|
Telenowele Forum Telenowel
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 11:15:03 29-01-23 Temat postu: |
|
|
CAPITULO 105 cz.2
W czasie przerwy na obiad rozmowy nadal wrzały i to nie tylko wśród uczniów klasy humanistycznej. Wkrótce cała szkoła trąbiła o kradzieży na El Tesoro.
− Widzisz, mówiłem, że w końcu pojawi się nowa sensacja – mruknął Felix w stronę Rosie, której dłoń mimowolnie powędrowała do szyi. Nie uszło to jego uwadze, więc posłał jej pokrzepiający uśmiech.
− Jak myślicie, co tam budują?
Do stolika, przy którym siedzieli Quen, Marcus, Felix, Rosie i Adora dosiadła się Olivia Bustamante. Położyła swoją tacę z sałatką i wskazała głową na drzwi do stołówki, jakby to wszystko wyjaśniało. Delgado jednak od razu podłapał, o czym mówi. Ostatnio trwały prace remontowe w starej pracowni informatycznej, która nie nadawała się do użytku ze względu na częste zwarcia. Myśłałby kto, że szkoła powinna zatrudnić elektryka, który by się tym zajął, ale zamiast tego wybudowano nową pracownię zaopatrzoną w nowiutkie komputery, której sponsorem był nie kto inny jak Joaquin Villanueva. Teraz przyszła kolej na nowy projekt i Marcus nie miał złudzeń, że i za tym stoi szef Templariuszy.
− Zamiast remontować stare sale lekcyjne i zmieniać ich przeznaczenie, lepiej zajęliby się salą gimnastyczną. Ta odłażąca farba z sufitu doprowadza mnie do szału. – Quen pomachał gwałtownie głową, sprawiając, że fragmenty tynku i farby z jego włosów posypały się na stolik, przy którym siedzieli.
− Może by tak nie przeszkadzało, gdybyś mył się po lekcjach wuefu – zauważyła zaczepnie Primrose, a on posłał jej krzywą minę.
− Joaquin zgrywa miłosiernego samarytanina, dyrektora już kupił. Może tu robić, co chce i o to mu właśnie chodziło. Nie zdziwię się, jak w tamtej pracowni zrobi fabrykę dragów. Pewnie Dayana będzie kierowniczką. – Ibarra skrzywił się, bo akurat panna Cortez siedziała kilka stolików dalej i także korzystała z pory na lunch, a towarzyszył jej nie kto inny jak Lalo Marquez. – Ale przynajmniej Lalito nie ma powodów do radości.
− A co się stało? – Adora obserwowała grupkę przyjaciół, próbując rozeznać się w sytuacji.
− Mamy nowego nauczyciela wychowania fizycznego. Nie miałaś okazji go poznać, bo jesteś zwolniona. Prowadzi wf dziewcząt, a jak wiecie, ja i Felix od niedawna straciliśmy jaja, więc trenujemy z paniami. – Ibarra skrzywił się nieco, czując mrowienie w lewej dłoni. – Wydaje się w porządku. Oliver jakiś tam. – Quen miał już przyjemność poznać nowego członka grona pedagogicznego i nie miał o nim jeszcze wyrobionego zdania, ale wystarczyło mu, że pozbawił pozycji Eduarda Marqueza.
− Oliver Bruni – dopowiedziała za niego Olivia, której chyba nie przypadł do gustu nowy nauczyciel, a może była zazdrosna, że mają podobne imiona. – Według mnie to typ spod ciemnej gwiazdy. Wygląda na wojskowego.
− Marines – rzucił mimochodem Marcus i wszystkie głowy odwróciły się w jego stronę. – Ma tatuaż marines na nadgarstku. Widziałem go na zebraniu dziś rano. Oprowadzałem go po szkole.
− Jak na przewodniczącego przystało – rzucił Quen, a chwilę potem spojrzał na młodego Castellano, który nie odezwał się ani słowem od początku przerwy obiadowej. – A tobie co jest? Co sądzisz o tym Oliverze? Mówiłeś, że przy Lalu to niewiniątko, ale może to tylko takie pozory.
− Sam nie wiem, na razie niewiele mogę o nim powiedzieć. – Felix przygryzł wargę, jakby się nad czymś zastanawiał. – Marcus, pójdziesz ze mną po dokładkę?
Delgado został postawiony przed faktem dokonanym, kiedy przyjaciel pociągnął go w stronę bufetu.
− Musimy dokończyć naszą rozmowę z rana. Przez dzwonek nie zdążyliśmy tego przedyskutować. – Felix zaczął nerwowo wystukiwać jakiś rytm stopą.
− Nie ma o czym mówić, masz paranoję. – Brunet zbył go, biorąc z bufetu butelkę wody mineralnej, żeby nie wracać z pustymi rękoma do stolika. – Nie jestem złodziejem. I nie ukrywam, że trochę obrażają mnie twoje insynuacje.
− Sorry, okej? Ale jeśli miałeś z tym coś wspólnego…
− Nie miałem.
− Ale gdyby tak było, to chyba byś mi powiedział? Jesteśmy najlepszymi kumplami. – Felix miał taką minę, jakby groził Marcusowi, że jeśli oskarżenie okaże się prawdą, nici z ich przyjaźni.
− Jasne. Ale to nie byłem ja. I w ogóle nie mam pojęcia, skąd wysnułeś wniosek, że Basty mnie podejrzewa. – Delgado wpatrywał się w przyjaciela z lekką konsernacją wymalowaną na twarzy.
− Zasugerował, że to ktoś, kogo znam. A ty… − Felix przymknął na chwilę oczy, jakby sam się wstydził za to, co zamierzał powiedzieć. – Masz tendencję do działania impulsywnie. Jak twój kuzyn. Nie znosisz niesprawiedliwości, te cytaty z Biblii były bardzo w twoim stylu. A poza tym zniknąłeś na przyjęciu, nie było cię długo. Dość długo, by spowodować chaos, zabrać pieniądze i wrócić.
− Był ze mną – Adora, która wyczuła niepokój w głosie syna szeryfa, odeszła od stolika i usłyszała strzęp ich rozmowy. – Mieliśmy nikomu nie mówić, ale Fernando Barosso miał małą scysję z doną Prudenją. Musieliśmy zainterweniować.
Castellano popatrzył przez chwilę na nią, jakby sprawdzał, czy na pewno mówi prawdę, po czym przeniósł wzrok na Delgado. Marcus kiwnął lekko głową, potwierdzając wersję Adory. Felix złapał się za serce, jakby odczuł przemożną ulgę. Wniósł oczy do nieba i wrócił do stolika, a apetyt nagle mu wrócił.
− Idziesz? – Marcus spojrzał wyczekująco na swoją udawaną dziewczynę, ale ona nie ruszała się z miejsca. Świdrowała go swoimi wielkimi oczami, jakby prześwietlała promieniami roentgena.
− Zaraz potem wróciłam do namiotu, gdzie miała się odbyć licytacja. Ty powiedziałeś, że poszukasz Neli. Zniknąłeś na całe pół godziny, może dłużej. – Powiedziała to takim tonem, jakby go nie oskarżała, ale jednocześnie nie do końca mu ufała. Czekała na wyjaśnienia.
− Szukałem Neli, nie chciałem, żeby zrobiła sobie krzywdę. Ledwo widzi po ciemku. Czy to przesłuchanie? – Marcus włożył jedną rękę do kieszeni spodni od mundurka i wyglądał teraz jak jeden z członków ciała pedagogicznego a nie uczeń.
− Silvia znalazła Nelę, była z nią w namiocie przez cały czas. Wysłałam ci wiadomość, ale nie odpisałeś.
− Musiałem jej nie odczytać.
− Marcus.
− Adoro. – Tym razem w głosie Marcusa dało się słyszeć ton nieznoszący sprzeciwu. – Odpuść.
− Nie chcesz mówić, to nie. Twoja sprawa. – Uniosła ręce, jakby się poddawała i oddaliła się, wychodząc ze stołówki.
− Co jej nagadałeś? Kłótnia kochanków? – Rosie od niechcenia gryzła powoli jedną frytkę. Po jej słowach Olivia Bustamante zakrztusiła się swoją sałatką, a Quen walnął ją kilka razy między łopatki, żeby się nie udławiła.
− Dobra, ja zmywam się na lekcję włoskiego. A ty chyba powinieneś iść na francuski? – zagadnął Felix, wyczekująco wpatrując się w Quena, który zapatrzył się w jakiś punkt w stołówce. Castellano powędrował za jego wzrokiem i kiedy zobaczył, kto jest obiektem zainteresowania przyjaciela, parsknął śmiechem. – Za wysokie progi na twoje nogi. To jak, idziesz?
− Zamknij się, już idę – warknął Ibarra, odklejając wreszcie wzrok od smutnej Caroliny, która siedziała sama przy stoliku z zaciętą miną znosząc obgadywania za plecami. Wieść o jej pokrewieństwie z rodziną de la Vega szybko się rozniosła. – Jakim cudem znasz mój plan lekcji lepiej niż ja sam?
− Idziesz? – Rozbawiony Felix zwrócił się do Marcusa, który właśnie zbierał swoje rzeczy.
− Nie mogę, mam usprawiedliwienie. Trener chciał, żebyśmy zrobili trening zapoznawczy. Oficjalnie przedstawi nam nowy sztab szkoleniowy. – Delgado odczuł lekki smutek na myśl, że trener Josema miał ich opuścić i przekazać pałeczkę mniej doświadczonym nauczycielom.
− Ten cały Oliver będzie was trenował? – spytała Rosie, kiedy wszyscy powlekli się w stronę wyjścia. Marcus pokiwał głową.
− Ma doświadczenie, podobno trenował żeńską drużynę w Texasie. Hugo i Gilberto będą jego wsparciem dopóki Josema nie wydobrzeje po operacji.
− Powodzenia. Pierwszy mecz już za tydzień. Myślisz, że uda wam się wygrać? – Rosie zagadnęła, kiedy już rozstawali się na korytarzu i każdy miał pójść w swoją stronę.
Delgado spojrzał instynktownie na Jordana, który właśnie wychodził z biblioteki. Całą przerwę obiadową tam przesiedział, ciekawe, czy w ogóle coś dzisiaj jadł.
− To zależy od nastrojów – stwierdził, patrząc jak Guzman znika za rogiem w drodze do szatni chłopaków.
*
[link widoczny dla zalogowanych] okazał się być facetem po trzydziestce z surowym wyrazem twarzy. Wyglądał, jakby chciał im przyłożyć, ale kiedy mówił, głos miał przyjemny i zachęcający, choć zaciągał teksańskim akcentem. Widocznie nie przywykł do mówienia zbyt wiele, po krótkim przedstawieniu się drużynie, oddał głos trenerowi Josemie, który był zadowolony ze swojego nowego nabytku. Znał Olivera, spotykali się czasem na zgrupowaniach młodzików, kiedy on trenował żeńską drużynę Austin, a on męską reprezentację liceum w San Nicolas de los Garza. Dobrze się dogadywali i kiedy trener zaproponował mu tymczasową posadę, Oliver zgodził się bez wahania.
Jose Manuel Rodriguez chciał pokazać nowemu trenerowi i jego pomocnikom, Hugo i Gilbertowi, na co stać drużynę. Dlatego po rozgrzewce zarządził krótki mecz treningowy. Oliver przechadzał się przy linii boiska i notował coś zawzięcie na podkładce, Gilberto wymieniał jakieś uwagi z Josemą, a Hugo przyglądał się badawczo zawodnikom.
Marcus zdawał się nieco odpuszczać i dawać szansę młodszym kolegom, dając im wskazówki jak na kapitana przystało. Hugo pomyślał, że to jednocześnie miłe z jego strony, ale też niewiarygodnie głupie. Nie powinien rezygnować z takiej szansy, być może kiedyś będzie jej potrzebował. Natomiast w drugiej drużynie chłopaki mieli już więcej problemów z pracą zespołową. Jak na złość Jordi Guzman trafił do grupy z Ignaciem Fernandezem, który już doszedł do siebie po kontuzji ręki i nie omieszkał dokuczać synowi Fabiana, zapewne starając się go sprowokować. Guzman dzielnie wytrzymał zaczepki. Hugo uważnie obserwował dzieciaka, mając w pamięci to, co mówił mu niedawno trener Josema – że chłopak jest w gorącej wodzie kąpany. Delgado pomyślał, że na jego miejscu już dawno przyłożyłby szkolnemu chuliganowi. Jordi jednak znalazł chyba sposób, by się wyłączyć i nie słyszeć jego złośliwych komentarzy.
− Znosi cię za bardzo na prawo, nie radzisz sobie z lewą nogą. Powinieneś był strzelić – zauważył nowy trener, zwracając się bezpośrednio do Jordana, kiedy mieli chwilę przerwy w tym i tak krótkim meczu.
− To powiedz jemu, żeby założył okulary, jeśli nie umie trafić w piłkę i porządnie podać – warknął Guzman, wskazując głową na Ignacia, który zrobił się czerwony ze złości. – Kilka razy musiałem ratować piłkę, bo praktycznie podał ją przeciwnikom. Czy ty, Ignacio, w ogóle umiesz grać? – zwrócił się już bezpośrednio do kolegi.
Fernandez był gotowy do bitki, ale w porę się opamiętał widząc smutny wzrok trenera Josemy. Wszyscy mieli przed nim respekt.
− Jak miałem ci podać, kiedy cały czas byłem kryty przez Diaza? Nie odstępował mnie na krok! Może ty potrzebujesz wymienić soczewki kontaktowe! – usprawiedliwił się Nacho, ale policzki nadal miał różowe.
− Vincenzo przynajmniej odróżnia piłkę od głowy kolegi z drużyny. – Jordi brzmiał już na wyraźnie poirtywanego. Stojący koło niego Diego Ledesma rozmasowywał obolałą potylicą, w którą chwilę wcześniej uderzyła wybita przez syna ordynatora piłka. – Jakim cudem ty jeszcze grasz? Tatuś sypnął kasą, żeby kupić ci miejsce w drużynie?
− A ty wypełniasz pustkę po braciszku? Nigdy nie będziesz tak dobry jak Franklin. Co, prawda w oczy kole? – Ignacio wystawił zaczepnie podbródek, a Jordi tylko zaciskał pięści tak mocno, że pobielały mu kostki.
− Obaj się zamknijcie. Nie macie pojęcia o grze zespołowej – odezwał się Hugo, postanawiając zainterweniować, bo Gilberto był zbyt miękki, a Oliver bardziej wyglądał na zaciekawionego niż poirytowanego.
− A ty to może specjalista? – Guzman prychnął, posyłając mu spojrzenie pełne pogardy. Brunet nadal budził w nim niepokój, ale zdążył przekonać sam siebie, że jego pierwsze wrażenie, kiedy spotkali się w bibliotece, musiało być mylne. Nie mógł pozwolić sobie na załamanie nerwowe na środku boiska.
− Uważaj do kogo mówisz, chłoptasiu. Z takim nastawieniem wylecisz z drużyny, zanim tak na dobre zaczną się rozgrywki. – Delgado nie rzucał słów na wiatr. Nie tolerował chamskich odzywek.
− A proszę cię bardzo, w nosie mam tę waszą pożal się Boże drużynę. – Jordi wkurzony roześmiał się histerycznie. – Jedynie Marcus umie dobrze grać i staje na głowie, żeby inni nie zrobili z siebie pośmiewiska. Myślałem, że chociaż trenera mamy dobrego, ale nie, Josema musi zostawiać nas z bandą takich nieudaczników, jak ty.
− Jordi, licz się ze słowami. – Gilberto miał minę, jakby poczuł się dotknięty. Zbliżył się do chłopaka, którego w końcu znał od dziecka, ale ten wyrwał ramię, nie pozwalając mu się dotknąć.
− Daj spokój, Gilberto, niech powie, co mu leży na sercu. – Hugo gestem nakazał Jordanowi mówić dalej. Wszyscy przysłuchiwali się tej rozmowie w ciszy.
− A idźcie wszyscy do diabła – rzucił tylko młody Guzman i wyminął Huga, szybkim krokiem zmierzając do szatni.
− To twoje ostatnie słowo? Daję ci ostatnią szansę, lepiej to przemyśl – powiedział cicho Delgado, ale Jordi doskonale go usłyszał i stanął jak sparaliżowany.
Poczuł, że oblewają go zimne poty, a wrażenie, którego doznał, kiedy po raz pierwszy spotkał pomocnika trenera w bibliotece, teraz wróciło ze zdwojoną siłą.
Siedział z podkurczonymi pod brodę nogami w ciasnej szafie na dokumenty. Oddychał ciężko, starając się spowolnić bicie serca, ale było to niemożliwe. Był pewien, że było je słychać z drugiego końca budynku, waliło jak szalone. Przycisnął obie dłonie do ust i nosa, żeby stłumić świszczący oddech. Powiedział mu, że ma się tu schować i kategorycznie nie wychodzić, dopóki nie powie, że jest już bezpiecznie. Promienie światła z lampy stojącej na biurku burmistrza wpadały przez szpary do szafy, przez co poczuł się odsłonięty, ale przynajmniej w ten sposób, mógł obserwować, co się dzieje.
Sylwetka młodego mężczyzny w czarnej skórzanej kurtce rysowała się na tle biurka, za którym siedział burmistrz ze smutnym wyrazem twarzy. Nie bał się o siebie, zdawał się być pogodzony z losem. Jordi próbował wytężyć wzrok i zobaczyć coś więcej, ale tajemniczy przybysz był odwrócony do niego plecami.
− Dobrze wiem, co mnie czeka. Nie boję się – powiedział Serratos, lekko odchylając się na fotelu. – To kara za bycie nieostrożnym. To kara za ufanie niewłaściwym ludziom.
− Nie, to karma. – Powiedział młodzieciec w czarnej skórze, przywodzącej na myśl motocyklistę.
− Jak zwał tak zwał. Zrobiłem wiele złych rzeczy, ale w końcu się opamiętałem. Dla ciebie też nie jest za późno. Cokolwiek ci obiecywał, gwarantuję ci, że nie dotrzyma obietnicy. To nie jest ten typ człowieka.
− Tu nie chodzi o to, czego ja chcę, a czego on chce. – Ciemna sylwetka poruszyła się lekko i wyprostowała rękę. Coś w niej zabłyszczało.
− Nie dam mu tego, nie dam mu tej satysfakcji. Zabij mnie od razu, zanim zagadasz mnie na śmierć.
− To twoje ostatnie słowo? Daję ci ostatnią szansę, lepiej to przemysł. – Dało się słyszeć kliknięcie. Jordi pomyślał, że wie, co ono oznacza. Ivan zabrał go kiedyś na strzelnicę i taki dźwięk towarzyszył odbezpieczaniu broni. A wiadomo, co dzieje się później.
Dreszcze zawładnęły jego ciałem i już nie był w stanie patrzeć, co się zaraz stanie. W głowie kołatał mu tylko głos Ulisesa „Pod żadnym pozorem nie wychodź. Choćbyś nie wiem, co widział, nie wychodź, Jordi”. Dłonie przycisnął tym razem do uszu, a oczy zacisnął tak mocno, że aż zakręciło mu się w głowie. Chciał, żeby to się skończyło. I w końcu się skończyło. Nie słyszał strzału, tłumik załatwił sprawę. Ostatnie, co pamiętał to jak ojciec wyprowadza go z gabinetu burmistrza i zakrywa mu twarz, żeby nie musiał tego oglądać, ale było za późno. Obraz Ulisesa Serratosa bladego i bezwładnego jak szmaciana lalka, pozostawionego na skórzanym fotelu z kulką w głowie, wyrył mu się w psychice jak tatuaż. Koszmary męczyły go jeszcze długo, szczególnie, że nikt mu nie uwierzył, zwalając jego reakcję na karb szoku. W oczach policji burmistrz popełnił samobójstwo, zostawił nawet list pożegnalny, nawet jego żona zaświadczyła, że miał problemy. Nikt nie widział młodego motocyklisty, a Fabian i Silvia stawali na głowie, by ludzie nie zaczęli opowiadać plotek, że ich syn zwariował. Wszystko zostało zatuszowane, zeznania czternastolatka nigdy nie ujrzały światła dziennego.
Nie było mowy o pomyłce. Ani wtedy w bibliotece, ani teraz na boisku. Znał dobrze głos Huga Delgado, śnił mu się po nocy. Jego skórzana kurtka, którą miał na sobie i dzisiaj do złudzenia przypominała tamtą sprzed trzech lat. Jordi poczuł, że zaraz zwymiotuje.
− Hej, słyszysz mnie? Wszystko okej? – zapytał Hugo, który poczuł, że trochę przesadził, bo młody Guzman wyglądał jakby zobaczył ducha, zaczął szybko oddychać. Położył mu dłoń na ramieniu, ale nastolatek wyrwał się jak oparzony.
− Nie dotykaj mnie! – warknął i ruszył przed siebie tak szybko, na ile było go stać, zanim zemdleje.
− On nie miał tego na myśli. Jest w dużym stresie, jego matka została okradziona – wytłumaczył kolegę Marcus, sam nie wiedząc, dlaczego ratuje jego tyłek przed trenerem. Wiedział, że nie mówił serio i wcale nie chce odejść z drużyny. Zresztą, potrzebowali go. – Pogadam z nim.
− Idź. Chyba nie czuje się za dobrze. – Hugo podrapał się po głowie, zastanawiając się, czy czasem nie przesadził ze swoim autorytatywnym tonem.
Tymczasem Jordi wpadł jak w amoku do szatni chłopców, w pośpiechu zdejmując treningową koszulkę, która przylepiła mu się do ciała, kiedy oblał go pot. Miał dreszcze, ale bynajmniej nie z zimna. Czuł jakby wszedł prosto w ogień, ale to było nic w porównaniu z tym kłującym uczuciem w sercu, które miało chyba zamiar wyrwać mu się z piersi. Czuł się tak, jak gdyby jego płuca przeszywał milion ostrych igieł, sprawiając, że każdy oddech był jak walka o życie. Nie mógł oddychać, dusił się. Po omacku trafił pod prysznic i odkręcił zimną wodę, starając się ochłonąć. Kiedy Marcus go znalazł, siedział pod prysznicem z podkulonymi nogami, trzymając się za głowę i hiperwentulując. Podobnie jak trzy lata temu w szafie w ratuszu, gdzie pozostawił go Ulises. „Mówił, że mam nie wychodzić. Że mam tu zostać, dopóki nie każe mi wyjść” – Tak wtedy powtarzał, kiedy ojciec wziął go na ręce, bo nie był w stanie iść o własnych siłach.
− Co ci jest, słyszysz mnie? – zapytał Marcus, przerażając się nie na żarty. Zakręcił wodę, widząc, że dla odmiany Guzman zaczyna szczękać zębami z zimna.
Delgado nie zastanawiał się, podbiegł do swojej szafki, skąd wyciągnął komórkę i już wybijał numer alarmowy. Jordi chwycił go za koszulkę i pokręcił gwałtownie głową, chcąc mu to udaremnić.
− Masz atak, potrzebujesz pomocy. Nie jestem lekarzem! – Marcus postanowił być stanowczy. To nie był moment, żeby debatować.
− Nie… tylko nie karetkę… − wychrypiał Jordi, a jego wzrok zrobił się mętny.
Delgado przeklął pod nosem. Nie zamierzał mieć go na swoim sumieniu, ale uścisk Jordi’ego na jego koszulce nie stawał się lżejszy.
− Przykro mi – powiedział tylko i wybrał numer. Ku jego zdumieniu Jordi wyrwał mu telefon i rzucił nim o ścianę, sprawiając, że ekran całkowicie się stłukł.
Marcus nie miał czasu bawić się z naprawą. Puścił się biegiem szkolnym korytarzem do gabinetu szkolnej pielęgniarki, ale ta już wyszła ze szkoły.
− Coś się stało? – Ariana Santiago właśnie kończyła zmianę w bibliotece. Na widok spoconego i zdenerwowanego Marcusa przestraszyła się nie na żarty.
Chwilę później Marcus poprowadził ją do męskiej szatni, gdzie pod prysznicem siedział Jordi, trząsąc się i ledwie oddychając.
− Żadnej… karetki – wyjąkał, a ona pokiwała głową, łapiąc go za rękę.
− Dobrze, nic się nie martw. Spróbuj oddychać razem ze mną. – Ariana była spanikowana, ale już miała doświadczenie z jego przypadłością.
− Co ty wyprawiasz, musimy po kogoś zadzwonić. – Marcus był zły na Arianę, myślał, że sprowadzając ją tutaj, sprowadza pomoc.
Jordi patrzył na pannę Santiago i starał się oddychać miarowo, idąc za jej przykładem. Zaczęła recytować jakiś wiersz, którego nie znał, ale podziałał na niego jak balsam. Delgado klęczał z boku, gotów pomóc w każdej chwili, ale widocznie kryzys był już zażegnany. Oddech Jordi’ego się uspokoił. Nadal był mokry i trząsł się lekko, rozmasowując klatkę piersiową, jakby nadal czuł miliony igieł wewnątrz swojego ciała. Nie był w stanie trzeźwo myśleć. Stracił przytomność.
***
− Czy już mówiłem, że cię nie lubię? – zapytał, spoglądając prosto w przyjazną twarz doktora, który znęcał się nad nim, wyginając jego rękę we wszystkie możliwe strony.
− Straciłem rachubę ile razy. – Sergio był skupiony na swojej pracy. – Nie ważne, nie jestem tutaj, żeby się z tobą zaprzyjaźniać. Jeśli dzięki temu wyzdrowiejesz, dla mnie będzie to sukces.
− Aua! – warknął Ibarra, wyrywając ramię z uścisku.
− Nie ma uszkodzeń nerwów, to dobry znak. – Sergio dopiero po chwili się uśmiechnął, spoglądając jak jego pacjent z powrotem ubiera koszulkę. – Bierzesz tabletki?
− Już nie – warknął Quen, poruszając barkiem i krzywiąc się po ćwiczeniach, które zafundował mu tego popołudnia Sotomayor.
− Jak sypiasz?
− Dobrze – mruknął, nie do końca zgodnie z prawdą. W nocy było najgorzej. Budził się z koszmarów z bólem dłoni, która często sprawiała wrażenie sparaliżowanej. Nie mógł nią w ogóle poruszać i musiał mocno się uszczypnąć, by cokolwiek poczuć. Wiedział, że Sergio powie mu to, co zawsze – że to wszystko siedziało w jego psychice. Dlatego wolał o niczym nie wspominać.
− Hmm – mruknął tylko Sotomayor, jakby doskonale zdawał sobie sprawę, co pacjent przed nim zataja. – Zleciłem RTG, zejdź na parter, przyjmą cię od razu.
− I będę już mógł wrócić do normalności?
− Rehabilitacja jest skomplikowanym procesem. Ale jeśli się postarasz…
− Dobra, dobra, oszczędź mi tego. – Ibarra machnął ręką i wziął od lekarza skierowanie na badanie.
Ruszył szpitalnym korytarzem, nadal rozmasowując obolałe miejsca. Zaintrygowała go znajoma postać opuszczająca gabinet doktora Vazqueza. Camilo Angarano pojawił się w szpitalu w towarzystwie Eddie’ego Vazqueza, który miał ponurą minę. Obaj zniknęli za rogiem, a on skorzystał z okazji i stanął w progu uchylonych drzwi.
− To jego wątroba? – zapytał, wskazując palcem na zdjęcia z tomografii i USG. Julian drgnął lekko, słysząc jego głos.
− Nie powinieneś tu wchodzić. – Vazquez chciał go wyprosić, ale Quen wślizgnął się do środka i postukał palcem w jedno ze zdjęć.
− Nie jest dobrze, prawda? Widać, że jest jakiś przygaszony. Hugo chyba nie wie?
− Nie i się nie dowie. – Julian popatrzył na młodego Ibarrę z dezaprobatą, doskonale wiedząc, co chodzi mu po głowie.
− Ciebie obowiązuje tajemnica lekarska, mnie nie. – Quen wzruszył ramionami, ale po chwili spoważniał. – Spokojnie, i tak z nim nie gadam. Miałbym go odwiedzić i pierwsze słowa miałyby brzmieć „cześć, wiesz, że twój ojciec niedługo się przekręci, bo wysiadają mu kiszki? Może pogramy na konsoli jak za dawnych czasów? A nie, nie mogę ruszać jedną ręką. A to pech.” – Ibarra prychnął, a Julian obserwował go uważnie.
− Jak fizjoterapia? – zapytał, chowając prześwietlenia Camila. Umówił się z nim na konsultację, wolał trzymać rękę na pulsie. Jego lekarz był dobry, ale jemu Camilo bardziej ufał.
− Beznadziejnie. Mam wrażenie, że bardziej mi szkodzi niż pomaga.
− Musi być gorzej, zanim nastąpi poprawa. To naturalny…
− Proces gojenia? Tak, już to słyszałem dziesięć razy. Mówisz jak Sergio.
− Sergio ma rację. Ale jeśli to się przedłuża, powinieneś był powtórzyć badania. – Julian mimowolnie spojrzał na jego lewą dłoń. – Mogę? – zapytał, a Quen wzruszył ramionami. Wszystko mu już było jedno.
Vazquez dokonał oględzin dłoni pod każdym kątem. Wyglądało, że dobrze się goi. Jeżeli nadal odmawiała posłuszeństwa, to Sotomayor miał rację i przyczyny należałoby szukać w psychice pacjenta. Nabazgrał na kartce numer telefonu i wręczył go nastolatkowi. Kiedy ten uniósł wysoko brwi, wytłumaczył:
− To numer to psychologa, Pedro Gutiereza. To świetny specjalista.
− Serio, doktorku? Ty i psychoterapia? – Quen nie wyśmiał go, bo zbyt dobrze wiedział, że jest to ostatnia deska ratunku. Nie pasowało mu jednak, że doktor poleca zwierzenia na kozetce, bo tak to sobie właśnie wyobrażał.
− Chodziłem do niego kiedyś z Ingrid. Pomógł nam. Ale jak wspomnisz Mulan, że ci go poleciłem, wszystkiego się wyprę – dodał rozkazującym tonem, jakby chciał mu powiedzieć „morda w kubeł!”. Quen udał, że zapina usta na niewidzialny zamek.
− Dzięki – powiedział i ruszył do wyjścia.
− Quen – Julian zatrzymał go jeszcze w progu – Hugowi też nie jest łatwo. Nie potrafi gadać z ludźmi. Odpuść mu trochę.
Ibarra pokiwał tylko głową i zamknął za sobą drzwi.
***
Kiedy otworzył oczy, od razu jęknął, doskonale wiedząc, gdzie się znajduje. Poczuł się jak nowo narodzony, wszystkie objawy przeszły jak ręką odjął, kiedy zdał sobie sprawę, że być może będzie musiał spędzić w szpitalu kilka dni na obserwacji. Jednym sprawnym ruchem odkleił elektrody z klatki piersiowej i zaczął się rozglądać za jakąś koszulką.
− Spokojnie, bo znów zasłabniesz.
− Ja nie zasłabłem tylko – urwał, nie wiedząc, co właściwie może powiedzieć. „Miałem atak paniki, bo spotkałem mordercę mojego mentora”? – Co ty tu robisz? – dodał, ze zdumieniem patrząc na Basty’ego Castellano siedzącego na krześle dla odwiedzających w jego sali szpitalnej.
− Jestem twoim ojcem chrzestnym – odpowiedział, jakby nie chciał się zagłębiać w szczegóły.
− Figurujesz jako osoba do kontaktu, kiedy rodzice nie dają znaku życia, prawda? – Parsknął lekkim śmiechem, czując, że wraca mu dawny humor. – Oczywiście.
Poczuł lekki wstyd, że to Basty musiał go zobaczyć w takim stanie. Fabian i Silvia byli zbyt zajęci pracą, by odebrać telefon ze szkoły czy szpitala. A obcy człowiek stawiał się od razu na miejscu, chcąc upewnić się, że wszystko z nim dobrze. Od zawsze tak było. Rodzina Castellano była mu bliższa niż jego własna.
− Możesz już iść. Jak widzisz, czuję się świetnie. To musiało być przemęczenie. Nie zjadłem dziś śniadania – powiedział na jednym wydechu, odnajdując biały T-shirt na stoliku przy łóżku. Jedna z koszulek Marcusa, pewnie zostawił ją dla niego przezornie. Cholerny Delgado zawsze myślał pięć kroków do przodu. Ponownie poczuł ukłucie wstydu, że jego rywal musiał być świadkiem jego chwili słabości. No i będzie mu musiał odkupić telefon. – Prosiłem, żeby nie zawozili mnie do szpitala. Nie usłuchali.
− Ariana się o ciebie martwiła. Długo nie mogli cię ocucić, miałeś arytmię. Uznałem, że powinien cię zbadać kardiolog. EKG wyszło w normie.
− Skoro już ustaliliśmy, że nie miałem zawału serca, może wreszcie stąd wyjdziemy? – Guzman poprawił luźną koszulkę i rozejrzał się po wnętrzu, czy musi jeszcze coś zabrać, ale nie było tu jego rzeczy.
− Jordi, zwolnij trochę, to niezdrowe. – Basty wręcz nakazał mu usiąść na łóżku. – Przemęczasz się. Pracujesz na zwiększonych obrotach. Szkoła, zajęcia pozalekcyjne, treningi piłki nożnej, podobno przesiadujesz w bibliotece do późnego wieczora. To dobrze, że dbasz o edukację, ale trzeba wiedzieć, kiedy wcisnąć pauzę.
− Bez obrazy, Basty, ale nie wiesz o czym mówisz. Daję radę. To nic takiego.
− To nie jest nic takiego. Zasłabłeś po treningu. Podobno poprztykałeś się z trenerem. Ariana mówi, że to się zdarzyło nie pierwszy raz.
− Ariana powinna trzymać język za zębami. – Guzman nie mógł uwierzyć, że tak go zdradziła. Myślał, że bibliotekarce można ufać. – Nic mi nie jest.
− Od jak dawna to trwa? Te ataki paniki? – Basty przysunął krzesło bliżej łóżka i spojrzał na Jordi’ego w iście ojcowskim stylu. Nie przesłuchiwał go, po prostu chciał wiedzieć, co mu jest. Kiedy nastolatek nie odpowiadał, dopytał: − Od wypadku?
Jordi odwrócił głowę, nie mogąc na niego patrzeć. Jeszcze tego brakowało, żeby kazał mu rozpamiętywać chwile śmierci brata.
− Jestem trochę przemęczony, nic poza tym. Prześpię się i będzie dobrze. Jeżeli mi nie ufasz, możesz odwieźć mnie do domu. Coś mi mówi, że jeśli będę musiał czekać na moich kochanych rodziców, żeby mnie odebrali, pewnie spędzę tu całą noc. – Jordi nie zamierzał się otwierać, nawet przed Bastym. Było zbyt wiele rzeczy, których sam nie rozumiał.
− Dobrze. Jak chcesz. – Basty otworzył przed nim drzwi i obaj wyszli na korytarz. Nie mógł uwierzyć, że zaledwie kilka godzin wcześniej podejrzewał chrześniaka o rozbój w El Tesoro.
− Jordi, co ty tu robisz? – Quen, który właśnie opuszczał szpital po rehabilitacji, otworzył oczy ze zdumienia, widząc kuzyna w tym miejscu. Jego bystre oko szybko wychwyciło opaskę szpitalna na nadgarstku, którą Guzman szybko zerwał i wyrzucił do kosza.
− Jak piśniesz komuś słówko, to cię zamorduję – warknął w stronę kuzyna, dźgając go palcem wskazującym prosto w pierś, po czym przyspieszonym krokiem udał się na parking do samochodu Sebastiana.
− I mamy go z powrotem – mruknął do siebie Basty, posyłając Quenowi uśmiech i proponując, że jego również podwiezie do domu.
Patrzył jak drzwi zamykają się za młodym Guzmanem, zanim sam przestąpił próg swojego domu naprzeciwko. Jordi kategorycznie odmówił, by zjeść z nimi obiad. Może to i dobrze, bo to mogłoby doprowadzić do kolejnych kłótni pomiędzy nim a Felixem. Basty poszedł do kuchni, umył ręce i opukał twarz zimną wodą. Był zmęczony. Jego telefon rozdzwonił się uparcie, więc mimo iż był już po służbie, wyciągnął go wilgotną ręką i odebrał.
− Castellano – przedstawił się z automatu i wysłuchał, co funkcjonariuszka Duarte ma mu do powiedzenia.
− Nie znaleziono żadnych odcisków palców na strzale, oprócz ojca Horacio, który był osobiście dotknięty zniewagą i próbował tę strzałę wyciągnąć ze szkła – powiadomiła go Ursula, lekko parskając śmiechem. – Za to może cię zainteresować, że Teresa Serratos rozpoznała strzały i dała nam namiary na wytwórcę. Nie uwierzysz, ale powiedziała, że takich samych strzał używała przed laty jej rodzina.
− Czy możliwe jest, że nadal je mają? – Basty poczuł, że to pierwszy konkretny dowód w sprawie.
− Ona nie, ale podobno kupa gratów została w starym mieszkaniu Serratosów, które wynajmowali w miasteczku. Prawdopodobnie tam można je znaleźć.
− Mieszkanie stoi puste, możemy je przeszukać?
− Teresa nie widzi przeszkód, aktualnie wynajmuje je jednemu facetowi.
− Jak on się nazywa? – Basty chwycił pisak i przyłożył go do notesu przypiętego magnesem do lodówki, gotów szybko zanotować.
− To jakiś Anglik. Eric DeLuna – poinformowała szefa, pożegnała się i rozłączyła.
Basty zadumał się przez chwilę, podkreślając nazwisko DeLuny na wiszącym notesie.
− Co jest, tato, macie kolejny trop? – W drzwiach kuchennych pojawili się Felix i Ella. Dziewczynka, widząc, że żaden z facetów nie kwapi się, by zacząć przygotowywać obiad, zaczęła wyciągać z lodówki składniki sama.
− Skurczybyk mógł mieć rację – powiedział tylko sam do siebie, przypominając sobie słowa Fabricia Guerry.
Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 11:19:06 29-01-23, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3493 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 20:55:38 04-02-23 Temat postu: |
|
|
Temporada III C 106
Fabricio/Victoria/Tia/ Vicenzo/ Emily
Otwarcie kliniki cieszyło się dużym zainteresowaniem wśród mieszkańców. Każdy z przybyłych po rejestracji był kierowany do jednego z gabinetów lekarskich gdzie po rozmowie z lekarzem był kierowany na badania na których omówienie pacjent miał zostać zapisany w określonym terminie. Wśród zaproszonych na otwarcie gości pojawiła się Jocelyn Padilla - minister zdrowia która wraz z końcem sierpnia ustąpiła ze stanowiska. Przed oddaniem urzędu udało jej się jednak przepchnąć projekt bezpłatnej kliniki. Z wykształcenia była lekarzem więc z przyjemnością zakasła rękawy i wzięła się do pracy. Co jakiś czas zerkała na telefon wetknięty do kieszeni fartucha.
— Jeśli musi pani gdzieś być — Conrado Severin, któremu pobierała krew i którego krótko poznała przed kilkoma godzinami odezwał się widząc jak sprawdza komórkę. Po raz trzeci w ciągu dwudziestu minut.
— Nie muszę być nigdzie indziej — zapewniła go — Moja córka dziś zaczęła uczęszczać do nowej szkoły — wyjaśniła. — i przyznam, że trochę się denerwuje. To pierwszy raz — urwała — Przepraszam za dużo paplam.
— Nie szkodzi — zapewnił ją Conrado. — Jak ma na imię?
— Soleil — odpowiedziała — Ma siedemnaście lat i pewnie kazałabym mi wziąć się w garść. To nie był łatwy rok.
— Tak myślałem, że cię tu spotkam — Javier Reverte rozsiadł się na leżance obok Conrado i zaczął podwijać rękaw koszuli. — Tylko bądź delikatna.
— Nadal nie lubisz igieł? — zapytała go lekarka.
— Nadal, jak się ma nasza mała Soleil? — zapytał.
— Dobrze, dziś po raz pierwszy poszła do szkoły. A gdzie Alec?
— Okupuje ręce Fabricio — oznajmił. — A Sol da sobie radę a jak nie będzie dawała rady to Conrado weźmie ją pod swoje skrzydła w końcu uczy w tym ogólniaku. — lekarka popatrzyła zdziwiona na Severina. — Jest też burmistrzem.
— Zastępcą — poprawił go mężczyzna
— Tak i właścicielem sieci hotelu facet ma tyle zawodów że Chrystus pogubi się przy wyliczaniu na Sądzie Ostatecznym.
Fabricio Guerra postawił na podłodze Aleca. Chłopiec wgramolił się na kolana ojca.
— O masz igłę w ramieniu, ja też mogę mieć?
— Nie, jesteś na to zdecydowanie ze młody — oznajmił Magik krzywiąc się gdyż syn przypomniał mu o igle wystającej z jego żyły. — Fabciu ty też sobie klapnij.
Guerra skrzywił się. Nie lubił igieł, nie lubił szpitali. Bezwiednie przesunął palcami po bliźnie na grdyce.
— Miał pan kiedyś pobieraną krew?
— Unikam tego gdy mogę — odpowiedział jej Guerra siadając na leżance obok Conrado, który wyglądał jakby kompletnie nie przejmował się igłą wystającą z jego ręki. Fabricio na sam widok kręciło się w głowie.
— Nie musi pan tego robić — przysiadła na krześle obok. — Nie jest panem fanem igieł?
— Wszystkiego co związane z chorobą.
— A jego żona rodzi w listopadzie — poinformował ją Magik. — Ja nie wiem jak chłop na porodówce wytrzyma.
— Emily będzie mieć cesarkę — poinformował go Magik. — To bliźniaki.
— Gratuluje i kiedy ostatnio robił pan badania kontrolne.
— Leżałem nie dawno w szpitalu więc pewnie wtedy — popatrzyła na niego z uniesionymi brwiami. — To było jakoś na początku stycznia. Dźgnięto mnie nożem.
— Dobrze, przed oddaniem krwi wykonamy badania a później jeśli otrzyma pan kwalifikację wtedy pobierzemy krew.
Conrado popatrzył na przyjaciela. Cienie pod jego oczami w ostrym świetle jarzeniówek rzucały się w oczy. To co nie uszło uwadze Severina to fakt, że przyjaciel ciągle pociera oczy i siedzi na fotelu z na wpół przymkniętymi oczami. Lekarka także to zauważyła.
— Bolą pana oczy? — zapytała. Guerra uniósł powieki w chwili w której Jocelyn poświeciła w nie latarką. Odwrócił głowę w drugą stronę.— Przejdźmy do gabinetu zapomniałam, że przed pobraniem krwi należy wypełnić ankietę. Fabricio bezwiednie skinął głową i opuścił nogi na podłogę. Wstał ostrożnie i podreptał za lekarką. Padilla zamknęła za nimi drzwi. — Proszę niech pan usiądzie — poleciła wskazując krzesło.
— Nie chodzi o głupią ankietę — domyślił się blondyn.— Jestem okazem zdrowia.
— Nie wygląda pan na okaz zdrowia.
— Też by pani nie wyglądała gdyby ktoś świecił pani latarką po oczach. Nic mi nie jest.
— Przed przyjściem tutaj użył pan kropli do oczu aby zniwelować ich zaczerwienienie. — Fabricio nic nie odpowiedział jedynie potarł palcami zmęczone oczy.
— Da się przygasić światło? — zapytał. Lekarka wstała z krzesełka i zgasiła połowę jarzeniówek. Guerra posłał jej pełen wdzięczności półuśmiech.
— Od dawna?
— Co?
— Ma pan światłowstręt, bóle głowy , problemy z widzeniem i zachowaniem równowagi? — wymieniła objawy wprawiając go w lekkie zakłopotanie. Czyżby było to aż tak widoczne? Do uszu wsunęła stetoskop. Bezwiednie rozwiązał krawat i rozpiął trzy górne guziki. Drgnął gdy zimna końcówka dotknęła jego skóry. Uśmiechnął się z zakłopotaniem. — Proszę wziąć głęboki oddech — poleciła. Wykonał to bez protestów. — Jeszcze raz — zawiesiła stetoskop na szyi i chwyciła opaskę od ciśnieniomierza. Złożyła ją na jego przedramię i zacisnęła uruchamiając przyciśnięciem guzika. Zanotowała wynik na podkładce. — Zlecę EKG.
— Nic mi nie jest.
— 45 — powiedziała powoli patrząc mu w oczy. — Pana tętno wynosi 45 przy ciśnieniu 135 na 70 i będąc laikiem musi pan sobie zdawać sprawę, że to dużo za nisko. Proszę więc wyczyścić swój grafik bo nie wypuszczę pana dopóki nie ustalę co panu jest.
**
Dzień zapowiadał się na długi i pracowity. Gomez był jedynie kierowcą i prywatnym ochroniarzem Victorii Diaz de Reverte, ale nie nudził się w pracy. Jego pracodawczyni skutecznie mu to utrudniała. I ku zaskoczeniu mężczyzny okazywała swoje zaufanie na każdym kroku. I sympatię. Brunet miał przeczucie, że to kwestia czasu kiedy będzie chciała czegoś w zamian. Siedząc za kierownicą auta palcami wystukiwał rytm na kierownicy. Jasnowłosa sama do niego przyszła.
Gdy warunkowo opuścił więzienie zapukała do drzwi obskurnego motelu w którym udało mu się wynająć pokój elegancko ubrana młoda kobieta i nie od razu rozpoznał w niej tamtą dziewczynkę. Dorosła, wypiękniała i pozwalała lokom otulać jej sercowatą twarzyczkę. Oczy jednak pozostały takie same. Tylko zamiast przerażenia widział w nich determinację. Cholernie dużo wydarzyło się w ciągu ostatnich dwunastu lat.
— Nie udało mi się namierzyć waszego przyjaciela — zaczął — Joaquin dobrze go ukrył.
— Mógł go zabić? — zapytała bez ogródek Victoria ściągając z nosa okulary. Palcami potarła kąciki oczu.
— Nie wydaje mi się, ale obserwując El Parasio zauważyłem pewną prawidłowość — urwał. — Ludzie wracają i znikają. Następuje wymiana i żaden z nich nie chcę powiedzieć gdzie był.
— Pilnują go na zmiany — domyśliła się Victoria.— Pełnią wartę.
— Tak podejrzewam, ale nie mam stu procentowej pewności. Zmiana trwa jakieś dziesięć, dwanaście godzin. Mogę wytypować listę chłopaków, ale powodów nieobecności może być wiele. Mogę się mylić Victorio.
Zdaje sobie z tego sprawę, dlatego na razie ta sprawa zostaje między nami — zaznaczyła wsuwając za ucho niesforny kosmyk włosów. — Nie chcę robić mężowi nadziei.
Dante pokiwał głową i skupił się na drodze. Victoria wyglądała przez okno. Wjechali właśnie do Valle de Sombras.
— Barosso chcę wiedzieć skąd się znamy i dlaczego mnie zatrudniłaś.
— Z ogłoszenia o pracę — odpowiedziała mu blondynka unosząc ku górze prawy kąciki ust. Kobieta doskonale zdawała sobie sprawę, że Ferando Barosso będzie chciał wiedzieć dlaczego dała Dante pracę. — Jestem zwolenniczką polityki „drugiej szansy”. Skoro pyta znaczy, że nie ma pojęcia.
— I zapewniam cię to mu zadrą w oku.
— Cierniem — poprawiła go. — Mówi się cierń w oku nie zadra.
— Co za różnica? — zapytał ją. — I to kuje i to. Chcesz, żebym mu powiedział?
— Pierwszą część — odparła — Powiesz nu że mając dwanaście lat kupowałam od ciebie prochy dla matki. Podasz szczegóły. I dodasz, że masz do mnie słabość. Dokładnie tak jak wcześniej ustaliliśmy.
— A co z drugą częścią prawdy?
— Jeśli nie wie tego dziś nie dowie się tego jutro. — odpowiedziała mu -
Dante zaparkował przed fabryką znajdującą się przy granicy miasta. Burmistrz Dominguez już tam był. Wszystko było dokładnie tak jak to zaplanowała.
— Dostaniesz nazwiska Templariuszy, którzy mogą pilnować twojego kumpla, ale chcę dostać coś w zamian — odpiął swój pas bezpieczeństwa i wyszedł na zewnątrz. Skinął na powitanie jednym z ochroniarzy Manuela i otworzył drzwi Victorii.— Twój ojciec prowadził śledztwo w sprawie zaginięcia mojej chrześnicy— zaczął — Ruby Valdez. Chcę akta sprawy.
— Pogadam z ojcem — zapewniła go i z uśmiechem ruszyła w stronę Manuela, który na powitanie nie tylko uścisnął serdecznie jej dłoń, ale także pocałował ją w policzek. — Burmistrzu.
— Zastępczyni burmistrza — przywitał ją uśmiechając się lekko. Podał jej ramię i wspólnie weszli do środka. — Proszę wybaczyć zapominałem zabrać ze sobą dziennikarzy.
— Nie są nam potrzebni — zapewniła go Victoria stając przed panelem. Wpisała kod dostępu i wyłączyła alarm wchodząc na teren fabryki, która w ciągu ostatnich dni przeszła intensywny chociaż niewielki remont. — Burmistrz się spóźni — poinformowała go. — Udał się na otwarcie kliniki dla potrzebujących.
— Obiło mi się o uszy. Sądzę, że mówili o tym w radiu.
— To prawdopodobne. Otwarcie kliniki dla najuboższych połączone ze zbiórką krwi to ważne wydarzenie.
— Za które odpowiedzialny jest Conrado Severin
— I poradnia biznesowo- prawna — dodała spacerując po otwartej przestrzeni. Popatrzyła na jedną ze ścian, którą zdobił malunek roześmianej kilkuletniej dziewczynki i chłopca. Podeszła powoli do obrazu.
— To ty i Victor prawda? — zagadnął ostrożnie Manuel. Victoria bezwiednie skinęła głową. — Słyszałem, że fabryka należała do rodziny twojego ojca, ale gdy powiedziano mi o malunku — przerwał swój wywód. — Victorio — ostrożnie położył dłoń na jej ramieniu i lekko ścisnął. To przywołało ją do rzeczywistości. Zamrugała powiekami odpędzając łzy.
— Coś się panu pomyliło, Rodriguezowie nigdy nie byli właścicielami fabryk.
— Nie mam na myśli Mario — odparł na to mężczyzna . Popatrzyła na niego zaskoczona. — Tylko kogoś innego.
— Tutaj są — do środka wkroczył sam Fernando Barosso otoczony grupką dziennikarzy. Victoria uśmiechnęła się lekko. Oczywiście przyprowadził ze sobą media. Gdy jego wzrok padł na malunek na ścianie uśmiech profesjonalisty na chwilę zniknął z jego warg. Blondynka natomiast uśmiechnęła się szerzej.
Victoria stanęła z boku uznając, że kontrast między Barosso a Manuelem rzuca się w oczy zdecydowanie bardziej niż początkowo to planowała. Obaj byli tej samej płci lecz to byłą jedyna rzecz która ich łączyła. Manuel Dominguez był wyższy od Fernando młodszy i przystojniejszy. Tego ranka nie ogolił się, nie miał na sobie drogiego garnituru tylko dżinsy i motocyklową kurtkę. Flirtował z Sylvią Guzman a ona spijała słowa z jego ust. Kobieta miała ochotę serdecznie się roześmiać, lecz powstrzymały ją dwie rzeczy; pierwszą był pies, który wbiegł do środka jak do siebie radośnie merdając ogonem, drugą czteroletnia osóbka, która zatrzymała się przed wyblakłym obrazem na ścianie.
— O mamusia — obwieścił wszystkim. Jeśli Sylvia Guzman kilka chwil wcześniej kompletnie ignorowała obecność Victorii teraz jej oczy rozbłysły wietrząc sensację.
— Przyszedłeś tutaj sam mój drogi? — zagadnęła do niego Sylvia.
— Oczywiście że nie — odpowiedział malec nawet na nią nie patrząc. — Jestem zbyt mały żebym samemu chodzić po mieście nie mówiąc już o prowadzeniu samochodu — odwrócił główkę w stronę Slyvii.— Nikt nie dałby czterolatkowi prawo jazdy. Nawet dziadek Pablo. Nie mogę siedzieć tacie na kolanach gdy prowadzi.
Hermes usiadł przy Alecu i zawarczał na Sylvię. Dziennikarka cofnęła się o krok.
— Hermes warczy tylko na tych których nie lubi — oznajmił. — Nie lubi pani.
— Gdzie tata Alec? — zmieniła temat Victoria biorąc malca na ręce.
— Parkuje auto. Mamo a wiesz że byliśmy na otwarciu kliniki wujcia Conrado i wujcia Fabricio? — zapytał ją wesoło. — Wujek pozwolił mi przeciąć wstęgę, bo byłem najmłodszy, takimi dużymi, dużymi nożyczkami. Tatuś zrobił mi zdjęcie.
— I pokażemy je mamusi — obwieścił wesołym tonem Javier. — Wybaczcie spóźnienie, ale cóż jestem Magikiem, ale się nie sklonuje — podszedł do żony i cmoknął ją w policzek. — Witaj kochanie.
— Mamo a wiesz że ciocia Jocelyn będzie mieszkać teraz w Dolinie? — obwieścił głośno chłopiec. — I będzie pracować u wujka Conrado — dodał. Blondynka łypnęła na męża. Ten uśmiechał się niewinnie.
— Ciocia Jocelyn? — Sylwia zadała pytanie za nim zdążył zrobić to Barosso. — Jak minister zdrowia zaproszona na otwarcie kliniki.
— Mają tak samo na imię bo to ta sama osoba. Jej mama i babcia to siostry.
— Nie wiedziałam
— A to ci niespodzianka — mruknął Javier biorąc synka na ręce. — Kiedy rusza fabryka?
— Jutro — odpowiedział Dominguez — chciałem pokazać to miejsce Victorii.
— A dlaczego mamusia jest na ścianie? — zapytał Alec wskazując malunek rączką. — Z wujkiem Alejandro?
W fabryce zapadła cisza. Fernando popatrzył na malca to na jego rodziców. Javier wzruszył tylko ramionami. Cmoknął synka w policzek.
— Przyjaźniła się pani kiedyś z Alejandro Barosso — zaczęła Sylvia z wycieńczonym przez lata uśmiechem.
— To było dawno temu — odezwała się po chwili blondynka. — Czasami mam wrażenie, że w innym życiu.
— Dlaczego wasze podobizny są na ścianie? Fabryka należała do Vegów.
— Za nim przeszła w ręce Vegów była własnością rodziny Barosso — odpowiedziała z prostotą kobieta. — Widać nowy właściciel zdecydował się zachować mural. Jeśli ma pani jakieś pytania proszę kierować je do burmistrza ja muszę wracać do obowiązków.
— I zjeść obiad w moim towarzystwie — obwieścił Alec. — Zgłodniałam
***
Pueblo de Luz było miasteczkiem małym , lecz daleko było mu do spokojnego. Capaldi z płytkiego snu wyrwał dźwięk strzałów. Poderwała się do góry instynktownie wyskakując z łóżka. Plecami przylgnęła do ściany mocno zaciskając powieki. Myślami przeniosła się do Irlandii lat 90-tych gdzie starcia protestujących o przeciwstawnych poglądach, strzelaniny czy samochody-pułapki wyznaczały rytm miasta. Były jego żywym sercem. W w samym środku tych starć była jej rodzina. Jej dziadek, jej ojciec opowiadali się za irlandzką autonomią. Chcieli odłączenia Irlandii Północnej od Londynu. Dziadek Venetii zmarł w więzieniu na zapalenie płuc. Dla republikanów Patrick Capaldi był bohaterem, ofiarą bratobójczej walki o wolność. Syn jego Gillderoy kontynuował dzieło ojca. Dorastająca w Cambridge Tia po przeprowadzce do Belfastu nie miała łatwego życia.
W mieście targanym konfliktami utknęła między młotem a kowadłem i dołożyła wszelkich starań aby przetrwać następne sześć lat swojego życia. Wcieliła się w rolę; posłusznej córki, wnuczki czy katoliczki. Akcent przejęła po babce, nauczyła się płynnie mówić po galicyjsku. Skończyła katolicką szkołę podstawową a następnie liceum. Dostosowała się niczym kameleon do nieprzyjaznego środowiska i robiła wszystko aby wtopić się w tłum. Nie ważne jednak co robiła, jak bardzo się starała dla rówieśników pozostała „mieszańcem” . Im większą władzę miał ojciec tym trudniej było jej utrzymać pozory i właśnie wtedy w jej życiu pojawił się Ian Fitzpatrick, który pokazał jej stare czarno-białe filmy. Do jego mieszkania trafiła przypadkiem uciekając przed bandą wrednych dzieciaków. Nacisnęła pierwszą klamkę w starej kamienicy, a drzwi ustąpiły. Cicho weszła do środka. Mrok korytarza rozświetlał dziwny blask. Podążyła za nim i znalazła się w salonie gdzie na ścianie wyświetlany był film. Ian oglądał „Okno na podwórze” Capaldi była zachwycona gospodarz zaakceptował swoją dwunastoletnią towarzyszkę.
W ciągu kilku najbliższych miesięcy Tia zaprzyjaźniła się czterdziestodwuletnim mężczyzną i zaczęła odważnie wyrażać swoje poglądy na temat oglądanych produkcji. W jednym z zeszytów zaczęła tworzyć listę obejrzanych filmów, zapisywała swoje uwagi, oceny i kilkukrotnie pokłóciła się ze swoim towarzyszem. To Ian wcisnął jej do ręki pierwszy scenariusz. To on jako pierwszy dostrzegł w niej potencjał i to on załatwił jej pierwsze przesłuchanie w Irlandzkim Teatrze Dramatycznym. Pierwszą rolę dostała jako czternastolatka. Nie była ona duża. Wypowiedziała raptem trzy kwestie i wszystkie brzmiały tak samo (Oczywiście ojcze) To jednak wystarczyło, aby poczuła się „jak w domu” Dwa lata później nikomu nieznana aktorka wcieliła się w postać Klary ze Ślubów panieńskich. Gill miał nadzieję, że ten chwilowy kaprys szybko minie. Babka była zachwycona występem wnuczki i w tajemnicy przed ojcem w porozumieniu z Ianem zapisała dziewczynę na zajęcia dodatkowe. Postawiła dziewczynie dwa warunki; miała to zatrzymać dla siebie i nie zawalić nauki. Dotrzymała słowa. W wieku osiemnastu lat wyjechała do Londynu na studia medyczne. Babka i wnuczka doskonale wiedziały, że dziewczyna nie ukończy medycy. Miała inne powołanie. Gillderoy poznał prawdę gdy wybrał się na przedstawienie na West Endzie i zobaczył córkę na scenie. Grała Lady Makbet. Gdy ich spojrzenia się krzyżowały posłała mu pełen zadowolenia uśmieszek.
Dziś wiedziała, że jej łatwość wcielania się w role to nie tylko kwestia wyuczenia się pewnych zachowań, lecz genów. Dziś wiedziała, że aktorstwo miała we krwi. Dosłownie. Jej biologicznymi rodzicami była para aktorska; Thomas był wybitnym aktorem, reżyserem i scenarzystą. Miał naturalną manierę do zjednywania sobie ludzi. Był człowiekiem, a na planie tworzył pozytywną niemal rodzinną atmosferę. Camille była przeciwieństwem swojego męża. Chłodna, zdystansowana dorównywała mu talentem. Capaldi wiedziała kilka jej produkcji w kinach studyjnych i uważała że były to dobre solidne produkcje, które przez podejmowaną tematykę czy mały budżet nigdy nie miał szans przebić do szerszej widowni. O ironio córka podążyła podobną ścieżką kariery na pierwszym miejscu stawiając teatr na drugim produkcje kina niezależnego, artystycznego które w większości przypadków zachwycały krytyków, ale nie publiczność.
Blondynka była znana tylko nielicznym chociaż było wielu, którzy uważali ją „za nadzieję kina” czy „księżniczkę kina niezależnego” a wszystko za sprawą jednego filmu, któremu udało się przebić do świadomości szerszego odbiorcy.
„ Moja miłość mój przyjaciel mój wróg” opowiadała historię młodej kobiety żyjącej w toksycznym związku z mężczyzną o imieniu Romeo. Akcja filmu rozgrywała się w Londynie a odgrywająca główną rolę Capladi walczyła z rakiem. Była w trakcie chemioterapii. Do historii kina przeszła jednak scena w której sfrustrowana bohaterka goli głowę do zera.
Włosy wypadały jej wtedy garściami. Codziennie zostawały na grzebieniu więc gdy podczas kręcenia jednej ze scen gdy zostały ona w garści jej ekranowego partnera poczuła frustrację, ból i niewiele myśląc nad swoim zachowaniem wbiegła do łazienki i stanęła przed lustrem. Nożyczki tam leżały. Chwyciła je i zaczęła ciąć. Jedno pasmo, kolejne i kolejne Sylvia Coppola, która reżyserowała film nakręciła każdą sekundę jej załamania. Wszystko uchwyciło bezlitosne oko kamery zaś siniaki namalowane sprawną ręką charakteryzatorki dodały scenie jeszcze więcej dramatyzmu.
Maszynka leżała na umywalce jakby zapraszała ją do wykonania ruchu. Chwyciła ją w obie dłonie i włączyła przykładając do głowy. Przeciągnęła od góry do dołu pozostawiając jedynie kawałek nagiej skóry. Michael, który występował z nią w tej scenie po prostu stał i się gapił oszołomiony. Im więcej włosów leżało u jej stóp tym większą ulgę czuła. Dwa tygodnie później po zakończeniu zdjęć poddała się zabiegowi podwójnej mastektomii. Gdy film miał swoją premierę na Festiwalu w Wenecji rozdawała uśmiechy. Stroje, które wybrała wspólnie z zatrudnioną na tę okazję stylistką skutecznie ukryły fakt iż nie miała piersi. Nikt nie zauważył jak wiele ją kosztuje uśmiech.
Hollywood nie toleruje słabości, pomyślała idąc do łazienki. Nauczyła się więc nosić je jak zbroję. Gdy nie dostała roli w Grze o Tron wróciła do domu i do swoich początków. Do miejsca gdzie wszystko się zaczęło. Stopniowo na deskach teatralnych, grając w niszowych produkcjach odbudowywała poczucie własnej wartości. Dziś chciałaby martwić się tylko rachunkami. Westchnęła i ubrała się. Była w końcu na wakacjach więc mogła chociaż pójść na spacer, albo znaleźć kino.
Eva miała wrażenie, że wzrok płata jej figle. W „Czarnym kocie” przy jednym ze stolików siedziała Venetia Capaldi czytając książkę i popijając mrożoną kawę przez słomkę. Miała krótsze włosy niż na planie. Jaśniejsze, lecz na pewno była to ona. Jakby wyczuwając na sobie jej spojrzenie podniosła do góry głowę i zmarszczyła brwi na widok znajomej twarzy. Aktorce nie pozostało nic innego jak się przywitać. Capaldi natomiast odłożyła na stolik książkę. Eva przelotnie zerknęła na tytuł. Tia czytała „Dziwne losy Jane Eyre”
— Cześć — wykrztusiła blondynka.— Fajna książka?
— Dopiero zaczęłam — wyjaśniła zerkając na okładkę. — Nie znalazłam w mieście kina.
— Bo go nie ma — odpowiedziała jej Eva. — Filmy są czasem wyświetlane w Ośrodku Kultury, ale to raczej starocie dla starszych znudzonych pań.
— Lubię stare kino — odparła na to Capaldi. Eva zmarszczyła brwi. Dlaczego mnie to nie dziwi?, pomyślała, ale nie powiedziała tego jednak głośno. Venetia i Thomas w przerwie między zdjęciami bez końca mogli rozmawiać o starych filmach o których Eva nawet nie słyszała. Popatrzyła na książkę na stoliku. Tom nadal imiona swoim córkom po znanych siostrach.
— Thomas polecił ci tę książkę? — zapytała nie mogąc się powstrzymać.
— Wspominał o niej — odpowiedziała aktorka.
— Wiesz, że jego dwie córki noszą imiona po tych dwóch pisarkach?
— Tak — odpowiedziała na kolejne pytanie i bezwiednie poruszyła się na krześle. Rozmawiasz z jedną z nich, pomyślała z trudem powstrzymując się od uśmiechu. Sytuacja była absurdalna, ale gdy zobaczyła tę książkę w księgarniani nie mogła się jej oprzeć.
— Co ty tu robisz?
— Przyjechałam na urlop.
Eva uniosła brwi.
— Urlop? Przyjechałaś na urlop akurat tutaj? — zapytała z lekkim niedowierzaniem.
— Miejsce jak każde inne — odpowiedziała jej coraz bardziej zirytowana przesłuchaniem Capaldi.
— To miejsce nie jest jak każde inne — odbiła piłeczkę Eva — Wiesz, że w okolicy mieszka córka Toma z mężem?
Wpatrywała się w Evę dłuższą chwilę w milczeniu. Thomas kilka razy w rozmowie wspomniał, że jego dzieci mieszkają w Meksyku, lecz Capaldi nie sądziła, że jej siostra bliźniaczka jest tak blisko. Głośno przełknęła ślinę co nie umknęło uwadze koleżanki po fachu.
— Chciałabyś ją poznać?
— Co? — tego kompletnie się nie spodziewała. Nie była gotowa na spotkanie z kimś kto był jej kiedyś tak bliski a teraz jest tak daleki.
— Nie wiem — wykrztusiła.
— To ci jednak niewiele pomoże. Thomas jest żonaty.
Zamrugała powiekami zaskoczona gdy sens słów Evy w pełni do niej dotarł. Wszystkie wcześniejsze pytania stały się jasne. Eva sugerowała albo raczej jawnie myślała, że Tia chcę uwieść reżysera. Nie mogąc się powstrzymać parsknęła śmiechem.
— Przepraszam — przyłożyła dłoń do ust chichocząc. — Nie próbuje poderwać Thomasa.
— To co robisz w Meksyku?
Uciekam przed nim, pomyślała. I trafiłam do miejsca gdzie mam siostrę- bliźniaczkę na wyciągnięcie ręki. Los nie mógł bardziej pokazać jej jak ma w nosie jej uciekanie od problemów.
— Chciałam pojechać na wakacje i wykupiłam bilet na pierwszy lepszy lot — odpowiedziała. To była część prawdy. Eva niekoniecznie musiała znać tę drugą część. Capaldi wstała kładąc na stoliku kilka banknotów. — Na razie — chwyciła książkę i wyszła zirytowana.
***
Vicenzo Diaz był chudym dzieckiem. Wysokim jak na swój wiek chłopcem, który zawsze obrywał od starszych roczników. Zabierano mu drugie śniadanie przygotowane przez matkę , zanurzano jego głowę w toalecie, bito i poniżano i właśnie dlatego obecna sytuacja go przede wszystkim bawiła. Dziś on był górą. Był tym groźnym złym wilkiem, którego pokazywano sobie palcami, którego unikano. Dawnej go wyśmiewano, dziś był przerażającym typkiem z poprawczaka. Uśmiechnął się do jakieś pierwszoklasistki. Dziewczyna popatrzyła na niego z szeroko otwartymi oczami i uciekła czym prędzej ze szkolnego korytarza. Osiemnastolatek pokręcił w rozbawieniu głową i zsunął z ramion plecak do którego wrzucił potrzebne na następne zajęcia podręczniki. Skrzywił się na widok podręcznika do biologii dla zaawansowanych. Gdy wrócił do szkoły trafił do klasy o profilu biologiczno-chemicznym. Wychowawcą klasy był sam Ricardo Perez. W innych okolicznościach byłoby to nawet zabawne gdyby nie wymogi jakie musieli spełnić uczniowie. Dick zachowywał się tak jakby wszyscy planowali iść na medycynę a jego przedmiot był najważniejszy. Narzucił uczniom uczniom mordercze tempo. Zasypywał ich dodatkowymi ćwiczeniami, testami i rugał przy najmniejszym błędzie. Uczniowie zamiast szanować swojego nauczyciela mieli go za imbecyla.
W klasie biologicznej Perez wprowadził własne zasady i usadził uczniów według własnego widzimisię. Uczeń czy uczennica miał przypisaną ławkę. Nie mógł zająć innej. Siadano w jednopłciowych parach a racji tego, że liczba uczniów płci męskiej była nieparzysta Diaz siedział w ławce sam. W pierwszej ławce, w środkowym rzędzie. Nastolatek rzucił plecak na podłogę i rozsiadł się wygodnie na krześle. Dick popatrzył na niego karcąco.
— Zostaniesz po lekcjach — poinformował go ojciec spoglądając na niego surowym wzrokiem. — Spóźniłeś się — popatrzył na niego hardo. Nie zamierzał wdawać się w zbędne dyskusje. Wiedział, że on tylko na to czeka. Dick wrócił do przerwanego wątku swoim monotonnym głosem. Coś w ty w nim widziałaś mamo, zapytał sam siebie. — Diaz — zwrócił się do niego nauczyciel. — Zwiąż te kłaki — nakazał. — Jak nie masz frotki do włosów to pożycz sobie od któreś koleżanki — pokręcił z niesmakiem głową. Vincenzo uśmiechnął się kącikiem ust.
— Mam gumkę — stwierdził robiąc pauzę — do włosów — doprecyzował. Kilka osób z tyłu parsknęło śmiechem narażając się tym samym na pełne złości spojrzenie dyrektora. Nastolatek zebrał przydługie włosy i związał je w małą kitkę. Brodę oparł na dłoni stwarzając pozory słuchania monotonnego dyrektorskiego głosu, który zagłębiał się w budowę jednego z układów znajdujących się w ciele człowieka. Brunet natomiast wrócił myślami do rozmowy z właścicielem kawiarni.
Vicenzo zapisał się na zajęcia z kreatywnego pisania gdyż uznał, że wpis w szkolnych aktach będzie dobrze wyglądał w oczach kuratora pod którego pieczą miał zostać przez okrągłe dwanaście miesięcy. Jeśli w tym czasie nie popełni żadnego przestępstwa jego akta zostaną wyczyszczone. Dostanie „czystą kartę” Kuratorka była sympatyczną babeczką około pięćdziesiątki, która kazała mu na każdym spotkaniu sikać do kubeczka i opowiadać jak minął mu kolejny tydzień?
Nastolatek za każdym razem pomijał jeden czy dwa fakty z minionych siedmiu dni. Ona- Dolores Lopez doskonale zdawała sobie z tego sprawę, lecz dopóki pozostanie trzeźwy i będzie żył zgodnie z prawem nie miała się do czego przyczepić. To czego się czepiała to opinie nauczycieli na jego temat. Wszyscy zgodnie twierdzili, że chłopak powinien wykazywać większe zainteresowanie nauką. Zdolny, ale leniwy. Jedna z nauczycielek stwierdziła nawet, że wygląda jakby ciągle chciało mu się spać. Cóż to akurat była prawda. Mało sypiał.
Co kilka dni gdy siostra z która mieszkał miała nocny dyżur w lokalnej klinice wymykał się z domu i ruszał w stronę Wieżowca. To w jego piwnicach odbywały się niekoniecznie legalne walki. Klatka gdzie nie obowiązywały, żadne reguły i liczyło się prawo silniejszego lub sprytniejszego. Nastolatek zaliczył się do tej drugiej grupy. Był całkiem wysoki, ale chudy a wygrywał z przeciwnikami większymi od siebie. Dzięki walkom miał także pieniądze na swoje wydatki. Nie były to duże pieniądze, ale dzięki nim mógł dokładać się siostrze do rachunków.
— Przepraszam, że musiałeś czekać — drgnął na dźwięk głębokiego głosu Camillo Arango. — Ingrid uprzedziła mnie, że ktoś może chcieć przeprowadzić ze mną wywiad ale nie sądziłem, że ktoś mnie wylosuje.
— Jakoś tak wyszło — wymamrotał chłopak. — Mogę to nagrać? Naszą rozmowę — doprecyzował na wypadek gdyby starszy facet nie wiedział o czym on mówi.
— Tak oczywiście, to jaki masz temat?
— Druga szansa na życie czy jakoś tak — odpowiedział mu szatyn grzebiąc w swoim plecaku w poszukiwaniu listy pytań którą gdzieś sobie zapisał na kartce. — Przepraszam — wymamrotał skrępowany swoim nieprzygotowaniem.
— Nie szkodzi. Mam czas — Camillo łypnął na Eddiego, który obserwował ich zza lady z ustami zaciśniętymi w wąską kreskę. Chłopak pilnował go na każdym kroku i wyraził już swoje niezadowolenie z powodu wywiadu w końcu zalecenia Juliana jego brata były inne. Camillo jednak nie był fanem leżenia w łóżku i wypoczynku.
— Czym dla pana jest druga szansa? — zapytał go chłopak, który najwyraźniej.
— Nowym początkiem — odpowiedział mu Camillo. — Najprościej mówiąc. To szansa na nowe lepsze życie. I trzeba na nią zasłużyć.
— Gdyby to było takie proste — mruknął chłopak. — Zdaniem pana każdy powinien dostać drugą szansę? Nawet mordercy czy gwałciciele?
— Kwestia drugiej szansy to skompilowana sprawa
— Czyli jednak nie każdy na nią zasługuje — odbił wyraźnie zadowolony z siebie chłopak. — Są czyny, których się nie wybacza. Gwałt, zabójstwo i okradanie matki, żeby mieć na prochy — urwał i łypnął na mężczyznę który przypatrywał się mu z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
— Nieważne.
— Jestem zdania, że jest pewna pula występków, które trudno jest wybaczyć, zapomnieć i pozwolić człowiekowi naprawić swoje błędy. Wszystko zależy od podjęcia osoby proszącej o wybaczenie. Czasem wystarczy wyciągnąć rękę.
Vicenzo prychnął pod nosem dając jasno do zrozumienia co myśli.
— Jestem modelowym przykładem faceta, który dostał drugą szanse od najbliższych — popatrzył na niego zaskoczony. — Jestem niepijącym alkoholikiem.
— Długo? — zapytał go chłopak.
— W tym roku mija siedem lat odkąd przestałem zaglądać do kieliszka. I to nie jest łatwa droga, ale jedyna słuszna. Zaprzestanie picia nie jest trudne. To co jest trudne to pozostanie trzeźwym. Nie mogę już sięgać do kieliszka gdy mam ciężki dzień, albo pokłócę się z synem i walnę sobie jedno piwko na rozluźnienie.
— Możesz
— Nie chcę. Chcę i nie chcę jednocześnie bo oglądanie życia, własnego życia na trzeźwo nie należy do najłatwiejszych. Uświadamiasz sobie jak wiele cię ominęło.
— Najgorsze są luki w pamięci — wymamrotał nastolatek. — Budzisz się w obcym miejscu, wśród nieznanych ludzi i jedyne o czym jesteś wstanie myśleć to kolejna działka.
— Od dawna jesteś trzeźwy?
— Od pierwszego stycznia — poinformował go i wyłączył nagrywanie. — To nie jest coś co chciał utrwalać na taśmie. — Matka zafundowała mi piekielnego sylwestra.
— Twoja matka zrobiła wszystko co mogła żeby cię ocalić
— Tak i pewnego dnia będę jej za to wdzięczny — odparł chłopak z wyraźną kpiną w głosie. — Pewnego dnia dotrze, że zmusiła mnie do trzeźwości z miłości.
— Twoja matka
— Nie może na mnie patrzeć — wszedł mu w słowo chłopak. — Nie może przebywać ze mną w jednym pomieszczeniu. Rodzinie powiedziała, że wyjechałem na wymianę, obóz czy jak ona tam nazwała mój kilkumiesięczny pobyt w poprawczaku. Moja własna matka podrzuciła mi prochy żeby mnie zamknęli więc nie pierdol mi o miłości — wstał
— Zaczekaj — chwycił go za rękę. — Pewnego dnia będzie łatwiej.
Prychnął pod nosem i opuścił kawiarnię.
***
To był dziwny rok dla Emily McCord. Na mocy porozumienia między dwoma państwami została przeniesiona z Interpolu do FBI i na początku czuła się jak kukułcze jajo przerzucone z jednego gniazda do drugiego. Nowy zespół nie zamierzał ułatwiać jej powierzonych zadań. Blondynka była niczym młody nieopierzony kurczak i w ciągu dwunastu miesięcy popełniła wiele błędów i jeszcze więcej się na nich nauczyła. W Stanach znalazła coś jeszcze; rodzinę i poczucie wspólnoty, którego nie czuła od bardzo dawna. W mieście dzieciństwa pojawiła się jednak z zupełnie innego powodu- pogrzeb Emmy.
Pomysł zorganizowania ceremonii wyszedł od Thomasa. Ojciec kobiety chciał ostatecznie pożegnać się z córką. Emily nie miała do niego o to żalu. Rozumiała swojego staruszka. Chciał ruszyć dalej, zakończyć proces żałoby. Pożegnać się. Był ciepły październikowy poranek dwa tysiące dziewiątego roku roku gdy sięgnęła po test ciążowy. Dłuższą chwilę wpatrywała się w dwie kreski w małym okienku. Test ciążowy był jednie formalnością. Od kilku dni czuła się dziwnie słaba. O poranku kręciło jej się w głowie, od zapachu kawy żołądek podchodził jej do gardła zaś na widok zmasakrowanych zwłok zwymiotowała. I właśnie dlatego zaczęła podejrzewać, że w jej ciele zagnieździł się lokator. Albo lokatorka, pomyślała i zadrżała. To nie był dobry moment na dziecko. Gdyby zwierzyła się z tego ojcu Thomas MCord stwierdziłby, że na dziecko nigdy nie ma dobrego momentu. Byłby szczęśliwy gdyby zdecydowała się urodzić. Emily na samą myśl o posiadaniu dziecka czuła jak stróżka potu spływa jej wzdłuż kręgosłupa a gula niemal natychmiast pojawia się w gardle. Dziecko? Miała urodzić dziecko Matta? Popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. Rękę bezwiednie przycisnęła do brzucha. Było jej niedobrze. Była kompletnie nie gotowa. Z trudem przełknęła ślinę przykładając dłonie do policzków. Dziecko Matta , pomyślała I poczuła jak żołądek podjeżdża jej do gardła. Podniosła klapę od sedesu i zwymiotowała.
Nie była gotowa na macierzyństwo. Nie planowała dzieci. Nie chciała mieć dzieci. Uważała, że nie została stworzona do bycia matką. Los jednak z niej zakpił i podjął decyzję bez jej udziału. Na drżących nogach podniosła się z klęczek podchodząc do zlewu. Opłukała usta i przemyła twarz lodowatą wodą. Całe szczęście zamiast nocować u matki zdecydowała się na hotel. Camille zapewne wystarczyłoby jedno spojrzenie aby odgadnąć stan Emily. Ostatnie czego chciała to obecność matki w swoim życiu. Na ceremonii pogrzebowej znosiła jej krokodyle łzy, lecz cierpliwość do kobiety, która ją urodziła była ograniczona. Emily miała bowiem świadomość, że łzy Camille były tylko na pokaz. Dla świata, dla dziennikarzy była matką pogrążoną w żałobie zaa zamkniętymi drzwiami unosiła się kilka metrów nad ziemią. Jasnowłosa zastanawiała się co albo raczej kto jest powodem jej zadowolenia? Palcami przeczesała włosy i podreptała w kierunku sypialni. Musiała się chociaż na chwilę położyć. Wślizgnęła się do łóżka i naciągnęła na siebie koc. Oczy niemal od razu napełniły się łzami.
Była rozbita. Rozdarta. Zdezorientowana. Wieść o ciąży i szalejące w jej wnętrzu hormony, pogrzeb siostry, spotkanie z dziwnie zadowoloną z siebie matką to wszystko razem wzięte sprawiło, że po powrocie do Hotelu Severina ulokowanego w samym sercu Londynu nie dość że nie była wstanie utrzymać niczego w żołądku dłużej niż kwadrans to wystarczyła jednak smutna myśl a łzy same zaczynały skapywać po policzkach. To sprawka tych głupich hormonów, stwierdziła przytulając policzek do miękkiej poduszki. Nie miała pojęcia w którym momencie zasnęła.
Gdy się obudziła na zewnątrz panowała ciemność zaś deszcz miarowo bębnił o okna. Przeciągnęła się leniwie i wstała. Czynność wykonała powoli w obawie że znowu zakręci jej się w głowie. Mimo później pory ruszyła na spacer.
Tęskniła za Londynem, za pędem, lewostronnym ruchem i wszechobecnym zgiełkiem. Brakowało jej nawet typowo angielskiej pogody I właśnie dlatego udała się na spacer pod kolorowa parasolką. Ulice o tej porze były opustoszałe. Ludzie smacznie spali opatuleni kołdrami w swoich łóżkach. Emily nieważne jak długo leżała w łóżku nie była wstanie zasnąć. Jej mózg nie chciał przejść w stań snu był ustawiony na ciągle czuwania. I to powodowało jej irytację. Była w domu, była bezpieczna ale całe jej ciało odczuwało niepokój.
Westchnęła głośno. Nie była przekonana, że to sprawka tylko i wyłącznie szalejących w jej ciele hormonów i nieproszonego w jej wnętrzu gościa. Niepokój odczuwała z jeszcze jednego powodu; Matt Simmons nie wiedział, że spodziewała się jego dziecka i Emily McCord wiedziała że jeśli zdecyduje się urodzić ona nigdy mu o tym nie powie. Nie chciała go w życiu malucha. Nie mogła jednak sama sobie zagwarantować, że nie pozna on prawdy. Matt wyjechał, lecz nadal mieli wspólne grono znajomych i wystarczyło jedno słowo, aby prawda wypłynęła na wierzch.
Z zadumy wyrwał ją świst i głośny huk. Obróciła się na pięcie obserwując jak motocykl z całym impetem uderza o bariery energochłonne. Kierowca przeleciał przez kierownice z impetem uderzając po sklepową wystawę która rozsypała się w drobnych mak. Ryk alarmu był ogłuszający. Dwóch następnych motocyklistów zatrzymało się i po chwili odjechało. Emily obserwowała jak wymieniają porozumiewawcze spojrzenia i odjeżdżają. Blondynka zamrugała powiekami zaskoczona. Nogi same poprowadziły ją w tamtym kierunku.
Nieznajomy leżał na brzuchu z nienaturalnie ułożonym ciałem. Jasnowłosa przyklęknęła przy mężczyźnie bezwiednie kierując dłoń w stronę jego szyi. Przyłożyła palce do miejsca gdzie znajdowała się tętnica. Pod opuszkami palców wyczuła szalejący puls. Ze świstem wypuściła powietrze z kieszeni płaszcza wyciągając komórkę. Nieznajomy jęknął i nieporadnie przekręcił się na plecy. Emily niemal od razu dostrzegła połyskujący w jego szyi kawałek szkła. Gdy po omacku próbował do niego sięgnąć chwyciła go za ręce i odciągnęła.
— Karetka jest już w drodze — męski głos z wyraźnym obcym akcentem wyrwał ją z zadumy. Emily bezwiednie splotła palce obu dłoni z palcami poszkodowanego. Popatrzyła na jego twarz. Nie miała pojęcia czy ją widzi, ale na pewno był przytomny. Uścisk jego palców był mocny i lodowaty.
— Nie radzę — powiedziała stanowczym chociaż lekko drżącym głosem. Nie miała pojęcia co robić? Potrafiła wytropić seryjnego zabójcę, ale miała problem z zebraniem myśli. Zerknęła na klęczącego przy niej bruneta, który wpatrywał się w kawałek szkła, który najwyraźniej utrudniał mu nie tylko oddychanie, ale także mówienie. — Powinniśmy ściągnąć mu kask? — zapytała bruneta. Żadne z nich nie wiedziało co robić. Ranny rzucił głową na boki jego palce zacisnęły się na jej dłoniach jak imadło. Zignorowała własny ból z niepokojem spoglądając na szkło w jego gardle, które najpierw zachwiało się i wyślizgnęło z rany. Krew trysnęła ciepłym lepkim strumieniem wprost na jej twarz. Nie wydała z siebie żadnego dźwięku działając bardziej instynktownie niż świadomie wyrwała swoje ręce z jego uścisku i skostniałe palce przycisnęła do krwawiącej rany. — Oddychaj — poprosiła czując jak się szarpie. Ostrożnie wsunęła palce w ranę i zacisnęła je na źródle krwotoku. Nie widziała jego oczu, ale czuła jak chwyta ją za nadgarstek. — Wiem, że to nieprzyjemne, ale musisz się uspokoić — oznajmiła nieco pewniejszym tonem. — Oddychaj, po porostu oddychaj — czuła na sobie spojrzenie towarzyszącego jej mężczyzny, lecz nie miała teraz czasu zaprzątać sobie tym głowy. Odłamki szkła wbijały jej się w kolana, lecz to zignorowała. Deszcz rytmicznie uderzał ją w plecy. Gdy paramedycy pojawili się na miejscu zdarzenia brunet zrobił im miejsce zaś Emily nawet nie drgnęła. Jeden z medyków popatrzył na blondynkę to na jej rękę.
— Tętnica? — zapytał domyślając się że jeśli zabierze dłoń mężczyzna umrze.
— Nie mam pojęcia — odpowiedziała mu. — Możemy ustalić to w miejscu z większą ilością sprzętu medycznego? — pokiwał głową. — Co mam robić? — zapytała go. Lekarz instruował ją krok po kroku i odliczał. Mówił kiedy ma się podnieść, nadawał rytm jej krokom. Gdy drzwi od karetki zamknęły się medyk dopiero wtedy ściągnął kask poszkodowanego.
Oczy miał zamknięte. Oddech przyspieszony podobnie jak tętno. Emily czuła je bardzo wyraźnie chociaż nie była pewna czy palce zaciskają się na jego tętnicy szyjnej. Wątpiła w to, lecz nie jej rolą było oceniać jego obrażenia. Kurtkę mu rozcięto podobnie jak znajdujący się pod spodem biały podkoszulek. Lekarz sprawnie podłączył go pod odpowiednie elektrody. Po chwili na ekranie pojawił się jego jego puls czy cokolwiek co oznaczały podskakujące miarowo zawijasy na monitorze. Sprawne lekarskie ręce przesuwały się wzdłuż ciała pacjenta badając je. Gdy ucisnął on jego prawe biodro z gardła mężczyzny wydobył się charkot. Emily poczuła drżenie pod palcami. Popatrzyła na lekarza, który jedynie skinął głową jakby sam przed sobą potwierdzał diagnozę. Karetka zatrzymała się przed szpitalem. Jeśli lekarze czekający przed szpitalem na pacjenta byli zaskoczeni widokiem kobiety w eleganckim pokrytym krwią płaszcz nie dali tego po sobie poznać. W ciągu kolejnych kilku minut z ust lekarzy padały słowa, który nie rozumiała. Igły na jej oczach wbijały się w jej ciało a krew tryskała w każdym możliwym kierunku brudząc ją, lekarskie kitle i podłogę. Lekarz, który zdaniem Emily był szefem uwolnił jej zdrętwiałe palce a na krwawiącą tętnicę wspólną szyjną założył odpowiedni zacisk. Pielęgniarka chwyciła blondynkę za łokieć i wyprowadziła ją z sali a następnie zaciągnęła zasłonkę. Cofnęła się o kilka kroków głośno przełykając ślinę.
— Co z nim? — głos za jej plecami sprawił że podskoczyła jak lalka. Odwróciła do tyłu głowę i popatrzyła na niego z szeroko otwartymi oczami.
— Nie wiem — wydukała i zachwiała się. Nieznajomy chwycił ją i uchronił przed upadkiem. Pomógł jej usiąść. Sam zajął miejsce obok. — Mówili strasznie dużo i strasznie szybko. Roztrzaskana miednica, uraz brzucha i klatki piersiowej. Trzymałam palce na tętnicy wspólnej szyjnej czy coś takiego — wpatrywała się w swoje zdrętwiała palce na których skrzepła jego krew. — Nie mają pojęcia czy z tego wyjdzie. Oni go po prostu zostawili.
— Kto?
— Nie wiem, ale sądząc po sylwetkach była to kobieta i mężczyzna. On wypadł z drogi, wziął za szybko zakręt.,
— Fabricio
— Co? — zamrugała powiekami.
— On ma na imię Fabricio— poinformował ją brunet. — Fabricio Guerra.
Emily zamrugała powiekami.
— Guerra — powtórzyła jego nazwisko. — Jesteś pewien?
— Znam go więc wiem doskonale jak się nazywa — odpowiedział jej na to i zmarszczył brwi, Nieznajoma poderwała się do góry jakby wstąpiły w nią nowe siły. — A ty masz jakieś imię?
— Mało ważne — machnęła ręką — Muszę już iść.
— Powinnaś zaczekać na policję, będą chcieli cię przesłuchać. Blondynka szybkim krokiem podeszła do kontuaru recepcji i zagarnęła kartę i długopis. Pielęgniarka popatrzyła na nią z grymasem niezadowolenia na twarzy. Szybko coś zapisała i podała nieznajomemu kartkę papieru.
— Twój numer telefonu?
— Nie, tablice rejestracyjne motocyklistów — poprawiła go. — Przekaż go detektywowi prowadzącemu śledztwo. Będą wiedzieć co z tym fantem zrobić. Uprzedź ich także, że sklep w który uderzył twój przyjaciel ma monitoring niech ściągnął zapis, nie wspominając już o zapisach monitoringu miejskiego. Na tej ulicy jest kilka kamer powinno wystarczyć aby uzyskać pełny obraz z miejsca zdarzenia.
— Jesteś z policji?
— FBI i muszę iść — ruszyła do wyjścia, lecz zatrzymała się — Mam nadzieję, że twój przyjaciel to przeżyje.
Emily Guerra uśmiechnęła się lekko do własnych wspomnień spacerując po szkolnym korytarzu. Bywały dni gdy zastanawiała się czy Fabricio pamięta tamten dzień? Wątpiła w to, lecz to właśnie tamtej nocy dowiedziała się, że Fausto Guerra ma dziecko. Syna. Nie wiedziała wtedy, że pokocha go całym sercem i zrobi dla niego wszystko wliczając w to zamieszkanie w kraju za którym oględnie mówiąc nie przepadała. Smukłymi palcami przeczesała jasne włosy i westchnęła łypiąc na zegarek. Gdy brunet zatrzymał się kompletnie zaskoczony na korytarzu posłała mu jedynie chłodny kurtuazyjny uśmiech.
— Ty i ja musimy porozmawiać — Emily weszła do jego gabinetu bez jakiegokolwiek „dzień dobry” czy „cześć” popatrzyła na Severina który uniósł lekko brew.
— Mam za chwilę ważne spotkanie — zaczął
— Czy ty myślisz, że twoje spotkania mnie w jakikolwiek sposób obchodzą? — zapytała go. Z trudem powstrzymał się żeby się nie uśmiechnąć. Ciąża dodawała Emily niebywałego wręcz uroku. — Nie grab sobie Severin bo dołożę wszelkich starań abyś miał myszy w domu. — dodała jakby czytając mu w myślach.
— Co?
— Stary zabobon mówi się że jak odmówisz czegoś kobiecie w ciąży to ta się zemści i sprawi że po twoim domu będą biegać myszy — usiadła na krześle uśmiechając się. — Ja uważam że szczury sieją większe spustoszenie.
— Przyszłaś prosić mnie o przysługę.
— Nie chodzi o mojego męża który chrapie — przerwała mu i posłała mu spojrzenie którym ludzie obdarzają natrętne muchy.
— Fabricio chrapie?
— Tak, gdy jest zmęczony. Wczoraj w nocy wziął prysznic, wślizgnął się do łóżka spał po kwadransie przytulony do mnie na łyżeczkę z nogami zaplątanymi w moje nogi i chrapał
— Emily
— Nie przerywaj mi — warknęła — mój mąż chrapie od kilku tygodni i wiesz uważam że to urocze ale mój mąż chrapie gdy jest wykończony. Praca na cholerne trzy etaty go wykańcza więc go zwolnisz w funkcji prezesa kliniki dla potrzebujących czy czymkolwiek zajmuje. Powiesz mu że znalazłeś kogoś bardziej odpowiedniego na to stanowisko.
— Nie mam nikogo innego na to stanowisko
— Więc zbierz dupę w troki i sobie kogoś poszukaj! — krzyknęła wściekła. Wstała i zaczęła krążyć po małym gabinecie Severina. — Fabricio wcześnie wstaje, późno się kładzie. Nieregularnie je. Schudł. Ja wiem że gonisz jak kot z pęcherzem żeby dobrać się do Barosso, pomścić śmierć żony, znaleźć wspólny język z synem któremu nawet nie przyznałeś się że jesteś jego ojcem. Rozumiem cię, wiesz mi byłam na twoim miejscu, robiłam to co robisz i wiem jak to jest mieć klapki na oczach i tylko swoje widzieć na wierzchu
— Ja wcale
— Och czy ja ci się pozwoliłam odezwać?— zapytała go — Nie zamknij się i słuchaj bo nie będę dwa razy powtarzać. Wiem i rozumiem, ale nie jesteś ślepy i nawet ty widzisz, że mojego męża coś trapi. I nie wiem czy jest to twoja rozciągnięta w czasie zemsta czy lafirynda była żona która ciągle do niego wydzwania.
— Wiesz o Natalii?
— Miło że z tego wszystkiego tylko to udało ci się zapamiętać.
— Powiedział ci?
— Widziałam listę nieodebranych połączeń więc zrobiłam małe czary-mary to nieistotne
— Grzebałaś mu w telefonie
— Nie grzebałam mu w telefonie tylko wyłączyłam budzik ustawiony na 3 30! zadzwoniła, nie odebrałam — usiadła — Nie chodzi tylko o nią. On — urwała w głowie szukając odpowiednich słów. — Coś go trapi. Rozkleił się podczas USG, zabrał mnie na kolację. Wiem, że coś go trapi nie wiem co, ale może tobie powie. — głos jej drżał. Dłonią przesuwała po brzuchu — Czyta im bajki a wczoraj trzy razy zadrżał mu głos. Conrado znam go, kocham go i wiem że coś jest nie tak jak być powinno. Czuje to.
— Porozmawiam z nim i znajdę kogoś bardziej odpowiedniego do pokierowania kliniką.
— Dziękuje Emily wstała, lecz za chwilę ponownie usiadła. Głośno przełknęła ślinę. — Musimy dopilnować żeby się do niego nie zbliżyła.
— Masz na myśli
— Lafiryndę, nadążaj.
—Mam ją zabić?
— Nie możesz ją jeszcze raz przekupić jeśli to pomoże.
— Zaraz skąd ty
— Zapomniałeś gdzie pracowałam? — zapytała go— Prześwietliłam Natalię — prychnęła. — Kilka dni przed otrzymaniem przez Fabricio pozwu rozwodowego jego była żona otrzymała okrągłą sumkę pieniędzy. Sprawdziłam ich pochodzenie i tak doszłam do ciebie. Obawiam się że pozbycie się jej teraz nie będzie takie proste.
— Przyleciała do Meksyku
— Nie. Jeszcze. Jest na tyle zdeterminowana żeby się tu pofatygować a wtedy bądź pewien że wydrapie jej oczy. Nie pozwolę znowu jej go skrzywdzić.
—Ja także.
— Miło że chodź raz się w czymś zgadzamy.
— Mogę cię o coś zapytać?
— Byle to było mądre pytanie.
