeś i prałeś mu mózg przez lata, karmiąc go kłamstwami i nastawiając przeciwko Conradowi?
− Don Fernando? – Marcus spojrzał na Barosso, oczekując wyjaśnień. Wiedział, że to zły człowiek, który na swoim koncie ma mnóstwo ludzkich istnień, z czego przynajmniej jedno morderstwo bez udziału osób trzecich. Miał na rękach krew Guillerma Alanisa, pociągnął za spust własnoręcznie, a Bóg jeden raczy wiedzieć, ile osób jeszcze zabił lub które pośrednio przez niego ucierpiały. Od dawna podejrzewał też, że Hugo nie pracuje dla Fernanda z własnej nieprzymuszonej woli, choć nie znał szczegółów. Był ciekaw, jak Fernando zareaguje na słowa Prudencji, jak się wytłumaczy. On jednak nie wyglądał, jakby miał zamiar się usprawiedliwiać.
− Adoro, idziemy – zarządził, zupełnie jakby przyszedł tu właśnie w towarzystwie córki Tristana.
Marcus zasłonił Adorę, stając między nimi z miną, która oznaczała, że jeśli Fernando czegoś spróbuje, gorzko tego pożałuje.
− Wolę zostać, dziękuję – oświadczyła dobitnie nastolatka, chwytając Marcusa za rękaw marynarki, a drugą ręką łapiąc się za wydatny brzuch.
Fernando prychnął tylko, podniósł laskę i ruszył w stronę przyjęcia.
− Don Fernando, jeszcze jedno – odezwał się Marcus, zanim Barosso zszedł im z oczu – proszę przyjąć moją rezygnację ze stażu w ratuszu. Chyba nie muszę wysyłać jej oficjalnie.
Barosso zaklął tylko pod nosem i odszedł, zostawiając ich samych.
− Nic pani nie jest? – zapytał Delgado, kiedy Fernando okrążył stajnię, a Prudencia powoli dochodziła do siebie, rozmasowując szyję.
− Mój drogi chłopcze, jeszcze nigdy nie czułam się tak świetnie. – Poklepała go po dłoni i poprosiła, by pomogli jej wrócić na przyjęcie i żeby zachowali to, czego byli świadkiem, dla siebie. Upadek Fernanda rzeczywiście miał być długi i każdy krok miał napawać go przerażeniem, że powoli traci wszystko, na czym mu zależy. Inaczej zemsta w ogóle nie miała sensu.
− Dokąd idziesz? – zapytała Adora, nadal lekko roztrzęsiona, kiedy odstawił ją do stolika jego rodziców. – Nie zostaniesz na licytacji?
− Pójdę poszukać Neli. Ty odpocznij – dodał, kiedy już podnosiła się z miejsca, by iść z nim. – Nie powinnaś się aż tak przemęczać. To dość wrażeń jak na jeden wieczór.
− A co się stało? – zapytała Norma, spoglądając to na syna, to na jego dziewczynę, ale Marcus nic nie powiedział. Wyglądał na lekko zirytowanego na matkę, nadal był zły na jej spoufalanie się z Fabianem, choć nie zamierzał się do tego przyznać.
Zostawił Adorę z Normą i Gilbertem, a sam ruszył się przejść. Potrzebował ochłonąć.

*

Podczas przyjęcia urodzinowego Prudencji zdecydowanie nie brakowało wrażeń i podczas gdy reszta gości nadal świętowała i bawiła się przednio na licytacji, reszta wznosiła kieliszki z szampanem, śmiejąc się z porażki Fernanda Barosso.
− Ktoś tutaj się chyba pomylił. – Conrado wyciągnął Lidii z dłoni kieliszek szampana, kiedy ta już przechylała go przy swoich ustach.
− Daj spokój, mam prawie osiemnaście lat, a to tylko lampka szampana. – Pozytywny nastrój i jej się udzielił, choć nie wiedziała, za co tak naprawdę towarzystwo pije.
− Być może, ale na mojej warcie nie będzie picia przed ukończeniem osiemnastego roku życia.
− Na twojej warcie nie będzie w ogóle picia. Saverin ma słabą głowę – wyjaśnił Fabricio, śmiejąc się cicho do Lidii. Conrado westchnął tylko, nie chcąc się z nim kłócić, bo była to prawda.
− Musimy porozmawiać o kilku ważnych zasadach – zaczął, a Lidia ziewnęła szeroko.
− Dajże już spokój, Condziu, dzisiaj świętujemy. Poza tym, o ile się nie mylę, Delfina jeszcze nie przyklepała tej umowy. – Prudencia popijała szampana i sama była w wyśmienitym nastroju. Na szyi przewiązała apaszkę, na wypadek, gdyby ktoś zauważył zasinienia. Nie zamierzała nikogo informować o tamtym incydencie.
− To tylko kwestia czasu – zgodziła się Emily, ku zdumieniu Conrada. – Nie dziw się tak, Conrado, jestem obiektywna. Nawet jeśli nie jestem twoją największą fanką.
− Jestem wdzięczny. – Conrado uniósł lekko swój kieliszek z wodą sodową, chcąc jej podziękować za wsparcie i pomoc w przygotowaniu do rozmowy z opieką społeczną.
− Saverin pije wodę w kieliszku? Świat się skończył. – Do zebranych dołączyli Javier i Victoria. Magik wyglądał na zmęczonego ciężką pracą przy kateringu, ale był też ucieszony, bo wszystko obyło się bez szwanku. Victoria miała mieszane uczucia. Pojawiła się tutaj jako żona Reverte, ale też jako przedstawicielka ratusza u boku Fernanda. Oczywiście nikt nie konsultował z burmistrzem Valle de Sombras przerobienia hacjendy El Tesoro na ośrodek wypoczynkowy, o czym poinformowała wszystkich Prudencia, co nie bardzo jej się podobało. Prawdą było jednak, że El Tesoro nie należało do miasteczka i nie musieli prosić o zgodę. Szkoda tylko, że profity zasilą konto Pueblo de Luz dzięki umowie po znajomości, którą zawarła z Saverinem.
− To co, za kolejne zwycięstwo? – Fabricio spojrzał po wszystkich, prosząc barmana o dolewkę szampana.
Wszyscy byli w wyśmienitych nastrojach, do momentu kiedy na horyzoncie nie pojawiła się grupa podejrzanych osób.
− Czy kiedyś będziemy mogli świętować w spokoju? – Reverte wywrócił oczami i ruszył, by poinformować przybyłych, że impreza jest zamknięta.
Było to najdziwniejsze zgrupowanie osób, jakie w życiu widział. Jakiś tuzin osób, z czego dwie lub trzy to były kobiety, ale głównie przewodzili mężczyźni. Na przedzie stał facet z siwą brodą w czerwonej koszuli i skórzanej kamizelce, której widok zabolał Javiera, jako miłośnika mody. Poczuł się osobiście dotknięty.
− Drodzy państwo, to impreza zamknięta. Obawiam się, że jeśli nie macie zaproszenia – zaczął, starając się być jak najbardziej grzeczny, ale facet na przedzie uniósł rękę, by mu przerwać.
− Chcę rozmawiać z Saverinem. Sprowadź tu tego gadjo z łaski swojej. Niech nie kryje się jak tchórz za plecami innych.
− Nigdzie się nie ukrywam. Mnie pan szuka? Obawiam się, że nie mam pojęcia, w jakiej sprawie. – Conrado podszedł do nich, doskonale rozumiejąc, kim jest ten człowiek przewodzący grupie Cyganów.
Fabricio i Lidia podreptali za nim. Wyczuł jak Lidia chwyta go z tyłu za marynarkę, jakby chciała go powstrzymać, by nie szedł dalej. Fabricio delikatnie uwolnił Saverina od jej uścisku i nakazał jej wzrokiem, by się nie wtrącała.
− To on? – warknął Baron Altamira w stronę kobiety o kręconych kruczoczarnych włosach, którą okazała się być Esmeralda Vidal. – Ten gadjo, który uprowadził twoją bratanicę?
Esmeralda swój ostatni zwykły strój zamieniła na kolorową sukienkę i mnóstwo bransoletek. Kiedy była wśród swoich, widocznie zmieniała swój wizerunek na bardziej odpowiedni. Pokiwała nieznacznie głową, nie wyprowadzając go z błedu. Nie uszło uwadze Saverina, że większość z mężczyzn, którzy przybyli i groźnie na nich patrzyli, było uzbrojonych w noże, które trzymali za pasami w pogotowiu.
− Nikt nikogo nie uprowadził. Panie Altamira, proszę przekazać swoim ludziom, by nie robili niczego pochopnie. To miejsce publiczne, nie chcemy, żeby stało się nieszczęście. – Conrado próbował pertraktować. Jednak choć jego głęboki głos zwykle działał uspokajająco na wyborców albo młodzież w szkole, na Romach nie robił żadnego wrażenia, a przynajmniej ich patriarcha nie wydawał się być pod jego urokiem.
− Złamałeś romskie prawo, Saverin. Ciesz się, że masz ochronę ratusza. Inaczej już byśmy wymierzyli ci sprawiedliwość po naszemu.
− Ma pan tupet, przychodząc tutaj i mówiąc mi takie rzeczy. – Conrado przekroczył jeszcze kilka kroków dzielących go od przywódcy Romów, by móc mu spojrzec prosto w oczy. – Proszę stąd odejść, nic pan nie osiągnie.
− Odejdę, ale tylko z Lidią. Chłopcy. – Baron kiwnął ręką i kilku mężczyzn ruszyło w stronę nastolatki, która schowała się przestraszona za plecami Fabricia.
− Trzymaj łapska przy sobie – warknął Guerra, kiedy jeden z Cyganów, wysoki i szeroki w barach przysłonił światło księżyca, stając nad nim. Instynktownie jeszcze bardziej zasłonił Lidię.
− Lidia nigdzie z panem nie pójdzie. Nie ma pan prawa przetrzymywać jej wbrew woli. Nie jest pana niewolnicą. Nie jest nawet pana krewną. – Saverin starał się być opanowany, ale było to bardzo trudne, kiedy emocje w nim buzowały.
Goście na hacjendzie powoli zaczynali interesować się zbiegowiskiem przy wejściu do El Tesoro, a jeszcze tego brakowało, żeby Silvia Guzman zrobiła relacje na żywo jak zastępca burmistrzyni pozbywa się mniejszości etnicznej.
− Mylisz się, Lidia jest rodziną mojej żony, a zatem i moją. A jako patriarcha plemienia, jestem za nią osobiście odpowiedzialny. Idziemy – warknął na swoich ludzi.
Baron osobiście złapał Lidię za nadgarstek i tego było za wiele. Conrado chwycił go za ramię i zacisnął na nim palce.
− Nie prowokuj mnie – powiedział tak cicho, że tylko Baron był w stanie go usłyszeć. Ten jednak tylko się roześmiał i wymierzył Saverinowi policzek tak szybko, że w powietrzu zobaczyli tylko błysk rubinu, którym wysadzany był jego rodowy sygnet.
Na twarzy Conrada pojawiła się cienka różowa szrama, ale mało go to obchodziło. Nawet się ucieszył, że to nie on pierwszy wykonał krok. Zamachnął się i już miał nadzieję z największą przyjemnością powalić patriarchę na ziemię, kiedy ktoś go w tym ubiegł. Patrzył w szoku, jak Altamira zakrywa twarz rękami i zatacza się na trawnik po ciosie, jaki mu zaserwowała Anita Vidal, która pojawiła się znikąd.
− Spadaj do nory, z której wypełzłeś, Baron, i zabieraj swoje ogary. A ty naucz swojego męża, gdzie jego miejsce – dodała w stronę Esmeraldy, która oddychała ciężko, jakby sama ze sobą walczyła.
− Pokręcona dzi**a – mruknął Baron, ale nie uszło uwadze Saverina, że lekko się odsunął, kiedy już udało mu się wstać z ziemi. Nie chciał konfrontacji z Anitą i wyglądał, jakby nawet się jej bał.
− Jakiś problem? – Do towarzystwa dołączył Basty Castellano, z daleka błyskając odznaką szeryfa za paskiem. Był tutaj po cywilnemu, ale z odznaką się nie rozstawał, właśnie na takie okazje. – Baron, zakłócasz porządek, nie mówiąc już o wtargnięciu na prywatną posesję.
− Dobre sobie. – Altamira roześmiał się i splunął pod nogi Castellano. – Ta ziemia należała do moich przodków, zanim stary Vega im ją odebrał.
− Obrzydliwe kłamstwa – zacharczała z daleka Prudencia, której słuch był wyjątkowo ostry.
Conrado upewnił się, że Lidii nic nie jest, ale oprócz szoku zdawało się, że Baron nie wyrządził jej krzywdy.
− Głuchy jesteś? Mam poprawić z drugiej strony? – Anita uniosła ponownie pięść na wysokość twarzy Barona, który tylko rzucił wiązankę przekleństw w swoim rodzimym języku i splunął jej w twarz.
− Nawet nie wiesz, jaką mam ochotę przyłożyć ci w klejnoty. Ale wiem, że ich nie posiadasz. Co za pech. – Zaśmiała się gardłowo, czując, że słowa i kpiny mogą go bardziej urazić niż najsilniejsze ciosy.
− Nie każ mi się powtarzać, Baron. – Basty pokazał na kajdanki, z którymi również się nie rozstawał i Altamira musiał dać za wygraną. Odszedł ze swoją świtą, przeklinając po drodze wszystkich obecnych na El Tesoro. Zastępca szeryfa wręczył byłej żonie haftowaną chusteczkę. – Wszystko w porządku? – zapytał.
− Tak, dziękuję – odezwała się trzęsącym się głosem. Były to pierwsze od siedmiu lat słowa, które między sobą wypowiedzieli bez udziału prawników czy lekarzy.
− Ale pani jest ekstra! – powiedziała z podziwem Lidia, przypatrując się Anicie, jakby zobaczyła w niej swoją bohaterkę. – A o co chodziło z jajami Barona?
− Dosyć, Lidio. – Conrado postanowił zainterweniować. – Nie musiałaś tego robić – powiedział w stronę koleżanki po fachu, którą zdążył poznać w szkole, a którą dopiero teraz widział w zupełnie innym świetle.
− Wiem, ale nie wybaczyłabym sobie, gdybym przegapiła okazję i nie dała mu po gębie – odpowiedziała Vidal z lekkim uśmiechem. Widząc, że wszyscy są cali i zdrowi, wróciła na imprezę, gdzie chwilę później wylicytowała gitarę syna za najwyższą stawkę, z czego Felix nie był zbyt zadowolony.
− I co teraz? – zapytała nieśmiało Lidia, kiedy Conrado zarządził, że pora zbierać się do domu. – Będziesz miał przeze mnie kłopoty. Baron nie da ci spokoju.
− Nonsens. – Saverin poklepał ją lekko po ramieniu, nadal nie będąc pewnym jak powinien się wobec niej zachowywać. Był czymś pośrednim między przyjacielem a nauczycielem. Na pewno nie był rodzicem. A może był? – Załatwię to legalnie, nie ma sensu robić z igły widły.
− Widły to będą jak przyjdą cię upolować całym plemieniem. – Javier wychylił kieliszek szampana, czując, że ma całe skołatane nerwy. Zerkał co chwilę na komórkę, ale nie otrzymał żadnej wiadomości od Evy czy Oscara na temat Lucasa, co mogło oznaczać wiele rzeczy, o których bał się nawet myśleć. Victoria złapała go za rękę, by dodać mu otuchy.
− Wniosę o zakaz zbliżania się. To powinno go na jakiś czas powstrzymać. Aidan, zajmiesz się tym? – poprosił prawnika, który zgodził się bez problemu.
− Robota na pięć minut – powiedział pewny siebie, uśmiechając się w stronę swojego szefa.
W tym czasie na głównym placu, gdzie odbywała się impreza zrobiło się niemałe zamieszanie. Wszystkie światła pogasły, kilka osób powpadało na siebie, nie wiedząc co się dzieje, muzyka się urwała, dał się słyszeć świst i brzęk tłuczonego szkła, a chwilę później kilka krzyków.
− Powtórka z otwarcia hotelu? – Fabricio miał ochotę coś rozwalić. – Wiedziałem, że zapraszanie DeLuny to nie jest dobry pomysł. Ciekawe gdzie on się podział. Miał chyba pilnować świateł?
− Nie teraz, Fabricio – usłyszał głos żony tuż nad swoim uchem. Chwilę później zobaczył, że kobieta świeci latarką w telefonie, by mogli dojrzeć, co się dzieje.
Przy głównym namiocie, w którym odbywała się licytacja zrobiło się niemałe zbiegowisko. Ludzie byli poruszeni i mówili jeden przez drugiego.
− Co się stało? – dopytywała Prudencia, próbując przedrzeć się przez tłum gapiów. – Ktoś zasłabł?
Nikt nie zasłabł, wszyscy byli tylko roztrzęsieni i w lekkim szoku. Silvia Guzman była wachlowana przez córkę, która w końcu się znalazła i sama też była blada jak ściana.
− Co się stało? – zapytał Fabian, spoglądając na żonę i nie wiedząc, czy odgrywa jakieś przedstawienie, czy rzeczywiście źle się czuje.
− Gdzie ty byłeś, Fabian? – warknęła Silvia, patrząc ze złością na męża, którego nie mogła znaleźć wcześniej w tłumie. − Moja kolia. Prezent ślubny…
− Co z nią? – Guzman wpatrywał się w żonę wyczekująco, bo słowa nie chciały jej przejść przez gardło.
− Wystawiłam ją na aukcji, ale zniknęła. Została skradziona. Fabian, ona kosztowała majątek – wyszeptała już ciszej do ucha męża, ale nie musiała tego robić, bo doskonale zdawał sobie sprawę, ile ta biżuteria była warta. Rozejrzał się po otoczeniu, chcąc lepiej rozeznać się w sytuacji.
W gablotach brakowało niektórych przedmiotów wystawionych do licytacji, zresztą nie tylko ich. Kasetka z gotówką, którą goście zdążyli już napełnić, opłacając nowe nabytki, również wsiąkła jak kamfora. Basty Castellano, który zbyt był zajęty zajmowaniem się Baronem i jego towarzyszami, by w porę zainterweniować, teraz podszedł bliżej, by przyjrzeć się wszystkiemu z bliska. Jedna z gablot została przeszyta przez srebrną strzałę, która utkwiła w szkle, a przymocowana była do niej wiadomość. Basty poprosił jednego z gości o podanie serwetki i odwinął rulonik chcąc przeczytać wiadomość od złodzieja, nie zacierając po drodze śladów czy odcisków palców.
Wszyscy zebrani wstrzymali oddechy, czekając na to, co znajduje się na papierze. Basty odsunął się i zaprosił gestem ojca Horacio, by podszedł bliżej.
− To chyba coś bardziej z twojej dziedziny, ojcze Horacio.
Ksiądz na trzęsących się nogach nachylił się nad listem i pobladł. Były to powiem cytaty z Biblii.
− Ewangelia według świętego Mateusza – mruknął proboszcz, nie rozumiejąc, dlaczego ktoś mógł coś takiego zrobić. Widząc ponaglające spojrzenia zastępcy szeryfa, przeczytał na głos pierwszy fragment: −”Kiedy więc dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą, jak obłudnicy czynią w synagogach i na ulicach, aby ich ludzie chwalili. Zaprawdę, powiadam wam: ci otrzymali już swoją nagrodę. Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie.
Horacio wydawał się jednocześnie przerażony i oburzony, że jakiś podły złodziej śmiał powoływać się na Pismo Święte, by usprawiedliwić swój czyn. Nie chciał dalej czytać, więc Basty przejął pałeczkę:
”Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze obłudnicy, bo podobni jesteście do grobów pobielanych, które z zewnątrz wyglądają pięknie, lecz wewnątrz pełne są kości trupich i wszelkiego plugastwa. Tak i wy z zewnątrz wydajecie się ludziom sprawiedliwi, lecz wewnątrz pełni jesteście obłudy i nieprawości.”
Gdy skończył, zapadła cisza. Ktoś uderzył w czuły punkt miejscowej śmietanki towarzyskiej. Pytanie tylko, kto się na to odważył.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3493
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:37:27 22-01-23    Temat postu:

Temporada III C 104
Fabricio/Emily/Rose/Ingrid/Eddie/Adora/Miguel/Diego/ Vicenzo

To był długi tydzień dla Fabricio Guerry pełen stresu i niepowodzeń więc gdy musiał spędzić wieczór w towarzystwie Santosa, który smalił cholewki do jego żony czuł jedynie frustrację i narastający ból głowy. Emily robiła absolutnie wszystko, aby załagodzić sytuację, lecz gdy z ust bruneta padły słowa „to nie jest twoja córka” coś w nim zwyczajnie pękło. Chciał mu skopać tyłek. Dosłownie i w przenośni. Wygrał, lecz nie czuł smaku zwycięstwa, a teraz siedział i obserwował jak Alice walczy ze snem. Pocierała piąstkami klejące się oczy. Znał ją raptem od maja tego roku a pokochał to wygadane dziecko całym swoim sercem. Dziesięciolatka siedziała na kolanach Santosa, który na głos czytał jej końcówkę Ani z Zielonego Wzgórza. Fabricio nie przepadał szczególnie za tą pozycją.
— Pora spać młoda damo— zwrócił się do dziecka. Alice popatrzyła na niego i pokręciła przecząco głową. Dwa kucyki zakołysały się wokół jej głowy. Usteczka miała zaciśnięte w wąską kreskę. Jej mama robiła dokładnie taką samą minę gdy kazał jeść jej warzywa bogate w błonnik.
— Chcę jeszcze z wami posiedzieć— zaprotestowała przecierając piąstkami klejące powieki. Emily zniknęła za drzwiami gabinetu gdzie jak sądził prowadzi rozmowę telefoniczną. Podejrzewał, że rozmowa dotyczy pracy.
— Jest już późno — do dyskusji włączył się DeLuna. Blondyn posłał mu zirytowane chociaż zmęczone spojrzenie. Guerra popatrzył na zegarek. Było grubo po dwudziestej trzeciej. Normalnie Alice o tej porze spała już od ponad dwóch godzin. Ton głosu Guerry sprawił, że dziesięciolatka zmarszczyła nosek i zsunęła się z kolan bruneta. Za nim jednak podeszła do swojego ojczyma głośno cmoknęła bruneta w policzek. Podreptała do niego i chwyciła go za dłoń splatając z nim palce.
— Zaniesiesz mnie do łóżka? — zapytała go podskórnie wyczuwając, że to czego tata potrzebuje to jej posłuszeństwo. Gdy blondyn przyklęknął objęła go mocno za szyję i przytuliła się do niego. — Przepraszam— wymamrotała gdy ją uniósł. — Nie chciałam cię zranić.
— Nie zrobiłaś tego— zapewnił ją. To nie była wina dziewczynki, że Santos kręcił się wokół Camille jak mucha koło łajna. — Dziś boli mnie głowa — Nie skłamał. Głową bolała go już od kilku dni. Cholerne skoki ciśnienia, pomyślał całując ją w policzek. Posłał Santosowi chłodne spojrzenie i wyszedł z salonu z córką na rękach. Brunet wstał ostrożnie zbliżając się do drzwi gabinetu. Ostrożnie przesunął je w bok i wetknął do środka głowę. Na widok wyświetlonej na ekranie telewizora makabry aż się wzdrygnął. Emily jakby nigdy nic zmieniła jedno zdjęcie na drugie. Kolejne było równie makabryczne co pierwsze.
— To naprawdę nie robi na tobie wrażenia? — zapytał robiąc krok w jej stronę. Kątem oka zauważył, że kobieta obraca w palcach nożykiem do papieru.— Nie mdli cię na widok krwi i flaków na wierzchu?
— Nie — odpowiedziała mu. — Mdli mnie od zapachu smażonej cebuli — wyznała. — To praca.
— Makabryczna.
— Powiedział facet, który znalazł ze mną trupa z przed kilku dekad — odbiła piłeczkę nadal w palcach obracając nożyk. Z pozoru niegroźny, ale Santos czytał co Wdowa potrafi zrobić z pozoru niewinnymi przedmiotami. — Fabricio położył Alice?
— Tak. Skończyliśmy Anię z Zielonego Wzgórza.
— To dobrze. Za kilka dni do odbioru w księgarni mamy kolejne tomy — poinformowała go nadal patrząc na wyświetlone na ekranie zdjęcie. Nie znał drugiej takiej kobiety, która ze swobodą mówiła o książce dla dzieci jednocześnie patrząc na przedstawioną na ekranie makabrę.
— Sprawca nie jest raczej fanem Ani? — zapytał przysiadając na brzegu biurka. Emily odwróciła do tyłu głowę i popatrzyła na niego rozbawiona.
— Sprawczyni
— Co?
— Sprawcą jest kobieta. Rasy białej między dwudziestym piątym, a trzydziestym rokiem życia.
— Nienawidzi mężczyzn?
— Skąd taki wniosek? — odpowiedziała mu pytaniem na pytanie wyraźnie rozbawiona jego pytaniem. Zdjęcia w wysokiej rozdzielczości jasno wskazywały, że sprawczyni nie była fanką jego płci.
— Stąd jak niewiele z tego faceta zostało — wskazał na ekran. — Mam rację?
— Masz — odpowiedziała — Nasza sprawczyni delikatnie mówiąc nie przepada za mężczyznami. Z dużą dozą prawdopodobieństwa doświadczyła z ich strony przemocy na tle seksualnym. Uważam, że nie tylko została zgwałcona na przestrzeni ostatnich pięciu lat, ale także była molestowana w dzieciństwie przez bliskiego krewnego lub przyjaciela rodziny. System dwukrotnie ją zawiódł. Nie uwierzono jej było wręcz odwrotnie nazwano ją „kłamczuchą, mącicielką”, a na koniec pewnie stwierdzono, że „sama tego chciała, jest sobie winna itp.” Co mogło być stresorem? — zapytała bardziej siebie niżli jego.
— Stresorem?
— Sytuacja gdzie sprawca decyduje się zabić. Wbrew powszechnej opinii mordercy zwłaszcza seryjni nie budzą się pewnego dnia z myślą „zabije dziś, zgwałcę i poćwiartuje” To proces. Standardowo występują dwa czynniki stresujące; pierwszy bardziej skłania ku myśleniu o zabijaniu drugi do wprowadzenia myśli w życie. Gniew rósł w niej latami. Był jak pasożyt, który karmił się jej złością, gniewem rozczarowaniem. Stresorem mogło być wszystko; śmierć ojca, który ją molestował lub matki, która wiedziała, lecz ignorowała sygnały. Mogła zobaczyć swojego gwałciciela na ulicy albo — urwała i dłuższą chwilę wpatrywała się w martwego mężczyznę wyświetlonego na ekranie — Nazwijmy ją Zoe — zadecydowała. — Zoe — podjęła przerwany wątek — jest ofiarą przemocy, której trauma wypaczyła postrzeganie świata. Gdy doświadcza się przemocy dostatecznie długo jak doświadczała ją Zoe wtedy zaczyna się widzieć świat przez określone okulary. Ponure — doprecyzowała. — Widzi przemoc wobec dzieci, kobiet na każdym kroku.
— Pracuje w systemie? — zasugerował Eric.
— Nie, Zoe nie jest wstanie utrzymać żadnej pracy na dłużej. Nie uznaje autorytetów Po za tym nie musi pracować w systemie, żeby wiedzieć przemoc. Jej postrzeganie świata jest jak patrzenie przez określony filtr — widząc jego pełną niezrozumienie minę wyłączyła telewizor. Podeszła do tarczy z rzutkami i wyciągnęła strzałki robiąc kilka kroków do tyłu. — Gdy człowieka spotyka coś złego większość ludzi jest jak mokry pies; otrząsa się i idzie dalej, ale są ludzie tacy jak Zoe, którzy żyli w kręgu przemocy tak długo, że to jedyny język, który rozumieją. Gdy docierają do punktu krytycznego odpowiadają przemocą na przemoc bo to jedyny język jakim potrafią się posługiwać. Dla niej nie istnieje granica między dobrem a złem jest jedynie zło i jeszcze większe zło. Podejrzewam, że w jej pojmowaniu wyświadcza światu, kobietom przysługę zabijając ich. — uśmiechnęła się smutno i rzuciła w sam środek tarczy.
— Nie każdy staje się Zoe — zauważył obserwując jak wyciąga rzutki.
— Nie. Dorośli doświadczający przemocy w dzieciństwie statystycznie częściej sami stają się sprawcami przemocy. Pozostali — urwała i rzuciła.
— Pozostali co?
— Ruszyli dalej ze swoim życiem i nie pozwolili aby doświadczenia z przeszłości determinowały ich teraźniejszość.
— A gdzie jesteś ty? — zapytał ryzykując, że następna rzutka wyląduje w jego oku. Emily popatrzyła na niego zaskoczona.
— Dorastanie z przemocową matką sprawiło, że jestem pośrodku. Jestem wśród tych, którzy stworzeni przez potwora zdecydowali się polować na potwory.