— Dlaczego nie aresztowałaś wtedy Fausto? — zapytał ją Conrado. Emily popatrzyła na Severina i uśmiechnęła się blado. — Pozwoliłaś mu
— Czuwać przy chorym dziecku— weszła mu w słowo i westchnęła bezwiednie spoglądając na swój brzuch. Nie dało się go już ukryć więc Emily zaczęła się z nim obnosić. Położyła na nim dłoń czując jak chłopcy po raz kolejny rozpoczynają swoje przepychanki.— To był dziwny okres w moim życiu — zaczęła — Byłam wtedy kimś zupełnie innym. Wróciłam z Rosji gdzie misja nie przebiegła po mojej myśli, straciłam kontakt z bratem, z matką prawie nie rozmawiałam a ojciec zorganizował ostatnie pożegnanie Emmy. Byłam w ciąży z człowiekiem który mnie — urwała jakby uświadomiła sobie że powiedziała za dużo. — Cały świat się walił a Londyn płakał ze mną. — wzięła głębszy oddech. — Wypadek był okropny. Widywałam już podobne rzecz a nawet gorsze. Taki zawód. Oderwane kończyny, zmaltretowane ciała ale sądzę że w tamtym momencie zadziałał instynkt. Gdy wiedziałam jak wszyscy odjeżdżają zostawiając go na pewną śmierć. Chciałam kogoś uratować i padło na niego — wstała — Wiesz dlaczego nazywają mnie „czarną wdową” ? Oczywiście że nie.
—Tworzysz sieci
— I myślisz jak moja matka. I to nie komplement i to tylko część prawdy. Po wypadzie do Rosji zaczęli nazywać mnie czarną wdową bo sprawiłam że dziesięć kobiet zostało wdowami. Uznali że to takie cholernie zabawne. Musiałam kogoś uratować żeby przekonać się czy jestem jeszcze człowiekiem czy już tylko robotem. Dlaczego nie powiedziałeś o tym Fabricio?
— Bo to nie moje rola — odpowiedział jej zgodnie z prawdą. Powinnaś mu powiedzieć.
— Być może pewnego dnia powiem. Pewnego dnia — zaznaczyła i zostawiła Severina samego ze swoimi myślami.
***
Gabinet Leo różnił się od sali w której trenowali. Nie było mat do ćwiczeń tylko meble. Rosie zauważyła, że nie ma w pomieszczeniu zbędnych bibelotów a ściany ozdobione były dyplomami wyższych uczelni z jego nazwiskiem. Dłuższą chwilę wpatrywała się w jeden z zawieszonych dyplomów. Robiła wszystko aby odwlec nieuniknione i oboje dobrze o tym wiedzieli. Leo jednak milczał.
— Zamierzasz się odezwać? — zapytała zirytowana blondynka nie mogąc znieść ciszy panującej w pomieszczeniu.
— Cześć, Rosie — odezwał się mężczyzna. Nastolatka odwróciła do tyłu głowę posyłając mu krzywy uśmiech.
— Cześć Leo. Mogę mówić ci po imieniu?
— Zwracaj się do mnie jak będzie ci wygodniej — odpowiedział jej na to. Przewróciła oczami i wyjrzała na zewnątrz. — Podobno w mieście była jakaś strzelanina.
— Niczego nie słyszałem — odpowiedział spoglądając na dziewczynę. Rose miała na sobie za duży podkoszulek, krótkie spodenki i glany. — Nowy image? — zapytał.
— Testuje styl w którym będę czuła się najlepiej — odpowiedziała mu. — Miło, że zauważyłeś.
— Kolczyka w nosie nie da się przegapić — odpowiedział na to. Wyszczerzyła zęby w uśmiechu i usiadła na parapecie. — Mówiłaś, że chcesz pogadać — przypomniał jej powód, który sprawił, że pojawiła się w jego gabinecie. Rose w roztargnieniu przeczesała krótkie blond włosy.
— Pora aby zadbała o swoje zdrowie psychiczne — rzuciła lekkim tonem jakby to była wizyta u dentysty. — Wybór padł na ciebie. Będziesz moim terapeutą.
— A jaki masz problem?
— Nie rżnij głupa, Leo. Wszyscy wiedzą jaki mam problem. Całe to pieprzone miasto wie, że sam za sobą próbę samobójczą i próbowano mnie zabić. A i gdybyś przegapił moja dziewczyna została zamordowana przez swojego brata, który zdążył przed zabiciem jej zrobić jej dziecko. Wiesz takie typowe problemy nastolatki.
— To od jakich „typowych problemów nastolatki” chcesz zacząć rozmowę?
— Nie powinieneś powiedzieć coś w stylu "że moje problemy nie są typowe, że jestem wyjątkowa i mam po co żyć” No dalej Leo — zachęciła go. — wyrzuć z siebie ten cały psychologiczny bełkot.
— Psychologiczny bełkot?
— Tak, że życie jest piękne, że kiedyś będzie lepiej, że kiedyś wszystko się ułoży i będę szczęśliwa. To dla mnie psychologiczny bełkot.
— Nie mogę ci tego obiecać.
— Dlaczego?
— Dlatego, że nie wiem co będzie „kiedyś” — zaznaczył w powietrzu cudzysłów. — Tak być może kiedyś będzie dobrze i nauczysz się znowu szczerze śmiać lub wręcz przeciwnie. Rose mam zasadę, że nie okłamuje pacjentów.
— Powinieneś.
— Dlaczego?
— Dlatego, że może gdybym to usłyszała to czułabym się lepiej. Przestałabym spać w łóżku rodziców przytulona do mamy. Przestałabym się bać.
— Czego się boisz?
— Boje się — urwała i nerwowym gestem przeczesała włosy — że następnym razem mi się uda. Następnym razem gdy się potnę na pewno się wykrwawię. Przestałam jeździć na motorze bo boje się że skończę jak wuj Gael, który wpakował się na drzewo i umarł.
— Nie chcesz umrzeć?
— Nie chcę by mama przeze mnie płakała — odpowiedziała mu. — Ja i Gael jesteśmy do siebie podobni. Oboje jesteśmy uszkodzeni i zepsuci. Jego też chciano naprawić.
— Naprawić? Rosie.
— Był gejem — wyznała — Wmówili mu, że to nienaturalne, grzeszne i wyleczyli go z choroby. Ożenił się, spłodził syna i został alkoholikiem — roześmiała się bez cienia wesołości. — Po pijaku wpakował się na drzewo — wstała i podeszła do okna. — Chciał umrzeć.
— To mógł być po prostu nieszczęśliwy wypadek.
—Wziął zakręt z prędkością stu czterdziestu kilometrów na godzinę, wpakował się na drzewo i spalił się żywcem w aucie. W końcu dosięgnęły go ognie piekielne, które mu obiecano. Leo — odwróciła się w stronę psychologa. Głos jej drżał. — Nie chcę skończyć jak wuj Gael. Nie chcę, aby moja mama przeze mnie płakała. Nigdy więcej.
— I to jest coś nad czym możemy wspólnie pracować.
***
Vincenzo Diaz dzień zakończył na dywaniku u dyrektora. Co prawda Dick wezwał go do siebie wcześniej, lecz chłopak kompletnie zignorował zaproszenie i nie pojawił się. Zapukał do drzwi gabinetu Pereza, gdy było już po lekcjach. Nie czekając na zaproszenie wszedł do środka.
— Wzywałeś?
— Kilka godzin temu.
— Byłem zajęty — odpowiedział mu nastolatek. — O co chodzi? — zapytał i rozsiadał się wygodnie na krześle dla petentów. Dick popatrzył na niego zirytowany.
— Nie zostałeś po lekcjach.
— A serio sądziłeś, że zostanę — zapytał go rozbawiony. Usta rozciągnął w uśmiechu. — Cóż za rozczarowanie, że jestem nieposłusznym gówniarzem, który robi co chcę. To był pierwszy i ostatni raz gdy wysłałeś mnie do kozy.
— Odbędziesz karę jutro.
— Ani, jutro, ani za tydzień ani za miesiąc. Przymkniesz to to oko.
— Mam odwrócić wzrok od łamania przez ciebie zasad bo jesteś moim synem?
— Po pierwsze nie jesteś moim ojcem, jesteś dawcą spermy. Nikim więcej nikim mniej. Odwrócisz wzrok ponieważ jeśli tego nie zrobisz udam się do szeryfa i powiem z jakiego źródła miałeś pieniądze, które zakopałeś na ziemi Vegów?
— Szantażujesz mnie?!
— Szantaż to takie brzydkie słowo — zacmokał — Daje ci wybór— wstał i podszedł do drzwi. — Ufam, że podejmiesz mądrą decyzję — posłał mu przez ramię uśmiech i wyszedł. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 16:32:17 12-02-23 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA III, CAPITULO 107 cz. 1
ERIC/MARCUS/QUEN/FELIX/JORDI/NELA/CAMILO/JAIME
Emily pojawiła się na progu jego mieszkania bez zapowiedzi. Była wzburzona, a on za bardzo znał tę minę z lustra, żeby pytać ją, co się stało. Conrado Saverin się stał, jak zwykle. Tylko on mógł człowieka tak wyprowadzić z równowagi. I nie robił tego celowo. Santos czasem miał wrażenie, że Saverin i ten jego stoicki spokój i opanowanie były najbardziej irytujące pod słońcem. Im on był spokojniejszy, a może nawet obojętny czy zimny jak lód, tym DeLunie krew szybciej gotowała się w żyłach. Zdążył już poznać Emily na tyle dobrze, by zauważyć to podobieństwo między nimi. Rzadko tracili kontrolę, ale kiedy już im się to zdarzało, zwykle miało to coś wspólnego z Saverinem.
− Nie mam nic na obiad i nie zamierzam dla ciebie gotować – oświadczył na powitanie, mimowolnie przesuwając się w progu, by móc ją przepuścić. Zawiesili topór wojenny dla dobra Alice, ale ich przyjaźń nie była taka sama jak przedtem. – Co się stało? Wyglądasz na wściekłą.
− Bo jestem – odpowiedziała krótko i skierowała się do kuchni. – Dlaczego nie jesteś w szkole?
− Bo mam życie prywatne poza pracą. – DeLuna oparł się plecami o kuchenny blat, patrząc jak gość nalewa sobie szklankę wody. – Szukałaś mnie w szkole?
− Nie szukałam. Po prostu cię tam nie widziałam – odparła i wychyliła szklankę duszkiem.
− Niech zgadnę: byłaś tam uciąć sobie pogawędkę z Conradem?
− Skąd ta myśl?
− Tylko on potrafi tak wytrącić człowieka z równowagi. O co poszło?
− O to samo, co zawsze.
− Ah. – Santos zrobił taką minę, jakby wszystko było jasne. – Wiesz, twój mężulek potrafi zadbać o siebie sam. Saverin do niczego go nie zmusza.
− Czy ty właśnie bronisz Conrada? Myślałam, że jesteście śmiertelnymi wrogami czy coś w tym rodzaju. – Emily spojrzała na Santosa, jakby widziała go po raz pierwszy w życiu. Mężczyzna zaśmiał się cicho i wzruszył ramionami.
− To żadna frajda, kiedy inni się na nim wyżywają. Wolę robić to sam. – Coś w jego głosie dało jej jednak do zrozumienia, że nie interesuje go już zemsta na Saverinie. – Po co przyszłaś, Emily? – dodał z lekkim wyrzutem, jakby chciał jej pokazać, że robi mu przykrość, przychodząc i mącąc mu w głowie. Nie chciała tego, ale nic nie mogła na to poradzić, że zbliżyli się do siebie i nadal był osobą, z którą mogła porozmawiać o wielu kwestiach, które niekoniecznie podejmowała z Fabriciem.
− To ty się do niego włamałeś? – zapytała z grubej rury, wpatrując się w niego intensywnie. Słyszała od Fabricia o włamaniu w domu Conrada. Postanowiła więc upewnić się, że DeLuna nie próbuje niczego głupiego.
− Czy wyglądam na złodzieja? – zapytał, a widząc jej minę, poczuł się trochę urażony. – Ja mam większy polot.
− Tak? Ty na przykład używasz srebrnych strzał i zostawiasz cytaty z Biblii? – Emily podeszła bliżej, by móc spojrzeć mu w oczy. Przez chwilę piorunowali się wzrokiem.
− Żartujesz, prawda? – Eric roześmiał się cicho, odwracając wzrok i wyglądając, jakby szukał ukrytej kamery w swoim własnym mieszkaniu. – Myślisz, że ja stoję za kradzieżą w El Tesoro?
− Nie tylko mi przyszło to do głowy – zauważyła, a on odczuł nagłą irytację.
− W nosie mam, co myśli Guerra. Nie zamierzam się tłumaczyć.
− Może powinieneś. – Emily założyła ręce na piersi i uruchomiła swoje policyjne instynkty. – Sam wspominałeś mi zaledwie dzień wcześniej, że niezły z ciebie łucznik. Ponoć kiedyś trenowałeś łucznictwo.
− Wow. – Eric obszedł kuchenną wyspę i stanął po drugiej stronie, jakby chciał uciec jak najdalej od tej kobiety. – Albo hormony ciążowe zaćmiewają ci osąd albo masz naprawdę bardzo niskie mniemanie o mojej osobie. – DeLuna uśmiechnął się krzywo. Dotknęły go jej słowa, nawet jeśli starał się przekonać sam siebie, że tak nie jest. – Czy naprawdę sądzisz, że jestem tak głupi, by rozpowiadać o tym na prawo i lewo, a potem robić skok na miejscową śmietankę towarzyską?
Emily nic nie powiedziała. Starała się zeskanować go swoimi bystrymi ciemnymi oczami w poszukiwaniu oznak kłamstwa. Nic takiego nie znalazła. Za to nie uszło jej uwadze, że się denerwował, a nawet było mu przykro.
− Po prostu pomyślałam, że…
− Pomyślałaś, że tylko ja mógłbym wpaść na taki pomysł i upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Mogłem zyskać kupę szmalu, w końcu dla takiego materialisty jak ja, to niepowtarzalna okazja. Mogłem też utrzeć nosa Conradowi i zniszczyć reputację jego przyjaciół.
− Tego nie powiedziałam.
− Ale pomyślałaś. – Eric chwycił szklankę, z której piła i ruszył, by wsadzić ją do zmywarki, jakby chciał zająć czymś ręce i nie musieć na nią patrzyć. – Akurat teraz, kiedy mogę być blisko Alice i razem z twoim mężem pacanem staramy się dojść do porozumienia? Przecież wiesz, ile dla mnie znaczy Alice. – Ugryzł się w język, by nie dodać „ile ty dla mnie znaczysz, Emily”. Jeszcze tego brakowało, żeby całkowicie się przed nią odsłonił. − Miałbym to wszystko zaprzepaścić?
− Więc dlaczego przespałeś się z moją siostrą? – zapytała, sama nie wiedząc, dlaczego w ogóle porusza ten temat. Może miał rację i to hormony ciążowe zaćmiewały jej logiczne myślenie.
Szklanka, którą wkładał własnie do zmywarki pękła mu w dłoni, którą nieopatrznie zacisnął po jej słowach. Przez chwilę stał jak zamurowany.
− O tak, wiem o Venetii. Podobno jest w mieście. Nie mogłeś przepuścić okazji? Przypominała ci mnie? – Emily kontynuowała przesłuchanie.
− Nie pochlebiaj sobie – odgryzł się, odwracając się w jej stronę. Był naprawdę roztrzęsiony. – Nie wiedziałem, że to twoja siostra.
− Proszę cię. – Prychnęła, tym razem rozbawiona jego nędznymi próbami wyjaśnień. – Sam dałeś mi papiery. Mam uwierzyć, że nie wiedziałeś, kim jest Venetia, kiedy ją posuwałeś?
− Możesz wierzyć, w co chcesz, Emily. Nie wiedziałem.
− Tak samo jak nie wiedziałeś, że Alice jest w Meksyku, kiedy tutaj przyjechałeś?
− Już mówiłem, miałem tutaj robotę do załatwienia. Mam dosyć spowiadania się z tego, co robię. A ciebie co obchodzi, z kim sypiam? – zadał to pytanie, karcąc siebie w duchu za to, że mogłoby jej na nim zależeć. Wiedział, że to nigdy się nie stanie, a jednak jakaś część jego tliła się złudną nadzieją.
− Nie obchodzi. Nie chcę tylko, żeby taki człowiek kręcił się wokół mojej córki.
− A może jesteś zazdrosna? – podsunął, a ona się oburzyła. Nie miała jednak okazji nic odpowiedzieć, bo rozległo się pukanie do drzwi.
Santos uśmiechnął się półgębkiem i ruszył, żeby otworzyć. Na progu wynajmowanego mieszkania stał zastępca szeryfa i dwóch innych funkcjonariuszy.
− Panie władzo, czemu zawdzięczam ten zaszczyt? – zapytał lokator, przywołując na twarzy czarujący uśmiech, ale Basty nie dał się omamić.
− Mamy zgodę pani Serratos na przeszukanie mieszkania. Mamy powody, by sądzić, że złodziej z El Tesoro użył strzał pochodzących z kolekcji byłego burmistrza. – Basty podał mu nakaz przeszukania, a Eric przyjął go od niego od niechcenia, nawet nie czytając.
− Skoro dona Teresa wyraża zgodę, proszę śmiało. – Zaprosił ich gestem do mieszkania, ale kiedy oddawał nakaz, zauważył, że jest on zaplamiony krwią. Dłoń, w której zgniótł szklankę była poraniona, a na panele skapywały gęste krople krwi. Nie poczuł bólu, bo nadal buzował w nim gniew po rozmowie z Emily. Basty rzucił mu pytające spojrzenie, a on wyjaśnił: − Drobny wypadek w kuchni. Proszę, niech się panowie rozgoszczą.
− Co się dzieje? – zapytała Emily, kiedy wrocił do kuchni i chwycił papierowy ręcznik, by owinąć nim dłoń.
− Cóż, najwidoczniej nie tylko ty podejrzewasz mnie o kradzież. I mogę się założyć, że wiem, skąd szeryf dostał cynka. – Spojrzał na blondynkę znacząco.
− Fabricio nie zrobiłby tego. Umawialiśmy się, że zawieszamy topór wojenny.
− Jak sobie chcesz. – Eric wzruszył ramionami i poszedł za funkcjonariuszami, którzy przeszukiwali dom.
− Masz coś przeciwko kilku pytaniom? – Basty wyciągnął notes, chcąc spisać zeznania DeLuny.
− To zależy. Jestem podejrzany?
− Wszyscy obecni na przyjęciu są świadkami i potencjalnymi podejrzanymi. To rytunowa procedura. – Castellano starał się brzmieć tak, jakby nie było to ważne, ale był to jedyny sensowny trop, jaki do tej pory znaleźli, więc chciał jak najszybciej się przekonać, czy Fabricio Guerra miał rację. – Zechciałaby pani nas zostawić? – poprosił Emily, która obserwowała jak dwóch policjantów przetrząsa sypialnię Erica. Ocknęła się z rozmyślań.
− A ja nie jestem przesłuchiwana?
− Pani i pani mąż jesteście poza kręgiem podejrzanych. Wiemy, że w czasie kradzieży przebywali państwo przy wejściu do hacjendy, jest mnóstwo świadków. Conrado Saverin również za państwa poręczył.
− Niech zostanie, nie mam zbyt wiele do powiedzenia. – Eric machnął ręką obwiązaną ręcznikiem papierowym, nie patrząc w oczy Emily. – Co chcesz wiedzieć? – zwrócił się do zastępcy szeryfa. Zdążyli dobrze się poznać, kilka razy bywał nawet w jego domu, kiedy pracował z Felixem nad jego blogiem. Castellano był porządnym człowiekiem, dlatego nie martwiło go to całe śledztwo.
− Gdzie byłeś w czasie kradzieży?
− Na przyjęciu, w namiocie – odpowiedział Santos jak gdyby nigdy nic. Sprawiał wrażenie trochę rozbawionego sytuacją.
− Według świadków byłeś odpowiedzialny za oświetlenie, to prawda?
− Zgadza się.
− Co spowodowało awarię?
− To nie była żadna awaria. Światła zostały wyłączone.
− Jak to?
− Tak to – odpowiedział brunet trochę poirytowany. – Oświetleniem w ogrodzie sterowałem moim tabletem. Byłem ciekawy licytacji, więc udałem się do namiotu, by zobaczyć gitarę z podpisem Carlosa Santany i zostawiłem tablet przy barze. Każdy mógł go wziąć i wyłączyć światla, by stworzyć okazję do kradzieży.
− Zdajesz sobie sprawę, jak to brzmi? – Basty wyglądał, jakby sam chciał upomnieć Erica, by zważał na słowa i nie pogrążał się bardziej.
− Mówię prawdę. Zresztą, to chyba nie ma znaczenia, prawda?
− Co masz na myśli?
− Ci wasi „świadkowie” to Fabricio Guerra, tak? – zapytał, ostentacyjnie spoglądając na Emily. – Kiedy Fabricio dawał ci cynk, wspomniał o swojej chorobliwej zazdrości o mnie i swoją żonę? – Wskazał na Emily, która zacisnęła pięści. – Może zamiast słuchać Guerry, pogadasz z synem.
− Co masz na myśli? – Basty napiął wszystkie mięśnie, zaczynając odczuwać niepokój. Czy to możliwe, że Felix maczał palce w kradzieży?
− Rozmawiałem z nim chwilę przed tym jak zgasły światła. Staliśmy kilka stóp od siebie, kiedy światło ponownie się włączyło.
− Mogłeś wspomnieć o tym wcześniej.
− Po co? Przyszedłeś tu z konkretnym zadaniem. Nie chciałem psuć ci frajdy. – Eric uśmiechnął się zawadiacko i akurat w tym momencie jeden z policjantów wyszedł z niewielkiego pomieszczenia, które służyło za schowek. Znajdowały się w nim pozostawione przez byłych właścicieli rzeczy.
− Szefie, mamy coś – powiedział Ramirez, a Basty skierował się w tamtym kierunku.
Były to stare łuki sportowe i strzały, o których wspominała Teresa Serratos.
− Będziemy musieli pobrać twoje odcinki palców – mruknął jeden z funkcjonariuszy, Sanchez, a DeLuna roześmiał się jeszcze głośniej.
− W takim razie od razu mnie aresztujcie. Na tych rzeczach jest pełno moich odcisków. – Widząc zdumione spojrzenia policjantów i pełen politowania wzrok Emily, dodał: − Musiałem zrobić porządek z tymi gratami, kiedy się tu wprowadziłem. Dotykałem wszystkiego. Dona Teresa nie widziała problemu, sama mi na to pozwoliła. A co, miałem to robić w rękawiczkach?
Basty westchnął ciężko, dokonując oględzin sprzętu sportowego. Nigdzie jednak nie dostrzegł charakterystycznych srebrnych strzał, których użył Łucznik z El Tesoro.
− Czy to wszystkie rzeczy poprzednich właścicieli? – zapytał, a Santos się zastanowił.
− Nie, sporo wyniosłem do piwnicy. A resztę zabrała dona Teresa i jej córka, Veronica.
Basty pokiwał głową. Ruszył do wyjścia z policjantami.
− Przepraszam za najście. Zadzwonimy, gdybyś był potrzebny na komisariacie.
− Będę czekał. – Santos skrzywił się lekko, ale uścisnął rękę szeryfowi. Wiedział, że wykonywał on tylko swoją pracę.
− Eric. − Za jego plecami odezwała się Emily, ale nie miał siły się zastanawiać, czy chce wznowić kłótnię, przeprosić go czy może raczej stawać w obronie Fabricia.
− Na ciebie już czas. – Rozdziawił szeroko drzwi wyjściowe, za którymi przed chwilą zniknęli funkcjonariusze. – Zrób mi przysługę i następnym razem zadzwoń, zanim przyjdziesz. Nie chcę, żebyś złapała mnie na gorącym uczynku, kiedy będę polerował narzędzia zbrodni.
Emily przyjęła jego przytyk z godnością, nie chcąc już wszczynać więcej kłótni i zostawiła go samego.
− Cholerny Guerra – warknął sam do siebie DeLuna, w rzeczywistości jednak będąc zły na samego siebie, bo to on sam pozwolił, by sprawy zaszły tak daleko.
***
W piątek w szkole dało wyczuć się napięcie w związku ze zbliżającym się pierwszym w tym sezonie meczem. Zawodnicy byli podenerwowani, nikt tak naprawdę nie wierzył w sukces drużyny, która przeszła spore roszady. Wielu dobrych graczy ukończyło szkołę w zeszłym roku, w dodatku trener Josema zawiesił nauczanie, by móc skupić się na zdrowiu. Całe brzemię spoczywało na barkach Marcusa, który jednak zdawał się być spokojny.
− To tylko sparing – powiedział, kiedy Quen zwrócił mu uwagę, że mógłby chociaż udawać, że mu zależy.
− Dla wielu z nich to coś więcej – powiedział Ibarra zgryźliwym tonem, wskazując na uczniów i uczennice, którzy do szkolnych mundurków przypieli sobie znaczki dopingujące drużynę i którzy rozprawiali głośno o niedzielnych rozgrywkach. – Daj z siebie wszystko.
− Zawsze to robię. – Delgado zdziwił się, że przyjaciel śmie wątpić w jego intencje.
− Powiesz mi wreszcie, o czym rozmawialiście ostatnio z Felixem, kiedy tak nagle zniknęliście w stołówce? – Quen wywołał temat, na który Marcus nie był przygotowany. – Daj spokój, nie jestem idiotą. Pokłóciłeś się z Adorą, wyszła obrażona. Nie gadacie ze sobą od poniedziałku.
− Nie pokłóciliśmy się. Po prostu…
− Po prostu jest zazdrosna.
− Niby o co?
− Chyba o kogo. – Quen poruszył znacząco brwiami, a widząc, że Marcus nadal nie ma pojęcia, co mu chodzi po głowie, niemal uderzył się otwartą dłonią w czoło. – O Veronicę! Była na przyjęciu w El Tesoro, prawda? Widziałem, jak z nią zniknąłeś. Wracacie do siebie czy co?
− Oszalałeś? – Po raz pierwszy w głosie Delgado dało się wyczuć złość. Z reguły trudno go było wytrącić z równowagi takim naigrywaniem i złośliwymi komentarzami. – Była z mamą na imprezie, wpadłem na nią przypadkiem i przez chwilę pogadaliśmy, to nic takiego.
− Gdyby to nie było nic takiego, powiedziałbyś Adorze – zauważył rozsądnie Quen. – Słuchaj, wiem, że nie lubisz o sobie gadać, ja zresztą też, ale popatrz na mnie – otwieram się coraz bardziej. Może i dla ciebie jest nadzieja.
Delgado przypatrywał mu się przez chwilę. Nad jego głową dostrzegł Conrada Saverina, przepuszczającego uczniów w drzwiach, by mogli wyjść na korytarz. Ich spojrzenia się spotkały i Conrado kiwnął mu głową na przywitanie. Minął czas, który Delgado dał nauczycielowi na wyznanie Enrique prawdy. Spojrzał ponownie na przyjaciela, który był tego dnia w wyjątkowo dobrym humorze. Nie miał serca mu tego powiedzieć, to nie powinno wyjść od niego. Wiedział, że nie może go okłamywać, a zatajanie prawdy też było formą kłamstwa, ale nie mógł się na to zdobyć. Postanowił zostawić tę kwestię Saverinowi.
− Adora i ja nie chodzimy ze sobą – odpowiedział po chwili, powracając do tematu. – Nie chcę wciągać jej w moje problemy. Poza tym Veronica to przeszłość.
− Hej, myślisz, że to mogła być ona? – Quena nagle olśniło.
− Co masz na myśli? – Marcus zatrzymał się przy swojej szafce i zaczął wyciągać z niej książki. Kiedy na twarzy Ibarry dostrzegł uśmiech zwycięstwa, postanowił go zgasić. – Veronica nie jest złodziejką.
− Przecież Łucznik też nie jest. Oddał pieniądze na szczytny cel.
− To nadal kradzież.
− Nie zgadzam się. Sam zrobiłem to samo. – Powiedział za dużo i kiedy zdał sobie z tego sprawę, było już za późno. – Obiecaj, że nie puścisz pary z ust! Jakiś czas temu poprosiłem Magika, żeby zhakował moje konto bankowe i przelał pieniądze na konta różnych fundacji.
− Pieniądze Fernanda Barosso? – dopytał szeptem Marcus, jednym ramieniem opierając się o szafki.
− To nie była jego forsa, wiesz o tym. Ukradł ją. To brudne pieniądze. Próbował ukryć je na moim koncie, sukinsyn. – Quen odczuł silną ochotę, żeby splunąć na podłogę, ale tego nie zrobił, bo znajdowali się niebezpiecznie blisko gabinetu dyrektora. – Więc zrobiłem, co trzeba. Spora cześć trafiła na konto kliniki dla potrzebujących. Nie mam wyrzutów sumienia, zrobiłbym to ponownie. Więc ten gość, Łucznik z El Tesoro, kimkolwiek jest, stoję za nim murem. Jeśli okazałby się nim być Veronica, jakoś to przełknę, choć jej nie trawię. Braterska solidarność. – Mrugnął oczkiem w stronę Marcusa, który nie mógł się powstrzymać i się roześmiał.
− Hej, Trzynastka. – Do kuzyna i jego przyjaciela podszedł młody Guzman.
Ulżyło mu, że Marcus zachował jego atak paniki w szkolnej szatni dla siebie. Jeszcze tego mu brakowało, żeby Ignacio Fernandez i jego banda rozpowiadali po całej szkole, że jest czubkiem. Delgado był jednak dyskretny i lojalny, można na nim polegać, czym tylko bardziej wkurzał Jordi’ego.
− Twój telefon… zapomniałem zapłacić. – Guzman był trochę zawstydzony. Nie dość, że Marcus był świadkiem jego ataku, to jeszcze przez niego stracił swojego smartfona, którym Jordi rzucił o ścianę pod prysznicem.
− Nie przejmuj się tym. – Marcus nie chował urazy. Doskonale wiedział, że czasem człowiek traci nad sobą panowanie i nie myśli racjonalnie.
− To niewiele, ale nie chcę prosić rodziców o kasę. Resztę dam ci po urodzinach, dziadkowie pewnie sypną gotówką. − Jordi wcisnął mu w rękę trochę banknotów.
− W porządku. – Marcus przyjął pieniądze, widząc, jak dużo kosztuje Jordana ten gest. Nie chciał się z nim spierać. Quen natomiast obserwował tę dwójkę ze zdumieniem. O nic nie pytał, bo ewidentnie jego kuzyn miał problemy, z którymi chciał się uporać samodzielnie. Ale nie mógł zapomnieć jego widoku w szpitalu w towarzystwie Basty’ego Castellano. Wyglądał wtedy jak wrak człowieka.
Dał się słyszeć dzwonek na lekcje i rozdzielili się. Quen ruszył na lekcję ZPT. Bezceremonialnie wcisnął się do ławki obok Adory i Neli.
− To podwójna ławka – zwróciła mu uwagę Garcia de Ozuna.
− Może gdybyś nie miała tak dużego brzucha, to byśmy się zmieścili we trójkę.
− Quen! Ona jest w ciąży. – Nela Guzman skarciła go ostentacyjnym szeptem, poprawiając na nosie ciężkie okulary.
Enrique i Adora wymienili rozbawione spojrzenia. Zdążyli się zakumplować i Ibarra często pozwalał sobie na żarty w jej towarzystwie. Nie przeszkadzało jej to, bo dzięki temu czuła się normalna. Nie patrzył na nią, jakby zaraz miała zacząć rodzić i nie obchodził się z nią jak z jajkiem. Polubił się też z jej bratem, z którym często rozmawiał na przerwach i w stołówce. Powoli przestawał być użalającym się nad sobą gburem, którym był podczas wakacji w Veracruz i stawał się dawnym sobą.
− Wiem – wytłumaczył się Quen, czując się trochę głupio. Jego kuzynka zawsze była ułożona i postępowała słusznie. Może dlatego nigdy nie byli ze sobą przesadnie blisko. On pakował się w kłopoty. Podobnie jak jej postrzelony brat. – Przepraszam – rzucił w stronę Adory, która tylko pokiwała głową na znak, że przyjmuje jego skruchę. − Nad czym pracujecie? – zapytał, spoglądając na skrawki materiału na stoliku.
− Kocyk dziecięcy – wyjaśniła Nela i w tym samym momencie ukłuła się igłą. Pisnęła z bólu i przewróciła butelkę z klejem na materiał. – Przepraszam! – spanikowała i próbowała załagodzić sytuację.
− Nic się nie stało, spokojnie. – Adora uśmiechnęła się, by pokazać jej, że to nic takiego, ale w oczach Marianeli już stanęły łzy.
− Spokojnie, śpiąca królewno. To nie wrzeciono – rzucił Quen, ale po jego słowach Nela tylko bardziej zaczęła się trząść.
Po lekcji Adora złapała ją przy szkolnych szafkach. Oczy miała podpuchnięte, ale wyglądała dużo lepiej.
− Naprawdę nic się nie stało. Już ci lepiej? – upewniła się, czując, że zniszczenie projektu na ZPT nie było bezpośrednim powodem wybuchu płaczu Neli.
− Tak, nic mi nie jest. Przepraszam, po prostu jestem zestresowana – wyjaśniła, zdejmując okulary, by przetrzeć je chusteczką.
− Chcesz o tym pogadać? Co jak co, ale o stresie wiem sporo. Jestem cieżarną licealistką z egzaminami na głowie. – Adora zaśmiała się cicho, wskazując na swój brzuch. Nela lekko się rozchmurzyła. – Nie rozmawiasz z wieloma ludźmi, prawda?
Nela wzruszyła ramionami. Od dziecka była cicha i nieśmiała. Obracała się głównie w gronie rodziny i bliskich. Sama nie miała przyjaciółek, dorastała ze znajomymi brata. Marcus, Felix i Ella byli dla niej najbliżsi i prawdopodobnie znali ją najlepiej, ale nawet z nimi miała problem, by swobodnie się komunikować.
− W porządku, ja też nie jestem zbyt towarzyska. – Adora dała jej do zrozumienia, że ona też jest typem samotniczki.
− Chodzisz ze szkolną gwiazdą – zauważyła Nela, jakby to przesądzało sprawę. Marcus był popularny, wszyscy go lubili albo mu zazdrościli. Adora skrzywiła się na wspomnienie chłopaka. Przyjaźnili się, ale on nadal nie zawsze się przed nią otwierał. Zastanawiała się, czy zawsze taki był, czy może to złamane serce sprawiło, że zamknął się na świat. To Nela uświadomiła ją w tej sprawie.
− Zawsze był bardzo dojrzały. Marcus – dodała, kiedy Adora zamrugała powiekami. – To dobry chłopak. Nie wiem, o co się pokłóciliście, ale na pewno się pogodzicie.
− Jak na tak cichą osóbkę, jesteś dobrą obserwatorką. – Garcia de Ozuna szturchnęła Nelę w ramię. Po raz pierwszy od dawna mogła jej się przyjrzeć z bliska. – Masz ładne oczy, dlaczego chowasz je za tymi grubymi okularami?
Marianela wzruszyła ramionami. Była przyzwyczajona do starych okularów i nawet kiedy matka nakazywała jej założenie nowych, modniejszych, albo zakup soczewek, zawsze odmawiała. Nie lubiła się rzucać w oczy, za szkłami okularów czuła się bezpiecznie, mogła się schować. Silvia dała więc w końcu za wygraną i przestała na siłę upiększać jedyną córkę, godząc się ze świadomością, że pewnie nigdy nie wyfrunie z gniazda.
− Chciałabyś przyjść do mnie w niedzielę? – zapytała znienacka Nela. – To nic takiego, ale mam urodziny i…
− Masz urodziny? Dlaczego nie mówiłaś wcześniej? – Adora udała, że jest oburzona. – Urządzasz imprezę?
− Nie do końca. Mama wyprawia małe przyjęcie, zaprosiła córki koleżanek, ale ja nikogo nie znam. A przynajmniej niezbyt dobrze. – Nela wbiła spojrzenie w swoje tenisówki, czując, że palą ją policzki. Adora była jedyną rówieśniczką, z którą zamieniła więcej niż kilka zdań, od kiedy wróciła do Pueblo de Luz. Była dla niej miła i wolała spędzić urodziny w jej towarzystwie niż potencjalnych koleżanek, które przygotowywała dla niej matka, chcąc zapewne wypchnąć córkę z jej strefy komfortu.
− Jasne, że przyjdę. Co chciałabyś dostać? – Adora obliczyła w głowie, ile ma czasu na zakup prezentu.
Nela zaczęła gorączkowo machać rękami, nie chcąc sprawiać jej kłopotu.
− Wystarczy, że przyjdziesz, to będzie wystarczający prezent, naprawdę.
− Czy ktoś wspomniał o imprezie? – Nad dziewczętami wyrosła nagle sylwetka Ignacia Fernandeza, który oparł się nonszalancko o metalowe szafki.
− Nie jesteś zaproszony. – Adora zgasiła szkolnego chuligana, który jednak na nią nie patrzył. Wzrok wbił w Marianelę.
− Co jest, czterooka, zapomniałaś języka? Jaka impreza? − Nela wyjąkała coś o urodzinach do swoich własnych stóp, a Nacho roześmiał się w głos, niemal klaskając w ręce. – To o której mam przyjść z chłopakami?
− Ignacio, nie jesteś zaproszony – powiedziała ponownie, tym razem dobitniej, Adora. Była zdenerwowana, Nacho pozwalał sobie na zbyt wiele i wyraźnie wprawiał Nelę w zakłopotanie.
− Daj spokój, jesteś nowa, więc niewiele wiesz o tym miasteczku, ale my z Guzmanami jesteśmy jak dobrzy znajomi. Nasi starzy chodzili razem do tej budy wieki temu. Miałbym przepuścić urodzinki Jordi’ego? Nie ma szans. Muszę mu złożyć życzenia osobiście.
Adora poczuła się niekomfortowo. Oczywiście nie przyszło jej do głowy, że jeśli Nela miała urodziny, jej brat bliźniak również. A Ignacio chciał skorzystać z okazji, by wprosić się na przyjęcie i narobić zamieszania, tylko po to, by wkurzyć swojego szkolnego wroga, z którym ostatnio miał na pieńku.
− Kiedy? W niedzielę 13 września? Zaraz po meczu? Idealnie. – Nacho zanotował w pamięci i uśmiechnął się złośliwie. – Dzięki, Nelka, do zobaczenia!
− Nie obraź się, ale czasem powinnaś być bardziej stanowcza – stwierdziła Adora, czując lekką frustrację na widok trzęsącej się koleżanki.
− Wiem, ale nie potrafię. To Jordi zawsze umie przygadać, ja wolę trzymać się z boku.
Po tych słowach rozdzieliły się i każda ruszyła do swojej sali lekcyjnej.
***
Ignacio Fernandez chodził z podniesioną głową po szkole. Był dumny z tego, że na poniedziałkowym treningu udało mu się rozjuszyć Jordana. Miał nadzieję, że koleś sam odejdzie z drużyny, ale na to się nie zapowiadało. Oczywiście trener i dyrektor wybaczą mu wszystkie przewinienia, bo to syn Fabiana, a on był pupilkiem Dicka w czasach szkolnych. Teraz kiedy Fabian Guzman pracował jako sekretarz gubernatora, Ricardo Perez pewnie tylko bardziej próbował wejść mu w tyłek. Ale nawet ze świadomością, że w niedzielę będzie musiał grać w tym samym zespole co znienawidzony chłopak, czuł się jak mocarz, kiedy w piątek zasiadał w ławce na lekcji wychowawczej.
− Proszę, proszę. Wiedziałem, że z Fabiana niezłe ziółko, ale nie sądziłem, że aż tak. – Ignacio podniósł ostentacyjnie głos. Lekcja jeszcze się nie rozpoczęła, niektórzy jeszcze nie wrócili z przerwy, a reszta dyskutowała wesoło między sobą. Nacho patrzył jednak na siedzącego pod oknem Jordana. Na uszach miał słuchawki i tak nie wiedział, co ten do niego mówi.
− Teraz to pewnie przestaniesz się tak puszyć? – Nacho stanął nad młodym Guzmanem i podstawił mu pod nos swojego smartfona. – Kryształowy Głos ma dosyć solidne argumenty.
Jordi od niechcenia zerknął na artykuł, który ukazał się na blogu La Luz de Cristal. Anonimowy autor dzielił się w nim swoimi spostrzeżeniami na temat tożsamości tajemniczego złodzieja z El Tesoro, wielokrotnie insynuując, że jest nim Fabian Guzman. Niewzruszony szatyn spojrzał w górę na stojącego nad nim osiemnastolatka i wyciągnął z ucha jedną słuchawkę.
− Mam ci pogratulować umiejętności czytania? Trochę późno, ale rozumiem, że dojrzewasz wolniej od reszty – powiedział, a Anna Conde, która chodziła za swoim chłopakiem jak wierny piesek, nabrała głośno powietrza w płuca, chcąc zwymyślać Jordana za takie odzywki.
Ignacio uniósł rękę, jakby chciał ją powstrzymać. Nie wydawał się zrażony odzywkami Jordana. Po raz pierwszy od dawna czuł, że ma nad nim przewagę.
− Ja tam nie wierzę, że to sprawka Fabiana – odezwała się Olivia, angażując się w rozmowę. – Po co miałby okradać tych biednych ludzi, w tym własną żonę? Nie mówiąc już o ryzykowaniu utraty rządowej posady. To się nie trzyma kupy.
− Dziwne, bo blogger wyłuszczył to tak przekonująco, że ja już nie mam wątpliwości, kto za tym stoi. – Ignacio wpatrywał się cały czas intensywnie w Jordana.
− Zamknij się, Nacho – warknął Quen ze swojej ławki. Wkurzyło go, że ciągnie ten temat.
− No tak, to twój wujek. No ale nic dziwnego, przestępczość jest u was we krwi. W końcu twój stary już czeka na wyrok.
Ibarra wstał gwałtownie z miejsca, ale został pociągnięty za rękaw przez Carolinę, która kręciła głową, by odwieźć go od tego pomysłu. Tak go tym zdumiała, że usiadł z powrotem.
− Jakie to uczucie, Jordi, wiedzieć, że twój stary jest złodziejem? – zapytał Fernandez, z uśmiechem wpatrując się w swojego rywala.
− Nie wiem, a jak to jest wiedzieć, że twój to morderca?
W klasie zapadła cisza jak makiem zasiał. Uśmiech spełzł z twarzy Ignacia i pozostał tylko niewyraźny grymas.
− Wiesz, że został oczyszczony z zarzutów. – Jego głos brzmiał teraz zupełnie inaczej. Zupełnie jakby się usprawiedliwiał.
− Błąd medyczny nie przestaje nim być, nawet jeśli twój stary wykupił sobie wolność. – Jordi wzruszył ramionami. – Ktoś umarł, a tego nie da się odkręcić.
Ignacio obnażył zęby, ale nie zdążył już zareagować, bo do sali weszła Leticia Aguirre i zaczęła sprawdzać obecność. Kiedy to robiła, Jordi odwrócił się w ławce do Felixa i Rosie, którzy siedzieli za nim i spojrzał Castallano prosto w oczy.
− Jak na kogoś, kto chełpi się tym, że zawsze jest prawdomówny i sprawiedliwy, tym razem dałeś ciała.
− Co masz na myśli? – Felix zmieszał się trochę, nadal w lekkim szoku po scenie, jakiej byli świadkami.
− Tak nienawidzisz mojej matki i jej dziennikarstwa, nazywasz ją harpią i kłamczuchą, która bardziej dba o sensację niż o przekazanie prawdy, a zrobiłeś dokładnie to samo. Gratuluję udanego artykułu na blogu. – Jordi ponownie włożył słuchawkę do uszu. – Stałeś się tym, czego nienawidziłeś.
Primrose spoglądała to na Guzmana to na Castellano, który zawstydził się po tych słowach i zacisnął dłonie na kolanach. W artykule nie padło nazwisko Fabiana, ale nie miało to znaczenia. Aluzje były na tyle sugestywne, że każdy z łatwością mógł się domyślić, o kim pisał jako o potencjalnym złodzieju z El Tesoro. Nie zastanowił się nad tym, nie miał dowodów, tylko swoje własne uprzedzenia i poszlaki. Jordi miał rację, postąpił zupełnie jak Silvia, która publikowała sensacje w swojej gazecie, zanim zdążyła zweryfikować fakty. Poczuł się naprawde podle, kiedy zdał sobie z tego sprawę. Z rozmyślań wyrwał go jednak głos wychowawczyni:
− Dzisiaj dyrektor prosił, żebyśmy wyszli na zewnątrz. Ma dla nas ważny komunikat.
− Odchodzi? – odezwała się pełna nadziei Rosie. Kilka osób parsknęło śmiechem, ale też wpatrzyło się w nauczycielkę hiszpańskiego, oczekując dobrych wieści.
− O ile mi wiadomo, nie. – Leti skarciła ją spojrzeniem, ale kąciki jej ust uniosły się do góry. – Chodzi o uroczyste otwarcie sali lekcyjnej.
− Skończyli remont? – Quen zapytał Marcusa, który tylko wzruszył ramionami, kiedy zmierzali korytarzem do miejsca, gdzie niegdyś znajdowała się stara pracownia informatyczna, zaraz obok stołówki.
− Samorząd nic o tym nie wie. Dyrektor musiał szykować tę niespodziankę od dawna – powiedział, z daleka widząc już duże, dwuskrzydłowe drzwi. Nad nimi wisiała jakaś tabliczka, która była przykryta płótnem. Dyrektor chciał pewnie dokonać uroczystego odsłonięcia. – Cześć – powiedział, stając obok Adory, która przyszła tutaj również ze swoją klasą.
− Cześć – odpowiedziała, zadzierając głowę, by na niego spojrzeć. – Jakie to ważne wydarzenie, że dyrektor pozwala nam opuścić lekcje?
− Lekcja wychowawcza to dla niego zbędny wydatek – stwierdził Felix, stając tuż za nimi. – Gdyby to była biologia, w życiu by nas nie zwolnił. Są tu tylko czwarte klasy, które akurat mają zajęcia z wychowawcami – zauważył, rozglądając się po tłumie.
Wszyscy stłoczyli się na przestronnym korytarzu. Marcus napiął mięśnie, kiedy zobaczył, kto towarzyszy Perezowi. Obok Dicka stał jak gdyby nigdy nic Joaquin Villanueva. Jak zwykle w drogim garniturze, ale tym razem zrezygnował z okularów przeciwsłonecznych. Być może był trzeźwy i nie miał czego się obawiać. Stał z tak głupkowatym uśmieszkiem, że Marcus zapragnął mu go zmyć z twarzy. Adora musiała to wyczuć, bo złapała go za rękę. Mięśnie mu drżały a na twarzy miał taki wyraz, że nie wiedziała, czego się spodziewać.
− Moi drodzy, zebraliśmy się tutaj, by przekazać wam dobrą nowinę – zaczął Ricardo Perez, a wszyscy obecni wpatrywali się w niego, jedni z zaciekawieniem, inni znudzeni.
− Dlaczego mówi jak kaznodzieja? – zapytał Quen, a Rosie tylko prychnęła. Jej dziadek był tak pobożny, że nie zdziwiłoby ją, gdyby jego ambicją w młodości było zostanie księdzem. Szkoda tylko, że ta wiara była faryzejska.
− Zdajemy sobie sprawę, że ostatnie miesiące były dla wszystkich niezwykle trudne – kontynuował Dick. − Dyrekcja i ciało pedagogiczne starają się jak mogą, by ułatwić wam, droga młodzieży, odpowiedzialne wkraczanie w dorosłość. Dzięki hojności pana Villanuevy byliśmy w stanie dokonać renowacji jednej ze szkolnych pracowni, która od teraz będzie stała przed wami otworem. – Perez odszedł kilka kroków, by wszyscy mogli się dokładnie przyjrzeć. – Pamiętajcie, że nie jesteście sami. Uczniowie, nauczyciele, rodzice – wszyscy będą tu mile widziani. Bez osądzania i bez piętnowania. Każdy kto o pomoc poprosi, otrzyma ją. Moi kochani, mam zaszczyt zaprezentować najnowszą inwestycję szkoły.
Chwycił za końcówkę płótna, którym przykryta była tabliczka na ścianie i zerwał je zamaszystym gestem. Kilku nauczycieli zaczęło bić brawo, uczniowie poszli w ich ślady, ale większość chłopców i dziewcząt wpatrywała się w tabliczkę, próbując dostrzec, o co tak naprawdę chodzi. Ci, którzy już zdążyli zauważyć, co było na niej napisane, zastanawiali się, czy to jakaś ściema czy głupi żart.
− Co to ma być? – mruknął Felix do ucha Leticii, która blada jak ściana spojrzała na niego, kręcąc głową. Nie miała pojęcia, jaki pomysł miał dyrektor.
Joaquin Villanueva stał z boku i również bił brawo, spoglądając po tłumie z zadowoloną miną.
− Oczywiście, jeżeli nie chcecie się ujawniać i wolicie zachować anonimowość, uruchamiany również telefon zaufania oraz dyskretne wejście do naszej poradni z tyłu budynku. – Perez był z siebie niebywale zadowolony. Oklaski były dość niemrawe, ale zdawało się go to nie zrażać. Niektórzy nadal wytężali wzrok, bo nie wiedzieli o czym dyrektor mówi.
Marcus, który był najwyższy i bez trudu przeczytał tabliczkę, delikatnie wyrwał rękę z uścisku Adory i wystąpił przed tłum.
− Ah, Marcus, nasz przewodniczący. – Dick uśmiechnął się na jego widok. Norma Aguilar zawsze była jego ulubienicą, a jej syn naturalnie poszedł w jej ślady. Wzorowy uczeń, sportowa gwiazda, udzielał się w kołach przedmiotowych i samorządzie uczniowskim. – Chciałbyś powiedzieć kilka słów? – zaproponował Dick, wskazując dłonią na napis nad drzwiami, który głosił:”Poradnia do spraw uzależnień imienia Roque Gonzaleza”.
− Nie, panie dyrektorze. Mam dosyć używania słów – powiedział głośno i dobitnie.
Wszyscy wstrzymali oddech, kiedy podszedł do Joaquina Villanuevy i znokautował go pięścią tak, że ten zatoczył się na metalowe szafki, uderzył w głowę, rozcinając przy tym łuk brwiowy i runął na ziemię.
− Marcus! – wrzasnął dyrektor, kiedy zobaczył, że najlepszy uczeń ponownie podnosi rękę na Villanuevę, ale zatrzymał się w porę.
Uczniowie patrzyli na to przerażeni. Delgado chciał chyba jeszcze wykonać jakiś ruch, ale może poczuł, że posunął się za daleko. Zastygł bez ruchu, dysząc ciężko i patrząc z pogardą na Joaquina. W końcu znienacka pojawił się nowy wuefista, Oliver, który odciągnął wysokiego bruneta od leżącego na ziemi szefa Tempariuszy.
− Delgado, co ty wyprawiasz? – Wysapał dyrektor, podbiegając do ulubionego darczyńcy, który wycierał krew sączącą mu się z wargi i brwi, zamroczony po ciosie, które wymierzył mu Delgado.
− To, co powinienem zrobić już dawno – odpowiedział Marcus, po czym wyrwał się z uścisku Olivera.
− To skandaliczne zachowanie! Po tym wszystkim, co dla nas zrobił pan Villanueva! – Perezowi brakowało słów.
Marcus chciał mu wykrzyczeć prosto w twarz, że ten człowiek zabił Roque. To przez niego Gonzalez nie żył, a teraz robił sobie żarty i fundował przestrzeń jego imienia, gdzie dzieciaki, ich rodzice i nauczyciele mogli zgłosić się po pomoc w walce z uzależnieniem i po poradę w sprawie członków rodziny i przyjaciół, którzy zmagali się z podobnymi przypadłościami. Nie mógł uwierzyć, że Wacky jest aż tak cyniczny. A jednak.
− Do mojego gabinetu, natychmiast! – warknął Perez, rzucając kilka wskazówek do Elodii, by odprowadziła uczniów na lekcje. Marcus jednak nie zamierzał go słuchać. – Nie słyszałeś, co powiedziałem? Do gabinetu!
Delgado wycofał się i ruszył w stronę wyjścia ze szkoły.
− Jeśli opuścisz teraz ten budynek, wiedz, że zostaniesz zawieszony! Dociera to do ciebie, Delgado? – krzyknął za nim Perez. Marcus zatrzymał się i cofnął kilka kroków. Dyrektor odetchnął z ulgą, widząc, że jego najlepszy uczeń poszedł po rozum do głowy. Nie mógł jednak otrząsnąć się z szoku, kiedy Marcus z prawdziwą wściekłością w oczach zerwał z piersi plakietkę ze szkolnym herbem i swoim nazwiskiem, po czym rzucił mu ją pod nogi i wyszedł z budynku.
Wszyscy wstrzymali oddechy.
− Na co się tak patrzycie? Wracajcie do klas! – Krzyknął i razem z wuefistą spróbowali pomóc Joaquinowi.
− Cholera, w końcu się złamał – warknął Quen, nadal roztrzęsiony. Felix nie odezwał się ani słowem. Dzień, w którym umarł Roque wyświetlał mu się w głowie jak film w niemym kinie. Widział tylko obrazy, ale nie słyszał żadnych dźwięków.
− Zobaczę, co z nim. – Zaproponowała Adora, również roztrzęsiona po zobaczeniu nazwiska Roque na miedzianej tabliczce.
− Uwierz mi, nie będzie chciał z tobą gadać. Z nikim nie będzie gadać – powiedział Quen, który znał przyjaciela jak własną kieszeń.
− Będzie musiał – stwierdziła, po czym wyszła ze szkoły.
*
Znalazła go w starym sadzie Delgadów, a właściwie w najdalszym jego zakątku. Pokazał jej to miejsce jakiś czas temu. Zawsze kiedy rozmawiali, wspominali Roque. Marcus rzadko mówił o sobie, nie lubił tego, a może po prostu robił to dlatego, by sprawić jej przyjemność, upewnić się, że pamięć po Roque przetrwa. Sad był miejscem, gdzie on i Roque często chowali się przed światem. Mieli tutaj nawet swoją twierdzę, ale ojciec Roque ją rozebrał, bo nie podobało mu się, że bawią się w takie rzeczy zamiast grać w piłkę.
Marcus siedział na gałęzi najwyższej jabłoni, opierając się plecami o pień i przymykając oczy. To było jego bezpieczne miejsce, jego samotnia. Stanęła pod drzewem i sięgnęła jedno jabłko.
− Zejdziesz, czy mam się tam wdrapać? – zapytała, a on uśmiechnął się, nie otwierając oczu.
− Tylko byś spróbowała – powiedział, oddychając ciężko. Sprawnie zeskoczył na ziemię i razem usiedli w cieniu drzewa. – Dobre? – zapytał, widząc, że wgryza się w owoc.
− Kwaśne – powiedziała, ale widocznie jej to nie przeszkadzało. Podsunęła mu owoc pod nos, ale pokręcił głową.
− Z tamtej strony rosną słodsze odmiany – wskazał palcem na daleki koniec sadu.
− Kto zajmuje się tym miejscem? Bez obrazy, ale twoja mama nie wygląda na taką, co sadzi drzewa i zbiera jabłka. – Adora uśmiechnęła się lekko, mrużąc oczy w słońcu.
− Zdziwiłabyś się – powiedział, ale on też się uśmiechnął. – Mamy zarządcę. Mamie trudno było rozstawać się z tym miejscem, więc wynajęła kogoś, kto ma rękę do tego typu rzeczy.
− Pogadamy o tym? – zapytała dziewczyna, a on udał, że nie wie, o czym mówi.
− O naszym zarządcy? Ma na imię Gaston i jest miłym facetem.
− Wiesz, co mam na myśli. – Adora uderzyła go lekko w ramię, a on odwrócił wzrok. Chwycił ręką gałąź nad nimi i zerwał jedno jabłko.
− On go zabił, Adoro. Może nie wepchnął mu tych tabletek do gardła, ale mu je podał. Równie dobrze mógłby załadować broń. Miałem stać i się przyglądać, jak go wyśmiewa i robi sobie z jego śmierci reklamę?
− Mnie też to wkurza. Ale to nie wróci mu życia, prawda?
− Nie. Ale przynajmniej będę wiedział, że złamałem skurczybykowi zęba.
− Żartujesz?
− Nie, słyszałem, jak coś chrupnęło. Szkoda, że to nie była jego jedynka. – Marcus zaśmiał się cicho. – Wyobrażasz sobie Joaquina Villanuevę bez przedniego zęba?
Adora przekrzywiła głowę, próbując to sobie wyobrazić i roześmiała się w głos. Rzeczywiście, przekomiczny widok. Po chwili jednak spoważniała.
− Zostałeś zawieszony na tydzień – poinformowała go, ale nie bardzo go to obeszło. – To będzie w twoich papierach.
− Są rzeczy ważniejsze od studiów i kariery. Było warto.
− Nie zagrasz w najbliższym meczu – powiedziała, a on lekko się zasępił. Szkoda mu było chłopaków z drużyny, ale nie mógł już cofnąć tego, co zrobił, a co najważniejsze – nie chciał.
− To mecz towarzyski. Poradzą sobie.
− Być może, ale ich morale drastycznie spadnie. Już spadło.
Marcus nie wiedział, co na to odpowiedzieć, więc wgryzł się w jabłko, które wcześniej zerwał. Skrzywił się, jakby wypił sok z cytryny.
− Jak ty to możesz jeść? Przecież to jest totalne kwasidło! – wyrwał jej jabłko z dłoni i wyrzucił w trawę.
− Może przez ciążę zmieniły mi się kubki smakowe. – Zaśmiała się, a on pomógł jej wstać.
− Już ci przeszło? – zapytał, kiedy szli spacerem w stronę domu Delgadów. Pogoda była ładna, idealna na spacer. – Złość na mnie.
− Nie byłam na ciebie zła – powiedziała, ale widząc jego minę, dała za wygraną. – Okej, może byłam odrobinę wkurzona. Ale to dlatego, że nigdy nic mi nie mówisz. I nie tylko mi. Quenowi i Felixowi też nie. Gdybyś nie miał nic do ukrycia, powiedziałbyś chociaż Felixowi, ale jego też okłamałeś.
− Nie okłamałem go, po prostu nie powiedziałem mu wszystkiego. – Marcus szedł powoli z rękoma włożonymi do kieszeni. – Tamtego wieczora, na przyjęciu w El Tesoro, spotkałem moją byłą.
− Veronicę? – upewniła się Adora, a on pokiwał głową. – Tak myślałam, że skoro była tam jej matka, to ona pewnie też. I jak było? Wyjaśniliście sobie wszystko?
− Nie było czego wyjaśniać. – Delgado nie bardzo zrozumiał jej pytanie. – To była grzeczna rozmowa pomiędzy dwoma starymi znajomymi. Głupio było mi odejść, jeszcze gorzej byłoby gdybym przyprowadził ją do naszego stolika, nie uważasz?
− Marcusie Delgado, czy ty się mnie wstydzisz? – Adora złapała rękami swój wydatny brzuch, odgrywając scenkę rodem z telenoweli.
− Dobrze wiesz, że nie. Po prostu to nie było nic ważnego. I uprzedzając twoje pytanie: nie, nic do niej nie czuję.
− Skąd wiesz, że chciałam o to zapytać? – Dziewczyna uniosła się nieco, a on nie mógł się powstrzymać od śmiechu.
− Masz tę zmarszczkę na czole. Znam cię na wylot. − Zdziwił ją tym stwierdzeniem, ale nic nie powiedziała. – Nic nie powiedziałem, bo nie chciałem, żeby ktoś wiedział, że Veronica tam była tego wieczora.
− Myślisz, że to ona strzelała? – zapytała Adora, a on wzruszył ramionami.
− Nie sądzę, ale nie mogę tego wykluczyć. – Kopnął jakiś zabłąkany na polnej drodze kamyk. – Ulises Serratos był burmistrzem przed Rafaelem. W młodości był w drużynie łuczniczej, występował na olimpiadzie. On i jego żona trenowali drużyny uniwersyteckie. Kiedy Ulises został burmistrzem, zawiesił karierę, ale Teresa nadal pracowała w zawodzie. Veronica była jej uczennicą. Pewnie nadal trenuje.
− Miała motyw?
− Ciężko powiedzieć. – Marcus zastanowił się nad tym przez chwilę. – Na pewno nie zrobiłaby tego dla pieniędzy. Jej rodzina zawsze była dobrze sytuowana. Ale myślę, że ma wiele żalu do tego miasta. Kiedy mieliśmy czternaście lat, jej ojciec popełnił samobójstwo. Krótko przed tym krażyły plotki o korupcji, że Ulises był zamieszany w jakieś pokątne interesy. Veronica nigdy w to nie wierzyła. Próbowała oczyścić imię ojca, ale nikt jej nie słuchał. Wkrótce potem przeniosła się z matką do San Nicolas de los Garza.
Doszli do domu Marcusa i mogli odpocząć w chłodnym salonie. Adora usadowiła się wygodnie na kanapie, Marcus przyniósł jej poduszki, by mogła podłożyć sobie pod nogi. Rozmawiali tak przy zimnych napojach.
− I co teraz? – zapytała Adora, spoglądając na bruneta, który wziął do ręki książkę, by poczytać na głos bobasowi.
− Teraz czekamy tydzień, aż sprawa przycichnie. A potem wrócę do szkoły i nikt już nie będzie o tym pamiętać.
***
Udało mu się zmusić Eddie’ego, by wziął wolne w sobotnie popołudnie i trochę odpoczął, a kawiarnię zostawił pod opieką Nicolasa Barosso. Kto by pomyślał, że kiedyś będzie tak polegał na synu Fernanda? Nico rzeczywiście się zmienił, był innym człowiekiem, a co najdziwniejsze – praca w kawiarni zdawała się sprawiać mu przyjemność. Wykazywał się inicjatywą, wprowadzał nowe usprawnienia i Camilo coraz częściej myślał, że kiedy umrze, przynajmniej jego spuścizna przetrwa. Kiedy nieopatrznie podzielił się tą obserwacją z młodym Vazquezem, ten oburzył się i wyszedł z pomieszczenia, marudząc pod nosem. Eddie przywiązał się do niego, bardziej niż chciał się do tego przyznać. Angarano również darzył go sympatią i nie tylko dlatego, że był on młodszym bratem Juliana. Po prostu go lubił i widział w nim potencjał.
Angarano westchnął ciężko, wspominając ich ostatnią rozmowę i przekroczył próg ośrodka dla młodzieży. Mimo, że zmienił się właściciel tego przybytku, dzieciaki nadal nazywały je ośrodkiem Ignacia Sancheza. Julian przyjął propozycję Conrada Saverina i nadal kierował tym miejscem z pomocą Carlosa Jimeneza. Camilo nie wyobrażał sobie lepszej osoby na to stanowisko. Jaime również uczęszczał do ośrodka i uwielbiał doktora Vazqueza. Wysiłek fizyczny potrafił czasem zdziałać cuda i pomóc uporać się z problemami mentalnymi. Jaime Sotomayor miał w sobie mnóstwo młodocianego gniewu i Camilo cieszył się, że ma okazję wyrzucić z siebie te wszystkie negatywne emocje.
Tego dnia chciał spędzić dzień z wnukiem. Starał się, jak mógł prowadzić w miarę normalne życie i korzystać z chwil, które mu pozostały. A od kiedy Jaime zamieszkał z Sergiem w Pueblo de Luz i zaczął dorastać, mieli ku temu dużo mniej okazji. Nastolatek rozpromienił się na widok dziadka i pomachał ręką w rękawicy bokserskiej. Poleciał pod prysznic, by doprowadzić się do porządku, a Camilo, czekając na niego, miał okazję rozejrzeć się po wnętrzu. Ostatni raz był tutaj, kiedy kierownikiem był doktor Sanchez, jego dobry znajomy, z którym swego czasu odbyli kilka sparingów bokserskich. Wzrok Angarano padł na wysokiego młodzieńca, okładającego worek treningowy.
− Proszę, proszę. Gość od drugiej szansy. – Vincenzo zatrzymał się i otarł spocone czoło wierzchem dłoni w rękawicy bokserskiej. – Przyszedłeś potrenować? – Zażartował, z politowaniem omiatając wzrokiem wątłą sylwetkę siwego mężczyzny.
− Na twoje szczęście, nie. – Camilo odgryzł się, przywołując na twarz dobroduszny uśmiech, swój znak rozpoznawczy. – Może jestem stary, ale nadal mam dobrą technikę.
− Trenowałeś? – zagadnął Diaz, trochę zdumiony. Facet prowadzący kawiarnię, niepijący alkoholik, nie pasował na boksera. Pomyślał, że się z niego nabija. – Zabawne.
− Mistrzostwo juniorów Cartageny dwa razy z rzędu w wadze lekkiej. Drugie miejsce w mistrzostwach krajowych Kolumbii. – Pochwalił się Angarano, podchodząc do młodzieńca i chwytając od tyłu worek treningowy, by ułatwić mu zadanie. – Ciebie nie było jeszcze na świecie.
Vincenzo Diaz przypatrywał się właścicielowi kawiarni, jakby nie do końca w to wierzył, ale dał za wygraną i zaczął okładać worek treningowy.
− Jestem, możemy lecieć. Wy się znacie? – Jaime pojawił się jeszcze w mokrych po prysznicu włosach, podrzucając na ramieniu torbę sportową. Camila uderzyło to, jak bardzo urósł w ostatnim czasie. Wyglądał jakby chodził do szkoły średniej, nabrał też trochę mięśni i tyko w jego oczach i sposobie mówienia dostrzegł jeszcze dziecięcą niewinność.
− Poznaliśmy się – odrzekł Camilo, uśmiechając się w stronę wnuka, który zmarszczył ciemne brwi i obrzucił Vincenza podejrzliwym spojrzeniem.
Diaza bali się wszyscy, w ośrodku wszyscy woleli schodzić mu z drogi. Sam Jaime widywał go tutaj często, ale nigdy ze sobą nie rozmawiali. Był jakby nieprzystępny, a młody Sotomayor wolał nie drażnić lwa. W końcu Vincenzo był od niego sporo starszy.
− Wpadnij czasem do kawiarni, mam sprzęt na zapleczu. Może nauczę cię kilku starych trików. – Oczy Angarano zabłysły, kiedy kierował te słowa w stronę młodego Diaza.
Kiwnął mu głową na pożegnanie i wyszedł z ośrodka w towarzystwie wnuka. Kiedy kierowali się do samochodu, Jaime wreszcie zdecydował się odezwać.
− Skąd znasz Diaza? Wiesz, że był w poprawczaku?
− Wiem – odpowiedział Camilo, odpalając silnik swojego starego obdrapanego pickupa. – Każdy popełnia błędy. Najważniejsze to się na nich uczyć i umieć ponieść konsekwencje.
− Wuj Joaquin też był w poprawczaku – zauważył Jaime, czym zbił Camila z tropu.
− Dlaczego nazywasz go wujem? To nie jest twój krewny. – Nie wiedzieć czemu Angarano poczuł się lekko dotknięty. Świadomość, że Jaime mógłby zaprzyjaźnić się z przestępcą była dla niego nie do zniesienia.
− Wiem, ale to wujek Lori’ego, więc dla mnie też jest jak rodzina. Zawsze powtarzałeś, że rodzina to więcej niż więzy krwi. Coś się zmieniło? – Ciemne oczy trzynastolatka utkwiły w dziadku, który starał się skupić się na drodze, ale nie mógł znieść tego widoku w lusterku.
− To prawda, ale są ludzie, którzy nie umieją funkcjonować w społeczeństwie, a co dopiero w tak podstawowej jednostce społecznej jaką jest rodzina. Joaquin Villanueva zalicza się do takich osób. – Camilo starał się być najbardziej dyplomatyczny, jak było to możliwe.
− Sam przed chwilą powiedziałeś, że trzeba ponieść konsekwencje swoich błędów. Joaquin chyba już to zrobił. Odsiedział swoje, nie mam racji?
− To dużo bardziej skomplikowane. – Camilo zmarszczył czoło, skręcając na drogę do Pueblo de Luz. Nie mógł przecież powiedzieć Jaime, że Joaquin robił wiele złych rzeczy nawet po wyjściu z poprawczaka. Pożar w fabryce Ernesta Vegi był tylko kroplą w morzu.
− Wkurza mnie to – stwierdził nagle Jaime, opierając głowę na zagłówku fotela pasażera. – Tyle zawsze mówicie o drugich szansach, ale kiedy trzeba dać ją komuś innemu, wycofujecie się. To hipokryzja.
− Jacy „my”? – zdziwił się Camilo.
− Ty, mama, inni dorośli. – Jaime wzruszył ramionami. – Parę dni temu Cosme Zuluaga zajrzał do kawiarni, kiedy akurat odrabiałem lekcje. Uciekł jak oparzony na widok Nicolasa Barosso, a przecież Nico się zmienił, prawda? Nie jest jak jego ojciec.
− To prawda – zgodził się Angarano. Ciężko było mu wytłumaczyć trzynastolatkowi, że niektóre krzywdy ciężko wybaczyć, a jeszcze ciężej jest wyzbyć się uprzedzeń.
Nic już więcej na ten temat nie mówili, a zamiast tego spędzili miło dzień. Camilo odwiózł wnuka do domu, mając nadzieję na spotkanie Ariany, ale Sergio poinformował go, że jego dziewczyna przebywa obecnie na zajęciach studiów zaoczynych. Miał już zamiar odjechać, kiedy Sergio wyszedł za nim.
− Możemy chwilę porozmawiać? – poprosił, a Camila uderzyła jego powaga. Wystarczyło jedno spojrzenie na jego twarz, by wiedzieć, że już znał prawdę o jego chorobie.
− Kto ci powiedział? Doktor Perez?
− To mały szpital, widziałem cię wielokrotnie. Połączyłem kropki. – Sotomayor oparł się o starego pickupa i poklepał jego maskę. Swego czasu sporo przejeździł tym wozem po ulicach Monterrey.
− Nie muszę chyba mówić, że nie chcę, by moje dzieci i wnuki się o tym dowiedziały? To samo dotyczy Ariany. – Camilo nie był gotowy na zwierzenie się bliskim. Jeszcze nie teraz.
− Nikomu niczego nie powiem. Umiem dotrzymać tajemnicy i ty powinieneś wiedzieć o tym najlepiej. – Sergio miał w oczach troskę, ale Camilo mimo wszystko odczuł wstyd.
Szczyt jego alkoholizmu przypadł po śmierci żony, ale już wcześniej miał problem z uzależnieniem. Ciężka praca w fabryce go wykańczała i wieczory spędzał zwykle w barach w towarzystwie kolegów. Z czasem zaczął też sam odwiedzać puby i topić zmartwienia w kieliszku, a kiedy tak się działo i lądował na izbie wytrzeźwień czy na posterunku policji, Sergio zawsze po niego przyjeżdżał. Jego małżeństwo z Leonor było nieszczęśliwe i wielokrotnie nie krył swojego rozgoryczenia. Ale zawsze był lojalny wobec Camila i Sonii.
− Ariana nie jest głupia, martwi się o ciebie. Nie chcę tego przed nią ukrywać – powiedział śmiertelnie poważnie Sergio, a Angarano pokiwał głową.
− Załatwię to. Ale jeszcze nie teraz. Potrzebuję czasu. – Gdy tylko wypowiedział te słowa, zdał sobie sprawę z powagi sytuacji.
− Nie masz go. – Sotomayor dobił go tymi słowami. Były prawdziwe i zabolały. Ale dopiero to, co powiedział później, wprawiło Camila w prawdziwe osłupienie. – Jutro idę się przebadać w szpitalu. I nie chcę słyszeć odmowy.
− Nie mówisz poważnie. Nie wiesz, jakie to poświęcenie. – Camilo nie chciał o tym słyszeć. Nie bez powodu nie powiedział własnym dzieciom o chorobie. Wiedział, że z chęcią by mu pomogli. Nie mógł przyjąć takiej oferty od byłego zięcia.
− Wiem, jestem lekarzem. – Kąciki ust ortopedy drgnęły lekko. – Może nie zawsze się dogadywaliśmy, ale pod wieloma względami byłeś dla mnie jak ojciec. Nie zapomnę tego. Poza tym Jaime cię potrzebuje. Jesteś dla niego mentorem, zawsze byłeś. Więc jeżeli jest choć cień szansy, że mogę ci pomóc, oddając kawałek organu, zrobię to.
− Nie mogę cię o to prosić…
− Nie prosisz. Ja oferuję. – Sergio nie chciał słyszeć odmowy. Ostatecznie Camilo stwierdził, że i tak nie wiadomo, czy mógłby być dla niego dawcą, więc zdecydował się uciąć dyskusję i wrócić do domu.
− Czy z dziadkiem wszystko okej? – zapytał Jaime, pakując książki do plecaka, kiedy Sergio wrócił do mieszkania. – Jest jakiś dziwny.
− Nie przejmuj się. Dokąd to się wybierasz o tej porze? – Sergio stanął w drzwiach pokoju syna i oparł się ramieniem o framugę. Na twarzy miał wszechwiedzącą minę.
− Podrzucę Elli lekcje. Ma sporo do nadrabiania − wytłumaczył, chwytając kilka zeszytów i wciskając je na dno plecaka.
− Yhmm. – Sergio mruknął, powstrzymując ochotę, by się roześmiać. – Z tego co wiem, nauczyciele przysyłają jej materiały, a Leticia i Marcus pomagają jej w zaległościach.
− Tak, ale to nie to samo. – Jaime wzruszył ramionami, nie patrząc na ojca. – Pomyślałem, że będzie chciała wiedzieć, co się dzieje w szkole i w ogóle…
− Okej, ale nie siedź za długo u swojej dziewczyny. Nie jest bezpiecznie po zmroku.
− Ella nie jest moją dziewczyną! – Oburzył się nastolatek, a kiedy jego ojciec nie wytrzymał i roześmiał się na widok jego miny, posłał w jego stronę grubą książkę od historii. Sergio zdążył zrobić unik i dał znać, że już nie będzie się nabijał z syna i jego uczuć do koleżanki. – A co z tobą? Zamierzasz w końcu wykonać ten krok czy jak?
− Co masz na myśli? – Sotomayor podniósł książkę z podłogi i odniósł ją na biurko.
− Zaręczyny. Daj spokój, widziałem pierścionek. Kiedy zamierzać się oświadczyć Arianie?
− Grzebałeś w moich rzeczach? – Lekarz uniósł jedną brew, karcąc syna za wścibstwo.
− Tak jakoś wyszło. Przypadkiem. – Jaime potarł nerwowo kark i Sergia uderzyło, jak bardzo jego syn przypominał teraz swojego wujka Huga. – Mogłeś wybrać coś bardziej nowoczesnego, ale myślę, że Arianie się spodoba. Ma duszę starej babci.
Tym razem to w stronę trzynastolatka poszybowała puchowa poduszka. Jaime złapał ją w locie i roześmiał się głośno.
− Tak tylko mówię… Mieszkacie razem, więc to żaden wstyd. Jeśli o mnie chodzi, nie mam nic przeciwko. – Jaime wzruszył ramionami, jakby chciał dać ojcu znać, że jego życie uczuciowe nie bardzo go obchodzi, ale w gruncie rzeczy lubił Arianę i chciał, żeby im się ułożyło.
− Zastanowię się jeszcze – odpowiedział Sergio, uśmiechając się lekko i odprowadzając syna do wyjścia. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 16:35:25 12-02-23 Temat postu: |
|
|
CAPITULO 107 cz. 2
Minęła północ i oficjalnie miał już siedemnaście lat, ale niewiele to dla niego znaczyło. Siedział na schodach przed domem, obracając w dłoniach piłkę. Przed meczem zawsze miał problemy z zaśnięciem. Okolica była cicha i tylko w nielicznych domach dostrzegł nikłe światełka. Jedyne źródło jasności pochodziło z księżyca, gwiazd i ulicznej latarni.
− Dlaczego nie śpisz? – zapytał cichy głosik przy bramce wejściowej.
− Mógłbym zapytać o to samo. Dobranocka już dawno się skończyła.
− Haha, bardzo śmieszne. Mogę?
Jordi machnął rękę zapraszająco i Ella weszła na posesję, sadowiąc się obok niego na schodach. Miała na sobie tylko nocną koszulę. Miał ochotę na nią nakrzyczeć. Wieczór był ciepły, ale nie mogła ryzykować. Ściągnął bluzę z kapturem i kazał jej ją włożyć.
− Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin – powiedziała, wyciągając w jego stronę aksamitny woreczek.
Uśmiechnął się i przyjął od niej prezent. Na jego szczupłą dłoń wypadła pleciona bransoletka z koralikami.
− Dzięki, ale chyba pomyliłaś mnie z moją siostrą. – Za te słowa zarobił kuksańca.
− Dla Neli też mam – powiedziała, jakby chciała się usprawiedliwić.
− No nie wiem, wygląda mi na to, że do mojej bransoletki się bardziej przyłożyłaś – zażartował, ale przyjął od niej prezent z wdzięcznością.
– To na szczęście. Talizman. Czytałam o tym.
− Wierzysz w takie rzeczy? – Jordi był sceptyczny. Do talizmanu przeczepiona była zawieszka w kształcie czterolistnej koniczyny. Były też jego inicjały JLG.
− A ty nie? – Ella się odgryzła. – Lepiej wierzyć i być przygotowanym niż mieć wszystko gdzieś i potem załować.
− Ciekawy punkt widzenia. Nauczył cię tego twój chłopak?
− Jaki chłopak?
− Ten, co wystaje pod twoim domem i wciąż przynosi ci książki jako przykrywkę. Ten, co patrzy na mnie wzrokiem Bazyliszka. – Jordi zaśmiał się na wspomnienie ostatniego spotkania z Jaime Sotomayorem, który wyraźnie go nie polubił.
− Jaime to nie mój chłopak – odpowiedziała szybko, czerwieniejąc po koniuszki uszu. – W każdym razie, bransoletka przyda ci się na jutrzejszym meczu.
− Dziękuję. – Jordi założył od razu bransoletkę, czym wywołał na twarzy dziewczynki szeroki uśmiech. – To najlepszy prezent urodzinowy jaki dziś dostałem.
− To jedyny prezent, jaki dostałeś! – Zaśmiała się Ella. – Dopiero kilka minut po północy.
− To nic, uprzedzam już fakty. – Jordan brzmiał bardzo stanowczo i wydawało się, że żartuje, ale mówił całkiem szczerze. Wiedział, że nic nie przebije prezentu od młodszej siostry dawnego przyjaciela. Był to prezent od serca, a o takie bardzo trudno w dzisiejszych czasach. – To mi przypomina, że też coś dla ciebie mam. – Zniknął na chwilę we wnętrzu domu, by wrócić z torebką nasion.
− Słoneczniki? – zapytała podekscytowana, a on się uśmiechnął.
− Mówiłem, że ci je załatwię.
− Dzięki! – Ella roześmiała się perliście, w końcu były to jej ulubione kwiaty. Po chwili jednak się zasępiła. – Jordi…
− Hmm?
− Dlaczego wszyscy są źli na Marcusa? – Chłopak spojrzał na nią, jakby nie bardzo rozumiał, skąd ma takie informacje. W końcu całe dnie siedziała w domu, nie chodziła do szkoły. W końcu uznał, że pewnie Jaime przyniósł jej jakieś plotki. Zastanowił się przez chwilę.
− Pamiętasz piątą część Harry’ego Pottera? – zapytał.
− Zakon Feniksa, no jasne. – Pokiwała głową, ciekawa do czego zmierza.
− Harry był wściekły na Dolores Umbridge, bo nie pozwalała mówić prawdy o Voldemorcie. Kiedy trochę za bardzo się rzucał, Umbridge dawała mu kary, przez co nie mógł brać udziału w treningach. Dlatego wciąż wszyscy mu powtarzali, że ma się nie pakować w kłopoty i trzymać nerwy na wodzy, ale Harry nie przestawał jej prowokować, więc w końcu zabroniła mu grać. Miał dożywotni zakaz gry w quidditcha, pamiętasz?
− Nie znosiłam Umbridge. – Ella wzdrygnęła się, a Jordi musiał się zgodzić.
− Ale Harry nie byłby sobą, gdyby nie walczył o to, w co wierzył.
− To znaczy, że Marcus też ma dożywotni zakaz? – Ella nagle zdała sobie sprawę z konsekwencji.
− Nie, został zawieszony tylko na tydzień – wyjaśnił Jordan, a ona odetchnęła z ulgą.
− No to przekichane – powiedziała, a on spojrzał na nią zdumiony. – Bez Marcusa nie macie szans.
− Hej! Ja też jestem całkiem niezły, jeśli chcesz wiedzieć – powiedział oburzony.
− Tak, ale Marcus przynajmniej wyładował się poza boiskiem, a ty potrafisz strzelić focha w trakcie meczu.
− Co to znaczy „strzelić focha”? Mam siedemnaście lat, ja nie strzelam fochów.
− Okej, okej. – Ella podniosła ręce w geście poddania. W tym samym momencie dało się słyszeć skrobanie i mlaskanie. To pies Syriusz dobijał się do furtki. Chwilę później furtka się otworzyła i pies wbiegł na posesję Guzmanów.
− Syriusz, tylko nie rabatki! – syknał Basty, który wyszedł, chcąc zawołać córkę do domu. Czarny labrador retriever już rozkopywał ziemię w ogródku sąsiadów. Jordi nie mógł powstrzymać śmiechu, kiedy pies podniósł tylną nogę i załatwił potrzebę prosto na kwiaty, które jakiś czas temu zasiała Silvia.
− Spokojnie, to kwiaty matki. Może sobie kopać, ile wlezie. – Jordi wyciągnął rękę do psa, który podbiegł do niego i dał się pogłaskać.
− A to nowość – powiedział Basty, który już zdążył się przyzwyczaić do psa, ale do tej pory warczał on na wszystkich innych. Tylko dla Elli był łagodny jak baranek. Widocznie i młodemu Guzmanowi udało się do niego dotrzeć, a może po prostu pies wyczuł od niego dobroć. – Już późno, Ellie, wracaj do domu.
− Już idę, tato.
− Wszystkiego najlepszego, Jordi. – Basty wystawił w stronę chrześniaka dłoń, a ten ją uścisnął. – Powodzenia na meczu. Też przyjdę popatrzeć, usiądę z twoimi rodzicami.
− Nie kłopocz się. – Jordi parsknął śmiechem. – Żadne z nich nie przyjdzie.
− Cóż, ja tam będę – powiedział dobitnie Sebastian, dając chłopakowi do zrozumienia, że może na niego liczyć. – Pięć minut – dodał w stronę Elli, która uśmiechnęła się z wdzięcznością.
Posiedzieli jeszcze przez chwilę, głaszcząc Syriusza, któremu chyba nie spodobał się zadbany ogródek sąsiadów. Wolał zapuszczony ogród swojej pani.
− Hej, Jordi, nawet jak przegrasz, to nic takiego. W końcu to tylko sparing, nie?
− Eh, widać, że nie uprawiasz żadnego sportu. – Guzman wywrócił oczami, trochę się z niej nabijając.
− Mogłabym!
− Tak? A w co?
− Łyżwiarstwo figurowe – wyjąkała pierwszą rzecz, jaka przyszła jej na myśl.
− Co najwyżej curling – stwierdził, tuż po tym jak zmierzył jej wątłą sylwetkę. Za te słowa oberwał morderczym spojrzeniem. – Nie ma czegoś takiego jak „tylko sparing”. Jest wygrana i przegrana. I liczysz się tylko, jeśli wygrasz.
− To głupie. A gdzie zabawa?
− Zabawa kończy się, jak kończysz określony wiek. Pogadamy za parę lat.
Ella chyba się z tym nie zgodziła, ale musiała już iść, więc nie miała czasu dyskutować.
− Hej, El, zrób coś dla mnie i przyjmij zaloty tego głupka, co za tobą chodzi. Nie łam mu serca. A jak wam nie wyjdzie, to jak skończysz dwadzieścia pięć lat, wróć do mnie.
Ella spaliła buraka. Nie podobały jej się te insynuacje w stosunku do niej i Jaime, który był dla niej jak kolega. Po chwili jednak się zasępiła.
− Raczej nie będzie mi dane skończyć dwudziestu pięciu lat – powiedziała, starając się uśmiechnąć, ale bezskutecznie. Jordi spoważniał.
− Gabriello Castellano, jesteś najbardziej waleczną i odważną osobą, jaką znam. Pokonasz to i wszystkich nas jeszcze przeżyjesz. Zapamiętaj moje słowa.
Dziewczynka pomachała mu ręką na pożegnanie i zniknęła za furtką w towarzystwie wiernego psa.
***
Trybuny zapełniły się do ostatniego miejsca. Wszyscy byli ciekawi pierwszego w tym sezonie meczu, nawet jeśli był to tylko mecz towarzyski. Miał się jednak odbyć między dwiema wrogimi drużynami, więc wrażeń na pewno nie zabraknie. Goście z San Nicolas de Loz Garza zajęli miejsca w swoich sektorach, święcąc wszystkim po oczach swoimi zielonymi strojami. Liceum Pueblo de Luz grało w granatowych koszulkach.
− Dyrektorze, to nie fair. – Przedstawiciele samorządu uczniowskiego z Sarą Duarte na czele pojawili się na meczu w sektorze, w którym siedział Dick Perez, próbując jeszcze przekonać go do zmiany zdania. – Nie może pan zabronić Marcusowi grać. Jest najlepszym zawodnikiem, dumą tej szkoły.
− Dumą? Nie byłem specjalnie dumny, kiedy rzucił się z pięściami na naszego sponsora. Wyobrażacie sobie, jakie to było upokarzające?
− Po prostu wróciły wspomnienia po śmierci przyjaciela, proszę to zrozumieć. – Sara próbowała wpłynąć na biologa, ale bezskutecznie. Była jedną z najstarszych przyjaciółek Marcusa i wkurzało ją to, że przez jeden błąd został pozbawiony szansy.
− Delgado jest zawieszony. Niech się cieszy, że tylko na tydzień, bo mogło być gorzej.
− Nie może pan zabronić mu grać. – Tym razem to Olivia się odezwała, przeciskając się do sektora razem z samorządem. – Zawieszenie w prawach ucznia, jak sama nazwa wskazuje, zawiesza prawa. A granie w piłkę i reprezentowanie szkoły to PRZYWILEJ.
Kilka osób podchwyciło ten tok myślenia, ale Perez spojrzał na nich jak na zgniłe karaluchy.
− Może chcesz zostać zawieszona zamiast niego, Bustamante? – Dick tracił powoli cierpliwość. – Tak myślałem. A teraz skończcie z tą dziecinadą i siadajcie na miejsca, zaraz się zacznie.
− I jak? – zapytał Quen, kiedy wrócili do swoich miejsc.
− A jak myślisz? – odwarknęła Olivia, wyglądając, jakby miała się zaraz rozpłakać. Oglądanie meczu, w którym nie wystąpi Delgado wydawało jej się kompletną stratą czasu.
− Mówiłem, że to nic nie da. – Felixa nie zdziwiła reakcja dyrektora.
− Pewnie, posypuj rany solą jeszcze bardziej! – zawyła blondynka, a on otworzył szeroko oczy i spojrzał na siedzącą koło niego Rosie, wykonując gest, który świadczył, że Olivia jest stuknięta.
− Cholera, dlaczego nasza drużyna nie ma cheerleaderek? – zapytał nagle Quen, patrząc jak po stronie ich przeciwników grupa nastolatek w krótkich spódniczkach właśnie się rozgrzewała.
− Bo to nie jest kretyński film o amerykańskich nastolatkach – odpowiedziała mu zgryźliwie Carolina, a on podskoczył w miejscu, bo nie miał pojęcia, że brunetka siedzi tuż za nim. – Dlaczego jak widzicie dziewczynę w krótkiej spódniczce to od razu dostajecie ślinotoku?
− Ja nic nie mówiłem! – oburzył się Felix, kiedy Carolina zwróciła się właśnie do niego.
− Pewnie, Felix, nikt ciebie nie podejrzewa. – Lidia poklepała go po kolanie, a on spiął się cały, czując, że z chęcią by coś rozwalił. Rosie zachichotała pod nosem i powiedziała coś na kształt ”idiota”, ale wolał z nią teraz nie dyskutować.
− Czy Marcus w ogóle przyjdzie popatrzeć? – zapytała Olivia, rozglądając się po trybunach.
− Tego dyro nie może mu zabronić.
− Właściwie to może zakazać mu wstępu na cały teren szkoły – zauważyła Sara, a reszta syknęła z wściekłością.
− Boisko należy do miasta, więc dyrektor może mu naskoczyć. – Felix rozejrzał się po trybunach i wypatrzył z daleka wysoką sylwetkę Marcusa, siedzącego z dala od nich, by nie wpaść na Pereza. Obok niego siedziały Adora i Nela.
− Pewnie muszą być blisko wyjścia, bo Adora co chwilę lata do łazienki – powiedziała zgryźliwie Olivia, a Quen zaśmiał się cicho.
− Skończyłabyś już, co? – Ibarra wywrócił oczami. − Ty i Marcus to jak ja i Jessica Alba – nigdy się nie wydarzy, okej? Wbij to sobie wreszcie do głowy. Poza tym, lepiej martw się Veronicą, bo widocznie znów ma chrapkę na kapitana drużyny.
− Co?! – Olivia krzyknęła tak głośno, że kilka osób z ich sektora spojrzało na nią jak na wariatkę. – No to chyba jakieś jaja!
Wśród cheerleaderek w szmaragdowych strojach dostrzegła Veronicę Serratos i poczuła silną ochotę, by pociągnąć ją za ten misternie ułożony kucyk na głowie. Nie mogła jednak nic zrobić, bo przysiadł się do nich nauczyciel.
− Pan Saverin, tak się zastanawiałam, czy się pan pojawi. – Sara, zastępczyni przewodniczącego, przywitała się z nauczycielem, który zajął miejsce obok Lidii.
− Za nic bym tego nie przegapił.
Felix i reszta patrzyli jednak na Conrada jak na intruza.
− Zaprosiłaś nauczyciela? – zapytała Rosie Lidię, a ta wzruszyła ramionami, nie wiedząc, w czym rzecz.
− No co? Conrado jest spoko – powiedziała jak gdyby nigdy nic. Felix jeszcze bardziej się zmieszał, a Quen odwrócił głowę.
− Conrado? Mówisz mu po imieniu? – zapytał szeptem Castellano, a Lidia, naśladując jego ton, nachyliła się i wyszeptała tak samo.
− Jeszcze lepiej: ja u niego mieszkam. − Popcorn, który zajadali wypadł z dłoni Felixa i rozsypał się na podłogę. − Jest moją rodziną zastępczą – dodała Lidia, a Felix odetchnął z ulgą.
− Trzeba było od tego zacząć. – Rosie zacmokała cicho, ratując tyle popcornu, ile się dało.
− Panie Saverin, jaki obstawia pan wynik? – zapytała Sara, a Conrado zastanowił się przez chwilę.
− Nie pochwalam hazardu, ale myślę, że możemy być spokojni. 3 do 0. – Po słowach nauczyciela przedsiębiorczości Quen prychnął.
− Chyba pan nie wie, że Marcus dziś nie gra. 3 do 0 to może będzie dla San Nicolas de los Garza.
− Przykro mi, dzieciaki, ale właśnie ich miałem na myśli – wyjaśnił Saverin, czym wszystkich wprawił w osłupienie. – Niech wam będzie, 3 do 1 dla San Nicolas. − Nastolatki spojrzeli po sobie, a Lidia wpatrywała się w Conrada z niedowierzaniem.− No co? – zdziwił się, uśmiechając się półgębkiem i sięgając do ich kubełka z popcornem. – Jestem spoko.
Tymczasem na dole drużyna już się rozgrzewała. Presja była duża, szczególnie, że w ostatniej chwili zostali pozbawieni kapitana i najlepszego gracza. Trener udzielał im jeszcze ostatnich wskazówek. Jordi trzymał się z boku, rozgrzewając się po swojemu. Nie chciał znaleźć się w pobliżu Huga Delgado. Bał się, że znów może się to skończyć atakiem paniki.
− Jordi!
− Czego chcesz? – warknął w stronę dziewczyny, która go zawołała. Od razu rozpoznał głos Dalii, cheerleaderki z poprzedniej szkoły.
− Nic, tylko życzyć ci powodzenia. I wszystkiego najlepszego.
− Okej.
− Tylko tyle?
− A co, mam ci podziękować? – warknął w jej stronę, nie bardzo wiedząc, czego od niego oczekuje. – Tym razem masz dla mnie tylko życzenia, na ostatnie urodziny się bardziej wysiliłaś.
− To nie fair.
− Słucham? – Przez chwilę myślał, że się przesłyszał, ale ona mówiła serio. Poczuła się dotknięta.
− Przypominam ci, że to ty ze mną zerwałeś.
Miał ochotę się roześmiać, sytuacja była absurdalna. Postanowił nie dać jej wejść sobie na głowę tuż przed meczem. Już i tak napsuła mu nerwów.
− Nie przychodziło mi do głowy nic innego. No wiesz, po tym jak dowiedziałem się, że bzykałaś się z moim kumplem za moimi plecami. – Wzruszył ramionami, posyłając jej krzywy uśmiech. – Miłego życia, Dalio.
Przebiegając wzdłuż boiska dostrzegł wśród reszty cheerleaderek ze swojej dawnej szkoły Veronicę Serratos. Dziewczyna miała smutne spojrzenie, kiedy kiwała mu głową na powitanie. Pomyślał, że Veronica ma przynajmniej na tyle przyzwoitości, że nie próbuje żadnych sztuczek z Marcusem. Poczuł się potwornie, kiedy mijał swoich dawnych kolegów z drużyny. W ich oczach był pewnie zdrajcą. Jeszcze kilka miesięcy temu nosił ich barwy, a teraz grali po przeciwnych stronach boiska. Widział, jak na niego patrzą i musiał zmusić się całą siłą woli, by wrócić do swoich. Problem w tym, że drużyna Pueblo de Luz też nie traktowała go jak swojego.
Mecz się rozpoczął. Drużyna San Nicolas od początku grała agresywnie i widać było, że nie zamierzają odpuścić sobie tego spotkania. Pomimo tego, że grali na wyjeździe i że był to tylko mecz towarzyski, dawali z siebie wszystko. Miasto Światła z kolei miało osłabione morale ze względu na brak kapitana, który zwykle ich motywował. Teraz musiało im wystarczyć jego duchowe wsparcie z trybun.
− Nie ociągaj się, Guzman. Boisz się zrobić krzywdę swoim kolesiom z byłej szkoły? – Ignacio droczył się z nim przez cały mecz. – Grasz dziś jak ciota.
− Patrz pod nogi, Nacho, i pilnuj, żeby się nie potknąć o piłkę. – Guzman był szybki i dobrze sobie radził na boisku, ale Fernandez lubił mu dogryzać i mieszać mu w głowie.
Szybko okazało się, że nie będzie to łatwy mecz. Drużyna nie była przygotowana, Vincenzo się starał, ale nie mógł nic wskórać w pojedynkę. Za to Jordi wciąż był kryty przez swoich kolegów z byłego zespołu. Miał wrażenie, że to ich strategia.
− Zachowujecie się jak dzieci – mruknął do jednego z dawnych kumpli, który udaremnił mu przechwycenie piłki.
− To się nazywa rywalizacja.
Trener krzyczał wskazówki do zawodników.
− Co jest z tobą, Guzman, chowasz się za plecami tych dwóch baranów? – Oliver Bruni wskazał palcem na graczy San Nicolas, Gamboę i Abarcę.
− Tak, właśnie to robię. Bawię się z nimi w chowanego. Nie widzisz, że mają strategię, żeby za wszelką cenę nie dopuścić mnie do piłki? – Jordi poczuł, że to niesprawiedliwe z ust trenera.
− Co za teoria spiskowa. – Ignacio zaśmiał się i przybił sobie żółwika z innym kolegą, przebiegając koło nich. – Po co by mieli to robić?
− Może dlatego, że wiedzą, że jako jedyny potrafię strzelać gole w tej drużynie – odparł z wściekłością dzisiejszy jubilat.
− Spokój, chopaki. – Hugo ich upomniał, a Jordi się wzdrygnął. Za wszelką cenę starał się na niego nie patrzyć. – Mógłbyś się ich pozbyć, ale to twoi dawni kumple, więc masz opory. Boisz się pobrudzić sobie ręce?
− Wybacz, że nie jestem taki jak ty – odparł Jordi, starając się ukryć trzęsące się dłonie.
− Hugo ma rację, Guzman. Zacznij grać agresywniej, bo posadzę cię na ławce. – Oliver Bruni wydawał się wywiercać mu wzrokiem dziurę w czaszce. Nie spodobało mu się to.
− Może od razu sobie odpuść, co? Widocznie bez Marcusa na boisku tracisz motywację. – Ignacio zadrwił z niego i odszedł na swoją pozycję.
Po gwizdku sędziego Jordi automatycznie został otoczony przez dwóch zawodników.
− Wasza strategia jest do bani. Nie zdobędziecie tak bramek – poinformował ich ze śmiechem, ale oni byli niezrażeni.
− Ty też nie – odpowiedział Patricio Gamboa.
− Sami chcieliście – ostrzegł ich. Zrobił szybką zmyłkę i zwrot, udało mu się ich wyminąć i zostawić w tyle. Był szybszy od nich wszystkich. Powinien się domyślić, że będą chcieli go wyeliminować. W sporcie nie można było ufać nikomu. Każdy prędzej czy później wepchnie ci nóż w plecy.
Kiedy tylko uwolnił się od obstawy, gra mogła się zacząć. Od tej pory wymijał ich sprawnie, robiąc zwody i używając wszystkich trików, jakie były mu znane. Wkrótce jednak stało się jasne, że po prostu szybciej się od nich męczy. Nie pomogło im to ani trochę w zdobyciu gola. W pewnym momencie miał czysty strzał na bramkę, Ignacio powinien mu podać, ale zamiast tego piłkę dostał Vincenzo. Diaz miał tak samo skonsternowaną minę jak Guzman, który był pewien, że nie chybiłby w tej sytuacji.
− Ślepy jesteś, Fernandez? Załóż okulary! – Krzyknął, potrącając go z barku, kiedy go mijał. – To nie jest czas na prywatne rozrachunki.
Na trybunach kibice wiwatowali, choć na razie rywalizacja przypominała trochę zabawę w przeciąganie liny. Zawodnicy zachowywali się jak dzieci i dało się wyczuć wzajemną niechęć pomiędzy rywalizującymi od lat drużynami.
− Nacho prowokuje Jordi’ego, to nie skończy się dobrze – zauważył Quen, a Primrose wytężyła wzrok.
− Myślisz, że Ignacio znów się na niego rzuci, jak wtedy na lekcji religii?
− To nie o Jordi’ego się martwię. – Quen zaśmiał się gorzko, a kiedy koleżanka spojrzała na niego zdumiona, machnął ręką.
− Wiesz, jaką Jordi miał kiedyś ksywkę? – zapytała Olivia, przechwytując pałeczkę. Rosie pokręciła głową. Lidia również nadstawiła uszu. – Mówili na niego „Śmierć”, bo wszędzie gdzie się pojawił, ktoś zawsze umierał.
− Przestań opowiadać bzdury. – Ibarra zwrócił jej uwagę, stając w obronie kuzyna.
− Przecież mówię tylko, jak było. – Bustamante się zasępiła. – Chłopaki nigdy nie chcieli się z nim bić, bo wiedzieli, że przegrają.
− Jordi się zmienił, nie jest tak w gorącej wodzie kąpany jak kiedyś – zauważyła Sara, jakby chciała uspokoić Olivię.
− No nie wiem. Czasem mam wrażenie, że zaraz wybuchnie. Ma w oczach taką wściekłość, jakby miał Ignacia rozszarpać na strzępy. – Olivia wzdrygnęła się. – Podczas przyjęcia doni Prudencji też myślałam, że mu przyłoży.
− Masz za długi jęzor, Olivia. Powinnaś się zamienić miejscami z Anakondą. Ona przynajmniej na meczach nie gada. – Felix zgodził się z Quenem. Nie przepadał za Jordanem, ale nie żartowało się z takich rzeczy jak śmierć.
Z sektora kibiców Pueblo de Luz dał się słyszeć jęk, kiedy jeden z dawnych kolegów Guzmana, Yon Abarca, strzelił gola. Został on jednak prędko zagłuszony przez wiwaty gości z San Nicolas.
− Coś mówiłeś? – Abarca zwinął dłoń w trąbkę, udając, że nasłuchuje, co Jordi ma mu do powiedzenia, po czym przebiegł się wzdłuż sektora swoich kibiców, by się pokazać.
− Dobrze się bawisz? Zdajesz sobie sprawę, że pomogłeś im strzelić tą bramkę? – Jordi syknął przez zaciśnięte zęby w stronę Nacha, który nie czuł się w żaden sposób odpowiedzialny. Chciał wygrać, ale nie zamierzał ułatwiać Guzmanowi gry i sprawiać, że będzie on dobrze wyglądał na boisku.
− Wal się, Jordi, może gdybyś ich sfaulował, jak powinieneś, nic takiego by nie miało miejsca.
− Jestem tu od grania, a nie faulowania.
− Powtarzaj to sobie. – Nacho rzucił jeszcze na odchodnym, zanim odbiegł na swoją pozycję: − Szkoda, że tak mało w tobie z Franklina. On przynajmniej wiedział, jak się wygrywa mecze.
Jordi mógł tylko zaciskać pięści i kopać murawę. Stało się jasne, że Fernandez nie zrobi żadnej porządnej asysty, więc musiał wziąć sprawy w swoje ręce. Dziwiło go tylko, że trener nie reaguje. Miał wrażenie, że Oliver celowo nie ingeruje za bardzo w grę, jakby chciał wyczuć zawodników i jak sobie radzą pod presją. Jeśli tak, to był albo genialny albo obłąkany i Jordan skłaniał się bardziej ku tej drugiej opcji.
− Pięknie, morderca i szaleniec trenują moją drużynę. Po prostu świetnie – mruknął sam do siebie.
− Hej, pogaduszki z samym sobą nie pomogą nam wygrać meczu. – Diaz przebiegł obok niego z włosami spiętymi w kucyk.
− Czasem dobrze jest pogadać z kimś inteligentnym, nie wiesz? – odpowiedział mu Jordi.
− Co z nim zrobimy? – Vincenzo wskazał głową na Ignacia. – Nie wiem, co on do ciebie ma, ale ewidentnie wasze prywatne porachunki odbijają się na drużynie.
− A od kiedy to tak zależy ci na drużynie i życiu szkolnym? – zapytał jubilat. – Nie wyglądasz mi na typa, który lubi przychodzić do szkoły.
− Po prostu staram się wygrać mecz – rzucił od niechcenia Diaz. – Możesz mi w tym pomóc albo dalej pomstować do wszystkich świętych. Twój wybór.
Miał rację i nie było sensu się z nim spierać. Byłoby dużo łatwiej, gdyby trener zdjął Ignacia z boiska. Bardziej im przeszkadzał i każdy głupi byłby w stanie to zauważyć. Kiedy przebiegał koło stanowiska trenera przy linii boiska, nie omieszkał o tym wspomnieć.
− Zrobisz coś z tym, czy będziesz tak tylko stał i patrzył, jak nas miażdżą? – warknął w stronę Olivera Bruni, ale już nie czekał na odpowiedź. Kiwnął głową w stronę Vincenza, dając mu znać, że wchodzi w jego plan, cokolwiek on oznaczał.
− Może się mylę, ale czy piłka nożna nie powinna być czasem sportem zespołowym? – Lidia rzuciła tę uwagę na trybunach mimochodem i spojrzała na swojego ojca zastępczego, który z uwagą przypatrywał się temu, co działo się na boisku. Mimo, że postawił na drużynę San Nicolas, wydawało się, że skrycie trzyma kciuki za Pueblo de Luz.
− Pan Fernandez raczej nie należy do graczy zespołowych – wyjaśnił spokojnie, skupiając uwagę na Jordanie, który z kolei szedł po boisku jak burza. – Jest szybki.
− Ignacio? – zdziwiła się Lidia, a Conrado się uśmiechnął.
− Jordi. Dawno nie widziałem tak szybkiego zawodnika.
− Miał rekord szkoły w biegach na 100 i 400 metrów. – Felix wtrącił się do rozmowy.
− Wow, rzeczywiście mknie jak błyskawica – zgodziła się Lidia, a Felix skarcił się za uczucie zazdrości, które w nim wywołała.
− Felix też szybko biega – dodała Rosie ze swojego miejsca, posyłając szeroki uśmiech w stronę przyjaciela, który chyba miał ochotę ją zamordować.
− Więc dlaczego Nacho jest w drużynie, skoro nie gra fair? – zapytała Carolina z tylnego siedzenia, nagle zainteresowana dyskusją z profesorem. Saverin zdziwił się, że do niego zagadała, odchrząknął i wytłumaczył:
− Ma też swoje zalety, które trener na pewno zauważył i postanowił dać mu szansę.
− Czyli innymi słowy: Nacho nie jest całkiem do bani, a Josema potrzebował kogoś barczystego do obrony. – Quen skrzywił się na samą myśl, ale zaraz potem się roześmiał, kiedy jego kuzyn na boisku wykonał jakąś przedziwną żonglerkę, by udaremnić Fernandezowi dostanie piłki, po czym podał do Diaza, a ten mógł strzelić prosto w światło bramki.
Kibice w sektorze Pueblo de Luz zawyli z uciechy. Oliver potarł się po lekkim zaroście i przywołał do siebie gestem Jordana.
− Pamiętaj, że gracie w jednej drużynie.
− Ja o tym pamiętam. Jemu to powiedz. – Wskazał palcem na Ignacia, który splunął ze złością na murawę.
Nastąpił koniec pierwszej połowy. Był remis 1 do 1 i obie drużyny udały się na przerwę do szatni. Oliver bredził coś o strategii, ale Jordi go nie słuchał. Sztyletował wzrokiem Ignacia, do którego chyba też nie bardzo docierały słowa trenera. Nagle poczuł na swoim ramieniu czyjąć wielką dłoń. Drgnął gotów do bitki, ale na szczęście była to przyjazna twarz.
− W porządku? – To Gilberto Jimenez, który asystował trenerowi, zauważył, że coś jest nie tak z młodym Guzmanem.
− Tak, w jak najlepszym. – Jordi skłamał gładko, posyłając pułkownikowi krzywy uśmiech. – Ale może raczysz przemówić temu szaleńcowi do rozumu? Bruni chyba nie rozumie tutejszej piłki nożnej. Może w Ameryce grają inaczej.
− Wierz lub nie, ma swoje powody.
− Och, wierzę. Chce nas wszystkich wybadać i po dzisiejszym meczu wywalić połowę składu i zaczął selekcję do nowa. Nie jestem głupi. – Jordi przetarł spocone ramiona ręcznikiem i wrzucił go do kosza stojącego w szatni. – Ale jak tak dalej pójdzie, to prędzej go wszyscy znienawidzimy.
Wyszedł z szatni jeszcze przed innymi zawodnikami. Wolał być na boisku niż w dusznej, ciasnej szatni.
− Co jest, Guzman, pękasz? – Jego były kolega, Patricio, już rozciągał kończyny na boisku, szykując się do drugiej połowy.
− Nie daj im wejść sobie na głowę. – Usłyszał za sobą tak dobrze znany mu głos i poczuł, jak włosy jeżą mu się na karku.
Hugo Delgado obserwował go uważnie od czasu poniedziałkowego treningu. I chociaż tamta sytuacja już przez cały tydzień się nie powtórzyła i Jordi trenował ze wszystkimi, dając z siebie wszystko, czuł, że powinien go mieć na oku. Nie wiedział rzecz jasna, co jest powodem niechęci Guzmana do jego osoby.
− Odwal się ode mnie – warknął tylko i odszedł.
− Powodzenia! – Z sektora blisko boiska krzyknęła w jego stronę Ariana, ale tylko zmierzył ją pogardliwym wzrokiem. Wciąż miał jej za złe, że pomimo zakazu, zabrała go do szpitala po ostatnim ataku.
− Masz jeszcze siły? – Diaz podbieg do niego, rozglądając się po trybunach.
− Mogę tak cały dzień – powiedział Jordi i odbiegł na swoją pozycję.
Drugą połowę rozpoczynała drużyna San Nicolas. Wydawało się, że po ostatniej straconej bramce postanowili ponownie powrócić do swojej strategii krycia Jordana, by udaremnić mu kolejne asysty. Wiedzieli, że jeśli wejdzie w rytm gry, trudno go będzie zatrzymać. Sędzia odgwizdał faul, kiedy Yon Abarca z drużyny gości brutalnie sfaulował Jordana, który wywinął w powietrzu kozła i upadł na murawę.
− To musiało boleć – syknął Quen z trybun, patrząc jak jego kuzyn leci w zwolnionym tempie jak jakiś cyrkowy akrobata.
− Widać, że ma wprawę – zauważył Conrado, wytężając wzrok, a kiedy reszta uczniów siedzącym wokół niego, spojrzała na niego wyczekująco, postanowił im to objaśnić: − Jest wysportowany, celowo upadł w taki sposób. Dzięki temu nie odniósł obrażeń. Ktoś inny mógłby się połamać, ale widać, że już nie raz miał takie przygody.
− Mówimy o moim kuzynie, on większość życia spędził włócząc się po lasach i skacząc po drzewach. – Ibarra zaśmiał się lekko, ale spoważniał, kiedy zobaczył minę Felixa.
− W porządku? – Vincenzo wystawił dłoń w stronę Jordana, który chwycił ją i pozwolił mu pomóc sobie wstać.
− Dlaczego wszyscy wciąż mnie o to pytają?
− Może dlatego, że wciąż obrywasz. – Diaz wzruszył ramionami, a Jordi nic nie powiedział, tylko odszedł od kolegi, który go sfaulował, a teraz tłumaczył się sędziemu, że mu przykro.
Quen zmarszczył brwi na trybunach. Kuzyn, którego znał, już dawno rzuciłby się na tego Abarcę i rozkwasił mu gębę, ale Jordi po prostu odszedł, pozwalając sędziemu zająć się tą sprawą. To zupełnie do niego niepodobne. Może rzeczywiście się zmienił. Zarządzono rzut karny dla Pueblo de Luz i Jordi bez trudu ograł bramkarza, strzelając bramkę i z satysfakcją spoglądając przy tym na byłych kolegów, którzy robili dzisiaj wszystko, co w ich mocy, żeby go powstrzymać.
− Wszystko dobrze? – Jedna z cheerleaderek San Nicolas patrzyła na niego z taką miną, jakby się bała, że zaraz się rozsypie.
− Przysięgam, jeśli jeszcze raz ktoś mnie o to dziś zapyta, palnę sobie w łeb – rzucił w stronę Veronici, która zadała to pytanie, ale zmiękł, kiedy zobaczył w jej oczach łzy. – Przepraszam. Po prostu… Daj mi spokój.
− Myślisz, że jesteś takim wielkim gierojem? – Wyszeptał mu do ucha Ignacio, kiedy mieli chwilę. – W tej drużynie nigdy nie masz szans zabłysnąć, dopóki Marcus jest kapitanem. Może pójdziesz w ślady braciszka i pozbędziesz się go? W końcu Franklin już raz prawie pozbawił go kariery.
− Czy ty masz jakąś obsesję na punkcie moim i mojego brata? – Jordi nie wytrzymał i zadał to pytanie. Od momentu, w którym wrócił do Pueblo de Luz, wciąż skakali sobie do gardeł i miał już tego po dziurki w nosie.
− Nie, skądże! – Nacho udało oburzenie, ale widać było, że nadal ma w pamięci wszystkie złośliwe komentarze Guzmana. – Za to twoją siostrzyczkę chętnie bym bliżej poznał. – Wskazał głową na Nelę, która siedziała na trybunach nieopodal, obgryzając paznokcie i patrząc na brata z niepokojem. Obok niej Marcus tłumaczył Adorze coś o piłce nożnej.
− Uważaj, Nacho, bo… − zaczął Jordi, zaciskając pięści tak mocno, że paznokcie wbiły mu się w dłonie.
− Bo co? Pobijesz mnie? – Ignacio parsknął śmiechem. – Może i jesteś pupilkiem dyrektora, ale tak samo było z Delgado. I co? Teraz jest zawieszony. Myślisz, że Dick puści ci to płazem? Nawet Fabian ci nie pomoże.
− Mam to gdzieś, wystarczy mi twój widok w szpitalu – odparł Jordi, ale w gruncie rzeczy wiedział, że nic nie zrobi przy ludziach. Za bardzo zależało mu na wygraniu meczu.
− Jasne. – Na twarzy Fernandeza pojawił się złośliwy grymas. – Nela wygląda dziś całkiem dobrze. Chyba przyjaźń z ciężarną jej służy. – Wskazał palcem na Marianelę, a Jordi poczuł, że robi mu się gorąco. – A może to kwestia urodzin. W każdym razie, może dam jej dzisiaj specjalny prezent…
Odbiegł zanim sens tych słów dotarł do Jordana. Trząsł się cały ze złości i jego siostra doskonale to widziała z trybun, ale nic nie mogła zrobić. Gra trwała, zawodnicy już przestali przejmować się wynikiem. Diaz był przy piłce, ale na jego nieszczęście jakiś byk z San Nicolas faulował go tuż przed polem karnym. Sędzia nawet tego nie zauważył, bo w tym czasie pouczał dwóch innych graczy.
− Sędzia kalosz! – Krzyknęła Olivia, ale jej wrzask utonął w buczeniu tłumu.
− Bardzo elegancko – mruknął Guzman do swojego dawnego kolegi, Patricio. – Nie umiecie nic poza faulami? Może dobrze, że odszedłem.
− Może – odparł tylko osiłek i odbiegł, zostawiając Vincenzo na trawniku.
− Możesz wstać? – Jordi pomógł koledze tak samo, jak on wcześniej jemu.
− Tak, te głupki myślą, że to mecz o mistrzostwo świata czy jak? – warknął w stronę szmaragdowych koszulek, rozcierając obolałe kolano. Poza kilkoma siniakami nic mu nie będzie.
„Chcą mistrzostwa to będą je mieli” – pomyślał Jordi i od tej pory sami zaczęli grać dużo agresywniej. Pomyślał, że Oliverowi właśnie o to chodziło – chciał zobaczyć, jak radzą sobie z presją i czy umieją dostosować się do przeciwników. Notował coś zawzięcie na swojej podkładce, ale Guzman stwierdził, że obojętnie jakie były intencje trenera, nie wzbudzi w nim tym szacunku. Rzucił się ślizgiem na murawę, odbierając piłkę przeciwnej drużynie i podał do Ledesmy, który był chyba zdziwiony. Nie udało im się strzelić gola, bo piłka odbiła się od słupka, ale przynajmniej próbowali. Nacho wrzeszczał na wszystkich, żeby podawali mu piłkę, ale reszta zawodników, którzy nie byli jego kumplami, chyba zdawała sobie sprawę, że jeśli chcą wygrać ten pierwszy mecz towarzyski, muszą grać zespołowo, a Fernandez, kiedy już dostał piłkę, nie oddawał jej nikomu. Skończyło się na tym, że ostatnie minuty meczu Jordi i Vincenzo robili wszystko, co w ich mocy, by po prostu udaremnić drużynie San Nicolas brutalne faulowanie. Ich bramkarz wymiękł w bliskim spotkaniu z napastnikiem, który strzelił mu dwie bramki, dając zespołowi gości prowadzenie 3 do 2.
Kiedy sędzia zagwizdał na koniec spotkania, dały się słyszeć jęki zawodu kibiców Pueblo de Luz, którzy powoli zaczęli opuszczać trybuny ze zwieszonymi głowami. Goście z San Nicolas de los Garza wiwatowali natomiast i wymachiwali transparentami.
− Dobry mecz! – Jordi odwrócił się, słysząc to głupie stwierdzenie, ciekaw kto był na tyle naiwny, by je wypowiedzieć.
Ariana stała w wejściu do szatni i chyba na niego czekała. Unikał jej przez cały tydzień i celowo nie pojawiał się w bibliotece, był na nią zły i nie chciał jej widzieć.
− Jesteś nienormalna? Przegraliśmy. – Postanowił wyłuszczyć jej to w najbardziej zrozumiały sposób. Na ramieniu poprawił sobie sportową torbę i już chciał odejść, kiedy go zatrzymała.
− Naprawdę przepraszam, ale nie wiedziałam co robić. Miałeś arytmię. – Santiago desperacko próbowała się usprawiedliwić, ale on nie chciał jej słuchać.
− Nieważne – mruknął tylko.
− Nie bądź taki. Są ludzie, którym na tobie zależy i nie chcą, żebyś zrobił sobie krzywdę.
− Oszczędź mi wykładu. Jesteś zwykłą bibliotekarką, nie udawaj, że zależy ci na uczniach. – Prychnął w jej stronę i już miał zamiar odejść, kiedy jakaś część jego postanowiła zrobić dobry uczynek. – Zrób sobie przysługę i trzymaj się z daleka od Huga Delgado. Dla własnego dobra.
− A co to niby znaczy? Dlaczego mam na niego uważać? To mój przyjaciel.
− Nie jest tym, za kogo go uważasz.
***
Przyjęcie, na którym miało się pojawić kilka koleżanek, przerodziło się w dziką imprezę z alkoholem i głośną muzyką. Adora musiała robić uniki, żeby jakiś pijany licealista nie przewrócił jej w tłumie gości. Zwykle schludny dom Guzmanów zamienił się w pobojowisko.
− Czy Silvia i Fabian wrócą dziś do domu? – zapytała dziewczyna, z niepokojem rozglądając się po wnętrzu. Jej uwagę przykuł śnieżnobiały dywan w salonie. Z łatwością mogła sobie wyobrazić, jak coś się na niego wylewa i na samą myśl miała mroczki przed oczami.
− Nie mam pojęcia. Pewnie późno. – Marcus miał niewyraźną minę, ale zmarszczone ciemne brwi dały Adorze do zrozumienia, że i on się martwi. – Skąd pomysł, żeby zaprosić Ignacia?
− Nela tego nie chciała. Przycisnął ją i sam się wprosił. Wiesz, jaka ona jest. Nikomu nie umie odmówić.
− Nawet nie mam ochoty sięgać po piwo – stwierdził Quen, który odnalazł ich w tłumie. – Aż strach pomyśleć, co Nacho i jego kumple do niego dodali. – Chryste, nie poznałem cię!
Quen złapał się za serce, przestraszony nagłym pojawieniem się swojej kuzynki. Adora odebrała to jako komplement, bo sama pomogła Neli wyszykować się na wieczór. Z szafy wygrzabały najładniejszy kardigan w kolorze pudrowego różu, bo brunetka nie czuła się swobodnie w krótkiej sukience. Włosy upieły nad karkiem, a całości dopełniał delikatny makijaż. Nela kategorycznie zabroniła ściągania okularów, więc te pozostały na swoim miejscu.
− Wszystkiego najlepszego. – Quen uśmiechnął się w stronę kuzynki, nie wiedząc, co więcej można powiedzieć.
− Zamknęłam na klucz pokoje na górze, tak jak radziłeś – poinformowała Marcusa Marianela. – Może nie będzie tak źle.
W tym samym momencie dały się słyszeć jakieś wrzaski z ogrodu, gdzie kumple Ignacia urządzali sobie konkurs picia piwa.
− Załatwię to. – Marcus położył dziewczynie rękę na ramieniu, by dodać jej otuchy i odszedł, by poradzić sobie z chuliganami. Nawet nie chodzili do ich szkoły, ale widać Ignaciowi to nie przeszkadzało.
− A twój brat zamierza się pojawić? – Felix był trochę zły, że akurat w takiej sytuacji Jordi postanowił trzymać się z daleka.
− Nie wrócił do domu po meczu. – Nela była roztrzęsiona. – Nie wiem, gdzie jest. Nie odbiera telefonu.
− No pięknie, na własną imprezę nie raczył przyjść.
− To nie jego impreza, to wszystko moja wina. Nie pomyślałam. – Nela wyglądała, jakby miała się zaraz rozpłakać.
Adora syknęła w stronę Castellano z dezaprobatą. Nela oświadczyła, że idzie do łazienki, by doprowadzić się do porządku, a impreza trwała w najlepsze. Quen wyciągnął swój telefon i wystukał wiadomość do kuzyna. Wiedział, że pewnie i tak jej nie odczyta, ale wolał zaryzykować. Kiedy Fabian i Silvia wrócą do domu, oczywiście obwinią syna za to całe pobojowisko, nawet jeśli Nela weźmie całą winę na siebie. Martwiło go, że Jordi zniknął po meczu w wisielczym nastroju. Wszyscy byli przybici przegraną, wielu uczniów, którzy pojawili się na imprezie urodzinowej bliźniąt rzucało Marcusowi wściekłe spojrzenia, jakby obwiniali go o to, że został zawieszony w prawach ucznia i nie mógł tego dnia pojawić się na boisku.
− Przejdzie im, zobaczysz. – Olivia postanowiła poprawić humor przyjacielowi, który chyba jednak nic sobie z tego nie robił. – Rozumiem, dlaczego to zrobiłeś. Wszyscy się domyślają, że Joaquin prowadzi nielegalne interesy. Pamiętam, jak kręcił się pod szkołą na wiosnę. Wykorzystał Roque. To nie jest fair.
Delgado nic nie odpowiedział, a zamiast tego schował na najwyższą półkę w kuchni drogocenną wazę, by udaremnić rozwrzeszczanym kolegom Ignacia zdemolowanie domu Guzmanów.
− Jeżeli szukasz Lidii, to jej tu nie ma. – Rosie nalała sobie piwa z beczki, którą przyniósł Nacho. Trochę naigrywała się z Felixa, który próbował wypatrzyć w tłumie dziewczynę, która mu się podobała.
− Wcale jej nie szukam. A ty chyba powinnaś zwolnić. – Wyrwał jej z dłoni plastikowy kubek, zgniótł go i wyrzucił do kosza. – Wyjdźmy na powietrze.
− Nic mi nie jest. – Machnęła ręką, ale nie przekonała go tym. Nadal dochodziła do siebie po ataku Freddiego i pogrzebie Jules. Była w rozsypce i nie potrafił jej pomóc, bo nawet nie wiedział, co może powiedzieć, by poczuła się lepiej. Takie słowa nie istniały.
− Jak twoja terapia z Leo? Pomaga ci? – zapytał, kiedy usiedli w ogrodzie w starej altance. Dom Guzmanów był ładny i zadbany i tylko altana była zapuszczona. Mimo tego miała swój urok.
− Chyba tak – przyznała. W końcu darzyła Leo McCorda zaufaniem. – Zresztą gorzej być chyba nie może, więc dlaczego by nie spróbować. A co, też chcesz skorzystać z usług terapeuty?
− Ja? – Felix wskazał na siebie palcem zdziwiony jej pomysłem. – Nie potrzebuję tego. Mam muzykę. Zawsze mogę wyładować się twórczo.
− Jakie to piękne. O, jest i mój wujek! – Krzyknęła w stronę Vincenza, który kręcił się po imprezie bez celu. – Znacie się? – zapytała, przedstawiając ich sobie, a Felix tylko pokiwał głową. Znali się w końcu z widzenia, ale nigdy nie byli kolegami. Vincenzo nie miał dobrej reputacji i wyglądał dość groźnie, nikt nie chciał wchodzić mu w drogę. – Nie wiedziałam, że gustujesz w takich przyjęciach. – Rose zwróciła się bezpośrednio do Diaza, który wyglądał, jakby trafił tu zupełnym przypadkiem.
− Widzieliście jubilata? Zostawił w szatni komórkę. Przyszedłem ją oddać. – Długowłosy rozejrzał się po gościach, którzy bawili się w najlepsze, zupełnie nie przejmując się, że właściciele domu nie wyrazili zgody na takie harce.
− Nie. Znając Jordana, pewnie nie wróci na noc – odpowiedział mu Felix, trochę jednak zaniepokojony jego nieobecnością. – Hej, dobry mecz.
− Przegraliśmy. – Vincenzo spojrzał na Castellano jak na idiotę, ale nie speszyło go to.
− Wiem, ale próbowaliście. Strzeliłeś w końcu gola, nie?
Głośna muzyka rozbrzmiewała z głośników i Adora była przekonana, że ktoś w okolicy prędzej czy później zgłosi naruszenie porządku. A może bali się Fabiana i dlatego żaden z sąsiadów nie reagował? Pomyślała, że chociaż Basty Castellano mógłby tutaj zajrzeć, w końcu mieszkał po drugiej stronie ulicy i widok nietrzeźwych nastolatków na posesji Guzmanów zwróciłby jego uwagę. Marcus poinformował ją jednak, że Basty zaraz po meczu udał się na komisariat i nie wiadomo, kiedy wróci do domu. Było już grubo po dziesiątej wieczorem, kiedy drzwi się otworzyły i do domu wrócił Jordi. Zdjął z głowy kaptur ciemnej bluzy i przypatrywał się w niemym szoku, jak jego znajomi ze szkoły zadomowili się w jego mieszkaniu.
− Dobrze, że jesteś. – Sara, która pomagała Marcusowi ogarnąć towarzystwo, teraz odetchnęła z ulgą. – Możesz coś zrobić?
Guzman wyciągnął powoli z uszu słuchawki i schował je do kieszeni. Nie ulegało wątpliwości, że całe to pobojowisko to sprawa Ignacia Fernandeza. Próbował się na nim odegrać za wszystkie zniewagi i złośliwe komentarze, ale chyba nie pomyślał, że Jordi’emu nie bardzo zależy na reputacji rodziców.
− Gdzie Nela? – Były to jedyne słowa, które z siebie wydobył. Nie musiał jednak pytać.
Zobaczył, jak jego siostra zbiega po schodach z płaczem, otulając się ramionami. Drżała nie z zimna, a strachu. A za nią kroczył Ignacio, rzucając jakieś kąśliwe uwagi.
− Daj spokój, mała, nie powiesz, że ci się nie podobało?
Jordan poczuł, jak krew się w nim gotuje. Jego siostra bliźniaczka, cała zapłakana, podbiegła do niego i schowała się za jego plecami, łapiąc go za ramię i ściskając tak mocno, że poczuł mrowienie.
− Co on ci zrobił, Nela? – zapytał.
− Nic, nic się nie stało. To tylko nieporozumienie – wyjąkała, ale nie uszło jego uwadze, że guziki jej różowego swetra zwisają smętnie, jakby ktoś je oderwał.
− Nieporozumienie? Przecież sama flirtowałaś, zapraszałaś do swojego pokoju… − Nacho parsknął śmiechem i przybił sobie piątkę z jakimś kumplem, który akurat się napatoczył.
− Nie było tak, naprawdę. Byłam miła, to wszystko – rzuciła tak cichutko, że chyba tylko Adora, która stała obok, ją usłyszała.
Jordi nie musiał już więcej słuchać. Nie interesowały go wyjaśnienia. Wiedział, że Ignacio próbował dobrać się do jego siostry tylko po to, by wkurzyć jego. Cóż, udało mu się. Dał się słyszeć wrzask kilku uczennic, które uciechły w popłochu, kiedy rozjuszony Jordan natarł na Ignacia, niemal unosząc go nad ziemię. Obaj wpadli na szklane drzwi prowadzące do ogrodu, zbijając je. Wypadli na trawnik za domem, Ignacio jęczał, bo odłamki szkła powbijały mu się w plecy i ramiona, ale chyba nie bolało to aż tak bardzo jak pięści Guzmana, który teraz stracił już wszelkie zahamowania.
Felix, Rose i Vincenzo stanęli jak wryci pod altanką, skąd widzieli całe zajście od strony ogrodu. Nela płakała, próbując wyrwać się z uścisku Adory i powstrzymać brata, ale na nic. Garcia trzymałą ją mocno w obawie, że Marianela zrobi sobie tylko krzywdę. Wszędzie walało się szkło i połamane meble. Muzyka nadal grała głośno, bo wszyscy byli zbyt zajęci obserwowaniem sceny, która rozgrywała się na ich oczach, by ją wyłączyć. Kilka osób uciekło w popłochu, węsząc przybycie policji, ale reszta stała jak wryta. Niektórzy byli na tyle głupi, że dopingowali bijących się. Kumple Ignacia starali się pobudzić go do walki, krzycząc jakieś zachęcające hasła, ale Nacho był bez szans. Jordi okładał go pięściami i wkrótce tudno było poznać, czy leży pod nim syn ordynatora czy może tylko szmaciana, zakrwawiona lalka.
Marcus dopadł do Jordana pierwszy, wiedząc, że ktoś musi go powstrzymać, bo skończy się to tragicznie. Chwycił go od tyłu i próbował odciągnąć od bezwładnego Nacha, ale nawet pomimo swojej siły i wzrostu, nie był w stanie tego zrobić. Jordi był w amoku i był też dość silny, by mu to udaremnić. Wierzgnął ręką i uderzył Marcusa wierzchem dłoni w twarz, sprawiając, że Delgado zatoczył się kilka kroków. Vincenzo Diaz podbiegł do Marcusa i wspólnymi siłami udało im się zatrzymać Guzmana, który jakby w ogóle zapomniał, gdzie się znajduje. Miał w oczach dziką furię i widać było, że zniknęły wszystkie zahamowania. Jego spokój i opanowanie, które prezentował dziś na boisku, a nawet wcześniej w sali lekcyjnej, gdzie jako broni używał tylko sarkazmu i ciętych ripost, przepadły jak kamfora.
− Rozejść się! – Krzyknął Quen do zebranych, którzy wyciagali szyję, by zobaczyć wynik tej bijatyki. – Wszyscy do domów!
Kilka osób jęknęło z uczuciem zawodu, ale reszcie nie trzeba było powtarzać. W końcu w domu Guzmanów zostały już tylko najbliższe osoby. Marcus upewnił się, że Vincenzo trzyma wyrywającego się Guzmana i podszedł do Nacha, by zbadać mu puls. Przez chwilę oblał go zimny pot, kiedy zdał sobie sprawę, że Nacho nie oddycha, ale był to fałszywy alarm. Puls miał słaby, a twarz porządnie zmasakrowaną, ale oddychał. Jęczał coś niewyraźnie.
− Całkiem ci odjebało, Guzman – mruknął jeden ze starszych koleżków Ignacia, który już skończył szkołę. – Mogłeś go zabić.
− Może następnym razem. – Jordi wyrwał się z uścisku Vincenza. – Posadźcie go, nic mu nie będzie. Ma ojca chirurga plastycznego, naprawi mu tę parszywą gebę.
− Co tu się, do jasnej cholery, dzieje? – W progu domu stanął Basty Castellano. Za jego pasem błyszczała policyjna odznaka, a córka Ella kuliła się za nim. Pewnie dopiero wrócił do domu i zwabiły go hałasy.
− Nic się nie dzieje. Goście już wychodzą. – Jordi przeszedł koło zastępcy szeryfa i ruszył do wyjścia.
− Nie tak szybko, Jordi, jeszcze nie skończyłem. – Basty miał taki wyraz twarzy, jakby się o niego martwił, ale nie zrobiło to na nim wrażenia.
− Bez obrazy, Basty, ale ja skończyłem – odrzekł tylko i odszedł, zostawiając go z osłupiałą miną.
Na widok stróża prawa wszyscy zaczęli się wynosić w pośpiechu. Nela płakała i nie mogła się uspokoić. Ella podeszła do niej i złapała ją za rękę. Adora trzymała ją za drugą. Basty wyłączył muzykę i przeszedł przez salon. Słychać było trzeszczenie szkła. Jedno spojrzenie na Ignacia Fernandeza wystarczyło mu, by poznać wszystkie odpowiedzi.
***
− Nie zostawię tak tego. Nie myśl, Basty, że ujdzie to gówniarzowi na sucho. – [link widoczny dla zalogowanych] miał na sobie domowe ubranie, został obudzony ze snu i wezwany do szpitala.
− Ignaciowi nic nie będzie, ma tylko złamany nos – mruknął Felix, czym zasłużył sobie na karcący wzrok ojca. Nie powinno go tu w ogóle być, ale uparł się, że pojedzie z nim do szpitala, by upewnić się, że Fernandez się z tego wyliże. Nastolatkowi trudno było przyznać się przed samym sobą, że bardziej niż o Nacha martwił się o Jordana.
− Zamknij się, Felix, to rozmowa pomiędzy dorosłymi. – Osvaldo tego wieczora nie przebierał w słowach.
− Nie zwracaj się tak do mojego syna. – Castellano upomniał ordynatora. Znali się bardzo dobrze i nigdy nie mieli na pieńku, ale nie zamierzał pozwolić temu człowiekowi obrażać jego dziecka.
− Jak mogłeś na to pozwolić? Mieszkasz po drugiej stronie ulicy! Jesteś policjantem, do cholery! – Fernandez przeczesywał i tak już potargane włosy palcami.
− Wierz lub nie, nie siedzę całymi dniami w domu – odpowiedział mu Basty.
Akurat w tym momencie w szpitalu pojawił się Fabian Guzman. W odróżnieniu do Osvaldo widać było, że został oderwany od pracy, a raczej od nadgodzin, które wykonywał nawet w niedzielę. Był wkurzony, ale dużo lepiej maskował uczucia od kolegi ze szkolnej ławki. Fernandez na jego widok najeżył się cały i chciał do niego podejść, ale Basty wystawił rękę, by mu to udaremnić.
− Bądźmy racjonalni – poprosił, ale Osvaldo miał ochotę się roześmiać po jego słowach.
− Nie, Basty, skończyły się polubowne rozmowy. Chcę, żebyś postawił temu gówniarzowi zarzuty. Ma znaleźć się za kratkami!
− To Ignacio prowokował cały czas Jordi’ego – zaczął Felix, stając w obronie starego przyjaciela. – Już dawno powinien dostać po mordzie za takie odzywki.
− Dziękuję ci, Felix, poradzę sobie. – Fabian skinął głową nastolatkowi, który obserwował go uważnie. Od Guzmana biła jakaś dziwna aura. Stanął oko w oko z Osvaldem, biorąc sprawy w swoje ręce. – Jakie zarzuty, Aldo? – zwrócił się do ordynatora. – Pobicia, uszczerbku na zdrowiu? Bardzo proszę. Ja dorzucę ze swojej strony wtargnięcie na posesję, zdemolowanie mojego domu, nie mówiąc już o rozpijaniu nieletnich. Znając Ignacia, jeśli przeszukam dom, pewnie znajdę też jakieś miękkie narkotyki. Naprawdę chcemy iść tą drogą?
− Mój syn prawie zginął i rządam kary dla twojego bachora! Od zawsze robił, co mu się żywnie podobało, ale miarka się przebrała.
− Ciesz się, że Ignacio trafił na mojego syna. – Fabian wyglądał teraz niebywale groźnie. Felix, obserwując go z boku, po raz pierwszy dostrzegł podobieństwo między nim i Jordim. Mieli tę samą dzikość w oczach. Z tym, że młodemu Guzmanowi gniew towarzyszył zawsze, a u Fabiana zdarzało się to od święta.
− Co chcesz przez to powiedzieć? – Osvaldo próbował nie dać tego po sobie poznać, ale trochę przestraszyła go postawa Fabiana.
− To, że jeśli twój syn recydywista jeszcze raz tknie lub nawet tylko spojrzy na moją córkę, nie skończy się na złamanym nosie. Sam urwę mu jaja, zrozumiano?
Na szpitalnym korytarzu zapadła cisza. Osvaldo chyba nie znał wszystkich szczegółów wydarzenia, bo cofnął się kilka kroków, kręcąc głową.
− Idź do diabła, Fabian – rzucił tylko i poszedł do sali, w której leżał jego syn.
− Pomóc ci szukać Jordi’ego? – zapytał Basty przyjaciela, kiedy zostali sami.
− Nie. – Fabian podziękował spojrzeniem, ale pokręcił głową. – Znam mojego syna, niedługo wróci.
Castellano machnął ręką na syna, by wyszli ze szpitala, ale Felix obrócil się jeszcze na pięcie w stronę sąsiada, którego podejrzewał o bycie Łucznikiem z El Tesoro.
− Fabian? – zwrócił się do niego, a mężczyzna spojrzał na niego wyczekująco. – Bez obrazy, ale w ogóle go nie znasz.
Wrócili do domu, zostawiając Fabiana zupełnie samego.
Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 16:37:44 12-02-23, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3493 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 16:55:21 19-02-23 Temat postu: |
|
|
Temporada III C 108
Emily/ Soleil/ Ingrid/Dante/Vicenzo
Emily wzięła kolejny głęboki oddech gdy wyłączyła silnik samochodu. Zaparkowała auto przed poradnią doskonale zdając sobie sprawę że jest to jedyne miejsce gdzie o tej porze może spotkać swojego męża. Sytuacja w której się znaleźli zaszła zdecydowanie za daleko a zazdrość jej męża zaczęła stanowić problem. I o ile na początku wydawało jej się to cholernie urocze to teraz gdy miała pełny obraz sytuacji mogło ją jedynie irytować. Co gorsza zaczynało budzić w niej szereg nieprzyjemnych uczuć. Emily zaczynała się obawiać tego co może zrobić jej zazdrosny mąż? Wrobienie kogoś w kradzież? Zabójstwo? Wzdrygnęła się na samą myśl. Jeszcze nie dawno w życiu by jej do głowy to nie przyszło, ale Fabricio się zmienił.
Stał się zaborczy. Emily się go nie bała , lecz czuła dyskomfort gdyż wiedziała, że jego zazdrość nie ma podstaw. Cokolwiek czuł Santos, ona tego nie czuła. Tak lubiła go. Lubiła spędzać z nim czas i cieszyła się że może z nim porozmawiać na tematy na które nie rozmawiała ze zbyt wieloma osobami. Nie mówiła o pracy z mężem bo chciała go chronić przed mrokiem swojego zawodu. Westchnęła bezwiednie przykładając dłoń do brzucha. Chłopcy urządzili sobie w jej wnętrzu zapasu. Przesunęła po nim dłonią i sięgnęła do klamki. Nie chciała się z nim kłócić, ale miała wrażenie, że nie uniknie konfrontacji. Kolejnej. Weszła do cichej poradni kierując się od raz do gabinetu męża. Nacisnęła klamkę i weszła do środka.
— Podpisz jeszcze w trzech miejscach — usłyszała profesjonalny ton Gordona.
— To ostatni kwit?
— Tak. — zapewnił go
— Dziękuje
Emily odchrząknęła. Obaj mężczyźni popatrzyli na nią zaskoczeni. Guerra zmrużył oczy.
— Przeszkadzam? — zapytała. Fabricio pokręcił głową i uśmiechną się blado. Zmarszczyła brwi spoglądając to na jednego to na drugiego mężczyznę. Wątpiła, że Conrado załatwił kogoś do kierowania kliniką w ciągu dwóch godzin.
— Nie, właśnie wychodziłem — Gordon pożegnał się z blondynem uściskiem dłoni i wyszedł cicho zamykając za sobą drzwi. Fabricio natomiast wstał i zbliżył się do żony. Bezwiednie wyciągnął dłoń i uniósł do góry jej podbródek. Emily zmarszczyła brwi, lecz nie protestowała gdy ją pocałował. Długie palce zanurzyła w jego włosach oddając pocałunek. Jeśli zachowanie męża wcześniej nie wzbudziło żadnych podejrzeń to teraz wszystkie czerwone lampki rozbłysły w jej głowie niczym bożonarodzeniowa choinka na Uper West Saide.
— Kochanie — wymamrotała gdy się od siebie oderwali. Fabricio ponownie przesunął ustami po jej ustach nakazując jej tym samym milczenie. Chwycił ją za ręce i zaprowadził w stronę wygodniej kanapy na której usiadł. Emily usiadła na jego kolanach, on zaś wcisnął nos w zagłębienie jej szyi i milczał. Przestraszona przesunęła palcami po jego włosach. — Co się dzieje? — zapytała go łagodnie. Jeśli przyjechała tutaj z zamiarem urządzenia mu karczemnej awantury z powodu Sanotsa to wszystko ro wyparowało jak powietrze z przebitego balona. Pocałowała go w czoło.
— Jestem chory — wymamrotał drżącym głosem nie wypuszczając jej ani na chwilę z objęć.
— Chory — powtórzyła.
— Tak — przełknął ślinę i opanował targające nim emocje. Gdy popatrzył na żonę zmusił usta do uśmiechu. — Potrzebuje operacji, ale to podobno rutynowy zabieg.
— Jaki zabieg?
Otworzył usta i zaraz je zamknął.
— Wczoraj na otwarciu kliniki miałem robione badania i okazało się, że ma guza.
— Gdzie?
Wsunął za ucho kosmyk jej włosów. Wyznanie jej tego wszystkiego gdy pod dłonią czuł falujące ruchy ich dzieci nie było proste. Było cholernie trudne.
— W głowie — starał się nadać swojemu głosowi spokojny ton, ale używanie określeń „zabieg” „rutynowy” „guz w głowie” nie było dobrym pomysłem.
— Masz guza w głowie? — zapytała go. Chciała zejść z jego kolan, ale nie pozwolił jej na to. Skinął głową i głośno przełknął ślinę.
— Tak. Na początku lekarka miała swoje podejrzenia, ale potwierdził je dopiero rezonans magnetyczny z kontrastem. Guz nie jest zbyt duży i da się go wyciąć. Tu na miejscu.
— To rak?
— Nie widzą, powiedzieli, że nie wygląda jak rak. Cokolwiek to w ich slangu oznacza. Mogliby przeprowadzić biopsję i później go wyciąć, ale wolą zrobić na odwrót.
— Dlaczego?
— Zależy im na czasie. Obawiają ją się, że może pęknąć.
— Kiedy?
— Wszystko jest przygotowane. Alfred wszystkim się zajął. Ja mam się tylko położyć. Najpóźniej jutro rano. Hej — ujął jej twarz w swoje dłonie — Wszystko będzie dobrze — zapewnił ją i przytulił do siebie. — Wszystko będzie dobrze — musiał w to wierzyć bo inaczej oszaleje.
***
Ingrid Lopez de Vazquez nie spodziewała się, że tak bardzo polubi pracę w szkolę. Na początku było to zajęcie, którego podęła się przez wzgląd na Pereza. Chciała zdobyć jak najwięcej kompromitującego go materiału. Okazało się jednak, że w prowadzeniu szkolnej gazetki było coś kojącego. Ingrid wracała do korzeni i momentu w swoim życiu gdy odkryła miłość do pisania i demaskowania. Miała cichą nadzieję, że któreś z tych dzieciaków także odkryje pasję. Jeśli nie do pisania to znajdzie swoją niszę.
Życzyła dobrze nawet Guzmanowi. Dzieciak doprowadzał ją do szału i gdy przyszedł wypisać się z jej zajęć miała dwa wyjścia; mogła dać mu to czego chciał i mieć go z głowy ale mała wredna cząstka Ingrid chciała dać mu nauczkę. I nawet jeśli skazuje się na jego towarzystwo to Jordan Guzman musi się wreszcie nauczyć, że nie wszyscy będą skakać w rytm jego melodii. Po jego minie stwierdziła, że nie często słyszy „nie” Uśmiechnęła się kącikiem ust przyglądając się pierwszemu próbnemu wydrukowi numeru. Mieli jeszcze trochę czasu.
Ingrid wspólnie z uczniami zdecydowała nie tylko o formacie czy liczbie stron, ale także nazwie. Diario de Luz był nazwą prostą i łatwą do zapamiętania. I zachodzące słońca umieszczone w logo aż tak bardzo nie raziło jej oczu. Na pierwszy temat numeru wybrali wywiad Caroliny z Conrado i Anny z Evą. Blondynka uznała, że najlepszym sposobem na uśpienie czujności cenzury jest umieszczenie na pierwszej stronie tego czego oczekuje. Mulan wiedziała, że jeśli chcę mieć swobodę musi połączyć początek sezonu z pierwszym numerem gazetki. Całe szczęście jest kobietą, która szybko kojarzy fakty i sporą część numeru poświęci piłce nożnej. Na pierwszej stronie znalazła się pierwsza oficjalna fotografia drużyny. Co prawda czarno-biała, ale zawsze coś. Felix Castellano dostał dodatkowe zadanie; miał do końca dnia przeprowadzić wywiad z trenerem drużyny i kapitanem. Na początku kusiło ją aby wywiad przeprowadził Guzman, ale uznała, że chłopak z czystej złośliwości nie wykona polecenia, a gonił ich termin.
— Pani Lopez — usłyszała swoje nazwisko. Odwróciła do tyłu głowę i posłała Felixowi lekki uśmiech.
— Ingrid wystarczy — opowiedziała mu i gestem zachęciła go do wejścia do środka.
— Mam komentarz trenera i Marcusa nie wiem kiedy Carolina dostarczy sondę przeprowadzaną wśród uczniów.
— Ma mi ją przysłać na miejla więc się tym nie kłopocz — odparła podpierając się pod boki. — Co o tym myślisz? — zapytała go wskazując na szkic numeru. Felix przyjrzał mu się uważnie. Na pierwszej stronie znajdowała się fotografia drużyny piłkarskiej.
— Myślę, że na pierwszej mógłby się znaleźć komentarz trenera i Marcusa — oznajmił — nie twierdzę, że wywiad z Conrado Severinem jest zły czy coś takiego, ale przesunąłbym go na później i brakuje tu równowagi.
— Rozwiń.
— Są tematy dla — podrapał się po głowie w zakłopotaniu gdy Lopez usiadła na obrotowym krześle — chłopaków.
— Zarzucasz gazetce seksizm? — zapytała go i usiadła na krześle.
— Nie, po prostu — przesunął dłonią po twarzy. Lopez nie mogła się nie uśmiechnąć na widok rumieńców na jego policzkach. — wydaje się być jednostronna.
— Co powinniśmy zmienić? — zapytała go.
— Nie wiem. Wprowadzić kącik porad? Ile powinno piec się kurczaka, żeby nie był suchy?
— Nie takich typu porad, miałem na myśli — podrapał się po głowie — są pytania które my młodzi wstydzimy się zadać dorosłym.
— Rozumiem i ok niech ci będzie ale — uniosła dłoń — musisz znaleźć sposób aby obejść cenzora — wstała i zaczęła zbierać się do wyjścia — jeśli znajdziesz sposób jak obejść Dicka dam ci w kwestii kącika porad wolną rękę i wspólnie z kolegami musicie wymyślić jak zrównoważyć treści tak aby były względnie neutralne — przerzuciła torbę przez ramię. — Zamknij proszę salę i odnieść klucz do pokoju nauczycielskiego.
[link widoczny dla zalogowanych] przeprowadzkę do Valle de Sombras nazwała „nowym początkiem” Nowe miasto, nowa praca, nowy krąg znajomych. Wszystko „nowe” i „wyjęte jak spod igły” Siedemnastoletnia córka lekarki nie protestowała. Nie tupała nogami, nie trzaskała drzwiami od swojego pokoju i nie narzekała, że musi zostawić wszystkich przyjaciół i przeprowadzić się na zadupie, którego nie uwzględniają mamy Google. Wieści o przeprowadzce przyjęła z ulgą. Mama miała wrócić do pracy, a ona będzie mogła spędzać więcej czasu z ojcem. Wszyscy odniosą zwycięstwo, pomyślała na miękkich nogach przemykając korytarzem pełnym uczniów. Tylko nieliczni zwracali na nią uwagę. Brak atencji ze strony uczniów ani trochę jej nie martwił. Nie chciała rzucać się w oczy. Nie zamierzała rzucać się w oczy. Gdy zatrzymała się przed jedną z klas w której miała kolejne tego dnia zajęcia zauważyła jak kilku uczniów rzuca jej zaciekawione spojrzenia. Bezwiednie przesunęła dłonią po włosach.
Piegi skryła pod makijażem lecz włosy nadal miała rude. I gdyby mieszkała gdziekolwiek indziej na świecie nikt by się na nią tak nie gapił. Była wstanie znieść ludzkie spojrzenia, ale trudniej było jej wytrzymać ludzkie gadanie. Dzieciaki w starej szkole pytały czy jest adoptowana? Ktoś zapytał ją na ulicy; czy jest Żydówką? A kilka dni po przeprowadzce na widok Soleil jakaś staruszka się przeżegnała. Nie raz nie dwa słyszała, że rude to wredne, fałszywe i dobre w łóżku. Żadnej z tych cech nie uważała za negatywną, a do ludzkiego gadania się już przyzwyczaiła. I niemal nie zwracała na to uwagi. Gdy drzwi od sali biologicznej otworzyły się i mężczyzna zaprosił ich do środka zaczekała aż inni wejdą przed nią dopiero wtedy weszła do sali lekcyjnej
— Dzień dobry — odezwała się patrząc na nauczyciela, który na jej widok zamrugał powiekami.
— Sol Padilla
— [link widoczny dla zalogowanych] — poprawiła go. Nie lubiła gdy obcy zdrabniali jej imię. — Po prostu Soleil.
— Oczywiście, wyznaczyłem ci miejsce obok Anny — wskazał ręką drugą ławkę, w środkowym rzędzie.
— Wyznaczył pan?
— Tak, od dziś na każdej lekcji siadacie według listy — pomachał uczniom kartką — w wyznaczonych miejscach i z wyznaczonymi przeze mnie osobami. Kartkę dołączam do listy obecności. Dziś będziecie pracować w parach — Soleili usiadła na krześle. Anna ostentacyjnie odsunęła się od niej. Nastolatka wywróciła oczami w odpowiedzi. Po chwili jej partnerka wydała głośny pisk i poderwała się z krzesła przewracając je.
— Co to jest? — wskazała na leżące na ławce przedmioty. Sol obojętnym wzrokiem popatrzyła na mysz to na Annę.
— To tylko zdechła mysz — odpowiedziała jej wyciągając z torby zeszyt i przybory do pisania.
— Siadaj — polecił jej dyrektor Perez. — Nie ugryzie cię.
— Ona nie żyje!
— Sekcji nie przeprowadza się na żywych — stwierdził chłodno Perez.
— Słabo mi, to śmierdzi.
— To, to mysz — głos Soleil był chłodny. — Jest martwa więc śmierdzi.
Rozległo się pukanie do drzwi.
— Przepraszam, że przeszkadzam dyrektorze, ale ma pan pilny telefon z ministerstwa — oznajmiła sekretarka.
— Oczywiście, pracujecie w parach instrukcja i zadanie na tablicy — oznajmił i wyszedł.
— To jakiś żart? — Anna popatrzyła na tablicę to na gryzonia. — Nie zamierzam wycinać temu biedactwu serca.
— To doradzam, żebyś się zamknęła i dała pracować innym — Sol sięgnęła po lateksowe rękawiczki. I nałożyła je . Sprawnie rozpakowała zestaw narzędzi chirurgicznych. Za nim zaczęła wyciągnęła z torby słuchawki i odpaliła playlistę. To nie była pierwsza sekcja z jaką miała do czynienia na lekcji biologii. W palcach obróciła skalpelem
— Nie zamierzam na to patrzeć — Anna demonstracyjnie odwróciła się plecami od Sol która kompletnie nie zwróciła na zachowanie koleżanki uwagi tak jak na pukanie do drzwi. Do środka zajrzał mężczyzna na widok którego kilkoro uczennic wyprostowało się w swoich ławkach, On jednak zwrócił uwagę jedynie na rudowłosą głowę swojej córki. Przyglądał się jej krótką chwilę za nim nie sięgnął po telefon i nie napisał której wiadomości. Zmarszczyła brwi i uniosła do góry głowę. Parsknęła krótkim dźwięcznym śmiechem i odłożyła skalpel.
— Co ty tutaj robisz? — zapytała go w języku migowym.
— Byłem w okolicy gdy zadzwoniła Jocelyn prosząc abym podrzucił ci parę rzeczy po podobno twój szkolny mundurek to koszmar. Moim zdaniem wyglądasz ślicznie.
— Wyglądam jak wiktoriańska dama na wydaniu
— Co w tym złego?
— Udam, że tego nie słyszałam. Sprawdzasz mnie?
— Nie — zaprzeczył — Ufam ci.
— Kłamca — odpowiedziała mu. — Nie przyszedłeś mnie sprawdzić przyszedłeś, żeby te wszystkie nastolatki śliniły się na twój widok.
— Winny — odpowiedział jej. — ale gdybym nie moje śliczne geny ty nie byłabyś aż tak śliczna — odpowiedział jej.
— Idiota — skomentowała głośno. Mężczyzna podszedł do niej bliżej i ostrożnie wyciągnął słuchawki z jej uszu. Torbę odstawił przy ławce. — Obiad?
— A nie jesteś zbyt zajęty rządzeniem miastem?
— Dla mojej pierworodnej zawsze znajdę czas — odpowiedział na to [link widoczny dla zalogowanych] spoglądając z ojcowską czułością na córkę. Soleil wywróciła w odpowiedzi oczami.
— A pan co tu robi? — oburzony głos Perza rozległ się w cichej klasie.
— Podrzuciłem córce kilka rzeczy, których zapomniała z domu — odwrócił się posyłając dyrektorowi wystudiowany polityczny uśmiech.
— Panie burmistrzu nie poznałem pana w tym stroju.
— Ciężko jeździć na motorze w garniturze — stwierdził z prostotą męzczyzna. — Dobrze że pana spotkałem chciałbym omówić pewne kwestie. Na osobności — dodał.
— Jestem w trakcie prowadzenia zajęć
— A ja mam pilne spotkanie w ratuszu. Będę odbierał Sol po lekcjach więc może wtedy znajdzie pan dla mnie kilka minut?
— Oczywiście, że znajdę.
— Świetnie w takim razie nie przeszkadzam — odwrócił się jeszcze w stronę córki i zamigał szybko „kocham cię i wyszedł.
Conrado Severin zatrzymał się w progu domowego gabinetu przyjaciela. Fabricio siedział na krześle z okularami na nosie podpisując dokumenty. Jeden plik, drugi, trzeci. Nie przeszkadzał mu jedynie patrzył na niego ze zmartwioną miną. Znał go od lat i wiedział doskonale że przyjaciela coś trapi. Po za tym Guerra nie wyglądał zdrowo. Miał ziemistą cerę, podkrążone oczy., które popatrzyły wprost na niego.
— Emily cię wpuściła? — zapytał go.
— Nie ucieszyła się na mój widok — zauważył. Fabricio uśmiechnął się blado.
— Moja żona cię nie znosi — odpowiedział mu na to. — Toleruje się z miłości do mnie. Dzięki, że przyszedłeś.
— Drobiazg. Wspomniałeś, że to pilne. — przypomniał mu. I brzmiałeś na chorego, dodał w myślach Severin. — Znalazłem kierowniczkę dla kliniki.
— Świetnie — mruknął Guerra przeglądając podpisane dokumenty jakby upewnił się, że wszystko jest na swoim miejscu. Schował je do teczki podpisanej „Dla Karoliny” Jeśli wcześnie przeszło mu przez myśl, że Emily może przesadzać lub jego zawodzą oczy to teraz dotarło, że coś jest cholernie nie tak jak powinno być. Fabricio skomentował to jednym słowem gdy Severin sądził, że będzie się wykłócał o kolejne stanowisko dla siebie i utwierdzał go w przekonaniu, że jest odpowiednim człowiekiem na odpowiednim miejscu.
— I tylko tyle? Nie zapytasz kogo?
— Co kogo? — zmarszczył brwi patrząc na niego nie zrozumiałym wzrokiem. Dopiero po chwili dostrzegł błysk zrozumienia w jasnych tęczówkach. — To kogo kopnął zaszczyt?
— Jocelyn Padilla — odpowiedział. — Zajmie się się zarządzaniem i będzie tam leczyć pacjentów.
— Kuzynka Magika? Ludzie będą gadać.
— Niech gadają — Fabricio wstał i przeciągnął się. Z nosa ściągnął okulary i odwrócił się plecami do przyjaciela. Wpatrywał się w obraz za oknem. Na podwórku bawiła się Alice z psem. — Ciekawe na kogo wyrośnie? — zapytał bardziej siebie niż bruneta. — Zamknij drzwi — poprosił.
— Co się dzieje? — zapytał go wprost przyjaciela gdy tylko zamknął drzwi.
— Umieram, może to mnie trochę uwiera.
— Guz mózgu o średnicy 3 centymetrów umiejscowiony w lewym płacie. Kto by pomyślał, że to mój mózg pierwszy wyląduje na ścianie. Kładę się dziś do szpitala, popilnujesz Alice?
— Oczywiście, że tak. Ona wie?
— Jeszcze jej nie powiedzieliśmy — odpowiedział. — Najpierw chciałem załatwić kilka spraw. Emily ją do ciebie odwiezie. Rano zabierze ją albo Rosario albo Albert, ale raczej nie Coco, która otworzy moją czaszkę — głos mu zadrżał. — Mogę umrzeć na stole, mogę umrzeć w tej sekundzie bo guz jest napęczniały jak dorodny pomidorek koktailowy więc może zrobić efektowne bum , mogę się po zabiegu nie obudzić albo budzę się rasistą albo zostanę roślinką którą trzeba będzie karmić przez słomkę — podniósł na niego wzrok. — Dlatego tu jesteś, bo ty i ja musimy obgadać kilka kwestii dlatego zamkniesz się o będziesz słuchał. Kod do sejfu to data urodzin Emily. W środku jest testament, nie martw się zapisałam ci małe co nieco. — spróbował zażartować. — Ma też pełnomocnictwo dla Karoliny na wypadek gdybym skończył jako nowy gatunek rośliny . Emily i dzieci. Cała trójka są finansowo zabezpieczone mogą iść w przyszłości na Oksford chociaż podejrzewam że Alice wyląduje w RADA. Najważniejsze są jednak listy.
— Listy?
— Tak skreśliłem parę słów do kilku osób. Nie martw się jest koperta przeznaczona tylko dla ciebie. Jeśli umrę to sobie ją przeczytasz. Co do mojego pogrzebu.
— Do jasnej cholery!
— Miałeś siedzieć cicho więc siedź cicho i daj mi dokończyć. Za nim dobrowolnie pozwolę pokroić swoją czaszkę muszę wiedzieć, że wszystkie punkty z lisy są odhaczone więc o czym to ja? A tak wymagania co do pogrzebu są odhaczone i papierologia medyczna. Kto by pomyślał że potrzebne są podpisy. Leży na biurku.
— Zgoda na operację?
— Nie, zgodę podpisze później coś, tam coś tam co zrobić w sytuacji gdy mój mózg jednak uzna że pas. Musisz podpisać.
— Ja?
— Tak, gdyż to w twoje ręce składam wszelkie decyzje medyczne gdy ja nie będę mógł.
— Emily
— Wpadnie w szał to pewne dlatego musisz uszanować moją wolę. Nie chcę być rośliną dlatego gdy nie będzie nadziei to ty — wziął głęboki oddech — wyciągniesz wtyczkę. Emily będzie chciała mnie zachować przy życiu za wszelką cenę ty i twój rozsądek dacie mi w spokoju odejść.
— Fabricio
— Wiem, że Emily cię nie znosi ale jeśli umrę tylko ty będziesz mógł powiedzieć że wiesz co czuje chociaż okoliczności są inne jednak straci mnie a nie chcę aby została sama. Nie proszę żebyś się z nią ożenił ale przy niej był. Będzie cię odpychać, wyzywać ale — głos mi niebezpiecznie się załamał — obiecaj mi że zapuścisz przy nich korzenie.
— Obiecuje.
Guerra skinął głową. Conrado nie miał pojęcia co powiedzieć. Nie był wstanie wykrztusić z siebie słowa więc zrobił jedyną rzeczy, która przyszła mu w tamtym momencie do głowy. Odciągnął go od okna na wypadek gdyby Alice zajrzała do środka, obrócił go w swoją stronę i przytulił. Gdy wziął go w ramiona dopiero wtedy dotarło do niego, że blondyn cały się trzęsie. Fabricio po raz pierwszy od usłyszenia diagnozy rozkleił się.
— Wyrzuć to z siebie — wymamrotał gładząc go nieporadnie po plecach. — Po prostu to z siebie wyrzuć.
***
[link widoczny dla zalogowanych] w chwili śmierci miała trzydzieści cztery lata. Młoda kobieta zginęła w wypadku samochodowym. Według oficjalnego raportu policji do którego dotarł kilka lat temu kierująca autem straciła panowanie nad samochodem z powodu złych warunków atmosferycznych. Straciła ona panowanie i wpakowała się na drzewo. Cało z wypadku wyszła jedynie dziesięcioletnia pasażerka- jej córka Ruby. Jak wykazało dochodzenie dziewczynka została bez upoważnienia zabrana z Rodzinnego Domu Dziecka prowadzonego przez jedną z rodzin w Pueblo de Luz. Dziewczynka trafiła do szpitala i zeznała, że „mama zabierała ją do tatusia” Po krótkim pobycie na oddziale dziecięcym mała Ruby trafiła najpierw do domu dziecka, a po kilku miesiącach pod opiekę starszego bata matki Diego i jego świeżo poślubionej żony Teresy.
[link widoczny dla zalogowanych] była najlepszą przyjaciółką Debory od czasów pieluch. Rodzina Lombardo i Valdez przyjaźniły się od pokoleń. Matki Carolina i Maria rodziły na tej samej sali porodowej więc można by stwierdzić, że przyjaźń była im pisana. Do czasu , aż Teresa zdecydowała się iść na studia i wyjechała do stolicy. Debora została i zaczęła pracować w jednej z firm mieszczących się w Monterrey. Kilka lat później na świat przyszła jej córeczka- Ruby. Młoda matka nikomu nie chciała wyjawić tożsamości ojca dziecka. Cztery lata później wszystko wywróciło się do góry nogami. Młoda matka uległa wypadkowi samochodowemu zaś lekarz przepisał jej leki przeciwbólowe od których bardzo szybko uzależniła się. Najpierw straciła pracę i wylądowała na zasiłku. Rok później gdy policja natknęła się na wałęsającą się po mieście dziewczynkę. Mała była przemarznięta i głodna. W domu spała naćpana I tak Valdez wylądowała na pierwszym z trzech odwyków. W dniu w którym zabrała córkę była trzeźwa i gotowa zacząć gdzieś od nowa.
Gdzie jesteś [link widoczny dla zalogowanych]?, zapytał sam siebie w myślach. Córka Debory zaginęła cztery dni po piętnastych urodzinach. Był czwarty listopada dwa tysiące trzynastego roku. Według oficjalnego policyjnego raportu nastolatka pokłóciła się z ciotką i została odesłana do własnego pokoju. Gdy następnego dnia Teresa poszła obudzić dziewczynę do szkoły już jej nie było. Tere założyła, że dziewczyna wyszła wcześniej, lecz do szkoły nie dotarła. Zaginięcie zgłoszono po siedemdziesięciu dwóch godzinach gdy szkoła zadzwoniła do Diego z pytaniem; Czy Ruby jest chora? Dante westchnął wyciągając przed siebie nogi. Nad jeziorem w Pueblo de Luz zachodziło właśnie słońce
— Dante — usłyszał swoje imię. Podniósł wzrok i popatrzył na Teresę. Czas obszedł się z nią łagodnie. Nadal była piękną kobietą.
— Tere — usiadła obok niego na trawie i popatrzyła na jezioro.
— Nie mam dużo czasu — zaczęła — Czego chcesz, Dante?
— Chcę wiedzieć co się stało z Ruby — odpowiedział jej z prostotą. Nie należał do tych co marnują cudzy czas na gadkę- szmatkę. — Powiedz mi czego nie ma w aktach?
— Skąd masz akta? — zapytała go — Diego by ci ich nie udostępnił.
— Nie poszedłem do twojego głupiego męża — odpowiedział jej — zresztą nieważne. Czego nie powiedzieliście policji?
Teresa milczała dłuższą chwilę za nim odpowiedziała.
— Tamtego dnia miała imprezę urodzinową — zaczęła — i wróciła w okropnym stanie. Gdy Diego ją zobaczył.
— Niech zgadnę nie spodobało mu się to co usłyszał?
Pokiwała głową.
— Koszmarnie się wtedy pokłócili, a Diego w nerwach kazał jej się wynosić.
— Nie powiedzieliście tego Diazowi.
— Chcieliśmy ją znaleźć , ale — westchnęła cicho. — Ruby nie pierwszy raz zniknęła z domu na kilka dni. Uciekała już wcześniej , prawdopodobnie do ojca. Po kilku dniach zawsze wracała.
— Tym razem nie wróciła — mruknął Dante. — Kto jest ojcem Ruby?
— Nie wiem.
— Pozwalałaś jej do niego jeździć — przypomniał jej — musiałaś znać jego imię albo chociaż adres.
— Nie podała go. Posłuchaj Dante ja wiem, że uważasz, że Ruby za słodkie urocze dziecko, ale wiesz mi ona nie była słodkim i uroczym dzieckiem. Już nie. Zadawała się z podejrzanym towarzystwem, wagarowała i Bóg raczy wiedzieć co wyprawiała w swoje urodziny. Tamtego dnia nie poszła do szkoły, bo była pijana. Wróciła nad ranem ledwie trzymając się na nogach. W jednym bucie. Cuchnęła.
— Czym?
— Gorzałą, seksem. Widziałam jak po nodze spływa jej krew. Po awanturze położyłam ją spać gdy wróciłam z pracy już jej nie było.
— Została zgwałcona?
— Nie wiem, zniknęła za nim zdążyłam z nią o tym porozmawiać.
— Z kim się przyjaźniła?
— Z tą zamordowaną z domu dziecka i Diazem.
— Diazem?
— Syn pielęgniarki. Nie dawno wyszedł z poprawczaka. Siedział za prochy.
— To wszystko?
— A co chcesz żebym ci powiedziała? Że biegałam po ulicy z jej zdjęciem? Albo że jej pokój został w nienaruszonym stanie na wypadek gdyby wróciła? Nie, nie zrobiłam nic z tych rzeczy miałam w domu małe dziecko i kolejne w brzuchu to nim musiałam się w pierwszej kolejności zająć.
— Nie obwiniam cię próbuje tylko dociec co się stało — bezwiednie wyciągnął dłoń i wsunął za ucho niesforny kosmyk jej włosów. Wtuliła policzek w jego dłoń.
— Znajdziesz ją? — zapytała patrząc mu w oczy
— Zrobię wszystko aby ustalić co się z nią stało. Tere — mruknął gdy się do niego przysunęła. To co chciała zrobić nie było zbyt dobrym pomysłem. Z wielu powodów, Gdy go pocałowała nie powstrzymał jej. Gdy usiadła na niego okrakiem, nie powstrzymał jej. Gdy sięgnęła do paska jego spodni na powstrzymał jej. Podał się temu czego oboje chcieli.
***
Ocknął się nagle i z bólem głowy. Z jego gardła wydobył się zdławiony przez knebel jęk. Z szeroko otwartymi przerażonymi oczyma błądził po pomieszczeniu. Poruszył nogami zdając sobie sprawę, że jego ciało zawieszone jest na haku. I właśnie dopiero teraz zdał sobie sprawę gdzie się znajduje; był w masarni brata. Jego ciało zawieszonej było na haku na którym Arturo wieszał półtusze.
— Wreszcie się obudziłeś — usłyszał męski głos. — Twoja tolerancja na prochy jest godna pozazdroszczenia — pochwalił go. — Już się obawiałem , że będziesz spał do rana — podszedł do niego. — wyciągnę knebel, ale żadnego wrzeszczenia. Rozumiesz — chłopak pokiwał głową. Dante jednym szybkim ruchem zerwał mu taśmę z ust.
— Czego chcesz?
— Porozmawiać.
— Porozmawiać? To według ciebie k***a są warunki do rozmowy. Było zaprosić mnie na piwo.
— Skończyłeś się rzucać? — zapytał go. — Wiesz kim jestem?
— A powinienem? — odpowiedział pytaniem na pytanie brunet. Dante jednym szybkim chwycił go za włosy I odciągnął jego głowę do tyłu. Chłopak popatrzył na niego przez chwilę.
— Widziałem cię u Hrabiego — wykrztusił. — Przychodzisz do piwnic, na walki.
— Spostrzegawczy jesteś nie ma co. Wspominałeś o tym komuś?
— Taa jasne. Opowiadam na lewo i prawo, że biorę udział w nielegalnych walkach w podejrzanej dzielnicy. — Dante puścił go. — Jeśli o to chodzi to możesz być spokojny, będę milczał jak grób .
— Masz pecha dzieciaku — odpowiedział brunet. — Nie o to chodzi.
— To o co?
— Ruby.
Vincenzo zmarszczył brwi i przyjrzał mu się uważnie. Nie miał pojęcia kim jest ten facet. Po krótkiej chwili przypomniał sobie jak Ruby opowiadała mu o wujku w więzieniu.
— Ty jesteś Dante
— Brawo bystrzaku — pochwalił go. — Skoro prezentacje mamy za sobą to pogadajmy. O Ruby.
— Nie widziałem jej dwa lata.
— Ja nie widziałem jej dziewięć, jeśli to licytacja to wygrałem.
— Czego o de mnie chcesz?
— Odpowiedzi na kilka pytań. Przede wszystkim chce wiedzieć co wydarzyło się w jej piętnaste urodziny.
— Co? Koleś czy ty sądzisz, że pamiętam co było dwa lata temu? Nie pamiętam co jadłem na śniadanie trzy dni wstecz.
— Nie martw się, mam coś co odświeży ci pamięć — Dante sięgnął do kieszeni po woreczek strunowy. Vincenzo głośno przełknął ślinę. — To ile już nie ćpasz? Takie rzeczy podobno liczycie.
— Koleś — jęknął.
— Ile?
— Dziewięć — wykrztusił. — Nie biorę od dziewięciu miesięcy.
— Popytałem o ciebie — zaczął Dante. — ustaliłem nawet, który diler sprzedawał ci towar. Kogut powiedział mi, że preferowałem tabletki. Ekstazy, okxy. Powiedz mi Vincenzo dałeś prochy Ruby?
— Co? Nie. Ruby nie ćpała — Templariusz uniósł brew — Raz czy dwa zapalił skręta, ale na tym koniec. To nie było dla niej.
— Jesteś pewien?
— Tak, k***a jestem pewien — jego głos brzmiał piskliwie. — Słuchaj koleś..
— Mam na imię Dante. Możesz mówić mi po imieniu.
— Słuchaj Dante — zaczął od nowa — Nie wiem skąd masz informacje, ale klnę się na Boga, że Ruby była czysta. Miała swoje problemy, ale kto ich nie ma?
— Z czym?
— Co z czym?
—Z czym miała problemy?
— Nie przepadała za swoim wujem. Kłócili się, czepiał się o wszystko — zachęcił go ruchem dłoni — ma za mocny makijaż, za krótkie spodenki , za słabe oceny. Czepiał się o to o co wszyscy się czepiają. Ruby nie mogła tam wytrzymać. Kazali jej niańczyć swojego dzieciaka, a oni biegali sobie na kolacyjki.
— Tylko tyle?
— A co chcesz usłyszeć? Jej wuj to palant, ale nie bil jej czy coś w tym stylu. Był czepialski u tyle.
— A wracając do jej urodzin — Diaz jęknął i poruszył rękoma.
— A może ściągniesz mnie z tego? Usiądziemy i pogadamy jak dwoje dorosłych ludzi. Dante.
— Kto ją zgwałcił?
— Co takiego?
— Kto zgwałcił Ruby?
— Ktoś ją zgwałcił?
— Zamierzasz cały czas odpowiadać pytaniem na pytanie? Według jej ciotki to nie była udana impreza. Co się tam wydarzyło?
— Nic.
Dante zacmokał z niesmakiem i podszedł do stołu. Usiadł na krześle wyciągając z kieszeni kurtki potrzebne przedmioty. Strzykawkę z igłą , łyżkę stołową zapalniczkę oraz woreczek strunowy.
— Kogut zapewnił mnie, że ten towar to prima sort. Powiedz mi Vincenzo brałeś kiedyś heroinę? — zapytał zamieniając narkotyk w płyn. Nabrał płyń na strzykawkę i podszedł do wiszącego chłopaka. Nastolatek polecił głową na znak protestu.
— Nie rób tego — powiedział błagalnie.
— Nie brałeś nigdy heroiny?
— Nie I nie chce jej brać , odłóż strzykawkę.
— Odpowiedz na pytanie, a może to ty zgwałciłeś Ruby?
— Co? Nie. Nie tknąłem jej. Ruby była dla mnie jak młodszą siostra.
— Dlaczego mówisz o niej w czasie przeszłym. Nie znaleziono ciała.
— Nikt jej nie widział od dwóch lat
Dante przesunął kciukiem po zgięciu łokcia. Szarpnął się.
— To nie znaczy że nie żyje.
— Tak masz rację przepraszam ale przysięgam na Boga nigdy jej nie tknąłem.
— Wierzysz w Boga?
— Co?
— Powołujesz się na niego więc wierzysz?
— O co ci człowieku k***a chodzi?
— O fakty.
— Chcesz wiedzieć jakie są fakty? Nie tknąłem Ruby. Była. Jest dla mnie jak siostra I do głowy by mi nie przyszło traktować ją inaczej. To są k***a te woje fakty.
— Wiesz dlaczego powiesiłem cię na haku? Bo twoje ręce są napięte a żyłki idealnie widoczne.
— Pierdol się.
Dante uśmiechnął się kącikiem ust i wbił strzykawkę w jego żyle. Nacisnął tłok wprowadzając narkotyk do jego organizmu. Ciałem chłopaka wstrząsnął dreszcz.
— Być może to odświeży ci nieco pamięć.
— Jesteś pojebany.
— Mówiono o mnie gorzej.
Drżał na całym ciele. Heroina rozpaliła jego krew i miał wrażenie jakby to ogień płynął w jego żyłach. Zadygotał. To było paskudne uczucie. Dante jednym ruchem ściągnąć taśmę i jego ciało zwaliło się z łoskotem na podłogę. Dante usiadł obok niego i czekał.
— Chce abyś teraz uważnie mnie posłuchał
— Pierdol się
— skoro nie ty skrzywdziłeś Ruby to kto?
— Nie wiem
— To pomyśl, kto kogo znała Ruby mógł ją skrzywdzić?
— Ja naprawdę nic nie wiem. Byłem naćpany ledwie wiedziałem jak mamy dzień tygodnia.
— Pomyśl
Zajęczał. Bolało, wszystko go bolało.
— Dick
— Wyzywanie mnie nie sprawi że poczujesz się lepiej.
— Nie rozumiesz mam na myśli Dicka Pereza.
— Dyrektora liceum
—Lubi młode. Za młode dla niego.
—Skąd wiesz ?
—Bo skrzywdził moja matkę. Była w wieku Ruby.
—Wreszcie do czegoś zmierzamy. Jeszcze jedno pytanie mówiła ci o ojcu ?
— O ojcu? — zapytał z trudem dobierając słowa. Skulił się na podłodze. — Jej stary mieszka w Monterey.
— Gdzie?
— Jest właścicielem starej fabryki zabawek. Jest dawno nieczynna, ale jeśli chcesz znaleźć Ruby to tam o nią pytaj.
— Powiedziałeś o tym policji? — zapytał go. — O tym gdzie może być Ruby.
— Ty naprawdę jesteś głupi jeśli sądzisz, że ktokolwiek o cokolwiek mnie pytał. Diaz miał to w d***e, zajął się sprawą jej zaginięcia bo wypadało w końcu jej wuj do pies. Psy miały tą sprawę gdzieś tak jak sprawę Jules.
— O czym ty bredzisz? — zapytał go Dante. — Tą dziewczynę zabił jej brat.
— Freddie nie miał kontaktu z Jules od lat — wyjaśnił mrugając powiekami i czołgając się w stronę ściany. Oparł się plecami o chłodny mur. — Jules prowadziła własne śledztwo w sprawie Ruby i jestem pewien, że coś znalazła i dlatego zginęła.
— Nie rozumiem.
— Och przepraszam, że naćpany mówię nieskładnie, ale informacje o tym że Jules i Freddie są rodzeństwem miał tylko jeden człowiek. I ten jeden człowiek doniósł o wszystkim temu psychopacie, bo chciał kryć własną dupę. A ja handlowałem prochami i odpalałem mu działkę, żeby handlować prochami.
Dante zamyślił się na krótką chwilę.
— Chcesz powiedzieć, że dyrektor szkoły zgwałcił moją chrześnicę a Jules odkryła to więc ją uciszył?
— No przecież to właśnie ci powiedziałem — oburzył się nastolatek. — A głupie psy myślą że Freddie ukradł furę Pereza bo mu się nawinęła pod rękę kiedy ten sam dały mu kluczyki. Dasz mi resztę? — ruchem głowy wskazał na strzykawkę. — Dziewięć miesięcy trzeźwości szlag trafił więc daj mi strzykawkę żebym mógł się nawalić.
***
Dla Emily Guerry tydzień był długi i pełen lęku. Fabrico przeżył operację usunięcia guza mózgu, który jak wykazały badania nie był złośliwy. Zmiana była następstwem wypadku jakiego doświadczył sześć lat temu. Lekarce — jej ciotce Colette udało się usunąć ją w całości, lecz blondyn zapadł w śpiączkę. Coco uważała, że śpiączka nie jest niczym złym, a ciało Guerry regeneruje się, lecz im dłużej to trwało tym Em była bardziej niespokojna. Kobieta więc dzieliła swój czas między szpital i czytanie mężowi a opiekę nad dziesięcioletnią Alice, która sama najchętniej czytałaby ojcu. Jasnowłosa kategorycznie się temu przeciwstawiała. Ostatniego czego chciał Fabrico czego chciała ona to żeby dziesięciolatka spędzała czas przy jego łóżku. Codziennie jednak rysowała mu kolorowe obrazki a Emily za pomocą Alberta zawiesiła w zasięgu wzroku Guerry łańcuch z kolorowych ludzików.
Kobieta westchnęła. Szpitalna kaplica była cicha i spokojna. I do tego była jedynym miejscem, w którym mogła chociaż przez chwilę zebrać myśli. Emily mogła być tu sama. Nikt nie pytał jak się czuje, nie przynosił jej jedzenia. Wiedziała, że Javier, Leo i cała masa innych osób tylko się o nią martwią, ale doprowadzało ją to do szału. Jedyne czego pragnęła to, żeby jej mąż wreszcie się obudził. Otworzył oczy i posłał jeden ze swoich uśmiechów. Chciała tylko tego i aż tego. Usłyszała obok siebie chrząknięcie. Przy krześle na którym siedziała stał jej teść.
— Mogę usiąść?
— Tak, proszę
—Jeśli przeszkadzam w modlitwie
— Nie przeszkadza pan, ja się nie modlę. I nawet w Niego nie wierze.
— Nie wierzysz w Boga? — zdziwił się Cosme
— Od bardzo dawna.
—Rozumiem….- powiedział powoli Zuluaga i zamyślił się. - Wiesz…ja wierzę. Ale nie w takiego Boga, jakiego zapewne masz na myśli - dodał, zauważając jej spojrzenie. - Wiem, wiem. Jako dziedzic starego zamku i krewny ojca Juana powinienem być oddanym katolikiem, czyż nie? - zaśmiał się cicho, ale jakoś smutno. - Ale to nie tak…
Emily popatrzyła na swojego teścia i sama bezwiednie westchnęła.
—Kiedy miałam sześć lat matka wysłała mnie do szkoły z internatem prowadzonej przez siostry zakonne. Każdy dzień zaczynaliśmy od mszy. Powinnam wierzyć ale - urwała. - ale widziałam zbyt wiele złego aby wierzyć że on tego od nas wymaga.
—Nie. - Cosme położył dłoń na ramieniu synowej. - Nie powinnaś. Wiary nikt nie może ci nakazać. Ty możesz - podkreślił słowo “możesz” - wierzyć, jeżeli taki jest twój wybór. Ale nie musisz. Widzisz, ja pozwoliłem sobie na taki właśnie wybór. Życie wciąż mi czegoś nakazywało, dawało, zabierało. Tym razem to była moja i tylko moja decyzja. A przesyt w niczym nie jest dobry.
Wciąż nie powiedział wprost, czy wyznaje jakąkolwiek religię. Ale nie był pewien, czy Emily jest gotowa i czy w ogóle chce o tym słuchać.
Usta Em drgnęły lekko ku górze. Rozumiała swojego rozmówcę chociaż była od niego dużo młodsza. Życie jej samej również często nie dawało wyboru. Decydowało za nią. Zawsze ktoś za nią decydował. Zyskiwała na tym lub traciła.
—Nie wybrałam wiary w Boga jako dziecko. Narzucono mi ją, więc z niej zrezygnowałam z wielu powodów. - pomyślała o kilku hierarchach kościelnych, których zniszczyła bo po prostu mogła. - Nie wierzę w Boga, ale lubię ciszę panującą w kościele. Pomaga mi zebrać myśli. A mam nad czym myśleć.
— Fabricio - domyślił się pan na El Miedo, samemu na chwilę pogrążając się w zakamarkach własnego umysłu. O tak. On też potrzebował chwili wytchnienia, wyciszenia. Inaczej mógłby zacząć krzyczeć. Tutaj, w obecności żony swojego syna, musiał udawać. Odgrywać spokojnego, pewnego przyszłości człowieka.
I tylko gdy zostawał sam w jednym ze swoich pustych, ciemnych pokoi El Miedo, pozwalał sobie na lęk. Na szlochanie w poduszkę. Na błaganie drżącymi wargami, by jego syn przeżył. By się obudził. Gdyby go stracił…
—Nie planowałam się w nim zakochiwać- wyznała. Nie planowałam też się zwierzać przed teściem pomyślała- gdy go poznałam… miałam jasno określony cel; dotrzeć do ojca przez syna ale po drodze tak wiele się wydarzyło. Fabricio pokazał mi świat pełen barw. Na pierwszą randkę przyniósł mi bukiet maków, a na czwartej tańczyłam z nim salsę chociaż jej nie znoszę. Cholera zdecydowałam się na dziecko chociaż nie jestem nawet
pewna czy się do tego nadaje. Czuję się tak jakby ktoś zgasił światło - urwała zaskoczona własną szczerością.
— O nie, nie, nie! - ojciec Fabricia zareagował tak żywo, aż jego rozmówczyni spojrzała na niego zaskoczona. - Nigdy nie zmuszaj się do niczego nawet w imię miłości! Żadna salsa. Nigdy więcej. Chyba, że ze mną - mrugnął do kobiety. - Tylko jest jeden problem - ja też jej nie znoszę.
Jak bardzo starał się nie dać po sobie poznać, że jest zwyczajnie przerażony. Przelękniony o los syna.
— Na matkę się nadajesz. To na pewno. W końcu niańczysz tego mojego urwisa, który by sobie bez ciebie nie poradził.
Uśmiechnęła się lekko bezwiednie przesuwając dłoń po brzuchu. Charlie i Tommy dali jej chwilę wytchnienia od kopniaków.
— W jednym się zgodzę - niezły z niego ancymon, ale Fabricio to silny facet. Po tym wszystkim co przeszedł - urwała i pomyślała o demonach, z którymi walczył. O silnej potrzebie miłości, jaką w sobie nosił i strachu przed odrzuceniem. Stracił tak wiele - biologicznych rodziców, jego pierwsze małżeństwo z licealna miłością okazało się mieć katastrofalny koniec i wypadek sprzed lat, który był przyczyną tego wszystkiego. - Ma czas. Obiecał przecież że do mnie wróci- to ostatnie powiedziała bardziej do siebie niż do teścia. - Ma dla kogo walczyć i żyć.
— Ależ oczywiście, że wróci! - powiedział głośniej, niż zamierzał, aż figurka Chrystusa wiszącego na krzyżu spojrzała na niego zdziwiona. A może tylko tak mu się wydawało? - Nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
Nie ma wątpliwości…Ależ oczywiście, że są. Te głęboko ukryte w sercu Cosme. Który w tym momencie nie był właścicielem zamku. A jedynie starym, wystraszonym do granic możliwości ojcem…
Blondynka bystrymi oczyma patrzyła na swojego teścia, to na faceta wiszącego na krzyżu. Były chwilę w ciągu minionego tygodnia, gdy zastanawiała się czy los nie karze jej męża zamiast ukarać ją. Widziała w życiu wiele złego ale i sama nie była bez winy. Robiła złe rzeczy może nie w Jego imieniu, ale w imieniu własnym. Być może wszechświat dąży do równowagi? Gdy tak rozmyślała do kaplicy wszedł doktor Caine - były partner Fausto, lekarz traumachirurg i człowiek, który pomógł wychować Fabricio na człowieka w którym się zakochała. Emily popatrzyła na niego a on uśmiechnął się lekko. Z wyraźna ulgą. Fabricio się obudził.
Gdy przekroczyła próg sali mąż miał otwarte oczy. Wiedziała w nich zmęczenie, ale patrzył na nią i na jej widok uśmiechnął się blado. Przysiadła na brzegu łóżka i ostrożnie wzięła go za rękę.
— Hej — wykrztusiła przez ściśnięte gardło.
Palce Guerry zacisnęły się na jej dłoni.
— Wszystko będzie dobrze — zapewniła go. Druga wolna dłoń mężczyzny uniosła się z wysiłkiem i powędrowała do policzka kobiety. Kciukiem starł toczącą się po twarzy łzę.
— Kim — wychrypiał w ich ojczystym języku. Mówienie sprawiło mu trudność i było obarczone dużym wysiłkiem. — jesteś? — dokończył myśl. Emily potrzebowała chwili, aby zrozumieć w pełni sens jego słów. — Kim jesteś?
— Nie wiesz?
— Byłaś na miejscu wypadku — dodał nieco pewniejszym tonem. — Twoje palce — urwał. Głośno przełknął ślinę. — Uratowałaś mi życie.
— Tak, ale — urwała gdyż głos odmówił jej posłuszeństwa. Fabricio mówił o wydarzeniach z przed kilku lat, nie dni. — odpocznij.
— Zadzwonisz po mojego tatę? — zapytał zupełnie nieświadom, że każde kolejne słowo jest jak szpilki wbijane w skórę. Skinęła głową i zmusiła usta do uśmiechu. — Zadzwonię — zapewniła go — teraz odpocznij.
Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 17:04:40 19-02-23, w całości zmieniany 2 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3493 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 17:16:44 19-02-23 Temat postu: |
|
|
108 cz 2
***
Budzik ustawiony był na czwartą rano. Diego wyłączył go jednym kliknięciem i usiadł na łóżku. Dłonią przesunął po twarzy. Była trzecia trzydzieści rano. Jak każdego dnia. Nastolatek wstał i przeciągnął się podchodząc do okna. Deszcz lał jak z cebra. Nie lubił prowadzić w deszczu, a trasa, którą miał do pokonania nie była krótka. Sięgnął po spodnie.
Diego Ledesma, każdego dnia od kilku lat powtarzał sobie, że kiedyś będzie warto. Pewnego dnia wszystkie te zerwane nocy, dojazdy, pieniądze wydane na paliwo zwrócą się, a on zniknie z tego przeklętego miasteczka, aby realizować wreszcie własne pasje, plany i marzenia. Musiał tylko wytrzymać. Tylko jeszcze chwilę. Miał już wychodzić na korytarz gdy w strugach deszczu dostrzegł postać. Leżała skulona na tarasie. Na początku sądził, że to pies, ale Renata Diaz nie ma psa. Nie uznaje stworzeń w domu. Otworzył okno na roścież i wychylił głowę.
— k***a — z gardła wyrwało mu się przekleństwo. Wyszedł szybkim krokiem na korytarz uprzednio zagarniając swój plecak. Na palcach przeszedł przez krótki wąski korytarz i otworzył drzwi. Ojciec pewnie spał, ale Diego wolał nie kusić losu. Nastolatek buty założył już na zewnątrz, a na głowę naciągnął kaptur. Pochylił się nisko i przebiegł szybko pod ogrodzenie. Dziura nadal tam była. Przeszedł na drugą stronę i ruszył w kierunku tarasu. To wyjdzie ci bokiem, pomyślał. A na pewno na bawisz się zapalenia płuc. Wszedł na taras i przyklęknął przy chłopaku. Bezwiednie przyłożył palce do jego szyi. Vincenzo skórę miał lodowatą chociaż palcami wyczuwał plus.— Jesteś naćpany— stwierdził na głos.— Oczywiście, że tak.
Chłopak jęknął i zwinął się w kulkę jeszcze bardziej.
— Nie będę się w to pakował — powiedział do sobie Diego. — Nie po raz kolejny. Mój ojciec to pijak nie potrzebuje na dokładkę kumpla- ćpuna. Vincenzo Diaz to kłopoty. — wstał i zaczął się iść w stronę swojego podwórka. Zatrzymał się przy płocie. Paskudnie klnąc pod nosem zawrócił. — Pomagam ci k***a ostatni raz. Ostatni Enzo, nigdy więcej, słyszysz mnie? Coś ty znowu wziął?
Enzo jęknął głośno gdy Diego chwycił go za rękę i zmusił jego ciało do siadu. Mokry nastolatek wyślizgnął mu się jednak i z łoskotem upadł na ganek. Diego przeklinając pod nosem i wzywać imiona wszystkich znanych bogów wyprostował się i rozejrzał. Matka Enzo trzymała klucz pod starą donicą. Jeden krok naraz , pomyślał i odnalazł szukany przedmiot. Otworzył drzwi na roścież ciesząc się że pani Diaz jest teraz w pracy. Podszedł do byłego przyjaciela i ponownie poderwał go z tarasowych desek. Tym razem chwycił go pod pachy.
— Nie chce.
— Wyobraź sobie, że ja też wielu rzeczy nie chce. Nie chcę powielać starych schematów i wracać do starych nawyków. Gdy cię zamknęli — kontynuować przeciągając go przez próg — obiecałem sobie, Obiecałem k***a nigdy więcej. Mój ojciec pije na umór, nie chcę mieć kumpla który ćpa na umór Ale o to jestem. Powielam stare schematy. Znowu. — oparł go o ścianę i przykucnął. — Powinienem być w drodze na trening — powiedział do półprzytomnego chłopaka. — I tak zrobię — wyprostował się i ruszył do drzwi.
— Nie chcę być sam — usłyszał głos Enzo. Usta zacisnął w wąską kreskę.— Nie zostawiaj mnie.
— A niech cię piekło pochłonie.
— Date
— Tak wiem — wymamrotał — Nie boska komedia. — zamknął drzwi i ponownie ruszył w stronę Enzo. — Wstawaj — chłopak jęknął. — O nie mój drogi, nie będę cię tachał przez cały korytarz. Jak na takiego chuderlaczka jesteś cholernie ciężki . Podnosimy się — przyklęknął i porzerzucił sobie jego rękę przez ramię — Podnosimy się — polecił i zmusił ciało chłopaka do wstania. — Kroczek za kroczkiem.
— Niedobrze mi.
— Jezu — jęknął — Zaczekaj chwilę — poprosił ciągnąc go do łazienki — mój samaratytanizm ma swoje granice — otworzył drzwi od łazienki i zapalił światło. Zaciągnął go pod sedes gdzie Enzo zwrócił treść żołądka. Diego się skrzywił i zupełnie instynktownie odgarnął jego przydługie włosy. — Co wziąłeś? — zapytał. — Co jest teraz na tapecie jonty czy tabsy od króla słońce?
— Heroina
— OL widzę, że zaczynasz z grubej rury.
— To nie tak.
— Jasne, strzykawka sama wbiła ci się w rękę. Wstajesz czy śpisz tutaj?
Ponowne poderwanie go na nogi zajęło mu nieco czasu, ale w końcu po wielu próbach udało mu się zaciągnąć go do jego starego pokoju. Posadził go na łóżku.
— Musisz włożyć suche cichy — polecił chłopak i wyprostował się — Mam nadzieję że pani Diaz zostawiła tu jakieś — zapalił lampkę i potworzył pierwszą lepszą szafkę. Enzo ściągnął ubranie i wślizgnął się do łóżka.