***

Gdy w poniedziałkowy ranek pojawiła się na treningu pływackim wszystkie oczy skierowały się na nią. Olała ciekawskie spojrzenia kolegów i koleżanek i zaczęła rozgrzewkę. Od pogrzebu Jules minęło kilka dni. Rosie do końca tygodnia została w domu, lecz zarówno ona jak i jej rodzice wiedzieli, że nastolatka nie może unikać szkoły wiecznie. Rose zamierzała ukończyć liceum wraz z dzieciakami ze swojego rocznika więc chcąc czy nie chcąc musiała przyłożyć się do nauki.
— Zaświadczenie lekarskie, że mogę trenować — na podkładce Santosa położyła pojedynczą kartkę papieru i ruszyła doi basenu. Nie czekając na gwizdek wskoczyła do wody i zaczęła płynąć przed siebie. Odniosła nieodparte wrażenie, że już tylko sport trzyma ją przy zdrowych zmysłach. Pływanie sprawia, że jej umysł pozostaje w stanie względnej równowagi i skupienia. Wykonała obrót. Pojawiała się dziś w szkole jeszcze z jednego powodu; kółka dziennikarskiego.
Gdy usłyszała jaki ma temat i z kim ma przeprowadzić wywiad nie była zachwycona. Dick nie należał do jej ulubionych osób z wzajemnością. Informacja, że Rosie jest lesbijką dolała jedynie oliwy do ognia. Perez gdy zobaczył artykuł w gazecie Sylvii Guzman już dzwonił do prawnika, aby naprostować „pewne sprawy” Blondynka sprowadziła go na ziemię. Jego i babkę Palomę, która na widok wnuczki wykonała znak krzyża. Rosie na ten widok wywróciła jedynie oczami. Bóg jej nie pomoże. Bóg pogardza takimi jak ona więc i ona owym Stwórcą świata pogardzała. I to właśnie dlatego wyznała publicznie, że nie tylko ona i Jules były parą, ale także, że planowały wspólną przyszłość. Wejście do kościoła w sukni ślubnej babki było pstryczkiem w nos dla wszystkich. Wykonała kolejny obrót.
Rozmowa z Dickiem o muzyce była pouczającym doświadczeniem głównie dlatego, że muzyka dla Rose znaczy coś zupełnie innego niż dla Dicka. Dziadek nastolatki uważał i wygłosił to kilka razy podczas wywiadu „że muzyka może i jest ważną częścią kultury , ale na korzystanie z profitów płynących ze śpiewania czy grania na instrumentach to fanaberia na która tylko nieliczni mogą sobie pozwolić” Rose uważała coś zgoła innego i ku zaskoczeniu nastolatki nie miała nawet ochoty wykłócać się z dziadkiem, że jest starym prykiem, który jedynie z jaką muzyką ma do czynienia to ta grana w kościele. Rose z dziką satysfakcją przypomniała mu o dziadku Felixa. Co prawda nastolatka nigdy zbyt dobrze nie poznała Vidala, ale dla samego widoku miny dziadunia warto było mu przypomnieć o jego Nemezis.
Po porannym treningu wysuszyła włosy nie odrywając wzroku od swojego odbicia w lustrze. Nie wyglądała zdrowo. Rose nie pamiętała kiedy ostatni raz przespała spokojnie noc. Koszmary nadal wyrywały ją ze snu. Nie śniła o Jules. Śniła o jej mordercy duszącym ją garotą, o jej odciętej głowie u jego stóp. Kątem oka zauważyła, że Anna przygląda jej się z zaciekawieniem kiedy wklepywała pod oczy korektor.
— Cześć — odezwała się pierwsza blondynka.
— Cześć — odpowiedziała koleżanka podchodząc do lustra. — Co słychać?
Rose w odpowiedzi wzruszyła jedynie ramionami palcami przesuwając po twarzy. Dłońmi bezwiednie przesunęła na swoją szyję. Siniak nadal był widoczny. Zrobiła krok do tyłu przyglądając się swojemu odbiciu w lustrze. Nowy szkolny mundurek, którego projekt zaczerpnięto z ubiegłego stulecia sprawiał, że uczennice wyglądały jak pensjonarki. Miły być ciche, skromne i koszmarnie nudne. I właśnie dlatego Rosie zamiast klasycznych skromnych balerin założyła modne wysłużone glany na słupkowym obcasie. Uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze.
— Szkoda, że nie było cię na przyjęciu u Donny Vega — zagadnęła Anna. — Było naprawdę fantastycznie. Mama pozwoliła mi nawet napić się szampana, a później wjechali Cyganie. I była zadyma zakończona kradzieżą.
Rose słuchała koleżanki z klasy z przymrużeniem oka. Tylko Anna mogła uznać, że przyjęcie na którym dochodzi do bójki i kradzieży za ciekawe i interesujące. Palcami przeczesała krótkie jasne włosy.
— Oberwało się nawet ojcu Horacio — wyznała Anna. Rose obróciła się w jej stronę biodrem opierając się o umywalkę. Popatrzyła na nastolatkę, która nie wiadomo skąd posiadała dane informacje.
— Starucha dopadła karma — stwierdziła chłodno ruszając do drzwi.
— Jak to w ogóle się stało, że ojciec Horacio pozwolił ci powiedzieć to wszystko co powiedziałaś na pogrzebie Jules? — zapytała ją wyraźnie zaintrygowana gdy siedemnastolatka była już przy drzwiach.
— Anno są dni kiedy naprawdę wierzę, że niektórzy ludzie noszą głowę tylko dla ozdoby — wywróciła oczami dostrzegając pełną niezrozumienia minę. — Zapłaciłam mu za wykonanie usługi — oznajmiła i wróciła do lustra. Z małej kieszonki wyciągnęła pudełeczko. Ze środka wyciągnęła kolczyk i umieściła go na swoim miejscu czyli w nosie. — Do zobaczenia — rzuciła w stronę koleżanki i wyszła z łazienki zostawiając ją z osłupiałą miną. Gdy weszła do sali w której odbywały się zajęcia z kreatywnego pisania prawie wszyscy już tam byli. Usiadła na jednym z wolnych krzeseł. Felix z niepokojem przyjrzał się przyjaciółce. Nie wiedział jej od pogrzebu Jules. Teraz siedziała obok niego sugerując własnym wyglądem, że testuje szkolne zasady. Dziewczęta nie powinny nosić ciężkich glanów ani tym bardziej przekuwać sobie nosa. Gdy popatrzyła na niego uśmiechnęła się, lecz oczy pozostały smutne. Gdy do sali weszła Anna Ingrid zaczęła prowadzić zajęcia.
Dyskusja toczyła się wokół przeprowadzonych przez uczniów wywiadów. Ingrid pozwalała każdemu się wypowiedzieć. Wskazywali wady i zalety przeprowadzonych wywiadów.
— Rose nie powinna krzyczeć na dyrektora — odezwała się Anna łypiąc na nią. — Nie powinna nosić kolczyka w nosie, a pani nie zwróci jej uwagi bo Rosie straciła narzeczoną, jest wnuczką dyrektora więc wszystko jej wolno. Nie powinna obnosić się z tym — machnęła ręką w kierunku dziewczyny,
— Z czym twoim zdaniem na powinnam się obnosić? — zapytała ją Rose splatając ręce na piersiach. Spoglądała wyzywająco na koleżankę z klasy.
— Dobrze wiesz co mam na myśli — odpowiedziała jej Anna.
— Wyobraź sobie , że nie — odwarknęła blondynka czując jak Felix pod stołem kładzie dłoń na jej drżącym kolanie. Łypnęła na niego.
Do sali wszedł Jordan Guzman i zatrzymał się w pół kroku. Popatrzył to na Annę na której twarzy malowała się zawziętość, na twarzy drugiej z trudem hamowana wściekłość.
— Przychodzę nie w porę? — zapytał przerywając ciszę. Rose popatrzyła na chłopaka i rozciągnęła usta w uśmiechu.
— Nie skądże, Guzmanowie mają świetne wyczucie czasu. I zerowe umiejętności pisania tekstów.
— Jesteś więc zła na Sylvię Guzman za napisanie artykułu o Jules? Zapewne to ty ukradłaś broszę Guzmanów. Zakradłaś się na przyjęcie Donny Vega
Rose roześmiała się głośno i serdecznie.
— Czy ty siebie słyszysz Anna? — wtrącił się do wymiany zdań między nastolatkami Vicenzo.
— Pewnie ty to zrobiłeś — wskazała na niego palcem. — Dzieciak, który dostał drugą szansę na życie. Ciekawe ile czasu zajmie ci skończenie jak Roque?
Brunet poderwał się z krzesła.
— A ja tam uważam, że Vice przeprowadził jeden z lepszych wywiadów — z nonszalancją do rozmowy wtrącił się Guzman rozsiadając się na krześle obok Rose. — A o polityce drugich szans zdecydowanie Mulan jest ekspertką — posłał jej uśmiech.
— O czym on mówi? — zainteresowała się niemal od razu Anna. Ingrid popatrzyła na Jordiego, który uśmiechał się półgębkiem.
— Nasza nauczycielka ma za sobą jak to się mówi? — udał że się zastanawia. — „trudną młodość” Pochwal się za co siedziałaś w Czyśćcu ?
— Byłaś w poprawczaku?
— Dawno temu — odpowiedziała na pytanie Anny Ingrid. — Stare dzieje.
— Nie bądź taka skromna. W poprawczaku Ingrid Lopez de Vazquez urosła do miana „żywej legendy” czyż nie? Ile palców złamałaś podczas nielegalnych walk organizowanych przez dyrekcję ośrodka.
— Więcej niż ty umiesz liczyć — odpowiedziała mu. Prowokowanie jej sprawiało mu niebywałą przyjemność. Lopez zastanawiała się czy jest to podyktowane napiętą atmosferą między Rose i Anną czy też robi to tylko dla własnej egoistycznej uciechy. — To stare dzieje.
— Ale za to jaki konflikt pokoleń — odparł chłopak. — Z kim bardziej się nie dogadywałaś z mamusią czy tatusiem? A może z dziadkami czy sędzia Ulisses Lopez to twój krewny? — zadał jej kolejne pytanie. Ingrid nie miała pojęcia skąd dzieciak ma te wszystkie informacje? Uśmiechnęła się bezwiednie.
— Moja mama urodziła mnie mając zaledwie siedemnaście lat, ojciec się na nas wypiął a a Ulisses Lopez gdy moja matka zdecydowała się mnie zatrzymać wyrzucił nas z domu więc swoje pierwsze trzynaście lat spędziłam na parkingu przyczep kempingowych w Monterey. Do poprawczaka trafiłam mając trzynaście lat za napad z bronią w ręku i nieumyślne spowodowanie śmierci.
— I w tym momencie powiesz nam że jesteś niewinna?
— To akurat prawda. Nie było mnie na tamtej stacji benzynowej, miałam nawet alibi, ale policji to nie obchodziło. I wiem doskonale jak to jest nie dogadywać się z rodzicami. Koniec końców miałam jednak szczęście. Moja matka mnie kochała i zrobiła wszystko aby mi pomóc,
— Masz więc problem z tatusiem.
— Zdecydowanie. Porzucił nas dwukrotnie; raz gdy moja matka zaszła w ciążę, drugi raz gdy trafiłam do poprawczaka więc nie przepadam za facetem a jeśli skończyłeś już quiz t przejdźmy do wyboru tematów do pierwszego numeru gazetki.