— Twoja mama — odwrócił się i urwał — tak też możesz zrobić. Goły wślizgnij się do łóżka. Przyniosę ci wiaderko i spadam.
Nie wyszedł jednak. Usiadł na podłodze plecami opierając się o ścianę. Nie było szans żeby zdążył na trening.
— Diego, jesteś tu nadal.
— Jestem
— Zimno mi, masz może jakiś dodatkowy koc?
Przyniósł go i okrył chłopaka gdy Enzo przekręcił się na plecy ułożył go z powrotem na boku.
— W pozycji bocznej bezpiecznej — polecił — Nie chcemy żebyś ułatwił się własnymi rzygowinami. — Enzo dygotał. Diego westchnął. — Jak komu,s o tym powiesz — wymamrotał i rozebrał się. Wślizgnął się pod koc. Ciało Enzo było lodowate gdy przytulał się do jego pleców. Objął go i poczuł jak nastolatek splata z nim swoje palce. Diego ze świstem wypuścił powietrze i zamknął oczy. Nie wiedział kiedy zasnął.
***
W poniedziałkowy poranek Ingrid była zmuszona zabrać ze sobą córeczkę. Z Lucy bowiem nie miał kto zostać a młoda matka nie chciała odwoływać zajęć z kreatywnego pisania i to ze świadomością, że uczniowie zapewne już na nią czekają dlatego też wpakowała najpotrzebniejsze rzeczy do auta i najważniejszą współpasażerkę i ruszyła do liceum. Na zajęcie weszła z lekkim poślizgiem. Zebrani w klasie uczniowie popatrzyli na nią zaskoczeni. Bardziej od obecności Ingrid na lekcji zaskakiwał ich widok wózka.
— Mamy dziś jeszcze jedną uczestniczkę — stwierdziła po prostu zerkając na śpiące niemowlę. — Powinna grzecznie spać do końca zajęć więc bierzmy się do pracy — Lopez ustawiła wózek tak, aby światło słoneczne nie raziło dziewczynki. Rozejrzała się po klasie i spostrzegła brak tylko jednej osoby. Guzman o dziwo był na czas. — Dyrektor zatwierdził pierwszy numer gazetki więc proszę abyście jeszcze raz go przejrzeli — z torebki wyciągnęła próbny wydruk — i nauczyciel informatyki obiecał, że udostępni nam sprzęt, aby ją wydrukować.
— Dick miał jakieś zastrzeżenia co do treści? — zapytała ją Rosie łypiąc na puste krzesło wuja. Vicenzo miał bzika na punkcie punktualności więc jego brak na zajęciach był niepokojący.
— Nie, treści przypadły mu do gustu. Do numeru będziemy potrzebować jeszcze komentarza kapitana co do wczorajszego spotkania — podeszła do Marcusa i podała mu pendrive. — Zostawiłam ci puste miejsce na wpis.
— Przegraliśmy — przypomniała jej Anna Conde. — A Jordan pobił mojego chłopaka — oznajmiła płaczliwym tonem nastolatka. Ingrid popatrzyła na Jordana, który gdy ich spojrzenia się skrzyżowały wzruszył jedynie ramionami jakby ten fakt ani trochę go nie obchodził ani nie interesował.
— Z każdej porażki możemy wyciągnąć lekcje — stwierdziła Mulan ignorując informacje o pobiciu Ignacio. Obiło jej się o uszy, że w domu Guzmanów doszło do awantury, lecz nie zamierzała dociekać powodów. To nie była jej sprawa ani powód do zmartwień. — Kilka zdań — zwróciła się łagodnym tonem do bruneta, który wstał, aby uruchomić komputer.
— A ty widziałaś mecz? — Jordan nawet nie silił się na zwracanie się do blondynki per „proszę pani” Rozsiadł się wygodnie na krześle i gromkie spojrzenia jakie posyłała mu Anna nie robiły na nim żadnego wrażenia. Właściwie to uważał dziewczynę za żałosną.
— Nie miałam okazji. Piłka nożna niekoniecznie należy do grona moich ulubionych sportów.
— Zapomniałem, że wolisz walkę na pięści.—
— Nie, lekkoatletykę. Przejdźmy do kilku spraw organizacyjnych. Dyrektor chcę aby gazetka przynosiła dochód.
— Mamy brać za nią kasę? — zapytała ją głupkowato Anna. Rosie wywróciła oczami.
— Na tym polega przynoszenie dochodu małogłowa — odezwała się blondynka.
— Uważasz że mam małą głowę? — zapytała ją Anna wygładzając włosy.
— Na twój mózg nie potrzeba zbyt wiele miejsca — odpowiedziała jej na to nastolatka. — O jakiej kwocie mówimy? — zwróciła się do Lopez nie dając Annie zripostować jej uwagi. Poza tym przypuszczała, że minie chwila za nim skojarzy iż Rose nazwała ją właśnie idiotką.
— Zdecydowanie bardziej symboliczną niż dużą — odpowiedziała jej dziennikarka. — Myślę, że dwa, trzy pesos wystarczy. Pierwszy nakład zostanie wydrukowany w liczbie pięćdziesięciu sztuk.
— To nie za mało? — zapytał ją Felix.
— Dyrektor uznał, że ta liczba jest wystarczająca — odparła na to Lopez. — Marcus naskrobałeś kilka słów?
— Tak.
— Świetnie, zapisz zmiany i pendrive przekażcie panu DeLunie, który pomoże wam wydrukować pierwszy numer. Za nim przejdziemy do kolejnych ustaleń chcę abyście między sobą wybrali skarbnika.
— Marcus powinien nim zostać — stwierdziła Conde. — Ma doświadczenie.
— On jest Przewodniczącym szkolnego samorządu — przypomniała jej rozbawiona Rosie. — Nie zajmuje się finansami.
— Cyganka przecież nie zostanie skarbnikiem — wskazała na Lidię. — Ja powinnam być skarbniczką.
— Mowy nie ma!— zaprotestował Jordan. — Twój chłoptaś przepuściłby wszystko na dragi — stwierdził z nutką złośliwości w głosie. — A nie sory teraz prochy załatwiłem mu na receptę.
— Dość tej wymiany zdań — ucięła ostro blondynka. — Ktoś chętny czy mam kogoś wyznaczyć?
— Ja to zrobię — zgłosił się Felix.
— A ja protestuje. Gej nie będzie skarbnikiem.
— Kto jest za kandydaturą Felixa? — wszystkie ręce wystrzeliły w górę. Rosie uniosła obie.
— Głosuje za wujka.
— Świetnie, wszystkie środki ze sprzedaży przekazujcie w ręce Felixa.
— Ja się nie zgadzam — wstała — Idę do dyrektora.
— Droga wolna. — wskazała na drzwi. Anna wzięła swoją torebkę i wyszła z sali trzaskając st drzwiami. Wyrwana z drzemki Lucy rozdarła się na całe gardło. Ingrid podeszła do wózka i ostrożnie wyciągnęła ze środka dziewczynkę, która była cała czerwona ze złości. Kilka minut później płacz ucichł a Lucy wtuliła buzię w bluzkę mamy. — To na czym skończyliśmy? — zapytała ich.
— Na wyborze skarbnika — przypomniała jej Rosie.
— Tak, skoro to już ustaliliśmy przejdźmy do kolejnego numeru. Jakieś pomysły?
— Tobie się skończyły?
— Nie, zmuszam twój mały móżdżek do kreatywnego myślenia więc przygotowując nowy numer takową kreatywnością się wykażesz i przygotujesz horoskop.
— Ja?
— A ktoś inny w tej sali nazywa się Jordan Guzman? — odpowiedziała mu pytaniem na pytanie. Miguel parsknął śmichem. — A Miguel będzie moim asystentem — wskazała ruchem na tablicę. — Notuj.
— Ale ja mam lekarskie pismo.
— Miguel tego argumentu będziesz mógł używać po studiach medycznych, odbyciu stażu, rezydentury i zrobieniu specjalizacji teraz rusz tyłek i notuj. Guzman- horoskopy.
— Mamy „Weekend w bibliotece” — odezwał się Marcus. — Z okazji Dnia Bibliotekarza, który wypada w ten weekend.
— O takie podejście mi właśnie chodzi. — pochwaliła Delgado Lopez de Vazquez. — Wywiadem numeru będzie rozmowa z Fabricio Guerrą na temat książek z dzieciństwa. Wy jako redaktorzy polecicie czytelnikom gazetki jeden tytuł wart waszym zdaniem czasu, uwagi i uzasadnicie go. Tekst na trzysta słów.
— Tylko?
— Tak, więc się nie rozpisuj. W sobotę będzie Noc Bibliotek więc relację z tego wydarzenia napisze nam Felix, tekst o zawodzie Bibliotekarza- Carolina. Krótką pogawędkę z panami pracującymi w bibliotece utknie sobie Miguel. Marcus dostajesz w tym tygodniu rubrykę sportową. Miguel w czwartek są te zawody zapaśnicze?
— No
— Świetnie, relacja z wydarzenia, rozmowy z zawodnikami, krótka historia szkolnej drużyny. Największe sukcesy. I opublikujemy także harmonogram rozgrywek piłkarskich. Anna opracuje krzyżówkę numeru. Vicenzo przekażcie mu, że chcę żeby przygotował tekst o pracy dla młodych w rejonie. Ścieżki kariery jakie można obrać gdy nie idzie się na studia. W przyszłym tygodniu wypada także Dzień Zapobiegania Samobójstwom dlatego z tej okazji przygotujemy tekst na temat zapobiegania takim sytuacjom Guzman to twoje zadanie.
— Mam już horoskopy do napisania — przypomniał jej.
— Wiem, napiszesz tekst o tym jak zapobiegać samobójstwom. Skupisz się na zjawisku wśród dzieci i młodzieży, przedstawisz statystyki z ostatnich dziesięciu lat i krótko zanalizujesz oraz przedstawisz jak można zapobiegać samobójstwom wśród młodych.
— Zrobię to ale chce wiedzieć jedno— zaczął chłopak. — Dajesz mi ten tekst do napisania , bo wiesz ze moje nazwisko zagwarantuje publikacje?
—Tak, a co? — Odpowiedziała wprawiając go w lekkie zaskoczenie swoją szczerością. Nie podołasz zadaniu?
— Oczywiście, że podołam.
— Świetnie. Rosie zbliża się Dzień Emotikona przedstawisz nam krótką historię, najczęściej używane. Mam jeszcze dwie kwestie do przegadania — drzwi się otworzyły i do środka weszła Anna z Dickiem. Anna zadowolona usiadła na swoim miejscu.
— Możemy pomówić?
— Oczywiście o co chodzi?
— Na korytarzu,
— Nie ma takiej potrzeby możemy pomówić tutaj — zakołysała się na boki. Lucy zaczynała się wiercić odłożyła córeczkę do wózka. — O co chodzi? — ponowiła swoje pytanie kobieta.
— O wybór skarbnika.
— Felix został skarbnikiem. Sam pan powiedział, że tą funkcję trzeba powierzyć komuś odpowiedzialnemu.
— Castellano
— Castellano to syn zastępcy szeryfa nie uważa pan dyrektorze że nie ma bezpieczniejszego miejsca na przechowanie szkolnych pieniędzy od domu policjanta? Felix zgłosił się a grupa w głosowaniu przyjęła jego kandydaturę. Nie zamierzam podważać zasad demokracji dyrektorze. Coś jeszcze? Chciałabym wrócić do zajęć.
— Proszę
— Ależ mu utarłaś nosa — Rosie cała się rozpromieniła.
— Ktoś mi wyjaśni co to miało być? Coś takiego przeskrobał, że Dick cię nie znosi?
— To sięga czasów prehistorycznych — stwierdziła Rose — Dick i dziadek Fela byli śmiertelnymi wrogami.
— Wrogami?
— No, jak Hitler i Churchill.
Ingrid popatrzyła na Felixa.
— Jesteś wnukiem Valentina Vidala — stwierdziła. — że też wcześniej się nie domyśliłam.
— Znała pani mojego dziadka?
— Tak, był moim nauczycielem. Ulubionym zresztą.
— Kończyła pani nasz ogólniak?
— Tak
— To wiesz dlaczego pałali do siebie taką niechęcią?
— Valentin Vidal potrafił zjednywać sobie ludzi. Potrafił dotrzeć do młodych. Szanowaliśmy go nie dlatego że był naszym nauczycielem ale dlatego że traktował nas poważnie, jak młodych dorosłych. Nasze zdanie miało znaczenie, nasze problemy miały znaczenie. Dyrektor Perez miał swoich ulubieńców.
— Byłaś jedną z nich?
Lopez roześmiała się serdecznie.
— Nie skądże, raczej za mną nie przepadał.
— A to dlaczego? — zainteresował się Felix.
Może dlatego że raz kopnęłam go w jaja, pomyślała Lopez, lecz na głos powiedziała coś zupełnie innego.
— Zaprosiłam pana Valentina, żeby był naszym opiekunem wycieczki do stolicy. Byliśmy na uniwersytecie żeby zobaczyć kampus i takie tam — uśmiechnęła się z nostalgią do swoich wspomnień. — brakowało nam opiekuna bo byliśmy klasą łobuzów i nikt nie chciał z nami jechać. Pojechała wtedy jeszcze Anita — przysiadła na biurku — Twój dziadek zabrał ze sobą skrzypce, twoja mama gitarę a jakiś dzieciak wziął saksofon. Co to był za koncert. Osiem godzin zdzieraliśmy sobie gardła.
— Dick był zachwycony?
— Świetnie się z nami bawił. Osiem godzin muzyki od typowych meksykańskich piosenek po rap — zaśmiała się. — W drodze powrotnej wykupił bilet na samolot taki był zadowolony. Przechodząc do tematyki zajęć chcę żebyście na kolejne zajęcia przygotowali tekst. Krótką formę, którą omówimy.
— Ile słów?
— Kartka wyrwana z zeszytu, tekst napisany ręcznie.
— Taka ze środka? — zapytał z nadzieją Felix.
— Nie, pojedyncza i jedynym wymaganiem jest to że tekst ma spełniać kryteria jednego z rodzajów literackich. Powodzenia i do zobaczenia za tydzień. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:31:52 24-02-23 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA III, CAPITULO 109 cz.1
ERIC/ANITA/CONRADO/MARCUS/FABIAN/JORDI/ARIANA/HUGO/BASTY
Pewnie powinien odczuć satysfakcję, może nawet radość na widok swojego wroga przykutego do szpitalnego łóżka. Nie poczuł jednak nic podonego. Zamiast tego po raz pierwszy od dawna odczuł współczucie. Nie było tajemnicą, że Santos i Fabricio się nienawidzili, ale to nie znaczyło, że życzył mu śmierci. A już na pewno nie chciał, by utrata Guerry zraniła Alice i Emily. Na samą myśl, że Alice traktowała blondyna jak własnego ojca, czuł ucisk w żołądku, ale nic na to nie mógł poradzić − Fabricio był dla niej dobry i przy nim była bezpieczna, a to najważniejsze. Wpatrywał się w migające punkciki i linie na monitorze i wsłuchiwał się w buczenie aparatury, która podtrzymywała Fabricia przy życiu, zastanawiając się, jak długo to jeszcze potrwa. Dzień, tydzień, rok? Nie był lekarzem i czuł, że w tej sytuacji jedyne, co pozostaje to modlitwa, ale jako że nie był religijnym typem, nie zamierzał i teraz się nawracać. Dobrze wiedział, że Emily siedziała w kaplicy ze swoim teściem. Tylko tak był w stanie wślizgnąć się tutaj niezauważony. Pomyślał, że jeśli ktoś jest w stanie sprowokować Guerrę do pobudki, to tylko on.
− No dalej, Guerra, tylko na tyle cię stać? – powiedział przez zęby, ze złością przypatrując się jego spokojnej twarzy. – To słabe zagranie, nawet jak na ciebie. Aż tak bardzo bałeś się przegranej, że sam skapitulowałeś?
Podszedł nieco bliżej jego łóżka, licząc, że może jego głos dotrze do świadomości Fabricia. Może obudzi się, chociażby tylko po to, by rąbnąć go w łeb. Był w stanie przyjąć ten cios, jeśli oznaczałoby to, że Alice i Emily nie będą już cierpieć.
− Nieźle to sobie wymyśliłeś. To zgrywanie ofiary to bardzo w twoim stylu, ale dosyć już tego. Wstawaj.
Głos lekko mu zadrżał, kiedy pomyślał o Alice. Słodka biedna Alice, której nie mógł udobruchać nawet wielką porcją lodów. Dopiero co poznała Guerrę, wydawało się, że wreszcie ma rodzinę, a znów mogła stracić jednego z jej członków. Coś w nim krzyknęło i zapragnął potrząsnąć Fabriciem.
− Pozwolę ci się walnąć. Serio. – Santos przywołał swój najbardziej nonszalancki ton głosu. – Wiemy, że w takim stanie nie położysz mnie na łopatki, ale nie będę się bronić, będziesz miał ułatwione zadanie. Więc jak będzie? Nie mów, że to nie jest kusząca propozycja? − Ale i te prowokujące słowa nie przyniosły rezultatu. – Guerra, one cię potrzebują. Alice i Emily. Nie rób im tego. Twoi chłopcy też będą chcieli cię poznać. Pewnie wyrosną na marnych tenisistów jak ty, ale mogę przełknąć dumę i udzielić im paru lekcji za odpowiednią stawkę. – Uśmiechnął się smutno sam do siebie. Że też snuł takie niedorzeczne plany. – Fabricio. Walcz, do cholery. Jeżeli teraz się poddasz, to jaki w tym wszystkim sens? Nie sprawi mi przyjemności utarcie ci nochala, jeśli sam poddajesz się walkowerem.
Zasępił się i wpatrzył w podłogę. Wydawało mu się, że dłoń pacjenta lekko drgnęła na pościeli, ale może tylko sobie to wyobraził. Nie miał czasu nic więcej powiedzieć, bo usłyszał zamieszanie na korytarzu. Wyślizgnął się z sali i schował za rogiem korytarza, a po chwili usłyszał uradowany głos doktora Caine’a. Kamień opadł mu z serca i mógł z czystym sumieniem pojechać do pracy.
***
Ricardo Perez poważnie podchodził do zarządzania placówką oświatową, a przynajmniej takie chciał sprawiać wrażenie. Cotygodniowe rady pedagogiczne były raczej pretekstem, by czepiać się niesfornych nauczycieli, a tych, którzy wiernie wypełniali powierzone im zadania, ostentacyjnie chwalił. Większość ciała pedagogicznego pochwalała nową politykę szkoły, ale Anicie ciężko było stwierdzić, czy robią to dlatego, że rzeczywiście w to wierzą, czy może po prostu boją się stracić posadę. Była to raczej kombinacja obu tych opcji. Większość nauczycieli urodziła i wychowała się właśnie tutaj, mieli podobne poglądy do dyrektora i reprezentowali te same wartości. Dodatkowo mieli też na utrzymaniu własne rodziny, więc utrata pracy spowodowana brakiem subordynacji nie wchodziła w rachubę. Anita Vidal starała się to zrozumieć, choć było jej ciężko – sama nigdy nie należała do konformistów, podobnie zresztą jak jej ojciec. Valentin Vidal był w stanie poświęcić wszystko dla tego, w co wierzył, dlatego wielokrotnie widywano go na protestach młodzieży w Monterrey czy stolicy. To on walczył o równouprawnienie i chciał równych szans dla wszystkich, bez względu na płeć, orientację czy pochodzenie. Val widział w każdym po prostu drugiego człowieka a nie odmieńca. Ricardo Perez był absolutnym przeciwieństwiem jej ojca i teraz, kiedy wsłuchiwała się w jego nudny jak flaki z olejem wykład na temat ostatnich wyników i rankingu szkoły, wszystkie wspomnienia z młodości wróciły ze wzmożoną siłą
Od półtora roku była trzeźwa, ale miało to też swoje złe strony. Odczuwała wszystko ze zdwojoną siłą, przypominała sobie rzeczy, które myślała, że już dawno wyrzuciła z pamięci. Czasem były to nic nie znaczące rzeczy albo zabawne wspomnienia, które wywoływały uśmiech na jej twarzy, jak na przykład kłótnie z matką, kiedy wymykała się z domu, by spotkać się z chłopakiem. Felicia zawsze była pod tym względem bardziej rygorystyczna od Valentina, który tylko uśmiechał się, kiedy przyłapał Anitę wychodzącą przez okno sypialni na piętrze. Mrugał do niej oczkiem i powracał do pracy w ogrodzie, jak gdyby nigdy nic, a Felicia goniła go z grabiami, nie rozumiejąc, jak może być tak pobłażliwy. Nie chodziło o to, że Val nie martwił się o córkę. Kochał ją, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że Ani potrafi sama o siebie zadbać i jeśli miał być szczery, żal byłoby mu chłopaka, który pozwoliłby sobie na za dużo bez zgody szesnastolatki. Anita zawsze go za to podziwiała – nigdy nie dawał jej gotowych rozwiązań na tacy. Wolał pozwolić, żeby się sparzyła i sama uczyła na swoich błędach. Czasami żałowała, że nie mówił jej wprost, co ma zrobić, a zamiast tego dawał jej wybór. Zwykle dokonywała dobrych wyborów, ale wszystko zmieniło się, kiedy zmarł. To był ogromny cios nie tylko dla rodziny, ale też dla całej społeczności Pueblo de Luz. Wtedy zaczęły się jej złe decyzje i uzależnienie. Czasem myślała, że gdyby ojciec żył, wszystko potoczyłoby się inaczej.
Innym razem przypominała sobie przykre chwile, które nawet teraz sprawiały, że włos jeżył jej się na karku. Valentin, dobry i pogodny tata, nigdy nie skrzywdziłby muchy, ale jakoś ta zasada nie dotyczyła Ricarda Pereza. Powiedzieć, że Val i Dick się nie lubili było nieporozumieniem. Oni wręcz sobą gardzili. I od odejścia ze szkoły powstrzymywała Vidala tylko myśl o swoich uczniach, którzy zostaliby zostawieni na pastwę tego tyrana. Anita dobrze pamiętała spięcia pomiędzy tymi dwoma. Sama w końcu wielokrotnie była ich świadkiem. Valentin starał się nie pokazywać przy uczniach swojej niechęci do kolegi po fachu, a później dyrektora i swojego szefa, ale czasem było to wręcz niewykonalne. Kiedyś w ruch poszły nawet pięści. Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, ojciec nigdy nie chciał, by córka przejęła jego niechęć do Pereza. Uczył ją, by była ponad to i umiała odpłacać dobrocią nawet tym, którzy nie do końca na to zasłużyli. Niestety, ostatnia lekcja Valentina nie przyniosła rezultatów. Ricardo nie był osobą, którą można było polubić, nie jeśli reprezentowało się wszystko, czego on nienawidził i potępiał.
− Słuchasz mnie w ogóle? Bo mam wrażenie, że nie dociera do ciebie ani jedno słowo.
Z rozmyślań wyrwał ją głos dyrektora, który siedział u szczytu długiego stołu w pokoju nauczycielskim, gdzie odbywała się mała cotygodniowa rada. Na czole Dicka pojawiła się głęboka zmarszczka, kiedy zdał sobie sprawę z totalnego braku szacunku ze strony nauczycielki muzyki. Gdyby to od niego zależało, nigdy nie przyjąłby jej do pracy. Tak jak pierwszą rzeczą, którą próbował zrobić po objęciu stołka dyrektora, było pozbycie się jej ojca. Oczywiście plany spaliły na panewce. Ludzie by go zlinczowali, gdyby zwolnił Valentina bez powodu. W tamtych czasach wszyscy nauczyciele stanęli murem za Valem i zagrozili, że również odejdą, co było niebywale frustrujące. Teraz Ricardo nie spodziewał się, że choć jeden z nauczycieli opowiedziałby się za córką Vidala, za bardzo bali się o swoje tyłki. Może jeden Saverin próbowałby interweniować. Ale teraz Perez był w innej sytuacji – nie miał żadnej kontroli nad Anitą i to go trochę przerażało, choć sam nie chciał tego przyznać. Anita Vidal została zatrudniona z ramienia ratusza. Mógł tylko zgrzytać zębami i utrudnić jej pracę. W końcu nie zamierzał pozwolić, by ta kobieta zepsuła tutejszą i tak już dość liberalną młodzież.
Kusiło ją, by odpowiedzieć, że słowa dyrektora wpadają do niej jednym uchem, a wypadają drugim, ale miała świadomość, że w pomieszczeniu obecni są jej koledzy po fachu i sam zastępca burmistrza, który niejako za nią poręczył. Nie mogła zrobić złego wrażenia. Przełknęła więc dumę i odpowiedziała, najgrzeczniej jak potrafiła.
− Doskonale cię słyszę, Ricardo, ale nadal nie rozumiem, co w tym złego?
− Co w tym… co w tym złego? – Perez zaśmiał się ochryple, spoglądając na siedzącą po jego prawej stronie Elodię Fernandez, jakby szukał sprzymierzeńca, który poprze go w tej materii. – Masz tupet, Anito, naprawdę. Pozwól, że ci to wyłuszczę najjaśniej, jak to możliwe. Od nauczania jest szkoła. Ta placówka. – Mężczyzna rozłożył szeroko ramiona, jakby chciał być jeszcze bardziej dobitny. – Nie życzę sobie, ani nie życzą sobie tego rodzice młodzieży, by ich dzieci podczas lekcji odwiedzały tę spelunę, którą nazywasz barem.
Anita zmarszczyła brwi. W głowie miała przynajmniej trzy odzywki, którymi mogłaby uraczyć dyrektora, ale jeśli nauczyła się czegoś na odwyku to właśnie tego, by najpierw przemyśleć to, co chciało się powiedzieć.
− El Gato Negro to porządny bar – wtrącił się znienacka Eric DeLuna, stojący przy ścianie i opierający się plecami o regał z książkami. Anita kojarzyła go jako stałego klienta i poczuła wdzięczność do bruneta. – Właściwie to bardziej restauracja z muzyką na żywo. A alkohol sprzedają dopiero od określonej godziny.
− Dziękuję, Ericu, że nam to wszystkim wytłumaczyłeś. – Perez wysilił się na grzeczność. Polubił tego młodzieńca, w końcu sam go zatrudnił, ale widać było, że jest nietutejszy i nie zna praw rządzących Pueblo de Luz. – Ale to nie przystoi, żeby lekcje odbywały się poza terenem szkoły, w szczególności w miejscu, do którego przychodzi szemrane towarzystwo.
− Wybacz, Ricardo, ale sam byłeś tam na drinka w zeszłym tygodniu. – Vidal nie wytrzymała i palnęła, co jej przyszło na język, ale nie żałowała. Żeby trochę załagodzić sytuację, dodała: − Nie musiałabym tego robić, gdyby szkoła dysponowała odpowiednimi pomocami dydaktycznymi.
− O czym ty mówisz? Mamy wszystko, czego dusza zapragnie! Czego ci potrzeba do prowadzenia zajęć z muzyki i to w dodatku w drugiej klasie? – Perez prychnął i ponownie rozejrzał się po wszystkich obecnych, czekając aż ktoś go poprze. – Masz fortepian, zeszyty do nut, nie mówiąc już o tym, że uczniowie mają struny głosowe. Szkoła poważnie traktuje edukację i zapewniamy uczniom wszystko, czego potrzebują, a nawet więcej!
Anita poczuła niebywałą irytację. To takie typowe dla zaściankowego nastawienia Ricarda. Świadomość, że muzyka i jej nauczanie to coś więcej niż tylko śpiew i granie na instrumentach była dla niego nie do przyjęcia. No tak, ale w końcu, muzyka wymaga wrażliwości, której dyrektorowi po prostu brakowało.
− Po pierwsze, to nie fortepian a pianino – powiedziała, starając się brzmieć jak najbardziej profesjonalnie. Pod stołem uszczypnęła się w kolano, jakby chciała samą siebie powstrzymać przed wybuchem. – A po drugie, to nie szkoła zapewniła te instrumenty, a mój ojciec, Valentin Vidal, wiele lat temu. Zrobił to z własnej kieszeni, bo nie mógł doprosić się o zakup chociażby jednego mikrofonu do auli.
Wspomnienie swojego nemezis podziałało na Pereza jak płachta na byka. Zrobił się czerwony na twarzy, nie mogąc uwierzyć, że Anita wyciąga Valentina jako argument. Przed laty Valentin przynosił do szkoły instrumenty i sprzęt z własnej kolekcji, wiedząc, że Perez nie da złamanego centavo, by wspomóc edukację nastolatków w tej dziedzinie. Ale sprzęt, jak wszystko inne, po jakimś czasie się zużywa, szczególnie kiedy dobiorą się do niego chuligani pokroju Freddie’ego czy Ignacia Fernandeza.
− Staram się korzystać z tego, co mam pod ręką i uwierz mi, Ricardo, nie mam z tym problemu. Ale jeżeli chcesz, żebym mogła realizować podstawę programową, nie mogę tak po prostu tego zignorować. Chociaż wiesz, jaki mam stosunek to syllabusa. Ale to nie moja decyzja, a ministra oświaty.
Ricardo walczył ze sobą, nie mogąc powiedzieć tego, co naprawdę uwięzło mu w gardle. Anita miała rację – nie mogła realizować programu z tym, co oferowała szkoła. A Dick prędzej zjadłby w całości cytrynę niż dał Anicie Vidal wolną rękę i pozwolił zignorować przepisy ministerstwa. Nie mógł nic powiedzieć w towarzystwie swoich podwładnych, a córka Valentina widocznie świetnie się bawiła, bo kontynuowała.
− Dlatego zabrałam drugą klasę do mojego baru. Nie jest to wcale przybytek rozpusty, jak zapewne go sobie wyobrażasz. Mam tam instrumenty i potrzebny sprzęt. Zdążyłam też zauważyć, że dzieciakom potrzebna jest zmiana otoczenia raz na jakiś czas. Nikt nie narzekał, wręcz przeciwnie, wszyscy byli zadowoleni i świetnie sobie poradzili.
− To samo można robić w budynku szkoły. – Dick nie dawał za wygraną. – Dobry nauczyciel jest w stanie poradzić sobie z drobnymi ograniczeniami.
− Przepraszam, don Ricardo, ale zgadzam się z Anitą. – Leticia Aguirre odezwała się nieśmiało, siedząc po drugiej stronie stołu. – Nawet świetny nauczyciel nie jest w stanie sprawić, że pianino przestanie tak przeraźliwie piszczeć. Mam lekcje hiszpańskiego z trzecią klasą zaraz obok i nawet mnie przeszkadzają te problemy techniczne w prowadzeniu zajęć. Pianino jest do wymiany, powtarzaliśmy to z Barbarą Soler od lat.
Anita uśmiechnęła się z wdzięcznością w stronę Leticii. Uderzyło ją to, że ta kobieta zastąpiła ją u boku Sebastiana. Życzyła byłemu mężowi wszystkiego, co najlepsze, ale jednak pozostało ukłucie żalu i tęsknoty za życiem, które mogłaby teraz wieść.
− Może gdyby Barbara bardziej dbała o sprzęt, nic złego by się nie stało – odparł zgryźliwie Perez, wspominając ekscentryczną nauczycielkę od sztuki i muzyki, której odejście nadszarpnęło jego zdrowie psychiczne. Kiedy Soler wyjechała realizować swoje marzenia na Broadwayu, dyrektor stanął przed nie lada wyzwaniem i musiał obsadzić trzy wakaty. Wcześniej płacił jednej nauczycielce za lekcje sztuki, muzyki i opiekę nad kółkiem teatralnym i muzycznym. Teraz trzeba było zatrudnić trzy osoby. W gruncie rzeczy to wina Barbary, że Anita panoszyła się teraz po szkole, a przynajmniej tak to sobie tłumaczył.
− Panie dyrektorze, nie od dziś wiadomo, że uczniowie nie szanują sprzętu – odezwała się niespodziewanie nieśmiała nauczycielka od ZPT, poprawiając na nosie okulary. – Chuligani notorycznie wkradali się do warsztatu, niszcząc i kradnąc co popadnie. Narzędzia, maszyny do szycia, nawet materiały. Co my, biedni nauczyciele, byliśmy w stanie zrobić? Pamiętam, że razem z Barbarą bardzo nad tym ubolewałyśmy.
− Skoro to tak wielki problem, dlaczego dowiaduję się o tym dopiero teraz? – Mężczyzna wstał z miejsca, nie mogąc dłużej usiedzieć. Zrobiło mu się gorąco, więc odpiął guzik koszuli. Miał zamiar zbesztać Anitę Vidal za lekceważenie szkolnych zasad i samowolkę, a tymczasem spotkanie przerodziło się w wywlekanie na światło dzienne dawnych zażaleń.
− Cóż, sprawcą w większości przypadków był Ignacio Fernandez. A wszyscy wiemy, kim jest jego ojciec – odparł cicho drugi obok Elodii matematyk, jakby bał się skonfrontować z dyrektorem. – Ale i tak nie byliśmy w stanie tego dowieść, wtedy nie mieliśmy monitoringu.
Nie powiedział tego wprost, ale przekaz był jasny – jeśli szkód dokonuje syn miejscowego ordynatora i członka rady szkoły, przewinienia idą w niepamięć. Dick pobladł na samą myśl, że miałby poprosić Osvalda Fernandeza o pieniądze za szkody wyrządzone przez Nacha i jego świtę.
− Monitoring został zasponsorowany przez panią Violettę Conde. Obawiała się o bezpieczeństwo swoich córek, dlatego wyszła z tą inicjatywą – dodała Leticia, jakby chciała podkreślić, że szkoła sama nie zainteresowała się tematem, a wszystkie innowacje i zmiany wychodziły od zaniepokojonych rodziców.
− To naturalne, że rodzice czynnie udzielają się w życiu szkoły – dodała Dayana, jakby chciała wejść w łaski Pereza. Podziękował jej spojrzeniem, a ona ciągnęła dalej: − Nic w tym dziwnego, że rodzice sponsorują różne rzeczy. Gdyby nie rada rodziców i ich liczne dotacje, nie bylibyśmy teraz najlepszą szkołą w okolicy.
− Jesteśmy jedyną szkołą w okolicy, panno Cortez – wyjaśniła jej Anita z uśmiechem pełnym politowania. – I rzeczywiście, rodzice bardzo pomagają. Może byliby też bardziej chętni do współpracy, gdyby don Ricardo był bardziej wyrozumiały wobec ich dzieci.
− A co chcesz przez to powiedzieć? Kiedy nie byłem wyrozumiały? – Dick wyglądał na jednoczesnie oburzonego i zawstydzonego. Nie mógł uwierzyć, że ta kobieta śmie wytykać mu pomyłki przy reszcie personelu.
− Zawiesiłeś Marcusa Delgado w prawach ucznia – wyjaśniła Anita.
− Marcus uderzył pana Villanuevę i okazał mi totalny brak szacunku. Miałem mu to podarować? Myślałem, że traktujemy wszystkich równo – dodał złośliwie na koniec.
− Marcus miał ciężki rok. Najpierw ta okropna kontuzja i niepewność, czy nadal ma przed sobą sportową karierę, a potem stracił przyjaciela. Ale to dobry chłopak. – Leticia pospieszyła z pomocą Anicie, kilku innych nauczycieli pokiwało głowami na znak solidarności. Prawdą było, że Marcusa uwielbiali wszyscy, nawet nauczyciele. Może tylko oprócz Lalo Marqueza, który skrzywił się nieznacznie, stojąc w kącie.
− Przewodniczący szkoły nie może tak tracić nad sobą panowania. – Dick był co do tego święcie przekonany. – Poza tym mieliśmy już wystarczająco dużo skandali z jego udziałem.
− Mówi pan o ciąży jego dziewczyny? Myślę, że Marcus wykazał się niebywałą dojrzałością jak na swój wiek, biorąc pod uwagę okoliczności. – Conrado Saverin był spokojny, ale wyglądał na lekko zirytowanego zachowaniem dyrektora. − Nie opuścił się też ani trochę w nauce. Śmiem twierdzić, że to najzdolniejszy młodzieniec, jakiego w życiu spotkałem.
− Nie rozumiem, dlaczego jest to dla pana tak wielki skandal. Ostatecznie, wiele uczennic tej szkoły było już w podobnej sytuacji w przeszłości – dodał Eric na koniec, spoglądając na Pereza takim wzrokiem, że ten poczuł, że pali się ze wstydu. Czyżby coś sugerował?
− To nie ma żadnego znaczenia – jego stopnie czy pozycja kapitana drużyny sportowej. Młodzież musi nauczyć się szacunku do starszych. – Dick pokiwał głową, jakby sam siebie o tym przekonywał. – A Marcus powinien się cieszyć, że zawiesiłem go tylko na tydzień. Niech wykorzysta ten czas na refleksje.
− I zapewne to właśnie robi. – Anita zgodziła się z Perezem, ale zaraz potem kontynuowała już z lekkim śmiechem. – Ale Norma Aguilar tego nie zapomni. A chyba zdajesz sobie sprawę, Ricardo, że rodzice Normy ufundowali miejscową bibliotekę? Gdyby nie ona, szkoła nie znalazłaby się tak wysoko w rankingach. To najlepiej wyposażona biblioteka w okolicy, może tylko uniwersytecka w Monterrey się do niej umywa. Dzięki nim zyskała status biblioteki miejskiej.
− Skąd wiesz, że państwo Aguilar ją ufundowali? – zdziwił się Perez, mając nadzieję, że nikt nie słyszy paniki w jego głosie.
− Przyjaźnię się z Normą od lat. Wiem, że to miała być anonimowa darowizna, ale uznałam, że trzeba o tym powiedzieć głośno. Państwo Aguilar od dawna mieszkają w Stanach, ale nie przestali troszczyć się o nasze miasteczko, a że szczególnie cenią sobie edukację młodzieży, cieszą się, że mogą pomóc. Zawdzięczamy im też nową pracownię komputerową.
− Państwo Aguilar prosili o dyskrecję i Norma nie powinna była tego rozgłaszać. – Dick zirytował się po tych słowach. Norma była jego ulubienicą w czasach, kiedy sama uczęszczała do miejscowego liceum. Nie był wtedy jeszcze dyrektorem, ale jako jej nauczyciel i opiekun koła Małego Biologa, często spędzał z nią czas. Tym razem jednak był zirytowany nawet na swoją pupilkę. – Poza tym z tego co wiem, Norma nie należy już do rady rodziców.
− Och, Viola Conde próbowała się jej pozbyć od dawna, ale biorąc pod uwagę, że Norma praktycznie radę rodziców założyła, do tej pory nie mogła nic zdziałać. Skandal z synem Normy przelał czarę goryczy. – Nauczycielka ZPT, która wypowiedziała te słowa, zasłużyła sobie na zdumione spojrzenia kolegów po fachu. Podniosła wzrok znad kubka z kawą i poprawiła zaparowane szkła okularów, nie rozumiejąc, o co chodzi. Zwykle siedziała cicho i tylko się przysłuchiwała, ale dziś nieco się rozgadała.
− Dobrze, więc chcesz nowe pianino, tak? – Ricardo zignorował okularnicę i zwrócił się bezpośrednio do Anity. − Może jeszcze czerwony dywan i bar z przekąskami dla twoich gwiazd? – Prychnął, krzywiąc się złośliwie. − Jeszcze jakieś życzenia? Komuś jeszcze wydaje się, że szkoła nie jest przygotowana do edukacji?
− Cóż, właściwie… − odezwała się nieśmiało Celia Duran, która prowadziła zajęcia ze sztuki. – Wielu uczniów nie stać na własne farby i przyrządy do malowania. Pomyślałam, że moglibyśmy przeznaczyć środki z funduszu szkoły na zakup dodatkowych materiałów i sztalug? – Ostatnie zdanie wypowiedziała w formie pytania. Wszystko to było dla niej nowością, a dyrektor i tak był już wyraźnie podenerwowany.
− Nic nie powiesz? – Dick popatrzył na Conrada Saverina, który przez chwilę zamrugał powiekami, nie wiedząc, co ten ma na myśli. – Może miasto zechce wesprzeć jedyną szkołę średnią w okolicy?
− Przykro mi, don Ricardo. Szkoła wykorzystała już środki otrzymane od ratusza. Przeznaczył pan je na modernizację boiska do piłki nożnej na początku roku.
− Całą kwotę? – Nawet Dayana Cortez zrobiła wielkie oczy, kiedy to usłyszała. – Co za głupota – dodała po chwili. Nawet dla niej praca ze starymi zlewkami i probówkami w pracowni, która miała już swoje lata, nie była komfortowa. Każdy nauczyciel skorzystałby na dodatkowych funduszach.
− Ja mówię o reszcie funduszu z budżetu miasta, Saverin! – Dick był już bardzo podenerwowany.
− Ja również. Całą kwotę zdecydował się pan włożyć w nasz stadion. – Conrado był spokojny i opanowany, a to tylko bardziej rozgniewało dyrektora. – Pozostały środki z ministerstwa oświaty, ale niestety nie mam wglądu w te informacje. Może pan kurator Ochoa zechce odpowiedzieć na więcej pytań.
− Zawsze można znów poprosić o hojną darowiznę Joaquina Villanuevę – dodał z kącika Santos, a Conrado rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie. Słysząc to, Lalo Marquez obnażył groźnie zęby.
− Moi drodzy, nie popadajmy w panikę. – Elodia była głosem rozsądku w tym towarzystwie. – Szkoła ma środki na czarną godzinę. Jesteśmy państwową instytucją i traktujemy edukację poważnie. Chcemy, żeby młodzież mogła się rozwijać na wielu płaszczyznach. Anito, zrób listę rzeczy, które potrzebujesz do lekcji muzyki. Zobaczę, co da się zrobić.
− Chwila, a dlaczego tylko ona? – zapytał ojciec Horacio, który nie wiedzieć czemu, pojawił się na szkolnej radzie, chociaż z reguły ich unikał. Zabrzmiał jak rozkapryszone dziecko i zupełnie nie pasowało to do jego funkcji. – Każdemu nauczycielowi przydadzą się pomoce naukowe. Nie można utopić funduszy w jednej inwestycji. To niesprawiedliwe.
− Tak, ojczulku, lepiej kupmy wszystkim katechizmy i różańce. Albo lepiej, dajmy na tacę ze szkolnej forsy. – Lalo prychnął pod nosem, czym zasłużył sobie na oburzone spojrzenie wytrzeszczonych oczu zakonnika. Wyglądał, jakby się zapowietrzył po jego słowach.
− Muszę państwu przyznać, że nie rozumiem tych dywagacji. Proszę wybaczyć, jestem tu nowy, więc może przekraczam teraz swoje kompetencje, ale jak dotąd wszystko dobrze w szkole funkcjonowało. – Oliver Bruni, który po raz pierwszy pojawił się na tego typu spotkaniu od czasu objęcia stanowiska nauczyciela wychowania fizycznego i trenera drużyny, nie wiedział, o co tyle krzyku. Szkoła, w której uczył w Austin nie miała problemów z pieniędzmi.
− Łatwo ci mówić, bo twoi sportowcy mają wszystko, czego dusza zapragnie. Nawet świeżutkie boisko z pieniędzy szkoły. – Lalo skrzywił się, wypowiadając te słowa.
Conrado obserwował go uważnie. Wydawałoby się, że Marquez raczej miał gdzieś sprawy szkoły, no i w dodatku sam korzystał z boiska na lekcjach wychowania fizycznego z chłopcami. Być może miał osobisty uraz do trenera Josemy, który wolał zatrudnić nowego pomocnika, zamiast mianować Templariusza swoim zastępcą. A być może chodziło o coś innego i Saverin mógł przysiąc, że Lalo Marquez miał osobisty zatarg z Brunim. Patrzył na niego ognistym wzrokiem, ale Oliver dzielnie to wytrzymał, a na jego twarzy pojawiło się też coś na kształt uśmiechu zadowolenia. Zdecydowanie nie podobało się to Saverinowi.
− Panowie, to nie czas na takie przepychanki słowne – uspokoiła ich Elodia, a Ricardo odetchnął z ulgą, że nie musi interweniować. – Przyjrzymy się budżetowi szkoły i zdecydujemy. Przede wszystkim liczy się dobro i bezpieczeństwo uczniów. Anito, do tej pory sobie radziłaś. Uczniowie bardzo lubią twoje lekcje.
Dick syknął po jej słowach, ale nic nie powiedział. Elodia opanowała sytuację i grono pedagogiczne zaczęło powoli rozchodzić się na zajęcia. Conrado nadal uważnie obserwował Lala i Olivera, którzy widocznie mieli ze sobą na pieńku. Zerknął mimochodem na Santosa, który miał dokładnie taką samą minę jak on. DeLuna wyglądał na poirytowanego, kiedy zdał sobie sprawę, że Saverin czyta mu w myślach.
− Sprawdzę to – powiedział cicho, kiedy mijali się w wyjściu z pokoju nauczycielskiego, a Saverin podziękował mu skinięciem głowy. – Conrado? – Saverin zatrzymał się jeszcze, czekając, co Santos ma mu do powiedzenia. – Guerra się obudził. Pomyślałem, że powinieneś wiedzieć.
Nie zapytał, skąd DeLuna ma takie informacje. Podziękował i czym prędzej udał się do miejscowego szpitala.
− Anito, zaczekaj. – Dyrektor zatrzymał nauczycielkę muzyki, zanim wyszła. Reszta nauczycieli już zniknęła za progiem. – Nie życzę sobie, żebyś w taki sposób podważała mój autorytet. Mam nadzieję, że to był pierwszy i ostatni raz.
− Nie muszę podważać twojego autorytetu. – Anita miała wesołe iskierki w oczach, choć wcale nie było jej do śmiechu, że została z tym człowiekiem sam na sam. – Sam go podważasz swoimi pochopnymi decyzjami.
− Zważaj na słowa. Nie pozwolę się obrażać! Jeszcze raz śmiesz ze mnie zakpić na oczach reszty ciała pedagogicznego, a tego pożałujesz. Nie zapominaj, że jestem dyrektorem.
− Nie zapominam, chociaż bardzo bym chciała. – Anita zacisnęła drobną dłoń w piąstkę. – Minęły już czasy, kiedy mogłeś kazać mi zostać za karę po lekcjach albo napisać karne wypracowanie z biologii po tym jak przyłapałeś mnie całującą się z kolegą pod trybunami.
− Teraz mam większą władzę. Nie prowokuj mnie. Twój syn nadal jest moim uczniem. – Po tych słowach Anita lekko się spięła. Pereza widocznie to ucieszyło. – Widząc jak bardzo wdał się w matkę, nie będzie to dla mnie problemem, żeby pozbyć się go z tej szkoły przy pierwszej lepszej okazji. Sam pakuje się w kłopoty na każdym kroku, więc to dziecinnie proste.
− Chcesz mnie przestraszyć? – Anita roześmiała się w głos. – Posłuchaj, Ricardo, w nosie mam, czy jesteś dyrektorem czy nie. Ja próbuję tylko wykonywać swoją pracę. Jeśli ty nie potrafisz zapomnić o nienawiści do mojego ojca, to już twoja sprawa.
− Jesteś tak samo arogancka jak on.
− Być może. Ale jeżeli jeszcze raz zagrozisz mnie lub moim dzieciom, zatęsknisz za moim ojcem i zapragniesz, żeby to on wrócił nawiedzać cię z zaświatów. Obiecuję ci to.
Opuścił pokój nauczycielski we wściekłym nastroju, a jego zły humor jeszcze bardziej się pogorszył, kiedy Ingrid Lopez upokorzyła go przy uczniach na zajęciach z kreatywnego pisania. Potrzebował pilnie się wyładować, a tak się złożyło, że dostrzegł Marcusa Delgado w jej klasie. Chłopak był zawieszony w prawach ucznia, ale widać nic sobie z tego nie robił. Dick lubił bruneta, zresztą jak wszyscy nauczyciele, a świadomość, że Norma Aguilar była jego matką tylko ten efekt potęgowała. Ale nie mógł pozwolić, by uczniowie go lekceważyli.
− Czy ja ci przypadkiem nie powiedziałem, Delgado, że nie chce cię widzieć w szkole do końca tygodnia? – zapytał, kiedy złapał chłopaka w pobliżu wyjścia ze szkoły. Jakby tego było mało, Marcus ubrany był w zwykłą koszulkę i dżinsy zamiast szkolnego mundurka. – Jesteś zawieszony.
− Wiem – odpowiedział krótko brunet, spoglądając z góry na dyrektora. – Już wychodzę.
Dick otworzył szeroko usta, jakby chciał go zwymyślać za ten całkowity brak szacunku, ale w tym samym momencie na korytarzu pojawił się Fabian Guzman.
− Poprosiłem Marcusa, żeby przywiózł mi ważne dokumenty od gubernatora. Zostawiłem je dziś rano, kiedy jadłem śniadanie w Czarnym Kocie. Marcus był tam z bratem i zgodził się mi pomóc. Nie widziałem powodu, żeby odsyłać go do domu, kiedy trwało kółko z kreatywnego pisania. Poprosiłem, żeby został na godzinę. Przepraszam – dodał mężczyzna, choć widać było, że wcale nie jest mu przykro.
Marcus zmarszczył czoło, wpatrując się w twarz Guzmana. Jeśli ktokolwiek umiał kłamać lepiej od Delgado, to był to właśnie Fabian. Nawet się nie zająknął, choć ta historyjka była oczywistą bzdurą. Marcus nie jadł śniadania z Carlosem, właściwie to nie widział go od kilku dni, bo ten wciąż był zajęty pracą w straży i poszukiwaniem Lucasa. Nie podobało mu się, że Fabian czuje się na tyle swobodnie, by ratować mu skórę.
− Och, dobrze, Fabian. Ale żeby to się już więcej nie powtórzyło. – Ricardo wyglądał na zdenerwowanego. Wyraźnie nie chciał zadzierać z Guzmanem, który nie tylko był jego dawnym uczniem i należał do jego ulubieńców, ale też był bliskim znajomym i pracownikiem gubernatora. – Widzimy się w moim gabinecie.
Fabian pokiwał głową i obaj obserwowali jak dyrektor znika za rogiem.
− Nie musiałeś tego robić, sam potrafię o siebie zadbać. – Marcus postanowił wyrazić się w tej sprawie jasno.
− Nie wątpię. Ale może dobrze, że akurat tym razem nie musiałeś. – Guzman wpatrywał się w niego intensywnie, jakby chciał wywiercić mu dziurę w czaszce.
− Nie zapytasz mnie o to?
− O to, dlaczego uderzyłeś Joaquina Villanuevę? – Fabian podłapał jego tok myślenia i zastanowił się nad tym głęboko. – Szczerze mówiąc, to nie moja sprawa. Sam mówiłeś, żebym pilnował własnego nosa. Nie jestem twoim ojcem.
− Jesteś już? – Drzwi szkoły otworzyły się i stanął w nich doktor Osvaldo Fernandez. Wyglądał jakby miał za sobą nieprzespaną noc. Za widok Guzmana spiął się cały. – Witaj, Marcus.
− Dzień dobry, don Osvaldo. Jak się czuje Ignacio? – zapytał nastolatek z grzeczności. Nie lubił Nacha, ale nie życzył mu źle. Choć samemu też zdarzyło mu się kilka razy wymienić z nim ciosy i podarować parę siniaków.
− Czuje się podle, w końcu ktoś rozkwasił mu nos. Ale żyje. – Osvaldo odpowiedział grzecznie, ale w jego głosie dało się wyczuć złość, kiedy kolejne słowa kierował do Fabiana. – Mam nadzieję, że jesteś zadowolony. Udało ci się wychować cholernego Muhammada Ali. Powinszować.
− Jordi i boks? Nie, to nie dla niego. Woli ślęczęć nad książkami. Może kiedy dostanie się na medycynę, wyślę go do ciebie na praktyki. – Fabian miał tak spokojny głos, że nawet Marcus się zdziwił. Nie było słychać skruchy w jego głosie. Zupełnie jakby uważał, że Nacho sobie zasłużył.
− Dzień w którym Jordan zostanie lekarzem będzie dniem, w którym ja złożę swoją rezygnację. – Osvaldo roześmiał się, ale w jego oczach nadal pobłyskiwała wściekłość. – Masz szczęście, że jestem specjalistą od otolaryngologii i chirurgii plastycznej. Ignaciowi nic nie będzie. Szkody moralne to już coś innego.
− Nic mi nie mów o szkodach moralnych, Aldo. Twój syn sam się o to prosił, pogrywając sobie z Marianelą. – Fabian nic sobie nie robił z uczuć Fernandeza. – Idziemy do dyrektora? Zdaje się, że chce z nami porozmawiać o tym zajściu.
− Nie widzę sensu. W końcu wszystko sobie wyjaśniliśmy, prawda?
Marcus przypatrywał się tej dwójce z ręką na klamce do drzwi wyjściowych. Dało się wyczuć napięcie. Doktor Fernandez zwykle straszył sądem każdego, kto choć podniósł palec na jego syna, ale widać było, że udało mu się pójść na kompromis z Fabianem. Bardzo go ciekawiło, jak im się to udało.
− Zapamiętaj sobie tylko jedno, Fabian. Następnym razem, kiedy będziesz mnie szantażował, nie będę taki łaskawy. Ja też znam twoje sekrety. Sekrety, za które wiele osób, w tym twoje dzieciaki, pewnie by cię znienawidziły. Gdyby już tak nie było. – Osvaldo zaśmiał się ochryple i poszedł w stronę gabinetu dyrektora.
Fabian kiwnął głową na pożegnanie Marcusowi, nie wydając się ani trochę wzruszony słowami starego kolegi ze szkolnej ławki. A Delgado opuścił gmach, zastanawiając się, jakie sekrety na swoim koncie może mieć ktoś tak czysty jak łza? Może Fabian Guzman wcale nie był taki idealny, za jakiego uchodził.
***
Odwołał dzisiejsze lekcje przedsiębiorczości. Musiał być przy Fabriciu. Wiedział, że przyjaciel tego nie przyzna, ale potrzebował go. Tak samo jak Saverin potrzebował jego. Świadomość, że mógł stracić najlepszego przyjaciela była nie do zniesienia. Tracił wokół siebie bliskich, ale jego nie zamierzał.
− Emily. – Jego spokojny głos wyciągnął blondynkę z letargu. Siedziała w gabinecie Alfreda razem z Cosme i była blada jak ściana. – Co z nim?
− Przepraszam, zapomniałam cię powiadomić – wyznała, bo zupełnie wypadło jej to z głowy po spotkaniu z mężem. Kręciło jej się w głowie. Nie zapytała go, skąd wie, że Fabricio się obudził. Saverin był wpływowym człowiekiem, na pewno ktoś już mu o tym doniósł.
− Nie przejmuj się tym. – Conrado przywitał się z Zuluagą, który był prawie tak samo blady jak Emily, ale starał się dzielnie trzymać. – Co z nim? – powtórzył pytanie i wystarczyło mu jedno spojrzenie w ciemne oczy byłej agentki, by wiedzieć, że coś jest nie tak.
− Conrado, pozwolisz? – Caine poprosił go na zewnątrz. Emily potrzebowała chwili dla siebie.
− Czy ktoś mi wreszcie powie, co tu jest grane? – Zwykle opanowany Chilijczyk zaczynał powoli tracić nerwy. Lekarz poprowadził go pod salę pacjenta, gdzie ten poddawany był szczegółowym badaniom. – Obudził się. To dobrze. Prawda? – Ostatnie pytanie dodał już głośniej, jakby obawiał się, że Caine go nie słyszy.
Kiedy Alfred szczegółowo przedstawiał mu sytuację, sam będąc wstrząśnięty, Conrado słuchał w skupieniu, starając się jakoś poskładać to wszystko do kupy. Nagle zrozumiał, co to znaczy, kiedy wszystkie kolory odpływają z twarzy i gdyby spojrzał w lustro, pewnie ujrzałby taki sam wyraz jak u żony przyjaciela i jego ojca. Musiał jednak zachować zimną krew.
− To odwracalne, prawda? Zdarza się, że amnezja jest wynikiem traumy, ludzie dochodzą do siebie. Otępięnie po operacjach też nie jest niczym niezwykłym. Niedługo sobie wszystko przypomni. Prawda?
− To była poważna operacja, Conrado, minie trochę czasu, zanim Fabricio wróci do siebie. Ale więcej będziemy wiedzieć, kiedy powtórzymy rezonans. Na razie musimy poczekać, dać mu ochłonąć. Nie można go forsować. Jeśli sobie wszystko przypomni, zrobi to w swoim czasie.
− Jeśli? Miałeś chyba zamiar powiedzieć „kiedy”? – Saverin nie znał za dobrze Alfreda, ale w tej chwili poczuł, że naprawdę go nie lubi. Jak mógł wygadywać takie rzeczy o synu swojego ukochanego? To nie do pomyślenia. Był lekarzem, widział zapewne gorsze przypadki.
− To dla mnie tak samo trudne, jak dla ciebie, wierz mi.
− Bardzo wątpię. Jakoś nie było cię przy nim przez ostatnie lata. – Conrado nie był w stanie zapanować nad emocjami. Nigdy nie ośmieliłby się na taką arogancję w stosunku do lekarza, który praktycznie wychował jego przyjaciela, ale teraz zniknęły wszelkie zahamowania. Spróbował się uspokoić i odetchnął kilka razy głęboko. – Co pamięta?
− Myśli, że obudził się po wypadku w 2009 roku.
− Cholera. – Saverin przeczesał przydługie włosy palcami. To były początki ich przyjaźni. Wcześniej żyli ze sobą jak pies z kotem, ale z czasem zaczęli coraz lepiej się dogadywać. Guerra pierwsze projekty swojej firmy tworzył w jego hotelu. Saverin dzielił się z nim swoim doświadczeniem i mimo złośliwości, które wymieniali, w końcu jakoś znaleźli wspólny język. Fabricio nie był tylko jego przyjacielem i powiernikiem. Był jego bratem. Któremu teraz wydawało się, że ma dwadzieścia cztery lata. – Cholera! – powtórzył, uderzając pięścią w ścianę.
Pielęgniarka spojrzała na niego krzywo, kiedy farba zaczęła odłazić w miejscu, które uderzył. Szpital zdecydowanie nie należał do najmłodszych. Fabricio był bystry i nawet otępiały po operacji i lekach, które mu zaaplikowano, musiał zdawać sobie sprawę, że znajduje się w obcym miejscu. Był przyzwyczajony do szpitali z wysokim standardem. Nie mówiąc już o języku, w którym wszyscy wokół niego się posługiwali.
− Mogę tam wejść? – zapytał w końcu, kiedy już doszedł do siebie. Kiedy Alfred pokiwał głową, odchrząknął i przekroczył próg sali.
Na jego widok Fabricio podniósł wzrok i nieco się ożywił. Pielęgniarka, która pobierała mu krew do analizy lekko się zatrzęsła, kiedy poruszył się niespokojnie. Conrado kiwnął jej głową, by na chwilę ich zostawiła. Guerra chciał coś powiedzieć, bo otworzył usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
− Nic nie mów, nie możesz się forsować. – Saverin doskoczył do niego i podał mu kubek z wodą i słomką, który stał na stoliku obok łóżka, by mógł nieco zwilżyć gardło. – Wszystko będzie dobrze.
− Co się… stało? – wyjąkał Fabricio. W oczach stanęły mu łzy, bo mówienie sprawiało mu ból, nie mówiąc już o nieprzyjemnej chrypce, która raziła w uszy. Wreszcie zobaczył znajomą twarz. Co prawda jeszcze do niedawna znienawidzoną, ale lepsze to niż bezimienni, którzy patrzyli na niego jak na powstałego z martwych Chrystusa.
− Spokojnie. Miałeś operację. Czekamy na dalsze wyniki badań i wtedy będziemy mieli pełen obraz sytuacji.
− Ta kobieta…
− Uratowała cię. Tak. – Conrado domyślił się, że przyjacielowi chodzi o Emily. Pamiętał dokładnie tamten dzień, kiedy McCord uratowała mu życie i odeszła, dając Fausto szansę czuwania przy chorym synu. – Fabricio, wiem, że to dla ciebie trudne i obiecuję, że wszystko ci powiem w swoim czasie. Ale musisz być cierpliwy. Potrafisz?
Fabricio wywrócił oczami i przez chwilę Conradowi pojawił się w głowie obraz młodego chłopaka, rzucającego rakietą na korcie po przegranej walce. Uderzyło go to, jak niewiele Fabricio się zmienił od tamtego czasu, a jednak zmieniło się wszystko wokół.
− Będę przy tobie, rozumiesz? Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz. Choćbyś nie wiem jak chciał. – Conrado uśmiechnął się półgębkiem. – Wszystko będzie dobrze – powtórzył, bardziej starając się zapewnić o tym samego siebie.
− Łżesz jak pies. – Fabricio pozwolił sobie pomóc ułożyć się z powrotem na poduszkach.
− Czy ja kiedykolwiek cię okłamałem?
Guerra zastanowił się przez chwilę. Można było powiedzieć wiele rzeczy o Conradzie Saverinie, ale z reguły nie owijał w bawełnę. Walił prosto w oczy, nawet jeśli prawda była brutalna. Zdarzyło mu się zataić prawdę, ale z reguły nie oszukiwał. Pokiwał głową, jakby zgadzał się współpracować i przyłożył głowę do poduszki, oddychając powoli.
Conrado opuścił salę szpitalną, czując się, jakby przebiegł właśnie maraton. Wrócił do gabinetu Caine’a, gdzie Emily siedziała w tej samej pozycji, w której ją zastał. Cosme udał się do kafejki po coś do picia, ale Saverin domyślał się, że wycieńczyło go zgrywanie silnego, kiedy w rzeczywistości cierpiał. W końcu syn, którego niedawno odzyskał, nie wiedział nawet o jego istnieniu. Blondynka uniosła głowę, wyczekując wieści od Saverina. W tej chwili poszło w niepamięć ich ostatnie spotkanie i wyrzuty. Mieli wspólny cel i musieli się trzymać razem, czy tego chcieli czy nie.
− Odbiorę Alice ze szkoły, weźmiemy rzeczy i Cheshire i zawiozę ją do Santosa.
Emily chciała chyba protestować, ale położył jej dłoń na ramieniu.
− Cokolwiek o mnie myślisz, schowaj dumę do kieszeni i pozwól sobie pomóc. Wiem, że mnie nie cierpisz i szczerze − też nie jestem twoim największym fanem. Ale jesteś żoną mojego brata i nawet jeśli mogłabyś wyłupić mi oczy łyżeczką do herbaty, zrobisz, co ci powiem. Bo chcesz czy nie, jesteśmy rodziną, a rodzina sobie pomaga. – Wyrzucił to z siebie na jednym wydechu. Miał ton nieznoszący sprzeciwu i kobieta słuchała go uważnie. – Alice zostanie u Santosa do odwołania. Już z nim rozmawiałem, nie ma nic przeciwko. Dziecko rozerwie się przy nim i nie będzie wciąż myślała o ojcu. A ty dopijasz tę ziołową herbatę i zawiozę cię do Leo. Nie powinnaś być teraz sama w tym wielkim domu. Prześpisz się trochę.
− Nie mogę, muszę tu być. – Blond włosy podskoczyły jej na ramionach, kiedy pokręciła gwałtownie głową, sprzeciwiając się jego planowi.
− Emily, słaniasz się na nogach. Nie jesteś w stanie trzeźwo myśleć. Tutaj na nic się nie przydasz.
Brutalna prawda. Ale czasem kubeł zimnej wody był potrzebny. Emily była twarda, więc musiała zdawać sobie z tego sprawę.
− Teraz masz myśleć o Tommym i Charlie’m. Jeden z nich będzie moim chrześniakiem, czy tego chcesz czy nie, więc to mój moralny obowiązek przypomnieć ci, żebyś o nich zadbała.
− Fabricio nie może zostać tu sam. On się boi. Nie ma nikogo. Alfreda nie cierpi…
− Nie będzie sam. Zostanę tu na noc.
− Nie bądź śmieszny, nie masz na to czasu.
− Więc go znajdę!
Przez chwilę patrzyła na niego, jakby nie wierzyła. Po raz pierwszy w jej obecności twardy jak skała Saverin uniósł głos. Nie chciał słyszeć odmowy.
− Nie możesz tu zostać, a co z Lidią?
Zrobiło mu się głupio, bo nie pomyślał o pannie Montes, która mieszkała u niego od niedawna. Wiedział jednak, że nastolatka potrafi o siebie zadbać.
− Coś wymyślę. Nie przejmuj się tym. – Conrado wrócił już do swojego zwykłego głębokiego tonu głosu.
Zawiózł ją do mieszkania Leo, po drodze zgarniając kilka rzeczy dla niej i Alice oraz psa Cheshire z domu Guerrów. Kiedy żegnał się z nią, powiedział jej coś ważnego. Musiała wiedzieć, że nie spocznie, dopóki Fabricio nie wydobrzeje.
− Odzyskamy go, Emily. Obiecuję ci to.
− Nie składaj obietnic, których nie możesz spełnić.
− Tę jedną spełnię choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu. Odzyskasz go, Emily. Masz moje słowo. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:36:21 24-02-23 Temat postu: |
|
|
CAPITULO 109 cz. 2
Odwołana lekcja przedsiębiorczości była dla większości osób w czwartej klasie okazją do plotek. Dick nie przysłał zastępstwa, bo zupełnie wyleciało mu to z głowy. Zbyt był zajęty rozstrzyganiem sporu między panem Guzmanem i doktorem Fernandezem. Cała szkoła aż huczała, a jeszcze bardziej, kiedy jakiś trzecioklasista rozesłał po kolegach nagranie z imprezy u Guzmanów, na którym doskonale widać szał jubilata. Wkrótce wszyscy w szkole już nagranie widzieli i nawet ci, którzy nie byli obecni na imprezie urodzinowej dnia poprzedniego, patrzyli na Jordi’ego ze strachem.
− Leticia usunęła nagrania. Już nikt ich nie zobaczy – powiedziała szeptem Nela, nieśmiało przypatrując się bratu z ławki obok. Ten tylko wzruszył ramionami, wciskając do uszu słuchawki bezprzewodowe. Zawsze znajdzie się jakiś idiota, co zrobił kopię, ale w tej chwili w ogóle go to nie martwiło. Wiedział, że nie powinien tracić nad sobą panowania, ale zrobiłby to ponownie. Przerażała go jednak myśl, że gdyby nie Marcus i Vincenzo, mógł zabić Ignacia. Był tego bliski.
− Powinni to puścić w wiadomościach! – zaszlochała Anna, podsłuchując rozmowę rodzeństwa. – Jesteś nienormalny, Jordi!
− Daj na luz, laska, bo tobie też przywali – odezwał się jakiś chłopak z klasy biologicznej, który również uczęszczał na zajęcia Saverina, a teraz siedział razem z grupką kolegów w rogu.
− To nie jego wina, on tego nie chciał. – Marianela stanęła w obronie brata, odważając się odezwać przy większej grupie osób. Niektórzy patrzyli na nią, jakby pierwszy raz widzieli ją w życiu, inni zastanawiali się, kim ona jest, a reszta dziwiła się, że w ogóle umie mówić.
− Nie mów w moim imieniu, Nel. – Jordi usłyszał jej cichy głosik pomimo muzyki rozbrzmiewającej ze słuchawek. – Ignacio się doigrał. Ciesz się, że to tylko nos – zwrócił się do oburzonej Anakondy. − Na szczęście na biednego nie trafiło, jego tatuś zrobi mu operację i po krzyku. Może nawet wyświadczyłem mu przysługę. Ten jego kiniol kiepsko wyglądał w zdjęciach z kroniki młodocianych przestępców.
Anakonda zawyła jeszcze głośniej i położyła się na swojej ławce, jakby miała zamiar usnąć i zaraz potem obudzić się z tego koszmaru.
− Jedno mnie zastanawia. – Chłopak z profilu biologicznego wpatrzył się w niego intensywnie. – Jak twój stary z tego wybrnął? Kasa tutaj nie grała roli, bo Fernandezowie do biednych nie należą. Coś tu śmierdzi.
− Może jak jesteś taki ciekawy, to się ich zapytaj? – warknął Quen, potrącając gościa łokciem, kiedy przeciskał się w przejściu między ławkami. Usiadł obok kuzyna, odgradzając go od ciekawskiego ucznia.
− Obudził się. Ale chyba nie jest różowo. – Rosie usiadła na ławce Felixa po turecku i zagryzła wargę, stukając swoim telefonem o otwartą dłoń i czekając na wieści o ojcu chrzestnym. – Saverin powiedział mi tylko mimochodem, że Fabricio się wybudził. Żadnych konkretów.
− Pewnie minie trochę czasu, zanim dojdzie do siebie. Śpiączka to nie przelewki. – Uspokoił ją Felix, mimowolnie zerkając na Jordana.
− To prawda. Ważne, że ma dla kogo się obudzić – zgodziła się nieśmiało Nela, która siedziała w ławce z Felixem.
Po jej słowach Jordan jakby nie wytrzymał, zgarnął plecak i wyszedł szybkim krokiem z sali.
− A temu co? Znów idzie kogoś skatować? – Rosie skrzywiła się na wspomnienie wydarzeń dnia poprzedniego. Nela zasmuciła się tak, że w jej oczach stanęły łzy, a Castelani spanikowała. Spojrzała na przyjaciela, szukając ratunku.
− On i jego brat, Franklin, mieli wypadek zeszłej jesieni. Jordi był potem w śpiączce farmakologicznej. Franklin nie przeżył – wyjaśnił, a Rosie pokiwała głową.
− Przykro mi – zwróciła się do Neli. – No ale twój brat miał dla kogo się obudzić, prawda? Wyszedł z tego.
Marianela pokiwała głową, ale bez przekonania. Jej brat nie był już tym samym chłopcem od czasu wypadku. Śmierć brata i świadomość ciążącego nad nim fatum były jak trucizna zżerająca go od środka. I nikt tego nie dostrzegał. Ona jedyna widziała, jak cierpi. I jak bardzo bolały go słowa matki, która niejednokrotnie dawała mu do zrozumienia, że to on powinien zginąć w wypadku, a nie Franklin. Jordi zamknął się w sobie i nie rozmawiał z nią. Pomimo tego, że byli bliźniętami, nigdy nie byli ze sobą tak zżyci, by dzielić się swoimi sekretami. Pod wieloma względami Jordi był dla Neli jak kolejny starszy brat. Dbał o nią i potrafił walczyć w jej obronie, tak jak zrobił to poprzedniego wieczoru. Ale nie mówił o sobie i nie chciał dzielić się tym, co dręczyło jego duszę.
− Tobie też musiało być ciężko. – Felix zwrócił się do koleżanki, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że Nela, tak często pomijana i niedostrzegana, też ma przecież swoje uczucia.
− Było – przyznała, wzruszając jednym ramieniem, jakby nie warto było o tym rozmawiać. – Ale nie mogłam przy nim być. Mama wysłała mnie do dziadków. Tata był w delegacji, a ona wciąż pracowała.
− Pracowała nawet po śmierci pierworodnego? – Rosie skrzywiła się, zastanawiając się, czy Silvia Olmedo de Guzman to jeszcze kobieta czy już może potwór. – To kto był przy Jordim w szpitalu?
− Zdaje się, że ciocia przyjechała na trochę ze stolicy. Kiedy Jordi się wybudził, chciała go nawet ze sobą zabrać, ale tata się nie zgodził. Za to zorganizowała dla nas tygodniową wycieczkę do Paryża. Miała tam jakąś pracę w galerii sztuki i stwierdziła, że przyda nam się zmiana otoczenia.
− Czego ja się tutaj dowiaduję! – Quen przystawił sobie krzesło do ich stolika. – Dlaczego mnie Debora nie zaproponowała wycieczki? Też bym się przeleciał do Francji. Jako jedyny z was mówię po francusku!
− Pozabijałbyś się z Jordin, a chodziło o jego rekonwalescencję – wyjaśniła Nela jak najgrzeczniej potrafiła.
Quen zgodził się, postanawiając zostawić żale za sobą. Dzwonek na przerwę sprowadził ich na ziemię i każdy ruszył na kolejne zajęcia w swoim grafiku. Ale Jordi już nie wrócił do końca dnia. I Nela również nie mogła skupić się na lekcjach.
***
Gdyby jeszcze miesiąc temu ktoś mu powiedział, że będzie pracował w liceum Pueblo de Luz, pewnie uznałby go za szaleńca. Tak się jednak złożyło, że objął stanowisko asystenta trenera drużyny piłki nożnej. Sam był zdumiony, że się na to zgodził, a jeszcze bardziej – że okazał się w tym całkiem niezły. Nie miał pojęcia, dlaczego Josema Rodriguez go wybrał i dlaczego mu zaufał. Widocznie potrzebował „swojego człowieka”, który czuwałby nad zespołem pod jego nieobecność. Oliver Bruni był świetnym trenerem, ale na szacunek chłopaków musiał sobie zasłużyć. Hugo dzięki swojemu urokowi osobistemu i odejściu od wizerunku typowego nauczyciela, budził respekt i piłkarze byli mu dość przychylni. Z jednym wyjątkiem, rzecz jasna.
Delgado sam nie wiedział dlaczego, ale Jordan Guzman wyraźnie za nim nie przepadał. Z tego co mówił mu trener Josema wynikało, że młody nie słucha nikogo i chodzi własnymi ścieżkami, ale z jakiegoś powodu Hugo czuł, że kryje się za tym coś więcej. Sposób, w jaki Guzman na niego reagował, język jego ciała, wszystko wskazywało na to, że nie chce przebywać w jego towarzystwie. Zupełnie jakby go znał. Jakby znał prawdę o nim.
− Będziesz udawał, że się nie znamy?
Właśnie skończył popołudniowy trening i zamierzał wrócić do domu. Brzmiało to dziwnie, bo w końcu mieszkał w rezydencji Barosso, ale od jakiegoś czasu tylko to miejsce mógł nazywać, z braku lepszego określenia, domem. Odwrócił się na pięcie i zobaczył Arianę, która akurat opuszczała szkolną bibliotekę z naręczem książek.
− Tego raczej nie wolno wynosić. Chyba powinnaś o tym wiedzieć – zwrócił jej szorstko uwagę, ignorując poprzednie pytanie.
− Limit wypożyczeń obejmuje tylko uczniów. Pracownicy mają swoje przywileje – poinformowała go, zakładając za ucho pasmo włosów. Był to błąd, bo straciła równowagę i z trudem udało jej się utrzymać ciężkie książki w ramionach.
− Widzę, że nie próżnujesz – rzucił mimochodem, podnosząc egzemplarz, który wypadł jej z rąk. – To na zajęcia z Guzmanem?
− Tak. – Przez chwilę Ariana myślała, że Hugo da za wygraną, przestanie strzelać fochy i weźmie od niej książki, by ją wyręczyć. Taki już był – marudził, kręcił nosem, rzucał kąśliwe uwagi, ale zawsze był gotów do pomocy przyjaciołom. Nic takiego jednak nie miało miejsca. Odłożył książkę na stosik tak, że ponownie ugięła się pod ciężarem. – Dałbyś już spokój. Na chrzcinach Lucy zachowywałeś się poprawnie.
− Nie chciałem robić przykrości Ingrid. Ten dzień należał do Lucy i kłótnie nikomu nie wyszłyby na dobre.
− Hugo… Ja naprawdę nie sądziłam, że to cię tak zaboli.
− Co zaboli? – Hugo prychnął. Typowe dla niego, udawać, że nie ma głębszych uczuć. – Wkurzyło mnie to, że opisałaś moje życie w swojej książce, to wszystko.
Nie spodobał jej się sposób, w jaki wypowiedział słowo „książka”. Zupełnie jakby nie rozważał jej powieści w tych kategoriach. Kiedy Hugo chciał odejść, uznała, że to jej jedyna szansa, by powiedzieć, co leżało jej na sercu. W końcu nie odzywał się do niej od dawna i tylko wymuszona grzeczność w obecności Juliana i Ingrid była w stanie zmusić go, by otworzył do niej usta.
− Przepraszam, jeśli to cię zraniło. – Postanowiła unieść się ponad to i przeprosić. – Nie rozumiem tylko, o co tyle krzyku. Nie wymieniłam twojego imienia. Nikt nawet nie będzie wiedział, że to postać wzorowana na tobie.
Hugo zatrzymał się w połowie pustego szkolnego korytarza pewien, że się przesłyszał. Fakt, że nie rozumiała, w czym tkwi problem, czynił sytuację tylko gorszą.
− O co tyle krzyku? – powiedział powoli, zmuszając się, by na nią spojrzeć. Uderzyło ją, jak bardzo jest dotknięty. Chyba nigdy go takim nie widziała. – A jak myślisz, Ariano?
Nie znała odpowiedzi na pytanie. Gdyby tak było, nie pytałaby. Czuła, że zawiodła jego zaufanie, że odsłoniła go przed innymi, że pokazała światu jego oblicze, które tak skrupulatnie ukrywał przez lata. Ale nie o to tak naprawdę chodziło.
− Zrobiłaś ze mnie karykaturę – oznajmił po dłuższej przerwie, nie mogąc uwierzyć, że ona tego nie dostrzega. – Faceta, który sprzymierza się z diabłem. I nie, nie pomaga wzmianka o szczytnym celu i pomocy rodzinie. Twój „Harry” – Hugo zakreślił w powietrzu cudzysłów, odwołując się do imienia bohatera, którego wzorowała na nim – to łachudra.
− Wcale nie. – Ariana pokręciła szybko głową. – Gdybyś przeczytał całość, dostrzegłbyś głębię.
− Szczerze wątpię. I nie zamierzam czytać twojego dzieła. Życzę powodzenia z wydaniem. Nadia de la Cruz będzie pewnie wniebowzięta. Jedyną osobą przedstawioną gorzej ode mnie jest Fernando. Czy może raczej „Fermin” – dodał złośliwie na koniec, ale nie roześmiał się, jak to zwykle miał w zwyczaju. Był nadzwyczaj poważny.
− Hugo, proszę cię. To tylko fikcja literacka. Czy jest oparta na faktach? Tak – przyznała zgodnie z prawdą panna Santiago – ale to wciąż fikcja. Dlaczego tak się tym przejmujesz?
− W tym właśnie rzecz, gringa. Fikcja nigdy nie jest tylko fikcją. – Tym razem na jego twarzy pojawił się niewyraźny grymas. – Myślałem, że chociaż ty nie widzisz we mnie tylko potwora.
Czuła, że kręci jej się w głowie. Słyszała jak jego szybkie kroki dudnią po korytarzu, a potem cichną wraz z zatrzaśnięciem drzwi. Nie sądziła, że tak to odbierze i że tak bardzo się na niej zawiedzie. Nie mogła jednak pozbyć się wrażenia, że fikcja rzeczywiście nie była tylko fikcją. W końcu z jakiegoś powodu tak bardzo ruszyły go wzmianki o kryminalnej karierze książkowego Harry’ego. W głosie jeszcze długo słyszała głos Jordi’ego: ”Nie jest tym, za kogo go uważasz”.
I choć bardzo nie chciała wierzyć w słowa nastolatka, obawiała się, że tym razem mógł mieć rację co do Huga Delgado.
***
Że też wybrał drogę przylegającą do szkolnego ogrodu. Nie było tu żadnych kamer, więc mógł z łatwością wymknąć się ze szkoły bez obawy, że woźny podniesie alarm. Nie spodziewał się tylko, że nie on jeden znał tę trasę. Jak na złość, kumple Ignacia już na niego czekali, opierając się o mur i paląc papierosy i inne świństwo, ale Jordi wolał nawet się nie zastanawiać, co to może być.
− Proszę, proszę. A gdzie ci się tak spieszy? – zapytał jeden z wiernych towarzyszy Fernandeza. Chłopak chodził do trzeciej klasy, ale był wyjątkowo masywny. Trenował zapasy i widać było, że lubi sprawiać innym ból.
− Nie chcę kłopotów – powiedział szybko Guzman, w gruncie rzeczy będąc szczerym.
Ich było czterech, on jeden. I tak, był w stanie powalić ich wszystkich, ale nie uśmiechało mu się wylądować potem na dywaniku u dyrektora lub, co gorsza, tłumaczyć się przed Fabianem. Sytuacja z Nachem była nieco inna – nie tylko prosił się o bęcki, ale też miało to miejsce poza szkołą. Ale nawet jeśli Osvaldo poszedł na ugodę z jego ojcem, Jordan wątpił, by rodzice poturbowanych na terenie szkoły uczniów, zrobili to samo.
− Trzeba było o tym pomyśleć, zanim wysłałeś Nacha do szpitala! – krzyknął kolejny z palaczy, wyrzucając papierosa i rozgniatając go butem z groźną miną.
− Naprawdę, chłopaki, trochę mi się spieszy, więc… − Jordi chciał ich wyminąć, ale zagrodzili mu drogę, stając murem i rzucając w jego stronę groźne spojrzenia. Odczuł pewną irytację. – Nie chcę wam zrobić krzywdy – dodał po chwili, a oni roześmiali się w głos.
− Ja tu widzę czterech na jednego. Ty nam nie chcesz zrobić krzywdy? Kolego, my cię zmiażdżymy.
Nie było sensu się kłócić, nawet jeśli nie mieli najmniejszych szans. Postanowił ugryźć się w język. Po raz kolejny próbował ich wyminąć, ale nic z tego nie wyszło. Nie obędzie się bez użycia siły. Miał ochotę wywrócić oczami, ale wiedział, że tylko niepotrzebnie odwlekałby nieuniknione. Pozwolił im działać, postanawiając zareagować dopiero, kiedy któryś z nich przekroczy granicę. Mieli niezłą radochę, kiedy podawali go sobie jak piłkę, zapewne czując się jak władcy świata, bo udało im się złoić tyłek Jordana Guzmana, niegdyś największego zabijaki, który wyzywał na pojedynek każdego za chociażby krzywe spojrzenie i zawsze wygrywał. Było w tym coś żałosnego i jednocześnie odprężającego. Przez chwilę przestał myśleć i pozwolił im czuć, że są górą.
− Hej! Wy, cwaniaki! Dobrze się bawicie? – Usłyszał po jakimś czasie męski głos.
Chuligani spanikowali i rzucili go pod mur. Zaklął pod nosem, bo dopiero zderzenie z chłodną cegłą sprawiło mu ból, kiedy zadrapał policzek. Pięści tych głupków były jak z gumy. A może po prostu już całkiem się uodpornił na wszelki ból fizyczny. Usłyszał tupot ich stóp, kiedy zwiewali, gdzie pieprz rośnie przed nauczycielem, którym okazał się być Eric DeLuna.
− W porządku? – zapytał, wyciągając w jego stronę dłoń.
− Miałem to pod kontrolą – warknął przez zęby, ignorując pomoc belfra i stając o własnych siłach. Zdarty do krwi policzek go piekł, ale wiedział, że gdyby się nie powstrzymał, tamta czwórka skończyłaby dużo gorzej.
− Właśnie widziałem. Trochę wcześnie na wagary, nie sądzisz? – zapytał Eric, zerkając na zegarek.
Jordi odniósł wrażenie, że ten gość raczej nie jest nauczycielem z powołania. Nie wyglądało na to, że zainteresował się nazwiskami tamtych palantów ani papierosami, których niedopałki walały się pod murem. Był jednak spięty i można było dostrzec, że nie lubi przemocy.
− Na wagary nigdy nie jest za wcześnie – odparł Guzman, siląc się na krzywy uśmiech. Zasalutował DeLunie i odszedł w sobie tylko znaną stronę.
Santos patrzył za nim jeszcze przez chwilę. Skończył zajęcia szybciej, by móc posprzątać w mieszkaniu na przyjazd Alice. Conrado poinformował go o swoim planie i zgodził się bez wahania. W tej chwili jednak umysł zaprzątała mu nie tyko dziewczynka, którą traktował jak siostrę, ale też ten chłystek, który ewidentnie nie szanował żadnych szkolnych zasad. Eric zbyt dobrze wiedział, jak to jest leżeć w ciemnej alejce, kiedy grupa zbirów się nad tobą znęca i nie móc nic z tym zrobić. Jedyna i zasadnicza różnica między nimi była taka, że DeLuna zrobiłby wszystko, by walczyć, ale nie miał takiej możliwości. Guzman natomiast mógł z łatwością sobie poradzić, ale z jakiegoś powodu, wolał się poddać.
***
Mieszkanie z człowiekiem, który odpowiadał za śmierć jego matki nie było szczytem marzeń, ale Hugo wiedział, że czasem trzeba się poświęcić dla dobra ogółu. Dzięki stałemu pobytowi w domu Fernanda był na bieżąco i mógł z łatwością donosić Conradowi o wszystkim, co się działo. Co prawda czuł, że jego szef nadal ukrywa przed nim niektóre rzeczy, ale nie było to nic dziwnego. Ostatecznie już dawno miał swoje sekrety, którymi nie dzielił się z nikim.
Tego dnia był wyjątkowo zły po spotkaniu z Arianą, więc wizytę w gabinecie szefa przyjął z lekką ulgą. Czasami wolał obcować z Fernando, którego względnie rozumiał, a przynajmniej wiedział, czego może się po nim spodziewać. Z panną Santiago nigdy nie wiadomo.
Przekroczył po cichu próg gabinetu, akurat by usłyszeć, jak Fernando rozmawia przez telefon. Wyglądał na podenerwowanego i zniecierpliwionego.
− Powiedziała mu pani, że dzwoni Fernando? Fernando Barosso? – dopytywał swoją rozmówczynię, która wyraźnie chciała się go pozbyć. – Jestem jego wujem, do cholery!
Hugo przypatrywał się temu w milczeniu. Fernando machnął ręką w jego stronę, dając mu przyzwolenie, by usiadł na miękkim fotelu przed biurkiem, co też uczynił, udając, że nie bardzo go interesuje, z kim Barosso rozmawia, podczas gdy było zupełnie odwrotnie.
− Niech oddzwoni do mnie jak najszybciej. Proszę mu powiedzieć, że dzwonił burmistrz Valle de Sombras. Niech pani nie zapomni − Fernando Barosso. Halo? Halo!
Hugo powstrzymał ochotę, by się uśmiechnąć. Widok siwego mężczyzny, zwracającego się do słuchawki, gdy po drugiej stronie ktoś już dawno się rozłączył, był przekomiczny. Barosso nie zwykł być zbywanym. Nikt mu też nie odmawiał. I Delgado bardzo chciał wiedzieć, kim okazał się śmiałek, który tak okrutnie pogrywał sobie z burmistrzem. Nie zamierzał jednak sam o to pytać. Fernando potrzebował kogoś, żeby wyładować swoją frustrację, więc był pewien, że zaraz sam mu o tym opowie.
− Co za tupet. Co za kompletny brak szacunku! – Fernando odrzucił słuchawkę stacjonarnego telefonu tak, że ta uderzyła o biurko. – Od tygodni próbuję skontaktować się z Fabianem, a on sobie ze mną pogrywa.
A więc tak. Tym śmiałkiem był sekretarz gubernatora. Huga ani trochę nie dziwił fakt, że Barosso próbował wkupić się w łaski wiernego człowieka najpotężniejszej osoby w stanie Nuevo Leon, ale był trochę zaintrygowany faktem, że Fabian nie chciał mieć z nim nic do czynienia. Może jednak miał jaja.
− Myślisz, że zwracanie mu uwagi na pokrewieństwo pomoże? – zapytał Delgado, wyciągając nogi na biurko szefa i odchylając się w fotelu. – Guzman nie wygląda na takiego typa, któremu zależy na więzach krwi. Szczerze mówiąc, gdybym był na miejscu Fabiana, w ogóle nie przyznawałbym się, że jestem twoim krewnym. Przypomnij mi, czy twoja rodzina czasem nie wydziedziczyła Serafiny po tym jak poślubiła Leopolda Guzmana?
− Hugo. – Fernando skarcił go tym jednym słowem, jak to zwykle miał w zwyczaju. W gruncie rzeczy wiedział jednak, że Delgado zawsze mówi, co myśli i za to też go szanował. Był dobrym doradcą, nawet jeśli nie zdawał sobie z tego sprawy. – Nie zaszkodzi mu przypomnieć, że jego matka jest moją kuzynką. Mógłby mieć na tyle przyzwoitości, by zaprosić mnie na obiad. A tymczasem jest już w mieście od kilku tygodni i nic.
Delgado zaśmiał się cicho pod nosem. Jakie to typowe dla Fernanda Barosso, który przywykł, że ludzie do niego lgną i pragną jego towarzystwa. Rzeczywiście, wiele osób nadal pozostawało mu wiernych i traktowało go jak bożyszcze. Jednak zwykle byli to po prostu słabeusze, którzy chcieli zaistnieć i którzy potrzebowali jego aprobaty, by coś w życiu osiągnąć. Fabian Guzman nie należał do żadnych z tych ludzi.
− Fabian wie, że nie możesz mu dać niczego, czego sam nie mógłby zdobyć. Nic dziwnego, że nie poczuwa się do utrzymywania kontaktu – zauważył rozsądnie Hugo, chwytając jakiś magazyn z biurka Fernanda i zaczynając go wertować bez zbędnego entuzjazmu. – To raczej ty potrzebujesz jego. Przyznaj się – chcesz, żeby załatwił ci audiencję u nowego gubernatora?
Barosso wstał od biurka i podszedł do barku, skąd odkorkował brandy i nalał sobie drinka. Hugo uznał, że przesadził, kiedy jemu nie zaproponowano nic do picia. Nie ubolewał nad tym specjalnie. Fernando był raczej ostatnią osobą, w której towarzystwie chciałby popijać brandy. Właściwie, w tej chwili ostatnią osobą była Ariana Santiago, ale Fernando uplasował się zaraz przed nią.
− Co by nie mówić o Guzmanach, do wszystkiego doszli samodzielnie, ciężką pracą. Nie potrzebowali kontaktów. Nepotyzm nie jest w ich stylu. Sami już musztrują swoje dzieci, żeby wyszły na ludzi i nie musiały polegać na reputacji rodziców – ciągnął Hugo, jakby objawiał swojemu szefowi jakąś ważną życiową prawdę. – Jeśli chcesz się dostać do gubernatora, musisz sam się o to zatroszczyć.
− Po czyjej ty jesteś stronie? – warknął Fernando, ale trudno było się z nim nie zgodzić. Był jednak zdania, że każdego można kupić, a przynajmniej jego lojalność. – Poprzedni gubernator jadł mi z ręki. – Fernando uśmiechnął się, jakby wspominał wyjątkowo piękne czasy. Kadencja obecnego gubernatora kończyła się z końcem września i musiał szukać nowych sprzymierzeńców.
− Problem w tym, że jadł też z ręki Fabiana. – Hugo nadal wertował czasopismo, rzucając te uwagi mimochodem. Sprawiało mu satysfakcję denerwowanie Fernanda. – Guzman umie jednać sobie ludzi. Twój kumpel, dyrektor Perez, coś o tym wie.
− Och, proszę cię, Hugo. Nie wspominaj mi o tym imbecylu. – Barosso złapał się za nasadę nosa i odetchnął głęboko. Ricardo był jego przyjacielem, ale jego reputacja ostatnimi czasy została poważnie nadszarpnięta. – To prawda, Dick miał swoich ulubieńców. Ale Fabian raczej nigdy nie podzielał tej sympatii. Robił dobrą minę do złej gry. Już w czasach szkolnych był bardzo ambitny, nad wyraz inteligentny. Zawsze wiedziałem, że osiągnie wielkie rzeczy. Był jednak czas, kiedy w niego zwątpiłem, zachował się wtedy jak totalny dureń i moje nadzieje legły w gruzach.
− Co masz na myśli? – Hugo nie chciał dać po sobie poznać, że zaintrygowały go słowa szefa.
− Fabian był na czele szkoły, nie miał sobie równych. Ale kretyn poświęcił to wszystko dla żałosnej idei, która już lepszych przed nim zwiodła na manowce. – Fernando upił łyk brandy. – Prawie zaprzepaścił wszystko dla miłości.
− To ciekawe, bo nie odniosłem wrażenia, że on i Silvia bardzo się kochają. Właściwie to chyba tylko się tolerują. – Hugo podniósł wzrok i zerknął z ciekawością na Barosso, który miał minę, jakby bardzo długo nad tym wszystkim myślał.
− Nie mówię, rzecz jasna, o Silvii Olmedo. Chodziło mi o Normę Aguilar. Ona i Fabian byli ze sobą przez lata. Ona również bardzo zdolna i inteligentna. Wyobraź sobie, że oboje mieli plany – chcieli wyjechać i studiować na Harvardzie. Ubiegali się o stypendium, sądząc zapewne, że będą żyć długo i szczęśliwie w Ameryce.
− Niech zgadnę: Norma się dostała, a duma Fabiana ucierpiała i pogrążył się w otchłani rozpaczy, porzucając swoje plany zostania przywódcą narodu? – Hugo parsknął lekkim śmiechem, a Fernando, ku jego zdumieniu, również się uśmiechnął.
− Nic bardziej mylnego. – Starzec oświecił go, popijając powoli brandy. – To Fabian dostał stypendium. Nie mógł jednak jechać bez Normy, wiedział, jak bardzo jej na tym zależy. Zrezygnował, a ona się dostała.
− Czy ona o tym wiedziała?
− Nie sądzę. Z opowieści, które słyszałem wynika, że nigdy jej nie powiedział.
− To chyba… szlachetne z jego strony?
− Raczej głupie. Zadowolił się uniwerkiem w San Nicolas. I z dnia na dzień czuł do siebie pogardę. Próbowali z Normą związku na odległość, ale to się nigdy nie sprawdza. A Fabian czuł coraz większy żal do Normy, aż w końcu to ich rozdzieliło. Nie mógł znieść, że ona odnosi większe sukcesy niż on. Dopiero kiedy się z nią rozstał mógł rozkwitnąć i nabrać wiatru w żagle. Wtedy jego kariera polityczna tak naprawdę się zaczęła.
− A ty oczywiście śledziłeś całe jego życie, począwszy od zwykłej miłości ze szkolnej ławki? – Delgado ciężko było w to uwierzyć. To co opowiadał Fernando miało zapewne drugą stronę medalu.
− Teraz to już nie jest ten sam Fabian, kujon z idealną średnią. Teraz to facet, który wie, czego chce i po to sięga. Tak jak ja.
− Tak jak ty? – Oczy Delgado zamieniły się w szparki, kiedy jego twarz rozciągnęła się w szerokim, szczerym uśmiechu.
− Ja też wiem, czego chcę i Fabian pomoże mi to osiągnąć. – Fernando w tej chwili bardziej snuł plany sam ze sobą, żeby skupiać się na drwinach swojego wiernego pracownika.
− Skąd pomysł, że on nie chce tego samego? Bez urazy, Nando, ale czy Fabian też nie sięga po stołek gubernatora, a później może i nawet prezydenta?
− Oj, Hugito, musisz się jeszcze tyle nauczyć. – Barosso wniósł szklaneczkę z brandy, jakby wypijał toast za większą wyobraźnię u Delgado. – Fabian nie musi zostawać gubernatorem. Wie, że jeśli sprawy dobrze się potoczą, i tak będzie pociągał za sznurki. Poprzedni gubernator mianował go sekretarzem. Był jego doradcą i powiernikiem. Wiele decyzji, które spotkały się z ogólnym uznaniem, było pomysłami właśnie Guzmana.
− No dobrze, ale od października urząd przejmuje nowy gubernator. Skąd pomysł, że będzie chciał zatrzymać przy sobie Fabiana, który był tak przychylny poprzedniemu? Może też będzie chciał obsadzić w tej roli swojego znajomego albo krewnego.
− Ależ skąd. – Fernando machnął ręką, jakby to była tylko formalność. – Nowy gubernator nie tylko nie pozbędzie się Fabiana, ale też pozwoli mu praktycznie kierować całym stanem.
− To jakiś wariat?
− Nie. – W oczach Fernanda pojawił się złowrogi błysk. – Jego przyjaciel, który tak się składa jest aktorem, a więc przywykł do bycia marionetką.
− Co ludzie mają w głowach, że na gubernatora wybrali aktora? – Hugo, który zwykle nie interesował się polityką, pokręcił głową z niedowierzaniem.
− Może zrobili to z tego samego powodu, dla którego Conrado chciał, by jego żoną została aktorka? – Barosso rzucił kąśliwą uwagę pod adresem swojego odwiecznego wroga. – W każdym razie, ten facet w ogóle się nie zna na polityce, a przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Stołek zagwarantowała mu popularność. Jeżeli się nie mylę, a nie sądzę, żeby tak było, to Fabian będzie sterował gabinetem w jego imieniu.
− W takim razie nie rozumiem, po co chcesz tracić czas i spotykać się z tym gościem? Wygląda na to, że już przegrałeś.
− Każdym można manipulować, Hugo. Im ktoś głupszy, tym jest łatwiej. Kiedy już zdobędę uznanie gubernatora, kiedy mi zaufa, z łatwością przekonam go do pozbycia się Fabiana. A jeśli nawet tak się nie stanie, zawsze można zmienić gubernatora. Sześć lat to długa kadencja, Hugo. Wiele rzeczy może się w tym czasie przydarzyć.
Delgado nie spodobał się ton jego głosu. Miał wrażenie, że to kolejne zadanie dla niego i przez chwilę poczuł, że drętwieją mu wszystkie mięśnie. Już dawno nie musiał pociągać za spust, ale wiedział, że to jak jazda na rowerze. Jeśli będzie musiał, zrobi to. Nie będzie miał wyboru.
***
Nauczyciel mógł uważać, że to wagary, ale on wcale tego tak nie odbierał. Szkoła i siedzenie w klasie nigdy nie były dla niego. Wolał skupić się na zadaniach, których zresztą sporo się nazbierało przez ostatnie tygodnie. Nauczyciele im nie odpuszczali, a zamiast tego dodawali coraz to nowe prace i projekty. Do wypracowania dla Leticii i stosu lektur doszły też prace na zajęcia z kreatywnego pisania. Jordi uśmiechnął się kpiąco. Wiedział, że Ingrid Lopez upatrzyła go sobie jako kozła ofiarnego. Być może chciała go złamać, a może chodziło o to, by go upokorzyć. Bo raczej nie o to, by go czegoś nauczyć. Nie zamierzał jednak dawać jej satysfakcji. Skoro Mulan chciała sprawdzić jego kreatywność, pokaże jej, na co go stać. Horoskopy wydały się nagle wcale nie tak głupim zadaniem. Miał niezłą frajdę, wymyślając coraz to większe nieszczęścia albo głupkowate zrządzenia losu rodem z telenowel. Co śmieszniejsze horoskopy poprzypisywał znakom zodiaku, pod którymi urodziły się nielubiane przez niego osoby.
− Mógłbyś ściszyć tę muzykę? Można ogłuchnąć. – W progu jego sypialni stanęła matka, podpierając się jedną ręką pod bok, a drugą masując sobie skroń. Musiała wołać go od dawna, ale nie słyszał, zbyt pochłonięty horoskopami i rockowym kawałkiem z głośnika.
− Nie wiedziałem, że jesteś w domu – powiedział od niechcenia. W gruncie rzeczy nigdy jej nie było, kiedy wracał do domu, więc nawet nie zadał sobie trudu, by to sprawdzić. Nawet kiedy już była w domu, zwykle pracowała w swoim gabinecie, a właściwie w przerobionym pokoju Franklina. Posłusznie wyłączył muzykę, by jej nie denerwować i już sięgał po słuchawki.
− Dopiero wróciłam – wyjaśniła, ignorując jego lekceważący ton. – Wołałam cię, nie słyszałeś.
− Czego chciałaś? – zapytał, nie ukrywając, że jej obecność w jego pokoju była niepożądana.
− Dzwoniła dziś do mnie z płaczem matka Dalii Bernal, pytając jak to możliwe, że mój syn jest bez serca i śmiał zbyć jej córkę na wczorajszym meczu piłki nożnej. Zechcesz mi to wyjaśnić?
− Nie ma czego wyjaśniać. – Nastolatek obrócił w dłoniach kilka razy ołówek, zastanawiając się, jak to jest, że kobiety w średnim wieku nie mają innego hobby poza wtrącaniem się w życie ich nastoletnich dzieci. – Byłem zajęty meczem, a Dalia mnie zagadywała, więc powiedziałem jej, żeby spadała.
− Kto cię tak nauczył rozmawiać z kobietami? Ojciec? – Silvia prychnęła.
− Ty mi powiedz. Wiesz więcej o jego przygodach miłosnych – rzucił złośliwie, a ona zacisnęła usta w wąską kreskę, ale to zignorowała.
− Nie rozumiem, nie możesz tego jeszcze przemyśleć? Ty i Dalia…
− Nie – uciął wszelkie dyskusje. – Wybacz, ale nie interesuje mnie, że to córka jakiegoś biznesmena. Nie zamierzam być rogaczem.
− Jej mama mówiła, że mieliście nieporozumienie.
− Tak, jakiś rok temu. – Jordi parsknął śmiechem. Głopota ludzka nie znała granic. – Nieporozumienie polegało na tym, że ja myślałem, że ze sobą chodzimy, a ona pieprzyła mojego kumpla na boku.
− Jordan! – Silvia upomniała chłopaka, który jednak nic sobie z tego nie robił. Dlaczego to on musi być „ponad to”? Dlaczego ma udawać, że nic się nie stało. W nosie miał Dalię, nigdy mu na niej specjalnie nie zależało, ale nie był świnią i nigdy jej nie zdradził.
− Dobrze, następnym razem jak ją spotkam, zabiorę do jakiegoś przytulnego hotelu. – Obudził swojego wewnętrznego aktora i klasnął w dłonie, jakby wpadł mu nagle do głowy genialny pomysł. – Czy kurort El Tesoro już otwarty? A może tata poda mi jakieś fajne miejscówki na schadzki?
Nie mógł się powstrzymać, nasączając każde słowo złośliwym jadem. Silvia była zła, ale nie było to coś, do czego nie była przyzwyczajona. Jordan miewał swoje humory i nikogo już to nie dziwiło. Może dała za wygraną, a może w duchu zgodziła się z jego punktem widzenia, bo odpuściła temat Dalii, mimo iż byłaby to idealna partia dla jej syna. Zamiast tego skupiła się na czymś innym. Wyglądało na to, że za wszelką cenę chciała się do czegoś przyczepić.
– Co tu robi ta gitara? – zapytała, przechadzając się po pokoju, jakby przeprowadzała inspekcję. Szturchnęła stopą gryf wystający spod łóżka.
− Wygrzebałem ją ze starych gratów. Pomyślałem, że dam ją Felixowi. Jego już jest stara, a ta od Valentina została sprzedana na aukcji.
− Wciskasz kit lepiej niż twój ojciec. – Silvia wywróciła oczami, postanawiając nie drążyć tematu. Jordi wiedział, jaki był jej stosunek do muzyki jako potencjalnej kariery. Powinien skupić się na nauce zamiast myśleć o bzdurach.
Zdjął z nosa okulary, które nosił tylko w domu do czytania i przetarł zmęczone oczy. Światło z lampki na biurko padło na jego twarz, ukazując zdarty policzek.
− Co to? Znów się z kimś pobiłeś? Mało ci po wczorajszym? – W jej głosie dało się słyszeć jednocześnie lekką złość i rezygnację, zupełnie jakby poddała się i przestała sądzić, że kiedykolwiek się poprawi.– Zdajesz sobie sprawę, ile mieliśmy szczęścia, że Osvaldo nie wniósł oskarżenia?
− To nic takiego, przewróciłem się. – Jordi machnął ręką, ale nie zwiódł Silvii. Był narwany, ale nie należał do osób, które ot tak się przewracają. Był zwinny jak kot.
Blondynka tylko rozłożyła ręce, brakowało jej słów. Jej wzrok padł na stos prac domowych na biurku, nad którymi śleczał Jordi. Wyjaśnił jej więc, że właśnie zajmuje się zadaniami z zajęć kreatywnego pisania. Ta informacja już dużo bardziej ją zadowoliła. Zwykle tego nie robił, ale postanowił zaryzykować i wykorzystać okazję.
− Ingrid każe pisać mi horoskopy. To kompletna strata czasu. – Udał, że jest kompletnie zrezygnowany. – Te całe zajęcia to jakaś ściema, a nie kółko dziennikarskie. Może mogłabyś…
− Chyba sobie żartujesz! – Silvia roześmiała się w głos, zakładając ręce na piersi. – Poddajesz się, bo temat, który przypisał ci redaktor jest nieodpowiedni? A może poniżej twojej godności? Zaciśnij zęby i po prostu to zrób. W życiu nie zawsze dostaniesz to, czego chcesz.
Choć przez chwilę pomyślał, że tym razem mogłaby wykazać się inicjatywą i mu pomóc lub chociażby w iście teatralnym stylu wypisać go z zajęć u Ingrid, krzycząc coś o tym, że jej syn jest za dobry, by pisać horoskopy i jego noga tutaj więcej nie postanie. Marzenie ściętej głowy. Silvia Olmedo może i bywała bezczelna, ale wiedziała też, że nie od razu Rzym zbudowano i sama doszła do swojej pozycji dzięki ciężkiej pracy. No cóż, ciężkiej pracy i nagięciu zasad moralnych. Była diabelnie dobra i gdyby nie jej zamiłowanie do sensacji i niszczenia innym reputacji, Jordi pewnie darzyłby ją większym szacunkiem.
− Co jeszcze robicie na tym kółku, jakieś ciekawe artykuły? Słyszałam, że wznawiacie szkolną gazetkę. A to dopiero będzie przebój. Ricardo Perez pewnie już obgryza paznokcie ze stresu. – Silvia uśmiechnęła się do własnych myśli.
− Stary nie ma się czego bać. Na gazetce ciąży cenzura. Nic nie pójdzie do druku, jeśli najpierw nie dostanie zielonego światła od Dicka.
− Prasy nie można uciszyć. Musicie znaleźć sposób, by obejść cenzurę. Nad czym jeszcze pracujesz?
Jordi’ego zdziwiło to pytanie. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz wymienił tyle zdań z matką. Ostatnim razem pewnie rok temu, przed śmiercią Franklina. Był tak zaaferowany, że dopiero po chwili się odezwał. Uważnie studiował reakcję Silvii.
− Mam napisać tekst na Dzień Zapobiegania Samobójstwom – powiedział, nieświadomie skubiąc róg zeszytu. – Ingrid chce, żebym przeanalizował statystyki i napisał, jak możemy sobie radzić z tym zjawiskiem wśród młodzieży.
Silvia pokiwała tylko głową, jakby wyczerpała limit słów, które może użyć wobec syna. Ciężar tej rozmowy spoczął więc na nim.
− Nie wiem, jak się za to zabrać. Może mogłabyś mi pomóc?
Kłamał. Wiedział doskonale. Ale była to jedyna okazja, by móc z nią porozmawiać i spędzić trochę czasu.
− Nie potrzebujesz mnie – stwierdziła Silvia, czym bardzo go zdziwiła. Czyżby wierzyła w jego osąd i możliwości? – Przecież potrafisz szukać informacji. Potrafisz pisać. Czego więcej potrzebujesz?
No właśnie. Czego potrzebował? Czego właściwie oczekiwał? Matka opuściła jego pokój, nie zaszczycając go nawet swoim chłodnym spojrzeniem, a on przypomniał sobie ich rozmowę, dokładnie w tym samym miejscu, ale 3 lata temu.
− Nie powinnaś tego robić, nie miałaś prawa! – Nerwy w nim buzowały i bardzo się powstrzymywał, by czegoś nie rozwalić.
− Owszem, miałam wręcz obowiązek. To bardzo dobry tekst i szkoda by było to zmarnować. Jury oszaleje. Pierwszą nagrodę masz jak w banku – mówiła Silvia, nie rozumiejąc, o co tyle hałasu.
− Nie rozumiesz. To nie w porządku…
− Jordi, twój tekst był świetny. Nie wiedziałam, że umiesz tak dobrze pisać. Widać, że wreszcie skupiłeś się na tym, co ważne i co może zagwarantować ci jakąś przyszłość, zamiast wciąż brzdąkać na tej swojej gitarze albo skrzypcach.
Był już bliski wybuchu. Nic nie rozumiała. Tekst był świetny i trudno był uwierzyć, że napisał go czternastolatek, a co dopiero Jordan Guzman. Mimo że był synek dziennikarki i profesora, nigdy nie poczuwał się do nauki i wolał skupiać się na innych rzeczach. Problem w tym, że Jordi wcale tego eseju nie napisał. Zrobił to jego najlepszy przyjaciel, Felix Castellano, który dał mu pracę do przeczytania i poprawy zanim wyśle ją na konkurs. Pech chciał, że Silvia natrafiła na niego podczas sprzątania pokoju syna i, myśląc, że to Jordan jest autorem, wysłała na konkurs pod jego nazwiskiem. To był jeden z tych momentów, kiedy czternastolatek wyglądał, jakby miał dostać ataku szału. Felix nigdy mu tego nie wybaczy. Musi powiedzieć prawdę, ale ona w ogóle nie chce go słuchać.
− Kto wie, może kiedyś będziemy pracować w jednej redakcji – rzuciła jeszcze na koniec pani Guzman, zupełnie nie przejmując się nieuzasadnioną w jej mniemaniu reakcją syna.
Miarka się przebrała. Musi wiedzieć, że postąpiła źle, że to nie jego tekst. Że tak nie można i trzeba to natychmiast odwołać. Ale wtedy Silvia stanęła na progu jego pokoju i powiedziała coś, czego nigdy z jej ust nie usłyszał i wstrząsnęło nim to do głębi. Do tego stopnia, że zupełnie zapomniał o przyjacielu, sprawiedliwości i byciu szczerym.
− Jestem z ciebie dumna, Jordi. – Silvia wyglądała, jakby sama była zdziwiona. Odchrząknęła i dodała jeszcze na koniec: − Kładź się już spać, jutro musisz wstać wcześnie do szkoły.
− Dobrze, mamo.
***
Basty Castellano miał ogromny kłopot, by odmówić córce, ale niestety musiał. Zrobiła bukiet z kwiatów, które tak pieczołowicie hodowała w ich bujnym ogródku, i uparła się, by zawieźć go do szpitala dla pana Guerry.
− Przykro mi, skarbie, ale nie sądzę, by mógł przyjmować takie prezenty na oddziale.
Nie był pewien, jak przedstawiał się stan Fabricia, ale z tego, co Alice ostatnio mówiła Elli wynikało, że leży w śpiączce, a to oznaczało oddział intensywnej terapii i zakaz roślin.
− Mogę chociaż zawieźć je Alice? Zmarnują się. – Ella zrobiła posępną minę. Wychodzić mogła tylko blisko domu i ojciec kazał jej unikać skupisk ludzi, co zaczynało wprawiać ją w depresyjny nastrój.
− Jutro zobisz nowy bukiet i zawiozę go jej przed pracą. W porządku? – zapytał, głaskając ją po włosach, ale i to jej nie udobruchało.
− Dlaczego dobrych ludzi wciąż spotykają złe rzeczy? – Zadała to pytanie niby od niechcenia, ale widać było, że myślała o tym od dawna.
Nie potrafił jej na to odpowiedzieć. Chyba nikt nie znał odpowiedzi. Los potrafił być okrutny i nic już na to nie mogli poradzić. W kieszeni jego skórzanej kurtki rozdzwonił się służbowy telefon. Odczuł przemożną ochotę, by cisnąć nim o ścianę, zostawić pracę za sobą i móc poświęcić się bez reszty rodzinie. Obowiązki jednak wzywały i nie było mowy o odpoczynku.
− Castellano. – Przedstawił się i wsłuchał w to, co miał mu do powiedzenia rozmówca po drugiej stronie. – Cześć, Paolo, jak leci? Nie, nie śpię. Co dla mnie masz? – W miarę słuchania zmarszczka na jego czole robiła się coraz wyraźniejsza. – Kurczę, to straszne. Przykro mi. Tak, pomogę, nie ma sprawy. Znam ich. Będą woleli rozmawiać ze mną.
Jego kolega z komendy policyjnej San Nicolas de los Garza przekazał mu tragiczne wieści. Zaoferował, że pomoże i nie było już odwrotu. Czuł, że lepiej będzie, jeśli załatwi to sam.
− Wychodzisz? – Felix był już w pidżamie i oglądał powtórki serialu Thomasa McCorda i Venetii Capaldi na HBO. Na widok ojca, który nawet nie zdążył zdjąć butów po powrocie ze zmiany, a który już ponownie szykował się do wyjścia, poczuł się okropnie.
− Tylko na chwilę. Nie siedźcie za długo, Ella jest przybita sytuacją z ojcem Alice. Poczytasz jej? – poprosił, ale syn był bardziej zaintrygowany jego ponurą miną.
− Tato, co się stało? Kto umarł? – zapytał, instynktownie wyczuwając, że jego ojciec mógł mieć taki wyraz twarzy tylko w jednej sytuacji.
− Dalia Bernal.
− Była dziewczyna Jordi’ego? – Felix wypuścił ze świstem powietrze.
− Na to wygląda.
− Ale chyba… Jordi nie jest podejrzany? – dopytał Castellano, czując, że w obliczu ostatnich wydarzeń Guzman pokazał, że nie ma zahamowań. Nie sądził, co prawda, że był skłonny do morderstwa, ale wiedział, że dla policji informacja o ostatniej rozmowie Jordana i Dalii mogła okazać się niezbędnym elementem układanki.
− Nic z tych rzeczy. Idź spać, Fel.
Basty przeszedł przez ulicę i zapukał do drzwi domu po drugiej stronie. Przedstawił sytuację swoim sąsiadom i wspólnie usadowili się przy stole w kuchni, czekając aż syn wróci do domu. Jak zwykle Jordi wybył gdzieś pod wieczór i słuch po nim zaginął. Kiedy przekroczył próg domu, był pewien, że Basty przyszedł go aresztować za sprawę z Ignaciem, ale kiedy ten poinformował go o śmierci Dalii, był w stanie zrobić tylko jedno.
Roześmiał się.
− Jordan, opanuj się. – Fabian nawet na niego nie patrzył. Nie miał już cierpliwości. Przetarł twarz dłonią, a jego głos był spokojny pomimo niewątpliwie przykrej sytuacji.
− Czekajcie, czekajcie, czy na pewno dobrze usłyszałem? Dalia nie żyje? Dalia Bernal? Moja była, Dalia Bernal, córka przedsiębiorcy budowlanego? Basty, jeżeli to jakaś ukryta kamera… − Nastolatek zaczął ze śmiechem obchodzić kuchnię i rozglądając się, czy nie jest czasem w programie reality. Sytuacja była wręcz kuriozalna.
− Na litość boską, weź się w garść. – Fabian wstał od stołu z prędkością światła i wymierzył synowi siarczysty policzek. Zapiekło podwójnie, bo była to ta sama strona twarzy, która wcześniej ucierpiała po starciu z ceglanym murem.
− Została napadnięta. Pierwsze poszlaki wskazują na to, że nie chciała oddać portfela. Zginęła od licznych ran kłutych brzucha. – Basty był w tym zawodzie od lat, ale wciąż zdarzały się sytuacje, kiedy kwestionował, czy okrucieństwo ludzkie ma w ogóle jakieś granice.
− Bzdura, to nie był żaden rabunek. Została zabita przez swojego dilera, bo nie miała czym zapłacić.
Wszystkie oczy zwróciły się na Jordi’ego, który już doszedł do siebie po pierwszym szoku. Teraz był po prostu wściekły. Nie życzył Dalii śmierci. Ale niespecjalnie go zdziwiło, że zginęła. Od dawna stąpała po cienkim lodzie. No i w końcu, każdy kto kiedyś się z nim zetknął, w końcu musiał liczyć się z tym, że jego dni były policzone.
− Dalia był uzależniona? Skąd masz te informacje? – Basty się zaintrygował.
− Najpierw brała, żeby wspomóc naukę, a potem już dla przyjemności. Pigułki łykała jak dropsy.
− Co ty opowiadasz, Jordan? Nigdy nam o tym nie mówiłeś. – Silvia była oburzona.
− Bo to nie moja sprawa. Zerwaliśmy ze sobą, więc w końcu przestało mnie interesować, co robi ze sobą i swoim zdrowiem. A może miałem ją ratować na siłę?
− Wiesz u kogo kupowała? – Basty uniósł dłoń, by udaremnić Silvii kontynuowanie kłótni. Teraz liczyły się informacje, które Jordan mógł im przekazać na temat byłej dziewczyny.
Nastolatek pokręcił głową, ale Fabian nie dał się nabrać.
− Jeżeli coś wiesz, powiedz – ponaglił syna, nie rozumiejąc, dlaczego ten kryje potencjalnego mordercę. – Znałeś jej dilera?
Na chwilę spojrzenia ojca i syna się skrzyżowały. Jordi miał wrażenie, że Fabian go sprawdza, jakby chciał się upewnić, czy on też czasem nie bierze jakiegoś świństwa. Młody Guzman był czysty jak łza, gardził używkami, a alkohol popijał tylko, kiedy rodzice byli w zasięgu wzroku, by zrobić im na złość.
− Znałem jednego z nich – powiedział, dając za wygraną. – Ale to nie on za tym stoi. Nie zabił jej.
− Skąd ta pewność? – Basty zmarszczył brwi. Jordan brzmiał pewnie i przekonująco. Ale wyglądał też jakby trochę się bał. I to było w ogóle do niego niepodobne.
− Bo on też nie żyje.
− Kim on był? Znasz jego nazwisko, pseudonim? – Castellano wyciągnął komórkę, gotów wystukać wiadomość do swojego kolegi z San Nicolas. – Wszystko może się okazać pomocne. Bez obaw, Jordi, nikt cię nie powiąże z tą sprawą.
− To nieistotne. Czy to ważne, kim on był? I tak niczego to nie zmieni. To nie on zabił Dalię.
− Ale może pomóc w ujęciu sprawcy, do cholery! – Silvia straciła resztki cierpliwość. – Czy tobie naprawdę na niczym nie zależy? Znałeś tę dziewczynę, byliście blisko, jak możesz mieć to gdzieś? Jak zawsze interesuje cię tylko czubek własnego nosa, nie martwisz się o nikogo innego. Robisz to, na co masz ochotę, z nikim i z niczym się nie liczyć. Gwałcisz wszystkie zasady i nie pomyślisz, jaki wstyd przynosisz tej rodzinie swoim ciągłym karygodnym zachowaniem!
Patrzył na matkę przez chwilę tak, jakby w ogóle jej nie widział. Łatwo było założyć, że miał wszystkich gdzieś i nie obchodził go los nikogo poza własnym. I może była w tym cząstka prawdy. Jak mogło mu na kimkolwiek zależeć, skoro wszystkich, których kochał lub szanował, spotykał taki sam los? W jego życiu nie były miejsca na sentymenty, ale i tak zabolały go słowa Silvii. Hamował się głównie przez wzgląd na nią, nie chcąc jej ranić. Ale może to był błąd, może od początku powinien być szczery.
− Znam nazwisko dilera, znam właściwie wszystkie jego dane – powiedział po chwili, głosem totalnie wypranym z emocji. Odwrócił wzrok, by nie patrzeć na Silvię. Zamiast tego skupił się na ojcu chrzestnym. – Wiem, kiedy się urodził, wiem, co lubił jeść na śniadanie i jakiej muzyki lubił słuchać. Wiem też, jak umarł i jakie były jego ostatnie słowa.
− Co masz na myśli, Jordan, wykrztuś to wreszcie! – Silvia miała ochotę nim potrząsnąć, by wziął się w garść.
− Proszę zapisać to bardzo wyraźnie, szeryfie Castellano. – Jordi kontynuował już bardzo oficjalnie, ręką dając znać, by Basty zanotował nazwisko. – Dalia kupowała od wielu. Ale jej pierwszym dilerem był Franklin Guzman. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3493 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 16:23:19 10-03-23 Temat postu: |
|
|
Temporada III C110
Tia/Fabricio/Dante/Rosie/Ingrid/Enzo
Deszcz uderzał go w plecy gdy brał kolejny zakręt. Palce mocniej zacisnął na kierownicy czując lodowaty powiew wiatru na twarzy. Roześmiał się i przyspieszył. Deszczowy początek listopada nie był niczym nadzwyczajnym w Londynie. Jesień zazwyczaj była paskudna na Wyspach. Zdarzały się słoneczne dni, lecz były rzadkością o tej porze roku. Młodemu mężczyźnie nie przeszkadzał deszcz uderzający go w twarz. Gdy inni narzekali na angielską pogodę on czuł się wtedy najlepiej. Organizm blondyna nie znosił temperatur powyżej dwudziestu pięciu stopni. Nie dla niego wycieczki w ciepłe kraje. I tak w nie jeździł. Rzeczy, które robimy z miłości, pomyślał biorąc kolejny zakręt. Wstęga drogi była czarna i mokra. Palce zacisnął na kierownicy poczuł szarpnięcie. Motor zakręcił się wokół własnej osi uderzając w barierki energochłonne. Szczupłe ciało straciło przyczepność przelatując przez kierownice. Guerra z łoskotem i ogromną siłą uderzyło o wystawę sklepową. Wraz z impetem uderzenia witryna rozpadła się. Rozległ się ryk alarmu antywłamaniowego.
Ból pojawił się wraz z ciałem uderzającym o ziemię. Zabrakło mu tchu, a przed oczami zatańczyły mroczki. Z gardła wydobył się skowyt, gdy leżał na chodniku do jego uszu dobiegł go ryk silników. Z trudem podniósł głowę spoglądał na dwie postaci na motorach. Podciągnął się na łokciach czołgając się po szkle. Obserwował za zbitej szybki jak motocykliści odjeżdżają. Jego głowa opadła i wtedy poczuł jak coś ostrego wbija mu się w szyję odbierając oddech. Z wysiłkiem przekręcił się na plecy charcząc.
Pojawiła się obok niego znikąd a wraz z nią kakofonia dźwięków i znajomych głosów. Z wysiłkiem odnalazł jej ciepłą dłoń. Skupił się na niej. Na jej twarzy. Była to ładną kobietą. Ciemnooką. Przez głowę przemknęła mu myśl, że ma piękne oczy. Jak mleczna czekolada. Palce mocniej zacisnął na jej dłoni i nie puścił.
Wszystko co działo się później było zamazane. Czyjeś pewne ręce ugniatały jego ciało centymetr po centymetrze powodując ból, z ust medyków padały słowa, których nie był wstanie odróżnić od siebie. W ciało wbijano mu igły. Nie lubił igieł. Cholernie nie lubił igieł teraz miał wrażenie jakby wbijano mu igły w każdy możliwy centymetr ciała. Coś obok jego głowy brzęczało niczym natrętna mucha, a później… później zapadła ciemność.
***
Ingrid Lopez de Vazquez przeczuwała, że Peter choruje już od bardzo dawna. Ojciec kobiety już na jej kwietniowym ślubie prezentował się fatalnie, lecz teraz w drugiej połowie wrześnie wyglądał jeszcze gorzej. Włosy mu się przerzedziły, cera o którą zawsze z taką pieczołowitością dbał stała się szara i ziemista. Od jasnymi oczami rysowały się cienie i błękitne żyłki. Pan uśmiechnął się blado wychodząc za biurka. Podpierał się na lasce.
— Co się dzieje? — zapytała wprost gdy wskazał jej krzesło. — Nie chcę siadać, chcę żebyś mi powiedział co ci do jasnej cholery dolega? To rak? — Peter pokręcił przecząco głową i zachęcił ją ruchem głowy żeby usiadła. Ingrid niechętnie opadła na krzesło.
— Przepraszam, że nie przyjechałem na chrzciny Lucy — zaczął — ale jak widać samym swoim wyglądem popsułbym imprezę — uśmiechnął się i usiadł na kanapie obok córki. Wyciągnął dłoń i bezwiednie pogładził ją po policzku.
— Co ci jest?
— Stwardnienie rozsiane — odpowiedział opuszczając dłoń. Położył dłoń na kolanie. — Choruje od dawna.
— Sprecyzuj „dawna”
— Zdiagnozowali mnie osiem lat temu — wyjaśnił. — Wtedy miałem pierwszy rzut choroby.
— Mama wie?
— Nie, ale nie poprosiłem żebyś przyjechała aby rozmawiać o mojej chorobie.
— A co chcesz mi przekazać wytyczne co do twojego pogrzebu i stypy? — zapytała i wstała. Zaczęła krążyć po gabinecie Petera oddychając szybko i płytko. — To dlatego w Nibylandii ostatnio jest tak pusto? Odprawiłeś wszystkie dzieciaki z kwitkiem bo zwijasz się z tego świata?
— Fabrykę przejmie miasto — zaczął — i zostanie tutaj otwarte Centrum pomocy dzieciom i młodzieży — poinformował ją — Usiądź.
— Nie chcę siedzieć do cholery chcę żebyś mi powiedział dlaczego ukrywałeś swoją chorobę? Dlaczego słowem nie wspomniałeś że — urwała
— umieram? — dodał łagodnym głosem. — Nie chciałem cię ty obarczać. Chciałem ci powiedzieć, ale wtedy dowiedziałem się o twojej ciąży, miałaś operację ciągle pojawiały się nowe problemy więc uznałem, że powiem ci gdy nadejdzie lepszy moment.
— Długo się zbierałeś.
— I długo tu nie zabawię — odpowiedział. Mulan prychnęła — Choroba postępuje , a ja chcę odejść na własnych warunkach.
— Niech cię szlag tato, niech cię szlag — wymamrotała palcami przeczesując blond włosy. — Co to jest ten moment kajania się? Byłeś beznadziejnym ojcem, ale zawsze byłeś jesteś i pozostaniesz ze mnie dumny wiesz co wsadź sobie to w dupę Peter.
— To prawda, wiesz, że cię kocham.
— Pieprz się — rzuciła wściekła walcząc ze napływającymi do oczu łzami.
— W moim stanie to nie wskazane — popatrzyła na niego. Pan uśmiechał się lekko. Usiadła obok niego. — To co chcesz mi powiedzieć?
— Kocham cię i jestem z ciebie dumny — powiedział. Parsknęła śmiechem. — Lola świetnie się spisała.
— Miałeś w tym swój udział.
— Nie było mnie przy tobie przez większość dzieciństwa
— O tym właśnie mówię. Miałeś w tym swój udział swoją nieobecnością. To jak się zabijesz?
— Przedawkuje
— Tak lepiej oszczędź mi oglądania twojego mózgu na ścianie. Coś jeszcze? Mam ci wybrać miejsce pochówku?
— To już załatwione.
— Oczywiście że tak
— Chcę żebyś się kimś zaopiekowała
— Pies czy kotek? Muszę przekonać do tego Juliana a on nie jest fanem zwierząt
— Dziecko,.
— Nie to nie jest ten moment kiedy mi mówisz że mam brata
— Siostrę
— niech cię wszyscy diabli Petr!
— Ma na imię Ruby
— Nie chcę tego słuchać
— Nie ma nikogo. Jej matka nie żyje. Tak bardzo przypomina mi ciebie.
— Nie ma mowy! Nie będę — urwała — zaraz jak powiedziałeś że ma na imię Ruby? — pokiwał głową.
— To dobre dziecko. Zranione, potrzebuje rodziny, normalności
Usiadła z powrotem.
— Chcę wiedzieć wszystko.
***
Ku rozczarowaniu Olivii procesu wydawania paszportu nie dało się przyspieszyć. Czas oczekiwania na nowy dokument w przypadku aplikowania przez ambasadę wynosił osiem tygodni lub dłużej. Agentka aktorki nie była zadowolona, lecz Capaldi utknięcie w Meksyku coraz mniej doskwierało. Rozważała nawet podjęcie jakiegoś dodatkowego zajęcia. Nie chodziło o pieniądze, raczej o zabicie nudy więc gdy zobaczyła w lokalnej restauracji informację o wolontariacie na oddziale onkologicznym poszła zapytać o szczegóły. Wiedziała jak ważne jest wsparcie drugiego człowieka gdy walczy się o życie. Ona swoją batalię stoczyła niemalże samodzielnie i to właśnie podczas wolontariatu natknęła się na ulotkę na temat rekonstrukcji piersi. Wpatrywała się dłuższą chwilę w prosty druk. I za nim zdecydowała się na zabieg sprawdziła tamtejszego lekarza. Doktor Osvaldo Fernandez był cenionym i dobrym specjalistom. Pacjenci, którzy poddali się zabiegowi byli zadowoleni z końcowego efektu. Venetia uznała, że sama na własnej skórze przekona się czy opinia ma cokolwiek wspólnego z rzeczywistością.
Ku uldze aktorki mężczyzna okazał się być profesjonalistą, który krok po kroku przeprowadził ją przez kolejne etapy rekonstrukcji obu piersi wraz z odtworzeniem brodawki wraz z otoczką. I mimo to nerwy miała w strzępach. Kusiło ją nawet zadzwonienie do Thomasa, ale uznała, że nie ma prawa go prosić o przylot. Była w końcu dorosła i da sobie radę sama. Bezwiednie stanęła bokiem do lustra. Miała na sobie niezbyt twarzowy biustonosz pooperacyjny, którego celem było nadanie kształtu jej piersiom. Venetia Capaldi czuła się dziwnie wpatrując się zmęczonym wzrokiem w wyraźnie rysujące się kobiece kształty. Przyzwyczaiła się do płaskiej pokrytej bliznami pooperacyjnymi klatki piersiowej. Dziś musiała przyzwyczaić się do pary nowych przyjaciół. Zapięła zamek błyskawiczny bluzy krzywiąc się nieznacznie gdy szwy naprężyły się. Telefon Capaldi rozdzwonił się.
— Powiedz mi, że tego nie zrobiłaś? — głos Olivii Pope był mocno wzburzony. — Powiedz mi, że to nie był twój cel.
— Tobie też dzień dobry Olivio — odezwała się i usiadła na kanapie. — Jeśli znowu chodzi o Winstona
— Nie dla odmiany chodzi o twoje cycki moja droga.
— Moje cycki?
— Tak, zrobiłaś sobie cycki?
— Wiesz że to niegrzecznie kogoś pytać o tak intymne szczegóły,
— Tak czy nie?
— Skąd ty w ogóle o tym wiesz? Śledzisz operacje na moim koncie?
— Nie w przeciwieństwie do ciebie czytam prasę. Jeśli chciałaś poddać się rekonstrukcji piersi mogłaś to zrobić w kraju cywilizowanym ja wiem że wszyscy latają teraz po nowe zęby do Turcji czy tam Tajlandii, ale serio w Meksyku? Na czymś takim nie wolno oszczędzać moja droga.
— Nadarzyła się okazja poza tym nie muszę ci się tłumaczyć.
— Powinnaś mnie chociaż uprzedzić. Taka prasa zdecydowanie ci szkodzi niż pomaga. Wywiad u Jima byłby lepszy, albo „Dzień dobry Ameryko.” Jeśli chcesz opowiedzieć o swojej chorobie.
— Nie chcę o niczym opowiadać Pope i nie wasz się tego komentować.
— Jak się czujesz? Wiesz, że mogę się poświęcić i przylecieć do kraju trzeciego świata?
— Wiesz, że Meksyk to kraj rozwijający się.
— Jedyne co tam się rozwija to przemoc wobec kobiet i dzieci. Wiesz o tym nowym narkotyku?
— Liv nie zacznę brać narkotyków — zapewniła ją. — Za kilka tygodni wracam.
— Za kilka tygodni będziesz tylko wspomnieniem. I Winston znowu dzwonił.
Capaldi westchnęła.
— Spuść go na drzewo. Muszę iść — nacisnęła czerwoną słuchawkę za nim agentka zdążyła ponownie otworzyć usta. Wyszła do miejscowego baru gdzie na jednym ze stolików odnalazła publikacje o której mówiła Olivia. Usiadła gdyż poczuła jak cała krew odpływa jej z twarzy. Znana aktorka powiększyła piersi! Jęknęła bezwiednie otwierając gazetę na odpowiedniej stronie.
Tak jak się spodziewała tekst zawierał nieprawdziwe i niesprawdzone informacje. Dziennikarka informowała czytelników o znanej aktorce która przyleciała do Meksyku w celu poddanie się zabiegowi chirurgii plastycznej. Nigdzie nie odnotowano, że zabieg był rekonstrukcją piersi po podwójnej mastektomii. Rak się tak nie sprzedaje, pomyślała ze złością, ale przynajmniej już wiedziała dlaczego jej telefon ciągle wściekle wibrował informując o powiadomieniach z Instagrama. Gdy weszła na konto bardzo szybko je zamknęła. Nie mogła zrozumieć skąd w ludziach tyle jadu? Westchnęła tracąc apetyt na cokolwiek. Zamówiła jedynie lemoniadę na wynos. Miała nieodparte wrażenie, że wszyscy się na nią gapią.
To tylko wrażenie, pomyślała wracając do pokoju w pensjonacie. To tylko wrażenie. Czarę goryczy przerwał jednak monolog jednego z najpopularniejszych showmenów w SLN. To nie było zabawne. Naigrywanie się z kobiet powiększających piersi nie było w dobrym guście. Było po prostu żałosną próbą zwrócenia na siebie uwagi. Tia zamiast zamknąć laptopa odnalazła jeden z folderów zatytułowany za pomocą trzech kropek. Jej pamiętnik z czasów gdy walczyła z rakiem. Uśmiechnęła się i kliknęła odtwórz.
— Cześć tato, cześć mamo — urwała — Mam raka — wyznała — piersi. Za godzinę poddam się podwójnej mastektomii. Guzek jest tylko w jednej ale wspólnie z lekarzem zadecydowaliśmy o usunięciu ich obu. Dzięki temu ryzyko nawrotu się zmniejsza. Gdybyście się zastanawiali dlaczego to nagrywam znacie mnie lubię mieć ostatnie słowo chociaż mam nadzieję, że tych nagrań nie zobaczycie.
Zamknęła laptop. Sama także nigdy ich nie oglądała. Nagrała je nie po to, żeby mieć ostatnie słowo, ale po to żeby wyjaśnić rodzicom dlaczego umarła. Parsknęła śmiechem. Byli w tak dobrej komitywie, że o raku im nawet nie powiedziała. Uznała wtedy, że to i tak nie ma sensu. Matka nie rzuciłaby wszystkiego i przyjechałaby ją wspierać, Ojciec miał już wtedy swoje życie. Drugą szczęśliwą bezkonfliktową rodzinkę, która idealnie pasowała do wizerunku polityka. Dziś wiedziała, że powinna była im powiedzieć. Westchnęła i zerknęła na wyświetlacz telefonu, który rozświetlił się. Uśmiechnęła się smutno na widok imienia macochy. Odrzuciła połączenie. Jeśli Gill chcę z nią porozmawiać to niech sam do do niej zadzwoni. Gdy telefon ponownie rozświetlił się odebrała.
— Halo
— Cześć — głos Thomasa był niepewny. Capaldi najpierw wstała, a później usiadła.
—Cześć — odpowiedziała palcami przeczesując włosy. — Wiedziałeś artykuł?
— Tak widziałem — odpowiedział. Nie było sensu kłamać. — Jak się czujesz? — zapytał.
— Dobrze, czuje się dziwnie, ale dobrze — urwała opadając na łóżko. — Widziałam się z Evą — zaczęła, przyłapała mnie na czytaniu Dziwnych Losów Jane Eyre i ona chyba myśli, że chcę cię poderwać.
Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza. Po krótkiej chwili Thomas McCord roześmiał się głośno i serdecznie. Tia także się uśmiechnęła słysząc jego śmiech.
— To nie jest zabawne — zaznaczyła z trudem hamując własne rozbawienie.
— Troszkę jest — odpowiedział jej na to. — Nie jestem jednak zaskoczony — spoważniał nieco. — Nie tylko Eva tak myśli.
— Lu? — domyśliła się aktorka.
— Nie, ty naprawdę nie czytasz gazet? Nie śledzisz portali plotkarskich? — Tom westchnął. — W prasie ukazało się kilka artykułów o tobie i o mnie stwierdzających, że „łączy nas coś więcej niż praca”
— Szkoda tylko, że celują jak kulą w płot — mruknęła. — Jak się czuje z tym LuLu?
— W porządku. Zna prawdę. Musiałem jej powiedzieć — dodał na swoją obronę.
— Nie złoszczę się o to — zapewniła go. Sama miała ochotę o tym komuś powiedzieć, wygadać się. Nie miała jednak przyjaciółki czy siostry. Nie miała nikogo bliskiego poza Liv, ale jej agentka cóż moralność panny Pope budziła jej wątpliwości. — Lu jest twoją żoną nie możesz przed nią tego ukrywać. — urwała i westchnęła.
— Przepraszam, że tak uciekłam — odezwała się po chwili ciszy. — Powinnam była cię uprzedzić, zrobić cokolwiek, a ja prysnęłam za granicę pierwszym lepszym samolotem.
— Nie masz za co mnie przepraszać — zapewnił ją. — Mogę wpaść do Meksyku na krótką wycieczkę — zasugerował. — Miałaś operację.
— Nie mogę tego od ciebie wymagać — odbiła piłeczkę. — Po za tym czuje się dobrze. Szwy mnie rwą, ale jestem wstanie sama nalać sobie szklankę wody.
— Odwiedzę dzieci — stwierdził. — I podam ci szklankę wody. Mam też kilka scenariuszy. Dla ciebie.
— Tom.
— Nie są ani mojego autorstwa, ani nie staje za kamerą — zapewnił ją — ale myślę, że są to projekty w sam raz dla ciebie. Wiem, wiem masz agentkę, ale ja mam lepsze kontakty.
Parsknęła śmiechem.
— Nie musisz tego robić.
— Wiem, ale chcę.
— Możesz podrzucić mi te scenariusze — skapitulowała. Była ciekawa o jakich projektach mówi mężczyzna.
— Będziemy wkrótce.
— My?
— Ja i Lu. Do zobaczenia.
***
Fabricio Guerra wrócił do sali po rezonansie magnetycznym oddychając płytko i nierówno. Pielęgniarka po raz kolejny podeszła do niego z zestawem do pobierania krwi. Druga z kobiet ponownie podłączyła go pod maszynę monitorującą funkcję życiowe. Mężczyzna poruszył się niespokojnie. Nikt nic nie mówił. Nikt go o niczym nie informował, nie prosił o pozwolenie. Przewozili go z miejsca na miejsce niczym lalkę. Serce przyspieszyło niebezpiecznie gdy zobaczył jak igła zbliża się do jego ciała. Wargi zacisnął w wąską kreskę czując jak zagłębia się w jego ciele. Jęknął I szarpnął ręką.
— Proszę się nie wiercić — upomniała go pielęgniarka nieznoszącym sprzeciwu tonem. Guerra pomyślał, że takim głosem może zwracać się do niesfornego syna czy córki nie jego- chorego pacjenta.
— To proszę mnie z łaski swojej przestać kuć — warknął i założył ręce na piersi w geście, który jasno świadczył o tym, że nie pozwoli wykonywać na sobie żadnych czynności medycznych. Usta zacisnął w wąską kreskę i łypnął na pielęgniarkę.
— Lekarz kazał pobrać panu krew.
— Caine może wsadzić sobie w — urwał — wszyscy wiemy gdzie swoje procedury medyczne.
— To nie doktor Caine jest pana lekarzem prowadzącym.
— Jedno wszystko — stwierdził pacjent. — Wszyscy należycie do tej samej mafii. I pomyśleć, że kiedyś chciałem studiować medycynę.
— Nie zamierzam się z panem użerać.
— A ja nie zamierzam zostać tu ani minuty dłużej. Proszę powiadomić lekarza, że wychodzę na własną odpowiedzialność.
— Miał pan zbyt poważną operację aby się wypisywać się na własne żądanie — odpowiedziała Renata Diaz kręcąc z niedowierzaniem głową. Rację mieli ci którzy twierdzili, że chorzy mężczyźni zachowują się gorzej od chorych dzieci. — Poproszę lekarza o przyjście.
— Byle tylko nie był to doktor Caine jego gęby oglądać nie zamierzam.
Conrado Severin od dobrych dziesięciu minut przysłuchiwał się całej rozmowie z rozbawioną miną. Mimo okoliczności. Fabricio zachowywał się jak duże rozkapryszone i bardzo wkurzone dziecko. Brunet wiedział, że to tylko fasada bo jego przyjaciel w środku czuje, że coś jest nie tak i bardzo, a to bardzo się boi. Renata Diaz wychodząca z sali posłała mu lekki uśmiech i odeszła niosąc ze sobą narzędzia. Mężczyzna wszedł do sali. Guerra popatrzył na niego ożywionym wzrokiem.
— Wreszcie jakaś znajoma gęba — skomentował jego pojawienie się Guerra.
— Alfred też ma znajomą gębę.
Blondyn w odpowiedzi prychnął dając jasno do zrozumienia co myśli o lekarzu. Severin mu się ani trochę nie dziwił o ile Fabricio z dwutysięcznego piętnastego roku był dojrzałym dobiegającym trzydziestki facetem, który był wstanie wybaczyć Alfredowi jego nagłe zniknięcie to mając dwadzieścia cztery lata… cóż był jeszcze bardzo młody i bardzo niedojrzały.
— Jak się czujesz?
— Jak obiekt badań naukowych, na które się nie zapisywałem — odpowiedział mu na to Fabricio. Nieznośny, dopisał w myślał brunet. Dwudziestoczteroletni blondyn czasami bywał cholernie nieznośny. — I dlaczego do jasnej cholery jestem w Hiszpanii? Wiem, że ojcu na głowie siedzi, każda agencja na Wyspach i na świecie. Pewnie nawet CIA go szuka, ale czy to już nie jest lekka przesada? No i czy w Hiszpanii nie ma lepszych placówek? — skrzywił się z niesmakiem spoglądając na ścianę za plecami przyjaciela.
— Nie jesteśmy w Hiszpanii — oznajmił Severin zastanawiając się jak wiele może mu powiedzieć. Nie studiował medycyny, nie znał fachowych nazw, ale wiedział, że nie mógł mu powiedzieć wszystkiego. Dla Guerry to byłby cios. Zbyt mocny i zbyt szkodliwy.
— Jak to nie? To dlaczego wszyscy tu mówią po hiszpańsku?
— Wszyscy mówią tu po hiszpańsku, bo jesteśmy w Meksyku — odpowiedział ostrożnie ważąc słowa. Fabricio wpatrywał się w przyjaciela z niedowierzaniem. Conrado przysiadł na brzegu jego łóżka i czekał, aż do blondyna dotrze pierwsza z informacji, które mu przekazał.
— To nie ma sensu — wymamrotał po raz pierwszy unosząc dłoń i przesuwając nią po głowie. Natrafił na nieprzyjemny w dotyku bandaż. — Miałem operację głowy?
— Tak — potwierdził Severin.
— Caine mnie nie operował — stwierdził — To nie jego specjalizacja. On jest chirurgiem ogólnym i według moich informacji powinien być w Syrii. Ojciec po niego zadzwonił? Skąd miał numer?
Conrado zmarszczył brwi z trudem powstrzymując się od uśmiechu. Guerra mógł być wściekły na byłego partnera ojca, ale wiedział gdzie przebywał w określonym roku co jasno wskazywało na to, że musiał go odnaleźć i śledzić jego dokonania. Przemilczał ten fakt. Zastanowił się krótko od czego zacząć i już miał otworzyć usta gdy do środka weszła lekarka w towarzystwie dwóch pielęgniarek. Pochód zamykał Caine. Fabricio posłał mu lodowate spojrzenie, ale nie odezwał się ani słowem.
— Dzień dobry panie Guerra. Jak się pan czuje?
— Jak nowo narodzony — odpowiedział jej i wywrócił oczami. — Przyniosła pani mój wypis?
— Nie wypisze pana.— oznajmiła nieznoszącym sprzeciwu głosem lekarka zerkając na jego kartę.
— Oczywiście, że pani wypisze! — zaprotestował Guerra — Nienawidzę szpitali — splótł ręce na piersi i naburmuszył się jak małe dziecko, któremu nie pozwolono zjeść ciasteczek przed obiadem.
— Nie pan jedyny, na razie chcę zadać panu kilka pytań — usiadła na obrotowym krześle z podkładką do notowania. Fabricio się to nie spodobało. — Imię i nazwisko?
— Fabricio Cosme Guerra — odpowiedział niechętnie łypiąc na lekarkę wzrokiem. Serce mężczyzny zaczynało bić coraz szybciej i bardziej dziwne stawały się pytania. Kto jest prezydentem Stanów Zjednoczonych? Kto jest premierem Wielkiej Brytanii? Kiedy miało miejsce lądowanie na księżycu Colette przeskakiwała z tematu na temat. Odpowiedzi udzielał więc mechanicznie. Gdy zapytała go o to kiedy wydano Wichrowe wzgórza prychnął, ale bez problemu odpowiedział.
— Wie pan jaką mamy dziś datę? — zapytała, a on zmarszczył brwi podejrzliwie mrużąc oczy. Po raz pierwszy od chwili wybudzenia się musiał się dłużej zastanowić. Wypadek miał miejsce czwartego listopada, przypomniał sobie i bezwiednie poruszył nogami. Nie bolały. Gruchnął ciałem o szybę, a bandaż miał jedynie na głowie. Nie znał się na medycynie , ale obejrzał wystarczająco dużo odcinków Chirurgów aby wiedzieć że wszyscy wokół niego skaczą z jakiegoś powodu.
— Przegapiłem Boże Narodzenie? — zapytał głośno przełykając ślinę. — O to chodzi? — rozejrzał się po pomieszczeniu. Żadnych świątecznych pierdół i ozdób za to było mnóstwo rysunków. Zmarszczył brwi. Malowidła były dobre, lecz Guerra podejrzewał , że wykonało jej jakieś dziecko. — Mam dziecko? — zapytał marszcząc nos i utkwił jasne spojrzenie w Conrado. Tylko jemu mógł zaufać. — Jak długo byłem nieprzytomny?
— To bardziej skomplikowane — odezwał się Caine
— Ciebie o zdanie nie pytałem — odwarknął Fabricio nawet na niego nie patrząc. Severin uznał, że jak na kogoś kto obudził się kilka godzin temu z tygodniowej śpiączki Guerra miał w sobie mnóstwo energii.
Conrado podszedł do łóżka przyjaciela i zaczął mówić ostrożnie dobierając słowa. Opowiedział mu o wypadku, przypomniał, że to Emily uratowała mu życie. Chciał, żeby to wbiło mu się w pamięć. Wyjaśnił, że w jego następstwie w głowie w przeciągu ostatnich lat rósł guz, który należało jak najszybciej wyciąć. Im dłużej mówił tym serce przyjaciela biło coraz szybciej i szybciej. Mężczyzna opadł głową na poduszki i przymknął powieki w głowie rozważając wszystko co usłyszał. I ani trochę mu się to nie podobało.
— Który jest dziś? — zapytał słabym głosem. Cała energia uleciała z niego niczym z przekutego balonika. — Conrado? — głos mu się załamał.
— Czternasty września — odpowiedział szczerze.
— Który mamy rok? Przegapiłem coś więcej niż jedno Boże Narodzenie?
Conrado wziął głęboki oddech.
— Jest czternasty września dwa tysiące piętnastego roku — sprecyzował. Fabricio uniósł powieki i popatrzył na niego pełnymi łez oczami.
— Straciłem całe lata? — wymamrotał kolejne pytania. Lekarka położyła dłoń na ramieniu Conrado. Severin popatrzył na nią i lekko się odsunął pozwalając lekarce zająć się przyjacielem, który po zaaplikowaniu leku zasnął.
***
Prostytutka miała długie blond włosy, pełne kształty i zalotny uśmiech, który pojawił się na jej twarzy z chwilą gdy ich spojrzenia się skrzyżowały. Z gracją zsunęła się ze swojego krzesełka i podeszła do Dantego kołysząc biodrami.
— Wyglądasz mi na takiego, potrzebuje towarzystwa — zagadnęła do niego. Uważnie jej się przyglądał. Była młodziutka. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia kilka lat, miała śliczne białe zęby, którymi błyskała w uśmiechu. Była ubrana tak jak panienki do towarzystwa się ubierały, lecz to mogło stanowić duży atut. Hrabia powiedział, że może wybrać którą zechce.
— Chcesz zarobić?
— Widzę, że nie marnujesz czasu — mruknęła wyraźnie niezadowolona z takiego obrotu sprawy. — Idziemy na górę?
— Źle mnie zrozumiałaś skarbie — odezwał się po chwili — chcę zrobić psikusa koledze i potrzebuje do tego ładnej buzi. Nie będziesz musiała nic robić.— prosyttutka zmarszczyła brwi. — Jedynie ładnie się uśmiechniesz, a ja zajmę się resztą.
— Żadnego seksu?
— Twoje nóżki zostaną razem. Ty jedynie odegrasz rolę bezbronnej damy w opałach i zawieziesz mojego kumpla pod ten adres — położył przed nią karteczkę. Przeczytała adres.
— On się na to nabierze?
— Tak, zdecydowanie to łyknie — uśmiechnął się i z kieszeni kurtki wyciągnął zwitek banknotów. — Spisz się dobrze a dostaniesz drugie tyle i jeszcze jedno.
— Co? — zapytała przeliczając pieniądze.
— Zmyj makijaż — polecił.
Wzruszyła ramionami. Nasz klient nasz pan, pomyślała.
— Zaczekam przy wyjściu.
**
Doktor Alfred Caine był lekarzem z wieloletnim doświadczeniem. W swoim zawodzie widział wszystko; od poważnych urazów organów wewnętrznych po odcięte kończyny to co jednak widział rzadko to wykastrowanych mężczyzn. Ten widok był mimo wszystko rzadkością. Mężczyzna przywieziony na ostry dyżur był nieprzytomny, ale żywy. Ktokolwiek odciął mu członek zrobił to z zaskakującą precyzją. Chciał, aby go stracił, lecz przeżył. Kilka pielęgniarek wymieniło między sobą porozumiewawcze spojrzenia, lecz nie odezwało się ani słowem.
— Podzielą się panie ze mną swoją wiedzą? — zapytał — wyzywając urologa? Należy ocenić stan pacjenta? Ktokolwiek? Pamiętacie, że nie jestem stąd?
— To dyrektor miejscowego liceum — odezwała się jedna z nich wręczając mu wyniki badań. Alfred popatrzył na wydruk — i się doigrał doktorze.
— Doigrał? W sensie sam sobie zasłużył na swój los?
— A żeby pan wiedział! — Clementina odezwała się nieco głośniej niż powinna. Pacjent pozostawał nieprzytomny. Alfred ani trochę mu się nie dziwił. Mężczyzna dostał końską dawkę narkotyków. — Chodzą słuchy, że chodził tam gdzie żaden mąż chodzić nie powinien, a już na pewno nie facet w jego wieku — poruszyła wymownie brwiami. — To ktoś stracił cierpliwość i odciął to co nie będzie mu już potrzebne więc nauczy się sikać na siedząco. Lekarz westchnął i odwrócił głowę w stronę medyków z lokalnej jednostki. — Proszę oczyścić ranę — polecił jednej z pielęgniarek i wyszedł na korytarz. Ściągnął rękawiczki i zbliżył się do pary ratowników medycznych.
— Przeżyje? — zapytała wprost Pilar Garcia de Ozuna.
— Miał szczęście.
— On tego za szczęście nie uzna — skomentował stojący obok niej Carlos. Pilar z trudem zachowała kamienny wyraz twarzy. Dick Perez słynący z dość rozwiązłego stylu życie nie będzie zachwycony gdy się obudzi bez swojej ulubionej części ciała.
— Znaleziono jego — urwał spoglądając na medyków. Para wymieniła spojrzenia między sobą.
— My się na nic nie natknęliśmy — zapewnił go Carlos. — Żadnych członków w okolicy. Świeżak co prawda został na miejscu aby się rozejrzeć, ale wy już raczej go nie przyszyjecie? — zapytał — cięcie nie było gładkie.
— Bez członka niewiele jestem wstanie zdziałać — odpowiedział mu na to lekarz. — Proszę dać znać gdy jednak się na niego natknięcie.
— Jasne, włożymy do lodu i przywieziemy na syrenach — zasalutował i wraz z Pilar pożegnali się z lekarzem, który wrócił do pacjenta. Brunet roześmiał się głośno dopiero w szoferce. Siedząca za kierownicą kobieta również parsknęła krótkim śmiechem.
— To stary się doigrał — skomentował krótko strażak sięgając po pas— Francisco już wie?
— Kapitan miał powiadomić jego i jego najbliższych o wypadku i nie będzie mu do śmiechu gdy dowie się, że jego teść stracił — urwała — męskość.
— Strata dla niego zysk dla ludzkości. — skomentował. Pilar pokręciła w rozbawieniu głowę. — Złap Samaniego i zapytaj czy nie znalazł odciętego członka.
— Oczywiście — pokiwał z powagą głową i sięgnął po radio. — Samianego zgłoś się.
— Zgłaszam się.
— Znalazłeś coś na miejscu znalezienia dyrektora Pereza? Podłużny z dwoma klukami po bokach?
— Nie, na nic się nie natknąłem. Policjanci przeszukują teren, ale do tej pory nic.
— Pani porucznik? — zwrócił się do Pilar. Mógł za nią nie przepadać ale była wyższa stopniem. — Wracamy do bazy?
— Tak. Przekaż Castielowi, że go zgarniamy do bazy.
— Ucieszy się., myślisz kto mu to zrobił?
— Myślę, że to ustali Diaz — odpowiedziała kobieta.
— Ale ktokolwiek odciął mu jego sprzęt znał się na rzeczy. Rana była przypalona, a cięcie czyste. Chciał żeby facet żył ze świadomością, że nie ma już — urwał i odchrząknął. — To jasny przekaz.
— Jasny przekaz?
— Och daj spokój Garcia — zwrócił się bezpośrednio do niej — wszyscy wiemy komu obcina się — poruszył brwiami — przyrodzenia. Pilar zaparkowała. Drzwi do karetki otworzyły się i do środka wszedł Castiel. — I co zguba się znalazła?
— Nie, pada coraz bardziej i Diaz kazał się już ludziom zbierać do domów. Ciekawe kto się zabawił w samozwańczego sędziego i kata?
— Jak już mówiłam Carlosowi to ustali już policja. My wracamy do bazy.
— Doigrał się
— Sananiego jeszcze jedno słowo na temat obciętego członka, a obaj będziecie wracać w deszczu na piechotę. Zrozumiano?
Obaj z powagą pokiwali głowami i wrócili do remizy w ciszy.
***
Wtorkowym popołudniem Enzo nadal trząsł się z zimna. Leżał pod kołdrą, kocem w ciepłym swetrze, długich skarpetkach i dresach lecz nadal było mu zimno. Tak cholernie, cholernie zimno, że aż szczękał zębami. Brunet ledwie zarejestrował obecność matki w domu , jej ponowne pójście do pracy i powrót. Bolał go każdy mięsień ciała i każdy brany kolejny oddech. Myśli wędrowały ku działce. Tylko odrobinkę białego proszku, jedna tabletka i czy jedno zaciągnięcie się sprawiłoby poprawę samopoczucia. Tak niewiele, a jednocześnie tak dużo od niego wymagano. Spocony usiadł na łóżku przesuwając dłonią po twarzy. Odrzucił od siebie koc i podreptał do kuchni po szklankę wody. Chciało mu się pić. Zawartość wysokiej szklanki wypił duszkiem. Odstawił puste naczynie na blat i rozejrzał się po pomieszczeniu. Na kuchence gazowej stał garnek. Enzo z ciekawością uniósł pokrywkę i powąchał. Głośno przełknął ślinę gdy rozpoznał zawartość.
Była to tradycyjna zupa pozole. Renata najczęściej gotowała ją w niedzielę na obiad, nie było bez niej świąt czy przyjęć urodzinowych. Syta, gorąca pomagała mu gdy był na głodzie. Poczuł wdzięczność, że oni pomyślała i palący wstyd. Złożył sobie obietnicę. Obiecał także matce, że koniec z prochami. To że ona nie znała treści tej obietnicy dla nastolatka nie miało szczególnego znaczenia. Obiecał i zawiódł. Odłożył pokrywkę na miejsce. Nie zasłużył na zupę. Na nic nie zasługiwał. Wrócił do sypialni i wślizgnął się ponownie pod kołdrę.
Renata Diaz przed powrotem do domu odwiedziła mieszkanie córki. Drzwi otworzyła jej Alba, która pomogła jej spakować rzeczy brata. Dobytek Enzo był skromny, lecz matka wiedziała, że w swoich ubraniach chłopak poczuje się lepiej. Córkę zapewniła, że nastolatek ma paskudną grupę. Nie była pewna czy lekarka jej uwierzyła, lecz na chwilę obecną nie miało to znaczenia.
W domu panowała cisza. Pielęgniarka odłożyła na kuchenny blat pospiesznie zrobione zakupy i z torbą sportową przerzuconą przez ramię poszła do sypialni syna, która przez miesiące jego nieobecności nie zmieniła się ani o jotę. Plakaty nadal wisiały na ścianach, książki poustawiane były na półkach a na łóżku leżało zwinięte w kłębek jej dziecko. Z ramienia zsunęła torbę i odstawiła ją na podłogę i wycofała się do kuchni. Wróciła po chwili z miseczką zupy. Przysiadła na łóżku syna.
— Enzo — ostrożnie dotknęła jego pleców. Drgnął i przekręcił się na plecy. Popatrzył niepewnie na matkę i powoli usiadł. Renata odgarnęła mu włosy z twarzy. — Może później poproszę Rocio żeby wpadła i przycięła ci włosy? — zapytała wsuwając niesforne kosmyki za uszy.
— Lubię je takie długie — odpowiedział na to widząc jak gaśnie w jej oczach to ciepłe światełko dodał pospiesznie — to może chociaż końcówki. — Gdy zobaczył jak lekko się uśmiecha coś ścisnęło go w brzuchu. — Tylko końcówki. — Renata pokiwała głową i zamieszała łyżką zupę. Popatrzył na jedzenie.
— Chociaż kilka łyżek — poprosiła i uniosła łyżkę do jego twarzy. Nie zaprotestował i pozwolił jej się nakarmić. Jadł powoli na wypadek gdyby dla jego żołądka było to za dużo. Nie było. Brzuch przyjął jedzenie z wdzięcznością. Renata odstawiła pustą miseczkę na szafkę nocną. Głowa syna opadła na jej ramię. Enzo poczuł usta matki na swojej skroni. Zamknął oczy czując pod powiekami piekące łzy. Pociągnął nosem. Nie chciał się rozklejać. Nie był beksą. Nigdy nie płakał. Nie płakał gdy Damian go tłukł, gdy nauczył się mu oddawać. Nie płakał, ale teraz oddychał coraz szybciej i szybciej. Mama pachniała mamą. Zupa smakowała domem. Jego domem. Wtulił nos w jej szyję i poczuł jak Renata go obejmuje przyciągając bliżej do siebie. Rozluźnił napięte mięśnie i poczuł coś wilgotnego na policzkach.
— Przepraszam — wymamrotał z trudem. — Przepraszam, że znowu wszystko spieprzyłem. Powinienem był ci od razu powiedzieć prawdę. O wszystkim, może wtedy to wszystko nie zabrnęłoby tak daleko. Może wszystko było by dobrze.
— Kochanie — pogładziła go po włosach.
— Handlowałem prochami.
— Wiem
— Nie nie wiesz. Znasz tylko mały wycinek tego co się wydarzyło — przełknął ślinę i własne łzy. — Handlowałem prochami wśród dzieciaków z młodszych klas i Dick mnie na tym przyłapał. Sądziłem , że zawiadomi policję, każdy logicznie myślący dorosły by tak zrobił, ale nie on. Powiedział, że jak podzielę się z nim zyskami to przymknie na to oko. — pociągnął nosem. — Zgodziłem się. Potrzebowaliśmy kasy, trzeba było wymienić dach a później on — urwał — skrzywdził Ruby. Na jej piętnastych urodzinach. Jestem pewien a gdy Jules odkryła prawdę to nasłał na nią Freddiego. Powinienem był wtedy o tym komuś powiedzieć, ale dni zlewały się w tygodnie a tygodnie w miesiące i później kto by mi uwierzył? — pociągnął nosem wycierając twarz rękawem za dużego swetra.
— Skarbie ty wiesz gdzie jest Ruby? — zapytała go matka. Syn pokiwał głową.
— Zawsze wiedziałem — czknął aż cały podskoczył. — Nie mogłem nikomu powiedzieć. Obiecałem. Obiecałem Ruby, że nic nikomu nie powiem.
— Tej nocy gdy zniknęła?
Pokiwał głową.
— To ja zawiozłem ją do Monterrey do ojca. Peter jest spoko. Jemu można ufać. Wiedziałem, że ja jej nie ochroniłem, ale on ją ochroni. Ochroni ją, bo rodzice chronią swoje dzieci. Chronią — wymamrotał wtulony w matkę. Ułożył się wygodnie na jej brzuchu i zamknął oczy. Gdy Renata zaczęła przeszczepiając palcami potargane włosy swojego syna odprężył się i zapadł w spokojny sen. Za nim wyszła z pokoju chłopaka otuliła go szczelnie kocem. Pogłaskała go po głowie i cicho wyszła z sypialni syna zmierzając w stronę drzwi. W progu zastała Diego który przymierzał się żeby zapukać.
— O pani Diaz, jest może
— Śpi
— A bo lekcje mu przyniosłem. Bardzo paskudna ta grypa?
— Koszmarna, muszę wyjść, posiedzisz z nim? Powinien jeszcze coś zjeść i pójść pod prysznic. Jego pokój rozpaczliwie domaga się wietrzenia.
— Dopilnuje tego — zapewnił ją nastolatek.
***
W środę rano zastępczyni dyrektora Elodia Fernandez nie powiedziała co się stało dyrektorowi w tym wyręczyła ją Rosie, która dopadła mikrofon i oznajmiła, że dziadek stracił swoją harmonijkę. Blondynka dawno nie miała tak dobrego humoru. Ktoś (być może zraniona kochanka) pozbawiła go części ciała którą bardzo lubił. Babka Paloma modliła się przy jego łóżku zaś wnuczka tanecznym krokiem chodziła po korytarzu nucąc pod nosem. Przyjaciele obserwowali ją z rozbawieniem i konsternacją gdy chwyciła rękę nowej uczennicy i obróciła się dookoła własnej osi wchodząc do radiowęzła i włączyła muzykę. Mógł on działać na ściśle określonych zasadach; puszczana na korytarzach muzyka była ściśle określona i na pewno nie było na tej liście zespołu Quen. Dick uważał ich za muzykę deprawującą młodzież. Felix podejrzewał, że w tej sprawie chodzi o płynną powszechnie znaną seksualność wokalisty niż muzykę samą w sobie. Gdy jako kolejną wybrała Sorry not sorry Demi Lovato parsknął śmiechem. Nawet ludzie kiepsko znający angielski doskonale rozszyfrują tekst. Rose w nosie miała konwenanse i dobre wychowanie. Dicka dopadła karma i ona zamierzała napawać się tym tak długo jak będzie mogła więc smukłe biodra poruszyły się w rytm melodii. Dzięki temu chociaż na krótką chwilę mogła zapomnieć o problemach.
Fabricio leżał w szpitalu, jej narzeczona nie żyła, nastolatki w okolicy padają jak muchy więc ucięty sprzęt Dicka za którym tylko on będzie płakał do jej zmartwień nie należał. To należało świętować. Po za tym Leo kazał jej okazywać emocje nie tłumić je w sobie więc… to wszystko wina mojego terapeuty, pomyślała chichocząc. Po chwili odrzuciła do tyłu głowę i roześmiała się serdecznie. Do węzła zaglądało coraz to więcej uczniów. Wśród uczniów Felix dostrzegł swoją matkę którą najwyraźniej z pokoju nauczycielskiego wywabiła muzyka. Skrzywił się gdy zobaczył kilkoro innych w tym szkolną psycholożkę. Gdy Rose chwyciła za mikrofon i zaczęła śpiewać rudowłosa popatrzyli na siebie. Castelani przekraczała kolejne granice i nikt nie wiedział jak zareagować. Nauczyciele byli oszołomieni jak Felix. Rose odwróciła do tyłu głowę i popatrzyła na Soleil wyciągnęła w jej stronę drugi z mikrofonów i uśmiechnęła się zachęcająco. Ku zaskoczeniu Castellano te go ujęła i dołączyła do Rose. I śpiewały wspólnie.
Francisco Castelani pojawił się w szkole aby zabrać córkę do domu. Kończyła lekcje a on obiecał, że ją odbierze. Na korytarzu przywitała go muzyka i głos córki. Rosie śpiewała jakiś znany popowy kawałek. Skierował się w stronę radiowęzła. Im bliżej był pomieszczenia tym większy tłum uczniów zebrał się przed pomieszczeniem. Zatrzymał się obok Anity i wymienił z nią uprzejme spojrzenia. Rose i dziewczyna której nie kojarzył śpiewały jeden z hitów Shakiry. Francisco z trudem powstrzymywał uśmiech. Musiał przyznać, że córka idealnie wpasowała się w sytuację. Gdy skończyły głośno odchrząknął i splótł ręce na piersiach. Miał nadzieję, że jego mina wyraża dezaprobatę , a nie rozbawienie.
— Umarł? — wypaliła Rose.
Strażak przechylił na na bok głowę.
— Nie.
— Szkoda — stwierdziła nastolatka. Jej słowa odbiły się echem po cichych szkolnych korytarzach. — Nie patrz tak na mnie mój terapeuta mówi że nie mogę tłumić w sobie mocji — podeszła do mężczyzny i położyła mu dłonie na ramionach. — Kojarzysz? Pewnie tak, płacisz grubą kasę za godzinę gadania o uczuciach — stanęła na palcach i pocałowała go w policzek. — Idziemy paczką do Marcusa.
— Idziecie?
— Mogę?
— Idź, ja chętnie utnę sobie pogawędkę o twoich postępach w nauce.
— Dostałam pałę z religii.
— Co?
— Bo nie chodzę do kościoła więc powiedziałam ojczulkowi — urwała — że załatwisz z sekretariatem że wcielenie szatana nie będzie chodziło na religię.
— Jak cię nazwał?
— Mniej więcej tak. To co mogę iść do Marcusa? On jest znudzony i potrzebuje plotek.
— Idziemy zanieść mu lekcje — wtrącił się do rozmowy Felix.
— A tak, lekcje. Co go obchodzą ucięte dyrektorskie członki. Lekcje na pierwszym miejscu plotki na drugim.
— Idź, Felix odprowadzisz ją do domu?
— Nie potrzebuje niańki
- odprowadzę proszę pana
-och proszę cię Felix mów mojemu staruszkowi na „ty” Ej ruda ty idziesz z nami- pociągnęła nową koleżankę za rękę i wspólnie ruszyli do domu Marcusa.
***
Emily Guerra po siedmiu godzinach snu, ciepłym prysznicu czuła się zdecydowanie lepiej. Ręcznikiem osuszała włosy schodząc jednocześnie na dół. Słyszała muzykę dobiegającą z kuchni i miała cichą nadzieję, że śniadanie gotuje mąż jej brata a nie jej brat. Leo miał niewielkie zdolności kulinarne i za posiłki odpowiadał Siergiej lub lokalne restauracje w których zamawiali na wynos. Blondynka uśmiechnęła się lekko z wyraźną ulgą na widok Javiera Reverte. Chrząknęła.
— Czyste ciuchy masz w torbie — wskazał na pakunek — i tak bez skrupułów grzebałem w szufladzie z majtkami.
— Dzięki
— Dzięki, to nie było traumatyczne doświadczenie.
— A co spodziewałeś się tam znaleźć?
— No nie wiem wibrator?
Emily parsknęła krótkim śmiechem i usiadła na krześle przerzucając przez jego oparcie wilgotny ręcznik.
— Śniadanie mistrzów — oznajmił stawiając przed nią talerz. — Jak ma się Piękny chłopiec?
— Javier
— Tak?
— Możemy nie udawać że nie masz jego karty na szybkim wybieraniu? — zapytała go. Miała zmęczony głos. Nie chciała kolejnej osobie tłumaczyć po raz kolejny że jej mąż stracił pamięć i nie pamięta niczego co miało miejsce po dwa tysiące dziewiątym roku.
— Możemy, rezonans nie wykazał nie wykazał żadnych uszkodzeń, ale Fabricio nadal myśli że mamy listopad dwa tysiące dziewiątego.
— Jeśli sytuacja się utrzyma — zaczęła blondynka wpatrując się w swój talerz — wtedy będziemy mogli mówić o mechanizmie wyparcia.
— Zdajesz się, że nie mam pojęcia co to znaczy? — zapytał ją Magik.
— To sytuacja gdy ciało doświadcza traumy mózg stosuje mechanizm obronny i wypiera złe wspomnienia. Opcje są dwie; tworzy własne lub wypiera ze świadomości całe miesiące lub lata — wyjaśnił mu Leo, który właśnie wszedł do kuchni. Javier nałożył mu drugą porcję na talerz. — Minęła zaledwie doba od wybudzenia więc sytuację możemy nazwać dynamiczną. Ty nie jesz?
— Jadłem w domu — odparł mu na to Javier spoglądając na Emily, która wbiła widelec w swoją jajecznicę. Zaczęła jeść, zdecydowanie bardziej dla dzieci niż dla siebie. — Mogę zrobić dla niego filmik- przypominajkę?
— Nie jestem pewna czy to pomoże.
— Pomoże, pomoże zapomniałaś jak mnie nazywają? — puścił do niej oczko. Kobieta uśmiechnęła się blado i oparła brodę na dłoni. Wpatrywała się w drzwi od lodówki brata na której było kilka obrazków namalowanych ręką Alice. Uśmiechnęła się na ten widok. — Jak mogę pomóc?
— Nie wiem — odpowiedziała szczerze Emily.
— Co się w takich sytuacjach robi? — zapytał ją brat. Popatrzyła na niego niezrozumiałym wzrokiem. — Gdy mózg wypiera traumę co się wtedy robi?
— Ustala przyczynę i doprowadza do konfrontacji — mruknęła w odpowiedzi — Leo mój mąż to nie psychopata z załamaniem.
— Nie, ale jego umysł zastosował mechanizm wyparcia — powtórzył z uporem. — Tobie nie muszę tłumaczyć co to oznacza.
— To nie jest to samo.
— Coś mi umyka? — do rozmowy wtrącił się Javier żonglując spojrzeniem między bratem a siostrą.
— Emily zastosowała mechanizm wyparcia w dwa tysiące piętnastym roku.
—To nie jest to samo — powtórzyła odsuwając od siebie puste naczynie. — Ja — urwała łypiąc na Javiera to na Leo. Najraźniej Magik nie wiedział o wszystkim. Wstała z krzesła palcami przeczesując jasne włosy. Zbliżyła się do okna i dłuższą chwilę wpatrywała się w ogród. — W styczniu dwa tysiące dziesiątego roku, po stracie Dru udawałam, że nic się nie stało. Nie chciałam rozmawiać o tym co zrobił mi Mario, nie chciałam o tym myśleć więc przekonałam mój mózg, że sytuacja niemal nie miała miejsca. Tylko, że mój mózg
— używając twojego slangu Javier „zrobił jej psikusa” i zamiast „powrócić do ustawień fabrycznych” stworzył „kopię zapasową” i od czasu do czasu „kopia zapasowa” miała swoje pięć minut a gdy „ustawienia fabryczne” dochodziły do głosu — brat i siostra popatrzyli na siebie przez krótką chwilę. — Ty naprawdę nie wiesz, że Emily próbowała się zabić?
— Co proszę? — wyjąkał Javier.
— To było na jesieni — odezwała się sama zainteresowana. — BAU pracowało nad sprawą porwanej ciężarnej i spóźniliśmy się. Znaleźliśmy ją i dziecko — głośno przełknęła ślinę. — To była dziewczynka i jej nie mogliśmy pomóc, matka — Laura jeszcze oddychała, była przytomna. Trzymałam ją za rękę gdy umierała. I mój mózg powiedział „dość”. Wróciłam do domu, nalałam wody do wanny i podcięłam sobie żyły.
— Miała to szczęście, że po śmierci Laury zadzwoniła do ojca i się z nim pożegnała. To długa i łzawa wiadomość więc oszczędzę ci szczegółów. Tata z racji tego, że już wcześniej otrzymywał „dziwne” telefony od córki rzucił wszystko i wsiadł do samolotu mając „złe przeczucie”
— Znalazł cię — domyślił się Javier.
— Tak, obudziłam się w szpitalu. Jak mówiłam to nie ma nic wspólnego z moim mężem.
— Oboje stosujecie ten sam mechanizm ochrony przed traumą ty stworzyłaś „kopię zapasową” on wyparł sześć lat życia. Ustal dlaczego odzyskasz męża.
— Bułka z masłem doprawdy — mruknęła blondynka.
— Nie sama.
— Ja pomogę — zgłosił się Javier. — Wszyscy pomożemy. — Javier podszedł do niej i przytulił ją do siebie. — Staniemy na uszach i odzyskamy Pięknego chłopca.
***
Potrzebowała kogoś kto chociaż na chwilę oderwie jej myśli od zbliżającego się pogrzebu ojca. Musiała wyjść z domu i uciec od tych wszystkich współczujących spojrzeń, które otaczały ją od wtorkowego późnego popołudnia. I to właśnie sprawiło, że Ingrid Lopez de Vazquez wykonała jeden telefon. Hugo Delgado bez zbędnych pytań czy marudzenia na późną porę wstawił się w ośrodku w sportowym ubraniu obserwując plecy Mulan. Jej kołyszący się jasny kucyk. Bez słowa przystąpił do rozgrzewki wiedząc, że kobieta na chwilę obecną nie potrzebuje słów tylko ciosów. To Ingrid włączyła muzykę.
Hugo nie dał jej taryfy ulgowej. Nie włożył w ich sparing pełnej siły jaką posiadał, ale też nie wylądował na deskach tak szybko i łatwo i była mu za to wdzięczna. Za brak pytań, za to że poświęca swój wolny czas żeby przynieść jej pocieszenie. Parsknęła śmiechem. Nigdy nie przypuszczała, że pocieszenie znajdzie w rzeczy, którą kochała i nienawidziła jednocześnie. Uwielbiała sport.
Gdy była małą dziewczynką uprawiała gimnastykę. Matka wypruwała sobie żyły, żeby Ingrid mogła chodzić na lekcje. Mała Mulan marzyła o złocie olimpijskim, o kolorowych wstążkach i brokacie. Czasami gdy myślała o tamtej małej dziewczynce, która wstawała rano na treningi i patrzyła na kobietę którą się stała nie mogła uwierzyć, że mała Ingrid tak bardzo rozminęła się z dorosłą. Mała Ingrid sprawiła, że duża miała przyszłość i przetrwała trzy lata w piekle.
Gimnastyka nauczyła ją siły woli, uporu w dążeniu do celu, wytrwałości i samodyscypliny. Dała jej także coś co w klatkach okazało się być cholerne cenne; wysoką odporność na ból. Walczyć nauczył ją ojciec. O ironio Peter przyczynił się swoją nieobecnością do tego jaką kobietą się stała i że przetrwała. Jednym pewnym kopniakiem powaliła Hugo na deski i zeszła z ringu. Zsunęła buty i weszła na równoważnię i rozłożyła ręce.
— Mówiłam ci, że kiedyś trenowałam gimnastykę? — zapytała Hugo unosząc prawą nogę do boku. Zszedł z ringu i obserwował jak prawa noga wędruje do boku do przodu do tyłu i do góry. Lopez pochyliła się i ku zaskoczeniu Delgado wylądowała na rękach. Po chwili znowu była na, nie powinien o de mnie wymaga jednej nodze. — Niesamowite. Ile ciało ludzkie jest wstanie zapamiętać— opuściła nogę. — To cały sekret Mulan. Gimnastyka i sztuki walki. Jednego nauczyła mnie trenerka z Moskwy, drugiego ojciec. — usiadła na równoważni. — Gdy trafiłam do Czyścica miałam dwie opcje; gwałt albo klatki. Żadne jednak nie chroniło mnie przed drugim — uśmiechnęła się smutno. — I pomyśleć, że za nim trafiłam do poprawczaka wróżono mi miejsce w kadrze narodowej. Tęsknię za tamtą dziewczynką. Tak wiem ja wstążki, brokat i cekiny? Tak wiem to głupie.
— To nie jest głupie — Hugo ostrożnie położył jej dłoń na ramieniu.
— Jest — zeskoczyła z równoważni i podeszłą do torby. Wyciągnęła z niej skórzany ciężki album. — Dostałam to od ojca na krótko przed jego śmiercią. — usiadła z nim na podłodze. — Powinnam zatytułować ten album „stracona przyszłość”
— To ty? — zapytał wpatrując się w szczerbatą dziewczynkę.
— Miałam cztery lata gdy mama zabrała mnie na pierwsze zajęcia, a mała Ingrid zakochała się w równoważniach, obręczach. Zawsze myślałam, że ojciec się mą nie interesował, ale on zawsze był gdzieś obok. Wieczny „Piotruś Pan” unikający zobowiązań jak Diabeł święconej wody poleciał na moje ukończenie świadectw, miał cały album moich artykułów. Myślałam że jak umrze do otworzę szampana nad jego trumną, ale jedyne o czym mogę myśleć to jak mało czasu z nim spędzałam i że chciałabym mieć z nim chociaż jeszcze godzinę — wierzchem dłoni wytarła łzy. Hugo przytulił ją do swojego boku. — Mówiłam ci , że mam siostrę?
— Co?
— Ruby Valdez to moja siostra — roześmiała się przez łzy. — Gdy uciekła z domu pojechała do niego, a on zrobił to co zawsze robił gdy przychodziły do niego dzieciaki; dał jej bezpieczną przystań, Uczyła się w domu. Poprosił mnie żebym się nią zaopiekowała.
— To
— Nie fair? Wiem. Peter nie powinien mnie o to prosić, nie powinien o de mnie wymagać, że zajmie się jego dzieckiem, ale — urwała biorąc głęboki oddech — prawdopodobnie po pogrzebie przywiozę ją do domu. Ona jest tylko dzieckiem Hugo. Bezbronnym dzieckiem, które skrzywdzono w sposób, którego nikt nie powinien doświadczać. Ruby niewiele pamięta z tamtej nocy, ale to nie ma znaczenia, bo ciało zawsze będzie pamiętać i przypomni o tym w najmniej odpowiednim momencie. Ja potrafiłam się obronić, ja wiedziałam czego Perez chcę w końcu spędziłam trzy lata słuchać o ludziach takich jak on, może był wśród nich , ale Ruby mu ufała, bo takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach i to słodko pierdzące historyjki o zakazanej miłości gdzie ona nie wygląda na piętnaście lat a on jest zabójczo przystojny. Gdybym wtedy poszła na policję.
— Ingrid — Hugo mocno przytulił ją do siebie. — To nie jest twoja wina. Nic z tego co spotkało Ruby nie jest twoją winą. — zapewnił ją i pozwolił jej się wypłakać.
Diego wiedział, że śledzenie narkomana na głodzie to kiepski pomysł. To był najgorszy z najgorszych pomysłów. Enzo był bosy, ubrany w rozciągnięte stare cichy i parł przed siebie. Brunet wiedział dokąd chłopak zmierza. O tej porze prochy dało się dostać wszędzie, ale Diaz najbliżej miał do El Parasio. Gdy zbliżali się do siedziby Templariuszy Diego zbliżył się do przyjaciela i chwycił go mocno od tyłu. Enzo był tak zaskoczony, że znieruchomiał na kilka sekund.
— Nie ruszaj się — syknął mu do ucha.
— Ledesma? — wysapał Enzo.
— Nie, Duch Święty zstępujący z nieba— odpowiedział mu chłopak ciągnąc go w kierunku jedynego znanego miejsce w okolicy- do ośrodka. Brunet wyrwał mu się z uścisku. — Nie będę się z tobą szarpał Enzo — zastrzegł. — Wracamy do domu.
— Mam inne plany — odpowiedział na to nastolatek.
— Twoim jedynym planem jest powrót do domu — powtórzył z uporem Diego wsuwając ręce w kieszenie swojej bluzy. — Wrócisz po buty.
— Co? — wymamrotał nastolatek i popatrzył na swoje bose stopy. Podniósł wzrok na chłopaka, który kołysał się na piętach. — Wyszedłem z domu bez butów.
— No wyszedłeś. Wracajmy — wyciągnął w jego stronę dłoń. Zaczął padać drobny deszcz. Obaj ruszyli w stronę swojej dzielnicy. Obaj wetknęli ręce w kieszenie spodni.
— Dlaczego mnie śledzisz.
— Nie śledzę cię — zaprotestował chłopak. — nie mogłem spać i wyszedłem na spacer. — obaj na siebie popatrzyli i uśmiechnęli się do siebie. — No dobra śledzę cię, ale nie mam złych intencji.
— Wiem — odparł brunet wchodząc do swoje podwórko. — Wejdziesz? — ruchem głowy wskazał na dom. — Coraz mocnej pada.
— Na chwilę — odpowiedział. W kuchni Enzo zaparzył po herbacie nie pytając czy nocny gość ma na nią ochotę. Obaj weszli do jego sypialni. Enzo usiadł przy oknie, Diego opierał się plecami o łóżko. Osiemnastolatek małymi łykami pił gorącą herbatę pod czujnym okiem Diega. — No wyduś to z siebie.
— Ale co?
— To co chcesz powiedzieć po prostu to powiedz.
— Dlaczego? Wydawało mi się, że dobrze sobie radzisz. Byłeś trzeźwy.
— W poprawczaku łatwo być trzeźwym — odpowiedział mu Enzo. — Tutaj wszystko jest inne, bardziej skomplikowane. Ja nie chciałem — wymamrotał i słowa same popłynęły z jego ust za nim zdążył się powstrzymać.
— Musisz o tym komuś powiedzieć. Ten facet to wariat. To co ci zrobił — Diego urwał szukając w głowie odpowiednich słów.
— Nie mogę — zaprotestował słabym głosem drżąc z zimna. — Nie mogę bo wtedy będę musiał powiedzieć wszystko.
— To jest coś jeszcze? — zapytał i przyjrzał mu się ze zmarszczonymi brwiami. Po kilku chwilach do niego dotarło — Ty wiesz gdzie ona jest?
Pokiwał głową.
— W dniu jej zaginięcia pożyczyłem twój jeep.
— Ukradłeś go — przypomniał mu.
— Jestem dobrym złodziejem, bo odstawiłem go na miejsce. To rzęch.
— Tak, ale mój rzęch — wyszczerzył zęby w uśmiechu chłopak. Enzo również lekko się uśmiechnął. — Dobra niech ci będzie — skapitulował. — Uważam, że krycie tego palanta to kiepski pomysł, ale nikomu nie powiem. Pod jednym warunkiem — zaznaczył.
— Jakim?
— Udasz się po pomoc — oznajmił — W szkole działa Poradnia do spraw uzależnień, są tam psychologowie i cały ten kram — Enzo popatrzył na niego wzrokiem zbitego szczeniaczka. — Nie dasz rady całkiem sam. Zostawiłem cię raptem na kilka godzin a ty już szwendasz się po mieście. I to bez butów.
— Taaa, najgorsze co może mnie spotkać to odmrożone stopy. Zgłoszę się po pomoc.
— To mi wygląda na plan — Diego wstał.
— Zostań — poprosił go chłopak. — Kto wie co mi przyjdzie głupiego do głowy po twoim wyjściu.
***
Alice wiedziała, że mama będzie zła gdy dowie się o jej ucieczce z dwóch ostatnich lekcji. Zwiała z matematyki, której szczerze nie znosiła i z religii (była protestantką więc i tak się nie liczy) i autobusem pojechała do Doliny, do szpitala, do taty. Tęskniła za nim. I tak nie wiedział kim jest, ale to nie szkodzi bo im szybciej ją pozna tym dla wszystkich będzie lepiej. Uzbrojona w bukiet kwiatów wyciętych z bloku technicznego weszła do szpitala i przemknęła do jego sali. Zajrzała do środka i zmarszczyła no Csek. Pokój był pusty. Głośno przełknęła ślinę i podłożyła ostrożnie kwiaty na pobliski stolik.
— Tato? — zapytała cicho i podeszła do drzwi łazienki przytykając do nich ucho. Słyszała szum wody więc zapukała. — Fabricio? — zapytała nieco głośniej używając jego imienia. Musiała ciągle siebie samą upominać, że w przypadku taty najlepsze będą małe kroczki. Woda przestała lecieć odsunęła się od drzwi. Po chwili z łazienki wyszedł Fabricio w dresach i podkoszulce. Wpatrywała się w niego z szeroko otwartymi oczami. Nie miał włosów. Jego bujna czupryna, której zaplatał warkocze zniknęła. Dziewczynka głośno przełknęła ślinę.
— Cześć — odezwał się pierwszy zachrypniętym głosem wpatrując się ze zmarszczonymi brwiami w dziecko. Guerra podreptał do łóżka i usiadł na nim spoglądając na dziewczynkę z konsternacją i ciekawością. — Nie powinnaś być teraz w szkole?
— Zwiałam z dwóch ostatnich lekcji — odezwała się drżącym głosem. Zgarnęła kwiaty odłożone wcześniej na stolik. — To dla ciebie — wręczyła mu bukiecik przewiązany kolorową wstążką. — Nie mogłam przynieść ci prawdziwych kwiatów więc — urwała. Fabricio ostrożnie wziął od niej bukiecik.
— Sama je zrobiłaś?
— Tak, jestem taką małą artystką.
— Te wszystkie obrazki — wskazał dłonią na rysunki na ścianach.
— To moje dzieło — wypięła dumnie pierś. — Cóż mogę rzec mam talent.
— To prawda — zgodził się z nią Guerra. — Masz pewnie jakieś imię?
— No tak, ty nic nie pamiętasz, jestem Alice — wyciągnęła w jego stronę drobną dłoń.
— Fabricio — uścisnął dziecku rękę i zauważył jak wędruje spojrzeniem do jego łysej głowy. — Ja też nie mogę się przyzwyczaić — powiedział posyłając jej uśmiech. — To tylko włosy — zaznaczył — szybko mi odrosną.
— Wiem, ale wyglądasz strasznie dziwacznie. Jak kibol.
— Kto?
— Zagorzały fan piłki nożnej — wytłumaczyła — Taki który urządza bijatyki na stadionach, pije za dużo i bierze za dużo — dodała wprawiając mężczyznę w lekkie osłupienie. — Dużo czytam.
— Ciekawy dobór literatury.
— Moje zainteresowania są wszechstronne — oznajmiła siadając obok niego na łóżku. Ściągnęła plecak i wyciągnęła z niej książkę — To dla ciebie — wręczyła mu egzemplarz Alicji w Krainie Czarów. — Wiem, wiem zaraz mi powiesz, że jesteś za stary na Alicję, ale przeczytaj to naprawdę świata książka.
— Dzięki, a wracając do książek to ty nie powinnaś być o tej porze w szkole? — zapytał ją.
— Zwiałam z dwóch ostatnich lekcji, ale kto by siedział na matmie i na relgii prowadzonej przez homofoba? — zapytała go.
— Rozumiem dlaczego zwiałaś z religii, ale matma?
— Nienawidzę matmy.
Uniósł brwi.
— Nienawidzę ułamków, działań na ułamkach i wszystkiego co wiążę się z matmą. To mi się do niczego nie przyda — splotła ręce na piersiach. — Pieniądze liczyć już umiem.
— Pokaż mi te książki — polecił.
— Serio? — oczy Alice rozbłysły. — Potłumaczysz mi?
— Oczywiście, że ci potłumaczę.
Stanowisko przygotowali na łóżku. Alice przysunęła stolik na którym podawano posiłki i usiadła wygodnie na kolanach Guerry. Fabricio oparł się o poduszki i sięgnął po podręcznik otwierając na zaznaczonym dziale. Dziesięciolatka pokazała mu zadane przez nauczycielkę ćwiczenia. Zaczął powoli tłumaczyć dziewczynce działania na ułamkach.
— Widzisz matematyka nie jest aż taka straszna.
— Z tobą jest łatwiej. Nasza nauczycielka — skrzywiła się opierając się plecami o jego pierś — Nie lubię tej szkoły.
— Dlaczego? Z powodu matmy?
— Z wielu powodów. Dzieciaki nazywają mnie Angielką, nauczycielka naciska bym mówiła używając angielskiego amerykańskiego, bo mówiąc po angielsku, angielsku odstaje od reszty. — prychnęła — Znam angielski lepiej od niej. A matma to wisienka na torcie.
— Twoja mama o tym wie?
— Ma za dużo zmartwień na głowie, żebym jeszcze jej dokładała. Bliźniaki, ty w śpiączce no i jeszcze dom spłonął.
— Zaraz co?
— Nie cały, ale wujek Francisco wraz z jakimś tam ekspertem od czegoś tam mówił, że pożar uszkodził konstrukcję i budynek jest do wyburzenia.
— Macie gdzie mieszkać?
— Tak, mamy. Ja na razie nocuje u Erica — celowo użyła innego imienia Santosa. Fabricio jeszcze by wyskoczył z łóżka i pobiegł stłuc go na kwaśne jabłko tak się nie znosili — a mamie wujek Conrado zaproponował drugą część bliźniaka. Nie wiem czy się zgodzi.
— Dlaczego?
— Bo ona i Conrado są jak Tomm i Jerrry. Nie znoszą się.
— Mam tylko jedno pytanie — odezwał się zaskoczony Guerra pochylając się nad dziewczynką. — Które przed kim ucieka?
Alice popatrzyła na niego i roześmiała się serdecznie. Wtuliła się w jego bok i ziewnęła szeroko. Dziesięć minut później spała. Fabricio także zasnął. I właśnie takich zastała ich Emily. Zaskoczona i rozczulona tym widokiem weszła do środka. Pozbierała książki córki i wetknęła je do plecaka , odsunęła stolik i ściągnęła mężowi okulary z czubka nosa. Fabricio otworzył oczy.
— Nie chciałam cię obudzić — powiedziała odkładając okulary na szafkę przy łóżku.
— Nie szkodzi — oboje popatrzyli na jasny czubek głowy dziecka. — Alice powiedziała mi o pożarze. Ci się stało?
— Zwarcie instalacji elektrycznej — wyjaśniła siadając. — Pożar udało się ugasić, ale naruszona została konstrukcja budynku więc nadaje się on do wyburzenia.
— Przykro mi.
Emily uśmiechnęła się smutno.
— Powinnaś przyjąć propozycję Conrado — odezwał się po chwili. — To dobry facet. Bywa wrzodem na d***e, ale nie jest taki zły.
Uśmiechnęła się lekko instynktownie przykładając rękę do brzucha.
— Coś cię boli?
— Nie — ujęła jego rękę i położyła na swoim brzuchu. — Kopią gdy słyszą twój głos — wyjaśniła obserwując jego reakcję. Oczy Guerry rozszerzyły się ze zdumienia. — Poczułeś?
— No, ich na pewno jest tam dwóch?
— Na pewno — zapewniła go.
— Puk, puk — rozległo się po chwili. Wybudzona z drzemki Alice usiadła na łóżku pocierając piąstkami oczy. — Mogę wejść?
— Nat — wydukał Guerra. — Co ty tutaj robisz?
Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 18:08:03 10-03-23, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 14:34:10 18-03-23 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA III, CAPITULO 111 cz.1
CONRADO/CAROLINA/OLIVIA/MARCUS/FELIX/HUGO/JOAQUIN/LUCAS
Między pracą, dopinaniem formalności w szpitalu w związku z pobytem tam Fabricia oraz byciem rodziną zastępczą dla Lidii, nie miał nawet chwili by pomyśleć o Fernandzie Barosso i swojej zemście. I był to pierwszy raz od prawie dwudziestu lat, kiedy starzec nie był pierwszą rzeczą, o której Conrado myślał zaczynając swój dzień. Zresztą ostatnimi czasy dni i noce zlewały się w jedno.
Lidia nocowała u Rosie, ale nie chciał wykorzystywać gościnności państwa Castelani tuż po tym jak sam został ojcem zastępczym. Karina de la Torre z opieki społecznej, która miała regularnie odwiedzać Saverina i pannę Montes, by przekonać się na własne oczy, jak przebiega ich wspólne mieszkanie, pewnie miałaby sporo obiekcji. Na szczęście bliźniak został uprzątnięty, szyby rozbite przez ludzi Barona wymienione, meble zastąpione nowymi, zamki wymienione, a na wszelki wypadek Conrado postanowił zamontować też monitoring. Dla Javiera była to bułka z masłem, a dzięki temu Saverin odetchnął z lekko ulgą. Nie bał się o swoje bezpieczeństwo, ale nie chciał, żeby ludzie Altamiry nagabywali Lidię. No i miał nadzieję, że Emily przyjmie jego propozycję i zatrzyma się w drugiej części bliźniaka. Jeszcze tego im brakowało, że w domu Guerrów padła instalacja elektryczna, powodując pożar.
− Miło, że zaszczyciłeś nas swoją obecnością. – Chłodny kobiecy głos powitał go w progu jego własnego gabinetu. – Chyba miałeś ciężką noc – dodała Jimena, mierząc wzrokiem jego niezbyt staranne ubranie.
Zwykle elegancki Conrado zrezygnował tego dnia z garnituru i pojawił się w urzędzie miejskim w zwyczajnych wizytowych spodniach i koszulce polo. Nie miał czasu się przebrać po szpitalu, więc od razu zjawił się na posiedzenie rady miejskiej. Miał w szafie awaryjną koszulę i marynarkę i zamierzał doprowadzić się szybko do porządku. Nic nie odpowiedział na uszczypliwą uwagę pani burmistrz, która opierała się o jego biurko jakby była u siebie i od niechcenia kartkowała jakieś dokumenty, które piętrzyły się na blacie.
− Miałem sprawy do załatwienia. Nie byłem ci przecież potrzebny, prawda? – dopytał, choć doskonale wiedział, że ma rację. Bustamante była po prostu ciekawa, jak idą jego układy z Baronem Altamirą.
− Pamiętaj, Conrado, poparcie ludzi może zniknąć z dnia na dzień. Wystarczy spojrzeć na biednego Rafę Ibarrę. Słyszałeś, że ma rozprawę pod koniec miesiąca? Fernando Barosso nie spocznie, póki nie wsadzi go za kratki.
− Fernando nie jest ani prokuratorem ani sędzią. I myślałem, że jesteś bardziej racjonalną kobietą – dodał na koniec z nutką dezaprobaty w głosie, ale nic sobie z tego nie robiła.
Chciał poczekać aż powie mu, co ma do powiedzenia i zniknie, ale nie zanosiło się, by miałą opuścić jego gabinet. Machnęła ręką, dając mu przyzwolenie, by się przy niej przebrał.
− W końcu znamy się jak łyse konie – rzuciła z lekkim błyskiem w oku, a on dał za wygraną i ściągnął koszulkę. Idealnie wyprasowana błękitna koszula wisiała na wieszaku w szafie, więc chwycił ją i wciągnął na siebie. – Słyszałam, że Baron daje ci się we znaki. Że też ze wszystkich sierot w tym miasteczku musiałeś akurat przygarnąć jego bratanicę. – Jimena wywróciła oczami.
− Przyszłaś tu, żeby krytykować moje życiowe wybory czy w sprawach służbowych? Jeśli to pierwsze, to już wystarczająco dużo ludzi patrzy mi się na ręce i czeka na potknięcie. Jeśli to drugie, proponuję, żebyś się streszczała, bo spotkanie rady za parę minut.
Wyglądała tak, jakby chciała coś powiedzieć, ale ugryzła się w język.
− Jak stoimy z Cyganami? Czy twój osobisty zatarg z ich patriarchą nie wpłynie na interesy miasteczka?
− Mam to pod kontrolą.
− Wiem, Conrado, już mi mówiłeś. Ale na przyjeciu urodzinowym doni Prudencji w El Tesoro nie wyglądało to na zacieśnianie więzi międzykulturowych.
− Na moją obronę powiem, że przydzieliłaś mi niewdzięczne zadanie.
− Sam chciałeś być burmistrzem, Conrado. Ten kto nosi koronę, musi umieć udźwignąć jej ciężar.
− Rzecz w tym, że nie jestem burmistrzem, a jedynie zastępcą. – Zapiął ostatni guzik koszuli i włożył ją sobie w spodnie, uważnie obserwując reakcję Jimeny. Wiedział, że zgodzili się na powolne przejmowanie przez niego obowiązków, ale trochę irytowało go, że obarczała go najgorszymi zadaniami, wykorzystując jego ponadprzeciętne zdolności interpersonalne.
− Jeszcze nie jesteś, ale to kwestia czasu. – Telefon Jimeny rozdzwonił się, po raz trzeci kiedy siedziała i czekała na Saverina. Zrzuciła połączenie lekko poirytowana.
− Coś ważnego? – zapytał zaintrygowany Saverin, a ona tylko się uśmiechnęła na znak, że nie ma się tym przejmować.
− Olivia znów narzeka na niekompetencję nauczycieli w szkole. O tobie wypowiada się pochlebnie – dodała, jakby chciała połechtać jego ego. – Wracając do tematu Barona: mogę liczyć, że się tym zajmiesz? Mieszkańcy wysyłają mi listy z zażaleniami, robi się coraz bardziej niespokojnie. Trzeba pójść na ugodę z Altamirą, inaczej może być nieciekawie.
− Wiesz, czego oni chcą? – Conrado zapiął guziki przy mankietach koszuli. Jimena machnęła ręką.
− Tego samego, co zawsze − miejsc pracy, równouprawnienia, możliwości samosądów. Chcą, żebyśmy uznali romskie prawo. Prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie.
− Chcą El Tesoro. Powiedzieli to wprost.
Jimena Bustamante wpatrywała się przez chwilę w Saverina, jakby sądziła, że ją wkręca. Potem odchyliła do tyłu głowę i roześmiała się tak głośno, że jej śmiech odbił się echem od ścian.
− El Tesoro to właśność prywatna. Wiesz o tym najlepiej, w końcu właścicielką jest twoja przyjaciółka. Posłuchaj, Conrado. – Jimena zrobiła się nagle poważna. – W nosie mam, czego chce Baron Altamira. Nie dostanie od miasta złamanego centavo i nie zamierzam utrzymywać tych jego darmozjadów z budżetu miasta. Spora ich cześć, mimo że tak gardzą naszą kulturą, jakoś nie wzbrania się od pobierania zasiłków. A wielu z nich ma naprawdę niemałe rodziny. Całe szczęście, że tylko nieliczni chodzą do tutejszych szkół, bo musielibyśmy też sponsorować ich edukację. Ale akurt ci jeszcze chcą się asymilować – dodała na koniec, jakby oddychała z lekko ulgą, że jednak nie wszyscy Romowie są skazani na straty. – Masz znaleźć sposób, żeby utemperować jego zapały i żeby uspokoić mieszkańców. Jesteś bystry, coś wymyślisz.
− Już wymyśliłem, ale niestety nie miałem okazji się tym zająć. Mój przyjaciel…
− Słyszałam o nim, przykro mi – ucięła mu szybko Jimena, jakby nie chciała w ogóle wdawać się w pogadanki o sentymentach. – Ale musisz umieć oddzielić życie prywatne od zawodowego. To trudne, ale nie niewykonalne. Coś o tym wiem.
Conrado pomyślał, że jeśli tak wyglądało zachowanie równowagi pomiędzy pracą a życiem prywatnym w jej wykonaniu, to chyba wolał z czegoś zrezygnować. Widać było, że nie poświęcała córce zbyt wiele czasu, zbyt była skupiona na karierze. Olivia dzwoniła już czwarty raz, a telefon Jimeny co chwilę wibrował, co było niebywale rozpraszające. Nie był jednak idealną osobą do dawania komuś rad rodzicielskich. Sam dopiero odnajdywał się w roli ojca zastępczego, a ze swoim prawdziwym synem nie miał okazji szczerze porozmawiać i odwlekał to jak mógł, skrycie mając nadzieję, że w ogóle nic nie będzie musiał Quenowi mówić.
− Zorganizujemy festiwal romsko-meksykański, żeby scementować przymierze między kulturami. Jeśli wyciągniemy do Barona rękę oficjalnie, nie odważy się na żadne sztuczki. Jego ludzie też chcą żyć z nami w pokoju, to on podburza wszystkich. Jeśli postawimy go przed faktem dokonanym, nie będzie miał wyjścia – poinformował Jimenę o inicjatywie, która już od dłuższego czasu chodziła mu po głowie.
− Brzmi sensownie. Masz do dyspozycji środki ratusza na specjalne wydarzenia, mój asystent pomoże ci z organizacją. Dlaczego jeszcze nie zatrudniłeś asystentki? – dodała trochę zdziwiona, po raz kolejny omiatając wzrokiem dokumentację.
− Nie potrzebuję takiej osoby, dziękuję. – Odmówił jak grzecznie potrafił. Wolał, żeby nikt nie patrzył mu na ręce i nie chciał też dawać pretekstu Fernandowi, by wynajął kogoś do szpiegowania. Sam umiał doskonale zarządzać swoim czasem. Co prawda cierpiała na tym jakość jego snu, ale nie było to coś, do czego nie byłby przyzwyczajony.
− Jak sobie życzysz. – W głosie Jimeny dało się wyczuć lekką kpinę, ale nie zamierzała się z nim spierać. Wiedziała, że jest najlepszą osobą na to stanowisko. Zanim opuściła jego gabinet, dodała jeszcze: − Conrado, nie myśl, że zapomniałam o naszej umowie. Doskonale o niej pamiętam. Ale musisz wiedzieć, że nie odejdę, dopóki nie będę miała pewności, że miasteczko jest w dobrych rękach. To moi ludzie, moja rodzina.
Saverin pokiwał głową, doskonale to rozumiejąc. Wziął swoją marynarkę i ruszył za nią do drzwi. Miał zamiar przedstawić pomysł festiwalu na radzie miasta.
***
Nie było tajemnicą, że nie miała przyjaciół. Zwykle chodziła własnymi ścieżkami a jej szorstki sposób bycia i nastawienie na zdobywanie najlepszych ocen od początku przykleiło jej łatkę „kujona”. Była postrzegana jako kujonka, która nie robi nic innego poza nauką na pamięć i angażowaniem się w życie szkoły. Nie było to wcale dalekie od prawdy. Carolina Nayera nigdy nie miała zamiaru zdobywać nowych znajomości, do szkoły przychodziła, żeby się uczyć i miała nadzieję, że dzięki ciężkiej pracy i intelektowi w końcu uda jej się wydostać z tego miasteczka. Poświęcenie się książkom było dla niej jedyną inwestycją w przyszłość. Większość uczniów zdawała się to rozumieć i już dawno przestała próbować zdobyć jej sympatię. Kiedy była dzieckiem, zdarzało się, że koledzy ze szkoły podchodzili, by zagadać, zachęceni jej nieprzeciętną urodą, która sama w sobie mogła zagwarantować jej dobry start, ale wkrótce przestali jej się narzucać. Ona jednak zawsze odbierała te zabiegi jako okazywanie jej litości – w końcu była sierotą, która nie miała nikogo. Nie chciała, żeby ludzie zbliżali się do niej z tego powodu. Jeżeli miała coś w życiu osiągnąć, zamierzała to zrobić na własnych warunkach, a nie torując sobie drogę współczuciem czy flirtami.
Tak więc od dawna postrzegana było jako kujonka i było jej z tym dobrze. Co prawda w jej wydaniu „kujoństwo” nie było niczym, czego można było zazdrościć. Zawsze stała w cieniu Marcusa Delgado. Obojętnie jak bardzo się starała i jak długo ślęczała nad książkami, zawsze była zmuszona zadowolić się drugim miejscem. Było to frustrujące, bo jemu nauka przychodziła z łatwością i nigdy o nic nie musiał się starać. Do tej pory było to dla niej motywujące i zachęcało tylko do cięższej pracy, ale im bardziej zbliżała się do zakończenia edukacji w szkole średniej, tym częściej myślała, że nie uda jej się osiągnąć zamierzonego celu. To było po prostu nierealne, a ostatnie wydarzenia tylko ją w tym uświadczyły.
Do tej pory była sierotą, trochę zbyt ładną na kujonkę, ale zbyt nieprzystępną, by się z nią zakolegować. Ostatnimi czasy stała się jednak najmłodszą spadkobierczynią jednego z najstarszych rodów w okolicy i to nie mogło przejść bez echa w tak małej mieścinie. Głowy oglądały się za nią, kiedy szła szkolnym korytarzem. I choć usilnie próbowała zakrywać twarz długimi czarnymi włosami, by przemknąć niezauważona na lekcje, zawsze znalazło się kilku śmiałków, którzy ją zagadywali. Nagle stała się interesująca i z nudnej kujonki przeobraziła się w osobę, z którą warto się zaprzyjaźnić. Bawiło ją to trochę, ale jednocześnie wcale nie dziwiło – ludzie mieli tendencję do schlebiania tym, od których mogli coś uzyskać. Jedyną osobą, która całkowicie się od niej odwróciła była jej jedyna koleżanka, Olivia Bustamante.
Olivia była jej całkowitym przeciwieństwem, nie tylko jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny. Carolina miała wokół siebie poważną aurę, ciemną karnację, bystre oczy i długie kruczoczarne włosy. Gdyby nie jej zwyczajny ubiór i wycofana postawa, mogłaby uchodzić za szkolną gwiazdę, ale ona wolała trzymać się w cieniu podczas przerw, a błyszczeć jedynie na lekcjach w oczach nauczycieli. Olivia natomiast była typową gwiazdeczką, z blond włosami i szczupłą sylwetką, którą podkreślała modnymi ubraniami, często starając się spersonalizować nawet najbrzydszy szkolny mundurek. Była córką pani burmistrz, ale nawet wcześniej była najpopularniejszą dziewczyną w szkole. Miała wszystko, łącznie z dobrymi stopniami, ale brakowało jej zdrowego rozsądku. Były całkowitymi przeciwieństwami, ale mimo wszystko znalazły wspólny język. Połączyła ich śmierć Roque – zawiązał się wtedy między nimi niepisany pakt o solidarności. Tylko one i chłopcy wiedzieli, co tak naprawdę się wydarzyło i czyniło to z nich jakiś mały klub. I choć żadna z nich nie przyznałaby tego głośno, podobała im się ta przynależność do grupy pod przywództwem Marcusa. Od czasu Wielkanocy stały się sobie bliskie i było w tym coś naturalnego. Nie były może przyjaciółkami od serca, nie wymieniały się plotkami o chłopakach i nie pożyczały sobie ubrań, ale pomimo tego łączyła je więź dużo silniejsza. Dlatego kiedy Olvia się od niej odwróciła, Carolina z ciężkim sercem musiała przyznać, że ją to zabolało.
W końcu nie prosiła się o to wszystko – o oficjalne przedstawienie jako dziedziczki rodu de la Vega, o wprowadzenie się na El Tesoro z ciotką Prudencją i Astrid. Wydarzyło się to szybko − szybciej, niż sobie tego życzyła. Nayera miała taki mętlik w głowie w związku z natłokiem nowych informacji, że nie wiedziała nawet kiedy podpisano papiery adopcyjne. Wcześniej się przed tym wzbraniała, chciała móc decydować sama o sobie, ale nie było to możliwe. Nie była głupia, wiedziała, że zarówno Joaquin Villanueva, jak i Fernando Barosso znajdą sposób, by wyjść na swoje. Poza tym obaj wielokrotnie udowodnili jej, że nie są godni zaufania, a co więcej – że są skłonni do okrucieństw. Sposób w jaki burmistrz Valle de Sombras potraktował Quena, nasyłając na niego swojego wiernego psa, był nie do pomyślenia. Wybrała więc mniejsze zło, z nadzieję, że może dzięki temu osiągnie swoje marzenie i wkrótce będzie mogła opuścić to miejsce. Miało to jednak swoją cenę – jedną z nich była utrata sympatii Olivii, która po raz pierwszy od dawna nie była w centrum zainteresowania.
Bolało ją, kiedy nie odpowiadała na jej „cześć”, a zamiast tego rzucała złośliwe komentarze o ulgowym traktowaniu, które zaczęli wobec niej stosować nauczyciele. Nie było to wcale zgodne z prawdą, ale Olivia uparcie chciała się do czegoś przyczepić, wbić jej szpilkę. W gruncie rzeczy Nayera rozumiała, dlaczego blondynka się tak zachowuje – czuła się zagrożona. Wszyscy walczyli o dobre stopnie i pozycję w szkole, a pomimo matki w zarządzie miasta Olivia wcale nie miała taryfy ulgowej. Jeśli już to musiała pracować dwa razy ciężej, by zadowolić Jimenę i ojca, który przeniósł się po rozwodzie do Monterrey i tam założył nową rodzinę.
Prawdziwy test przyszedł jednak w trakcie wtorkowej lekcji wychowania fizycznego. Wszystkie dziewczęta z czwartej klasy z ulgą powitały zmianę nauczyciela. Oliver Bruni nie tylko był miły dla oka, ale też wiedział, co robi – miał doświadczenie w nauczaniu, trenował już żeńskie drużyny sportowe. Był totalnym przeciwieństwem Eduarda Marqueza, którego lekcje zwykle polegały na rzuceniu im piłki i grzebaniu w swoim telefonie. Oliver starał się ich czegoś nauczyć, a pierwszą rzeczą, którą zrobił po objęciu posady, było przywrócenie dawnego porządku. Felix Castellano i Quen Ibarra powrócili na zajęcia z resztą chłopców. Sami zainteresowani nie byli szczęśliwi, bo oznaczało to, że czeka ich ciężka harówka w towarzystwie Lala, który na pewno już wyładowywał na nich swoją frustrację.
− Muszą się nieźle nie lubić – powiedziała cicho Sara Duarte, wiążąc tenisówki w przebieralni i chichocząc pod nosem. Idąc na wf widziały właśnie jak Lalo i Oliver mijali się z zaciętymi minami.
− Też by mi się nie podobało, gdyby ktoś ukradł mi posadę – dodała Lidia, śmiejąc się w głos. – Ale dobrze tak Marquezowi, może wreszcie zejdzie na ziemię.
− Niezmiernie się cieszę, że wreszcie mamy nauczyciela, który nas czegoś nauczy. – Olivia brzmiała jak zwykle na pewną siebie. – Lalo nigdy nie wykazywał się inicjatywą, a Oliver chce wystawić szkolną drużynę siatkówki w zawodach międzyszkolnych. Będzie to dobrze wyglądać na świadectwie.
− Skąd pomysł, że cię wybierze? – Rosie stała już przebrana w swój strój i przeglądała Internet w telefonie.
− Bo jestem dobra – odpowiedziała bez cienia wątpliwości blondynka. – Jak dobrze, że tutaj nie liczy się wykucie materiału na blachę albo pochodzenie rodziców − dodała złośliwie w stronę Caroliny, która wiązała właśnie długie włosy nad karkiem. – Pewnie cię to boli, co? Po raz pierwszy nie jesteś w czymś najlepsza. Oliver pewnie nie pozwoli ci grać w obawie, żebyś sobie nie złamała nosa. No i żebyś nie plątała nam się pod nogami.
Zaśmiała się cicho i kilka dziewcząt z jej świty zawtórowało jej, jakby były na każde jej zawołanie. Carolina zacisnęła gumkę na włosach trochę za mocno. Prawdą było, że sport nie należał do jej mocnych stron, a tak się złożyło, że zajęcia sportowe były wysoko punktowane przy przeglądaniu świadectw. Gdyby znalazła się w szkolnej reprezentacji, miałaby dużo większą szansę, by dostać się na wymarzony uniwersytet, nawet jeśli miała już niemal perfekcyjną średnią z przedmiotów standardowych. Postanowiła jednak nie dać jej tej satysfakcji.
− Mylisz się, Oli, cieszę się. – Zdobyła się na godność, uśmiechając się lekko w stronę blondynki, po czym przeniosła wzrok na Lidię Montes. – Lidia wreszcie będzie miała okazję zabłyszczeć. Wszyscy wiemy, że jest z nas najlepsza. Jestem pewna, że Oliver mianuje ją kapitanem.
Uśmiech z twarzy Bustamante zszedł jak ręką odjął. Nie mogła jednak nic odpowiedzieć, bo było to zgodne z prawdą. Poza tym jakiś czas temu zatopała topór wojenny z panną Montes, a świadomość, że była ona teraz pod kuratelą profesora Saverina również sprawiała, że nie chciała mieć z nią na pieńku.
− Dziewczęta, na salę!
Oliver się z nimi nie patyczkował. Musiały być przebrane i gotowe do zajęć już kiedy zadzwoni dzwonek. Nie było mowy o taryfie ulgowej ze względu na płeć. Jako były żołnierz Bruni znał się na dyscyplinie jak mało kto. Nie robiły też na nim wrażenia pochlebstwa uczennic, które próbowały wkupić się w jego łaski, zostawiając w jego gabinecie przy sali gimnastycznej słodkie przekąski.
− Panie profesorze, widział pan kosz babeczek, które panu zostawiłam? – Anakonda podniosła w górę rękę, jakby zgłaszała się do odpowiedzi, ale odezwała się, nie czekając na zgodę. – Chciałam pana oficjalnie powitać w naszej szkole. Mam nadzieję, że będzie się panu z nami dobrze pracowało.
„I że wybierze mnie pan do drużyny siatkówki” – dopowiedziała w myślach Carolina, mając ochotę się roześmiać. Anna Conde była naczelną pupilką, próbującą zjednać sobie każdego nauczyciela, ale do tej pory niewiele udawało jej się zdziałać. Nie była ani wybitna w nauce, ani specjalnie utalentowana muzycznie. Jedyne w czym dobrze się czuła to sport − kiedyś trenowała judo, a obecnie była w drużynie pływackiej i oczywistym było, że na studia planuje dostać się dzięki sportowemu stypendium.
− Widziałem – odezwał się nauczyciel, nie patrząc na dziewczynę, tylko po cichu sprawdzając obecność i notując coś w dzienniku. – I chciałbym, żeby to był ostatni raz. Ostatnie czego mi potrzeba to zawał serca przez zbyt duży poziom cholesterolu we krwi. Pokażcie na co was stać na sali gimnastycznej i nie wydawajcie niepotrzebnie pieniędzy.
− Nie chciałam pana przekupić, tylko powitać w naszych szeregach. Przykro mi, że pan tak to odebrał. – Anna spokorniała i zwiesiła głowę.
− Ale wazeliniara – mruknęła pod nosem Sara w stronę Lidii i Rosie, kiedy razem się rozgrzewały na sali gimnastycznej. – Myśli, że jak go przekupi słodyczami to da jej miejsce w pierwszym składzie? Typowe dla rodziny Conde.
− Mówisz, jakbyś znała ich trupy w szafie. – Montes również się rozgrzewała, trochę zaintrygowana słowami koleżanki.
− Nie da się ukryć, że Viola Conde nie jest najuczciwszą osobą, choć za taką próbuje uchodzić. – Sara wzruszyłą tylko ramionami. – Moja mama pracuje w policji i zna się z Violettą bardzo dobrze. Słyszałam to i owo.
− A Anakonda powinna chyba raczej inaczej się postarać, jeśli chce coś osiągnąć. Chyba nie o taką babeczkę Oliverowi chodziło – rzuciła Primrose od niechcenia, czym spowodowała, że Lidia zakrztusiła się ze śmiechu, mimo iż nic nie miała w ustach. Sara zrobiła się czerwona i klepnęła ją w rękę, jakby chciała zasygnalizować, by nie robiła takich aluzji, kiedy nauczyciel może ich usłyszeć. – No co? Nie pomyślałyście o tym? Młody, przystojny nauczyciel w szkole dla dziewcząt, trenował żeńską drużynę… Zgrupowania, treningi, wciąż w rozjazdach a w dodatku żołnierz. Czy tylko mi się wydaje to podejrzane? Chłop ma swoje potrzeby, a pewnie znalazły się takie idiotki, co aż pchały mu się do łóżka.
− Uważam, że nie powinnaś oceniać go pochopnie – zauważyła rozsądnie Carolina, wachlując się lekko dłonią, bo zawstydził ją sam pomysł koleżanki.
− Przecież nie oceniam. Mówię tylko, że jest taka ewentualność. Nie byłby to pierwszy raz, kiedy nauczyciel romansuje z uczennicą.
− Mniej plotek, więcej ćwiczeń! – zarządził Oliver, gwizdując w ich stronę kilka razy, po czym zaczął przechadzać się po uczennicach i poprawiać ich postawę.
− A nie mówiłam? – Rosie wskazała głową nauczyciela, który pomagał właśnie Olviii Bustamante się rozciągnąć.
− Znam takich dorosłych, co wykorzystują małolaty i uwierz mi, Bruni do nich nie należy. − Lidia postanowiła ukrócić zapędy fantazji panny Castelani. Spędziła u niej ostatnią noc z poniedziałku na wtorek i zdążyły się dość polubić.
Lekcja się rozpoczęła i tak, jak się spodziewały, Oliver chciał sprawdzić je w akcji. Lidia i Olivia zostały kapitanami drużyn i mogły wybrać sobie dziewczęta do gry. Potem miały stoczyć mecz i wydawałoby się, że dla wielu z nich był to mecz o życie. Dla tych, które faktycznie chciały się wykazać i zdobyć punkty u nauczyciela był to sprawdzian, a dla tych, które nie cierpiały wychowania fizycznego i zwykle uciekały przed piłką, gdzie pieprz rośnie, był to przykry obowiązek. Lidia wygrała grę w papier, kamień, nożyce i mogła wybrać pierwszą zawodniczkę do swojego teamu, którą okazała się Sara. Zastępczyni Marcusa w samorządzie świetnie radziła sobie z piłką i był to wybór oczywisty. Olivia miała nietęga minę, kiedy musiała poprosić Anakondę o dołączenie do swojego zespołu. Anna była dobra, ale nieprzyjemnie się z nią pracowało. Wkrótce drużyny zostały podzielone. Lidia była dobrej myśli – miała u siebie Sarę, Primrose, Carolinę, Nelę i Luz Marię. Carolina była kiepska, Nela bała się piłki, a Luz Maria miała dwie lewe ręce, ale przynajmniej wykazała się entuzjazmem. Natomiast Sara i Rosie były całkiem dobre, dzięki czemu udało im się stworzyć dobry team. Do Olivii trafiła dobra choć wkurzająca Anna, Paula z klasy matematycznej i nowa uczennica Soleil, która została wybrana ze względu na wysoki wzrost, bo pani kapitan jeszcze nie miała okazji ocenić jej umiejętności siatkarskich. Oprócz tego dwie uczennice, których imion Olivia nawet nie znała, ale wiedziały jak się gra i to jej wystarczyło.
Od początku było widać determinację blondynki, która szkolną rozgrywkę zamieniła w mistrzostwa świata. Anakonda serwowała jak natchniona, w pewnym momencie doprowadzając biedną Marianelę do płaczu, kiedy piłka pomknęła z prędkością światła i uderzyła Guzmanównę prosto w twarz. Okulary wbiły jej się w oczodoły, zostawiająć ślad i koleżanki z zespołu od razu poprosiły o czas, by zobaczyć, czy nie stało się coś złego.
− Trochę za ostro, nie uważasz? – rzuciła Olivia szorstko w stronę serwującej Anakondy, która wyglądała na znudzoną. Bustamante również chciała wygrać, ale nie po trupach.
− Sama jest sobie winna. Lalo miał rację – po co nosi te okulary na zajęciach?
− A może chodzi ci o to, że twój chłoptaś wolał jej towarzystwo na imprezie w niedzielę, co? – rzuciła Rosie półgębkiem, by Oliver nie mógł jej usłyszeć. Anna zrobiła się tylko czerwona na twarzy.
Wznowili grę. Nela trzymała się na uboczu, starając się tylko nie oberwać od Anny. Ogólnie mecz nie był kompletną porażką, jak zapewne sądził przed lekcją Oliver. Wygrała drużyna Olivii, która była z siebie niebywale zadowolona. Posłała w stronę Caroliny tak arogancki uśmiech, że Nayera przestała się nią przejmować. Przegrana drużyna Lidii po meczu zebrała się w kółeczku, by sobie pogratulować i sprawdzić, czy nikomu nic się nie stało. Luz Maria stłukła boleśnie kolano, ale jej poświęcenie w walce o piłkę było godne podziwu. Nela miała czerwone oczy, ale i ona wyglądała na całą i zdrową.
− Ogłosi pan to wreszcie? – zapytała w końcu Anakonda, patrząc ze zniecierpliwieniem jak Bruni notuje coś w swoim zeszycie.
− A co dokładnie, droga panno Conde? – zapytał, nie spoglądając na nią, a w jego głosie dało się wyczuć lekką kpinę.
− Kto będzie reprezentował szkołę! Przecież już wszyscy wiemy, że chce pan nas wysłać na zawody międzyszkolne. Zaprzeczy pan?
− Nie – odpowiedział i dopiero podniósł na nią wzrok. – Chciałem zobaczyć, jak sobie radzicie na boisku, miałem was trochę poobserwować i podjąć decyzję nieco później. Chyba, że chcecie wiedzieć już teraz…
− Tak, prosimy! – Olivia odgarnęła z twarzy włosy i wystąpiła krok do przodu, jakby była pewna, że to ona będzie kapitanem nowej drużyny.
− Dobrze, skoro chcecie. – Oliver podrapał się po głowie, jakby zastanawiał się, czy są w stanie przyjąć jego decyzję już teraz. – Na zawody pojedzie drużyna Lidii.
− Słucham? To chyba jakiś żart! – Anakonda prychnęła. Była pewna, że się przesłyszała.
− Ale to my wygrałyśmy! – Olivia się uniosła, nie rozumiejąc jego stanowiska. – Nie powinien pan wybrać najlepszych uczennic?
− Twierdzisz, że jesteś najlepsza? – Oliver spojrzał na nią zaczepnie, a ona spaliła buraka. – Bo według mnie nie udźwignęłaś ciężaru bycia kapitanem. Czasem twoje koleżanki plątały ci się pod nogami, jak to sama ładnie ujęłaś.
Zwykle jasna karnacja Olivii zniknęła bezpowrotnie, teraz już była czerwona jak piwonia. Na pewno słyszał ich rozmowę w szatni i jej przechwałki i teraz ją za to karał.
− Nie może pan…
− Jestem nauczycielem i robię to, co uważam za słuszne. Lidia wykazała się zdolnościami przywódczymi i pamiętała o tym, że to sport zespołowy. Kiedy Paula upadła i omal nie skręciła kostki, nawet na nią nie spojrzałaś – dodał, sprawdzając czy uczennica klasy matematycznej ma się dobrze. Na szczęście było to tylko stłuczenie. – Jeśli masz zażalenia co do tej decyzji, zostaniesz dziś po lekcjach i poćwiczysz serwis. Masz sporo do nauki w tym zakresie.
Gorszego upokorzenia nie zaznała w całym swoim siedemnastoletnim życiu. Nie odezwała się już jednak ani słowem i pozwoliła Oliverowi wieszać na sobie psy.
− W siatkówce nie liczą się tylko umiejętności czy wzrost, co było twoim głównym kryterium wyboru zawodniczek – dodał wskazując na Soleil i Annę, które były wysokie i szczupłe. – Liczy się też determinacja i walka do ostatniej piłki. Myślę, że wszyscy się zgodzimy, że Luz Maria pokazała nam dzisiaj, co to znaczy.
Dziewczęta z drużyny Lidii zabiły brawo w stronę nieśmiałej brunetki, która wcześniej rzuciła się po piłkę niczym reprezentant Polski, Michał Kubiak, podczas meczu o Puchar Świata w Japonii. Poszła niczym dzik w żołędzie, dzięki czemu mogły poprowadzić piękną akcję i zdobyć punkt. Olivia spuściła wzrok, zaciskając dłonie w pięści. Nie miała już długich doczepianych paznokci, których pozbyła się po ostatniej pamiętnej lekcji z Lalo, ale i tak zabolało. Dzwonek obwieścił koniec zajęć, więc poszła szybko się przebrać, by zmyć z siebie ten wstyd.
− Dobra robota, dziewczęta. Ale nie spoczywajcie na laurach. Macie duże braki i ciężko będzie wam konkurować, szczególnie z drużyną z San Nicolas. – Oliver postanowił sprowadzić wygrany zespół na ziemię, kiedy zostali sami w sali gimnastycznej. – Marianelo, lepiej przemyśl zrezygnowanie z okularów. Dzisiejsza lekcja udowodniła, że to nie jest najbezpieczniejsze rozwiązanie. Primrose – nie wiem, jaki jest szkolny regulamin, ale znając twojego dziadka, pewnie nie zezwala na takie dodatki – pokazał na jej nos, w którym tkwił okrągły kolczyk. – Na korytarzu rób, co ci się podoba, ale w sali gimnastycznej proszę być zawsze przygotowanym. Zero biżuterii, zero niebezpiecznych przedmiotów. Łańcuszki, kolczyki, bransoletki, zegarki – od tego jest szatnia, żeby tam je zostawiać. O włosach, jak widzę, nie muszę przypominać.
Wszystkie dziewczęta miały bowiem włosy spięte. Lidia i Rosie miały najkrótsze fryzury, ale nawet one zatroszczyły się o to, by im nie przeszkadzały w grze. Oliver zostawił je same i opuścił salę gimnastyczną, a one roześmiały się w głos. Będą najgorszą drużyną wszech czasów, ale przynajmniej miały ducha walki. No i warto było zobaczyć wściekłą minę Anakondy, której stypendium przechodziło koło nosa.
***
Ramię bolało ją od nieustannego serwowania, nogi odmawiały posłuszeństwa, kiedy co chwilę biegała po piłkę. Oliver Bruni nie rzucał słów na wiatr, naprawdę odszukał ją po lekcjach i kazał ćwiczyć na sali gimnastycznej zagrywkę. Sama nie wiedziała, czy rumieniec na jej twarzy to wynik wysiłku czy wstydu. A matka jak na złość nie odbierała telefonu. To wszystko było takie niesprawiedliwe, nie zrobiła nic złego. Dobrze, może była trochę zbyt surowa, może rzuciła kilka ostrych słów w stronę Caroliny i reszty koleżanek, ale przecież reszta też musiała zdawać sobie sprawę, że szkoła to nie tylko zacieśnianie więzi i przyjaźnie – to również rywalizacja. Wiedziała, że nie ma szans być najlepszą. Nie było jej to po prostu dane. Ale i tak robiła co mogła. Dla mamy, dla taty, dla Marcusa. To było wręcz śmieszne, takie żałosne, że kochała się w tym chłopaku od piątego roku życia, od kiedy przeprowadził się tutaj z matką z Bostonu. A on przez te wszystkie lata traktował ją tylko jak koleżankę. Zawsze sobie powtarzała, że to lepsze niż gdyby traktował ją jak siostrę albo bliską przyjaciółkę, jak Sarę Duarte. Tego by nie przeżyła. Ale i tak bolało. Może gdyby była ładniejsza, może gdyby była mądrzejsza wreszcie zwróciłby na nią uwagę? Ale obojętnie co robiła, nigdy nie była w stanie mu dorównać.
− Wystarczy na dzisiaj, możesz iść się przebrać – oświadczył w końcu Oliver, wchodząc do sali gimnastycznej.
Nie wiedziała, jak długo ćwiczyła, zupełnie straciła poczucie czasu. To mogła być godzina, ale równie dobrze mogły minąć trzy. Prawie nie czuła prawej dłoni i pomyślała, że wreszcie rozumie, co czuje Quen. Odłożyła piłkę na miejsce i powlokła się w stronę szatni.
− Panie profesorze – zagadnęła, zmuszając się, by użyć grzecznej formy, nawet jeśli nie uważała tego faceta za prawdziwego nauczyciela. – Czy jest szansa, że zmieni pan zdanie? Poprawię się. Naprawdę potrzebuję tych zajęć.
− Trzeba było o tym pomyśleć wcześniej – odrzekł sucho i zniknął w swoim gabinecie.
Łzy upokorzenia i bólu popłynęły zanim zdążyła je powstrzymać. Całą drogę do domu pokonała biegiem, mimo że nogi miała jak z galarety. Skierowała się prostu do gabinetu matki, gdzie ta nawet na chwilę nie odpoczywała od pracy. Jimena podniosła lekko wzrok znad dokumentów i ściągnęła z nosa okulary. Jej córka wyglądała okropnie. Miała na sobie strój od wychowania fizycznego, nawet nie kwapiła się, by się przebrać po szkole. Potargane blond włosy przykleiły się do spoconego czoła i wyglądała na wstrząśniętą.
− Dlaczego nie odbierałaś? – rzuciła z oburzeniem nastolatka, a matka tylko westchnęła. Cały dzień zrzucała jej połączenia, będąc pewna, że Olivia znów dramatyzuje. – Potrzebowałam cię.
− Już ci mówiłam, Oli, nie mogę co chwilę interweniować w szkole, kiedy tobie nie podoba się ocena nauczyciela. Musisz po prostu ciężej pracować.
Blondynka ugryzła się w język. Ciężej pracować? A co niby robiła przez cały czas? Nie wychodziła z domu, bo ślęczała nad książkami, nie imprezowała, bo nie chciała narobić mamie kłopotów, gdyby ktoś przyuważył ją w jakimś klubie w Monterrey. Nigdy nie pakowała się w kłopoty i robiła tylko to, czego od niej oczekiwano – ładnie wyglądała i była przykładną uczennicą. Kiedy powiedziała matce o drużynie siatkówki, którą stworzył nowy nauczyciel, ta nawet się nie zbulwersowała.
− Ty i siatkówka? – Jimena uśmiechnęła się lekko w stronę córki. Sport do niej nie pasował, nie wiedziała nawet, czy Olivia umie odróżnić piłkę siatkową od piłki do rugby. – Wygrali lepsi, Oliwko, pogódź się z tym.
Bardziej niż wszelkie upokorzenia Olivera Bruni, zabolało ją to jedno słowo – „Oliwka”. Ludzie zwracali się tak do niej, kiedy chcieli pokazać swoją wyższość i jakby litowali się nad upośledzonym dzieckiem.
− Nie rozumiesz, ten facet to jakiś degenerat!
− A co takiego ci zrobił? Kazał zostać po lekcjach? Ćwiczyć ciężej, żebyś zasłużyła na miejsce w drużynie? – Jimena wywróciła oczami. – Za moich czasów obrywało się linijką, kiedy znieważyło się nauczyciela, a zostanie po lekcjach to była łagodna kara. Przyjmij to z godnością i przestań histeryzować, mam dużo pracy.
− Ale on… − Olivia zaczęła, ale nie mogła dokończyć. Nic co powie, nie zmieni postawy jej matki. Już dawno musiała pogodzić się z faktem, że nie była dla niej najważniejsza. Ale to się zmieni. – Ale on zachował się niestosownie. Powiedział, że… − zawahała się. Jeśli to zrobi, nie będzie odwrotu. Ale nagle stanęła jej przed oczami twarz Bruniego, który drwił z niej przy wszystkich dziewczynach z czwartej klasy i wszelkie zahamowania zniknęły. – Powiedział, że jeśli chcę grać w szkolnej drużynie, muszę się bardziej postarać i zrobić dla niego coś więcej. Ten facet się do mnie dobierał.
Jimena odłożyła dokumenty i po raz pierwszy spoważniała. Olivia trzęsła się cała, co mogło wyglądać, jakby dopiero co była ofiarą molestowania seksualnego.
− Co powiedział? Co on ci zrobił, Oli? – Podeszła do córki i pozwoliła się jej wypłakać w ramię. – Obiecuję ci, że nie popuszczę tego płazem. Masz moje słowo. Nikt nie będzie zadzierał z moją córeczką. Nikt.
***
Zawieszenie w prawach ucznia miało też swoje plusy – Marcus wreszcie miał czas na poświęcenie się swojemu śledztwu. Joaquin nie był jedynym zagrożeniem i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Hugo mógł go zbywać i uważać jego domysły za śmieszne, ale on nie był głupi – zbyt wiele dowodów wskazywało na nadchodzącą wojnę karteli. Uprowadzenie Lucasa Hernandeza było tylko jednym ze zwiastunów. Korzystając z okazji, że nie ograniczają go lekcje i treningi piłki nożnej, a rodzice wybyli z miasta, sam postanowił zgłębić trochę temat. Dlatego kiedy tylko Gilberto wyjechał na coroczne ćwiczenia wojskowe w San Antonio, a matka pojechała do Monterrey na trzydniowe sympozjum dla adwokatów, od razu wsiadł w czerwonego jeepa, którego podarował mu Carlos, i ruszył do Nuevo Laredo. Czy było to lekkomyślne? Prawdopodobnie. Czy zamierzał zawrócić i zająć się nadrabianiem szkolnych zaległości, czekając aż kartel upatrzy sobie kolejną ofiarę? Absolutnie nie.
Irytowała go obojętność dorosłych, ich niekompetencja i bezsilność. Basty Castellano starał się jak mógł, ale nawet on nie mógł zbyt wiele osiągnąć w walce z takimi profesjonalistami jak Joaquin czy tajemniczy Odin. Policja miała związane ręce i pojedyncze jednostki niewiele mogły zdziałać, szczególnie wtedy, kiedy kierowały się literą prawa. Pojął to już dawno, ale dopiero kiedy Carlos wrócił ze stanu Tamaulipas z pustymi rękami, zdał sobie sprawę, że trzeba zacząć grać ostrzej, jeśli chcą przechytrzyć Templariuszy i Los Zetas.
Od kilku dni uważnie obserwował ludzi Joaquina. Codzienny poranny jogging Marcusa po lesie między miasteczkami przerodził się bardziej w rekonesans, a dystans wydłużył się i zwykle przebiegał też pod El Paraiso. Widział, jak Templariusze znikali i pojawiali się o równych godzinach, czasami w towarzystwie ludzi w ciężkich wojskowych butach. Od biedy można było poznać, że to nie Templariusze – ci wyglądali dużo groźniej. Od razu przypomniał sobie, co wiedział o Los Zetas – składali się głównie z byłych komandosów, wojskowych, nie była to grupa losowo wybranych ludzi. Byli dużo bardziej niebezpieczni od członków kartelu Villanuevy i wyglądało na to, że czuwali nad tym, aby Joaquin nie wywinął Odinowi żadnego numeru. Marcus Delgado miał niebywałą intuicję i tym razem również coś mu podpowiadało, że szef Los Zetas byłby głupcem, gdyby nie przysłał swoich szpiegów w okolice Monterrey. Według tego, co mówili Lalo i Lidia, ten cały Odin bardzo Joaquina nie lubił i chciał zrobić wszystko, by Villanueva zaczął tańczyć jak ten mu zagra. A to nie wróżyło niczego dobrego.
We wtorek wieczorem zatrzymał się w motelu na skraju miasta Nuevo Laredo, woląc nie ryzykować, że ktoś będzie go śledził. Zrobił szybkie rozeznanie w okolicy, domyślając się, że Carlos, Oscar i Eva zapewne woleli się nie wychylać i przez to ich poszukiwania Lucasa okazały się bezowocne. On zamierzał pójść o krok dalej. Z samego rana w środę przebrał się w garnitur, który ze sobą zabrał i przejrzał się w motelowym lustrze, starając się wczuć w położenie osoby postronnej. Bez szkolnego mundurka, z odpowiednio ułożonymi włosami wcale nie wyglądał na siedemnaście lat, z powodzeniem mógł udawać młodego biznesmena. Jeszcze w domu zrobił research wyszukując obiekty na sprzedaż w Nuevo Laredo: stare magazyny i fabryki – statystycznie właśnie takie miejsca kartele wybierały na swoje tymczasowe siedziby. Jeśli Lucas nadal żył, a Marcus gorąco w to wierzył, na pewno trzymali go na uboczu, z dala od wścibskich spojrzeń. Zastanawiało go tylko, dlaczego FBI do tej pory nie zainteresowało się sprawą. Był pewien, że mieli środki i umiejętności, by znaleźć Lucasa. Jeżeli tego nie robili, oznaczało to tylko jedno − musieli wyprzeć się Hernandeza, poświęcili go, by nie narazić na szwank swojej reputacji.
Marcus nie znał Los Zetas ani Odina, nie rozumiał jeszcze ich sposóbu działania, ale wyglądało na to, że podchodzą do swoich interesów dużo bardziej strategicznie niż Los Caballeros Templarios, którzy zwykle działali impulsywnie, a sam Joaquin bardziej martwił się o swój tyłek i reputację niż swoich ludzi. Marcus nie miał wątpliwości, że Los Zetas uprowadzili Lucasa, traktując go jako kartę przetargową w pojedynku z Joaquinem. Wiedzieli, że był on jego prawą ręką i wiedzieli też, że był szpiegiem, a Villanueva zamierzał wymierzyć mu sprawiedliwość osobiście. Zapewne słono zapłacił za Hernandeza. Pytanie tylko, dlaczego nie zabrał go do Valle de Sombras? Delgado nie miał bowiem złudzeń, że Hernandez znajduje się w Nuevo Laredo. Doskonale pamiętał, co widział dwunastego lipca – kilku wojskowych pakujących bezwładne ciało do auta na tablicach stanu Tamaulipas. To jedyny trop jaki mieli i czuł, że Eva i jej koledzy przegapili coś bardzo ważnego, kiedy ostatnio odwiedzili to miejsce. Nie szukali zbyt dokładnie.
Uwagę Marcusa przykuły dwa miejsca w przygranicznym mieście. Jednym był stary hotelik, którego remont trwał zdecydowanie zbyt długo i który nadawałby się na siedzibę kartelu, bo mógł pomieścić pokażną liczbę mężczyzn a znajdował się w na tyle ustronnym miejscu, że wychodzący i wchodzący mieli zagwarantowaną anonimowość. Drugim obiektem była opuszczona hala produkcyjna na granicy miasteczka, w pobliżu rzeki Rio Grande. Był to idealny punkt do handlu narkotykami – w końcu od amerykańskiego stanu Texas dzieliła ich tylko rzeka. Marcus bardzo chciał obejrzeć budynek, ale kiedy spotkał się z pośrednikiem, udając asystenta producenta filmowego, który szuka miejsca do kręcenia nowego filmu w Meksyku, został poinformowany, że hala nie jest do wynajęcia.
− Znalazłem ogłoszenie w Internecie – powiadomił pośrednika. – Musicie w takim razie zaktualizować ofertę – dodał, udając trochę rozczarowanego. Całkiem nieźle udał, że język hiszpański sprawia mu kłopot.
− Bardzo mi przykro, hala jest wynajęta do końca jesieni. Niech pan zostawi kontakt, zadzwonię, kiedy się zwolni. – Pośrednik wyczuł spory zarobek, ale Marcus skrzywił się tylko, dając mu do zrozumienia, że nie tego się spodziewał.
− Musiałbym to miejsce najpierw zobaczyć. Nie mogę kupować kota w worku. – Delgado powachlował się dłonią. – Niezłe macie upały w tym Meksyku.
− Nie jest pan przyzwyczajony? Myślałem, że w Kalifornii jest podobnie. – Pośrednik nie należał do najbystrzejszych ludzi świata, ale nie był totalnym idiotą.
− Nie stacjonuję w Kalifornii, głównie przebywam w Nowym Jorku – oznajmił sucho Marcus, całkiem wcielając się w postać zblazowanego asystenta produkcji. – Pan Winston potrzebuje ludzi wszędzie.
− Jasne, jasne rozumiem. Może mógłbym… chyba nie byłby to taki wielki problem… − Człowieczek z nastroszonymi sztywnymi włosami i lekkim wąsikiem wyglądał jakby walczył sam ze sobą. – Nie powinno być problemów. Oprowadzę pana po obiekcie. Będzie pan mógł przedstawić panu Winstonowi większy obraz.
− Wyśmienicie. Ma pan coś przeciwko, żebym zrobił zdjęcia?
Bułka z masłem, pomyślał Delgado, kiedy przestępował próg obszernego obiektu. Jego kroki odbiły się echem po pustej powierzchni i poczuł niemiły dreszcz na plecach. Taki sam dźwięk towarzyszył Joaquinowi Villanuevie, gdziekolwiek się pojawił. Marcus spojrzał ze wstrętem na swoje drogie wizytowe buty, który były źródłem tego postukiwania i przyrzekł sobie w duchu, że ubrał je po raz ostatni. Hala była pusta, co do tego nie było żadnych wątpliwości.
− I ktoś rzeczywiście to miejsce wynajmuje? Unbelievable. Tu nic nie ma. – Marcus rozejrzał się po wnętrzu, celowo wtrącając angielskie słówka.
− Wie pan, ja nie zadaję pytań moim najemcom. Ważne, że czynsz się zgadza. – Pośrednik uśmiechnął się, lekko zawstydzony, chyba sam zdając sobie sprawę, że to nieco dziwne. – Myślę, że obecny najemca traktuje to miejsce bardziej jak magazyn. Jest tu całkiem spora część piwniczna, grube betonowe ściany. Ja tam nie wiem, co tam wyprawiają, ale nie mnie oceniać. Mamy dwudziesty pierwszy wiek, prawda? – zachichotał nerwowo, ale kiedy Marcus zmroził go wzrokiem, ucichł.
− Piwnice doskonale pasują do wizji pana Winstona. To film gangsterski, o kartelach. Rozumie pan? – Delgado udał, że zamyśla się głęboko i pstryknął kilka fotek pustej hali.
− Nie mógł pan lepiej trafić! Chce pan obejrzeć piwnice? Musimy się jednak pospieszyć, właściciel pewnie niedługo wróci.
− Pan przodem. – Marcus udał, że jest tą sposobnością niezmiernie ucieszony.
W części piwnicznej nie znalazł jednak nic, co przykułoby jego uwagę. Jedyne, co rzuciło mu się w oczy to fakt, że to miejsce było idealne do przetrzymywania i być może nawet torturowania jeńców. Ściany były z grubego betonu, nie było też żadnej drogi ucieczki. Pośrednik nieruchomości opowiadał mu historię budynku i zachwalał korzyści, ale prawie go nie słuchał. Jak na powierzchnię, która powinna być w użytku, hala była zdecydowanie zbyt czysta i uporządkowana. Zupełnie jakby ktoś w pośpiechu zacierał ślady. Być może Marcus tylko to sobie wyobrażał, może był zły, że niczego nie udało mu się znaleźć i sam to sobie dopowiedział, ale podświadomie czuł, że ma rację. Jeśli Lucas Hernandez był w Nuevo Laredo to właśnie tutaj. Pożegnał się z pośrednikiem, podając mu fałszywy numer telefonu i prosząc o kontakt, kiedy hala się zwolni. Harvey Winston kręcący nowy film w opuszczonym magazynie na północy Meksyku? Gorszej bzdury nigdy nie słyszał, ale facet ze śmiesznym wąsikiem nie musiał o tym wiedzieć.
Zrezygnowany Marcus udał się do miejskiej kawiarni, by napić się czegoś przed odjazdem. Upał zaczynał dawać się we znaki i w czarnym garniturze wyglądał jakby wracał z pogrzebu. Ściągnął więc marynarkę, poluzował krawat i podciągnął rękawy białej koszuli. Stanął w kolejce, przeglądając wiadomości na telefonie. Skupiony na swoim śledztwie, w ogóle zapomniał o bożym świecie. W jednej wiadomości Carlos informował go o dyrektorze Perezie i jego okaleczeniu, uważając to za niezwykle zabawne. Marcusowi nie było jednak do śmiechu. Nie cierpiał dyrektora i uważał, że sprawiedliwość musi zostać wymierzona, ale zawsze by przeciwnikiem tego rodzaju samosądów. No tak, z tym że policja przecież miała związane ręce, więc jakaś ofiara Pereza w końcu nie wytrzymała i sama postanowiła chwycić za skalpel. Nie wiedzieć czemu stanął mu przed oczami okropny obraz chirurga w maseczce. Zarzucił sobie marynarkę na ramię i wystukał coś szybko w odpowiedzi do brata. Jeśli nie odpowie, Carlos pewnie złoży mu wizytę w domu i zdenerwuje się, kiedy go nie zastanie. Nie musiał wiedzieć o jego wycieczce do Tamaulipas. Po co go martwić, skoro i tak nie udało mu się niczego konkretnego znaleźć?
Kolejka przesuwała się powoli, tego dnia było dużo klientów, więc zajął się dalej wiadomościami. Felix poinformował go, że po szkole razem z całą paczką zamierzają go odwiedzić i przynieść mu wieści ze szkoły. Marcus był pewien, że kastracja Ricarda Pereza była newsem miesiąca i Rosie na pewno odpowiadała za rozpowszechnienie tej informacji pośród uczniów. Lekcje kończyły się o piętnastej, zamierzał więc wziąć kawę na wynos i od razu wracać do domu. Przed nim były bowiem trzy godziny drogi samochodem z powrotem do Pueblo de Luz.
Mężczyzna w kolejce przed nim miał kłopot ze złożeniem zamówienia, widać było, że nie jest tutejszy. Wtrącał hiszpańskie słowa, ale nie bardzo mu to wychodziło. Amerykanin. To go zaintrygowało.
− Dziękuję – powiedział mężczyzna, uśmiechając się do Marcusa, kiedy ten wytłumaczył pracownicy kawiarni, jakie ten chce złożyć zamówienie. – Chyba nigdy nie nauczę się hiszpańskiego.
Mózg Marcusa pracował na zwiększonych obrotach. Facet nie wyglądał na turystę. Miał na sobie koszulę i dżinsy, ale sposób w jaki się nosił sprawiał wrażenie, że nie jest tu przypadkiem. Jeśli tak kiepsko szło mu z hiszpańskim, zapewne nie mieszkał blisko granicy. Ludzie z Texasu z łatwością poradziliby sobie z tak trywialną rzeczą jak zamówienie kawy. Pozostawał więc jednak wniosek, że mężczyzna był z innych rejonów kraju. Co takiego robił w Tamaulipas? Jeśli już Amerykanie decydowali się na wczasy w Meksyku, wybierali raczej kurorty wypoczynkowe – Cancun, Acapulco, Puerto Vallarta… Nie znał nikogo, kto z chęcią przyjechałby pozwiedzać do Nuevo Laredo, szczególnie że w miasteczku swoją siedzibę miał groźny kartel.
− Nie ma za co – odpowiedział, przywołując na twarzy przyjacielski uśmiech. Jedną z zalet Marcusa Delgado było to, że szybko jednał sobie ludzi. Zwykle był dość skryty i poważny, ale kiedy chciał, potrafił być też czarujący. – Kawa się przyda. Straszne korki na granicy.
− Aż tak jestem oczywisty? − [link widoczny dla zalogowanych] ściągnął z głowy okulary przeciwsłoneczne i przeczesał włosy koloru ciemnego blondu palcami. – Ty chyba też masz za sobą długą podróż – zauważył, mierząc go swoimi bystrymi jasnymi oczami, a Marcusowi zdecydowanie nie spodobała się jego spostrzegawczość.
Znał tylko dwie grupy takich ludzi – wojskowi i policja. Jako że mężczyzna nie wyglądał na żołnierza, pozostawała ta druga kategoria.
− Tak, muszę złapać samolot do Los Angeles – powiedział, udając że jest zmordowany samą myślą o podroży. – Nie cierpię pogrzebów – dodał, stając przy oknie, gdzie razem z facetem mieli zaczekać na swoje zamówienia.
− Przykro mi, ktoś bliski?
− Ciotka. Wiesz, jak to mówią – z rodziną wychodzi się tylko dobrze na zdjęciach. Ale ona przysyłała też grube czeki na święta. Wypadało przyjechać. – Marcus wzruszył ramionami i z ulgą odczuł, że uśpił czujność swojego towarzysza. Nie wiedział, kiedy i gdzie nauczył się wciskać taki kit, ale był w tym bezkonkurencyjny. Już od dawna rozumiał, że kłamstwo idealne zawiera dostatecznie dużo szczegółów, by było wiarygodne, ale nie za dużo, by nie stało się podejrzane. − Ty też kogoś odwiedzasz? Nie wyglądasz jakbyś dopiero wracał z pogrzebu. – Marcus poprawił sobie niewygodny kołnierzyk koszuli i ku jego zdumieniu mężczyzna roześmiał się głośno.
− Właściwie to odwiedzam przyjaciela – wyjaśnił Amerykanin. Miał miłą powierzchowność i wyglądał na sympatycznego, ale coś w jego oczach nie dawało Marcusowi spokoju.
− Podziwiam. Mnie na odwiedziny w Meksyku są w stanie zmusić tylko pogrzeby. Ostatnimi czasy, coraz więcej ludzi tu umiera.
− Naturalna kolej rzeczy. – Facet pokiwał głową, jakby doskonale go rozumiał. – Cóż, też wolałbym, żeby przyjaciele odwiedzali mnie u mnie w domu, ale nic się nie poradzi, kiedy każdy jest zajęty pracą.
− Wiem coś o tym. W jakiej branży pracujesz? – zapytał, udając uprzejme zaciekawienie, a oczy jasnowłosego zamieniły się w szparki, kiedy uśmiechnął się szeroko.
− Nie uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział – zaśmiał się cicho, z lekkim błyskiem w oku przyglądając się Marcusowi. Czyżby go przejrzał?
− Pytam, bo masz wokół siebie aurę aktora, a tak się składa, że ja pracuję w branży filmowej. – Delgado również się zaśmiał i z satysfakcją obserwował jak oczy nowego znajomego wyrażają zdumienie. Zdołał uśpić jego czujność po raz kolejny.
− Nie jesteś na to za młody?
− Przeskoczyłem kilka klas. W Hollywood wiek nie ma znaczenia, chyba że potrzebna jest interwencja chirurga, a mi to nie grozi. – Kiedy wypowiedział te słowa, zdał sobie sprawę, że zabrzmiał trochę zbyt arogancko. – Miałem na myśli fakt, że pracuję w produkcji. Mój wygląd nie ma wielkiego znaczenia. Choć pomaga w nawiązywaniu kontaktów.
− Pańska kawa! – zawołała pracownica, ale niebieskooki stał jak wryty, przypatrując się Marcusowi badawczo.
− Twoja kawa. – Marcus wskazał na kasę, a ten w końcu otrząsnął się z letargu i poszedł po papierowy kubek z kawą na wynos.
− Miło było poznać. – Wyciągnął w kierunku bruneta dłoń, a ten uścisnął ją tak pewnie, że jeśli Amerykanin miał jakiekolwiek wątpliwości co do jego tożsamości, te zniknęły jak ręką odjął. – Mój przyjaciel już czeka – dodał, wskazując na auto po drugiej stronie ulicy. Czarny pick-up wyglądał dość potężnie pośród małych osobowych samochodów. Był nowy lub właściciel bardzo o niego dbał, niemal lśnił czystością, co było dziwne zważywszy na pył na tych terenach. – Miłej podróży.
Marcus pożegnał się z nim uśmiechem, obserwując jak Amerykanin znika na przednim siedzeniu obok kierowcy. Kiedy odjeżdżali, zdążył zauważyć, kto prowadzi samochód i omal nie upuścił kubka ze swoją kawą, którą właśnie odebrał od baristy. Czuł, że to nie może być przypadek i jego intuicja po raz kolejny udowodniła mu, że powinien jej zawsze słuchać. Wszystko zaczynało układać się w całość. Los Zetas rzeczywiście potrzebowali szpiegów w okolicach Monterrey, ktoś musiał mieć oko na Joaquina. I jeśli miał być szczery, trener Oliver Bruni doskonale pasował do tej roli. Tylko kim, u licha, był jego znajomy o bystrym spojrzeniu? Coś mu podpowiadało, że człowiekiem, który sprzedał Lucasa Hernandeza. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 14:38:43 18-03-23 Temat postu: |
|
|
część 2
Do domu Delgadów zaszli spacerem. Pogoda była ładna, ale kiedy zbliżali się do granicy miasteczka, widzieli już w oddali ciemne chmury nad Valle de Sombras. Kiedy całą paczką zaszli pod drzwi schludnego bungalowu, pocałowali klamkę.
− Co jest, nie ma go? – warknął Quen, pchając oszklone drzwi zewnętrzne, ale nie ustąpiły. Przykleił więc nos do szyby i próbował wypatrzyć coś w środku, ale nie było to możliwe.
− Napisałeś mu, że będziemy? – Rosie zwróciła się do Felixa, który podrapał się po głowie i sprawdził raz jeszcze wiadomości.
Nie było mowy o pomyłce, Marcus odczytał wiadomość i miał na nich czekać. Rosie wyglądała na lekko znudzoną. Pociągnęła nową znajomą, którą zabrała ze sobą, by usiadła z nią na ławeczce w ogródku przed domem. Do towarzystwa dołączyli wkrótce Adora, Miguel i Nela. Adora zaprosiła ją do wspólnej nauki, widząc, że Guzmanówna ma problem z socjalizacją, a Miguel przyszedł na doczepkę, bo nie miał nic lepszego do roboty. Quen poinformował go, że Marcus ma nowe gry na Play Station i mieli zamiar całe popołudnie poświęcić rozrywce a nie nauce.
− Co ty robisz? – Adora zwróciła się do Quena, który gimnastykował się przy wielkiej donicy przy wejściu.
− Wiem, gdzie Gilberto trzyma zapasowy klucz – odrzekł jak gdyby nigdy nic Ibarra, ale nie mógł zaprosić reszty do środka, bo w tym samym momencie na podjazd przed domem zajechał czerwony jeep należący do niedawna do Carlosa.
− A gdzie to się było? Wycieczek się zachciało? – Rosie podparła się pod boki, wyciągając szyję, by zobaczyć, czy Marcus nie ma ze sobą żadnych bagaży.
Przed wyjazdem z Nuevo Laredo zdążył się przebrać w wygodne ubranie, torbę schował do bagażnika i wyglądał tak, jakby dopiero wrócił ze sklepu. Wysiadł z auta, wskazując na pudełka z pizzą, które odebrał po drodze.
− Mogliśmy coś zamówić – próbowała go zagiąć.
− Tak było szybciej.
− Chciało ci się specjalnie jechać autem do pizzerii? Przecież to niedaleko. Mogłeś iść pieszo.
− Akurat wracałem od lekarza, więc zamówiłem po drodze.
− Jakiego lekarza?
− Fizjoterapuety.
− Sotomayora?
− Nie, Ferrera.
− Nie znam.
− To lekarz z Monterrey.
− Aha.
− Skończyliście już to przesłuchanie? Dziękuję. – Quen wywrócił oczami i poczekał aż Marcus łaskawie otworzy im drzwi.
Rozsiedli się wygodnie w salonie przy pizzy. Dla Adory Marcus zamówił zdrowe przekąski, ale chyba nie była z tego tytułu zadowolona, a może to tylko hormony dawały o sobie znać. Kiedy powiadomili Delgado o incydencie z Perezem, uważnie obserwując jego reakcję, zdziwili się, że nie bardzo go to wzruszyło.
− Carlos już mi o tym mówił – wyjaśnił na widok ich niezadowolenia.
− No ale teraz to chyba oczywiste, że ktoś inny przejmie dowodzenie w szkole, prawda? – Miguel był co do tego przekonany.
− Na razie Elodia będzie pełniła tę funkcję jako jego zastępczyni, a potem Dick na pewno wróci. Nie tak łatwo pozbyć się zarazy. – Felix nie był zadowolony z tego faktu, ale jako realista zdawał sobie sprawę, że pozbycie się Pereza na dłuższą metę na pewno nie wchodziło w grę.
− No, łatwiej pozbyć się jego klejnotów. – Rosie pokiwała głową, a jej nowa koleżanka parsknęła śmiechem, oblewając się przy tym colą. – Uważaj, ruda, bo Marcus będzie musiał po nas sprzątać.
− Gdzie tu jest łazienka? – zapytała Soleil, przyjmując kilka serwetek od Felixa.
− Do końca korytarzem i w prawo – wytłumaczył jej Marcus, a kiedy zniknęła, zmarszczył brwi. – A kto to taki?
− Soleil, nowa uczennica – wyjaśniła Rose jak gdyby była to najnormalniejsza rzecz pod słońcem, a on o nic już więcej nie pytał.
Zamiast tego zwrócił się do Adory i zagadnął jak się czuje. Miał wątpliwości, czy to na pewno w porządku, by tyle chodziła. W końcu ze szkoły do jego domu na końcu miasteczka był kawałek drogi. Zaoferował, że odwiezie ją i Miguela, żeby nie wracali na pieszo.
− Już chcesz się nas pozbyć? – Quen zakrztusił się pizzą. – Mieliśmy pograć w gry!
− Nie, mieliśmy dać Marcusowi lekcje i zdać mu relację z ostatnich wydarzeń. – Felix pacnął przyjaciela w tył głowy i skupił uwagę na brunecie. – Ja i Quen wróciliśmy na normalne zajęcia sportowe z Lalo. Oliver nas wywalił z lekcji dla dziewczyn. Powiedział, że to nie przystoi, żebyśmy mieli zajęcia koedukacyjne w tym wieku.
− Może sam chciał zgarnąć cały towar dla siebie – zauważyła Rosie, a kiedy wszystkie spojrzenia spoczęły na niej, wywróciła oczami. – Nie słyszeliście? Matka Olivii Bustamante wparowała dziś do szkoły jak rozjuszony buldog i chciała rozmawiać z Oliverem.
− Na pewno Olivia poskarżyła się Jimenie w sprawie tej drużyny siatkówki. Lidia mówiła, że Bruni wybrał was zamiast zespołu Olivii. – Felix był lekko skonsternowany tą sytuacją. Trochę go dziwiło, dlaczego nauczyciel wolał wysłać słabszą drużynę na zawody międzyszkolne, ale podobało mu się to, bo w końcu ta grupa składała się z jego koleżanek.
− Może, ale wyglądało to na coś więcej. Anakonda rozpowiada, że Oliver dobierał się do Olivii. Słyszałam, jak Anakonda opowiadała o tym w łazience – wyjaśniła Castelani, wgryzając się w swój kawałek pizzy.
− To niedorzeczne. – Felix pokręcił głową. Zdążył poznać Bruni’ego, ale nie pasował na takiego człowieka. – Olivia lubi histeryzować.
− Też tak uważam.
− Wczoraj mówiłaś, że trener ma chrapkę na uczennice. – Sara uniosła lekko jedną brew, przypominając sobie ich wygłupy na wtorkowym wuefie.
− Och, daj spokój, tak tylko mówiłam. To oczywiste, że Bruni niczego by nie próbował. Ale w drugą stronę to już jestem skłonna uwierzyć. – Rosie przesunęła się lekko na kanapie, by zrobić miejsce dla Soleil, która wróciła z toalety.
− Znam Olivię od dziecka, nie zrobiłaby czegoś takiego. – Felix był o tym święcie przekonany. – A Oliver to porządny gość. Na pewno ta sprawa szybko przycichnie. Czy Jimena oskarżyła go wprost?
− Nie, bo Bruni miał dzisiaj wolne. – Sara znała grafiki nauczycieli, więc mogła udzielić im tej kluczowej informacji.
− Miał wolne? – zaintrygował się Marcus, a ona tylko pokiwała głową, żeby potwierdzić.
Delgado pogrążył się w rozmyślaniach. Co było takiego pilnego, że Oliver musiał wziąć urlop, by pojechać do Nuevo Laredo i spotkać się ze swoim amerykańskim kumplem? Czyżby chodziło o przeniesienie Lucasa w bardziej ustronne miejsce? Podczas trzygodzinnej drogi powrotnej z Tamaulipas Marcus doszedł bowiem do wniosku, że Oliver Bruni jako były marines wpasowywał się idealnie w schemat członka kartelu Los Zetas. Nie lubił się też z Lalo Marquezem, wszystko zaczynało układać się w całość. Coś z tych myśli musiało się odbić na jego twarzy, bo Adora przypatrywała mu się z ciekawością. Uśmiechnął się tylko i nalał jej soku.
− Biedna Olivia – mruknęła Nela pod nosem i były to pierwsze słowa, które wypowiedziała tego dnia, czym sprawiła, że wszyscy lekko podskoczyli w miejscu, bo zapomnieli o jej obecności.
− A ty jak się trzymasz? – zapytała ją Adora, a Guzmanówna szybko pomachała rękami, jakby chciała zasygnalizować, że ma się dobrze i nie chce być w centrum uwagi. Peszyły ją spojrzenia wszystkich w pomieszczeniu.
− A twój brat nie chciał przyjść? – zapytała Sara, czym wywołała pioronujący efekt w salonie Delgadów. Quen syknął głośno, jakby ją ostrzegał, by nie wymieniała imienia jego kuzyna, Felix odłożył pizzę, bo stracił apetyt, a oczy Neli wypełniły się łzami. – Przepraszam. Po prostu pomyślałam, że po tym, co się stało, Jordi będzie chciał pobyć z przyjaciółmi.
Felix prychnął lekko, ale zaraz potem oberwał w potylicę od Primrose, tak samo jak wcześniej Quen od niego.
− A co takiego się stało? – zainteresowała się Adora, wpatrując się w Sarę, która zdawała się mieć obszerną wiedzę na temat swoich kolegów z klasy.
− Nie słyszeliście? – Panna Duarte zrobiła wielkie oczy, a potem spojrzała z wyrzutem na Felixa. – Nie powiedziałeś im?
− Nie jestem plotkarzem – mruknął tylko, a Rosie po raz kolejny chciała mu przyłożyć. Czasem warto było posłuchać o problemach innych, żeby na chwilę oderwać się od własnych.
− Byłą dziewczynę Jordi’ego znaleziono martwą w San Nicolas de los Garza. Została zadźgana przez dilera – wyjaśniła córka policjantki.
− Wiadomo kto za tym stoi? – Quen zagwizdał cicho, słysząc te wieści.
− Chyba nie, mama nie ma więcej informacji. Sprawą zajmuje się tamtejsza policja. Podobno Basty był u was w domu? – Sara zwróciła się grzecznie do Neli, która spuściła głowę.
Była w łóżku, kiedy zastępca szeryfa zawitał w ich domu w poniedziałkowy wieczór. Słyszała całe zajście ze swojego pokoju i nawet teraz, przypominając to sobie, zachciało jej się płakać.
− Nie widzisz, że ją denerwujesz? Daj jej spokój – rzucił karcąco Felix w stronę koleżanki, a Sara się zmieszała. Nie chciała doprowadzić Marianeli do płaczu. Myślała, że pokazuje w ten sposób empatię, ale nie wiedziała, co działo się za zamkniętymi drzwiami domu Guzmanów.
– Dlaczego płaczesz? Przecież nie lubiłaś tej całej Dalii, prawda? – dopytała Sara, a Nela przyjęła chusteczkę od Felixa, by móc wytrzeć mokre policzki.
− Chodzi o Dalię Bernal? – Marcusa zaintrygowała ta sprawa. Wiedział, że Dalia przyjaźniła się z jego byłą dziewczyną, Veronicą Serratos. – Była uzależniona?
− Na to wygląda – przyznał Felix i razem z nim i Quenem wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Przy grupie przyjaciół nie chcieli poruszać niewygodnego tematu karteli, ale wszyscy trzej pomyśleli dokładnie o tym samym – o Roque.
− Nie chodzi o Dalię. – Nela wytarła oczy pod okularami. – Jordi strasznie pokłócił się z mamą i nie wrócił do domu już drugą noc. Nie rozmawia ze mną i nie wiem, co się dzieje.
− Przejdzie mu. – Felix machnął ręką, ale w gruncie rzeczy trochę się zaniepokoił i wcale mu się to nie podobało. Jordan zawsze chodził swoimi ścieżkami i nie liczył się z nikim, ale jeśli pokłócił się z Silvią tak, że nie wrócił do domu na całe dwa dni, to sprawa wyglądała na poważną. Castellano wiedział, że żona Fabiana potrafiła zajść porządnie za skórę.
− Widziałem go dziś w szkole, więc chyba nie jest tak źle – oświadczył Quen, próbując mówić niefrasobliwym tonem, ale nikogo nie zwiódł. – Jordi jak zwykle spada na cztery łapy, nawet dzisiaj mnie szturchnął na korytarzu, więc jest dupkiem jak zawsze. Nie martw się, Nela, pewnie dziś wróci, bo dupsko mu zmarzło gdzieś na parkowej ławce.
Oczy Neli napełniły się ponownie łzami. To, co miało ją uspokoić, jeszcze bardziej wytrąciło ją z równowagi. Felix szybko przejął inicjatywę.
− To co, jak było u lekarza? – zwrócił się do Marcusa. Wiedział, że przyjaciel wciskał kit z doktorem Ferrerem, w końcu znali się jak łyse konie, ale był to odpowiedni moment na zmianę tematu, by bardziej nie denerwować Marianeli. – Jesteś w formie, żeby grać?
− Tak, to tylko rutynowe badania. – Delgado skłamał bez zająknięcia.
− A dlaczego nie chodzisz do tego lekarza… jak mu tam… Sergia Sotomayora? – Miguel podrapał się po głowie, przypominając sobie nazwisko ortopedy z Pueblo de Luz. – On chyba leczy Quena, nie?
− Tak i nie polecam. – Ibarra był co do tego stanowczy. Wszyscy zerknęli na niego skonsternowani, więc wywrócił oczami i wyjaśnił: − Wkurza mnie, okej? Wciąż tylko gada, że to wszystko siedzi w psychice i trzeba być wytrwałym. Rehabilitacja, ćwiczenia, zabiegi, terapia, bla, bla, bla. – Quen wykonał gest ręką, który świadczył, że lekarz tylko gada, a nie wykonuje żadnych działań.
− Ma rację, musisz być cierpliwy – zgodził się z doktorem Miguel. – Za bardzo się nad sobą użalasz. Nie od razu Rzym zbudowano.
− Filozof się znalazł – burknął Ibarra pod nosem. Zdążył polubić się z Miguelem, mimo że ten zawsze mówił mu szczerze, co myśli.
− Tak naprawdę nie lubisz Sergia, bo on spotyka się z Arianą – dodał Felix ze śmiechem. – A ty ją shippujesz z Hugiem.
− Co robię? Jesteś żałosny. – Quen prychnął, ze złością żując swoją pizzę. – W nosie mam Delgado i jego problemy sercowe. Bez obrazy – dodał w stronę Marcusa, jakby miało go interesować, z kim umawia się jego kuzyn, o którego istnieniu do niedawna nie miał pojęcia.
Marcus jednak w ogóle nie słuchał tej dyskusji, zbyt zaaferowany kwestią Olivera. Nie wyglądął na kogoś, kto molestuje młode dziewczyny, ale zdecydowanie był niebezpieczny. Po raz pierwszy żałował, że jest zawieszony w prawach ucznia. Nie mógł go obserwować. Na szczęście zawieszenie miało minąć z końcem tygodnia i od poniedziałku znów zacznie mu się przyglądać uważniej podczas treningów piłki nożnej. Być może natrafi na jakiś trop w sprawie Lucasa.
− O czym myślisz? – zapytała go Adora, ale nie miał na to gotowej odpowiedzi.
− Pewnie o zadaniu domowym. Ten kujon aż się wyrywa do pisania wypracowań. Leti zadała kolejne. Wysłałam ci mailem szczegóły. – Sara zaśmiała się, sadowiąc się wygodniej na poręczy fotela, na którym przysiadł Enrique.
− Zagadałbyś do macochy, żeby nie była taka surowa – wtrącił Ibarra patrząc na kapitana drużyny pływackiej, a do Felixa dopiero po chwili dotarł sens tych słów. – Oj, wiesz, co mam na myśli. Teraz, kiedy Leti się wprowadza…
− Co? Czemu się nie chwaliłeś? – Rosie trzepnęła Castellano w ramię, a on złapał się za nie i syknął z bólu. – Nie bądź mięczak. Wychowawczyni się do was wprowadza?
− Tak jakoś wyszło. – Felix rozmasował obolałe ramię.
Kiedy ojciec zapytał swoje dzieci wprost, czy mają coś przeciwko, by panna Aguirre zamieszkała z nimi, miał mieszane uczucia. Ella była wprost wniebowzięta, uwielbiała Leticię i wreszcie mogła mieć przy sobie kobiecy wzorzec. On jednak powiedział coś bardzo głupiego.
− „Nie mamy wolnych pokojów”? – Nawet Marcus nie mógł powstrzymać uśmiechu, kiedy Felix opowiedział im o tej niezręcznej rozmowie.
− Jakoś nie przyszło mi na myśl, że przecież nie muszą mieć osobnych sypialni, skoro są zaręczeni.
− Stary, ale jesteś pruderyjny. Wszyscy geje tacy są? Nawet świętoszek Delgado wie, że nie trzeba być małżeństwem do pewnych rzeczy. – Miguel mrugnął oczkiem w stronę siostry i „ojca” jej nienarodzonego dziecka, ale pożałował tych słów, bo po chwili w jego stronę poleciała ozdobna poduszka rzucona przez Adorę i zwaliła go na podłogę z oparcia fotela.
Felix skrzywił się i pozostawił pytanie o swoją orientację bez odpowiedzi. W szkole nadal się o tym mówiło i wiele osób odwracało się od niego, jakby był czymś zarażony, ale słowo się rzekło i zamierzał dalej walczyć o równouprawnienie i szerzenie świadomości wśród uczniów.
Żartowali i wymieniali szkolne plotki jeszcze przez jakiś czas, aż zaczynało się już ściemniać. Quen i Miguel poszli zagrać w gry w pokoju Marcusa i wyglądało na to, że jeszcze długo tu zabawią. Delgado upewnił się wcześniej, że tablica z postępami w jego śledztwie jest skrzętnie ukryta. Miał zamiar dodać do niej Dalię Bernal i Olivera Bruni. Następnie zaoferował, że odwiezie dziewczęta do domu, a Felix dotrzymał obietnicy złożonej Francisco i odprowadził Rosie.
− No właśnie, świętoszku, a kiedy zamierzasz powiedzieć Lidii, że nie jesteś gejem? – zapytała Rosie, kiedy razem zmierzali w stronę jej domu.
− Nigdy? – Bardziej zapytał niż stwierdził. – Po co mam jej o tym mówić?
− Bo gapisz się na nią jak cielę w malowane wrota. Nocowała u mnie przez dwa dni i to męczące udawać, że jesteś gejem. W pewnym momencie Lidia stwierdziła, że to ma sens, że się przyjaźnimy, skoro ja wolę dziewczyny, a ty chłopców i że pewnego dnia powinniśmy urządzić sobie nocowanie we trójkę. Wyobrażasz to sobie?
− Ale chyba nic jej nie powiedziałaś?
− Nie, bo jestem lojalna. Ale aż mnie skręcało, by nią potrząsnąć. Lepiej się pospiesz, bo ktoś ci ją sprzątnie sprzed nosa.
− A co, mówiła coś? – Felix otworzył szeroko oczy, a Primrose powstrzymała wybuch śmiechu. Wyglądał nawet uroczo, kiedy był taki nieporadny życiowo.
− Nie wiem, nie wiem… − Castelani spojrzała w niebo, udając, że się zastanawia. – Wobec niej też jestem lojalna. Jest w porządku, nie to co niektóre laski w szkole.
− Ale my się przyjaźnimy…
− To nie to samo co babska solidarność.
− Eh, nieważne. – Felix machnął ręką, nie było sensu się z nią kłócić. – Hej, Rosie! – zawołał jeszcze, zanim weszła do domu. – Dobrze cię widzieć uśmiechniętą. Nawet jeśli to tylko przez uciętą fujarę twojego dziadka.
− Mogłeś zwyczajnie powiedzieć „dobranoc”. – Westchnęła, krzywiąc się na samą myśl, ale zaraz potem się uśmiechnęła i pokiwała mu dłonią na do widzenia.
Felix wrócił do domu, kiedy było już ciemno. Ella oglądała jakiś głupkowaty serial na Netflixie i chciała go nim zainteresować, ale miał dosyć trzydziestoletnich aktorów, którzy odgrywali role nastolatków, więc sobie darował. Ojciec nadal był w pracy, co niespecjalnie go zdziwiło. Kiedy wszedł do swojej sypialni na piętrze, rzuciła mu się w oczy maleńka lampka w pokoju domu naprzeciwko. W otwartym oknie dostrzegł Nelę wypatrującą brata, który znów nie wracał.
Przez chwilę siedział na swoim parapecie i spoglądał w dół ulicy razem z nią, aż w końcu ich spojrzenia się skrzyżowały. Z daleka zobaczył, że uśmiecha się smutno, więc pomachał jej dłonią. Chwilę później do jej pokoju weszła Silvia, powiedziała coś niezrozumiale i kazała córce zamknąć okno i kłaść się spać. Nela rzuciła Felixowi przepraszające spojrzenie i posłusznie weszła pod kołdrę. Castellano jednak wpatrywał się jeszcze w ulicę i dom Guzmanów. Fabian wyszedł na zewnątrz wyraźnie wzburzony, pewnie znów pokłócił się z Silvią, bo odpalił papierosa. Felix pamiętał, że Guzman robił to tylko wtedy, gdy był naprawdę zdenerwowany. Zaciągał się powoli i nastolatek pomyślał, że wie, dlaczego. Nic go nie ciągnęło z powrotem do domu. Tam czekały go tylko kłótnie i wyrzuty. Nie wiedział, co zaszło w domu Guzmanów w poniedziałkowy wieczór, po tym jak jego ojciec przekazał sąsiadom smutne wieści, ale na pewno nie było różowo. Basty nie chciał wdawać się w szczegóły, wiedząc, że jego syn jest łasy na sensacje, dlatego nic mu nie powiedział. Felix miał wrażenie, że Fabian Guzman, podobnie jak jego córka, wypatrywał syna, ale w końcu skończyły mu się papierosy i nie mógł już dłużej udawać, że wyszedł na przerwę. Podniósł do góry wzrok i dostrzegł w oknie młodego Castellano, któremu kiwnął głową. Felix odwzajemnił uprzejmość i obserwował, jak Fabian wraca do domu, zamykając drzwi na klucz.
Tego wieczoru Jordi i tak już na pewno nie wróci.
***
Hancjenda El Tesoro powoli powracała do dawnej świetności. Wzgórze zieleniło się pięknie pomiędzy Doliną Cieni i Miastem Światła. Miało się wrażenie, że to miejsce jest oderwane od rzeczywistości, bo panowała tutaj prawdziwa sielanka. A pomyśleć, że jeszcze niedawno Alejandro Barosso ukrywał się w zabitym deskami głównym budynku, a potem musiał uciekać z kraju z fałszywymi papierami. Wydawało się to jakby w innym życiu. Teraz „Skarb”, jak nazwano tę ziemię przed laty, prezentował się jak na starych fotografiach. Prudencia Vega życzyła sobie, by odtworzono tę okolicę tak, jak ją zapamiętała. Nie było to wcale trudne – większość budynków zachowała się w idealnym stanie, więc należało tylko odkurzyć wnętrza, odnowić elewacje i zadbać o odpowiednie zagospodarowanie. Budynki, które zajmowała niegdyś służba, przearanżowano na pensjonat i Hugo musiał przyznać, że był to strzał w dziesiątkę. Fernando Barosso mógł tylko zgrzytać zębami, obserwując jak Jimena Bustamante i Conrado Saverin wzbogacają budżet miasta dzięki tej inicjatywie. A tak się złożyło, że wszystko, co denerwowało Fernanda, cieszyło Huga. Pierwsi goście już napływali do ośrodka wypoczynkowego, a szkolne wycieczki były już umówione. Dzieci z miasta chciały zaczerpnąć trochę świeżego powietrza i wypróbować atrakcje El Tesoro, do których zaliczała się między innymi jazda konna.
− Astrid jest zadowolona – mruknęła Ingrid, nawet nie kryjąc podtekstu w swoim głosie. Głową wskazała na pannę de la Vega, która radośnie oprowadzała jakieś dzieciaki z Monterrey po swoich włościach.
Ingrid i Hugo stali w lekkim oddaleniu przy padoku dla koni. Hugo uznał, że przyda jej się trochę relaksu po ostatnich wydarzeniach. I chociaż na ringu świetnie sobie radziła i mogła z powodzeniem wypocić negatywne emocje, uznał że przydałby się jej inny rodzaj rozrywki. Miał na myśli konie, których w El Tesoro przybyło sporo ostatnimi czasy. Prudencia chciała, by hacjenda znów była znana z hodowli najlepszych koni w okolicy. Delgado nie spodziewał się jednak, że zabierając przyjaciółkę w to miejsce, da jej tylko pretekst to innej rozrywki – nabijania się z niego i czynienia aluzji do jego życia uczuciowego, które zresztą w ogóle nie istaniało. Ale Lopez nie dała się przekonać.
− Nazywają to hipoterapią. Zamknij się i głaskaj swojego konia – rzucił w jej stronę, niemal wywracając oczami. Cieszył się, że choć na chwilę mogła zapomnieć o Peterze, ale wolałby nie roztrząsać tematu Astrid.
− Wiem, jak to się nazywa. Jestem z wykształcenia psychologiem, zapomniałeś? – Niemal wytknęła w jego stronę język, a to sprawiło, że nie mógł się dłużej na nią gniewać. – A tak w ogóle, to chyba pierwszy raz cię widzę w obecności zwierzaka. Jakoś nie pasujesz mi na kowboja.
− No co ty nie powiesz? – Delgado nawet na nią nie patrzył. Czesał długą grzywę karego konia, który chyba wyczuwał jego nieufność, bo parskał co chwilę i był niespokojny.
− Boisz się koni? – zdziwiła się Ingrid, odczuwając silną ochotę, by się roześmiać. Hugo Delgado nie wyglądał na typa, który boi się czegokolwiek.
− Nie przepadam za ideą jazdy konnej. Po co męczyć zwierzęta? Mamy przecież dwudziesty pierwszy wiek. Zawsze wolałem motory. Jestem z miasta, jakbyś nie wiedziała.
− Przepraszam, panie „miastowy”. – Ingrid uniosła ręce, jakby chciała go przeprosić za ten nietakt, po czym poklepała swojego gniadego konia po grzbiecie.
− Hugo lubi zwierzęta, ale to one nie przepadają za nim. – Do towarzystwa dołączyła Astrid z uśmiechem szerokim od ucha do ucha. Ingrid musiała się powstrzymać, by nie parsknąć śmiechem. Hugo za to nie był zadowolony.
− Nie moja wina, że twój kot jest dziwny – stwierdził, udając obojętność, ale w rzeczywistości poczuł się trochę urażony.
− To prawda, Guapo lubi tylko mnie i ciotkę Prudencję. – Szatynka uśmiechnęła się i bezceremonialnie dołączyła do Huga czesząc grzywę jego czworokopytnego znajomego. – Jak się podoba? – zwróciła się do Ingrid, pytając o jej wrażenie odnośnie El Tesoro.
− Jest naprawdę niesamowicie. Pamiętam, kiedy to miejsce było zapuszczone. Dzieciaki wkradały się i demolowały, co popadnie. Ale do głównego budynku nikt nigdy nie ośmielił się wejść. – Lopez przypomniała sobie dawne historie, które krążyły wśród młodzieży. – Ponoć straszył tu duch Leona Vegi.
− I nadal straszy. – Powaga, z jaką Astrid wypowiedziała te słowa sprawiła, że Ingrid wymieniła spojrzenia pełne konsernacji z przyjacielem. Dziedziczka Vegów roześmiała się tylko radośnie na ten widok. – Wuj miał paranoję. Podczas sprzątania znaleźliśmy kupę śmieci − talizmany, stare strzelby ukryte pod deskami podłogi. W pewnym sensie czuję, jakby jego duch nadal tu był.
− A jak układa się z Caroliną? Jak ona się w tym wszystkim odnajduje? – Ingrid obserwowała, jak jej koń skubie trawę.
− W porządku. Na razie nie mówi za wiele, chyba się wstydzi, ale czuję, że się przed nami otwiera.
− To nie ona jest małomówna, tylko ty gadasz za dwoje – zwrócił jej uwagę Delgado. – Nie dziwię się jej, że jest onieśmielona.
Astrid machnęła tylko ręką. Była z natury przyjaźnie nastawiona do każdego i często okazywała entuzjazm, co wiele ludzi irytowało, ale nie zamierzała się zmieniać. Często wprawiała też innych w zakłopotanie swoimi pytaniami i dociekliwością, ale nigdy nie miała nic złego na myśli. Była dobrym człowiekiem i Hugo doskonale o tym wiedział.
− A właśnie, zapomniałam wam powiedzieć! Będziemy kolegami po fachu! – Klasnęła w dłonie tak gwałtownie, że oba konie ostentacyjnie się odwróciły i odeszły w sobie tylko znanym kierunku. – Słyszeliście, co spotkało dyrektora? Jest na zwolnieniu, więc Elodia poprosiła mnie o przejęcie jego lekcji biologii do czasu aż nie wróci. Fajnie będzie, co? Będziemy się spotykać w pokoju nauczycielskim na ploteczki i takie tam.
− Super – powiedział cicho Hugo, a za plecami Astrid Ingrid z trudem musiała się powstrzymać, by się nie roześmiać. Delgado chciał jej rzucić strofujące spojrzenie, ale przypadkiem jego wzrok padł na jakiś punkt nad stodołą.
− Co tam jest? – Ingrid osłoniła oczy od słońca, wpatrując się w punkt, który zaintrygował Delgado, ale ten jej nie odpowiedział.
Wchodził już po drabinie na dach stodoły, gdzie, jak się okazało, zamontowany został uchwyt do łuku automatycznego.
− To stąd Łucznik posłał strzałę w wieczór urodzin cioci na aukcji… – zaczęła Astrid, ale Hugo jej przerwał.
− Właśnie wygląda na to, że nie zrobił tego samodzielnie. – Brunet zmarszczył brwi, dokonując bliższych oględzin sprzętu.
− Albo nie zrobiła, to może być kobieta – podsunęła sensownie Ingrid, ale nie miał ochoty się z nią spierać.
− Nie dotykaj tego, możesz zatrzeć odciski palców! – krzyknęła do niego z dołu Astrid, ale nie za bardzo się tym przejął.
Łucznik wyglądał na profesjonalistę, pomyślał o wszystkim. Bardzo by go zdziwiło, gdyby zostawił swoje odciski palców jako dowód. Jednak jego plan nie był idealny, jeśli zapomniał rozmontować sprzęt. Hugo jakoś nie chciało się wierzyć, że o tym zapomniał. Bardziej wyglądało to na nieprzewidziane okoliczności. Nie spodziewał się, że od tej pory trudno będzie wrócić na miejsce zdarzenia i zatrzeć po sobie ślady. Zszedł po drabinie na dół, nadal wpatrując się w łuk, który wyglądał na dość drogi.
− Co to znaczy? Może ten gość nawet nie potrafi strzelać? – Podsunęła Astrid, próbując zrozumieć, jakie motywy miał złodziej.
− Potrafi, co do tego nie mam wątpliwości. Ale to duża wskazówka dla policji – wyjaśnił Hugo, lekko nawet tym faktem rozbawiony. Łucznik trochę mu zaimponował.
− Co masz na myśli? – Astrid zmarszczyła brwi.
− To, że do tej pory policja uważała, że złodziej musiał być albo osobą z zewnątrz albo gościem przyjęcia, który zniknął podczas licytacji, ale wiemy już, że strzała została wystrzelona automatycznie z góry, bez interwencji człowieka.
− Czyli?
− Czyli złodziejem mogła być osoba, która podczas licytacji przebywała w namiocie i najprawdopodobniej tak właśnie było – dopowiedziała za przyjaciela Ingrid. – Idziemy na mrożoną herbatę? Umieram z gorąca.
Astrid zamrugała szybko powiekami, nie wiedząc, dlaczego ani Lopez ani Delgado nie wykazują większego entuzjazmu tym odkryciem.
− A nie powinniśmy wezwać policji? Basty głowi się nad tą sprawą od ponad tygodnia.
− Szczerze? – Hugo przekrzywił głowę, zerkając na dach stodoły po raz ostatni. – Policja powinna zająć się łapaniem prawdziwych przestępców. Jeżeli o mnie chodzi, to ten cały Łucznik wyrządził wszystkim przysługę. Gdyby nie on, kasa zasiliłaby konto Horacia, a tak dostali ją potrzebujący. Mi to wystarczy.
− Ale chyba to nie ty jesteś tym Łucznikiem? – Astrid zmrużyła podejrzliwie oczy, a Ingrid się roześmiała.
− Ustaliliśmy już, że Hugo nie ma cierpliwości do zwierząt, więc i z łukiem by sobie nie poradził. Nawet automatycznym. Niech lepiej trzyma się swojego glocka.
− Czego? – Astrid nie była w stanie zadać więcej pytań, bo Ingrid już kierowała się w stronę werandy domu, gdzie Prudencia czekała na nich z mrożoną herbatą. Astrid zniknęła na chwilę, by znaleźć swojego kota i zaraz miała do nich dołączyć.
− Wiele bym dała, by móc widzieć minę Fernanda, kiedy ponownie otworzyliśmy to miejsce. Bardzo był wkurzony? – zapytała starsza kobieta, uśmiechając się sama do siebie, zapewne wyobrażając sobie minę człowieka, który ją okaleczył.
− Bardzo to mało powiedziane – poinformował ją Hugo, ale nie było mu do śmiechu. – Radzę jednak uważać. Nando jest zdolny do wszystkiego, byle dostać to, czego pragnie. Zresztą nie tylko on. Zdaje sobie pani sprawę, że wiele osób ma chrapkę na tę ziemię?
− Mój drogi, jestem stara i ślepa, ale nie głupia. – Prudencia zgasiła go w iście swoim stylu, a w jej głosie zabrzmiało prawdziwe politowanie. – A Nanda znam dłużej niż ty żyjesz na tym świecie. Wiem, że może czegoś próbować, ale nie zamierzam się przed nim chować ani uciekać. Już dawno minęły te czasy, kiedy chowałam się w szafie jak mała dziewczynka. Teraz nie zawaham się przed niczym.
Hugo nic więcej nie powiedział. W głosie doni de la Vega zabrzmiała prawdziwa determinacja i coś mówiło mu, że nie chodzi tu tylko o zemstę, a bardziej o ochronę Saverina, którego Prudencia traktowała jak własną rodzinę.
− Jesteś wreszcie, dziecko, gdzie ty znów polazłaś? Te dzieci mają przewodnika, usiądź na chwilę i odpocznij – powiedziała Prudencia, a Ingrid i Hugo wzdrygnęli się, bo oni nie zdążyli zobaczyć jeszcze Astrid, a Prudi już usłyszała jej kroki zza węgła. – Coś się stało?
Musiała instynktownie wyczuć, że coś jest nie tak z jej bratanicą. Hugo i Ingrid dopiero po chwili zauważyli bladą jak ściana twarz Astrid. Ingrid pierwsza spostrzegła jej umazane krwią dłonie. Astrid nie była w stanie nic powiedzieć, pokazała tylko palcem w kierunku, z którego przyszła. Hugo pobiegł w tamtą stronę bez zastanowienia, a Ingrid dołączyła do niego po chwili. Kilka dzieciaków ze szkolnej wycieczki było roztrzęsionych. Ich wychowawczyni próbowała bezskutecznie odwrócić ich uwagę od czegoś, co wisiało na haku wbitym w ścianę budynku.