***
Symboliczne przecięcie wstęgi nastąpiło kilka minut po godzinie dziewiątej rano. Lokalne media wykonały zdjęcia uśmiechniętych pomysłodawców założenia kliniki , a lekarze rozpoczęli przyjmowanie pacjentów. Fabricio Guerra uśmiechnął się z zadowoleniem do Caine i lekko poklepał go po ramieniu. Wierzył, że otwarcie kliniki i połączona z nim zbiórka krwi będzie nowym symbolicznym początkiem dla nie tylko Valle de Sombras, ale także Pueblo de luz.
— Dzięki, że się w to zaangażowałeś — odezwał się blondyn.
— Cieszę się, że mogę pomóc — odpowiedział Alfred z uwagą przyglądając się profilowi mężczyzny. Poznał małego Fabricio gdy ten miał raptem osiem miesięcy. Był słodkim raczkującym brzdącem, który dorastał na jego oczach. I właśnie dlatego Alfred spoglądając na przybranego syna wiedział, że coś go trapi.
— Wszystko w porządku? — zapytał zaskakując go tym pytaniem bo Guerra popatrzył na niego marszcząc brwi.— Nie wyglądasz zdrowo — dodał.
— Mam się dobrze — zapewnił go odwracając wzrok. — Ostatnio mało sypiam, ale czuje się świetnie — zapewnił mężczyznę wysilając się na uśmiech.— Koniec przesłuchania? — zapytał go. — Pacjenci czekają, a ja muszę wracać do poradni.
Blondyn pożegnał się z Alfredem i wyszedł z kliniki czując ulgę gdy w płuca wciągnął świeże powietrze. Nigdy nie przepadał za placówkami opieki medycznej. Budziły w nim niepokój więc unikał ich gdy był zdrowy. Zaszył się w swoim gabinecie w poradni biznesowo -prawnej przeglądając dokumenty. Nie potrafił się jednak skupić na czytanym tekście. Odepchnął się na krześle, z nosa ściągnął okulary i usiadł wygodnie i popatrzył na zdjęcie swojej żony. Bezwiednie wrócił myślami do rozmowy, która nie była przeznaczona dla jego uszu. Nie potrafił jednak wybić jej sobie z głowy.

Uśpienie Alice zajęło mu więcej czasu niż sądził. Dziewczynka mimo zmęczenia paplała nieustannie, a na koniec poprosiła by zaczekał aż zaśnie. Nie miał serce jej odmawiać a półmrok panujący w sypialni dziewczynki przynosił ulgę jego zmęczonym oczom. Gdy zszedł na dół było kilka minut po północy. Gdy usłyszał śmiech żony zmarł w pół kroku. Jeszcze mu tego dziś brakowało. Zbliżył się do drzwi. Plecami oparł się o ścianę.
— Nożyk do papieru? — zapytała Santosa, aby się upewnić, że się nie przesłyszała. — Rzuciłeś w niego nożykiem do papieru?
— Tylko to miałem pod ręką. Nie wyrządziłem mu krzywdy.
— Ale mogłeś — zauważyła przytomnie Emily. — Rzucony pod odpowiednim kątem i z odpowiednią siłą mógł pozbawić Severina oka.
— Dlaczego mam wrażenie, że wizja Severina- pirata bardzo ci odpowiada?
— Alice byłby zachwycona móc rozpowiadać, że zna kogoś ze sztucznym okiem — odpowiedziała dyplomatycznie żona Guerry nalewając Santosowi drinka. Podała mu szklaneczkę. — Po za tym nóż wetknięty komuś w oko może doprowadzić do czyjeś śmierci.
Brunet najpierw popatrzył na nią zaskoczony, aby po chwili roześmiać się serdecznie.
— Zapomniałem, że rozmawiam z ekspertką broni białej.
— Nie jestem ekspertką — zaprzeczyła blondynka siadając na kanapie. Z przyjemnością wyciągnęła przed siebie nogi.
— Wykastrowałaś faceta z pięciu metrów.
Parsknęła śmiechem.
— Po pierwsze to były góra dwa może trzy metry, po drugie nie wykastrowałam go rzucając w niego nożem tylko trafiłam go w klejnoty koronne nie moja wina, że lekarze musieli go odciąć, żeby ratować mu życie.
— On zapewne wolał umrzeć.
— I umarł — przyznała — Popełnił samobójstwo jeszcze za nim rozpoczął się proces. To stare dzieje.
— Te „dzieje” zrobiły z ciebie legendę.
Popatrzyła na Santosa sączącego małymi łykami drinka.
— Te „dzieje” o których miały swoją cenę — odparła przymykając powieki. — Gdy Emma zaginęła, a ja znalazłam jej pamiętniki — bezwiednie zacisnęła palce w pięść — obiecałam sobie, że nie tylko ją odnajdę, ale i ją pomszczę. I tak zrobiłam. Zajęło mi to więcej czasu niż przypuszczałam, ale ukarałam wszystkich za zrujnowania nam życia.
— Nie powiesz mi, że nie było warto — Santos usiadł obok niej i spoglądał na jej twarz. Otworzyła oczy i popatrzyła na niego uśmiechając się lekko.
—Ta historia ma swoje momenty — przeniosła spojrzenie na swój brzuch. Przesunęła po jego powierzchni palcami czując jak chłopcy wiercą się i kopią. — Cena jaką przyszło mi zapłacić jest wysoka — wstała i podeszła do okna. — W tamtym momencie myślałam, że po prostu mi wolno. Oni odebrali mi siostrę więc i ja odbiorę im wszystko co im drogie, ale — westchnęła — świat nie działa w ten sposób. Nie da się zła naprawić złem.
— Czy ty subtelnie sugerujesz, żebym odpuścił Conrado i twojemu mężusiowi.
— Nie, subtelnie przypominam do czego jestem zdolna jeśli ktoś zagrozi mojej rodzinie