− To sprawka Barosso? – zapytała Ingrid, podchodząc bliżej, by dokonać oględzin.
Gruby kot Guapo, niegdyś o śnieżnobiałej puszystej sierści, teraz wisiał bez życia z rozprutym brzuchem, a świeża krew kapała na równiutko skoszoną trawę. Jakaś pracownica pensjonatu zabrała dzieci z miejsca zdarzenia i mogli porozmawiać spokojnie.
− Raczej nie. – Delgado pokręcił głową, krzywiąc się na ten nieprzyjemny widok. Nie lubił Guapo i to z wzajemnością, ale nie pochwalał takich akcji. − Czegoś takiego nie robi się zwierzęciu. Chyba, że chce się dać ostrzeżenie.
− Ostrzeżenie? – Ingrid przygryzła wargę, zastanawiając się, kto tym razem obrał sobie za cel pannę Prudencję i jej bratanicę.
− To Joaquin. Jestem tego pewna. – Astrid pojawiła się za nimi, trzęsąc się cała z gniewu. − Nie pierwszy raz pokazuje brak litości dla zwierząt. Ale czego ja się po nim spodziewałam? Nie ma współczucia do ludzi, więc dlaczego miałby przejmować się zwykłym kotem?
− Może Joaquin, może któryś z Romów, którzy ostatnio zrobili tu awanturę. Tego nie wiemy. – Hugo postanowił być racjonalny.
Obojętne było jednak kto to zrobił. Ktokolwiek to był, wszedł tutaj niezauważony i zdecydowanie nie pomógł w budowaniu dobrej reputacji nowo otwartego ośrodka wypoczynkowego. Hugo nie powiedział tego głośno, ale reaktywacja hacjendy El Tesoro wcale nie była tak dobrym pomysłem, jak mogło się wydawać. Zbyt wiele ludzi czyhało na tę ziemię, a co za tym idzie panie de la Vega znalazły się na celowniku.
***
Sprawa była poważna, skoro wszyscy zebrali się w czwartek w gabinecie pani wicedyrektor z ponurymi i zawstydzonymi minami. Conrado przypatrywał się wszystkim obecnym w pomieszczeniu po kolei, na dłużej zatrzymując się na Oliverze Brunim, który był niewinny. A przynajmniej tak twierdził. Saverin umiał czytać ludzi i chociaż nowy trener szkolnej drużyny piłki nożnej nie wyglądał na kogoś, kto mógłby popełnić przestępstwo na tle seksualnym ani czynić sprośne propozycje nieletniej uczennicy w zamian za utorowanie jej kariery sportowej, było w nim coś niepokojącego. Wszyscy nauczyciele zdawali się go lubić, a on sam budził zaufanie. Ale Conrado był podejrzliwy od kiedy go poznał. Między innymi dlatego poprosił Santosa o znalezienie więcej informacji na temat Olivera i jego potencjalnych związków z Lalo Marquezem, z którym ten z całą pewnością się nie lubił.
Leticia Aguirre uśmiechała się przepraszająco, kiedy głaskała zapłakaną Olivię po plecach, by nieco ją uspokoić. Cóż, ktoś musiał. Poprzedniego dnia pani burmistrz narobiła rabanu, kiedy wparowała do szkoły, żądając natychmiastowego usunięcia Bruni’ego ze stanowiska. Sprawa była skomplikowana, bo dyrektor Perez był nieosiągalny, a kiedy chciała zgłosić zajście na policję, córka zemdlała i nie można jej było ocucić, co skończyło się wizytą na pogotowiu. Sam Oliver był nieobcny przez całą środę i dopiero następnego dnia dowiedział się o oskarżeniu, które było niesłuszne dla każdej postronnej osoby. Basty Castellano stał przy drzwiach gabinetu z założonymi na piersi rękoma. Przyjechał tu bardziej w charakterze dobrego znajomego Jimeny. Nie było bowiem przesłanek, by aresztować nauczyciela. Jeśli już to on mógł oskarżyć Olivię o zniesławienie. Sam Bruni jednak nie miał takiego zamiaru.
− Nie usprawiedliwiam tego, co zrobiła pani córka – zaczął Oliver, będąc w autentycznym szoku po oskarżeniach – ale podejrzewam, że popełniłem błąd. Byłem zbyt surowy dla Olivii i jej koleżanek. To stare nawyki z armii, które staram się wyplenić. Przepraszam cię, Olivio, jeśli w jakikolwiek sposób poczułaś się skrzywdzona. Nie jest jednak w porządku rozpowiadanie takich kłamstw na temat mojej osoby. Nie wniosę oskarżenia, ale chciałbym otrzymać od ciebie oficjalne przeprosiny. Nie mam żony ani dzieci, ale opinia publiczna jest dla mnie ważna. Jestem trenerem tutejszej drużyny sportowej i to, co o mnie mówią ludzie, wpływa też na moich zawodników, a na to nie mogę pozwolić.
− Jest w dużym stresie, wciąż prace domowe, egzaminy, ten ciągły pęd, by być najlepszym i rywalizacja o stypendia – usprawiedliwiła swoją wychowankę Leticia. Serce jej się krajało, że blondynka musiała uciec się do tak podłego kłamstwa, by zwrócić na siebie uwagę i osiągnąć swój cel. Jak widać, osiągnęła efekt wręcz odwrotny.
− Dziękujemy za wyrozumiałość, Oliverze. – Jimena wreszcie się odezwała. Wybryk jej córki mógł zaważyć na jej karierze politycznej. Jeszcze nigdy nie czuła się tak upokorzona. – Osobiscie dopilnuję, by moja córka wystosowała oficjalne sprostowanie. Jeszcze raz przepraszam za to zajście. Obiecuję, że to już się nie powtórzy. Prawda? – ostatnie słowo wypowiedziała w stronę córki, która trzęsła się jak osika.
Olivia miała przez cały czas spuszczoną głowę, a na podłogę kapały raz za razem łzy z jej zaczerwienionych oczu. Pokiwała lekko głową, odczuwając taki wstyd, że nie była nawet w stanie spojrzeć na nauczyciela. Czy będzie miała odwagę jeszcze kiedykolwiek postawić stopę na jego lekcjach? W szkole koledzy i koleżanki nie dadzą jej spokoju. Oliver był powszechnie uwielbiany a za rozsiewanie takich obrzydliwych plotek mogła stracić twarz.
− Będę kolejną Anakondą – zawyła, kiedy Oliver opuścił gabinet w towarzystwie Elodii. Twarz ukryła w koszuli Leticii, plamiąc ją rozmazanym tuszem do rzęs, ale wychowawczyni zdawała się nic sobie z tego nie robić.
− Sama jesteś sobie winna. Co ci strzeliło do głowy? Jesteś głupsza niż twój ojciec! Czy niczego cię nie nauczyłam? – Jimena złapała się krawędzi biurka, bo cała ta sytuacja była ponad jej siły.
− Najlepiej będzie, jak wrócisz do domu i odpoczniesz – wtrącił się Conrado, spoglądając przyjaźnie na Olivię. Rozumiał, że Jimena jest zdenerwowana, ale nie powinna zwracać się w ten sposób do córki.
− Nie mogę, mam sprawdzian z matematyki. – Olivia spanikowała i wybuchnęła jeszcze głośniejszym płaczem.
− Usprawiedliwię cię – zapewnił Saverin, a nastolatka poczuła się jeszcze gorzej. Że też profesor, którego tak ceniła, był świadkiem jej totalnego stoczenia.
Leticia wyszła ze swoim narzeczonym, a Conrado odprowadził Jimenę i Olivię na parking. Kiedy szli szkolnym korytarzem, ku rozpaczy nastolatki przerwa akurat trwała i wieści już rozeszły się po szkole. Głupia Anna Conde pewnie już rozpowiedziała wszystkim o kłamstwach, jakich naopowiadała córka pani burmistrz. Wszystkie głowy się za nią oglądały, a ludzie krzywo patrzeli. Koleżanki, które jeszcze do niedawna śmiały się z jej nieczułych żartów, teraz poszeptywały za jej plecami i pokazywały ją sobie palcami. Hipokrytki. Chciała pożegnać się ze znajomymi, zachować chociaż odrobinę godności. Kiedy w tłumie zobaczyła Felixa, swojego najstarszego kolegę, z którym praktycznie się wychowała, zdobyła się na uśmiech, ale ten zniknął z jej twarzy jak ręką odjął, kiedy Castellano skrzywił się i ostentacyjnie odwrócił. No tak. Był adwokatem sprawiedliwości i prawdomówności, walczył o równouprawnienie i wolność słowa w szkole. To oczywiste, że nie będzie popierał jej egoistycznej postawy. Mogła zniszczyć komuś życie swoimi kłamstwami.
Kiedy panie Bustamante zniknęły za drzwiami, wszystko wróciło jakby do normalnej kolei rzeczy. Uczniowie zaczęli już głośno wymieniać się spostrzeżeniami, a większość pomstowała na Olivię i nawet proponowała petycję, by zawiesić ją w prawach ucznia.
− Marcus walnął w pysk szefa kartelu i dostał tydzień zawieszenia, a Olivia skalała dobre imię porządnego trenera i może sobie odpuścić sprawdzian z matmy? Gdzie tu sprawiedliwość? – Quen zacmokał cicho z niezadowoleniem, podrzucając na ramieniu plecak.
− Daj spokój, nie chciała źle – stanęła w obronie przyjaciółki Carolina Nayera, której szafka znajdowała się niedaleko kolegów i podsłuchała ich rozmowę.
− Nie broń jej. Słyszałem, co o tobie opowiada. Ciebie to nie obchodzi?
− Niech opowiada, co chce, nie bardzo mnie interesuje, co o mnie mówią inni. – Carolina się obruszyła. W gruncie rzeczy Ibarra miał rację, ale nie zamierzała dawać mu tej satysfakcji.
− Zapomniałem, że jesteś wyprana z emocji jak robot i ciebie szykany w ogóle nie ruszają – rzucił kąśliwie Quen, a ona zacisnęła pięści ze złości. Wcale nie była nieczuła, ale na taką pozowała.
− Wiem, że sobie z tego żartowałam, ale to nie przelewki. Serio mogła zniszczyć Oliverowi reputację. – Primrose podrapała się po głowie, trochę wstydząc się poprzednich komentarzy. Oliver Bruni wyglądał na porządnego gościa. Surowego, to prawda, ale nie gwałciciela.
− Co macie takie smutne miny? Niedługo weekend, a wiecie co to oznacza? – Do towarzystwa podeszła Sara Duarte, machając im jakimś świstkiem papieru przed oczami.
− Zakuwanie do sprawdzianów, wypracowanie na hiszpański, projekt do Saverina, nowe artykuły do szkolnej gazetki i pracę przy festiwalu romsko-meksykańskim? – Felix powiedział to tak sarkastycznie rozentuzjazmowanym tonem, że wszyscy obecni na korytarzu parsknęli śmiechem. – Nie mam czasu nawet myśleć przez weekend, bo tonę w pracach domowych.
− Jakim festiwalu? – zainteresował się Miguel, który pojawił się przy nich w towarzystwie Adory. – Pierwsze słyszę.
− Saverin wpadł na pomysł asymilacji z romską ludnością. Poprosił mnie o pomoc w oprawie muzycznej, mam już kilka pomysłów. Mój dziadek ma sporą kolekcję płyt i nagrań. Znalazłem też kilka ciekawych utworów, które skomponował w stylu cygańskim, ale nigdy nie ujrzały światła dziennego. Ciekawe dlaczego. – Felix zastanowił się nad tym przez chwilę, ale uznał, że nie jest to wcale takie dziwne, biorąc pod uwagę napięte stosunki w miasteczku.
− Pomogę ci, znam tamtą stronę medalu, więc będzie łatwiej – zaproponowała Lidia, która nie bardzo rozumiała chęć Conrada, by pokazać życzliwość romskiej społeczności, ale była niejako pośrednikiem pomiędzy dwoma grupami, więc mogła się przydać. − Mówiłeś coś o problemach z kompozycją na dwie gitary? – Lidia zajrzała mu przez ramię w papiery, które trzymał, a on szybko się odsunął, zanim Rosie nie zaczęła czynić żadnych aluzji.
− Tak, sam nie dam rady, to trudna melodia. Wiem, że dziadek, pisząc te utwory, na pewno myślał, że pomoże mu jego najlepszy uczeń. – Castellano skrzywił się na wspomnienie dawnego przyjaciela. − Przełknę więc dumę i poproszę Sami-Wiecie-Kogo o pomoc. Chyba tylko on jest w stanie zagrać z nut dziadka. Ja wolę pianino. – Felix wskazał głową Jordi’ego, który akurat pakował książki do swojej szafki niedaleko nich. Miał w uszach słuchawki, więc nie mógł ich usłyszeć.
Guzman pojawiał się na zajęciach w szkole, ale z tego, co mówiła Nela, wynikało, że do domu nie wrócił już trzecią noc, a jeśli już to bardzo późno i nad ranem już go nie było. Silvia kompletnie go ignorowała, a w całej rodzinie panowała napięta atmosfera, ale nikt ze znajomych nie zdawał sobie sprawy dlaczego.
− Nie potrzebujesz go, jest sporo dobrych gitarzystów, ktoś się znajdzie. – Rosie machnęła ręką, a Sara Duarte syknęła głośno, jakby jej koleżanka wypowiedziała właśnie bluźnierstwo.
− Może są dobrzy, ale Jordi jest najlepszy. Nie słyszeliście o Carlosie Santanie z Pueblo de Luz? Magicznych dłoniach z Miasta Światła? Gitara gitarą, był świetny, ale jak grał na skrzypcach, to dopiero ciarki miałam. – Zastępczyni Marcusa w samorządzie wyciągnęła przed siebie rękę, by pokazać im najeżone włoski. Nawet na samą myśl o muzyce Jordi’ego czuła podekscytowanie.
− Kiedyś może i był najlepszy, teraz nie wydaje się zainteresowany tematem, więc po co zawracać sobie głowę tym bufonem? – Rosie Castelani wzruszyła ramionami. Wychodziła z założenia, że nie można nikogo do niczego zmusić. – Chyba mówił ci, że już nie gra, prawda? – zróciła się do Felixa, który pokiwał głową.
− Tak twierdzi, ale kłamie jak z nut. – Felix westchnął ciężko. – Słyszę czasem wieczorami, jak gra na skrzypcach.
− Może to Nela? – podsunęła Adora, która zdążyła zakolegować się z bliźniaczą siostrą Jordana. – Przecież ona też gra.
− Gra, ale bardziej dlatego, że Silvia jej kazała. Z tego, co mówiłam mi Ella wynika, że Silvia wręcz nakazała Jordi’emu zostawić muzykę i skupić się na nauce akademickiej. Nie przystoi, żeby syn przyszłego gubernatora brzdąkał na instrumentach i śpiewał na miejskich festynach. – Felix wywrócił oczami, bo chociaż nie przepadał za Jordanem po incydencie z ukradzionym esejem kilka let temu, to Silvii nie cierpiał bardziej. – Nela nigdy nie chciała grać na skrzypcach. Zaczęła zajmować się wiolonczelą, kiedy żył jeszcze dziadek Val i chyba jej się spodobało, ale jej matka powiedziała, że skrzypce lepiej pasują do dziewczynki, kiedy Nela nabawiła się skoliozy od dźwigania futerału. Nela gra, ale poprawnie, nie ma w tym żadnego polotu.
− To babsko mnie przeraża. – Miguel wzdrygnął się na myśl o Silvii Olmedo. Nie poznał jej osobiście, ale z opowieści wynikało, że matką roku to ona nie zostanie.
− Nie tylko ciebie – dodał Quen, opierając się o szafki i posyłając ponure spojrzenie w kierunku kuzyna, który zdawał się w ogóle nie słyszeć, co działo się wokół niego.
− W każdym razie, słyszałem jak Nela gra i widać, że nie sprawia jej to przyjemności – ciągnął dalej Felix. – To na pewno Jordi. Ma takie pęcherze na palcach, że musi grać bez przerwy.
− Urocze, zwróciłeś uwagę na jego dłonie? – Rosie droczyła się z przyjacielem, ale na nieszczęście Felixa Lidia podłapała temat i już chciała coś powiedzieć.
− Nie, nie byliśmy parą – powiedział szybko, chcąc uciąć wszelkie dyskusje. Lidia nadal myślała, że jest gejem, nieszczęśliwie zakochanym w Jordanie.
− To już wiem. Jordi nie wygląda na geja. Ale czy byłeś w nim skrycie zakochany? – zapytała cicho, ale mimo że zniżyła głos do szeptu, reszta przyjaciół doskonale ją słyszała.
Quen wybuchł śmiechem. Aluzje Lidii były niedorzeczne, ale nie mógł jej winić, że tak myślała. W końcu Felix nic nie robił, by wyprowadzić ją i innych uczniów z błędu.
− A ja to niby wyglądam na geja? – oburzył się Castellano i zrobił się czerwony jak burak.
− Uspokójcie się! – Sara pomachała rękami i odciągnęła Lidię od Felixa. – Ja tu wam przyszłam powiedzieć o imprezie, ale przez te dygresje nie mogę dojść do słowa.
− Jakiej imprezie? – Adora chwyciła od koleżanki ulotkę reklamującą wydarzenie.
− Nieobecność dyrektora Pereza to najlepsze, co mogło nas spotkać! – Sara klasnęła w dłonie z uciechy. − W zeszłym roku szkolnym planowaliśmy z Marcusem wydatki z funduszu komitetu rodzicielskiego i mieliśmy zamiar zorganizować kilka szkolnych imprez. Między innymi dyskotekę na początek jesieni, ale Dick nie wyraził zgody. Stwierdził, że to żadna okazja a temat przewodni wydał mu się zbyt „prowokacyjny”. – Dziewczyna zakreśliła w powietrzu cudzysłów, wywracając przy tym oczami. – Ale jego nie ma, a ja posłużyłam się sprytem, by podsunąć papierek Elodii, a ona to klepnęła, więc szykujcie kiecki i garniaki, bo w środę czeka nas przyjęcie na sali gimnastycznej!
− W środę? Kto urządza imprezę w środę? – Quen jak zwykle był pesymistycznie zastawiony, od niechecenia przyglądając się kolorowej ulotce.
− Nie mogliśmy dostać sali w weekend, bo wtedy są tam treningi. Dicka nie będzie raczej do końca przyszłego tygodnia, więc nie mamy się czym martwić. – Sara uśmiechnęła się szeroko i spojrzała po wszystkich, ale nie widziała entuzjazmu. – Temat przewodni to sufrażystki! Kobiety w Meksyku otrzymały prawa wyborcze w październiku 1953 roku, więc żeby to uczcić i pokazać nasze stanowisko za równouprawnienien kobiet, impreza odbędzie się w stylu lat pięćdziesiątych i uwaga, uwaga, werble! – Sara wskazała palcem na Felixa, jakby się spodziewała, że będzie naśladował dźwięk perkusji i da jej chwilę na dramatyczną pauzę, ale nic z tego nie miało miejsca. Odchrząknęła więc i zdradziła tajemnicę: − Tym razem to panie proszą panów! Albo dziewczyny zapraszają dziewczyny – dodała po chwili w stronę Rosie, pokazując pełne poparcie dla odmiennych orientacji seksualnych.
− Dawaj tę ulotkę. – Primrose wyciągnęła jedną sztukę z naręcza, które trzymała Sara.
− Co myślicie? – Duarte wpatrywała się w znajomych, ale oni nie byli przekonani.
− Zorganizowałaś to, bo wiedziałaś, że żaden chłopak cię nie zaprosi? – Quen jak zwykle musiał wtrącić swoje trzy grosze. – Pewnie miałaś nadzieję, że Marcus się zgodzi z tobą pójść na odczepnego. Ale nie przewidziałaś, że będzie miał przyszłą mamuśkę w obwodzie.
Sara spaliła buraka, rzucając przepraszające spojrzenie Adorze, która tylko uśmiechnęła się lekko. Duarte próbowała przekonywać, że to wcale nie tak, ale nikt jej już nie słuchał.
− To głupota – stwierdził Felix, oddając swoją ulotkę.
− No pewnie, bo wiesz, że żadna dziewczyna cię nie zaprosi. – Rosie zaśmiała się w głos. – Nawet jeśli jakaś by chciała, to przecież „grasz w innej lidze” – dopowiedziała złośliwie, a on rzucił jej mordercze spojrzenie.
− Mam po prostu ważniejsze rzeczy na głowie niż imprezowanie – odciął się, próbując jakoś zachować godność. – Muszę zaplanować festiwal i spotkać się z panem Saverinem, by dopracować szczegóły.
− No to idź i zapytaj Jordi’ego, czy ci pomoże, zanim znów zwieje z lekcji. – Quen pchnął Felixa kilka kroków do przodu, by ten mógł pogadać z młodym Guzmanem, póki ten jeszcze był w szkole.
W tym samym momencie koło nich na środku korytarza zrobiło się zamieszanie, kiedy grupka dziewcząt zaczęła się przepychać między sobą i chichotać jak małolaty.
− Zapytaj go!
− Sama go zapytaj. Ze mną nie pójdzie.
− Ze mną też nie.
W końcu jedna z dziewcząt odważyła się podejść do Guzmana, by zaprosić go na potańcówkę w przyszłym tygodniu. Niska brunetka stuknęła go kilka razy palcem wskazującym w plecy, bo wyżej nie mogła dosięgnąć. Chłopak akurat skończył pakowanie książek i zatrzasnął szafkę. Spojrzał na dziewczynę, nie mając pojęcia, o co jej chodzi. Szczytem uprzejmości okazało się wyciągniecie jednej słuchawki z ucha, by mogła powiedzieć, jaką ma do niego sprawę.
− Cześć. Zastanawiałam się, czy nie poszedłbyś ze mną na szkolną imprezę w przyszłą środę? – Brunetka spaliła buraka, wypowiadając te słowa, a jej koleżanki za jej plecami wstrzymały oddechy.
Jordi miał twarz bez wyrazu. Nic nie odpowiedział, tylko wsadził sobie słuchawkę z powrotem do ucha, odwrócił się i odszedł w drugą stronę. Dziewczęta stały jak skamieniałe aż w końcu ze wstydu opuściły korytarz, bo kilka osób zaczęło się z nich nabijać.
− Co za gbur, mógł chociaż powiedzieć „nie” albo „mam inne plany” – skwitowała Rosie i nie sposób było się z nią nie zgodzić.
− Właśnie dlatego dziewczyny nie powinny zapraszać chłopaków – stwierdził Miguel, czym zasłużył sobie na oburzone spojrzenia siostry i reszty koleżanek. Ale Quen poklepał go po plecach, zgadzając się z nim w zupełności.
− To prawda. Laski po prostu nie umieją pogodzić się z odmową.
− No tak, bo ty jesteś przyzwyczajony, że słyszysz słowo „nie” – rzuciła złośliwie Sara, trochę zła, że jej inicjatywa nie spotkała się z przychylnością kolegów. – Dla was to żadna różnica, bo co tydzień jakaś daje wam kosza.
− Myślisz, że nie mam nic lepszego do roboty tylko chodzić na podryw? – Quen prychnął, dając jej do zrozumienia, że jej pomysł jest śmieszny. – Jak będę chciał pójść na szkolną potańcówkę to pójdę i tyle, nie potrzebuję pary.
− Z tym akurat się zgadzam. – Lidia pokiwała głową, doskonale rozumiejąc podejście Enrique. – Cały sens w emancypacji jest taki, że nie potrzebujemy facetów do szczęścia. Jesteśmy w stanie się dobrze bawić i bez nich. Bez obrazy – dodała w stronę kolegów, którzy jednak nie wzieli jej słów do siebie.
− No tak, ale pomyślałam, że będzie fajnie. – Sara się zasępiła. Entuzjazm po otrzymaniu zgody od pani wicedyrektor zniknął jak ręką odjął. – Jak tam chcecie, ja kogoś zaproszę. Biorę los w swoje ręce! – Uniosła do góry rękę jak superbohaterka i nawet Carolina, która przysłuchiwała się w ciszy tej rozmowie, parsknęła śmiechem.
− A ktoś będzie w ogóle pilnował tej imprezy? – Felix nie był przekonany co do tej inicjatywy za plecami Dicka Pereza. – Ignacio wraca jutro do szkoły i jestem pewien, że będzie próbował odwalić jakiś numer.
− Po co on wraca w piątek? Już by mógł poczekać do poniedziałku. – Quen nie lubił Fernandeza, zresztą z wzajemnością. Lekcje bez szkolnego chuligana były o wiele spokojniejsze.
− Może próbować, ale już mam opiekunów – wyjaśniła Sara. – Oliver się zgodził, a przy nim nikt numerów nie będzie odwalał, w końcu ma autorytet. Poprosiłam też Leti, a ona chyba przyjdzie z Bastym. Wypadałoby, żeby był też ktoś z rodziców – dodała w stronę Felixa, a on się skrzywił.
− Super – powiedział, ale mina mu zrzedła, kiedy oświadczyła, że Anita również zgłosiła się, by nadzorować młodzież. – To ja chyba sobie odpuszczę tę imprezę.
− Pytałam też pana Conrada, ale on jest zbyt zajęty.
− No tak, robienie za niańkę na licealnej dyskotece to już ujma dla jego godności. – Quen nie mógł się powstrzymać, by nie palnąć czegoś głupiego. Miał wrażenie, że Saverin zrobił się dla niego bardziej oschły niż wcześniej i ignorował jego pytania o projekt na przedsiębiorczość, przez co powrócił do swojego poprzedniego zdania na jego temat.
Lidia zmierzyła go wściekłym wzrokiem. Ktokolwiek był przeciwko Conradowi, był przeciwko niej. Trochę go tym wzrokiem speszyła, więc odkaszlnął i szybko zmienił temat.
− Idziemy na lekcje? Zaraz sprawdzian z matmy.
Jak na zawołanie rozległ się dzwonek i całe towarzystwo rozpierzchło się na odpowiednie zajęcia. Wszyscy mogli udawać, że jest inaczej, ale zwykła szkolna potańcówka była namiastką normalności w ich skomplikowanych życiach i każdemu przyda się odrobina odpoczynku od codzienności.
Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 14:49:20 18-03-23, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 14:42:11 18-03-23 Temat postu: |
|
|
część 3
Poczuł się tak, jakby ktoś smagnął go po twarzy biczem, ale w rzeczywistości oberwał lodowatą wodą z wiadra. Trząsł się cały i wcale nie chodziło o szok temperatur, a raczej o coś zupełnie innego. Czytał o tym, dokształcał się, miał zajęcia w akademii policyjnej, znał objawy z filmów, ale przeżyć głód narkotykowy to zupełnie co innego. Nie miał pojęcia, czym faszerował go Joaquin przez ostatnie tygodnie i szczerze mówiąc, wolał tego nie wiedzieć. Jedyne, o czym mógł myśleć to to, że potrzebował działki, bo w takim stanie nie było możliwości, by się uwolnił. Ani teraz, ani nigdy.
Lucas Hernandez był silnym facetem, znał sztuki walki i dobrze radził sobie nawet z wieloma przeciwnikami naraz. Ale w tej chwili czuł się jak kompletny słabeusz. Ramiona miał jak z papieru i był pewien, że schudł dobrych parę kilo. Żarcie, którym karmili Templariusze pozostawiało wiele do życzenia, a nawet kiedy trafiało się coś zjadliwego, nie był w stanie na to patrzeć, bo w czasie syndromu odstawienia zwracał wszystko, co wziął do ust. Chicle był jedynym, który się nad nim litował, po kryjomu przynosił mu czasem kanapki, a raz nawet udało mu się dostarczyć drożdżówkę. Zdążyli się poznać i polubić i maleńki Templariusz z tatuażem na szyi dowiedział się kilku interesujących faktów na temat agenta FBI − na przykład tego, że ten nie może żyć bez codziennej dawki cukrów. W tej chwili jednak Luke desperacko potrzebował innej dawki i sam siebie nienawidził za te myśli.
Czy o to właśnie chodziło Joaquinowi? Czy na tym polegała jego zemsta, wymierzenie sprawiedliwości, jakkolwiek by to nazwać? Wiedział, że Templariusze się nie patyczkują i ze szpiegami rozprawiają się w bardzo poetycki sposób, ale jeszcze nigdy nie słyszał, by faszerowali swoich więźniów nowoczesnymi narkotykami. Sami „rycerze” kartelu nie ćpali, to było zapisane w ich kodeksie. Pewnie zdarzało się kilku takich, co lubili sobie zaszaleć, ale jeśli nawet tak było, robili to w domowym zaciszu. Villanueva jednak stanowił wyjątek. Częściej był naćpany niż trzeźwy, ale z jakiegoś względu uchodziło mu to na sucho i został szefem. Lucas miał sporo czasu, by się nad tym zastanowić i musiał stwierdzić, że Joaquin chciał po prostu go złamać. Nie chodziło o sprawienie bólu fizycznego (co niewątpliwie miało miejsce po zażyciu dawki jego „serum”, jak nazywał tajemniczy narkotyk), ale chodziło o uzależnienie go od siebie. Wacky chciał mu pokazać, że jest taki sam jak on. Słaby, podatny na pokusy i że w końcu mu ulegnie.
Z początku odwiedzał go regularnie, potem wizyty ustały, a Hernandez zaczął obserwować u siebie pierwsze symptomy odstawienia. Miał dreszcze i było mu zimno, mimo że strasznie się przy tym pocił, a do tego chorobliwie swędziała go każda część ciała. Halacynacje były natomiast miłym dodatkiem, bo choć wtedy mógł na chwilę odpocząć od tego wszystkiego. Czasem widział Arianę, czasem Magika, który przynosił mu świeży sernik. Innym razem schizy robiły się przykre: znów miał dwadzieścia lat i był szkolony przez swojego apodyktycznego dziadka, który, delikatnie mówiąc, nie patyczkował się z nim. Jeszcze innym razem w jego wizjach pojawiał się ojciec i Fernando Barosso, którzy robią razem interesy. A czasem odczuwał silną chęć mordu, kiedy w halucynacjach dostrzegał twarz sympatycznego ortopedy, który teraz bawił się w dom z jego kobietą.
Lucas nie miał złudzeń. Wiedział, że będzie musiał coś zażyć, by móc normalnie funkcjonować, by choć pomarzyć o ucieczce. Nie zamierzał jednak błagać Joaquina o działkę. A wyglądało na to, że taki właśnie był plan właściciela El Paraiso. Usłyszał już, że się zbliża − postukiwanie skórzanych butów na korytarzu brzmiało teraz inaczej niż jeszcze dobę temu. Ciekawe dlaczego? Myślał na zwiększonych obrotach, ten dźwięk był dużo bardziej znajomy. Odbijał się echem od ścian El Paraiso. Roześmiał się.
− Widzę, że humorek dopisuje. – Villanueva wszedł do pomieszczenia i zajął krzesło naprzeciwko niego.
Chicle kulił się przy drzwiach, bojąc się odezwać, a Lalo, który przyszedł razem z szefem, stanął za Joaquinem, ukrywając się w cieniu.
− El Paraiso, serio? – Lucas ledwo poznał własny głos, który wydobył się z jego gardła. – Myślałem, że masz większy polot. Czemu zawdzięczam tę relokację? Los Zetas znudzili się niańczeniem mnie czy może wreszcie doszedłeś z nimi do porozumienia i zapłaciłeś tyle, ile sobie życzyli?
− Jestem zajętym człowiekiem, Luke. Nie mam czasu na podróże w tę i z powrotem. Muszę pilnować interesów, a ty przydasz mi się na miejscu. I jak? Boli?
Villanueva pochylił się lekko w krześle, by móc spojrzeć w przekrwione i podkrążone oczy policjanta. Twarz miał zapadniętą i bladą, ale nadal miał w oku tę iskrę, która sprawiała, że szef kartelu zaczynał wątpić, czy kiedykolwiek go złamie. Skurczybyk nie łatwo się poddawał.
− Bolą to mnie uszy od twojej paplaniny. – Hernandez nie przebierał w słowach. Ciężko mu się mówiło, ale nie zamierzał dawać Joaquinowi satysfakcji. – Możesz mnie naszprycować tym twoim świństwem, zaaplikować mi śmiertelną dawkę, nie będę cię błagał o litość.
Lalo poruszył się niespokojnie za plecami swojego szefa. Nawet dla niego to całe przedsięwzięcie to było za dużo. Villanueva natomiast obserwował uważnie Lucasa. Na jego twarzy pojawił się wyraz zadowolenia.
− To świetnie, bo wcale nie o to mi chodzi. – Joaquin wyciągnął z papierośnicy szluga i pomacał się po kieszeniach w poszukiwaniu zapalniczki. Nie mógł jej znaleźć, więc pstryknął kilka razy na Chicle, który w podskokach podszedł, by pomóc mu z papierosem. Joaquin zaciągnął się powoli i wydmuchał dym, napawając się cierpieniem Hernandeza. Doskonale zdawał sobie sprawę, w jakim stanie Lucas się teraz znajdował. Jako ćpun dobrze wiedział, czym jest parę dni bez odpowiedniej dawki. Jeśli Lucas miał o coś błagać, to tylko o towar. – Nie będę ci już podawał mojego serum, jest dla ciebie za drogie. Wszyscy moi klienci muszą odpowiednio płacić, by otrzymać towar. Tak też będzie w twoim przypadku. Musisz zarobić na swoje utrzymanie. Odpracować dług.
− Dług? – Policjant pomyślał, że się przesłyszał. − Chicle, odwiąż mnie. Wystawię Joaquinowi czek za pobyt w luksusowej piwnicy. Tortury i głodówka w cenie, tak? – Luke zmusił się do krzywego uśmiechu. – Chcesz zrobić ze mnie muła, który będzie przerzucał twój towar za granicę? Już raz próbowałeś mnie sprawdzić i ci nie wyszło. Poza tym sam nabijałeś się niedawno, że nawet wielkie FBI się ode mnie odwróciło, więc dlaczego myślisz, że ktokolwiek będzie chciał ze mną współpracować?
− Nie o taki rodzaj pracy mi chodziło. – Na twarzy Villanuevy pojawił się nieodgadniony wyraz.
− Trzeba mnie było zostawić u Bruna. Przynajmniej odpowiadał na moje pytania. A właściwie… co takiego próbujesz zyskać od Los Zetas? Bo chyba nie wierzysz, że naprawdę się wycofali z twojego terytorium? Ta nastolatka, która zginęła w San Nicolas de Los Garza… to przecież rewir Templariuszy. Czy nie stał za tym jeden z twoich dilerów? Zrobił to chyba na rozkaz Bruna?
Joaquin wyrzucił papierosa na podłogę i rozgniótł go, ze złością wpatrując się w plotkarza Chicle, który tylko zwruszył ramionami.
− Ja nic nie wiem, szefie! – usprawiedliwił się młodziak, plując sobie w brodę, że miał długi język i na wiele pozwalał Lucasowi w swoim towarzystwie. Polubił go, policjant nawet nauczył go czytać.
− Daj mu spokój, dźwięk się tu niesie. Lepsze były ściany piwnic w Nuevo Laredo – rzucił złośliwie Lucas, nie chcąc by Chicle miał kłopoty. Nic nie mógł zyskać, prowokując Joaquina, ale i tak była to jedyna rzecz, którą w tej chwili czuł się na siłach robić. Był bezbronny i oprócz ciętego języka niewiele mu pozostało. – Musisz zdawać sobie sprawę, że Odin próbuje cię wrobić, uwaga policji spocznie na tobie i twoich ludziach. Los Zetas powoli przejmują teren Monterrey, czy ci się to podoba czy nie.
− Nie zaprzątaj sobie głowy moimi sprawami, Harcerzyku. – W głosie Joaquina pobrzmiewała jawna kpina, kiedy wypowiadał jego pseudonim używany głównie przez Javiera. – Sprawy kartelu od dawna cię nie dotyczą. A odpowiadając na twoje poprzednie pytanie, nie będziesz mułem. Raczej byczkiem. – Villanueva wstał z krzesła i jak gdyby nigdy nic zapiął guzik eleganckiej marynarki, jakby właśnie miał zamiar opuścić ważne spotkanie biznesowe. – Każ Dante go przeszkolić – zwrócił się w stronę swojej prawej ręki.
− Dante? – Lalo zamrugał powiekami, jakby nie do końca rozumiał. Dla niego zmartwychwstanie kolegi po fachu też było niezłym szokiem. Obaj byli wiernymi ludźmi El Pantery i obu ich wykiwał Hugo. Od kiedy Dante wyszedł z pierdla, zachowywał się jednak tak, że ciężko było go rozgryźć. – Po co ma go szkolić? Hernandez był zawodnikiem MMA, zna się na rzeczy. Wiem, co mówię. – Marquez skrzywił się i mimowolnie pogłaskał się po policzku, który Lucas kiedyś prawie przypalił mu kuchenką indukcyjną. Bili się nie raz i chociaż Lalo zawsze miał przewagę liczebną, Hernandez dzielnie się bronił.
− Rusz głową, te gnojki od Hrabiego nie grają czysto. Niech Dante nauczy go jakichś trików ze spacerniaka, wszystko jedno. – Joaquin chciał jak najszybciej opuścić piwnicę baru, ale nie było mu to dane, bo Luke roześmiał się ochryple.
− Jeśli myślisz, że będę dla ciebie walczył w jakimś twoim chorym podziemnym kręgu, to grubo się mylisz. Nie kiwnę dla ciebie palcem. – Od śmiechu rozbolały go żebra.
− Więc nie walcz i zgiń, twój wybór. – Joaquin był niewzuszony. – Ale jeśli się wykażesz, może czeka cię nagroda. I nie mam na myśli medalu czy gotówki.
Lucas poczuł nagły świąd w okolicy lewego stawu łokciowego. A więc to była jego waluta. Chciał coś powiedzieć, wykrzyczeć mu w twarz, że jest pomylony, ale nie wydobył się z jego ust już żaden dźwięk. Joaquin wyczuł, że wygrał to starcie. Zbyt dobrze wiedział, co oznacza być na głodzie.
− Czy to na pewno dobry pomysł? – Lalo nie był przekonany. Zmierzali na górę i przechodzili właśnie przez bar, gdzie ludzie jak zwykle grali w pokera czy rozrywali się przy ruletce, nie zdając sobie sprawy, że pewien agent FBI zamknięty był kilka metrów pod nimi.
− Lalito, co ja ci mówiłem o podważaniu mojego autorytetu? – Villanueva wyszedł na zewnątrz budynku i wyciągnął kolejnego papierosa. Zaklął, bo zapomniał, że nie ma zapalniczki. Wpatrywał się przez chwilę w Lalo, jakby spodziewał się, że jego człowiek wyczaruje skądś ogień, ale Marquez nie palił. Nawet w tym okazał się bezużyteczny. – Musimy odrobić straty. Chyba zapomniałeś jak to było z Dziuplą? Przypomnij mi, kto miał pilnować kasy?
− To Kogut wtedy nawalił, nie zwalaj tego na mnie. – Lalo postanowił wyrazić się w tej sprawie jasno. Obrywało mu się za wszystkie niepowodzenia, a on przecież tylko wykonywał rozkazy. Więcej niż jednego pana, ale Joaquin nie musiał przecież o tym wiedzieć.
− Tak czy siak, ostatnie wydarzenia mocno nadszarpnęły nasz budżet, a Los Zetas podbiera nam klientów. Musimy wyjść na prostą. Harcerzyk zna się na fachu, zrobi wszystko dla działki.
− Nie wydaje mi się, to twardy sukinsyn.
− Nie znasz go tak jak ja.
− A może jednak znam go lepiej niż ci się wydaje, Wacky.
− Czy ty go czasem nie żałujesz? – Joaquin był pewien, że się przesłyszał. – Bo jeśli tak, to przypomnę ci, kto wciąż mi powtarzał, żebym się go pozbył. – Dźgnął Lalo palcem wskazującym w pierś, dając mu do zrozumienia, że to on był przecież nieufny wobec agenta FBI. − Nie posłuchałem cię, Lalo, więc teraz napawaj się sukcesem i powiedz mi „a nie mówiłem” zamiast stawać w obronie tego psa.
− Wcale nie staję w jego obronie, po prostu wydaje mi się, że on ma rację. Układy z Los Zetas nigdy nie kończą się dobrze. Oni chcą nas wykosić i zrobią to, bo jesteśmy osłabieni.
− A myślisz, że po co potrzebna mi dodatkowa kasa? – Joaquin spojrzał na swojego pracownika jak na idiotę. – Potrzebujemy środków, by z nimi walczyć. Niedługo zrobi się gorąco. Masz oko na Bruna?
− Tak.
− Kręci się wokół Caroliny?
− Nie zauważyłem. Ale wiem, że wybrał ją do drużyny siatkówki czy coś w tym rodzaju. To głupota, bo twoja siostrzyczka nie umie odbić porządnie piłki, ale co ja tam wiem.
− Licz się ze słowami, Lalo. – Villanueva pogroził mu wzrokiem, ale nie kontynuował tematu. Wiedział, że Odin wyśle swojego wiernego pieseczka na przeszpiegi i obecność Olivera Bruni w okolicy nie wróżyła niczego dobrego. – Zająłeś się Jonasem?
− Tym Cyganem, co zadźgał tę dziewczynę, Dalię Bernal? – Marquez skrzywił się na samo wspomnienie. – Jest nietykalny. To syn Barona Altamiry.
− gów*o mnie obchodzi, czyj to syn. Niech się dowie, że kto wykonuje rozkazy kogoś innego niż moje, marnie kończy.
− Szefie, on ma dopiero dziewiętnaście lat…
− A co mnie to, k***a, obchodzi? Dziewczyna miała lat siedemnaście, cheerleaderka, ładna, miała całe życie przed sobą. – Villanueva ostatnie słowa wycharczał przez zaciśnięte gardło. Lalo miał przez chwilę wrażenie, że szef zamierza go uderzyć. Nic jednak takiego nie miało miejsca. – Trzeba pokazać, że Los Caballeros Templarios nie miało z tym nic wspólnego. My tak nie działamy, jasne?
− Jasne. My wolimy testować nowe świństwa na nastoletnich chłopcach.
− Zamilcz, bo nie ręczę za siebie. – Joaquin prawie unosił już dłoń, by zdzielić nią Lala, ale w porę się opamiętał. Nie mógł uwierzyć, że ten akurat w tym momencie wypominał mu śmierć Roque Gonzaleza.
Nie było sensu kontynuowania tej dyskusji. Zresztą nawet gdyby chcieli, nie było im to dane. W ułamku sekundy w ciszy usłyszeli tylko świst i dziwny szelest. Joaquin złapał się za policzek, sykając z bólu.
− Co do diabła… − warknął, dotykając dłonią policzka, a następnie przyglądając się kropelkom krwi, które zostały na jego palcach. Coś zraniło go w locie.
Razem z Eduardem odwrócili się w stronę drzwi wejściowych do El Paraiso, w których utknęła srebrna strzała, a do niej przymocowany liścik. Joaquin instynktownie odwrócił się w stronę, z której strzała przyleciała. Na dachu budynku naprzeciwko baru dostrzegł tylko smukły ciemny kształt, który po chwili zniknął jak kamfora.
− To ten gość, Łucznik z Miasta Światła, Złodziej z El Tesoro – poinformował go Lalo, a wściekły Joaquin nie miał nawet ochoty go strofować.
Sięgnął po liścik, który przymocowany był do drzwi. Nie potrafił wyciągnąć strzały, która utknęła głęboko. Ktokolwiek strzelał, wiedział, co robi. Oderwał wiadomość i przeczytał kilka zdań, które układały się w biblijny cytat:
„Tych sześć rzeczy w nienawiści ma Pan, a siedem budzi u Niego odrazę: wyniosłe oczy, kłamliwy język, ręce, co krew niewinną wylały, serce knujące złe plany, nogi, co biegną prędko do zbrodni, świadek fałszywy, co kłamie, i ten, kto wznieca kłótnie wśród braci.” (Księga Przysłów, 6:16-19)
− To ma być groźba? – Marquez zajrzał przez ramię Joaquinowi, by móc odczytać treść przesłania.
− Raczej ostrzeżenie. – Joaquin zmiął notkę w kulkę i zacisnął na niej pięść. Słowa o przelaniu niewinnej krwi były pogrubione i domyślił się, że nie bez powodu.
− To beznadziejny pomysł układać się z Los Zetas, to oni mają krew tej dziewczyny na rękach, nie my. – Lalo był trochę spanikowany. Kimkolwiek był Łucznik, musiał mieć sporo informacji na ich temat.
− Mam przeczucie, że nie chodzi tylko o Dalię Bernal. My mamy też wiele za uszami, Lalo, nie zapominaj o tym.
− A mimo to chcesz brnąć w swój podziemny krąg i wyzywać ludzi Hrabiego na pojedynki? To nie jest bezpieczne. Wybacz, ale nie chcę skończyć ze strzałą w oku. Lubię swoje oczy!
Joaquin od niechcenia dotknął raz jeszcze piekącego policzka i syknął z bólu. Nie podobało mu się, że w okolicy pojawił się samozwańczy superbohater. Ale nic nie było w stanie pokrzyżować mu planów.
− Nie zmienię zdania. Powiadom Dante, niech zacznie trening z Hernandezem. Przy dobrych wiatrach wystawimy go w przyszłym tygodniu.
− Tak jest, szefie. – Lalo dał za wygraną. Miał wrażenie, że do Villanuevy nie docierały sensowne argumenty. – A co z tym? – zapytał, wskazując na strzałę, która uparcie tkwiła w drzwiach i nie sposób było się jej pozbyć.
− Zostaw. Ku przestrodze. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3493 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 21:29:02 24-03-23 Temat postu: |
|
|
Temporada III C112
Fabricio/Victoria/Dante/Ingrid/ Dante/ Javier
Szpital nie należał do miejsc sprzyjających odpoczynkowi i kontemplacji. Fabricio Guerra przebywający w placówce od chwili wybudzenia marzył tylko o tym aby się z niej wydostać. Chciał wrócić do domu i chciał także aby wszyscy przestali go traktować jak obiekt badań naukowych i właśnie dlatego odmówił dalszych badań. Lekarka, plątający się pod jej nogami Caine spoglądali na niego jakby odebrano mu rozum, lecz zacięta mina i splecione na piersi dłonie utwierdzały ich jedynie iż jego decyzja jest ostateczna i nieodwołalna. Lekarka posłała Alfredowi wymowne spojrzenie i wyszła z sali. Caine mimo iż Fabricio w żaden sposób go nie zachęcał usiadł na krześle. Blondyn ostentacyjnie wpatrywał się w ścianę.
— Wiem, że jestem ostatnią osobą, którą chcesz widzieć.
— Jesteś na czele mojej listy — mruknął w odpowiedzi Guerra łypiąc na niego groźnie. — Zaraz po — urwał i zamilkł. Nie zamierzał się zwierzać temu człowiekowi. — Pierwsza trójka.
— Musimy porozmawiać — dodał Alfred nie zrażony jego wrogością. Caine nie chciał dokładać mu zmartwień, ale wiedział, że są pewne konwersacje, których nie uniknął nieważne jak bardzo obaj by tego chcieli. — Chodzi o Fausto — blondyn popatrzył na niego ze zmarszczonymi brwiami. — Nie ma go tutaj z tobą.
— Nie da się tego przeoczyć.
— Nie ma go tutaj z tobą — zaczął od początku lekarz — ponieważ Fausto nie żyje — wyznał. Fabricio obdarzył go pełnym niedowierzania spojrzeniem jasnych oczu. — Zmarł na początku tego roku.
— Nie — wydukał — to jakiś chory żart?!
— Chciałbym, ale twój tata nie żyje — Caine obserwował jak Fabricio zaczyna coraz szybciej i szybciej oddychać. Odwrócił wzrok by lekarz nie widział jego łez. Medyk ostrożnie położył dłoń na jego dłoni i lekko ścisnął.
— Jak? — wykrztusił. — Jak umarł?
— Popełnił samobójstwo — wyznał. Nie mógł go okłamać. Fabricio miał prawo wiedzieć, nieważne jak ta prawda była bolesna i druzgocąca. — To nie twoja wina — zapewnił go.
— Ostatnie co o de mnie usłyszał — wymamrotał — powiedziałem, że go nienawidzę, że nie chcę go widzieć. Byłem taki wściekły, ale nie mówiłem poważnie — przeniósł wzrok na Alfreda spoglądając na lekarza pełnymi łez oczami.
— Nie miał do ciebie o to żalu — zapewnił go.
— Skąd możesz to wiedzieć? — zapytał go wyraźnie zdenerwowany. — Zniknąłeś z naszego życia lata temu! Pewnego dnia byłeś na moim meczu tenisa, drugiego spakowałeś manatki i poleciałeś do pierdolonej Syrii ratować biedne sierotki przed śmiercią głodową!
— Fabricio
— A co ze mną? — zapytał go. — Z nami? Jak mogłeś tak zniknąć bez słowa? Co ja ci zrobiłem?
— Nic mój mały tu nie chodziło o ciebie — Alfred wypuścił ze świstem powietrze. Chciał go pogłaskać po policzku, ale zrezygnował z tego pomysłu. Fabricio nie był już małym chłopcem dręczonym koszmarami. Lekarz nie spodziewał się także że przyjdzie mu wyznać nie jedną a dwie istotne rzeczy. Kilka miesięcy temu wyręczyła go w tym Emma. Dziś musiał zrobić to całkiem sam.
— A gdybym znowu zaczął się przypalać? — zapytał go. Wiedział, że to cios poniżej pasa, ale nie mógł się powstrzymać aby nie wbić tej małej szpileczki lekarzowi.
— Nie zrobiłbyś tego.
— Wystarczy, że o tym myślałem, ale koniec końców zrozumiałem że nie jesteś wart nawet blizny na moim ciele — wyrzucił z siebie na jednym wydechu. Wreszcie po tylu latach mógł spojrzeć mu w oczy i to z siebie wyrzucić. Wypuścił ze świstem powietrze i dopiero wtedy dotarło do niego, że Alfred nadal trzyma jego dłoń. Wyrwał ją pospiesznie i odsunął się na tyle na ile pozwalało mu łóżko. Opuścił wzrok i popatrzył na swoje blizny na nadgarstkach. Potarł jedną z nich kciukiem.
— Dzwoniłem do ciebie, ale ty nigdy nie odebrałeś — wyznał. — Byłem w szpitalu gdzie pracowałeś, ale powiedzieli mi że odszedłeś. Nie mogłeś się chociaż pożegnać? Napisać pieprzonego listu?
— Przepraszam, powonieniem był, ale — urwał — to nie jest takie proste.
— Ulubiony tekst dorosłych; „To nie jest takie proste Fabricio”, „to skomplikowane Fabricio”. To akurat jest proste; dlaczego odszedłeś?
— Twój ojciec złamał mi serce — wyznał stawiając na prostotę. Guerra patrzył na niego z szeroko otwartymi oczami jakby sens słów lekarza do niego nie docierał. To brzmiało bardziej niż absurdalnie. Złamał mu serce? Niby jak? Gdy krótko popatrzył mu w oczy sens jego słów uderzył go z samą mocą.
— Ty i mój ojciec? — zapytał z niedowierzaniem. Caine skinął głową. Krótką chwilę ciszy przerwał śmiech Fabricio. Blondyn odrzucił do tyłu głowę i roześmiał się serdecznie. — Ty i Fausto? — śmiał się, gdyż w jego uszach brzmiało to wręcz absurdalnie. Alfred i Fausto? Fausto i Alfred? Złamane serce? Nie to absurd. Przycisnął dłoń do ust gdy z gardła zamiast śmiechu zaczął wyrywać się szloch. Lekarz chciał go dotknąć, ale Fabricio uderzył go drugą dłonią w twarz. Gdy zobaczył to Conrado Severin delikatnie chwycił lekarza za łokieć i wyprowadził z sali obiecując, że zajmie się roztrzęsionym przyjacielem.
Conrado nie pozostało nic innego jak przytulić do siebie przyjaciela. Gdy spróbował go objąć został uderzony w ramię. Fabricio wymachiwał rękami usiłując się wyrwać, lecz Severin nie puścił go czując po kilku sekundach jak ręce Guerry uczepiają się jego przedramion, a sam blondyn rozpłakał się na dobre wtulony w jego koszulę. Pogładził go po plecach nie mówiąc nic.
— Zabierz mnie stąd — wykrztusił czkając. — Zabierz mnie stąd. Dokądkolwiek, ale mnie stąd zabierz.
— Zabiorę cię stąd — zapewnił go. — Zabiorę.
Lekarka prowadząca i ciotka żony blondyna nie była zadowolona gdy Conrado nieznoszącym sprzeciwu tonem poprosił o wypis ze szpitala. Po krótkiej owocnej rozmowie otrzymał papierek do podpisania i już godzinę później wiózł Guerrę do swojego domu. Fabricio spokojniejszy wyglądał z ciekawością przez okno.
— I ja z własnej woli zamieszkałem w tej dziurze? — zapytał Conrado cmokając dezaprobatą do swoich decyzji.
— Nikt cię do tego nie zmuszał — zapewnił go Severin. Zastępca burmistrzyni zatrzymał samochód przed bliźniakiem. — Przygotuje ci pokój gościnny — poinformował go brunet gdy wchodzili do środka. Fabricio przystanął w progu salonu połączonego z aneksem kuchennym. Rozejrzał się po minimalistycznym wystroju pomieszczenia.
— Kilka kwiatków by cię nie zabiło — skomentował i popatrzył na malunek na ścianie. — Nie podejrzewałem, że jesteś artystyczną duszą.
— To działo Aleca.
— Aleca? — wszedł mu w zdanie.
— O już jesteś. Cześć Fabricio
— Cześć — odpowiedział dziewczynie Guerra i popatrzył to na nieznajomą nastolatkę to na przyjaciela. — Czyli to jednak córka — stwierdził bez zastanowienia — i do tego jeszcze zmajstrowała ci wnuka. A ja założyłem się z Santosem, że to chłopak.
— Co? — Lidia patrzyła zdezorientowana to na jednego to na drugiego.
— Jestem rodziną zastępczą Lidii — Conrado pierwszy odzyskał zdolność mówienia — nie biologiczną — zaznaczył — a Alec to synek przyjaciół nie mój wnuk.
— Fajnie, jest szansa, że wygram ten zakład. Oczywiście jak dzieciak się odnajdzie.
— Conrado o czym on mówi?
— O niczym. Miał operację głowy i bredzi — odpowiedział nastolatce. Guerrze posłał wymowne spojrzenie, które jasno mówiło „zamknij się już” — Jadłaś obiad? — zawrócił się do Lidii.
— Tak, pójdę odrabiać lekcje — poinformowała go i jeszcze raz łypnęła na Guerrę który rozglądał się po pomieszczeniu jakby był tu po raz pierwszy w życiu.
— Głodny? — zapytał go Conrado
— No, zjadłbym stek z młodymi szparagami.
— Sprawdzę co mamy w menu — oznajmił Severin. Fabricio usiadł na barowym stołku i sięgnął po dzbanek z wodą i wysoką szklankę.
— Powiedziałem coś nieodpowiedniego? Dziwnie na mnie patrzyła — upił łyk. — Pewnie przez łysinę. — przesunął dłonią po nagiej skórze głowy. — Dziwnie się czuje bez włosów.
— Kup sobie tupecik.
Fabricio skrzywił się z obrzydzeniem.
— To ja już wolę chodzić w czapce — odpowiedział mu na to. Gdy Severin wyciągnął i układał na blacie warzywa skrzywił się. — Nie masz mięsa?
— Ryba cię zadowoli?
— Skoro nie masz steków.
— Ty i Santos naprawdę się założyliście?
— Tak, ale skoro ta mała nie jest twoją córką to mam jeszcze szansę żeby wygrać.
Conrado westchnął zastanawiając się który z nich wpadł na pomysł zakładu? Obaj w młodości mieli bzika na punkcie rywalizacji więc trudno było orzec na korzyść któregokolwiek z nich.
— Alice i Emily zamieszkają w drugiej części bliźniaka — poinformował go Conrado chcąc już dłużej nie wchodzić w temat swojego dziecka.
— Fajnie — mruknął Guerra wpatrując się w szklankę. — Mam drugą żonę, która jest blondynką — wypalił nagle mężczyzna. — I jest w ciąży. Z bliźniakami. To dwóch chłopców — przekazując tą ostatnią informację uśmiechnął się lekko.
— Słyszałem — odpowiedział obierając marchewkę. — Fabricio —
—Dziękuje za propozycję zostania w pokoju gościnnym, ale myślę, że powinienem zamieszkać z żoną — Severin popatrzył na niego lekko zaskoczony. — Jest miła, chociaż cię nie znosi. Nie rozumiem dlaczego?
— Nie wiem — odparł brunet — dlaczego twoja żona mnie nie lubi
— A wiesz może jakie mam hasło do telefonu? — zapytał go kładąc komórkę na blacie.
— 040485 — odpowiedział i wstukał palcem kod. — To data urodzin Emily.
— Ożeniłem się z Baranem? — zdziwił się Guerra. — W sensie z kobietą spod znaku Barana — doprecyzował upijając łyk wody. — Ciekawe.
— Co jest takie ciekawe? — zapytał go Severin nawet nie podejrzewający, że Fabricio Guerra wierzy w takie rzeczy jak znak zodiaku — czyli znachorka miała rację.
— Jaka znowu znachorka?
— Szeptucha, znachorka jak zwał tak zwał. Byłem u niej.
— Byłeś u znachorki?
— Czemu ty wszystkiemu się dziwisz? — zapytał go Guerra. —To było we wrześniu dwa tysiące dziewiątego i miałem swoje powody żeby tam pójść. To był dziwny okres w moim życiu — dodał enigmatycznie. Conrado zamyślił się usiłując sobie przypomnieć Fabricio sprzed listopadowego wypadku. I pierwsze co przyszło mu na myśl – to że przyjaciel zrobił się tamtej jesieni wyjątkowo milczący. Całe dnie spędzał w jego hotelu nad stosami dokumentów traktując restaurację jak własne biuro. Spotykał się z inwestorami przyciągając ich do siebie planami rozwoju i charyzmą. Obserwujący go z oddali Severin zauważył, że blondyn mógł godzinami mówić o pracy i traktować nową firmę jak dziecko, które należy rozpieszczać to o żonie mówił niewiele. Gdyby nie obrączka na serdecznym palcu brunet nie wiedziałby że jest jakaś żona.
— Nie układało wam się z Natalią — wypalił brunet wyrywając przyjaciela z zadumy. Guerra popatrzył na niego zdziwiony w odpowiedzi wzruszając ramionami.
— Skorpion rzadko z Wagą się dogada — udzielił mu enigmatycznej odpowiedzi wpatrując się w okno, widać było, że myślami był gdzieś indziej. Myślami był przy niej. W przeszłości, która dla niego była teraźniejszością. Blondyn podniósł się z krzesła i podszedł do okna. Jasnymi oczami spoglądał w kierunku ogrodu.
— To miała być nasza ostatnia wspólna przejażdżka — wyznał mężczyzna. — Następnego dnia miałem składać pozew rozwodowy więc wyrzuciłeś trzy miliony funtów w błoto.
— Fabricio.
— Nie musisz się tłumaczyć — wszedł mu w słowo Guerra. — Gdyby mnie kochała nie byłby pieniędzy świata, które mogłyby nas rozdzielić — odparł i uśmiechnął się smutno do swojego odbicia w szybie.
***
Prosty srebrny krzyżyk schował za koszulą. Nigdy nie obnosił się ze swoją wiarą. Nie uważał tego za konieczne chociaż powszechnie było wiadomo, że niegdyś prawa ręka Estebana Chaveza jest osobą wierzącą i praktykującą. Co niedziele i w większe święta uczestniczył w eucharystii, regularnie korzystał z sakramentu pokuty i pomagał w jadłodajni dla potrzebujących. Często zdarzało się tak, że tam gdzie bały się chodzić lokalne zakonnice szedł Dante. W „la escadlera” był powszechnie znany. W końcu tam się wychował więc nikt go nie zaczepiał. Czasami jakieś dzieciaki krzyczały za nim „Jezus, Jezus!” i machały liśćmi drzew. To nie zachowanie dzieciaków sprawiło, że Dante skrócił włosy, lecz Victoria, która miała tendencję do unoszenia brwi za każdym razem gdy pojawiał się obok. Gdy skrócił włosy pozbył się zarostu wyglądał na swoje dwadzieścia dziewięć lat. Poruszył głową na boki wślizgując się do gabinetu swojej pracodawczyni. Plecami oparł się o drzwi. Lubił obserwować Victorię przy pracy. Blondynka z burzą loków na głowie w eleganckich kostiumach i ciepłym światełkiem w oczach coraz mniej przypominała swoich rodziców. Podniosła na niego jasne oczy i zmarszczyła brwi.
— Widzę, że znalazłeś drogę do fryzjera — skomentowała jego nowy image.
— Okazało się nawet, że mam w mieszkaniu maszynkę do golenia — stwierdził i chwycił węzeł krawata rozluźniając go. Rozpiął kołnierzyk. — Nie rozumiem dlaczego każesz nosić mi krawat?
— Być może lubię słuchać twojego nieustannego narzekania jak bardzo nie lubisz krawatów i oficjalnego dress code — odpowiedziała na to blondynka wracając do czytanych dokumentów. — Mam gdzieś jechać? — zapytała go.
— Nic mi na ten temat nie wiadomo — odparł na to Dante i podszedł do biurka zastępczyni burmistrza. Usiadł na krześle dla petentów. — Odebrałem cholernie interesujący telefon — zaczął brunet — Lalo oznajmił mi, że mam zostać trenerem personalnym pewnego więźnia — Victoria przestała czytać dokument i popatrzyła na bruneta. — Hernandez żyje i według tego co mówił Lalo Joaquin chcę go wystawić do walki.
— Walki? Jakiej walki?
— W podziemiach u Hrabiego — wyjaśnił mężczyzna. — Dawno temu walki w klatkach organizowała twoja matka, a ich początek sięga owianego złą sławą zakładu poprawczego dla chłopców i dziewcząt do osiemnastego roku życia. Gdy zakład zamknięto z powodu nadużyć, masowych grobów i martwych noworodków schedę po władzach przejęła Inez. Gdy popełniła samobójstwo w podziemiu zrobiła się luka, którą przejął Hrabia.
— Kim dokładnie jest Hrabia?
— Kimś od kogo wolałbym żebyś trzymała się z daleka — odpowiedział jej brunet. Victoria wywróciła w odpowiedzi oczami i zaczęła palcami bębnić w blat stołu. — To władca „la escalera” W dzielnicy nic nie dzieje się bez jego wiedzy i zgody. Jest właścicielem kilku burdeli w dzielnicy, a jeśli nie jest właścicielem to płacą mu za to, żeby mogły działać — wyjaśnił.
— Sutener — wstała i podeszłą do okna.
— On woli określenie „biznesmen” i słyszałem, że cię nie lubi.
— Z jakiegoś konkretnego powodu?
— Sprzedałaś ośrodek Severinowi mimo że burmistrz obiecał mu tą działkę pod jego biznes — palce Victorii zacisnęły się w pięści.
— Po dzielnicy krążą plotki — kontynuował Gomez uznając, że Victoria powinna o tym wiedzieć. — Wiesz, że Fernando wygrał w tej dzielnicy z miażdżącą wręcz przewagą? Z tego co mówią miał pomoc — blondynka odwróciła się gwałtownie. — W „la escalera” nic nie dzieje się bez jego wiedzy i zgody. Jestem trochę zdziwiony, że nie pojawił się żądając zapłaty za swoje usługi.
—Nie zamierzam mu za nic płacić. Po za tym to nie ja wchodziłam z nim w układy.
— Nie, ale według jego informacji to ty rządzisz miastem nie Barosso. Jeśli Hrabia złoży ci wizytę chcę o tym wiedzieć i przy tym być.
— Też chcę czegoś w zamian — mruknęła blondynka biodrem opierając się o parapet.
— Zostanę trenerem personalnym Hernandeza i wyciągnę go z rąk Joaquina.
— Dlaczego poprosił o to ciebie?
— To dobre pytanie — Dante zamyślił się na chwilę. Wstał i podszedł do blondynki. — może myśli, że jestem lojalny wobec Templariuszy?
— A jesteś?
— Nie — odpowiedział bez cienia zawahania. — Zostawili mnie na pewną śmierć, żyje tylko dlatego, że Fernando Barosso chciał mieć mnie w swojej drużynie. Gdyby wiedział to co my pewnie pozwoliłby mi zdechnąć.
— Wobec kogo jesteś więc lojalny? — zapytała go blondynka. Wyciągnął dłoń i uniósł jej podbródek zmuszając ją by na niego popatrzyła.
— Wobec ciebie głuptasku — odpowiedział. — Od pierwszej chwili gdy zobaczyłem cię w dzielnicy jestem lojalny wobec ciebie. Z krótką przerwą. — pochylił się nad kobietą wargami muskając jej czoło. — Zawsze i na zawsze Eleno. A teraz biegnij urządzić Fernando karczemną awanturę za układanie się z bandziorem.
— To aż takie oczywiste?
— Tak, idź ja muszę złożyć wizytę Hernandezowi i zrobić z niego wojownika.
— Wyciągniesz go?
— Zrobię co w mojej mocy, ale facet musi wiedzieć, że ma dla kogo walczyć. Jeśli nie zostaje mu już tylko jedno — Victoria popatrzyła na niego pytająco. — Zemsta — odparł — wiesz jak mówią; gdy wszystko zostaje ci odebrane wejdź na drogę zemsty i odpłać się im pięknym za nadobne lub udawaj że to twój plan.
— Tak jak ty udajesz z Lalo?
— Fantastycznie mi idzie, facet za każdym razem gdy mnie widzi ucieka — zaśmiał się Gomez. — Potrzebujesz mnie dziś?
— Jesteś wolny — odpowiedziała mu blondynka.
Victoria nie mogła skupić się na pracy gdyż zbyt wiele myśli krążyło w jej głowie prowadząc ze sobą wyślizg. Przeskakiwała z tematu na temat rozważając swoje opcje. Mogła pójść do gabinetu Fernando i urządzić mu karczemną awanturę. Kilkukrotnie podchodziła do drzwi i kładła dłoń na klamce. Mała cząstka pani Diaz de Reverte chciała wykrzyczeć całą złość jaką czuła. Chciała krzyczeć aż straci głos. I właśnie wtedy do głosu dochodziła rozsądna Victoria informująca blondynkę iż „krzykiem nie rozwiążę trawiących miasto problemów” Niestety rozsądna Victoria miała rację. I rozsądna Victoria wyszła z pracy wcześniej i poszła pobiegać.
Tak mogła pobiec do Barosso i oznajmić mu, że wie o wszystkim. O „pomocy” Hrabiego w wygraniu wyborów, o ich „układzie” lecz to stawiało ją w niezręcznej i niebezpiecznej pozycji. Po pierwsze jeśli sprawa sfałszowanych wyborów ujrzy światło dzienne również ją dosięgną konsekwencje. Była zastępczynią burmistrza. Nikt nie uwierzy, że nie miała z fałszerstwem nic wspólnego, a Fernando powiedzmy sobie szczerze nie był typem ojca który weźmie na siebie odpowiedzialność za swoje czyny. Zrobi dokładnie to co zrobił z każdym swoim dzieckiem. Rzuci ją na pożarcie lwom. Zatrzymała się gwałtownie gdy jej komórka rozdzwoniła się. Odebrała.
— Reverte słucham —odezwała się wyciągając z ucha jedną słuchawkę. Uderzeniem w udo przywołała do siebie Hermesa, który radośnie merdał ogonem zadowolony z przebieżki.
— Dzień dobry Victorio mówi Veronica Ledesma z Opieki społecznej. Mogę ci zająć chwilę?
— Oczywiście, o co chodzi?
— O twój projekt — zaczęła bez zbędnych wstępów kobieta — wolałabym jednak pomówić osobiście — dodała po chwili. — Możemy się spotkać?
— Jestem aktualnie poza biurem — zaczęła blondynka przypinając psu smycz. Ruszyła z powrotem do miasta.
— Ja także dlatego dzwonię. Jestem akurat na spotkaniu z jedną z rodzin zastępczych. Co powiesz na spotkanie w kawiarni u Anity? Wiesz gdzie to jest?
— Tak wiem, za godzinę?
— Idealnie.
***
Quinceanera była starą latynoamerykańską tradycją, która rozpoczynała się mszą świętą w intencji jubilatki, później odbywało się huczne przyjęcie, które było symbolem przejścia z bycia małą dziewczynką to bycia kobietą. Ingrid spoglądając na fotografie siostry z tamtego dnia pomyślała o swoich piętnastych urodzinach w poprawczaku. Nie było mszy, tortu ani tańców jedynie pięć złamanych żeber. Popatrzyła na fotografię uśmiechniętej dziewczynki. Ma oczy Petera, pomyślała. Ostrożnie odstawiła fotografię na komodę. Dziewczyna, która spotkała na jego pogrzebie nie przypominała uśmiechniętej nastolatki ze zdjęcia. Obie dorosłyśmy zbyt szybko, pomyślała palcami przeczesując jasne pasma włosów.
— Woda na pewno wystarczy? — do salonu wróciła ciotka Ruby Teresa niosąc ze sobą szklankę z zimnym napojem. Ingrid odłożyła na komodę fotografię siostry i wzięła od kobiety naczynie.
— Tak, dziękuje. Przepraszam, że nachodzę panią w domu.
— Nie szkodzi, mówiła pani że jest dziennikarką i że chodzi o Ruby. Mój mąż zaraz będzie w domu — poinformowała ją kobieta. — Wie pani gdzie jest Ruby?
— To — kobieta westchnęła i upiła łyk wody. W tym momencie trzasnęły frontowe drzwi. Teresa posłała jej nerwowy uśmiech. Do środka wszedł zastępca szeryfa Diego Valdez. Mężczyzna popatrzył to na Lopez to na żonę. Ingrid instynktownie wstała.
— Jeśli przyszłaś tutaj szukać taniej sensacji — zaczął policjant — to znasz drogę do drzwi.
— Nie szukam taniej sensacji — odparła urażona słowami wuja Ruby. — Jak tłumaczyłam pańskiej żonie chcę porozmawiać o dniu w którym zaginęła pana siostrzenica.
— Teraz chcę pani rozmawiać a gdzie media były wcześniej Gdy zaginęła.
— Gdy Ruby zaginęła byłam w Stanach, w Chicago jeśli mam być bardziej precyzyjna i nie przyszłam tutaj po informacje do artykułu. Przyszłam jako osoba prywatna — widząc ich zdezorientowanie zrozumiała dwie rzeczy; że nie tylko ona nie wiedziała o istnieniu dziewczynki. Oni nie wiedzieli o istnieniu starszej siostry. — Jestem przyrodnią siostrą Ruby — powiedziała wprost nie bawiąc się w zbędne ceregiele. — Mamy tego samego ojca. — doprecyzowała.
— To jakiś żart? — zapytał Diego. Teresa usiadła na kanapie z dłonią przyciśniętą do ust. — Ruby nie miała siostry.
— Ja nie miałam siostry przed dwadzieścia siedem lat, ale o to jestem.
— Gdzie jest Ruby?
— Bezpieczna — odpowiedziała na pytanie ciotki blondynka. — Za nim zdradzę jej miejsce pobytu chciałam z państwem porozmawiać. O Ruby, o tym co się jej przytrafiło.
— Nic się jej nie przytrafiło — odpowiedział szybko policjant. — Zupełnie nic się jej nie przytrafiło, a ja chętnie utnę sobie pogawędkę z jej ojcem.
— To niemożliwe — odparła na to Lopez. — Peter nie żyje, a dziś odbył się jego pogrzeb. Wiem, że Ruby zgwałcono.
— To bzdura. To ona ci to powiedziała? Upiła się, zabalowała i uciekła z domu żeby uniknąć konsekwencji.
— Uciekała ponieważ sam kazałeś jej się wynosić — syknęła matka Lucy patrząc na mężczyznę ostro. — Pojechała do jedynego człowieka, któremu mogła zaufać. Peter zabrał ją do lekarza gdzie wykonano test na gwałt — zamierzała powiedzieć im to łagodnie, ale skoro Diego Valdez upierał się przy swojej wersji wydarzeń postanowiła wyłożyć kawę na ławę i przestać się bawić w subtelności. — Miała siniaki na nadgarstkach, po wewnętrznej stronie ud. Lekarka stwierdziła
— Może pani przestać — głos Teresy łamał się. Wsunęła za uszy kosmyki włosów. Łokcie oparła na udach i przymknęła na chwilę powieki. — Jak ona się czuje? — zapytała ją po chwili.
— Jako tako — odpowiedziała na to Lopez. Gdy wychodziła z domu nastolatka spała zwinięta w kłębek na kanapie. — Peter chciał aby zamieszkała ze mną — wyznała.
— Mowy nie ma! — warknął Diego. — Gdyby nie żył
— To co byś zrobił? — zapytała go zaczepnie. — Obił mu gębę? Porachował kości a może aresztował za utrudnianie śledztwa? Peter ma swoje wady — urwała — miał swoje wady — poprawiła się szybko — ale zaopiekował się Ruby. Był przy niej kiedy potrzebowała wsparcia więc może zamiast wieszać na nim psy wspólnie pomyślimy nad rozwiązaniem tej sytuacji.
— Co proponujesz?
— Poinformować szeryfa, że się znalazła — zasugerowała łagodniejszym tonem kobieta. Darowała sobie stwierdzenie, że dziewczyna była zaginiona i nie była jednocześnie, ale wiedziała kiedy się wycofać. — Ruby musi wrócić do szkoły i zamieszkać w miejscu w którym będzie czuła się bezpieczna.
— To pewnie nie nasz dom — Diego krążył po pokoju. — Kto jej to zrobił?
— Nie wiem — odpowiedziała. Nie miała pojęcia, kto zgwałcił jej siostrzyczkę. Podejrzewała Dicka Pereza, ale nie miała dowodów. Ruby była pod wpływem alkoholu i końskiej dawki leków uspokajających. Według notatek ojca niewiele pamiętała z tamtej nocy. — Ruby niewiele pamięta — postawiła na szczerość — W domu rozległ się dziecięcy płacz. Teresa przeprosiła ich oboje i wyszła do maluchów wybudzonych z drzemki.
— Wyjdziemy na zewnątrz? — zapytał zastępca szeryfa. Nie czekając na odpowiedź ruszył na taras przed domem. Podsunął Lopez paczkę papierosów. Odmówiła i czekała aż zacznie rozmowę. — Przepraszam.
— Nie mnie
— Wiem — wszedł jej w słowo policjant — Nie jestem idealny, często brakuje mi cierpliwości, ale Ruby — westchnął — Gdy się urodziła stała się oczkiem w głowie całej naszej rodziny. Ma pani dzieci?
— Córeczkę. Ma na imię Lucy.
— Więc rozumiesz. Dla dzieci zrobimy wszystko. Gdybym mógł cofnąć czas zrobiłbym to, zachowałbym się inaczej.
— Wierzę — odparła na to wyznanie blondynka. Naprawdę wierzyła Valdezowi. — Gdybym dorwał chłystka, który jej to zrobił.
Ingrid milczała. Nie mogła mu powiedzieć o swoich podejrzeniach. Dick Perez mógł wtedy skończyć jako mokra plama. Nie żeby nie chciała tego dla niego, lecz po cichutku liczyła na los gorszy od śmierci. Przypominała sobie, że ktoś już pozbawił go jaj. Ta myśl podniosła ją na duchu.
— Pomówię z Ruby, może wpadną państwo do nas na kolacje w niedzielę? — zaproponowała. — Być może wtedy uda nam się opracować jakiś plan działania. Małe kroczki? — zaproponowała.
— Przekaże żonie.
***
Dante Gomez wargi zacisnął w wąską kreskę, lecz nie odezwał się ani słowem. Wieści od Lalo przyjął ze spokojem dając mu tym samym do zrozumienia, że wykona rozkaz Joaquina bez zadawania zbędnych pytań. Miał wyszkolić Lucasa Hernandeza. Więc żyje, pomyślał brunet i zacmokał w zadumie. Mężczyzna podejrzewał, że agent FBI jest przetrzymywany i pilnowany przez Templariuszy na polecenia Joaquina, ale to co było bardziej zastanawiające to fakt, że Wacky miał słabość do funkcjonariusza. Nie potrafił tego rozgryźć. Miał bowiem świadomość, że gdyby ktokolwiek inny donosił władzom, wykradałby receptury narkotyków skończyłby w ziemi nie w podziemnym klubie Hrabiego. Palcami zabębnił w kierownicę zerkając na pojemnik z ciastem. Z tego co słyszał, dzieciak miał słabość do słodyczy. Przez żołądek do serce, zaśmiał się i wyszedł zabierając ze sobą ciasto. Jeśli miał trenować z Hernandezem to będzie musiał wyciągnąć go z piwnicy El Parasio. Na dole nie było zbyt wiele miejsca, a on miał już upatrzoną idealną miejscówkę, która łudząco przypominała podziemia Wieży gdzie odbywały się walki. Otworzył drzwi i wszedł do środka.
Hernandez wyglądał koszmarnie i jego trener zacmokał z dezaprobatą. Nie miał przed sobą silnego agenta FBI i którym sporo słyszał w ostatnim czasie, nie wyglądał jak były zawodnik MMA, raczej jak jego cień. Wychudzony, zarośnięty, drżący. Jeśli miał go wystawić w przyszłym tygodniu do klatki Hrabiego obaj musieli zakasać rękawy a blondyn musiał zacząć spożywać odpowiednio zbilansowane posiłki inaczej pierwszy lepszy przeciwnik złamie go wpół jak zapałkę. Ostrożnie zbliżył się do policjanta i położył przed nim zakupioną żywność i odsunął się przy drzwiach. Widział słabych, widział ludzi na głodzie i wiedział że są cholernie silni gdy chcą się wydostać.
— Smacznego — rzucił w stronę Luke, który otworzył oczy. — Jedz póki ciepłe.
— Nie jestem głodny.
— Nie pierdol — odpowiedział mu Dante z torebki wyciągając swojego hamburgera. — Jeśli grzecznie zjesz obiadek, dostaniesz deser — pomachał pojemnikiem z ciastem. — Musimy pogadać.
— Niczego nie musimy — mruknął w odpowiedzi Luke i usiadł. Popatrzył na opakowanie z jedzeniem i poczuł ścisk w żołądku. Od dawna nie jadł nic porządnego, od dawna nie jadł niczego co jego przyjaciel sygnował swoim nazwiskiem. — Kim jesteś?
— Dante Gomez — przedstawił się. — Jestem twoim trenerem.
— Nie wezmę udziału w walkach — odpowiedział na to Luke nadal nie sięgając po jedzenie.
— A chciałbyś stąd wyjść? — zapytał go. — Odetchnąć świeżym powietrzem? Pójść pod prysznic? Mogę to załatwić, ale coś za coś. Jedz, przecież jesteś głodny. Magik sam to upichcił. — zachęcił go. — Facet wie jak gotować.
— Rozmawiałeś z nim? — zdziwił się Hernandez sięgając po opakowanie z jedzeniem. W środku znajdował się apetycznie wyglądająca ciepła, popularna w Stanach Zjednoczonych kanapka zwana hamburgerem. Wbita w bułkę wykałaczka z chorągiewką sprawiła, że poczuł pieczenie pod powiekami. Przełknął ślinę wyciągnął wykałaczkę z chorągiewką o treści Trzymaj się. M. Wgryzł się w bułkę. Sos popłynął mu po brodzie.
— Tak rozmawiałem, pracuje dla jego żony.
— Pracujesz dla Victorii? — zapytał go z szeroko otwartymi oczami i dotarło do niego jak wiele się zmieniło w tracie jego niewoli. Zbyt wiele. Templariusz pracujący dla Vicky? Trudno było mu sobie to wyobrazić. Trudno było mu wyobrazić sobie że Magik na to pozwolił.
— Sporo się zmieniło pod twoją nieobecność, ale zdążymy nadgonić zaległości. Na chwilę obecną musisz wiedzieć, że będę cię szkolił. Na początek nauczę cię jak przeżyć pierwszą walkę.
— Nie będę walczył.
— To umrzesz. Posłuchaj Luke — zaczął — nie zamierzam cię zmuszać, nie zamierzam cię błagać żebyś walczył o siebie. W czwartek w klatce zrobisz to co będziesz tylko chciał, równie dobrze możesz się dać się tam zabić. Będę z tobą szczery mam gdzieś czy umrzesz czy przeżyjesz.
— Jeśli to ma być motywacyjna gadka to musisz nad nią popracować.
— To nie jest żadna motywacyjna gadka takie są fakty. A fakt pierwszy brzmi; Hrabia nie da ci taryfy ulgowej. Wystawi swojego najlepszego człowieka, który zrobi z ciebie mokrą plamę, a mi przypadnie nieprzyjemny zaszczyt powiadomienia Javiera i Victorii, że nie żyjesz. I nie będę gloryfikował twojej śmierci. Nie sprzedam im bajeczki jaki dzielny byłeś powiem im prawdę; że oddałeś walkę walkowerem.
— Pierdol się.
— Zamierzam, oczywiście nie sam ze sobą. Chętna zawsze się znajdzie — odpowiedział niezrażony jego wrogością brunet. Wytarł serwetką palce. — Wyjść pewnie być chciał co?— zagadnął do niego po chwili ciszy.
— Nie masz takiej mocy.
— Joaquinowi zależy na zwycięstwie i na tobie — Luke popatrzył na niego z politowaniem. — Gdybyś był pierwszym lepszym federalnym, psem czy kimkolwiek już dawno gryzłbyś ziemię ale — westchnął — Ma dla ciebie ciepłe miejsce w swoim serduszku. — Luke roześmiał się.
— Tak mu na mnie zależy, że faszeruje mnie prochami?
— Dziwnie to zabrzmi, ale te prochy utrzymują cię przy życiu, a Joaquin zachował twarz i posłuch wśród Templariuszy ty życie. Powiem ci co mam powiedzieć, załatwię ci wyjście na zewnątrz, a reszta zależy od ciebie. Umowa?
Luke pokiwał głową. Dante pchnął w jego stronę pojemnik z ciastem.
— Walki w klatce odbywają się od czwartku do soboty. W czwartek piątek zazwyczaj walczą płotki zaś w sobotę Cóż wtedy śpiewka jest zupełnie inna. Trenerzy wystawiają swoich najlepszych zawodników i zazwyczaj dochodzi do jatki. Utrata zębów, oka to pikuś bo zdarza się też jakiś trup. Nie próbuje cię nastraszyć takie są fakty. W sobotę można też najwięcej zarobić. Znając Joaquina pewnie będzie chciał cię wystawić właśnie wtedy. Ma do tego prawo, bo jest tam grubą rybą.
— Prawo?
— Tak,sporo zapłacił aby liczyć się w sobotnich walkach. Nie będzie bawił się więc w półśrodki i zaczekał aż wydrapiesz sobie pazurami drogę na sam szczyt tylko od razu rzuci cię na pożarcie.
— Zasady?
— Nie ma zasad — odpowiedział mu Gomez. — Przeżyj, to główna zasada klatki.
— Potrafię walczyć — odpowiedział mu Hernandez.
— Słyszałem, ale potrafisz walczyć uczciwie, żadnych ciosów poniżej pasa, są tam jakieś niedozwolone chwyty tu jak ktoś usiądzie ci na grdyce sędzia nie przybiegnie ci na ratunek, bo sędziego nie ma. Jesteś zdany tylko na siebie. No i można mieć bronią.
— Co? — wykrztusił Luke.
— Spokojnie tylko białą. Masz za zadanie powalić przeciwnika, rękami nikt nie powiedział, że mają to być puste ręce, dlatego ty mój drogi zaprzyjaźnisz się z kastetem, nożem, scyzorykiem. Nauczę cię jak łamać ludziom palce, nosy czy żebra używając minimalnej siły. Twoim atutem jest to, że bić się umiesz, teraz tylko musisz załapać, że brak zasad działa na twoją korzyść. I jeśli liczysz, że jak się podłożysz to czeka cie szyba śmierć to przykro mi; będzie boleć jak diabli. — Dante wstał. — Zjedz sernik ja idę pogadać z Wackym i załatwię ci prysznic. Bez urazy, ale cuchnący nie wsiądziesz do mojego auta.
***
Kolano podskakiwało nerwowo gdy czekał na swoją kolej. Kobieta siedząca obok niego położyła mu dłoń na kolanie. Fabricio przeniósł na nią swoje jasne oczy głośno przełykając ślinę. Nie mógł sam przyjechać do Monterey więc poprosił swoją żonę o bycie jego kierowcą. Bezwiednie wyciągnął dłoń i wsunął za ucho niesforny kosmyk włosów. Kolano na którym trzymała rękę przestało drżeć, a jego usta ułożyły się w lekkim uśmiechu. Znał ją raptem od kilku dni, ale czuł przy niej spokój.
— Panie Guerra — usłyszał swoje nazwisko. Przed nim stał mężczyzna koło czterdziestki. Mężczyzna uśmiechnął się lekko. — Zapraszam do gabinetu. Blondyn popatrzył na Emily, która posłała mu pokrzepiający uśmiech. — Żona może pójść na zakupy, my tymczasem utniemy sobie miłą pogawędkę.
— Ma rację, nie ma sensu żebyś zapuszczała tu korzenie — podchwycił temat mąż Emily. Pochylił się nad nią i pocałował ją lekko w policzek. — Jestem dużym chłopcem i dam sobie radę — zapewnił ją. Emily skinęła lekko głową i wyszła dopiero wtedy gdy za pacjentem zamknęły się drzwi. Pedro wskazał mu wygodny fotel, lecz Fabricio podszedł do okna i obserwował kobietę idącą przez parking.
— Panie Guerra — Pedro pierwszy przerwał ciszę.
— Nie wiem od czego zacząć — wyjawił lekarzowi. — Nie pamiętam ostatnich sześciu lat mojego życia — wyznał. — Nie pamiętam naszej pierwszej randki, zaręczyn, ślubu nie pamiętam nawet co ją rozśmiesza a co smuci. Jestem jej mężem. Powinienem wiedzieć takie rzeczy — Fabricio podszedł do fotela i usiadł przesuwając dłonią po twarzy.
— Co pan więc pamięta? Z przed wypadku?
— Jakie to ma znaczenie? — zapytał zirytowany.
— Kluczowe. Panie Guerra, Fabricio mogę ci mówić po imieniu?
— Tak.
— Fabricio, przeszedłeś poważną operację usunięcia guza mózgu —zaczął medyk pochylając się ku niemu. Podkładkę do notowania odłożył obok — operacja powiodła się, a podczas zabiegu nie doszło do żadnych komplikacji. Twój mózg nie został uszkodzony, ale mimo to nie jesteś wstanie przypomnieć sobie wszystkiego co miało miejsce po 5 listopada 2009 roku. Podejrzewam, że w wyniku traumy psychicznej twój mózg zablokował dostęp do wspomnień z tamtego okresu. To tylko teoria, ale żeby ustalić czynnik stresogenny musimy porozmawiać o rzeczach, które pamiętasz. Jeszcze raz; jakie jest twoje ostatnie wspomnienie?
— Misoprostol — wymamrotał Fabricio— Recepta datowana na 12 sierpnia 2009 roku na misoprostol. Wie pan do czego to służy?
— Wiem — odpowiedział mu na to lekarz. — Gdzie znalazłeś receptę?
— W kieszeni kurtki mojej żony. Mojej pierwszej żony — poprawił się Fabricio.
— Nie wiedziałeś, że poddała się farmakologicznej aborcji?
— Nie, to nie tak — przesunął otwartą dłonią po włosach, których nie było. Zamknął oczy. Nie chciał o tym myśleć, wracać do tamtych wspomnień. — Wróciłem późno do domu — zaczął — zasiedziałem się w pracy i wróciłem późno. Natalia była w łazience, leżała w wannie — głośno przełknął ślinę i otworzył oczy. — Było tak dużo krwi — wymamrotał bardziej do siebie niż do lekarza. — powiedziała — urwał — powiedziała, że już po wszystkim i żebym zaniósł ją do łóżka. Byłem tak zdezorientowany, że posłuchałem, a gdy zasnęła — przerwał opowieść i drżącą dłonią sięgnął po szklankę z wodą. — Ktoś musiał posprzątać. Nigdy nie sądziłem, że krew tak łatwo da się usunąć. W serialach stosuje się jakieś wybielacze i inne duperela a tu wystarczyło trochę wody i detergentu. Nadal pamiętam ten zapach — wstał. Nie był wstanie dłużej spokojnie usiedzieć. — Gdy znalazłem receptę dotarło do mnie że to nie było poronienie, że ona sama — urwał i zaczerpnął głośno powietrza.
— Chciałeś tego dziecka? — zapytał go lekarz.
— Nie wiedziałem nawet o jego istnieniu — odpowiedział. — Gdyby mi powiedziała, gdyby powiedziała — wypuścił ze świstem powietrze — nie próbowałbym jej przekonać do zmiany zadnia. Mieliśmy po dwadzieścia cztery lata. Byliśmy młodzi więc gdyby tylko mi powiedziała zrozumiałbym i przeszedł z nią ten proces. Nie chodzi o aborcję chodzi o kłamstwo. Okłamała mnie. I tak mogła mi nie mówić ile kosztowały buty czy ona torebka, ale do jasnej cholery to nie była nowa torebka!
Serce tłukło się w jego piersi. Bezwiednie potarł klatkę piersiową i zamknął oczy. Gdy zobaczył ją w progu sali cały ból powrócił ze zdwojoną siłą i wtedy popatrzył w ciemne czekoladowe oczy Emily, poczuł jej drobną dłoń na swojej, poczuł kopniaki i jego szalejące tętno zaczęło się uspokajać.
— Trauma jak się patrzy — zakończył opowieść Guerra. — A może chodzi o mojego ojca? Umarł, o tym też zapominałem. Sądzę, że lista rzeczy, których nie pamiętam a powinienem pamiętać jest długa.
— Jaką miałeś relację z ojcem?
— Dobrą — odpowiedział — Mieliśmy gorsze i złe dni, ale był dobrym tatą. Był też gejem o czym też dowiedziałem się całkiem niedawno. Wczoraj więc niezłe wyczucie czasu — uśmiechnął się krzywo. — Zawsze przy mnie był. Gdy chorowałem rzucał wszystko i przyjeżdżał do domu. — Lekarz zanotował coś w swojej kartce. — Co?
— Ojciec zawsze pielęgnował cię w chorobie.
— I co z tego? Tak właśnie robią rodzice.
— Nie wszyscy — odparł na to lekarz. —Przeżyłeś poważną operację — zaczął lekarz — zapewne się bałeś.
— Grzebanie w mózgu to nie bułka z masłem — mruknął w odpowiedzi.
— Twój mózg aby chronić cię przed ewentualnymi konsekwencjami cofną się do czasu gdy był przy tobie tata i cię wspierał.
— I co wystarczy, że zaakceptuje fakt, że nie żyje i wszystko wskoczy na swoje miejsce? — zapytał lekarza.
— Nie wiem — odpowiedział szczerze Pedro. — Nie wiem gdyż na tym etapie nie wiemy co dla ciebie było traumatyczne. Utrata dziecka, ojca. Na twoją stratę pamięci może składać się szereg pomniejszych przeżyć. To co mogę panu zaproponować to powrót do normalności.
— Straciłem pamięć i mam tak po prostu wrócić do pracy? — pstryknął palcami i wstał.
— Potrzebuje pan rutyny i być może pamięć wróci.
— Być może — powtórzył Guerra. — Mam drugą żonę — poinformował go. — Mam żonę, której nie pamiętam, ona ma córkę której nie pamiętam i będziemy mieć bliźniaki na które nie pamiętam żebym się decydował, ale jasne zaakceptuje fakt, ze mój mózg spłatał mi figla.
— Pana mózg potrzebuje czasu na regenerację a wprowadzenie rutyny mu nie zaszkodzi wręcz przeciwnie może tylko pomóc.
— Jeszcze jakieś złote rady?
— tak — Lekarz wstał i z szuflady wyciągnął prosty czarny zeszyt i długopis. Guerra na widok przedmiotów westchnął.
— Pamiętnik? — zapytał z niedowierzaniem, ale wziął zeszyt i długopis od lekarza. Gdy mówienie o uczuciach jest zbyt trudne zapisz je. To nie moja pierwsza terapia — wyjaśnił i i bezwiednie spojrzał na zegarek. — To co za tydzień o tej samej porze pogadamy o moim dzieciństwie?
— O czym tylko zechcesz — zapytał go lekarz. Fabricio pożegnał się z medykiem uściskiem dłoni i wyszedł. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3493 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 21:32:20 24-03-23 Temat postu: |
|
|
***
— Będę trenował Hernandeza, ale mam kilka warunków — zaczął bez zbędnych ceregieli. Joaquin łypnął na niego znad jakiś papierzysk. Lalo stojący po jego prawej stronie łypnął nieufanie na Dantego. Ten posłał mu krzywy uśmiech. — Po pierwsze prysznic.
— Co?
— Lalo chorowałeś ostatnio na jakiegoś wirusa, który pozbawił cię węchu? — zapytał go. — Hernandez potrzebuje prysznica , dacie mu jakiś do spania wygodny materac i ma zacząć normalnie jeść. Pięć posiłków dziennie co trzy godziny. I żadnych więzów czy prochów. Naćpany nie trafiłby nawet w nieruchomy cel.
— I co jeszcze?
— Będę go trenował poza murami piwnicy.
— Przeginasz Gomez jeśli myślisz że pozwolę Harcerzykowi opuścić piwnicę to się grubo mylisz.
— Chcesz wygrać?. Chcesz, żeby dzieciak wygrał dla ciebie walkę? Zarobił kupę szmalu z zakładów? Pewnie że chcesz więc zrobisz to o co poproszę inaczej twój byczek kopnie w kalendarz szybciej niż Lalo zdąży cię podrapać po tyłku.
— To wystarczy? — zapytał go szef kartelu.
— To mój drogi dopiero początek. Dzieciak potrzebuje też witamin.
— Wielki dorosły się k***a znalazł — mruknął Lalo.
— Co tam mamroczesz? — zapytał go brunet. Drażnienie Lalo coraz bardziej mu się podobało. — Nie słyszałem. Nauczę go tego i owego, pokażę mu jak używając minimalnej siły rozłożyć na łopatki ludzi Hrabiego. Wiesz, że to zrobię, ale z tej mąki chleba nie będzie jeśli zwiążesz mi ręce i każesz mi go szkolić w piwnicy dwa na dwa. Siedziałem już w większej celi.
— Jeśli on wyjdzie zwije.
Dante popatrzył na Marqueza i roześmiał się serdecznie. Głupota tego chłopaka zaczynała działać mu na nerwy i bawić jednocześnie.
— Ucieknie? — zapytał jakby się przesłyszał. — On ledwie ma siłę stać na własnych nogach, bo od tygodni szprycujecie go prochami jakby był laleczko voodoo. Po za tym dokąd ma uciec? Do tego swojego FBI, które pokazało mu środkowy palec? — zapytał — a może pobiegnie do mamusi schować się pod jej spódnicę?
— Ja nie będę robił za jego szofera — oburzył się Lalo.
— Nikt nie każe ci być jego szoferem — odpowiedział mu rozbawionym głosem Dante. — Po za tym czy ty naprawdę sądzisz, że towar tak cenny jak Hernandez zostałby powierzony tobie? Tobie nawet kokainy nie wolno powierzać bo cię uśpią i okradną.
— To nie była moja wina tylko Koguta.
— Co za różnica? Kogut był twoim podkomendnym więc miej chociaż cywilną odwagę i weź to na klatę zamiast się zasłaniać tym kurduplem. Sam będę go woził i przywoził. Miejscówka jest sprawdzona i bezpieczna.
— Gdzie?