***
Z zamyślenia wyrwał go dźwięk komórki. Zamrugał powiekami i spojrzał na wyświetlacz. Skrzywił się bezwiednie na widok dobrze znanego imienia. Powinien zablokować numer, lecz próbował czterokrotnie i za każdym razem ona go zmieniła. Zirytowany postępowaniem swojej byłej żony nacisnął zieloną słuchawkę.
— Załatwię sobie zakaz zbliżania się — zagroził.— Przestań do mnie wydzwaniać.
— Musimy porozmawiać.
— Moje działania jasno wskazują na to, że na rozmowy z tobą nie mam najmniejszej ochoty — odwarknął w odpowiedzi. — Przestań do mnie dzwonić — dodał dobitnie i rozłączył się. Po raz kolejny dodał numer do blokowanych i cisnął telefon na biurko. Ostatnio miał wrażenie, że jego życie robi się coraz bardziej i bardziej skomplikowane. Wstał i zaczął spacerować po pomieszczeniu. Pojawienie się Santosa w roli „dobrego wujka”, jego przyjaźń z Emily i na dokładkę telefony od jego ex. To wszystko sprawiło, że Fabricio Guerra zaczął miewać bóle głowy od samego zastanawiania się co może jeszcze pójść na nie tak? Ścisnął nasadę nosa czując, że zbliża się kolejny ból głowy. Podszedł do biurka z jednej z szuflad wyciągnął fiolkę z tabletkami. Wyłuskał ze środka dwie i połknął bez popijania. Zbliżył się do okna i wyjrzał na ulicę.
Czuł się bezradny. Czuł jak żona wymyka mu się z jego objęć a on nie miał pojęcia jak ją zatrzymać. I sam przed sobą musiał przyznać, że Santos nie był jedynym winowajcą zaistniałej sytuacji. Fabrico również ponosił winę, że oddalił się od żony. Praca na dwa etaty, pojawienie się Alice, trudna ciąża Emily to wszystko spowodowało, że oboje zamiast być w tym razem uciekli w pracę. Jedynie remedium na ich problemy. Drugim problemem była sprawa zupełnie innego kalibru . Podsłuchana rozmowa sprawiła że Guerra ponownie zderzył się ze ścianą zatytułowaną przeszłość Emily. Niewiele wiedział o jej przeszłości o jej zemście.
Tak słyszał od niej samej już dużo później, że doprowadziła do upadku kilku potężnych graczy w Londynie i poza nim. Nazywała to „pracą” tamtego wieczoru dotarło do niego, że dla Em niewiele miało to wspólnego z pracą. Była nią i nie była jednocześnie. Fabricio i Emily mieli co najmniej jedną cechę wspólną; żadne z nich nie lubiło rozmawiać o przeszłości. Ona nie mówiła o czasach gdy była wdową. On gdy był mężem Natalii. Dłonią przesunął po twarzy i sięgnął po telefon. Wybrał numer Emily.
— Cześć skarbie — odebrała po drugim sygnale jasnowłosa. — Coś się stało?
— Nie, wszystko w porządku — zapewnił ją. — Masz ochotę zjeść ze mną kolację? — zapytał. — Zarezerwowałbym nam stolik u Javiera.
— Zapraszasz mnie na randkę? — zapytała zdziwiona blondynka odchylając się do tyłu na krześle.
— Tak, zapraszam cię na randkę.
— Bardzo chętnie zjem z panem kolację panie Guerra.
***
Eddie Vazquez obserwował swojego szefa niczym jastrząb spacerującą po ziemi mysz. Od chwili gdy wiedział o jego chorobie i facet zasłabł dwukrotnie na jego zmianie szatyn zaczął wcześniej przychodzić do pracy, zostawał po pracy tak długo jak tylko mógł i gdy Camillo szedł do toalety ten czatował pod drzwiami i nasłuchiwał. Mężczyzna odkrył w sobie nowe uczucia; zależało mu na kimś. Na kimś kto biologicznie był dla niego obcym człowiekiem.
— Gapisz się na mnie — zauważył Camillo lekko rozbawiony zachowaniem młodego chłopaka.
— Te ciastka są krzywo ułożone — stwierdził szatyn podchodząc do drzwi frontowych i przekręcił klucz w zamku. Był już bowiem czas zamknięcia kawiarni.
— Chyba w twoich oczach — skomentował Arango z uśmiechem błąkającym się na ustach. Wiedział co robi młody Vazquez. Od chwili gdy dowiedział się o jego chorobie i na własne oczy zobaczył jej objawy pilnował go. Przychodził wcześniej , z wyjściem ociągał się. Camillo podejrzewał, że gdyby poprosił młodego o czuwanie przy jego łóżku ten by się zgodził bez wahania.
— Masz ochotę na kubek gorącej czekolady? — zapytał rozpoczynając tym samym ich niemal codzienny rytuał wspólnego picia; kawy, herbaty czy gorącej czekolady. Eddie przytaknął skinieniem głowy i zaprzestał pucowania podłogi mopem. Oparł kij o ścianę i pozwolił sobie podać kubek napoju i kawałek tarty z pomarańczowej.
— Dzięki — Eddie z przyjemnością sięgnął po placek. Był łasuchem.
— Eddie — zaczął właściciel kawiarni. Jego postawa była godna podziwu, lecz były momenty gdy nadopiekuńczość go irytowała. Czuł się jak dziecko pilnowane przez rodzica. To nie było miłe uczucie. Eddie utwierdzał go też w przekonaniu że jego dzieci gdyby dowiedziały się o jego chorobie zachowywały by się podobnie. — Nie musisz mnie pilnować.
— Nie mam pojęcia o czym mówisz — wymamrotał z pełnymi ustami. — Jestem tu dla ciastek nie twojego towarzystwa — stwierdził sięgając po filiżankę z czekoladą.
— Jasne — skomentował to krótko Camillo. — Nadal unikasz spotkania z matką.
Eddie popatrzył na niego zaskoczony. Zazwyczaj ich wieczorny rytuał odbywał się w ciszy. Przełknął słodki napój i odstawił go na spodek.
— Nie unikam spotkania z matką.
— Nie? — zapytał uśmiechając się znad filiżanki z herbatą. — Czy nie pilnowała Lucy gdy Julian i Ingrid byli na urodzinach Prudencji Vega?
— Byłem w pracy — odbił piłeczkę i uśmiechnął się. — Minęliśmy się.
— Tak sobie tłumacz.
— A ty jakiej wymówki użyjesz? — zagadnął go. — Dlaczego nie powiesz swoim dzieciakom, że nie długo wykitujesz?
— Bo będą zachowywać się jak ty — warknął Camillo. — Będą chcieli mnie ratować.
— A co w ty k***a złego? — zapytał i wstał. Chwycił mop i zanurzył go w wodzie i zaczął po raz kolejny myć podłogę. — Jesteś ich ojcem nie ma w tym nic złego, że będą chcieli ocalić twoje chude uparte dupsko.
— Nie chcę ich tym wszystkim obciążać.
— Nie chcesz się nawet z nimi pożegnać — Eddie coraz mocnej pucował podłogę. — Oni będą chcieli. — mruknął.
— Nie jesteś wściekły na mnie — zauważył Camillo. Eddie łypnął na niego już mocno wkurzony całą rozmową.
— Nie jestem wkurzony tylko rozczarowany odkryciem, że jesteś tchórzem.
— Nie jestem tchórzem — zaprzeczył.
— Twoje zachowanie temu przeczy — odpowiedział mu na to. — Powinieneś powiedzieć dzieciom, przygotować ich jakoś , że wykitujesz. Będą w szoku, będą źli i pewnie będą przeklinać Boga albo inne święte bóstwo, ale będą miały szanse się pożegnać. Jeśli tego nie zrobią to nigdy ci tego nie wybaczą.
— Eddie
— Mój ojciec się zabił — wypalił nagle. — Nie było mnie oczywiście wtedy na świecie. Urodziłem się jakieś pół roku później po tym jak mój brat znalazł go dyndającego pod sufitem. Nie wiem gdzie byłeś w latach dziewięćdziesiątych , ale to była niezła sensacja w mieście. Nie przebiły jej nawet moje narodziny.
— To nie twoja wina, że ojciec się zabił.
— Wiem, nie wiedział nawet o moim istnieniu. Matka zresztą też nie. Nie była jak to się mówi? Pierwszej młodości gdy się urodziłem więc byłem dzieckiem-niespodzianką. Spójrzmy na twoje „przejście na drugą stronę” z jaśniejszej perspektywy. Twoja żona nie żyje więc nie będzie szukać dzieciom tatusia na zastępstwo, albo trzech.
— Eddie
— Nie zaczynaj — poprosił go — Nie mam ochoty na wysłuchiwanie moralizatorskich gadek. Nie na trzeźwo a z tobą przecież i— tak napić się nie mogę — opadł na krzesło przesuwając otwartą dłonią po twarzy. — Boże — jęknął — od tego siedzenia z tobą po nocach i wyjadania ciastek jeszcze przytyłem. — popatrzył na swój brzuch z miną jakby była to nieopisana, niebywała tragedia.
***
Miguel lubił sport od dziecka. Jako zapasik ze szkolnej drużyny musiał być w formie, a treningi były niewystarczające więc biegał. Każdego dnia pokonywał dziesięć kilometrów. Pięć w jedną stronę i pięć w drugą z muzyką dudniącą w słuchawkach. Gdy wrócił a przebieżki zaskoczyły widok dwóch nastolatków w jego ogrodzie; Marcus pochylał się nad starą huśtawką, zaś Diego stał i w rękach trzymał młotek. Ten drugi pierwszy go zauważył.
— Nie wierzę, że Marcus dał ci młotek.
— Pomagam.
— Widzę, co robisz z huśtawką? — Zapytał Marcusa.
— Naprawiam — odpowiedział rozbawiony sięgając po przyniesione ze sobą wkręty. — Kilka nowych desek i będzie jak nowa.
— I na ganek będzie jak znalazł — dodał Diego. — Adora będzie sobie siadać z bobasem i Marcusem oczywiście i będą się bujać.
— Fantastyczna wizja — skomentował to wyraźnie rozbawiony Miguel. Diego natomiast wyciągnął z kieszeni bluzy telefon. Sygnał zwiastował nadejście wiadomości. Przeczytał i zmarszczył brwi. — Wszystko w porządku? — zapytał.
— Tak, muszę odebrać paczkę z paczkomatu — wymamrotał wpatrując się w kod odbioru. — Rory pewnie znowu coś zamówiła. Zgarnę ją po drodze. To do jutra — pożegnał się z chłopakami uściskiem dłoni i wyszedł z zamyśloną miną. Miguel natomiast usiadł na trawie wyciągając przed siebie nogi.
— Adora cię wpuściła?
— Nie twój tata — odpowiedział mocując kolejną deskę. — Prosił żebym ci przekazał, że obiad w lodówce.
Chłopak pokiwał głową.
— Dzięki, Marcus — odezwał się po chwili milczenia Miguel — za to co robisz dla Adory i dziecka.
— Biorę odpowiedzialność
— Te farmazony zachowaj dla naszych starszych — wszedł mu w słowo chłopak — ja wiem o wszystkim.
— Każdy na moim miejscu zrobiłby to samo.
Miguel parsknął śmiechem.
— Masz cholernie wysokie mniemanie o ludzkości Delgado — poklepał go po ramieniu. — To gdzie zaplanowałeś postawić tą huśtawkę?
***
Diego nie lubił okłamywać przyjaciół, lecz miał świadomość, że gdyby powiedział przyjacielowi dokąd się udaje i na spotkanie z kim Miguel Garcia de Ozuna nie dałby mu żyć. Trułby mu za uszami jak komar, którego nie da się pacnąć i zabić. Podświadomie Diego wiedział, że chłopak z którym się spotka to beznadziejny przypadek. Nastolatek powinien być mądrzejszy, a cóż jego wiek nie sprzyja podejmowaniu rozsądnych decyzji. I właśnie dlatego zaparkował auto, ale nie zgasił silnika przed Wieżowcem. Nie było to miejsce przed którym chciał być więc miał nadzieję, że Vincenco Diaz się spręży i opuści podejrzany przybytek. Miał rację z budynku po krótkiej chwili wyszedł nastolatek nakładając na biały podkoszulek skórzaną czarną kurtkę. Z pod kołnierza wyciągnął zdecydowanie za długie czarne włosy.
— Brakuje mu tylko jebanego monotronu — mruknął pod nosem. Vincenco uśmiechnął się leniwie i obszedł jego auto. Otworzył drzwi od strony pasażera i wszedł do środka wnosząc ze sobą zapach deszczu i papierosowego dymu. James Dean, pomyślał Diego.
— Jedziemy?
— Zgaś to paskudztwo, albo wypad.
Vicenzo wyrzucił papierosa przez okno.
— Lepiej?
— Zdecydowanie, to dokąd?
— Gdziekolwiek.
— Toś precyzyjny — mruknął ruszając przed siebie. Jechali w ciszy/ Diego zerknął na nastolatka. Rok starszy Diaz obracał w palcach zapalniczką pstrykając nią raz, dwa , raz dwa. — Przestań.
— Co?
— Pstrykać. Nie znoszę tego dźwięku.
Vicenzo schował zapalniczkę do kieszeni.
— Zatrzymaj się przy gospodzie.
— A co ja twoja prywatna taksówka?
— Głodny jestem.
Zaparkował na parkingu przed Grą Anioła. Diaz popatrzył na szyld.
— Chyba nie sądzisz, że będę się wracał?
Uśmiechnął się i wyszedł na padający coraz bardziej deszcz. Wrócił po dwudziestu minutach z torbą z jedzeniem na wynos. Diego uruchomił silnik, lecz zamiast odwieść chłopaka do domu zaparkował na pustym parkingu przy jeziorze. Vicenzo popatrzył na niego zaskoczony.
— Powiedziałeś „gdziekolwiek”— przypomniał mu i rozpiął pas bezpieczeństwa rozsiadając się wygodnie w fotelu. Brunet uśmiechnął się kącikiem ust i podał Diego jeden z pojemników z jedzeniem na wynos.
— Nadal chodzisz wiecznie głodny? — zapytał go brunet.
— Nadal — odpowiedział i wziął od niego pojemnik. Chłopcy jedli w milczeniu. Po posiłku brunet uchylił okno , a z kieszeni wyciągnął paczkę papierosów.
— Czy to wskazane? — zapytał go Diego — tak zamieniać jedno uzależnienie na drugie.
— Na coś trzeba umrzeć — mruknął w odpowiedzi brunet.
— Tak zamieniłeś AIDS na raka płuc cóż za interesująca alternatywa — patrząc na profil chłopaka nie mógł nie zauważyć uśmieszku, który pojawił się na jego ustach. Wyciągnął z kieszeni kopertę i podał ją Diego. — A co to? Twoja ostatnia wola? Mam przechować?
— Zwracam kasę, którą ci ukradłem — wyjaśnił.
— Skąd ty masz kasę? Nie pracujesz — urwał — no chyba że — urwał po raz drugi i łypnął na chłopaka — w Wieżowcu dotrzymujesz towarzystwa zdesperowanym mężatkom.
Vicenzo popatrzył na Diego i roześmiał się serdecznie.
— Nie puszczam się jeśli to sugerujesz.
— To skąd masz kasę?
— Klub walki — wyjaśnił.
— Co?
— W podziemiach funkcjonuje podziemny klub walki to kasa z wygranych.
— Czyś ty totalnie oszalał? Nie dość, że fundujesz sobie raka płuc to jeszcze dobrowolną lobotomię?
— Uważaj bo jeszcze pomyślę, że się o mnie martwisz.
— Och zamknij się Diaz.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 11:12:31 29-01-23    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 105 cz. 1
BASTY/FELIX/JORDI/CONRADO/LIDIA/QUEN/MARCUS/HUGO


Miał wrażenie, że w miasteczku zaczynało być coraz bardziej niespokojnie. Może miało to związek z szerzącym się wpływem Templariuszy i nowym zagrożeniem ze strony Los Zetas, którzy planowali przejęcie rewiru Monterrey, a może chodziło o pojawienie się wielu nowych mieszkańców, którzy nie byli do końca godni zaufania. Nie ulegało wątpliwości, że Basty Castellano miał pełne ręce roboty i kiedy odczuł chwilową ulgę po schwytaniu Freddiego, teraz znów towarzyszył mu niepokój. Nie podobała mu się postawa tutejszych Romów i roszczenia Barona Altamiry do El Tesoro. Ziemia od dekad stanowiła teren sporny, ale jeszcze nigdy nie słyszał większych głupot niż to, że należała się plemieniu Barona. Wiedział co prawda, że Romowie pracowali niegdyś na El Tesoro i pomagali w budowie, ale dostali za to godziwą wypłatę. Ród de la Vega nie należał do skąpych. Uśmiechnął się mimo woli, kiedy przypomniał sobie wyraz na twarzy Altamiry, kiedy Anita zdzieliła go po pysku. Jako stróż prawa nie powinien pochwalać takich zachowań, szczególnie w wykonaniu swojej ex żony, ale nic na to nie poradził. Teraz natomiast sen z powiek spędzała mu tajemnica kradzieży podczas przyjęcia urodzinowego Prudencji Vegi.
− Będziesz przesłuchiwał wszystkich gości? – zagadnął ojca Felix, kiedy parkowali przed szkołą w poniedziałek rano. Węszył już sensację i jego dziennikarski zmysł był wyostrzony. – To musiał być ktoś z obecnych, nie ma innego wytłumaczenia.
− Niekoniecznie. – Basty zmarszczył brwi. Wiedział, że jego syn za bardzo się angażował. Wolałby, żeby skupił się na nauce, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że Felix był uparty jak osioł. – Ktoś mógł wykorzystać, że zaproszeni są w ferworze zabawy i zakradł się na przyjęcie.
− Moim zdaniem to ktoś z gości i to nie byle jakich. – Felix ociągał się z opuszczeniem samochodu i wpatrywał się w ojca błyszczącymi ciemnymi oczami. – Złodziej wiedział, co zostało wystawione na aukcji, wiedział kiedy będzie kolej najbardziej wartościowych przedmiotów i gdzie będzie przechowywana kasetka z gotówką…
− Słuszna uwaga. Ale mów tak dalej, a zacznę myśleć, że mój własny syn maczał w tym palce. – Zastępca szeryfa zdjął dłonie z kierownicy i odwrócił się do syna, unosząc znacząco jedną brew.
− Mam alibi. – Felix wyszczerzył zęby. – Byłem tam cały czas, kiedy zgasły światła, Quen może zaświadczyć. Ale wiesz kogo nie było razem z nami w namiocie?
− Niech zgadnę… zaraz zaczniesz zasypywać mnie podejrzeniami wobec kogoś, kogo nie lubisz. – Basty mimo woli się uśmiechnął, a Felix nabrał głośno powietrza, zaczynając swoją tyradę.
− Tylko mnie posłuchaj! – Nastolatek zaczął żywiołowo gestykulować, a na jego twarzy pojawiły się rumieńce przejęcia. Miło było widzieć go tak radosnego, ale Sebastian wolałby, żeby pasjonowały go rzeczy bardziej przyziemne i odpowiednie do jego wieku. – Kiedy zgasły światła, nie było go w namiocie, zniknął gdzieś chwilę wcześniej. Doskonale wiedział, co kradnie i ile jest to warte. No i chyba nie muszę mówić, że złodziej jest doskonałym łucznikiem, a to chyba przesądza sprawę. Krąg podejrzanych się zawęża.
− Felix, zajmij się nauką. – Basty pokręcił głową z politowaniem, słysząc podejrzenia syna. – Wiem, o kim mówisz i od razu ci przerwę – to nie Fabian Guzman.
− Dlaczego nie? Wszystko się zgadza! Wiesz przecież, że był członkiem drużyny łuczniczej na studiach, trochę poczytałem i wiem, że jest zaangażowany w organizację tegorocznego Pucharu Świata w Łucznictwie. Finał odbędzie się w Meksyku w październiku!
− Gdybyś tylko z takim zapałem czytał szkolne lektury…
Felix nic sobie jednak nie robił ze sceptyzmu ojca i kontynuował swoje dywagacje:
− Fabian jest solidnym podejrzanym. Słyszałeś przecież, jak Silvia go zwymyślała, że nie było go w namiocie podczas kradzieży. Wiem, że mam rację – dodał z taką miną, że Basty nie miał nawet ochoty wyprowadzać go z błędu. Przede wszystkim był jednak stróżem prawa, więc odczuł, że to jego moralny obowiązek.
− Silvia Guzman zgłosiła oficjalnie kradzież kolii jeszcze w piątek wieczorem. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego twoim zdaniem mąż miałby okradać własną żonę? Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że jej redakcja, Luz del Norte, była zaangażowana w organizację licytacji. Twoja teoria jest naciągana i opierasz ją jedynie na umiejętnościach sportowych Fabiana, których zresztą nie jesteś w stanie zweryfikować. – Basty westchnął ciężko i użył tonu głosu, jakim zwykle przesłuchiwał ludzi na komendzie. – Fabian ma czterdzieści pięć lat. Jest wysportowany, musiałby działać naprawdę szybko, żeby spowodować dywersję, awarię świateł, ograbić organizatorów i ponownie wrócić jak gdyby nigdy nic.
− Ha, a więc jednak sam go podejrzewałeś! Widzę, że już to wszystko przemyślałeś. – Siedemnastolatek założył ręce na piersi ze wszechwiedzącą miną. Był zawzięty.
− Przemawia przez ciebie niechęć do Guzmanów, rozumiem to, ale przykro mi, twoje przypuszczenia są tylko nic nie znaczącymi poszlakami. – Mężczyzna zgasił detektywistyczne zapędy syna. – Nie zapominaj o wiadomości, którą Łucznik nam zostawił. Ktokolwiek to był, miał na pieńku z gośćmi, z elitą miasteczka. A Fabian zdecydowanie do takich ludzi się nie zalicza. Sam jest w końcu częścią elity.
− Podejrzewasz kogoś. – Felix zmrużył oczy, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że jego ojciec już dokładnie wszystko przemyślał i pewnie Fabian również chodził mu po głowie, lecz w końcu został skreślony z listy podejrzanych. – Kogo?
− Na pewno nie będę na ten temat dyskutować z tobą, kolego. – Basty nachylił się nad nim i otworzył mu drzwi od strony pasażera, dając do zrozumienia, że czas wysiadać i pójść na lekcje.
− Jakoś nigdy ci to nie przeszkadzało. Marudziłeś, ale zwykle dzieliłeś się ze mną podejrzeniami albo strzępami informacji. – Młody Castellano przygryzł policzek od środka, świdrując ojca wzrokiem i nie kwapiąc się, żeby wysiąść z wozu. I dopiero wtedy doznał olśnienia. – Chyba, że… − zawahał się, ale z twarzy Basty’ego wyczytał, że ma rację. – Nie mówisz mi, bo sądzisz, że dobrze znam sprawcę. Nawet za dobrze.
Basty nic nie powiedział, ale minę miał taką, że nastolatek nie potrzebował słów potwierdzenia. Kiedy wszedł do szkoły szybkim krokiem, bez słowa powitania minął w progu oburzonego dyrektora i ruszył korytarzem, zatrzymując się dopiero przy szafce Marcusa Delgado, z której ten wyciągał książki na zajęcia.
− Musimy pogadać – powiedział bez żadnego wstępu. – Mój tata podejrzewa, że stoisz za kradzieżą w El Tesoro.

***

Conrado chciał, by wzięła udział w uroczystym otwarciu kliniki dla potrzebujących, ale nie wiedziała, dlaczego. Zapewnienie, że przecież była jedną z pomysłodawców tego przedsięwzięcia jej nie przekonywało. Oprócz niej nie było nikogo, kto brał udział w projekcie, wszyscy byli w tym czasie w szkole. Lidia podejrzewała, że Saverin chce przyzwyczaić mieszkańców do tego, że będzie pokazywała się u jego boku. Nie podobało jej się to, bo to oznaczało jego nadzieję, że zagrzeje u niego miejsca na dłużej, a mając w pamięci poprzednie doświadczenia w rodzinach zastępczych, wiedziała, że to mało prawdopodobne. Wolała przygotować się na najgorze i nie nastawiać się za bardzo.
Kilka osób krzywo na nich patrzyło, ale nie wiedziała, czy ze względu na ich wspólne pojawienie się na miejscu otwarcia, czy może byli to ludzie po prostu niezbyt przyjaźnie nastawieni do Conrada. Większość jednak kiwała głowami z uznaniem i witała Conrada i Fabricia jak starych przyjaciół, przez co nieco się ośmieliła.
Saverin jako honorowy dawca krwi zdecydował się wziąć udział w zbiórce, więc odszedł do specjalnego stanowiska. W tym czasie Aidan Gordon przysiadł się do niej w poczekalni. Był lekko blady i trzymał się za przegub łokciowy, ale na twarzy miał uśmiech.
− Martwisz się reakcją wuja, to zrozumiałe – zagadnął, jakby odczytał z jej twarzy wszystkie obawy.
− Baron nie jest moim wujem. Jest tylko szwagrem faceta, który mnie spłodził – odrzekła, patrząc jak pielęgniarka zajmuje się Saverinem, który posłał jej z daleka uspokajający uśmiech.
− Rozumiem. – Aidan pokiwał głową. Ostatecznie sam też niewiele miał wspólnego z rodzonym ojcem i wolał nie musieć spotykać go ponownie na swojej drodze. – Ale nie musisz się obawiać. Załatwiłem, co trzeba. Baron i Esmeralda nie będą się wam naprzykrzać, mamy zakaz zbliżania się. Nie podniosą na ciebie ręki.
− Nie o siebie się martwię – mruknęła pod nosem, spoglądając smutnie w dal, gdzie Conrado siedział na fotelu z wyprostowanym ramieniem. Wiedziała, że ani Rino, ani Baron jej nie skrzywdzą. Ale nie miała wątpliwości, że wobec Conrada będą chcieli wymierzyć romską sprawiedliwość, zapewne sądząc, że ją omamił i wykorzystał.
Aidan Gordon podążył za jej wzrokiem i doskonale ją zrozumiał. Położył jej rękę na ramieniu, a potem wstał, chcąc odejść.
− Aidan. – Rzuciła w jego stronę czekoladowy batonik. – Musisz coś zjeść, bo zemdlejesz.
Złapał w locie smakołyk i podziękował uśmiechem, po czym zniknął w wyjściu z kliniki. Kilkanaście minut później Lidia i Conrado wrócili do domu Saverina, by mogła zabrać rzeczy do szkoły. Od razu poczuła, że coś jest nie tak. Conrado spiął się cały, kiedy zauważył, że drzwi wejściowe do bliźniaka są uchylone. Kazał jej poczekać na zewnątrz, a sam wszedł ostrożnie, rozglądając się po zdemolowanym wnętrzu.
Meble były poprzewracane, krzesła połamane, naczynia kuchenne potłuczone na kafelkach. Jego elegancki but natrafił na zabłąkane na posadzce jabłko, które rozkwasiło się pod jego naciskiem. Salon wyglądał jak pobojowisko, ozdobne poduszki i skórzana kanapa były rozprute. Tu i ówdzie walało się pierze. Telewizor na ścianie, z którego właściciel i tak nie korzystał, został zdjęty i rzucono nim w oszklone drzwi prowadzące do ogrodu, rozbijając szybę na drobny mak.
− Cholera! – Lidia nie usłuchała nakazu opiekuna i chwilę później pojawiła się w domu, wściekła i roztrzęsiona.
− Wyrażaj się – upomniał ją Saverin, ale ona nie zamierzała przebierać w słowach.
− To Baron i jego ludzie, jestem pewna. – Montes już chciała się wycofać i pobiec na skraj miasteczka, gdzie Romowie mieli swoje obozowisko, ale Conrado ją powstrzymał.
− Uspokój się, chcą mnie tylko przestraszyć.
− No to im się udało! – Lidia zacisnęła drobne dłonie w piąstki, z przerażeniem obserwując jak wściekle czerwona farba ścieka po ścianie. Ktoś rzucił otwartą puszką prosto w obraz. Przywodziło to na myśl krew i aż się wzdrygnęła. – Co robisz? Musimy wezwać policję!
Conrado jednak dostrzegł coś na trawniku przed domem. W ogrodzie leżał jego mały sejf. Ludzie Barona zrzucili go zapewne z piętra i próbowali otworzyć. Nie trzymał w domu ważnych rzeczy, więc nie bardzo się tym przejął. Wgłębienie w drzwiach sejfu pozwoliło dostrzec, co jest w środku. Trochę gotówki, kilka papierów, które nie zainteresowały jednak Altamiry. Brakowało jednak jednej rzeczy.
− Conrado? – Lidia nieco się zaniepokoiła, kiedy zamilkł.
− Odwiozę cię do szkoły i zajmę się tym. Nie przejmuj się i skup się na lekcjach, a po zajęciach poczekaj na mnie, wrócimy razem.
− Ale… to moja wina. – W oczach Lidii stanęły łzy. Nigdy nie powinna się na to zgadzać. Ten pomysł był szalony. Po co przychodziła wtedy do Saverina, po co prosiła go o pomoc, lepiej mu było bez niej. Powinna zostać na ulicy albo wrócić do sierocińca.
− To nie twoja wina. Słyszysz mnie? – Conrado podszedł do niej i nakazał by na niego spojrzała. – Ty nie zrobiłaś nic złego. Nie chcę, byś tak myślała. Nawet przez sekundę.
Lidia pokiwała głową, nie do końca przekonana. Dała się odwieźć do szkoły, a Saverin postanowił zająć się tą sprawą po cichu.