— Czyściec — odpowiedział mu Dante. — Podziemia Wieżowca łudząco przypominają klatki z Czyśćca. Hernandez musi znać teren na którym będzie walczył. Jest osłabiony w tydzień nie zrobię z niego Spartakusa, ale mogę nauczyć go wykorzystywać teren walki na jego korzyść.
— Zgoda, ale żadnych numerów — zastrzegł Joaquin. — Lalo zostaw nas — polecił mężczyźnie. Marquez zacisnął usta w wąską kreskę, ale nic nie powiedział tylko opuścił pomieszczenie.
— Dlaczego za każdym razem gdy Lalo mnie widzi sra po gaciach?
— Pewnie się boi, że go zabijesz.
— Wolę przelecieć jego siostrę — odpowiedział szczerze. Joaquin roześmiał się serdecznie. — Co? Jak jej tam? Maria Anna? Niezła z niej laska.
— Maria Elisa — poprawił go. — I ty i Harcerzyk macie podobne gusta. Tylko że on już nią obracał.
— I żyje? — zaśmiał się krótko Templariusz. — A myślałem że Lalo lepiej strzeże cnoty jego siostrzyczki jak święty Piotr bram raju. — odparł Dante. Joaquin parsknął krótkim śmiechem.
— Skąd wiesz, że FBI się na niego wypięło? — zapytał wyraźnie tym zaintrygowany. Nie rozpowiadał bowiem na prawo i lewo o okolicznościach uprowadzenia Harcerzyka. To była wiedza znana nielicznym i nawet on nie miał całej perspektywy.
— W przeciwieństwie do wielu potrafię logicznie myśleć — odpowiedział na to Dante. — Lucas to agent federalny, który przyjechał do Meksyku z konkretną misją i powiedzmy sobie szczerze to zadanie, miejsce jego pobytu znali tylko nieliczni. FBI nie patyczkowało się w żadne oficjalnie zatwierdzone misje więc skoro wpadł przy opuszczaniu naszego pięknego kraju to wsypali go swoi — wyjaśnił swój tok myślenia. Szef kartelu nie odezwał się ani słowem. — Będę go trenował, ale muszę mieć wolną rękę.
— Dam ci wolną rękę — zapewnił go mężczyzna — ale jeśli to spieprzysz albo pogadasz z Reverte.
— Czemu mam gadać z Reverte? — zapytał go zaskoczony. — I o którym z nim mówisz?
— Mówię o tej która ma dłuższe nogi — odpowiedział mu. — Myślisz że nie wiem że pracujesz dla Eleny.
— Pracuje dla Eleny, żeby mieć pieniądze na życie.
— Wiesz, że jeśli potrzebujesz kasy.
— Wiem — wszedł mu w słowo brunet. — I wiem, że wystarczy tylko słowo a otworzysz swój portfel, ale jestem dużym chłopcem i umiem sam na siebie zarobić. — wstał — Hernandez ma być gotowy na siedemnastą — oznajmił.
***
Venetia Capaldi dzieliła swój czas między wolontariat w szpitalu na oddziale dziecięcym i wizyty w lokalnej bibliotece, która miała całkiem niezłe zaopatrzenie jeśli chodzi o literaturę anglojęzyczną. Blondynka lubiła tam przesiadywać, ukryta między półkami przerzucała kolejne strony książek, nadesłanych przez Olivię scenariuszy, które odrzucała jeden po drugim. Wszystko co czytała do tej pory było nijakie, wtórne i po prostu nudne. Smukłymi palcami przesuwała po grzbietach książek, aż wypatrzyła jeden ze znajdujących się tam tytułów. Pianistka autorstwa Elfriede Jelinek. Ostrożnie wyciągnęła wciśniętą między inne książek i opuszkami palców przesunęła po paskudnej okładce. Usiadła na podłodze i zagłębiła się w lekturze. Już po kilku stronach uśmiechnęła się do siebie pod nosem. Ostatnio zupełnie przypadkiem sięga po lektury dalekie od słodkich pierdzących historyjek wybiera takie, które wyciągają na światło dzienne wszystkie jej lęki i nadzieje, przy których śmieje się i płacze jednocześnie. Huśtawka nastrojów, którą ostatnio przeżywa zaczyna doprowadzać ją do szewskiej pasji. Ileż do już razy płakała czytając Frankensteina? Westchnęła opierając głowę o półki i popatrzyła na okładkę. Paskudną, prowokującą i pomyślała, że to historia idealna dla Thomasa McCorda. Brudna, lepka, łamiąca serce i duszę. Nie, upomniała samą siebie w myślach.
Nie, powtórzyła z uporem tym razem mamrocząc do siebie. Tia Capladi nie zamierzała wykorzystywać nowo odkrytego pokrewieństwa jako trampolinę do dalszych sukcesów. Była młoda, zdolna i ku rozczarowaniu jej agentki granie blockbusterach niej nie interesowało. Od czasu do czasu chodziła na głośne, promowane filmy, obejrzała kilka filmów spod szyldu Marvela traktując je jako czystą rozrywkę, lecz nigdy nie wyobrażała sobie siebie w jednym z nich. Świat walki z kosmitami i bieganie po planie w obcisłych gaciach i znoszenie głupich pytań dziennikarzy było ponad jej siły. Capaldi uświadomiła sobie, że tylko niewielka liczba jej kinowych produkcji trafiła do kin sieciowych. Znikały za nim zdążyła się wybrać na nie większa grupa osób, gdyż nie budziły zainteresowania. Nazwisko Capaldi dopiero od niedawna kojarzyło się z Hollywood. Nazwisko jej biologicznego ojca było obecne na długo za nim przyszła na świat. McCordowie byli jedną z tych rodzin w branży, które określano mianem „dynastii” I chociaż bycie częścią rodziny otwierało szeroko nie jedne drzwi aktorka wiedziała, że jeśli sprawa ujrzy światło dzienne zacznie się medialne szaleństwo. I na tym zapewne się nie skończy. Z prawnego punktu widzenia Gill i Cordelia popełnili przestępstwo. Co innego nie wiedzieć o zamianie noworodków w szpitalu. Co innego ukryć dziecko przed całym światem. Wzdrygnęła się na samą myśl. Miała do nich żal o przeszłość, ale nie chciała aby byli ciągani po sądach, obrzucani błotem przez opinię publiczną. Palcami zabębniła w okładkę.
Nie odbierała telefonów ani od matki ani od ojca. Dzwonili do niej na zmianę. Jakby się umówili. Venetia nie byłby zaskoczona gdyby podczas wykonywania tych połączeń siedzieli w jednym pomieszczeniu. Kobieta nie była jednak gotowa na słowa, które padną. Tak jak nie była gotowa na spotkanie z Tomem. Nie był już tylko światowej klasy reżyserem – był jej ojcem. Ona natomiast nie miała pojęcia jak się zachować? Co powiedzieć? Jak się do niego zwracać? Tom brzmiało w jej uszach dziwnie na „tato” nie była i prawdopodobnie nigdy nie będzie gotowa. Była jeszcze jedna kwestia- Thomas McCord był ojcem trójki dorosłych już dzieci. Leonardo był czterdziestoletnim psychoterapeutą, Emma pracowała w fundacji założonej przez reżysera kilka lat po jej zaginięciu zaś Emily była profilerką. Gdy przeczytała o tym w sieci parsknęła śmiechem. Jej młodsza o półtorej godziny siostra wykonywała zawód, który ją fascynował.
Fascynowali ją seryjni mordercy. Capaldi wiedziała, że nie jest to najzdrowsze hobby i nie należy chwalić się tym, że gatunek true crime należy do jej ulubionych. To nie sama zbrodnia jest dla niej przyciągająca, lecz ludzie którzy ją popełniają i szukanie odpowiedzi na pytanie; dlaczego? Dlaczego człowiek zabija? Co go motywuje? Co go ukształtowało? Emily zapewne znałaby odpowiedzi na te pytania i mimo iż Tia jest kilka kilometrów od jej obecnego miejsca zamieszkania nie odważyła się spotkać z bliźniaczką.
Nie spotkała się z nią, bo nie wiedziała jak ma się przedstawić? Jako kto? Aktorka, która pracowała z jego ojcem i macochą? Czy jako dawno, dawno temu zaginiona siostra? Dla Emily Guerra Charlotte McCord zmarła dawno temu na niewydolność serca. Tia nie chciała burzyć jej spokoju mimo iż była kuszona.
Zawsze chciała mieć siostrę albo brata. Kogoś obok siebie, komu będzie mogła powierzać wszystkie swoje sekrety, od kogo będzie pożyczała ubrania czy wymieniał uwagi na temat chłopców. Dziś miała niewątpliwą szansę na poznanie kogoś takiego, lecz kurczowo trzymała się swojej decyzji. Nie długo dostanie paszport i wyjdzie. Tak dla wszystkich będzie najlepiej. Tylko jak miała przejść nad wszystkimi wydarzeniami do porządku dziennego? Zapomnieć i wrócić do pracy? To było niewykonalne. Po za tym Thomas przylatywał do miasta..
Po co? Odwiedzić dzieci? Podrzucić jej plik scenariuszy czy może powiadomić rodzinę o jej istnieniu? Co jeśli Tom chciał powiedzieć Emily, Leo i Emmie że Tia Capaldi do siostra którą pochowali? Czy powinna o tym wcześniej wiedzieć? Czy powinna być przy takiej rozmowie? Cholera siedzenie w Meksyku i nic nie robienie sprawiało, że zdecydowanie za dużo myślała. Wstała i ruszyła do kontuaru za którym siedziała młoda dziewczyna. Położyła na blacie książkę i kartę biblioteczną.
— Tylko jedną?
— Tak — odpowiedziała Capaldi i chwyciła jedną z leżących ulotek. — Noc w bibliotece?
— Tak z okazji dnia bibliotekarza i bibliotekarki organizujemy takie wydarzenie. Biblioteka będzie otwarta całą dobę. Dla najbardziej wytrwałych przewidziane są nagrody — wyjaśniła Ariana Santiago wpatrując się w blondynkę. Na żywo była jeszcze ładniejsza. — Wpaść może każdy — zaznaczyła. Capaldi podniosła na nią wzrok i uśmiechnęła się lekko.
— A nie potrzebujecie czasem wolontariuszy przy tym evencie? — zapytała ją chowając książkę do torebki, a kartę do portfela. — Mogę pomóc przy organizacji. Robić malutkie kanapeczki. W tym mam całkiem niezłą wprawę — wyjaśniła.
— Przyda nam się każda para rąk prawa pani Eugenio? — zapytała swoją przełożoną, która układała książki na półce rezerwacji. Popatrzyła na Venetię to na Arianę. Kobieta zmarszczyła brwi.
— Pani jest tą aktorką? — zapytała Tię.
— Tak, ja jestem tą aktorką — potwierdziła wyraźnie rozbawiona Capaldi.
— Świetnie, jak ludzie dowiedzą się, że się pani pojawi to przyjdzie ich jeszcze więcej. Ariano dopisz pani nazwisko do ulotek i znajdź jej jakieś pożytecznego zajęcie — odpowiedziała i zniknęła za półkami.
— Przepraszam za nią — zaczęła Ariana. Blondynka machnęła jednak ręką.
— Muszę się przyzwyczaić, że ludzie rozpoznają mnie na ulicy — mruknęła kobieta świadoma że tu jest znana bardziej ze swojej operacji plastycznej niż ról. — To jakie dostanę zadanie?
— Możesz poczytać dzieciakom Szekspira — palnęła bez zastanowienia Ariana wpatrując się w aktorkę z szeroko otwartymi oczyma. Na żywo Venetia Capaldi była jeszcze ładniejsza.
— Ciężko będzie wybrać takiego bez trupów — odpowiedziała na to Capaldi z trudem powstrzymując uśmiech.
— Możesz mi pomóc wybrać film na wieczór filmowy — zasugerowała kobieta. — Warunkiem jest jedynie to że musi to być ekranizacja — wyszła za kontuaru i zaczęła prowadzić ją w stronę półki z filami na DVD. — Zaplanowaliśmy cztery seanse. Pierwszy zaczyna się o dziewiętnastej, pół godziny dyskusji i kolejny.
— Gatunek?
— Dowolny, ale nie chcę wybrać filmów, które będą trudne do obejrzenia.
— Fakt nie chcemy doprowadzić widzów do załamania nerwowego. Co powiesz na Dumę i uprzedzenie albo Kapitan Ameryka. Pierwsze starcie? Komiks to też książka — zauważyła.— Skierowane do różnych odbiorców. Podejrzewam jednak, że jednak z seansami w bibliotece będzie podobnie jak z tymi w Domu Kultury i pojawią się starsze panie więc wybacz Kapitanie — odłożyła na półkę DVD
— Duma i uprzedzenie to film zdecydowanie do płaczu — zauważyła Ariana.
— Tak, ale są tam momenty do śmiechu, a twój film do płaczu? — zapytała ją Capaldi.
— Pamiętnik — odpowiedziała Ariana rumieniąc się nieznacznie. — Widzę Ryana Goslinga w obsadzie i jestem kupiona. Wiem to głupie.
— To wcale nie jest głupie. Ja za każdym razem jak oglądam Pokutę płaczę jak dziecko. — odpowiedziała bez wahania aktorka i dopiero po chwili uświadomiła sobie, że to jeden z filmów nakręconych przez McCorda. Przesuwała palcem po tytułach aż w końcu natrafiła na jeden interesujący. Ostrożnie wyciągnęła nagranie DVD z trudem powstrzymując śmiech. Wpatrywała się w samą siebie.
— To dopiero jest kawał świetnego kina — stwierdziła dziewczyna łypiąc na Capaldi z ciekawością. W tym uśmiechu było dziwnie znajomego.
— Nie wiedziałam, że wydali Moja miłość, mój przyjaciel, mój wróg na DVD — palcami przesunęła po własnej twarzy. — Nigdy nie widziałam go w całości — wyznała — a to chyba mój jedyny film z przyzwoitymi przychodami, który trafił do szerszego odbiorcy i był wyświetlany nie tylko w kinach studyjnych — odłożyła płytę i wybrała zdecydowanie lżejszą i bardziej znaną produkcję. — Czysta komedia — podała płycie Arianie. — I ekranizacja — dodała.
— To może poprowadzisz dyskusje po seansie? — zapytała ją Ariana — W końcu nikt nie zrobi tego lepiej od osoby z branży.
— A o autograf ją już poprosiłaś? — obie drgnęły słysząc znajomy głos. Eva Medina stała oparta o jedną z półek przysłuchując się dyskusji dwóch kobiet.
— Evie — rozbawiony głos z wyraźnie brytyjskim akcentem sprawił, że Capaldi bezwiednie wyprostowała plecy. Ta reakcja nie uszła uwadze Mediny, która popatrzyła to na McCroda to na Capaldi. — Dla wszystkich starczy miejsca. Cześć Tia, Ariano.
— Cześć — odpowiedziała odwracając do tyłu głowę. Uśmiechnęła się niepewnie w stronę reżysera, który poprawił na nosie okulary. — Filmy na wieczór filmowy — podszedł do półki i stanął koło Capaldi. Ostrożnie wyjął płytę z jej rąk. — To wybitna ekranizacja — stwierdził. Popatrzyła na niego z lekko uniesionymi brwiami. — Nie jestem zaskoczony w końcu sam ją nakręciłem.
— Schowaj swoje ego panie reżyserze. Nie wszystkie twoje filmy są wybitne — wyrwało się Tii.
— Podaj trzy — poprosił. — Trzy których nie lubisz, a przyjdę na Noc Bibliotek i będę czytał dzieciom Kubusia Puchatka.
— Podziemny krąg, Dzikość serca i bez apelacyjne numerem jeden jest Haker. Kto doradził ci Chrisa do tej roli? — zapytała go.
— Był na fali — usprawiedliwił się.
— Tak, a i tak film był kompletną finansową klapą. Wymień trzy swoje najsłabsze filmy, a będę czytać dzieciom razem z tobą.
— Belle, Jedz, módl się i kochaj oraz bezapelacyjnie Twin Peaks.
— Co, ale dlaczego?
— Zjedz ze mną kolację to wszystko ci wyjaśnię — powiedział wprawiając dwie przysłuchujące się rozmowie młody kobiety w osłupienie. Venetia wpatrywała się w niego z szeroko otwartmi zielonymi oczami.
— Przepraszam, ja nie mogę — wymamrotała i uciekła.
***
Noc w bibliotece była wydarzeniem na które zaproszono nie tylko uczniów liceum, ale także mieszkańców Pueblo de Luz oraz Valle de Sombras. Pracownice biblioteki i wolontariusze przygotowali dla uczestników, zarówno tych dużych jak i tych małych noc pełną atrakcji. Bibliotekę podzielono na sektory. W jednym sektorze duzi i mali grali w gry planszowe, w drugim sektorze trwała dyskusja Klubu Mola Książkowego zaś w trzecim sektorze grupce dzieci Jordan Guzman czytał jeden z przygotowanych na tę okazję tekstów. W pierwszej kolejności chciał przeczytać dzieciakom jedną z krótkich książek Kinga, lecz Ariana Santiago gdy wyszedł z inicjatywą kategorycznie zabroniła mu zapoznawać młodzież z tak brutalną lekturą. Chłopak musiał więc improwizować. Ingrid Lopez de Vazquez, która pojawiła się w bibliotece z córeczką przysłuchiwała się opowiadaniu z ciekawością.
Historia była kierowana do zdecydowanie starszych dzieci. Maluchy nie powinny słuchać historii o samotności, matce, która jest zbyt zapatrzona w siebie aby zauważyć smutek swojego dziecka a książę z bajki był bez dwóch zdań dupkiem. Dzieci gdy obwieścił „koniec” były wyraźnie niezadowolone i smutne gdyż krótkie opowiadanie nie zawierało czegoś do czego były przyzwyczajone. Brakowało „i żyli długo i szczęśliwie”
— To naprawdę dobry kawał tekstu — powiedziała gdy zostali sami. Usiadła na jednym ze zwolnionych krzeseł. — Smutny, melancholijny ale z wyczuciem.
— I nie mój — wszedł jej w słowo Jordan. — Znalazłem go w sieci.
Popatrzyła na niego zaskoczona na nastolatka. Nie spodziewała się takiej odpowiedzi. Lucy drzemiąca w chuście uniosła do góry główkę słysząc nowy głos. Blondynka ostrożnie uwolniła dziecko i usiadła w taki sposób, aby dziewczynka mogła zobaczyć Jordana.
— Ariana nie zgodziła się żebym przeczytał Carrie więc musiałem szybko wymyślić alternatywę.
— Dlaczego Carrie? — zapytała go. — To dość brutalna książka.
Wzruszył obojętnie ramionami.
— Chciałem zafundować im koszmary — stwierdził brunet zerkając na dziecko. Mała dziewczynka zawzięcie ssała różowy smoczek. — Ktoś musi ich uświadomić, że życie zawsze ugryzie cię w tyłek , a im bardziej wyjątkowy jesteś, odmienny tym masz bardziej przechlapane. Im szybciej ktoś im to powie tym dla wszystkich będzie lepiej. Ona też powinna o tym wiedzieć.
— Ona ma na imię Lucy i jest niemowlęciem.
— Trudno nie zauważyć, a ty nie chciałabyś wiedzieć? Że święty Mikołaj nie istnieje? A Wróżka Zębuszka to tak naprawdę twoja matka i to ona podkłada pieniądze pod twoją poduszkę.
— Nigdy nie podkładano mu pieniędzy pod poduszkę — odgryzła się Lopez wchodząc mu w słowo. — Po za tym nie ma nic złego w wierzeniu w świętego Mikołaja.
— Tak, a później wyrasta nam pokolenie wychowywanych bezstresowo dzieci, które są klepane po główkach. Nie wolałabyś wiedzieć.
— Czego nie wolałabym wiedzieć? — weszła mu w słowo — że ludzie kłamią, rozczarowują, łamią dane obietnice?
— Wrabiają cię w zabójstwo — dokończył za nią Jordan. Wzniosła oczy do nieba.
— Dlaczego tak bardzo się tego uczepiłeś? — zapytała go Ingrid.
— To historia, której nigdy nie opowiadasz — zauważył chłopak. — Unikasz rozmów na ten temat.
— Ten temat na leży do przeszłości i na pewno nie będę rozmawiała o tym z nastolatkiem.
— No tak, pewnie jestem za głupi, żeby zrozumieć.
— Nie Jordan nie jesteś za głupi żeby zrozumieć. Czytałam tekst który napisałaś i jest mądry. Nie napisał go głupiec, lecz chłopiec który ma serce i potraktował temat z szacunkiem.
— Dlaczego więc o tym nie mówisz? — naciskał ignorując niewątpliwy komplement. Blondynka wstała.
— Są czasem takie przeżycia, które nawet po latach uwierają jak za ciasne byty — oznajmiła i oddaliła się od nastolatka odprowadzona przez niego wzrokiem.
Od chwili wypisania go ze szpitala Fabricio Guerra co noc przychodził do jej łóżka. Pierwszej nocy nie była pewna co się dzieje i sądziła, że nocny spacer męża to jednorazowa sytuacja. Drugiej, trzeciej aż w końcu czwartej zrobiła mu miejsce i bez oporów pozwoliła aby jego ciepłe szczupłe ciało przytuliło się do niej. Tej niedzieli to on obudził się pierwszy. Nosem wtulonym w jej włosy, które po lekkim namyśle uznał, że pachną kokosem. Lubił ten zapach. Pod dłonią czuł jej nagą napiętą skórę i ruch pod nią. Szybki i pewny. Blondyn nadal oswajał się z myślą, że będzie tatą, że dla dziesięcioletniej Alice już jest ojcem. Pogładził brzuch żony czując jak plecami mocniej wtula się w jego pierś.
Lunatykował do niej. Kładł się w jednym pokoju budził się z żoną u boku z nogami zaplątanymi w jej nogi i wstawał zanim ona zdążyła się obudzić. Jasnowłosy zastanawiał się czy Emily wie o jego nocnych wycieczkach? Podejrzewał, że tak. Nawet śpiąc twardym snem musiała czuć jego wślizgującego się do łóżka. Nie było innej opcji. Nie poruszała jednak tego tematu on również o nic nie pytał. Fabricio im dłużej pozostawał przytomny, wtulony w jej plecy tym bardziej skłaniał się ku rozmowie.
Emily dawała mu poczucie stabilności w chaosie. Uratowała mu życie tamtej listopadowej nocy. Trwała u jego boku teraz gdy nie miał pojęcia kim jest i jedyne co pamięta to ta krótka migawka z nocy wypadku i jej oczy. Duże, ciemnobrązowe zatroskane wystraszone oczy. Wargami bezwiednie musnął jej nagą skórę.
— Fabricio — wymamrotała sennie jego imię obracając się w jego ramionach. Nos wcisnęła w jego podkoszulek, on zaś przytulił ją do siebie. Byli blisko na tyle na ile pozwalał im jej wyraźnie zaokrąglony brzuch. Ledwie ją znał, a trzymanie jej w ramionach przychodziło mu z łatwością. Jakby kobieta była częścią jego samego.
— Dzień dobry — powiedział i odgarnął kosmyki włosów. Gdy po raz pierwszy weszła do sali, a ktoś powiedział mu, że jest jego żoną w pierwszej kolejności pomyślał że „nie gustuje w blondynach”. Nigdy nie spotykał się z kobietami o tym kolorze włosów, lecz coś w jej łagodnym niepewnym uśmiechu sprawiło, że poczuł się swobodnie. Była naprawdę śliczna i miał nadzieję, że jest także naprawdę mądra. Wargami bezwiednie musnął jej nos. Ich czoła zatknęły się ze sobą. Zamrugała. Była zaspana i lekko zdezorientowana gdyż zazwyczaj unikał porannych konfrontacji.
— Dzień dobry — odpowiedziała z lekką chrypką w głosie zaskoczona, że nie uciekł z łóżka wraz z pierwszym brzaskiem. Do tej pory właśnie tak postępował. Ona niczym posłuszna żona udała, że śpi chociaż kilkukrotnie miała ochotę chwycić jego dłoń i go zatrzymać. Nie chciała jednak wywierać na nim presji czy wprawiać go w zakłopotanie. Sytuacja w której się znaleźli nie była bowiem łatwa. Jej mąż nadal był jej mężem z tą małą znaczącą różnicą, że tego nie pamiętał. — Wyspałeś się? — zapytała o pierwszą rzecz jaka przyszła jej do głowy.
— Aha — odpowiedział krótko nie odrywając wzroku od jej twarzy. Chwycił w palce pukiel jej włosów nawijając go powoli. Emily zmarszczyła brwi, on zaś uśmiechnął się lekko. — Nie rozumiem co się ze mną dzieje — wyznał. — Lunatykuje do ciebie i nie wiem dlaczego?
— Pamięć mięśniowa — odpowiedziała mu Emily. Uniósł brew. — Twoje ciało pamięta, że nie śpi samo — wyjaśniła co ma na myśli — więc gdy zasypiasz twoja podświadomość wiedzie cię do mnie.
— Moja podświadomość wymazała mi sześć lat życia z pamięci, a jednocześnie pamięta że śpię obok ciebie. Urocza z niej osóbka.
— Hipokamp — poprawiła go. — Pamięć długotrwała ulokowana jest w hipokampie. To bardzo stara część mózgu, która wyglądem przypomina zwinięty ogon konika morskiego. Obecnie mózg chroniąc cię przed traumą ustawił blokadę między jednymi wspomnieniami a drugimi.
— Jesteś psychiatrą?
— Psychologiem kryminalnym — odpowiedziała mu.
— Kryminalnym?
— Profilerką
— Ożeniłem się z gliną? — zapytał ze zdziwieniem głosie. Emily popatrzyła na niego i parsknęła śmiechem.
— Agentką — poprawiła go — nigdy nie pracowałam w policji jako takiej. Interpol, FBI tak. Policja – nie — wyjaśniła.
— Mój ojciec to międzynarodowy przestępca, ja nie raz paliłem trawkę i ożeniłem się z agentką federalną? — bezwiednie podrapał się w głowie. — Moja babka powiedziałaby, że „niezbadane są wyroki boskie”.
Z trudem powstrzymała uśmiech. Fabricio odkrywający co chwila nowe fakty na temat siebie samego i decyzji, które podjął za każdym razem był uroczo zdziwiony. Wychowany w wielkim mieście zamieszkał jak sam to określi w „dziurze”, poślubił przedstawicielkę prawa.
— Jakbym życiem dwóch osób — powiedział i przekręcił się na plecy i przyciągnął ją do swojego boku. Emily wiedziała, że w tym przypadku działała pamięć mięśniowa, lecz mimo to z przyjemnością przytuliła się do jego boku. Przez ostatnie tygodnie brakowało jej jego u swojego boku. — Lekarz powiedział, że mam żyć normalnie — poinformował ją nie pytany. — Normalnie — powtórzył i prychnął. — Ja nawet nie wiem co tu robię?
— Prowadzisz poradnię biznesowo- prawną — poinformowała go żona. — Byłeś także szefem kampanii wyborczej Conrado.
— Conrado został burmistrzem na tym zadupiu? Jego hotele upadły?
— Nie, mają się świetnie. Poprosił cię o to , a ty się zgodziłeś.
— A tobie niezbyt to odpowiada — wszedł jej w słowo blondyn. Emily popatrzyła na niego zaskoczona. — Alice mi powiedziała, że ty i Conrado jesteście jak Tom i Jerry.
— Tom i Jerry? — powtórzyła zdziwiona. Sądziła, że dużo lepiej się kamufluje przed dziewczynką z niechęcią do bruneta. Porównanie także było interesujące — ale kto tu jest myszą?
— Nie mam pojęcia — odpowiedział Guerra gładząc ją po ramieniu. — Natalia nie będzie nas niepokoić — powiedział nagle. Emily podniosła głowę z jego piersi. — Wróciła do Londynu czy gdzieś tam — machnął wolną ręką wskazując kierunek. Blondynka zmarszczyła brwi. Gdy brunetka wkroczyła do sali jej męża Fabricio cały się spiął, a jego tętno podskoczyło. Gdy po kilku minutach rozmowy z mężem jasnowłosej wyszła z sali nie obdarzyła Emily nawet jednym spojrzeniem.
— Fabricio — zaczęła kobieta.
— Co powiesz na kolację? — zapytał ją nagle Guerra.
— Kolację? Jest pora śniadania — zauważyła przytomnie kobieta. Blondyn zmarszczył nos i po chwili parsknął krótkim śmiechem. Emily najwyraźniej nie zrozumiała jego intencji.
— Miałem na myśli wieczór — doprecyzował Guerra. — Kolacja, świece no i wino — Emily chrząknęła. — Bez wina. Na tym zadupiu pewnie są jakieś restauracje gdzie można wyjść wieczorem? — zapytał ją przyzwyczajony do aglomeracji miejskiej. W Londynie restauracje można było spotkać na każdym rogu.
— Tak, jest kilka restauracji — odpowiedziała dyplomatycznie Emily w myślach naliczając trzy; Gra Anioła, Czarny kot czy lokalna gospoda należąca do Ramierezów. Pomyślała także że Javier byłby zachwycony widząc ich razem na kolacji. — A Alice?
— Podrzucimy ją do Conrado — odparł mając gotową odpowiedź — albo zajmie się nią ta dziewczyna która z nim mieszka, albo Eric.
Emily podniosła się i popatrzyła na niego zaskoczona.
— Eric?
— Tak, nocowała u niego kilka razy więc nie sądzę, żeby facet miał coś przeciwko. Alice mówiła, że jest dla niej jak starszy brat.
Blondynka pomyślała, że Alice zapomniała wspomnieć, że Eric o którym była mowa był także facetem, którego Guerra serdecznie nie znosił. Z kontekstu opowieści panowie kilka lat temu nie znosili się jeszcze bardziej niż nie znoszą się teraz. Dziś dla dobra Alice nauczyli się siebie tolerować.
— Chcę też faceta poznać, skoro spędza czas z naszym dzieckiem.
— Kochanie — Emily usiadła. Fabricio podążył za nią i również usiadł — ty również go znasz.
— Znam, ale nie pamiętam że go znam — poprawił ją. Westchnęła bezwiednie przeczesując włosy palcami.
— Eric jest długoletnim przyjacielem mojej rodziny — uznała, że należy postawić sprawę jasno. Chciała uniknąć sytuacji sprzed kilku tygodni gdy Eric a tak naprawdę Santos grał na nosie im wszystkim. — Jego dziadkowie pracowali dla mojej matki, a ty poznałeś go gdy studiowałeś na Oksfordzie. Eric to jego drugie imię, znasz go pod innym dlatego w pierwszej kolejności nie skojarzyłeś — Fabricio zmarszczył brwi. — Santos.
— Santos — powtórzył. Jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia. — Santos Eric DeLuna to przyjaciel twojej rodziny? — zapytał z niedowierzaniem. — Twoja rodzina poważnie musi zastanowić się nad doborem grona znajomych — stwierdził. — DeLuna do Alice się nie zbliży — odrzucił na bok kołdrę i wstał. — Sprawę trzeba załatwić raz na zawsze.
— Niby jak?
— Jak to jak? — zapytał ją z niedowierzaniem. — Meksyk jaki jest to jest, ale sądy tutaj mają i prawników. Załatwimy zakaz zbliżania się i po kłopocie — i za nim zdążyła to skomentować wyszedł z sypialni.
***
— To niesprawiedliwe — stwierdził Jordan Guzman spoglądając na Ingrid Lopez de Vazquez z błyskiem w oku. — My tu się produkujemy, wychodzi nam albo lepiej albo gorzej, a ty nie pokazałaś nam jak kreatywna jesteś.
Popatrzyła na niego zaskoczona. Takiego stwierdzenia z jego ust się nie spodziewała. Jordan natomiast wstał i przeciągnął na środek jedną z białych tablic.
— Ty dyktuj ja notuje. No chyba że się wstydzisz swojego kreatywnego umysłu albo co bardziej prawdopodobne go nie posiadasz i Dick dał cię posadę po starej znajomości — zasugerował. Ingrid miała świadomość, że Guzman ją prowokuje, drażni się z nią niczym dziecko z kociakiem. Pomyślała o ich sobotniej rozmowie o tym z jakim uporem próbuje wyciągnąć z niej informacje o jej pobycie w poprawczaku.
— Notuj — poleciła — To historia, której nigdy nie opowiadałam. Muszę to z siebie wyrzucić, by zapomnieć. Muszę przywrócić to wewnętrzne światło, które skradłeś. Jesteś przestępcą. I kradniesz jakbyś był zawodowcem. — urwała w głowie szukając słów. Od bardzo dawna nie pisała rzeczy, które mogła nazwać „kreatywnymi” Jej twórczość opierała się głównie na tekstach pisanych do pracy. Artykułach. Jordan notował to jakby pisał wiersz lub tekst piosenki. — Cały ten ból i prawdę Noszę jak wojenną ranę Taka zawstydzona, taka zmieszana, byłam załamana i posiniaczona. — pomyślała o sobie sprzed lat. O tamtej małej bezbronnej dziewczynce o której opowiadała Hugo. O dziewczynie, które musiała przeżyć w poprawczaku, o nastolatce, którą się stał, o Perezie i jego brudnych łapach. Pomyślała o tych wszystkich dziewczynach, które nie miały tyle siły ile miała ona. Pomyślała o swojej młodszej siostrzyczce.
Teraz jestem wojowniczką
Teraz mam grubszą skórę
Jestem wojowniczką
Jestem silniejsza, niż kiedykolwiek byłam
A moja zbroja jest zrobiona ze stali, nie przebijesz się przez nią
Jestem wojowniczką I nigdy więcej już mnie nie skrzywdzisz
Powstałam z popiołów płonę jak ogień
Możesz zachować swoje przeprosiny, jesteś niczym, tylko kłamcą
Mam wstyd, mam blizny Których nigdy nie pokażę
Jestem ocalona Na więcej sposobów niż myślisz
Bo cały ten ból i prawdę Noszę jak wojenną ranę
Taka zawstydzona, taka zmieszana,
Nie jestem załamana lub posiniaczona
Bo teraz jestem wojowniczką
Teraz mam grubszą skórę
Jestem wojowniczką
Jestem silniejsza, niż kiedykolwiek byłam
A moja zbroja jest zrobiona ze stali, nie przebijesz się przez nią,
Jestem wojowniczką
I nigdy mnie nie skrzywdzisz
Jest część mnie, której nie mogę przywrócić
Mała dziewczynka dorosła za szybko
Wszystko to trwało kiedyś, nigdy nie będę taka sama
Teraz odzyskuję swoje życie
Nie pozostało nic, co możesz powiedzieć
Bo i tak nigdy nie weźmiesz winy na siebie
Teraz jestem wojowniczką
Mam grubszą skórę
Jestem wojowniczką
Jestem silniejsza, niż kiedykolwiek byłam
A moja zbroja jest zrobiona ze stali, nie przebijesz się przez nią
Jestem wojowniczką I nigdy więcej już mnie nie skrzywdzisz
Nigdy mnie nie skrzywdzisz...ponownie.
W sali zapanowała cisza. Jordan odwrócił głowę i popatrzył jej w oczy. I uśmiechnął się lekko pod nosem.
— To co to za historia której nigdy nie opowiadasz? — zapytał ją i usiadł na stole. Popatrzyła na niego dużymi brązowymi oczami, które odziedziczyła po niej córka.
— O moim pobycie w poprawczaku — odpowiedziała mu. Zaskoczyła go tym. Zaskoczyła go, że mu odpowiedziała. — Nie mówię o tym.
— Wstydzisz się, że tam siedziałaś? — zadał kolejne pytanie.
— Nie, już ci mówiłam, że są takie wspomnienia, które uwierają niczym za małe buty albo kiepska para szpilek. Nigdy ich nie rozchodzisz.
— Co było najgorsze? W czyśćcu?
Zastanowiła się krótką chwilę chociaż nie musiała. Znała odpowiedź. Przechyliła na bok głowę uśmiechając się smutno.
— Porody w ciemnościach — odpowiedziała szczerze.
— Porody w ciemnościach — powtórzyła z niedowierzaniem Rosie Castelani. Jordan siedział na stole z zaskoczoną miną. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał , dla Ingrid odpowiedź była oczywista.
— Jak to możliwe? — zapytała głupowata Anna. — Tam nie było chłopców.
— Nie, rządził się jednak swoimi własnymi prawami w którym ten kto miał klucze do cel ten miał władzę. Nas można było wykorzystać na dwa sposoby; pierwszym były klatki w podziemiach gdzie ku uciesze tłumu walczyliśmy często na śmierć i życie. Drugim sposobem wykorzystania nas było spełnianie zachcianek hojnych darczyńców, a wszystko z bożym błogosławieństwem. Tylko nieliczni wiedzieli co to gumki i właśnie w mroku cel rodziły się i umierały dzieci. I ich matki.
— Zgwałcono cię? — To pytanie padło z ust Anny, którą pod stołem w kostkę kopnęła Rosie. To pytanie delikatnie mówiąc nietaktowne pytanie.
— Nie — odpowiedziała jej Lopez spoglądając na dziewczynę. — Próbowano, ale facet niewiele wskórał z korkociągiem wbitym w klejnoty koronne. Myślę, że teraz wiesz dlaczego nie mówię o Czyśćcu? — zwróciła się bezpośrednio do Guzmana. — To co słyszałeś o tym miejscu nijak ma się do wydarzeń, które naprawdę miały w nim miejsce.
— Ludzie wiedzieli co się tam działo? — zapytał Miguel z szeroko otwartymi oczyma.
— Nikogo nie obchodziłyśmy. Byliśmy jedynie młodzieżą sprawiająca problemy wychowawcze. Bez rodzin, bez wsparcia, bez nikogo po naszej stronie. Przestawaliśmy istnieć gdy tylko zamykała się za nami brama. Byliśmy numerami, workami do bicia, przedmiotami, które można wykorzystać. Niewielu miało w sobie dostatecznie dużo siły, żeby przetrwać.
— A później wszystko poszło z dymem — mruknął Guzman. Ingrid popatrzyła mu w oczy i nie odezwała się ani słowem.
— Skoro już Jordan zaczął zapisywać na tablicy chcę aby każdy z was wziął jedną kartkę i zapisał jej treść na tablicy — zeskoczyła z ławki na której siedziała i zaczęła rozdawać — dzięki temu każdy będzie miał dostęp do tekstu, który będziemy przeanalizować i zastanowić się nad tym co autor miał na myśli. Na zakończenie zajęć wybierzecie jeden tekst, który zasługuje na publikację w kąciku artystycznym. Felix zapisz kolejny tekst — poleciła podając chłopakowi pierwszą lepszą kartkę. Jordan siadaj na swoim miejscu. Nastolatek zaczął pisać, lecz z każdym słowem pisanie sprawiało mu coraz to większą trudność.
POWIEDZ MI, TATO
Powiedz mi, Tato, czy Ty coś czujesz
po tej kolejnej butelce?
Czy trochę bólu, złości i smutku
odczuwa po tym Twoje serce?
Powiedz mi, Tato, jak świat wygląda,
gdy kolejny raz pijesz to samo?
Czy wtedy nawet najbrzydsza wiedźma
dla Ciebie staje się damą?
Powiedz mi, Tato, czy to jest prawda,
że po tym znikają problemy?
Czy, jeśli jesteśmy Twoim problemem,
to również znikniemy?
Powiedz mi, Tato, czy pieniędzy Ci nie szkoda?
Czy to, co pijesz, nie jest droższe niż woda?
I odpowiedz, Tato, jeszcze na jedno,
bo widzę, że nad wierszem moim szlochasz.
Czy pomimo, że pijesz tak dużo,
to nadal mocno mnie kochasz?*
***
* znalezione w sieci |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 10:58:19 26-03-23 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA III, CAPITULO 113 cz. 1
LIDIA/CONRADO/FELIX/JORDI/ANITA/MARCUS/QUEN/CAROLINA/OLIVIA
Powoli zaczynała się oswajać ze świadomością, że wreszcie ma dom – miejsce, do którego zawsze mogła wrócić, nie martwiąc się, że zastanie pijanego ojca i jego kolegów, którzy będą ją traktować jak worek treningowy. Z początku nie mogła w to uwierzyć, często łapała się na tym, że z przyzwyczajenia zwalnia w drodze powrotnej ze szkoły, nadkładając drogi albo wałęsając się po innych miejscach. Teraz jednak nie musiała tego robić. Dom Conrada Saverina był jej domem i podobało jej się to.
Bliźniak, w którym mieszkał zastępca burmistrza Pueblo de Luz był urządzony w nowoczesnym stylu. Conrado nie lubił chełpić się bogactwem i wydawać pieniędzy na niepotrzebne rzeczy, ale nie był też sknerą, więc całe wnętrze i umeblowanie było w najlepszym guście. Lidia Montes nie przywykła do takich miejsc. Dla niej luksusem do tej pory było łóżko i ciepły obiad oraz dzień bez awantur. Bardzo się starała, by Saverin nie pożałował przygarnięcia jej, sprzątała i pomagała jak mogła, choć doskonale zdawała sobie sprawę, że stać ich przecież na gosposię. Conrado jednak nie był chętny, by kogoś zatrudnić i dobrze go rozumiała – człowiek na jego pozycji nigdy nie może być bezpieczny. Ostatnie włamanie tylko to udowodniło.
Lidia odczuwała nadal wyrzuty sumienia. Czuła, że Baron Altamira tak łatwo nie odpuści, a to wszystko było jej winą. Conrado naraził się Romom nie tylko pochwalając inicjatywę otwarcia ośrodka wypoczynkowego El Tesoro, ale też zostając rodziną zastępczą dla niej. Montes była ogromnie wdzięczna Saverinowi, widziała, ile wysiłku w to wszystko wkładał, jednocześnie starając się pogodzić swoje liczne obowiązki i opiekę nad przyjacielem. Zdążyła trochę poznać nauczyciela i wiedziała, że ma on kłopot z wyrażaniem uczuć. Był niezwykle szczerym człowiekiem, czasami nawet brutalnie szczerym, ale nie lubił się uzewnętrzniać. Ona była zresztą taka sama, więc świetnie się dogadywali. Oboje dopiero uczyli się przed sobą otwierać. Dlatego kiedy w sobotę poprowadził ją od niechcenia na piętro do jednego z pokojów, aż oniemiała.
− Kiedy to zrobiłeś? – wyjąkała, kiedy wreszcie była w stanie coś wykrztusić.
− Kiedy nocowałaś u Rosie. Podoba ci się?
Nie odpowiedziała, za bardzo była zajęta zbieraniem szczęki z podłogi. Korzystając z okazji, że nie było jej w domu i akurat przygotowywał drugą część bliźniaka dla rodziny Guerrów, Conrado wreszcie zdecydował się urządzić jej pokój. Do tej pory zajmowała zwykłą gościnną sypialnię, której brakowało ciepła domowego ogniska, zresztą jak innym częściom mieszkania, bo Conrado był minimalistą. Mężczyzna uznał jednak, że nastolatka potrzebuje swojego kąta, tym bardziej że nigdy takiego nie miała. Duże łóżko aż wołało, by się na nim położyć, więc Lida wskoczyła na nie, zatapiając głowę w puchowych poduszkach. Saverin uśmiechnął się na ten widok, wnioskując, że odpowiedź na jego pytanie brzmi „tak”. Był to pokój dla zwyczajnej nastolatki lub bardziej młodej dorosłej, nic cukierkowego, żadnych różowych kolorów, ale zdecydowanie był dużo bardziej przytulny i sprawiał, że Lidia wreszcie miała swoją prawdziwą przestrzeń. Miała tu regały na książki, które będzie mogła zapełnić ulubionymi tytułami, dużą szafę na ubrania, których nie miała wiele, ale Saverin już zapowiedział, że pojadą na porządne zakupy. Miała też biurko i wygodne miejsce do odrabiania lekcji. Nigdy w życiu nie miała czegoś tak trywialnego jak biurko i momentalnie poczuła, że łzy palą ją pod powiekami.
− Ale pyli, co? – powiedziała, chcąc zamaskować wzruszenie i zamknęła dla niepoznaki okno, by zwalić to na atak alergii.
− To nic takiego, będziesz mogła pozmieniać wszystko tak, jak tobie się podoba. W każdej chwili możemy jechać do sklepu. – Saverin rozejrzał się po pomieszczeniu, czując, że może powinien być bardziej kreatywny.
− Żartujesz? Jest super, nic nie chcę zmieniać. – Lidia przez chwilę ze sobą walczyła, po czym podeszła do Conrada i uściskała go mocno i szybko, po czym speszona szybko zbiegła do kuchni.
Jeżeli to dla niej zrobił, oznaczało to, że miała tu zagrzać miejsca na dłużej. Wolała nie robić sobie nadziei i musiała mocno uszczypnąć się w kolano, kiedy razem zasiadali do śniadania. Conrado upierał się, by jedli razem przynajmniej jeden posiłek dziennie. Nie pamiętała, by kiedykolwiek wcześniej jadła tak regularnie. Może kiedy żyła jej mama, ale wtedy nie zawracała sobie głowy takimi sprawami jak jedzenie.
− Czy z Fabriciem wszystko będzie dobrze? – zapytała. – Bo wtedy, kiedy przyjechaliście ze szpitala, wygadywał jakieś dziwne rzeczy o zakładzie z Ericiem o płeć dziecka?
− Wszystko jest na dobrej drodze, nie przejmuj się tym. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko, że wprowadzili się do drugiej części domu?
− No coś ty, dlaczego miałabym mieć? To straszne, co ich spotkało. Ale zawsze mogło być gorzej. Fabricio mógł skończyć jak warzywo. – Zjadła kilka łyżek płatków śniadaniowych i dopiero wtedy zorientowała się, że palnęła coś głupiego. – Przepraszam.
Conrado uśmiechnął się tylko lekko. Nie chciał wprawiać jej w zakłopotanie, ale miał wrażenie, że chyba trochę za bardzo się przy nim spinała, bojąc się wyjść na nieokrzesaną. Zupełnie niepotrzebnie, bo lubił ją właśnie za tę bezpośredniość i czasami nawet wulgarność, ale nie zamierzał jej o tym mówić.
− Nie odbierzesz? – zapytała dziewczyna, kiedy telefon jej ojca zastępczego rozdzwonił się standardowym dzwonkiem.
− Co mówiliśmy o elektronice przy jedzeniu? – odpowiedział pytaniem na pytanie, a ona wywróciła oczami ze śmiechem. Conrado miał kilka swoich zasad i sztywno się ich trzymał. Nawet go za to podziwiała. – To w sprawie festiwalu, później oddzwonię.
− Jak idą przygotowania? Podobno poprosiłeś Felixa o pomoc z muzyką. Szykuje się grubsza impreza?
− Tak sądzę. – Conrado upił łyk kawy, odstawiając talerz. – Budżet był dość ograniczony, więc zdecydowaliśmy się zorganizować przedsięwzięcie jako element rocznicy założenia miasta. Wielu Romów przyczyniło się do budowy miasteczka, mają ciekawe historie do opowiedzenia. Dzień Ojca Założyciela to doskonała ku temu okazja.
− Tylko nie rób tego, co zawsze – mruknęła, a widząc, że nie wie, co ma na myśli, wyjaśniła: − No wiesz, masz tendencję do dawania szansy straconym przypadkom. Ja jestem wyjątkiem – dodała szybko, żeby nie pomyślał sobie o niej źle. – Ale wiesz jak to mówią: dasz palec, a wezmą całą rękę. Fajnie, że chcesz asymilować kultury i dać Cyganom dojście do głosu, ale większość z nich podziela opinię patriarchy i gotowi są jeszcze kłócić się, że to oni założyli Pueblo de Luz.
− Mamy namacalne dowody i dokumenty, które mówią nam dokładnie, kto miasto założył. Enrique Ibarra I. Jego potomkowie wystosowali potem porozumienie, na mocy którego Valle de Sombras odłączyło się od Miasta Światła i stało się odrębnym miasteczkiem.
− Tak, ale im nie da się przemówić do rozsądku. Sam widziałeś, co było z El Tesoro. Dorzucili cegiełkę, ale chcą cały dom – rozumiesz, co mam na myśli?
− Spokojnie, Lidio, wszystko mamy pod kontrolą. O dziwo, Baron zgodził się na wzięcie udziału w festiwalu. Co prawda podejrzewam, że Esmeralda wywarła na nim nacisk, żeby dał możliwość swoim ludziom zarobić. Będzie sporo straganów z romskim rękodziełem, zgodzili się też zaprezentować swoją muzykę i taniec.
− Wiem, Esme pytała mnie, czy zatańczę z innymi pannami. To nasza tradycja. To znaczy, ich tradycja – poprawiła się szybko.
− Nie powinna tego robić.
− Zgodziłam się.
Wprawiła go w lekkie osłupienie tym stwierdzeniem, ale ostatecznie nie mógł jej przecież niczego zabronić. Lidia poczuła jednak, że musi się wytłumaczyć.
− Wolę mieć ich na oku. Nigdy nie wiadomo, co odwalą, a ja znam ich bardzo dobrze.
− A ja wolałbym, żebyś się do tego nie mieszała. To ryzykowne.
− Boisz się, że Baron mnie uprowadzi i każe stanąć na ślubnym kobiercu ze swoim synem? To tak nie wygląda, nie mogą mnie do niczego zmusić. A nawet gdyby, mogą próbować.
− Wiedziałaś o tym?
− O tym, że moja ciotka i patriarcha planują moje małżeństwo z Jonasem Altamirą? Powtarzali mi, że gość będzie moim mężem od kiedy skończyłam dziewięć lat. Nie wiem, co to za chory układ, ale zawsze bardziej mnie to bawiło niż przerażało.
− Mimo wszystko. Chciałbym mieć pewność, że jesteś bezpieczna. – Conrado wiedział, że Lidia umie o siebie zadbać, ale nie oznaczało to, że musiała.
− Nic mi nie grozi, będę cały czas ze znajomymi i z tobą. Poza tym chcę pomóc. Nikt nie zna tak dobrze obu kultur jak ja. No może poza Kariną, ale wątpię, by ona chciała się zaangażować. Jest na wojennej ścieżce z Baronem od lat.
− Karina de la Torre, nasza kurator z opieki społecznej? – Conrado zdziwił się, słysząc te nowiny. Wstał z krzesła i wstawił do zmywarki naczynia po śniadaniu. – Nie wiedziałem, że wywodzi się z tutejszego plemienia Romów. Dobrze ją znasz?
− Wcześniej tylko o niej słyszałam. Nie skojarzyłam, kiedy po raz pierwszy miała u nas wizytację i potem na kontroli w opiece społecznej. Ale sama mi się przedstawiła, a ja połączyłam fakty. – Lidia przypomniała sobie lekki szok, jakiego doznała, kiedy dowiedziała się prawdy o swojej sympatycznej pani kurator. – Kiedy po śmierci mamy trafiłam do ojca, słyszałam plotki wśród cygańskich dzieci. Podobno Karina związała się z jakimś gadjo, czyli zwykłym Meksykaninem, i splamiła honor rodziny. Była młodsza ode mnie, miała może z piętnaście lat, kiedy to się stało. Mówią, że potajemnie usunęła ciążę, ale nie wiem, czy to prawda. Kiedy osiągnęła pełnoletniość, uciekła ze wspólnoty i od tego czasu działa aktywnie, pomagając szczególnie romskim kobietom i dzieciom się usamodzielnić. Ma złote serce.
− Na to wygląda. Przymknęła nawet oko na bałagan, kiedy ostatnio tu była. – Saverin okręcił się w miejscu, by upewnić się, że uporządkował wszystkie naczynia.
− A więc dlatego taki z ciebie czyścioszek! A już myślałam, że masz jakąś nerwicę natręctw. – Lidia się roześmiała, kiedy połączyła fakty. – Bałeś się, że Karina źle cię oceni i wpisze to w nasze akta? Ale z ciebie lamus. Pewnie w szkole źle znosiłeś nagany od nauczycieli, co?
− Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, nigdy nie dostałem żadnej nagany. – W głosie Conrado dało się odczuć nutkę dumy, a nie wstydu, jak można by się po nim spodziewać w tej sytuacji.
− No nie, byłeś idealny nawet za dzieciaka? – Montes udała, że jest zawiedziona. Liczyła na jakieś brudy z przeszłości, ale Conrado zdawał się być czysty jak łza i jednocześnie nudny jak flaki z olejem. – Średnia pewnie też idealna?
− Skoro już o średniej mowa − Conrado włączył zmywarkę i oparł się o kuchenny blat, zakładając ręce na piersi – to może chcesz pogadać o tej ostatniej dwói z chemii?
− Byłoby łatwiej, gdybyś nie był nauczycielem i opiekunem roku z wglądem do moich ocen. – Montes trochę się naburmuszyła. – Dwójkę poprawię, to Dayana się na mnie uwzięła. Nie lubi mnie i vice versa.
− Szkoda by było zmarnować twój talent. Nie mówię rzecz jasna o tworzeniu narkotyków – dodał, a ona dopiero po chwili zrozumiała, że był to żart z jego strony. Saverin potrafił być dowcipny, nawet jeśli z reguły na takiego nie wyglądał. – Bardziej martwi mnie „0” z twojego angielskiego wypracowania. Jeśli chcesz, możemy przysiąść nad tym razem. Wiesz przecież, że angielski znam biegle.
− Tak, wiem, to niemal twój język ojczysty. Pewnie wyssałeś język Szekspira z mlekiem matki. – Montes wydmuchała głośno powietrze, tracąc lekko cierpliwość. Zaśmiał się cicho na ten widok, przypominali teraz prawdziwego ojca i córkę. – Przy tobie tylko bym się zbłaźniła, a poza tym jesteś zajęty, wiec jak chcesz jeszcze pomóc mi z nauką? Znajdę sobie korepetytora. Poproszę Marcusa czy kogoś. Ktoś się znajdzie.
− Dobrze, ale pamiętaj, że w razie czego służę pomocą.
− Wiem. Dzięki. – Uśmiechnęła się, czując, że wreszcie znalazła swoje miejsce.
***
Uczniowie przyłożyli się do kreatywnego zadania zleconego przez Ingrid Lopez. Nie wszyscy byli kolejnymi noblistami i wcale tego nie oczekiwała. Mieli wyrazić siebie, a jeśli tego nie potrafili, mieli poruszyć swoją wyobraźnię. Mimo że prace były anonimowe, od razu poznała, który tekst należał do Anny Conde. Dziewczyna chyba nie do końca zrozumiała pracę, jaką mieli wykonać, skupiając się na elementach fantastyki i puszczając wodze fantazji. Ingrid nie krytykowała jednak, tylko czytała wszystko z uwagą. Teksty uczniów były krótkie, ale wkrótce zabrakło miejsca na tablicy, by móc je spisać.
− Felix, przeczytaj kolejny tekst – poleciła, wskazując na pozostałe na jej biurku kartki.
Chłopak posłusznie chwycił kartkę papieru, która była postrzępiona i wyglądała jakby ktoś wyrwał ją w pośpiechu z zeszytu. Zupełnie jakby autor zapomniał o zleconym zadaniu i musiał improwizować. A może do samego końca nie mógł się zdecydować, o czym chce napisać.
− To piosenka – mruknął sam do siebie, przeglądając wzrokiem tekst.
− Miało być kreatywnie. Czytaj – poleciła, a on odchrząknął i zaczął czytać.
Nie miał najmniejszej wątpliwości, kto jest autorem tej pracy. Znał ten charakter pisma, zwykle było ładne i równe, w przeciwieństwie do charakteru właściciela, ale teraz wyglądało na niechlujne, jakby pisał słowa w pośpiechu, dokonując skreśleń tu i ówdzie. Dobrze wiedział, że tak właśnie wyglądał proces twórczy. Pisał w końcu dużo tekstów, szczególnie piosenek i nigdy nie zdarzyło mu się nie dokonać ani jednego skreślenia. Rzucił ukradkowe spojrzenie na Jordana, który siedział na blacie swojej ławki i przypatrywał mu się z uwagą, nie dając po sobie niczego poznać. Cały Guzman.
Pochodzę z tamtego miejsca, które czyni mnie takim małym.
Boli rzeczywistość, która nie pozwala mi iść dalej.
Tam, gdzie ciebie już nie ma, gdzie mój sen zaginął.
Myślę, że bez myślenia łatwiej jest zapomnieć.
Dziś chcę zgubić siebie i ukryć się z wiatrem.
Będę kąpać się w morzu i leczyć się jego solą.
Bo Ona nie opuściła mnie ani na chwilę.
Ona
Chcę, żeby odeszła, ale nie odchodzi.
Ta samotność
Ta nieobecność, która pozostaje w twojej pamięci.
Westchnienie, które sprawia, że czujesz się daleko.
Uścisk, który nie pozwala oddychać.
Będę krzyczeć,
Ale to tylko przerywa moje milczenie.
Ten chłód wypala mnie od środka.
To samotność
Patrzę ponownie wstecz i brakuje mi tchu.
To jak chodzenie, nie wiedząc, dokąd zmierzasz.
Przy każdym przebudzeniu maluję sobie uśmiech.
Potem wymienię go na dolinę łez.
Dziś zatracę się w sobie, by móc zatrzymać czas.
Trzeba pozwolić komuś wyjść, by samemu móc wejść.
Kiedy skończył czytać, Jordi nie dał po sobie poznać, że to jego tekst, ale on wiedział swoje. Na polecenie Ingrid odczytał jeszcze pozostałe prace, postanawiając sobie w duchu, że przełknie dumę i w tym tygodniu na pewno poprosi Guzmana o pomoc przy festiwalu. Obecnie za sobą nie przepadali, ale nie mógł zaprzeczyć, że jego dawny przyjaciel miał talent. Tylko z jakiegoś względu bał się go pokazywać.
***
Wszyscy zawodnicy z ulgą powitali powrót Marcusa po tygodniu przerwy w treningach. Jako kapitan podnosił w zespole morale. Ostatnią porażkę z San Nicolas de los Garza większość zwalała na nieobecność Delgado, ale prawda była taka, że gracze tamtej drużyny grali brutalnie, ale byli zgrani, czego brakowało chłopakom Pueblo de Luz. Marcus cieszył się, że wrócił na boisko, ale bardziej dlatego, że mógł przyjrzeć się bliżej Oliverowi Bruni. Jego czarny pick-up stał na szkolnym parkingu, tylko przypominając nastolatkowi o znajomości nauczyciela z tajemniczym Amerykaninem. Jako trener Oliver wydawał się być doświadczony i dawał im dobre wskazówki, ale było w nim coś niepokojącego.
− Ktoś tu chyba włożył soczewki kontaktowe – krzyknął w stronę trenera Jordan, kiedy ten podczas treningu zdjął go z boiska za nieprzepisowe zachowanie. – Nagle widzisz, co się dzieje na murawie? Jakoś podczas ostatniego meczu odwracałeś wzrok.
Bruni puścił jego komentarz mimo uszu i skupił się na pozostałych zawodnikach. Marcus, który przypatrywał się grze i czekał na swoją kolej w sprawdzianach, przysiadł na ławce rezerwowej obok Guzmana, który popijał wodę.
− Co miałeś na myśli? – zapytał zaintrygowany jego słowami. – Oliver nie interesował się ostatnim meczem?
− Byłeś na stadionie, nie widziałeś? – Jordi zmarszczył czoło, nie rozumiejąc, skąd to nagłe zainteresowanie Delgado ich trenerem. – Miał gdzieś, czy wygramy. Dla niego to była tylko okazja, żeby poznać nasze możliwości. Teraz widzi, jakie popełnił błędy i kogo nie powinien był wystawiać. Gdyby pomyślał o tym wtedy i zdjął Ignacia z boiska w pierwszej połowie meczu z San Nicolas, mielibyśmy szansę. A tak Nacho jeszcze długo sobie nie zagra po operacji nosa.
− A jakie masz ogólne wrażenia na temat Olivera? Zauważyłeś coś dziwnego w jego zachowaniu? – Marcus zniżył głos do szeptu, zwracając się do kolegi, jednocześnie uważnie przypatrując się Oliverowi, który dawał swoim graczom jakieś wskazówki.
− Co jest, Trzynastka, ty pytasz mnie o zdanie? – Jordi zaśmiał się lekko, jakby nie dowierzał, do czego to doszło. Po chwili jednak również wpatrzył się w trenera i zastanowił się nad tym głęboko. Bruni budził w nim zdecydowanie niezbyt przyjemne uczucia. – Jest dobrym nauczycielem. Dziewczyny mówią, że na wuefie wreszcie się czegoś uczą i wychodzą z zakwasami, ale chyba są zadowolone. Reszta chłopaków z drużyny też ma go za autorytet. Wszyscy się za nim wstawili po sprawie z Olivią, nauczyciele go uwielbiają, ufają mu. Wszyscy go lubią.
− Ale ty nie. – Marcus od razu wyczuł, że Jordi podziela jego zdanie na temat trenera. Guzman wzruszył ramionami.
− Jest w nim coś podejrzanego. Gdyby ktoś mnie zapytał, od razu bym powiedział, że to typ spod ciemnej gwiazdy. Zresztą to chyba cecha wszystkich naszych trenerów – dodał, wskazując na Huga, ale Marcus nie zapytał go, co miał na myśli, bo zbyt był zaaferowany Oliverem. – Myślisz, że Bruni coś kombinuje?
− To próbuję ustalić – odpowiedział zgodnie z prawdą Marcus, uśmiechnął się lekko i ruszył na swoją próbę, bo Oliver właśnie go wołał.
Miał dobrą intuicję i zwykle znał się na ludziach, ale potrzebował zapewnienia, że jest na dobrym tropie. Jordi też zwykle miał dobry osąd, nawet jeśli nie cieszył się dobrą reputacją. Świadomość, że podzielał jego zdanie na temat nauczyciela, podczas gdy wszyscy inni zdawali się ubóstwiać Bruni’ego, była dla niego niezwykle cenna. Zamierzał dowiedzieć się, co takiego Los Zetas kombinują w Pueblo de Luz.
***
Bar El Gato Negro pękał w szwach. Było to jedno z nielicznych miejsc w okolicy, gdzie można się było rozerwać, zjeść coś smacznego i wypić drinka po pracy. Czarny Kot był miejscem dla każdego, a tutejsza młodzież w szczególności potrzebowała swojej miejscówki. Dla dorastających nastolatków w tak małej mieścinie jak Pueblo de Luz niewiele było do roboty. Dlatego Anita Vidal ucieszyła się, kiedy Oscar Fuentes zaproponował wieczór dla młodzieży, z muzyką wybieraną i śpiewaną przez młodych. Była to dobra inicjatywa. Właścicielka baru skrycie miała nadzieję, że zachęci to jej syna do przyjścia tu z przyjaciółmi. Widywała go w szkole, ale nie było to to samo. Felix nie chciał mieć z nią nic wspólnego, a na lekcjach muzyki był wyjątkowo cichy i wycofany, odzywając się do niej tylko wtedy, kiedy było to konieczne. Wstydził się jej i nie mogła go za to winić. Nie chciał, by koledzy dowiedzieli się o ich pokrewieństwie. Wiele osób zwyczajnie nie przywiązywała do tego wagi, więc do tej pory udawało im się jakoś zamaskować przeszłość i Felixowi ten układ zdawał się odpowiadać. Anicie było trochę głupio, że posunęła się do podstępu i odwołała ostatnią lekcję muzyki, zamiast tego zapraszając uczniów na poniedziałkowy wieczór w barze. Korzystając z okazji, że Dick nie mógł jej powstrzymać, poprosiła uczniów o przekazanie emocji poprzez muzykę na żywo, chciała, żeby komunikowali się z ludźmi.
− Talent jest niczym, jeśli nie dzielisz się nim z innymi – powiedziała im tylko z wesołym błyskiem w oku i naprawdę tak uważała.
Nawet najwięksi artyści byliby nikim, gdyby nie pokazali swoich dzieł światu, gdyby nie komunikowali się za pomocą piosenek i rytmu. Muzyka była językiem uniwersalnym, zrozumiałym przez każdego, choć wielokrotnie różnie interpretowanym. Była to lekcja, którą chciała przekazać swoim uczniom. Lekcja, której ją samą nauczył jej świętej pamięci ojciec. W barze czuła obecność Valentina Vidala i tęskniła za nim bardziej niż kiedykolwiek, kiedy patrzyła jak dzieciaki ze szkoły bawią się przy muzyce i napojach bezalkoholowych.
Kilku klientów baru nie było zachwyconych, kiedy dowiedzieli się, że tego wieczoru Czarny Kot serwuje tylko „grzeczne” drinki. Na szczęście był to poniedziałek, gdzie utarg był mniejszy. Camilo Angarano i Pablo Diaz natomiast wreszcie czuli się jak u siebie, plotkując przy jednym z bardziej ustronnych stolików. Czwarta klasa pojawiła się niemal w komplecie i Anita była niebywale zadowolona z pomysłu, który pomógł jej zrealizować Oscar. Fuentes również zdawał się być w swoim żywiole, przygrywał właśnie na gitarze jakiś popularny kawałek i puszczał jej oczko ze sceny.
− Uczeń marnotrawny powrócił! – zawołał Quen, kiwając dłonią na Marcusa, który przestąpił próg baru w towarzystwie Felixa.
Castellano nie miał zamiaru się wybierać na wieczór do El Gato Negro, ale Delgado potrafił być bardzo przekonujący. Zawieszenie w prawach ucznia wreszcie się skończyło i trzeba to było uczcić. Marcus miał też skrycie nadzieję spotkać w barze Olivera i go wybadać, ale wyglądało na to, że nie będzie miał co do tego szczęścia. Felix natomiast zgodził się przyjść razem z przyjacielem, ale ostentacyjnie nie patrzył w kierunku Anity i nie zamierzał z nią rozmawiać.
− Dobrze, że jesteś. – Ibarra poczekał aż przyjaciele do niego dołączą i zwrócił się do Marcusa. − Nacho rozgramia trzecioklasistów w bilardzie. Niedługo zabierze im całe kieszonkowe. – Quen wskazał na uczniów przy stole bilardowym.
− Ich problem, skoro się dają – mruknął Felix, z niesmakiem obserwując jak grupka chłopaków z klasy niżej desperacko próbuje wkupić się w łaski Ignacia Fernandeza, który miał podkrążone oczy i plaster na nosie, ale wyglądało na to, że wracał do zdrowia.
− Gdyby nie to – Ibarra wskazał na swoją dłoń – pokazałbym im, gdzie raki zimują. Z Marcusem byliśmy bezkonkurencyjni na letnim obozie trzy lata temu.
− Na tym samym, kiedy dostałeś choroby lokomocyjnej i zarzygałeś autokar? – Za ich plecami pojawił się Jordi, rzucając ten komentarz od niechcenia. Quen poczuł, że pokłady współczucia dla kuzyna właśnie się w nim skończyły.
− Wow, zaszczyciłeś nas swoją obecnością, nie wierzę. – Ibarra udał, że bije mu brawo. – Czym sobie zasłużyliśmy?
− Anita obiecała piątkę za projekt cząstkowy. Łatwiej być chyba nie mogło. Nie martw się, kuzynku, niedługo się zbieram. – Guzman wyszczerzył zęby w uśmiechu.
W tym samym momencie Ignacio dostrzegł swojego oprawcę i wyglądał, jakby miał zaraz zemdleć ze strachu. Jordi pomachał mu ręką, przywołując na twarz jeszcze szerszy uśmiech. Jednocześnie wskazał palcem na swój nos i uniósł kciuk do góry, jakby dawał mu do zrozumienia, że cieszy się, że operacja przebiegła pomyślnie. Nacho spalił buraka i odwrócił szybko wzrok.
– To co, Boston, gramy? – Jordi spojrzał wyczekująco na Marcusa, wskazując na stół bilardowy. − Skoro Quen nie może grać, to może znajdziemy sobie kogoś innego, żeby zagrać w parach? – Rozejrzał się po barze, ale nie znalazł nikogo, kto zwróciłby jego uwagę. Kilku kolegów ze szkoły nawet się odsunęło, bojąc się stać koło niego po tym, co wydarzyło się na pamiętnej imprezie urodzinowej.
− Mogę dołączyć? – Dał się słyszeć męski głos od strony baru.
Jordi poczuł, jak włosy jeżą mu się na karku, kiedy podszedł do nich kuzyn Marcusa, witając się z wszystkimi. Quen miał nietęgą minę, bo nadal był wściekły na Huga, ale reszta przywitała się z nim grzecznie. Mimo że miał szorstki sposób bycia, chłopcy wiele mu zawdzięczali i nie raz ratował ich z opresji. Guzman nie zamierzał dać po sobie poznać, że obecność mordercy Ulisesa Serratosa wywarła na nim wrażenie. Zamiast tego zacisnął tylko palce na kluczyku od motoru, który miał w kieszeni i który działał jak niezły talizman w walce z atakami paniki.
− Ja zagram z tobą, jeśli nie masz nic przeciwko – odezwała się Lidia Montes, stając obok Jordi’ego i chwytając za wolny kij bilardowy. Chłopak rzucił tylko szybkie spojrzenie na Felixa, jakby szukał przyzwolenia, ale ten w ogóle na niego nie patrzył, więc postanowił się nim nie przejmować. Nie robił w końcu nic złego.
Zaczęli grać, a Jordi nie mógł się powstrzymać od analizowania każdego ruchu Huga Delgado, który był świetnym graczem w bilard, podobnie zresztą jak jego młodszy kuzyn. Czy było coś, w czym panowie Delgado byli beznadziejni? Zaczynało to być już irytujące. Lidia okazała się wytrawnym graczem i to ona wiodła jednak prym przy stole bilardowym. Pokaźna grupka klientów Czarnego Kota zebrała się, by obserwować grę, a reszta w tym czasie skupiła się na scenie, gdzie wszyscy mogli zgłosić się na ochotnika i wykazać przy maszynie do karaoke. Kiedy Anna Conde wyła do kawałka Mariah Carey, wszyscy myśleli, że pękną im bębenki i z ulgą powitali moment, kiedy utwór się skończył.
− To było… ciekawe – wyjąkała Anita, kiedy uczennica oddała mikrofon i zapytała ją o opinię na temat swojego występu. Nauczycielka muzyki wolała nie mówić wprost, co myśli, kiedy sama zachęcała młodzież do próbowania nowych rzeczy.
− A myślałem, że muzyka jest językiem uniwersalnym, łączącym pokolenia… – Oscar zacytował słowa szefowej, szepcząc jej na ucho po makabrycznym wykonaniu szkolnej plotkary. Trochę nabijał się z postawy Anity, więc postanowiła naprawić złe wrażenie. Niektórzy klienci opuścili bar w trakcie okropnego wycia córki Violetty.
− Felix, Jordi, zagracie coś? – zapytała, podchodząc do stołu bilardowego, przy którym zebrała się grupka ludzi, w tym jej syn i jego były przyjaciel. – Zawsze byliście zgranym duetem.
Castellano pewnie miał zamiar pokazać, co o tym myśli ostentacyjnym prychnięciem, ale zbyt był oszołomiony bliskim kontaktem z matką, która stanęła tuż obok, by odpowiedzieć. Kilka osób wpatrywało się w nastolatków wyczekująco. Sara Duarte złożyła ręce jak do modlitwy, próbując przekonać kolegów z klasy, by zrobili wyjątek i coś razem zagrali. Felix spojrzał kątem oka na Jordana, w duchu obiecując sobie, że jeśli on się zgodzi, to on też jest gotów dać za wygraną. Nadal nie poprosił go o pomoc w przygotowaniu festiwalu, więc byłaby to idealna okazja. Jordi jednak jak zwykle okazał się totalnym bucem.
− Spasuję. – Guzman zgasił entuzjazm Anity Vidal.
Dało się słyszeć kilka jęków zawodu, ale ostatecznie nie mogli przecież zmusić chłopaków do czegoś, czego nie chcieli. Anita wyglądała na rozczarowaną. Obróciła się w stronę syna, chcąc zaproponować, by on sam wystąpił, ale on celowo na nią nie patrzył, udając, że interesuje go, jak Jordi wbija bilę do łuzy, zakańczając pojedynek.
Ktoś z boku zaczął bić brawo, więc wszyscy spojrzeli na tęgiego człowieczka w przyciasnej marynarce, który okazał się być inwestorem Luz del Norte. Silvia Olmedo wyskoczyła na kolację ze znajomymi z biura. Wykorzystywała każdy moment, by zyskać w oczach wpływowych ludzi. Tym razem od razu zwęszyła, że coś się kroi, bo wyłoniła się zza pleców mężczyzny, łudząco przypominając jakąś czarownicę z bajki i sprawiając, że kilka zebranych osób się wzdrygnęło i odeszło od stołu bilardowego, dzięki czemu mieli trochę przestrzeni.
− Silvia – przywitała się Anita, bo na nic więcej nie było jej stać. – Kopę lat.
− Witaj, Ani. Co słychać? – rzuciła żona Fabiana, ale widać było, że nie bardzo ją to interesuje. Bardziej chciała odciągnąć inwestora od syna, bojąc się, by Jordi znów nie palnął czegoś głupiego i nie narobił jej wstydu. – Chodź, Pedro, zaraz podadzą kolację – mruknęła, wskazując na ich stolik, przy którym siedziało kilku kolegów i koleżanek z redakcji wyciągających szyje, by zobaczyć, co się dzieje.
− To twój syn, prawda? Ale wyrósł! – Facet nazwany Pedro przywodził na myśl starą ciotkę, która szczypie w policzki.
Quen zaśmiał się cicho, obserwując uważnie minę swojego kuzyna. Był pewien, że gdyby Pedro choć spróbował dotknąć Jordana, skończyłoby się to co najmniej złamaną ręką.
− Kiedy cię ostatni raz widziałem, miałeś pewnie z dziesięć lat – przypomniał sobie Pedro, podkręcając siwego wąsa i wprawiając wszystkich, a w szczególności Silvię, w zakłopotanie. Widać było, że kobieta wychodzi z siebie, by dobrze przed nim wypaść. – Masz talent jak twój brat. Tak, tak, pamiętam. Przykro mi z powodu Franklina. Mama mówiła mi, że też grasz w piłkę. Może pójdziesz w jego ślady? Kto wie, kto wie… − Pedro puścił oczko do Jordana, zapewne uważając to za świetny komplement.
Nastolatek oparł się na kiju do bilarda i rzucił spojrzenie na twarz matki, a potem na cały stół jej przyjaciół. Miał wrażenie, że rodzicielka daje mu wzrokiem znak, by się zamknął, przyjął komplement i odszedł, ale nie byłby sobą, gdyby to zrobił. Silvia nie odzywała się do niego od równiutkiego tygodnia, ignorowała, miała go po prostu gdzieś. Fakt, że nie wrócił do domu przez kilka nocy z rzędu zdawał się nie robić na niej najmniejszego wrażenia. Nie przejmowała się, czy jej syn leży gdzieś w rynsztoku, być może miała nadzieję, że tak właśnie było. Nie pogodziła się z tym, co powiedział o Franklinie, nie przyjmowała do wiadomości, że jej ukochany syn mógł być dilerem, który sprowadza na złą drogę porządne dziewczyny. A teraz miała czelność błagać go wzrokiem, by nie robił jej wstydu i uratował jej reputację. Cóż, jeśli na to liczyła, to w ogóle go nie znała.
− Dziękuję panu – odezwał się Jordi najgrzeczniej jak potrafił, uśmiechając się do staruszka. – Ale naprawdę nie sądzę, bym poszedł w ślady Franklina. Ja nie mam słabości do psychotropów. Pan wybaczy, ale mam występ. Felix, idziesz?
Castellano dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że Guzman mówi do niego. Nie zastanawiając się, ruszył na nim na scenę, nie mogąc nawet przyjrzeć się reakcji Silvii Olmedo. Kobieta miała opaloną twarz, więc zwykle rumieńce nie były widoczne, ale teraz wyglądała, jakby ktoś wsadził jej głowę do wrzącej wody. Obserwując ją, miało się wrażenie, że z jej uszu zaraz pójdzie para niczym w śmiesznych kreskówkach. Inwestor mrugał zawzięcie oczami, nie wiedząc, co się właściwie stało i czy syn redaktorki mówił poważnie, a reszta zebranych albo chichotała albo miała tak samo skonsternowane miny. Quen i Marcus wymienili tylko zdumione spojrzenia, bo żaden z nich nie miał pojęcia o „słabości” Franklina Guzmana.
Jordan zajął miejsce na stołku na środku sceny i chwycił statyw, by dopasować sobie wysokość mikrofonu. Jego oczy odnalazły gitarę Oscara, którą ten zostawił na scenie, ale zawahał się. Dzisiaj wolał po prostu zaśpiewać.
− Zagrasz? – Jordi zwrócił się do dawnego przyjaciela. Felix już sadowił się przy klawiszach. Tak dawno tego nie robili, ale kiedy znaleźli się w centrum uwagi, było w tym coś naturalnego.
− Jakieś życzenia? – zapytał Castellano, nadal będąc w lekkim szoku. – Rozumiem, że ma to być przekaz specjalny dla Silvii?
Jordan uśmiechnął się i poinstruował go, by zagrał kawałek im obu dobrze znany. Uwielbiali każdy rodzaj muzyki, ale jako dorastający chłopcy w małej mieścinie szczególnie upodobali sobie amerykański rock i nie było w tym nic dziwnego. Jako młodzi gniewni często wyładowywali w ten sposób swoje emocje. Na tę okazję akustyczna wersja utworu wydała się więc opcją idealną. Kiedy Jordi powiedział mu, co chce zaśpiewać, Felix nie oponował, znał nuty na pamięć i czuł, że Guzman nie mógł wybrać lepiej. Kątem oka dostrzegł Anitę w tłumie i poczuł, że i on musi z siebie wydusić emocje względem rodzicielki.
W barze nastała cisza, Felix zaczął grać na klawiszach, nadając piosence stonowany charakter, ale mimo wszystko nadal przekazując oryginalną głębię utworu. Natomiast Jordi skupił się na śpiewaniu. To była kiedyś ich codzienność − Felix komponujący i piszący teksty, a Jordi dający mu wskazówki, jak można coś ulepszyć, a sam będący w swoim żywiole na scenie. Tym razem też wczuł się w każde słowo piosenki, które zdawało się go poruszać do szpiku kości, bo doskonale rozumiał, co autor chciał przekazać. Znał to aż za dobrze. Klienci baru natomiast nie byli biegli w języku angielskim, ale nie miało to żadnego znaczenia, liczyło się to, że Silvia Olmedo zrozumie przekaz. Nawet jeśli będzie udawała, że nie słucha.
Mam dość bycia tym, kim chcesz, żebym był
Czuję, że brak mi wiary
Zgubiłem się pod powierzchnią
Nie wiem, czego ode mnie oczekujesz,
Nakładając na mnie presję, bym poszedł w twoje ślady
Każdy krok, który robię jest dla ciebie tylko kolejnym błędem
Stałem się tak odrętwiały,
Nie czuję cię tam
Stałem się tak zmęczony
Dużo bardziej świadomy
Staję się tym
Wszystko, czego chcę
To być bardziej sobą, a mniej takim jak ty
Czy nie widzisz, że mnie tłamsisz?
Trzymasz za mocno,
Bojąc się, że stracisz kontrolę
Bo wszystko, czym myślałaś, że się stanę,
Rozpadło się tuż na twoich oczach
Każdy krok, który robię jest dla ciebie kolejnym błędem
A każda sekunda, którą marnuję, jest dla mnie nie do wytrzymania.
I wiem, że też mogę ponieść porażkę
Ale wiem też, że kiedyś byłaś taka jak ja
I ktoś był tak samo zawiedziony tobą.
*
Do domu wrócili wspólnie, ale przez całą drogę kobieta nie odezwała się ani słowem. Robiła jednak wściekłe miny i zdecydowanie zbyt mocno trzymała kierownicę. Może miała ochotę kogoś udusić, bo aż pobielały jej kostki od dłoni.
− Co za upokorzenie, w życiu się tak nie czułam. Jestem skończona! – To były jej pierwsze słowa, kiedy tylko przekroczyli próg domu.
− Przeżyjesz. – Jordi był przyzwyczajony do dramatyzowania, jego matka przejmowała się reputacją bardziej niż czymkolwiek innym, ale nic sobie z tego nie robił. Ruszył na schody, chcąc pójść do swojego pokoju, ale go zatrzymała.
− Dokąd to? Jeszcze nie skończyłam!
Silvia złapała syna za łokieć i pociągnęła do jadalni, gdzie Fabian siedział nad jakimiś dokumentami. Zimna kolacja stała na stole, ale zdawał się być bardziej pochłonięty pracą niż uczuciem głodu. Pani Guzman zaczęła opowiadać mężowi, co takiego zrobił nastolatek, a Fabian słuchał uważnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
− Nic nie powiesz? – warknęła, kiedy nie było żadnej reakcji po jej pełnej oburzenia opowieści.
− Chyba trochę przesadzasz. Co z tego, że zaśpiewał raz na otwartym wieczorze? Ludzie to lubią, twoi znajomi z redakcji na pewno dobrze się bawili. Przecież to nie tak, że zrobi z tego karierę. – Fabian nie wydawał się tym faktem poruszony.
− Tak? – Silvia roześmiała się histerycznie, bo ona wcale się dobrze nie bawiła, kiedy przez cały wieczór jej syn czynił aluzje do tego, jak okropną jest matką. Widząc, że nic nie wskóra u męża, zwróciła się bezpośrednio do syna: – Dlaczego zawsze musisz robić mi na złość? Dlaczego musisz opowiadać bzdury, by zwrócić na siebie uwagę?
− A więc o to ci naprawdę chodzi. – Jordi włożył dłonie do kieszeni i pokiwał głową, jakby dopiero dotarło do niego, dlaczego jest taka wściekła. – Chodzi o to, co powiedziałem Basty’emu? Że Dalia dostawała prochy od Franklina? Ależ to czysta prawda, mamo. Może nie znałaś swojego ukochanego synka tak, jak ci się wydawało.
Policzek w twarz wcale go nie zdziwił, wręcz przeciwnie – czekał na niego. Tak długo tłumił w sobie emocje i skrywał tajemnice brata, że dłużej już nie potrafił. Chronił matkę, chronił ich wszystkich od bolesnej prawdy, ale miał już tego dosyć. Teraz pragnął zranić Silvię, powinna cierpieć tak samo jak on.
− Bicie mnie nie sprawi, że fakty przestaną być faktami.
− Jak śmiesz? – Silvia dyszała ciężko i wyglądała, jakby zaraz miała dostać ataku szału. Złapała się za serce.
Boleść matki po stracie syna była czymś, czego Jordi jako nastoletni dzieciak nie mógł pojąć, ale nie dbał o to, że jest jej ciężko. On nadal tu był. On żył. A ona zachowywała się, jakby w ogóle nie istniał albo był problemem, z którym trzeba sobie poradzić. Fabian natomiast wyglądał na zniecierpliwionego. Zdjął okulary i przetarł oczy dłońmi, nie rozumiejąc, dlaczego nie mogą po prostu zapomnieć. On rzucił się w wir pracy i nie pozwalał sobie na rozpamiętywanie przeszłości.
– Franklin był dobrym chłopcem, nie możesz tak kalać jego pamięci, nie pozwolę ci na to. – Silvia nie płakała, ale głos miała tak roztrzęsiony, że nie było różnicy. Była w rozsypce.
Jordan natomiast poczuł, że krew gotuje mu się w żyłach. Po raz kolejny zapragnął wygarnąć matce, co myśli. Chciał ją zranić, nawet jeśli przez to miał sprzedać własnego brata.
− Znałaś swojego pierworodnego jako chłopczyka o idealnych stopniach, z perfekcyjną karierą sportową. Może miałaś nadzieję, że pójdzie w ślady tatusia i zostanie politykiem, a może myślałaś, że będzie jednym ze światowych liderów, że osiągnie wielkie rzeczy. Ale to nie był prawdziwy Franklin. Mój brat był chory, miał dosyć tej cholernej presji, którą na niego kładliście, by był ciągle lepszy. Najlepszy.
− Jordan, wystarczy. – Fabian postanowił zainterweniować. – Nie denerwuj matki, idź już do łóżka.
− A ty się w ogóle nie odzywaj. − Nastolatek wymierzył oskarżycielsko palcem w ojca. − To wszystko twoja wina. Upatrzyłeś sobie ideał syna, wciąż go porównywałeś do Marcusa, a Franklin miał już tego dosyć, bo nigdy nie był w stanie mu dorównać. Obojętnie, co by nie zrobił, dla ciebie zawsze to było za mało. Skoro tak bardzo kochałeś Normę, trzeba było z nią zostać. Mogłeś mieć idealnego Marcusa zamiast nas, beztalencia i miernoty. − Jordan powinien odczuć satysfakcję, że może wygarnąć im obojgu, co myśli. Byli w końcu wśród swoich, mogli porozmawiać szczerze. Lecz nawet zdejmując ten ciężar z serca, nie poczuł się wcale lepiej, a wręcz przeciwnie.
− Twoje oskarżenia są niedorzeczne. Franklin zawsze dawał z siebie wszystko, bo chciał. – Słowa Fabiana nie przekonały chyba nawet jego żony, która rzuciła mu tak mordercze spojrzenie, że Jordi przez chwilę pomyślał, że sprzymierzą się przeciwko głowie rodziny. Nic takiego jednak nie miało miejsca.
− Tak? – Jordi zapytał zaczepnie, niemal się uśmiechając. – Więc dlaczego faulował Marcusa tak, że prawie zniszczył mu karierę?
− To był wypadek. – Tym razem to Silvia przemówiła drżącym głosem. Nie chciało jej się wierzyć, że jej kochany synek byłby w stanie z premedytacją skrzywdzić drugą osobę. – Nie mam zamiaru słuchać tych oszczerstw. – Złapała się za głowę, która rozbolała ją od tych oskarżeń i miała zamiar udać się na górę do sypialni.
− Wypadek − to wasze ulubione słowo. Pomyłka, nieporozumienie… − Jordi prychnął, nie mogąc się już dłużej powstrzymywać. − Wypadkiem nazywacie to, że wasz ukochany syn Franklin prawie sparaliżował kolegę? A może przez przypadek naćpał się przed grą do tego stopnia, że nie mógł kontrolować swojej siły i prawie złamał Marcusowi kręgosłup?
Silvia zachwiała się i złapała krawędzi kuchenki, by nie upaść.
− Jazda w deszczową jesienną noc też zakończyła się „wypadkiem”. – Jordi zaakcentował ostatnie słowo i już nie mógł się nawet uśmiechać, bo poczuł taki gniew, że miał wrażenie, że zaraz wybuchnie. – Jesteście ślepi albo głupi. Albo jedno i drugie.
− Zawsze nienawidziłeś Franklina, bo był od ciebie lepszy we wszystkim. Nie próbuj teraz wycierać sobie gęby jego imieniem i oskarżać go o te wszystkie okropności. Nie masz serca. – Silvia trzęsła się cała.
Fabian stał z boku, nie kwapiąc się, by jej pomóc lub zapytać, jak się czuje. Obserwował uważnie Jordana i patrzył na niego tak, jakby widział go po raz pierwszy w życiu. A przynajmniej pierwszy raz od roku patrzył i słuchał go uważnie. Od czasu wypadku, w którym on i Silvia stracili pierworodnego syna, zupełnie zapomnieli, że nadal mają dwójkę zdrowych dzieci potrzebujących opieki i miłości.
− Nie nienawidziłem brata – odparł nastolatek, trochę dotknięty tym, że w ogóle mogła coś takiego zasugerować. – Nie byliśmy może blisko, ale kochałem go. Współczułem mu i nigdy mu nie zazdrościłem. Ja miałem wolność, a on żył w klatce, którą dla niego zbudowaliście. Ale teraz przyznaję, zazdroszczę mu odrobinę. Nawet go podziwiam. Bo miał odwagę się z tej klatki uwolnić raz na zawsze.
− Nie chcę tego słuchać. – Silvia poszła do drzwi z zamiarem opuszczenia jadalni.
− Nie jest prawdą, że Franklin stracił panowanie nad wozem tamtego wieczoru. Nie jest prawdą, że wpadł w poślizg. Ubzduraliście to sobie, bo tak było łatwiej. Wszyscy wam to zresztą powtarzali. Ale to nie był wypadek. – Jordi nie zamierzał przerwać swojego wywodu. Podniósł głos, mając nadzieję, że może w końcu się opamiętają i przyjmą do wiadomości niezaprzeczalne fakty.
− Zamknij się, Jordan, bo przysięgam, że… − Silvia zatrzymała się w progu i uniosła trzęsącą się rękę, jakby chciała wymierzyć mu kolejny policzek.
− Że co? Uderzysz mnie? Dasz mi szlaban? – Młody Guzman pokręcił głową, jakby chciał zasygnalizować matce, że nie jest w stanie zrobić nic, co by go w jakikolwiek sposób zraniło. Na to było już za późno. Nic nie mogło boleć bardziej niż to, jak czuł się obecnie. − Twój ukochany Franklin postanowił ze sobą skończyć, bo nie mógł już dłużej wytrzymać tej presji. Był ćpunem i tyranem, odbił dziewczynę Marcusowi tylko po to, by choć raz okazać się w czymś lepszym. A jakby tego było mało, kiedy ja próbowałem ratować mu życie i go powstrzymać, by nie wsiadał do tego przeklętego samochodu, był gotów zabić i mnie, kiedy władował się na drzewo. A może zapomniałaś o tym? – Ze złością uniósł do góry bluzę, pokazując bliznę pod żebrami z lewej strony − pamiątkę po wypadku samochodowym, w którym brał udział z bratem i po którym przebywał przez kilka dni w śpiączce farmakologicznej. – Pamiętasz, co mi powiedziałaś, kiedy myślałaś, że śpię i cię nie słyszę? Ja pamiętam każde słowo. „To ty powinieneś zginąć, nie Franklin”. Cóż, kochana mamo. Jest nas dwoje. Ja też wolałbym zginąć wtedy zamiast niego. Może teraz byłbym wolny od ciebie. Od was obojga – dodał na koniec, mierząc ojca spojrzeniem pełnym pogardy.
− Nie dotykaj mnie – warknęła Silvia, kiedy Fabian wreszcie wyciągnął w jej stronę dłoń, by ją przytrzymać, bo prawie się przewróciła z nerwów.
Jordi natomiast nie miał już nic więcej do powiedzenia. Wszedł na górę, przeskakując po dwa stopnie. Jego siostra siedziała na szczycie schodów, przysłuchując się całemu zajściu i płacząc cicho.
− Jordi… − wyjąkała tylko, wyciągając dłoń w stronę brata, ale on przeszedł koło niej, nie będąc w nastroju na pogaduszki.
− Idź spać, Nela. Nie myśl o tym – powiedział tylko, po czym zatrzasnął drzwi.
*
Tego wieczoru na ulicy rozbrzmiały ponownie dźwięki skrzypiec i tym razem nikt nie próbował tego powstrzymać. Przez uchylone okno domu naprzeciwko było słychać wyraźnie gniew i frustrację, którą ktoś próbował z siebie wyrzucić za pomocą instrumentu. Felix wzdrygnął się, kiedy usłyszał ciche pukanie do drzwi swojej sypialni, a następnie w wejściu pojawiła się para dużych ciemnych oczu jego siostry.
− Mogę dziś z tobą spać? – zapytała nieśmiało, a Felix dał jej przyzwolenie i uśmiechnął się smutno, choć w mroku nie mogła tego dostrzec. Dobrze wiedział, dlaczego Ella nie może spać, bo sam miał dokładnie ten sam problem.
Po cichu przeszła na palcach i wgramoliła się na jego łóżko, podkurczając kolana pod brodę. Chwilę później do sypialni wkradł się pies Syriusz.
− Hola, hola, o nim nic nie mówiłem. – Castellano wzdrygnął się, kiedy pies otarł się o jego wyciągniętą stopę, po czym ułożył się w nogach łóżka.
− Syriusz jest w pakiecie ze mną. – Ella wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Myślisz, że wszystko u nich w porządku? – zapytała i nie musiała dodawać nic więcej, bo doskonale rozumiał, o kim mówi.
− Mam nadzieję. – Było to zgodne z prawdą. Mieli skomplikowane relacje z Guzmanami, ale nie życzył im źle. Jordi i Nela oraz ich dziadkowie, Serafina i Leopoldo, zawsze byli dla niego dobrzy i pomagali jak mogli, kiedy Ella potrzebowała drogich lekarstw albo wizyt u specjalisty. Byli jak druga rodzina.
− Pojedźmy gdzieś na wycieczkę – podsunęła nagle trzynastolatka, podchodząc do biurka brata i wpatrując się w ścianę, na której wisiała mapa świata. Felix zapalił lampkę, by móc się jej bliżej przyjrzeć. – Pojedźmy i się rozerwijmy, z dala od tego miejsca. Tutaj czeka nas tylko depresja. Gdzie byś chciał pojechać? – Wzięła flamaster z jego biurka i przyłożyła go do mapy, uśmiechając się zachęcająco.
− Tam gdzie ty mi wystarczy. Pod warunkiem, że zaplanujesz podróż, bo ja nie mam do tego głowy.
− A zatem Rzym. – Ella zakreśliła krzyżyk na stolicy Włoch, przekrzywiła lekko głowę, po czym ze śmiechem otoczyła kółeczkiem cały Półwysep Apeniński. – I oczywiście wiesz, co będziemy tam robić?
− Ella, jak chcesz iść na koncert Andrei Bocellego, to po prostu powiedz. Kupię bilety i możemy lecieć choćby zaraz. – Felix udał, że zakłada niewidzialne buty i kurtkę. Ella rzuciła w jego stronę kostkę od gitary, bo nic innego nie miała pod ręką.
− To nie takie proste, zresztą nie masz kasy.
− Mam oszczędności, znajdę dodatkową pracę po szkole i odłożę na wycieczkę. Na twoje urodziny będzie w sam raz.
− To dopiero w marcu! – obruszyła się i w jej głosie dało się słyszeć zawód.
Oczywiście zdawała sobie sprawę, że żadne wycieczki nie wchodziły w grę, dopóki nie ustabilizuje swojego stanu zdrowia. Na szczęście czuła się już lepiej, wyniki miała obiecujące i przy dobrych wiatrach miała niedługo wrócić do szkoły. Lubiła jednak snuć z Felixem dalekosiężne plany. Była to ich tradycja, wymyślali różne wycieczki i plan atrakcji, które będą zwiedzać. Dzięki temu jakoś udawało im się przetrwać długie wieczory w poczekalni na pogotowiu albo bezsenne noce spędzone w szpitalu pod tlenem.
− Kiedyś cię tam zabiorę, zobaczysz. – Felix podłożył sobie jedną rękę pod głowę i wpatrzył się w sufit. − Zawsze chciałaś polecieć do Włoch. Myślisz, że po co się uczę włoskiego? Chyba nie po to, by móc przeczytać instrukcję robienia spaghetti!
Ella zaśmiała się cicho, czym zwróciła na siebie uwagę czarnego labradora, który podniósł łeb, przypominając o swojej obecności. Podrapała go za uszami i ponownie wgramoliła się pod kołdrę koło brata.
− Oczywiście zabierzemy też Syriusza. Tata i Leti mogą zostać sami, przyda im się odrobina prywatności. – Felix skrzywił się, kiedy siostra wypowiedziała te słowa. Kibicował ojcu, ale jednak wolał nie myśleć o nim i o jego narzeczonej samych pod jednym dachem. – Myślisz, że możemy też zabrać Nelę i Jordi’ego?
Zastanowił się przez chwilę nad jej słowami. Czy jeszcze kiedykolwiek mogłoby być tak jak kiedyś?
− Zobaczymy. A teraz idź spać, bo tata nas zabije. – Poczochrał jej włosy dłonią, zgasił lampkę i przyłożył ponownie głowę do poduszki.
− Dobranoc, braciszku. Słodkich snów.
− Dobranoc, siostrzyczko. |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|