***

Zapukał we framugę, wystukując jakąś bliżej nieokreśloną melodię, ale kiedy nie usłyszał „proszę”, wszedł po prostu do sali lekcyjnej, gdzie Ingrid Lopez zbierała swoje rzeczy po zajęciach z kreatywnego pisania. Może miała już go dosyć, ale na jej twarzy malowała się bardziej rezygnacja aniżeli zniecierpliwienie. Westchnęła i bez spoglądania na Jordana Guzmana powróciła do poprzedniej czynności.
− Czego chcesz? Nie mam całego dnia – powiedziała, przeczuwając, że nastolatek znów chce ją sprowokować, co nie było takie łatwe i musiał zdawać sobie z tego sprawę.
− Nie zajmę ci dużo czasu. Tylko to podpisz i pożegnamy się na zawsze. – Podsunął jej jakiś świstek papieru pod nos, a ona zmarszczyła czoło. W miarę czytania jej oczy rozbłysły z rozbawienia. – Coś nie tak?
− Nie podpiszę tego. Skąd ci to przyszło do głowy?
− Daj spokój, przecież chcesz się mnie pozbyć. Idę ci na rękę. – Jordi uśmiechnął się półgębkiem, a ona przyjrzała mu się bliżej. Nie chciał być w kółku dziennikarskim. – Odszedłbym sam, ale według nowej polityki szkoły, muszę mieć to na piśmie. Takie prawo. Podpisz się pod tym, że nie nadaję się do tych zajęć i już mnie nie ma. Oboje na tym skorzystamy.
− Po co się zapisywałeś, skoro rezygnujesz po zaledwie dwóch lekcjach? Strach cię obleciał? – Ingrid założyła ręce na piersi i zmierzyła nastolatka od stop do głów. – Za duża presja?
− Jak zwał tak zwał. – Roześmiał się, pozostawiając jej słowa bez komentarza.
− Chcesz mieć dupochron, w razie gdyby dyrektor przyczepił się, że zmieniasz plan zajęć w trakcie roku szkolnego – zauważyła, a on nie mógł się z nią spierać. Chwilę stali w ciszy, on wyglądał na lekko poirytowanego, a jej sprawiło to niebywałą satysfakcję. – Nie – odpowiedziała po dłuższym zastanowieniu.
− Co znaczy „nie”? – odparł oburzony, ze złością obserwując, że sprawia jej frajdę odmawianie mu.
− Nie znaczy nie. Mam powiedzieć w innym języku? – Ingrid prychnęła i zarzuciła sobie torbę na ramię. – Nie wyrażam zgody, żebyś opuścił moje zajęcia, bo wtedy spełniłabym twoją prośbę, a nie należę do osób, które robią coś bezinteresownie dla ludzi, za którymi nie przepadają. Będziesz musiał się bardziej postarać na moich lekcjach, upewnię się, że nie opuścisz ani jednego spotkania.
− Przecież ty też mnie tutaj nie chcesz! – Guzman zacisnął pięści, ale był w tej sprawie bezsilny.
− Nie jestem twoją największą fanką, ale może dzięki temu czegoś się nauczysz.
Pomachała mu złośliwie na odchodnym i zostawiła samego. Sądził, że pójdzie gładko, trafił jednak na twardą sztukę. Słyszał plotki o Mulan, ale nie sądził, że pokaże pazurki nawet w roli nauczycielki. Był wkurzony, w końcu kółko było pomysłem jego matki, a nie lubił robić tego, co mu narzucała. Czuł, że ten tydzień wcale nie zaczął się tak dobrze, jak mógł i odczuł silną ochotę, by urwać się z matematyki, ale nie chciał być na świeczniku. Wszedł do klasy, gdzie podczas przerwy rozgorzała dyskusja.
− Głupia jesteś – skwitował Ignacio Fernandez, przez co Anna Conde poczerwieniała po czubki uszu. – Ani Rose, ani Diaza nie było na przyjęciu. Nie mogli stać za kradzieżą.
Jordi usiadł bez słowa w jednej z ławek i wsadził sobie do uszu słuchawki. Quen przysłuchiwał się żywej dyskusji kolegów, z lekkim niepokojem obserwując kuzyna, który dystansował się od reszty klasy. Anakonda właśnie podzieliła się swoją teorią na temat kradzieży podczas imprezy urodzinowej Prudencji de la Vega i wszyscy byli przejęci. Niewielu uczniów miało okazję pojawić się na El Tesoro w piątek wieczorem i wszyscy byli ciekawi relacji z wydarzenia, o którym czytali w weekendowym wydaniu Luz del Norte.
− Ana myśli, że homoseksualizm jest chorobą, więc pewnie i złodziejstwo uważa za zboczenie natury, które idzie z tym w parze – warknęła Primrose, sadowiąc się koło Felixa, który posłał Marcusowi porozumiewawcze spojrzenie. Ku jego zdumieniu Delgado nie był zaniepokojony, tylko ze spokojem wsłuchiwał się w tę rozmowę.
− Felix, a ty co o tym myślisz? – Wszyscy spojrzeli zaskoczeni na Nacha, który zadał to pytanie. Chyba zdał sobie sprawę, że to pierwszy raz od wielu lat, kiedy rzeczywiście pytał kolegę o opinię. Zwykle żyli ze sobą jak pies z kotem. – No co, przecież jesteś synem zastępcy szeryfa i chrześniakiem Moliny. Musisz mieć informacje z pierwszej ręki.
Castellano ukradkiem zerknął na Delgado, a potem odchrząknął.
− Szczerze mówiąc, nie bardzo mnie to interesuje – powiedział, a kilka osób spojrzało na niego jak na wariata. Zwykle pierwszy angażował się, kiedy innym działa się krzywda czy jakaś niesprawiedliwość i akcja Łucznika była bardzo w jego stylu.
− To podejrzane – mruknęła Rosie sama do siebie, a Ignacio również zwęszył podstęp.
− Może to ty za tym stoisz, co?
− Jesteś jeszcze większym idiotą niż myślałem, Nacho. – Castellano złapał się za nasadę nosa, oddychając ciężko, jakby tłumaczył dzieciakowi po raz setny, że dwa plus dwa to cztery. – Przecież stałem koło ciebie, kiedy zgasły światła i zaraz potem, kiedy ponownie włączono zasilanie. To było zaraz po wylicytowaniu mojej gitary, za którą zażyczyłeś sobie sporą sumkę.
− Wszystko zostało w rodzinie – mruknął pod nosem Ignacio, pijąc do tego, że to Anita wylicytowała gitarę z podpisem Carlosa Santany. Felix zacisnął tylko pięści ze złości, powstrzymując się, by mu nie przyłożyć. Nie chciał, by wszyscy zaczęli gadać o tym, że Anita jest jego matką, w dodatku szaloną, która próbowała zabić własną córkę.
− A ty co na to powiesz, Marcus? Od początku dyskusji milczysz – zauważyła Olivia, która zwykle bardzo się liczyła ze zdaniem przewodniczącego szkoły, podobnie zresztą jak jej koledzy, którzy często traktowali chłopaka jak alfę i omegę.
− Wydaje mi się, że nie jest to temat, którym powinniśmy zaprzątać sobie głowy – powiedział z typowym dla siebie spokojem. – Dajmy działać policji. Dobrze, że nikomu nic złego się nie stało.
− Łatwo ci mówić, mieszkańcy miasteczka stracili mnóstwo pieniędzy, nie mówiąc już o dzieciach z sierocińca, które miały na tym skorzystać. – Carolina lekko się naburmuszyła. Sama nigdy nie miała zbyt wiele, więc doskonale rozumiała, ile znaczyła taka pomoc dla domu dziecka. Nawet jeśli ojciec Horacio miał zgarnąć sporą część dla siebie.
− Wiesz co, Caro? Ty może lepiej się nie wypowiadaj na ten temat. – Olivia spojrzała od niechcenia na swoje paznokcie, zwracając się do koleżanki, z którą zwykle dobrze się dogadywała.
− A co to niby ma znaczyć? – Brunetka stanęła nad blondynką, łapiąc się pod boki i oczekując wyjaśnień.
− A to, że jesteś tu z nas wszystkich najbogatsza, moja droga. Dziedziczka fortuny de la Vega! Co, nie słyszeliście? – Olivia popatrzyła po wszystkich obecnych. – Grałaś niewiniątko przez cały ten czas, a teraz wszystkich nas wygryzłaś. Zaginione dziecko Ernesta de la Vegi mogło poczuć się skrzywdzone i zechcieć zemścić się na mieszkańcach miasta, które zepchnęło je na margines. Może to ty jesteś tą złodziejką z El Tesoro.
− Chyba nie mówisz poważnie! – Carolina poczerwieniała na twarzy, słysząc te oskarżenia z ust przyjaciółki.
− Nie można wysnuwać pochopnych wniosków. Oskarżanie się nawzajem jest bezcelowe – zauważył rozsądnie Marcus. – Nie rozumiem, dlaczego tak uparcie chcecie oskarżać inne dzieciaki, kiedy była nas tam zaledwie garstka. To mógł być każdy – począwszy od zaproszonych gości, prasy, pracowników i obsługi kateringu, a na samej rodzinie de la Vega skończywszy.
− Widzę, że dobrze to sobie przemyślałeś. – Carolina wściekła na cały świat usiadła na swoim krześle, nadal wstrząśnięta po słowach Olivii.
− Delgado dobrze mówi. – Ignacio podłapał tok myślenia Marcusa. – To był ktoś z dorosłych. Jeśli o mnie chodzi, to stawiam na Saverina.
− Chyba cię pojebało. – Quen prychnął i wszyscy spojrzeli na niego zaciekawieni. – No przecież Conrado Saverin to milioner.
− No i to doskonała przykrywka, żeby utrzeć nosa miejscowej śmietance towarzyskiej. – Sara Duarte również postanowiła pobawić się w detektywa, ale umilkła, kiedy zobaczyła spojrzenie przewodniczącego szkoły.
− Wszystko pasuje. – Fernandez podszedł do tablicy i napisał na niej nazwisko Conrada, otaczając je kółkiem jako głównego podejrzanego. – Wiecie, że Reverte nazywa go Robin Hoodem? Przecież to nie może być przypadek.
− Tak, już widzę, jak Saverin zakłada ciasne rajtki i leci ograbić bandę frajerów na imprezie urodzinowej swojej notabene przyjaciółki. – Młody Ibarra pewnie parsknałby śmiechem, ale zbyt był zirytowany tymi pochopnymi oskarżeniami pod adresem nauczyciela przedsiębiorczości i nawet nie wiedział, dlaczego tak mu zależy na obronie jego dobrego imienia. – No co? – warknął w stronę Jordi’ego, który wyciągnął z uszu słuchawki i przypatrywał mu się z zaciekawieniem.
− Nie wiem, co mnie bardziej dziwi – to, że bronisz nauczyciela, czy to, że użyłeś słowa „notabene” – zauważył Guzman, czym zasłużył sobie na morderczy wzrok kuzyna.
− O, odezwał się specjalista. – Felix zaatakował swojego nemezis, wykorzystując okazję. – Może więc z łaski swojej podzielisz się swoją błyskotliwą analizą piątkowych wydarzeń?
− Mam lepsze rzeczy do roboty niż nędzne próby rozwikłania zagadki kryminalnej. – Jordi tylko uśmiechnął się krzywo. – Ale skoro już tak bardzo chcesz wiedzieć, co o tym myślę, to na pewno nie był to Saverin. Plotka głosi, że miał wtedy na pieńku z Cyganami i prawie pobił się z Baronem Altamirą. Nie mógł więc ukraść tych rzeczy.
− A kto może poświadczyć to alibi? – zapytał Ignacio, ale to nie Jordan udzielił mu odpowiedzi.
− Ja. – W drzwiach stanęła Lidia Montes, rzucając swój plecak na jedną z pierwszych ławek. – A także Javier i Victoria Reverte, Fabricio i Emily Guerra oraz Prudencia i Astrid de la Vega i sam Basty Castellano. Wystarczające alibi, śmieciu?
− Spokojnie, cygańska księżniczko, chciałem się tylko upewnić. – Nacho podniósł ręce, jakby kapitulował, ale nie omieszkał po drodze rzucić aluzję do jej pochodzenia. Szybko pożałował, bo w stronę jego twarzy poszybował piórnik Felixa. Lidia wyglądała na wyraźnie roztrzęsioną, ale nie był pewny, czy to oskarżenie Saverina czy coś innego tak na nią podziałało.
− Sam wszystkich tak chętnie oskarżasz, Nacho – zaczął Jordi, widząc, że Lidia jest wzburzona i gotowa go bitki – a może to któryś z twoich kolegów z poprawczaka za tym stoi? Jeden okazał się być gwałcicielem i mordercą. Kto wie, jakie jeszcze masz asy w rękawie?
Ławka Fernandeza została odsunięta na bok z głośnym zgrzytem, kiedy wstał z miejsca, prawie przewracając krzesło, by dotrzeć do Guzmana, który działał mu na nerwy od momentu jego ponownego przybycia do Pueblo de Luz. Anna Conde musiała uwiesić się Ignaciowi na ramieniu, by powstrzymać go przed rzuceniem się na syna dziennikarki. Sam Jordi miał na twarzy tylko lekki uśmieszek. Nie poruszył się nawet o cal, nonszalancko rozsiadając się na swoim krześle pod oknem i opierając się o parapet.
− A gdzie ty byłeś w czasie kradzieży, Guzman? – Primrose wtrąciła się do rozmowy, badawczo przyglądając się chłopakowi w ławce przed nią.
− To jakieś przesłuchanie? – odpowiedział pytaniem na pytanie, mrużąc lekko oczy.
− Zwykła ciekawość. Chyba byłeś przy matce, kiedy przeżywała załamanie nerwowe. Ponoć zginęły rodzinne klejnoty. – Rosie udała, że jest tą sytuacją przejęta. Wszystkie oczy wlepiły się w Jordana.
− Jeśli zapyta mnie o to policja, z chęcią im odpowiem. Tobie natomiast nie muszę się tłumaczyć.
− Widzę, że ktoś ma tutaj coś na sumieniu. – Ignacio podłapał tok myślenia Rosie, a na twarzy Jordana dało się zauważyć politowanie. Nie miał ochoty się z nimi spierać. – Jeżeli jesteś niewinny, odpowiedz na pytanie, co ci szkodzi?
− Właśnie sęk w tym Ignacio, że tłumaczy się tylko winny. Nie odczuwam potrzeby spowiadania się tobie z tego, co robię w czasie wolnym.
− Dajcie mu spokój, po co miałby kraść kolię własnej matki? – Wtrąciła się Sara, która znała Jordi’ego i jego specyficzny sposób bycia od dawna. Nie było w tym nic podejrzanego.
− To mogła być przykrywka. – Anakonda bardzo chciała powiedzieć ostatnie słowo w tej sprawie. – W kasetce było sporo gotówki. Kradzież biżuterii mogła być tylko dla niepoznaki.
− Podoba mi się twój tok myślenia, może nie jesteś wcale tak głupia, jak wszyscy myślą – zwrócił się do niej bezpośrednio Guzman, a do Anny chyba nie dotarł w pełni sens tych słów.
− A więc się przyznajesz! – Wycelowała w niego oskarżycielsko palcem, a on tylko się roześmiał, nie mając już więcej cierpliwości, po czym wcisnął ponownie słuchawki do uszu.
Lekcja się rozpoczęła i dyskusja ucichła, ale nikt nie przestał szukać winnego.

***

Nie było motywu. Kradzież dla samej frajdy, żeby utrzeć nosa śmietance towarzyskiej Pueblo de Luz i Valle de Sombras nie wystarczyła. Kiedy kilku stróżów prawa podsunęło Romów jako podejrzanych, od razu ugasił ich zapędy. Szerzenie stereotypu Cyganów jako złodziei to ostatnie, czego teraz potrzebowali, szczególnie, że Baron Altamira i tak był już jak rozjuszony byk. To prawda, Romowie pojawili się na wzgórzu El Tesoro, ale nic nie wskazywało na to jakoby byli zamieszani w sprawę kradzieży. Zależało im na tej dziewczynie, Lidii, i osobistych porachunkach z Saverinem.
− Ivan, ludzie chcą mieć winnego – powiedział jeden z policjantów, kiedy przegadywali sprawę podczas porannego spotkania na posterunku w Pueblo de Luz. – Nie możemy im go dać?
− Mamy wystawić niewinnego tylko ze względu na stereotypy? Jesteś głupszy niż myślałem, Sanchez. – Ivan zmierzył swojego podwładnego z miną wyrażającą głęboką pogardę.
− Nie możemy być pewni. Może chciał odwrócić uwagę gości przy wejściu na hacjendę, a jego ludzie przyczaili się z innej strony i pokradli co popadnie. – Sanchez wzruszył ramionami, rzucając, co mu ślina na język przyniosła.
− Dobrze, Sanchez, dobrze kombinujesz.
− Naprawdę? – Policjant rozpromienił się po słowach szefa, ale zaraz potem poczuł, jakby ktoś przyłożył mu pałką w łeb.
− Nie, idioto! Bredzisz od rzeczy. – Molina miał dość pracy z niekompetentnymi ludźmi. – Czy Baron Altamira twoim zdaniem wygląda na typa, który cytuje Biblię z pamięci?
− No nie, ale…
− Lepiej zamilcz. – Po słowach szeryfa zapadła cisza. – Ursula, dlaczego nic nie mówisz?
− Szczerze? – Funkcjonariuszka Duarte rozejrzała się po kolegach niepewnie. Była jedyną kobietą w tym towarzystwie. Ciężko było się przebić w patriarchalnym społeczeństwie i nie od razu wszyscy ją zaakceptowali, ale przyjaźń z Bastym i Ivanem sprawiła, że zyskała w końcu szacunek kolegów. – Zastanawiałam się, czy to takie ważne, kto za tym stoi? W końcu na biednych nie trafiło, prawda? To wszystko, co było w liściku od złodzieja, było prawdą, nie mam racji?
Kilku policjantów pokiwało nieśmiało głowami, reszta obserwowała z niepokojem Ivana, przed którym mieli respekt. Jako funkcjonariusze policji nie byli przecież najbogatszymi obywatelami, nie należeli do elity i wielokrotnie nimi pomiatano. Ktokolwiek okradł Silvię Guzman i jej podobnych, zapewne należał do zwykłych zjadaczy chleba, jak oni.
− To prawda, że na tym przyjęciu była banda strasznych bufonów. Ale snobizm nie jest powodem, żeby kogoś okradać – zauważył rozsądnie Molina. − No i nie zapominajmy, że te pieniądze miały iść na szczytny cel – na dom dziecka.
− Tak, to prawda – rzuciła z ironią Ursula Duarte. – Ojciec Horacio już przeliczał dolary.
− Mam coś, Ivan. – Basty wszedł do salki konferencyjnej i wskazał na swoją komórkę, bo właśnie skończył rozmawiać przez telefon. – Właściciel lombardu w Monterrey odkupił kolię Silvii Guzman od jakiegoś bezdomnego za grosze. Czytelniczka Luz del Norte rozpoznała ją na wystawie i napisała w tej sprawie do redakcji.
− Świetnie, jeszcze tego nam było trzeba – większego rozgłosu. – Ivan zaklął pod nosem, wstając i ruszając do wyjścia. Po drodze zaczął wydawał dyspozycje. – Ramirez, przejrzyj listę gości i przesłuchaj świadków, może ktoś widział kogoś nieproszonego. Ursula, skontaktuj się z Teresą Serratos i zapytaj, czy chciałaby współpracować z nami w ramach konsultantki. Idź do laboratorium i sprawdź wyniki badań, nie wiem co oni tam tak długo badają te odciski palców.
− Był weekend, szefie – odezwał się Ramirez, a Ivan puścił te słowa mimo uszu.
− Sanchez, a ty… − Molina zawahał się przez chwilę z dłonią na klamce. – Nie plącz się pod nogami.
Ivan wyszedł za Sebastianem z posterunku i zatrzymał się przy swoim prywatnym wozie. Nie jeździł policyjnym autem, wolał pozostać incognito. Zza ucha wyciągnął zatkniętego papierosa i odpalił go. Castellano przyglądał się przyjacielowi z zaciekawieniem.
− Myślałem, że rzuciłeś – zauważył, a Ivan wzruszył ramionami.
− Ja też. – Molina oparł się o swój samochód. – Jeśli Silvia nie skończy ze swoimi oskarżycielskimi artykułami, nasz zespół wyjdzie niedługo na niekompetentnych idiotów. Na ostatnim szkoleniu Pablo Diaz miał taką minę, że myślałem, że zapadnę się pod ziemię. W kwestii nierozwiązanych spraw przegoniliśmy już dawno komendę Valle de Sombras. Dlatego wolę się za to zabrać sam. Pojadę do tego lombardu i załatwię to. A potem złożę wizytę w rezydencji Fernanda Barosso.
− Podejrzewasz go? – Basty zmarszczył brwi.
− Jego nie. – Ivan zaciągnął się po raz ostatni papierosem, jakby chciał go szybko wypalić, po czym wyrzucił na chodnik i rozgniótł butem. – Ale jego wierny piesek Delgado ma się z czego tłumaczyć.
− Delgado? Daj spokój, nawet go tam nie było. – Basty zaśmiał się cicho, słysząc te oskarżenia z ust szeryfa, ale chwilę później spoważniał. – Ivan, czy ty masz coś do tego faceta?
− To Templariusz, Basty. Wiem to. – Molina powiedział to takim tonem, jakby to przesądzało sprawę.
− Już nie. Od dawna do nich nie należy, z tego co mi wiadomo.
− Nie będę wnikał w szczegóły, skąd czerpiesz takie informacje, ale mówię ci – nikt nie zmienia się z dnia na dzień. Ten facet jest podejrzany i tyle w temacie.
− Nie mówisz tak chyba dlatego, że między nim i Astrid coś jest? – Basty wolał się upewnić, że jego przyjaciel nie działa pod wpływem impulsu czy zazdrości o byłą dziewczynę.
− Astrid? – zapytał zdumiony Ivan, grzebiąc teorię Castellano o zazdrosnym szeryfie. – W nosie mam z kim się spotyka. Ale ten koleś nie jest tym, za kogo się podaje. Daję głowę.
− Dobrze, nie będę cię powstrzymywał. – Basty dał za wygraną. – Tylko nie zrób niczego głupiego. Ja tymczasem jadę do Saverina. Ktoś zdemolował mu dom.
− Cyganie? – Ivan już otwierał drzwi do wozu i zamyślił się nad tym. – Narobił sobie wrogów, a minął dopiero trzeci miesiąc jego urzędowania w ratuszu. Ma talent ten Saverin, co nie? Swoją drogą, też niezłe z niego ziółko.
− Nie tylko z niego. – Basty zaczął ten temat, ale sam nie wiedział, co właściwie chce powiedzieć.
− Nie rób mi tutaj oczu szczeniaczka, masz jakieś tropy w sprawie Łucznika? Zamieniam się słuch. Cokolwiek, co uratuje nasz honor. Wezmę wszystko.
− Nie uważasz, że to ktoś z naszych znajomych? – Basty poczuł się głupio, że w ogóle o tym wspomina.
− Jeśli masz na myśli mojego ex szwagra to nie jest to wcale taki głupi pomysł. Fabian to jedyna osoba, która zna się na łucznictwie, a przynajmniej jedyna, którą znam. – Ivan pokiwał głową, jakby ta hipoteza miała sens. – I założę się, że Felix podsunął ci ten pomysł.
− Felix jest cięty na Guzmanów, to prawda. – Castellano podrapał się nerwowo po głowie. – Ale ja miałem raczej na myśli kogoś innego..
Ivan zamilkł na chwilę i wpatrywał się w Basty’ego, jakby rozważał, czy mówi poważnie. W końcu przemówił.
− Jordi? Też przyszedł mi na myśl. Jest narwany, ma różne głupie pomysły i z chęcią utarłby nosa rodzicom. Ale to nie typ złodzieja. – Ivan był pewny swego. – Poza tym nie miał sposobności, by to zrobić. Wrócił do domu wcześniej, w trakcie imprezy. Widzieliśmy go z Ellą, wszedł na chwilę na partyjkę scrabble. Potem zadzwonili do mnie z posterunku i powiadomili o kradzieży. Był zaskoczony tak samo jak ja.
− Dobrze. W takim razie mam jeszcze kilka innych tropów, ale wolę nie rzucać oskarżeń w ciemno. – Basty postanowił być poważny w tej sprawie.
Pożegnali się i chwilę później Castellano już parkował samochód przed domem Saverina. Zagwizdał cicho na widok pobojowiska, jakie zastał w środku. Conrado oderwał się od sprzątania, by przywitać go uściskiem dłoni. Obok niego stał jego przyjaciel Fabricio Guerra, którego Basty zdążył już poznać wcześniej na ślubie Saverina i Mediny, które nigdy nie doszło do skutku.
− Nie będę owijał w bawełnę – nie ma wątpliwości, kto to zrobił. Baron nigdy nie należał do ludzi, którzy przyjmują porażkę z honorem. To bardzo w jego stylu. – Sebastian nachylił się nad potłuczoną porcelaną. – Zginęło coś wartościowego?
− Nie, wszystko jest na swoim miejscu – odpowiedział Conrado, a Fabricio zmrużył podejrzliwie oczy, słysząc jego ton. Od razu wyczuł, że coś jest na rzeczy. – Nie chcę wnosić oskarżenia, Lidia i tak jest już przestraszona, a to mogłoby tylko rozjuszyć Altamirę. Myślę, że zakaz zbliżania się w zupełności wystarczy. Mój adwokat już się tym zajął.
− Jesteś pewny? – Basty’ego trochę zdziwiła miłosierna postawa Saverina. – Wtargnięcie, zniszczenie mienia, nie mówiąc już o szkodach moralnych. Szczerze mówiąc, chętnie zobaczyłbym Barona za kratkami, nawet na kilka dni w areszcie.
− To niepotrzebny stres dla Lidii, ludzie w miasteczku będą gadać, a tego bym nie chciał. Dość nam wrażeń jak na jeden tydzień. A skoro już o tym mowa, jakieś wieści w sprawie skradzionych pieniędzy?
− Nadal badamy sprawę. Wszystko wskazuje na to, że złodziejowi wcale nie zależało na biżuterii. Pozbył się jej.
− To chyba jasne. Dziwnie wyglądałby z diamentowym naszyjnikiem. Nie wyobrażam sobie, że ukradł kolię Silvii i inne błyskotki, żeby móc paradować w nich po miasteczku. – Fabricio parsknął lekkim śmiechem, a Basty musiał się z nim zgodzić.
− Właściwie to chciałem o tym z tobą porozmawiać, Conrado. – Basty zwrócił się bezpośrednio do Saverina. – Nie podejrzewam ciebie i chciałbym, żeby to było jasne. Wiem zresztą, że nie byłeś w stanie być w dwóch miejscach jednocześnie, widziałem na własne oczy jak byłeś zajęty z Romami przy wejściu na hacjendę. Chciałbym cię jednak zapytać, czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć?
− Nie bardzo rozumiem. – To Fabricio się wtrącił, czując, że mimo wszystko Castellano nie do końca wierzy w niewinność jego przyjaciela.
− Nie bez kozery Javier Reverte nazywa cię Robin Hoodem. Myślę, że jest w tym ziarenko prawdy. Właśnie otrzymałem wiadomość, że na konto miejscowego szpitala wpłynęły anonimowe datki. Suma zgadzałaby się z tą skradzioną w piątek wieczorem. Może mógłbyś spojrzeć na sprawę swoich fachowym okiem?
− Więc chcesz powiedzieć, że złodziej mimo wszystko zrobił dobry uczynek? – Guerra wyglądął na rozbawionego. − Conrado jak wielu ludzi udziela się charytatywnie, ja zresztą też. Czy to znaczy, że znamy wszystkich złodziejaszków w okolicy? A może sugerujesz, że ktoś zrobił to na zlecenie Conrada, chcąc zabawić się w słynnego rozbójnika z Nottingham?
− Wiem, jak to brzmi, Fabricio. I naprawdę przykro mi, że w ogóle muszę to sugerować. Chciałbym jednak mieć pewność. – Basty przeniósł wzrok z Guerry na Conrada. – Czy może zauważyłeś coś, co przykłuło twoją uwagę podczas przyjęcia? Cokolwiek, co mogłoby nam pomóc.
Conrado zastanowił się przez chwilę, ale naprawdę nic nie przychodziło mu do głowy. Pokręcił głową, przepraszając, że nie jest w stanie pomóc w tej sprawie. Basty uśmiechnął się lekko, nie zamierzając go dłużej niepokoić. Fabricio odprowadził go do samochodu i kiedy przyjaciel nie mógł ich dosłyszeć, podzielił się z zastępcą szeryfa swoim tropem.
− Eric DeLuna. Sprawdź jego.
− Nauczyciela informatyki? – Basty zamrugał nieprzytomnie.
− Nie jest zwykłym nauczycielem, ale nie w tym rzecz. – Guerra zacisnął pięści na wspomnienie znienawidzonego człowieka. Poczuł, że ból głowy znów się nasila, może sama myśl o Santosie podniosła mu ciśnienie. – Był na przyjęciu. Nie przepada za Conradem i wydaje mi się, że mógł zaaranżować to w ten sposób, by podejrzenie padło na Saverina.
Castellano pokiwał głową, dziękując za informację i uścisnął dłoń Guerry na pożeganie. Kiedy odjechał, Fabricio wrócił do domu, gdzie Saverin kontynuował porządki.
− Dlaczego skłamałeś, że nic nie zginęło? – Kiedy Conrado nic nie odpowiedział, Fabricio wywrócił oczami za jego plecami. – Widziałem twoją minę.
− Mój rewolwer. – Conrado wyprostował się i omiótł wzrokiem doszczętnie zniszczony salon. Trzeba będzie przemalować ściany. Na szczęście malunek małego Aleca pozostał nietknięty.
− Twój rewolwer. A powiedz mi, z łaski swojej, dlaczego trzymasz broń w domu? I to w dodatku na wierzchu?
− Był w moim sejfie. – Conrado nie czuł wyrzutów sumienia. Rewolwer z jedną kulą oczekiwał na odpowiedni moment. – Nie martwi mnie to. Pewnie opchnie broń na czarnym rynku, to całkiem ładny okaz.
Fabricio tylko złapał się za głowę i zabrał się za pomoc przyjacielowi. Uważał, że należałoby dać Baronowi nauczkę raz a porządnie, ale rozumiał też, dlaczego Conrado się pohamowuje. Powinien dawać dobry przykład. Nigdy nie był zwolennikiem przemocy. Ale w tym przypadku Guerra myślał, że nie zaszkodziłoby jej użyć.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 47, 48, 49 ... 62, 63, 64  Następny
Strona 48 z 64

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin