Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 49, 50, 51 ... 62, 63, 64  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 11:02:42 26-03-23    Temat postu:

cz. 2

Nadchodząca środowa impreza stała się tematem priorytetowym w liceum. Rzadko coś się działo w tej małej mieścinie i młodzież łaknęła rozrywki, nawet jeśli miałaby to być potańcówka z dziwnym tematem przewodnim. Sara Duarte rozwieszała ulotki, gdzie tylko mogła, a nauczyciele nawet z ulgą powitali wiadomość o imprezie, bo oznaczało to, że dzieciaki przestaną w końcu rozpowiadać niestworzone historie na temat dyrektora Pereza i zadawać kłopotliwe pytania. Kiedy jeden z drugoklasistów zaczepił na korytarzu Leticię i zapytał, czy to prawda, że dyrektor ma nowego bionicznego penisa, kobieta nie wytrzymała i dała mu szlaban, by został po lekcjach i posprzątał korytarze.
− Nawet nasz promyczek Leti straciła cierpliwość. – Enrique zacmokał cicho, ale w gruncie rzeczy bawiła go ta cała sytuacja. – Kiedy się do was wprowadza?
− W przyszłym tygodniu – odpowiedział Felix, nadal czując się speszony na myśl, że będzie mieszkał z nauczycielką. – Czy ktoś mi wytłumaczy, co to za moda, żeby dziewczyny zapraszały chłopaków? – wybuchnął nagle, jakby tylko o tym myślał przez ostatnie kilka dni.
− Jak ci tak zależy, to zaproś Lidię pierwszy i nie będzie kłopotu – mruknął Marcus, chowając swoje książki do szafki.
Większość czwartej klasy o profilu humanistycznym miała właśnie mieć lekcję wychowawczą i zmierzali do klasy panny Aguirre. Felix się speszył, a Quen spojrzał na Delgado jakby nie dowierzał, że przewodniczący może być tak domyślny. Widać tydzień zawieszenia w prawach ucznia dobrze na niego podziałał.
− A ja o której mam po ciebie przyjechać? – zwrócił się Marcus do Adory, a ona przez chwilę nie wiedziała, o czym do niej mówi. Spotkali się na chwilę na przerwie, a potem ona miała kolejne lekcje w swojej klasie, która znajdowała się po drodze do sali hiszpańskiego. – Na imprezę, mam na myśli – wyjaśnił, nie rozumiejąc, co jest powodem jej zawahania.
− To chyba dziewczyny proszą chłopaków, prawda? Felix dopiero co o tym wspomniał. – Garcia de Ozuna miała w oczach wesoły błysk, ale nikt tego nie zauważył. – Masz mnie za łatwą? Myślisz, że skoro już jestem w ciąży, to jestem twoja? − Chłopcy spojrzeli po sobie z konsternacją, a ona nie mogła już dłużej ciągnąć tej farsy i roześmiała się. – Przepraszam, ale nie mogę. Ale mieliście miny!
− Hormony – mruknął Marcus, jakby usprawiedliwiał swoją udawaną dziewczynę, kiedy ta już odeszła, oświadczając, że jasne, że wybierze się z nim i jeszcze ustalą szczegóły. Impreza była dopiero kolejnego dnia, więc nie było pośpiechu.
− Czy tobie się to nie wydaje ani trochę dziwne? – Ibarra postanowił być brutalnie szczery. Skręcili za róg korytarza i udali się do sali hiszpańskiego, w której urzędowała Leticia. – Wiem, że wszyscy mają was za parę, ale przecież no wiesz… Wy przecież nie… A może?
Rzucił to pytanie w eter, zastanawiając się, co jest między jego przyjacielem a córką Pilar.
− Nic a nic? – zdziwił się Felix, uważnie obserwując Marcusa i sprzymierzając się w tej kwestii z Quenem.
− Nie. O co wam chodzi? Jesteśmy z Adorą przyjaciółmi. – Delgado był trochę zdumiony ich dociekliwością.
− Tak, przyjaciółmi, którzy razem chcą wychowywać dziecko. Wiesz, jak to wygląda z boku, prawda? – Quen upewnił się, że Marcus zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji. – Ale w sensie, że wy nic ten tego? Nawet buzi-buzi?
Marcus roześmiał się tak szczerze, jak dawno się nie śmiał. Miny jego przyjaciół były bezcenne, kiedy próbowali wybadać, czy łączy go z Adorą coś więcej niż tylko przyjaźń. Prawdą było, że nie myślał o tym w ogóle. Romansowanie nie było na szczycie listy jego priorytetów. Poza tym Adora była dziewczyną jego zmarłego przyjaciela. Nic nie miało prawa się pomiędzy nimi wydarzyć. Nie zrobiłby tego Roque.
− Rozumiem, że w ciąży może nie jest w szczycie formy, ale to bardzo ładna dziewczyna – stwierdził obiektywnie Quen, a jego przyjaciele nie wiedzieli, czy mają być bardziej oburzeni jego stwierdzeniem czy rozbawieni. – No co? Nie powiecie, że nie jest ładna. Ale i tak wszyscy wiemy, jaka jest najładniejsza dziewczyna w szkole.
Quen sam pokiwał głową, przyklaskując swoim słowom, a Felix uczynił to samo, po czym obaj wymienili różne żeńskie imiona.
− Carolina.
− Lidia.
− Co? – Quen spojrzał na Castellano jak na idiotę. – Nie mówię, że Montes jest brzydka, ale przesadza z eyelinerem, no i ma wiecznie skwaszony wyraz twarzy, ciągle chodzi w czarnych ubraniach.
− A Carolina to co? Zadziera nosa i ma się za lepszą od wszystkich. A w ogóle to skąd ta nagła fascynacja Nayerą? Ktoś tu się zabujał? – Felix dał Quenowi żartobliwego kuksańca, naigrywając się z niego, a ten spalił buraka. Miło było czasem zachowywać się jak na siedemnastolatków przystało.
− Zwariowałeś? Ja i ona? Chyba ci całkiem na mózg padło. Nie gustuję w kujonach.
− No pewnie, było widać, jak wstrzymujesz obrzydzenie, całując ją podczas aktu finałowego mojego musicalu. – Castellano oberwał za te słowa książką po głowie. – Marcus, powiesz coś?
− Co mam powiedzieć? – Delgado zdziwił się, że pytają go o zdanie w tej dziecinnej kłótni. – Która jest ładniejsza? – Obaj przyjaciele zatrzymali się na korytarzu i wpatrzyli się w niego wyczekująco.
− Obiektywnie, która dziewczyna w szkole jest najładniejsza? Obiektywnie. – Ibarra podkreślił ostatnie słowo, rzucając Felixowi krzywe spojrzenie.
− Nie ma czegoś takiego jak obiektywne stwierdzenie, kto jest najładniejszy. To subiektywna opinia, kwestia gustu. – Felix spojrzał na Marcusa, szukając poklasku.
− Są różne kanony piękna – odezwał się w końcu Delgado. – Ja osobiście patrzę na wnętrze.
− Ha! – Quen prychnął tak głośno, że kilka uczniów z klasy niżej, którzy mijali ich na korytarzu, rzuciło mu przestraszone spojrzenia. – Mówi ten, co spotykał się z najładniejszą dziewczyną w mieście. Proszę cię, Marcus. – Quen machnął ręką, przekraczając próg klasy, w której już siedzieli ich koledzy i spędzali przerwę na plotkach. – Jeśli jeszcze raz wyskoczysz mi z tą bzdurą o „pięknie wewnętrznym” to walnę cię w łeb. Jasne, uroda to nie wszystko, zgadzam się z tym. Ale nie pieprz, że nigdy na to nie zwracasz uwagi. Masz siedemnaście lat, do cholery. Jeśli ani razu w swoim życiu nie myślałeś fiutem, co zaczynam się o ciebie poważnie martwić.
− Czy ktoś mówił coś o fiucie? – odezwał się jeden z kolegów w klasie. – Jakieś wieści o naszym drogim Dicku?
− Nie wspominaj gada, tylko delektuj się jego nieobecnością – syknęła w stronę chłopca Rosie, przesuwając się w ławce, by zwolnić miejsce Felixowi. Marcus i Quen usiedli za nimi.
− A ja słyszałem, że on już nie wróci – skomentował jakiś inny uczeń, a wszyscy wyrazili głęboką nadzieję, że ma rację.
− Wróci. Perez jest jak opryszczka. Zawsze wraca. – Ignacio Fernandez wypowiedział te słowa bez cienia wątpliwości.
− Ty coś o tym wiesz, Nacho. – Jordi uśmiechnął się w jego stronę i spróbował go wyminął, by usiąść w swojej ławce. Efekt był natychmiastowy − Ignacio skulił się w sobie, odskakując i zasłaniając twarz rękami. Na jego nosie nadal widniał niewielki plaster, ale wyglądał już znacznie lepiej. − Spokojnie, chciałem tylko usiąść. – Guzmana rozbawiła jego reakcja.
Prawdą było, że gdyby Marcus i Vincenzo go nie powstrzymali, mógł zabić Nacha tamtego wieczoru. Wiedział o tym. Ale wiedział też, kiedy przestać. Nie dziwił się wcale, że Ignacio się go boi. On też czasem przerażał sam siebie. Fernandez chyba zdał sobie sprawę, że wyglądał jak mięczak przed swoimi kumplami, więc odchrząknął tylko i chciał usiąść w ławce, ale pech chciał, że wybrał miejsce obok Neli.
− Chyba kpisz – rzucił młody Guzman, rzucając mu tylko ostrzegawcze spojrzenie, a ten posłusznie wstał i usiadł kilka ławek dalej.
− Ale go wytresowałeś – rzucił Quen do kuzyna, trochę tym faktem rozbawiony. – Patrzcie, jak się boi, jak pies z podkulonym ogonem.
Ignacio nie chciał stracić twarzy przed znajomymi, więc postanowił zabrać głos, by chociaż trochę uratować swój honor.
− Miej się na baczności, Guzman. Nie zapominaj o klątwie ciążącej na miasteczku. Teraz możesz zgrywać wielkiego bohatera, ale prawda jest taka, że prędzej czy później i ciebie ta klątwa dotknie. Chociaż czy ja wiem… skoro Franklin już odwalił kitę, to chyba drugi synalek jeszcze trochę pożyje.
Przybił sobie piątkę z kilkoma kolegami, a Quen w tym czasie obserwował uważnie kuzyna. Zaciskał pięści w kieszeniach, ale nie miał zamiaru reagować na te zaczepki.
− Ej, wiecie, co mówią? – Ignacio ciągnął swój wywód. – Że na El Tesoro ciąży klątwa, a wszyscy wiemy, co dzieje się z ich właścicielami. – Fernandez wykonał gest, który miał świadczyć o szaleństwie właścicieli hacjendy, a potem ich śmierci.
− Chyba coś ci się pomyliło, Nacho – zwróciła się do kolegi Sara. – El Tesoro należy do rodziny Vega.
− Nie na długo. – Fernandez zaśmiał się, a kiedy zobaczył zdumione miny pozostałych uczniów, postanowił ich oświecić. – Przecież wszyscy ostrzą sobie ząbki na tę ziemię. Nie słyszeliście o tym kocie z wyprutymi flakami? Panny Vega będą następne, to kwestia czasu. Bez obrazy – rzucił w stronę Caroliny, która przysłuchiwała się temu z gęsią skórką. – A jak myślicie, w czyje ręce przejdzie ziemia po ich śmierci? Fabian Guzman ma żyłkę do interesów.
− Co ty chrzanisz, Nacho? – Tym razem to Quen się odezwał, nie mogąc już dłużej tego wytrzymać. – Poczytaj książkę czy coś, bo całkiem ci już na mózg padło.
− Zabawne, że to mówisz. No tak, ale nie dziwię się, że nie jesteś wtajemniczony. Nie należysz tak naprawdę do rodziny, prawda? Och, przepraszam. To była jakaś tajemnica, że Ibarrowie cię adoptowali?
Wszyscy uczniowie w klasie wstrzymali oddechy, przypatrując się Enrique, jakby widzieli go po raz pierwszy w życiu. Carolina, która znała ten fakt od dawna, patrzyła na kolegę ze współczuciem. Wyglądał, jakby cała krew odpłynęła mu z twarzy.
− To prawda. Mój stary mi wszystko wyśpiewał. – Nacho się uśmiechnął, bo wreszcie mógł utrzeć im wszystkim nosa, choć sam swój nochal miał poprawiany chirurgicznie przez własnego ojca. – Jak wszystkie panny Vega umrą, ziemia przechodzi w ręce najstarszego krewnego Prudencji, brata doni Gracieli Guzman de la Vega. Leopoldo Guzman ma trójkę dzieci. Oczywiste, że podzieli ziemię między nich. Ale ani Ofelia Ibarra ani Debora Guzman nie mają zamiaru prowadzić hacjendy. Fabian odkupi od sióstr ich części i stanie się dziedzicem. A nasz mały Jordi w końcu przejmie ziemię po nim. Nie mam racji?
− Jak na kogoś o tak przeciętnym umyśle, musiałeś sporo nad tym rozmyślać. – Jordan uśmiechnął się w jego stronę. – Nie wiem, dlaczego Aldo opowiada takie głupoty. Niech lepiej zajmie się robieniem nowych cycków swojej żonie. Która to już, piąta? Straciłem rachubę.
− Trzecia i dobrze o tym wiesz. – Ignacio obnażył zęby, robiąc się czerwony jak burak.
Nie było tajemnicą, że Osvaldo Fernandez słynął z wielokrotnych rozwodów. Jego żony zdawały się być coraz młodsze, najnowsza była niewiele starsza od Ignacia.
− No właśnie. Aldo to taki nowy Leonardo DiCaprio. Jak kobieta przekracza magiczną granicę, zaraz wnosi o rozwód – stwierdził Jordi, z satysfakcją obserwując jak uszy Nacha nabierają karmazynowego odcienia.
− A Fabian to może niewiniątko? – odgryzł się szkolny chuligan, czując, że traci cierpliwość. – Ile kobiet obraca za plecami twojej starej?
− Nie wiem, nie zaglądam mu do łóżka. Jak cię to tak ciekawi, zapytaj go. – Jordi wskazał palcem na otwarte drzwi, przed którymi właśnie Fabian Guzman dyskutował z nauczycielką hiszpańskiego.
Nacho trochę spanikował, bojąc się, że sekretarz gubernatora usłyszy oskarżenia pod swoim adresem i postanowił się zamknąć. Uwagę wszystkich i tak przykuła Olivia Bustamante, która pojawiła się w klasie równo z dzwonkiem. Od czasu kiedy reszta uczniów zaczęła jej dokuczać, przychodziła na lekcje o wyznaczonej porze, unikając spotkań z resztą kolegów.
− O patrzcie, maciora Bustamante – zaśmiała się Anakonda, przybijając sobie piątkę z jakąś koleżanką. – Hej, Olivia, komu prawie zrujnowałaś karierę tym razem? Pan Saverin pracuje z twoją matką, lepiej trzymaj się od niego z daleka. Jeszcze pomyślisz, że jest miły, bo na ciebie leci.
− Daj jej spokój – rzucił Felix, stając w obronie koleżanki. Nie pochwalał jej zachowania, ale nie zasłużyła na takie traktowanie.
− A co ze sprawiedliwością? – Anakonda nie rozumiała jego toku myślenia. – Olivia skłamała na temat Olivera i miał z tego tytułu same nieprzyjemności. To nie fair. Jest podłą kłamczuchą, a poza tym ojciec Nacha zrobił jej kiedyś operację uszu, nie widzieliście zdjęć?
− Dosyć tego!
Wszyscy podskoczyli w miejscu, kiedy usłyszeli huk. Nauczycielka pojawiła się w klasie i rzuciła ciężkim dziennikiem o blat biurka, tracąc cierpliwość wobec młodzieży. Zwykle sympatyczna i uśmiechnięta Leticia Aguirre była naprawdę zdegustowana. Wszyscy skulili się w sobie, bo jeszcze nie znali wychowawczyni od tej strony.
− Skąd w was tyle wrogości do siebie nawzajem? Skąd ta zawiść i złośliwość? Jesteście w jednej klasie od czterech lat, większość z was zna się od podstawówki albo dłużej, wspólnie się wychowaliście. Nie rozumiem, jak możecie zwracać się do siebie w tak pozbawiony szacunku sposób. – Leticia pokręciła głową, wyrażając swoją dezaprobatę i nie zwracała się tylko do panny Conde. Spoglądała po wszystkich obecnych w klasie. – Rozwieszanie tych obrzydliwych plakatów, obmawianie za plecami, rozpuszczanie okropnych plotek… co się z wami dzieje?
− Ale, Leti, Olivia jest notoryczną kłamczuchą i…
− Anna, siedź cicho, jeszcze nie skończyłam.
Quen wymienił zdumione spojrzenia z Marcusem. Ich wychowawczyni nigdy jeszcze nie była aż tak poważna.
− Teraz rozumiem, co Basty w niej widzi – powiedział półszeptem w stronę przyjaciela, ale nie było im dane dyskutować dłużej na ten temat, bo Leticia postawiła przed nimi zadanie.
− Jesteście w jednej klasie, spędzacie ze sobą więcej czasu niż z kimkolwiek innym, a jednak nie zadajecie sobie w ogóle trudu, by poznać i zrozumieć drugiego człowieka. – Panna Aguirre stanęła przy tablicy i oparła się o nią plecami, spoglądając na swoich uczniów, których lubiła, nawet pomimo ich dziwactw. Ale ostatnio zdecydowanie przeginali.
− Ale my się bardzo dobrze znamy – rzuciła jakaś uczennica pod oknem, ale po chwili tego pożałowała.
− Tak? – Leti udała zaciekawienie. – Więc jak brzmi drugie imię Marianeli? – Wskazała na okularnicę z przodu klasy, która miała ochotę zapaść się pod ziemię. Nienawidziła być w centrum uwagi.
− Jeśli ktoś wie, to może odpuścić sobie tę lekcję? – Quen zgłosił się nieśmiało, starając się zażartować, ale zasłużył tym sobie tylko na wściekłe spojrzenie wychowawczyni. – Przepraszam – wyjąkał i wywrócił oczami w stronę Marcusa.
− Mamy nowych uczniów, ale jakoś nikt z was nie zadał sobie trudu, by ich powitać w naszej szkole.
− Tylko Sol jest nowa, a ta dwójka to starzy wyjadacze – mruknęła Rosie, od niechcenia machając ręką na Jordana i Nelę.
− Nie w tym rzecz – kontynuowała Leti. – Trzymacie się w swoich kręgach, nie próbujecie nawet poznać innych. Ale z tym koniec. Nie będę tolerować wyzwisk i plotek w tej klasie. W ramach lekcji wychowawczej chcę, żebyście się poznali. Dostaniecie listę rzeczy, którymi macie się podzielić z kolegami.
− Ale jak to? – Anakonda rozdziawiła usta, nie rozumiejąc ani słowa. – Ja ich wszystkich znam.
− To poznasz ich lepiej. – Dobitność Leti była tego dnia aż godna podziwu. Chyba i ona straciła resztki cierpliwości do szkolnej plotkary. – Podzielę was na pary… Nie, nie – nic z tych rzeczy – dodała szybko, kiedy Felix i Rosie automatycznie na siebie spojrzeli, sądząc, że sami będą mogli wybrać partnera. – Wy znacie się wystarczająco dobrze. To mają być osoby, z którymi na co dzień nie spędzacie czasu. Rose, będziesz pracować z Soleil.
Primrose wydawała się zadowolona z takiego obrotu sprawy, bo już zdążyła się polubić z nową uczennicą. Reszta uczniów miała jednak nietęgie miny, kiedy Leti przypisywała im partnerów, uważnie przyglądając się wszystkim.
− Ignacio, ty będziesz z Jordim.
− Mowy nie ma! – Fernandez pokręcił głową tak zamaszyście, że aż zabolał go kark. – Zapomniałaś, co mi zrobił? Nie zbliżę się do tego psychopaty!
− To szkolne zadanie.
− Mam to w nosie.
− W nosie to masz nową chrząstkę przeszczepioną z żebra – uświadomił go dobitnie Jordi, a Leti poczuła, że to rzeczywiście nie jest dobry pomysł, by ta dwójka ze sobą pracowała.
− Dobrze, Nacho, popracuj z Enrique – powiedziała, rzucając przepraszające spojrzenie na Ibarrę, ale czuła, że jeśli ktoś jest w stanie dotrzeć do tego krnąbrnego ucznia, to tylko ktoś równie uparty jak on. − Jordi, a ty… – Wzrok nauczycielki automatycznie powędrował do Felixa. Częściowo chciała ich pogodzić, ale widziała takie oburzenie na twarzy Felixa, że nie chciała się w to mieszać, wiec zmieniła zdanie. – Ty i Lidia stworzycie parę. Felix i Nela, wy razem. A ty Anna poznasz bliżej Olivię.
− Nieee! – zawyła Anakonda, niemal tupiąc nogą pod ławką. – Nie chcę poznawać tej kłamczuchy, już wszyscy i tak wiemy o jej zabiegach upiększających – dodała złośliwie.
Nauczycielka spojrzała po reszcie uczennic, chcąc oddelegować kogoś do pracy z Olivią, ale wszystkie odwracały ostentacyjnie wzrok.
− Ja chciałbym być w parze z Olivią. – Marcus uniósł prawą dłoń, zgłaszając się na ochotnika. Leticia podziękowała mu wzrokiem.
Uśmiechnął się do Bustamante, ale ona pogrążyła się tylko w jeszcze większej rozpaczy.
− To żeś wymyślił. – Quen miał ochotę palnąć go w potylicę, ale się opamiętał. Marcus był pewnie ostatnią osobą, z którą Olivia chciała teraz pracować. Czuła się upokorzona i nie mogła znieść złośliwych komentarzy, ale bardziej bała się, że zawiodła wszystkich, którzy do tej pory traktowali ją jak koleżankę.
Leticia podzieliła resztę klasy, ale nikt nadal nie wiedział, jaki był cel tego projektu. Nauczycielka zapisała kilka zdań na tablicy i kazała im je przepisać. Były to tematy, które mieli poruszyć ze swoimi partnerami, od zwykłych pytań odnośnie ulubionych filmów czy piosenek po bardziej głębokie w stylu „powiedz partnerowi sekret”. Większość osób nie była zadowolona z tego układu, ale wychowawczyni nie chciała słyszeć wykrętów. Nie wiedzieli, w jaki sposób oceni ich z tej współpracy, w końcu lekcja wychowawcza była tylko na zaliczenie, ale dała im do zrozumienia, że mają się przyłożyć. Pozostawało więc nic innego jak naprawdę spróbować poznać swojego partnera.

***

Cała szkoła trąbiła o niesłusznym oskarżeniu Olivera przez miejscową gwiazdeczkę. Przerwy na obiad Olivia od teraz musiała spędzać w łazience, bo nie mogła znieść złośliwych komentarzy w stołówce i samotnego siedzenia przy śmietniku. „Tam jest twoje miejsce”, „jak ci nie wstyd rozpowiadać takie okropne kłamstwa”, „mamusia burmistrz ci tym razem nie pomoże”. To tylko kilka ze zwrotów, którymi raczyli ją dawni koledzy. Dlatego swoją porcję obiadu pochłaniała w samotności, siedząc na muszli klozetowej i starając się przełknąć łzy z godnością. Co chwilę wchodziły jednak do łazienki nowe dziewczęta i wszystkie obmawiały ją za plecami, przez co trudno było jej zachować spokój. Musiała udawać, że jej tam nie ma, z podkurczonymi nogami modląc się, by sobie poszły.
− Nie ma wstydu, na jej miejscu zrezygnowałabym ze szkoły. Jej matkę stać na prywatną edukację albo nauczanie domowe – mówiła Anakonda, przeglądając się w lustrze i poprawiając swój makijaż.
− No, jest walnięta – odpowiedziała inna dziewczyna i Olivia rozpoznała w niej głos koleżanki z klasy niżej, z którą miała dodatkowe zajęcia.
− Biedny Oliver, znosi to bardzo dzielnie. Niektórzy rodzice będą na niego krzywo patrzeć, mimo że wszyscy wiemy, że to kłamstwo. Po co miałby się interesować taką szkaradą jak Olivia? – zapytała inna dziewczyna i w tym momencie dał się słyszeć huk drzwi wejściowych.
− A może spójrz w lustro, zamiast krytykować innych?
Olivia niemal nie spadła z toalety, bo rozpoznała głos Caroliny, która wypowiedziała te słowa. Stanęła w jej obronie, mimo że Bustamante była dla niej w ostatnich dniach okropna.
− Odwal się ode mnie, ja nie podrywam nauczycieli – warknęła niska brunetka, podkręcając sobie rzęsy zalotką.
− Oczywiście, ale ty też lecisz na chłopaków spoza swojej ligi. – Carolina roześmiała się kpiąco, chcąc dopiec znajomej. – Opowiadałaś Annie, jak Jordi dał ci kosza, kiedy zaprosiłaś go na środową imprezę?
− Co, zaprosiłaś go? – Anakonda zrobiła wielkie oczy, pomadka wypadła jej z dłoni, brudząc umywalkę na wściekle różowy kolor. – Przecież ci mówiłam, że jest „off limits” – Anna wypowiedziała słowa po angielsku, kalecząc je tak, że aż uszy bolały. – To bandyta, pobił mojego Ignacia i omal go nie zabił, jest dziwny i nie rozmawiamy z nim, jasne?
− Ale mi się podoba – mruknęła brunetka, spuszczając głowę. – Tatiana też go zaprosiła i jakoś jej nie zwracasz uwagi!
− Co? – Anna zrobiła się czerwona, spoglądając na drugą przyjaciółkę, która kuliła się ze wstydu pod ścianą.
− Widzę, że jesteście ze sobą bardzo blisko, skoro mówicie sobie o wszystkim – zakpiła Carolina. – Obie dostały kosza, Jordi spławił je na drzewo. A Olivia nie musi się wam z niczego tłumaczyć.
− Nam nie, ale panu Bruni już tak! – Anakonda spakowała z wściekłością swoje kosmetyki i zapięła kosmetyczkę tak zamaszyście, że odpadł z niej zamek. – Wcale mi jej nie żal. Niech lepiej zaszyje się w jakiejś dziurze i z niej nie wychodzi, bo cała szkoła już widziała jej zdjęcia.
− Jakie zdjęcia? – Carolina zmarszczyła czoło, ale wszystkie dziewczyny roześmiały się tylko złośliwie i wyszły z łazienki, postukując obcasami od butów, które zdecydowanie nie należały do zestawu zaaprobowanego przez dyrektora Pereza.
Korytarze i szafki obklejone były zdjęciami Olivii, które opatrzono złośliwymi komentarzami. Nie byłoby w tym może nic aż tak strasznego, gdyby nie fakt, że zdjęcia przedstawiały młodą Bustamante zanim zrzuciła zbędne kilogramy i zadbała o swoją urodę. Dla znajomych, którzy znali Olivię całe życie, nie była to żadna sensacja, bo wiedzieli, jak kiedyś wyglądała, ale reszta albo zapomniała albo nigdy nie zawracała sobie tym głowy. Teraz już wszyscy trąbili o „wielorybie” Bustamante albo „kłapouchej” Olivii. Od zawsze miała pucołowate policzki i nadwagę, ale pewnego lata zawzięła się i udało jej się zadbać o formę. Matkę ubłagała o operację, by skorygować odstające uszy, które zawsze były jej kompleksem. Od tamtego czasu zmieniła się diametralnie i stała się najbardziej popularną dziewczyną w szkole, ale kiedy zobaczyła te zdjęcia, przypomniała sobie, że w środku nadal jest tą samą głupiutką pyzatą Oliwią. Zapłakana opuściła szkołę, nie mając ochoty kontynuować zajęć.
Natomiast Carolina była wściekła. Kiedy korytarze opustoszały, wzięła się za zrywanie plakatów, którymi Anakonda i jej koleżanki je obkleiły. To, że Olivia nie chciała się z nią już przyjaźnić, nie znaczyło, że działało to też w drugą stronę. Usłyszała za sobą czyjeś kroki, a kiedy się odwróciła, zobaczyła przyglądającego się jej badawczo Quena Ibarrę.
− Daruj sobie kazania – powiedziała cicho brunetka. – Nie mam nastroju do kłótni.
Nie spodziewała się tego, ale Enrique też nie zamierzał się kłócić czy rzucać pod jej adresem prowokujących komentarzy. Zamiast tego dołączył do niej i też zaczął ściągać plakaty. Razem uwiną się szybciej.
− Mogę cię o coś zapytać? – zwrócił się do niej, nie do końca to rozumiejąc. – Dlaczego jej pomagasz? Nie słyszałaś, jakie okropności rozpowiadała o tobie?
− Już ci mówiłam. – Carolina zerwała ostatni plakat, zgniotła go w kulkę i wrzuciła do kosza na śmieci. – Nikt na to nie zasłużył. To okropne wyciągać brudy z przeszłości, by kogoś zranić. Nabijanie się z czyjegoś wyglądu nigdy nie jest w porządku.
− Łatwo ci mówić – mruknął pod nosem, bo dziewczyna była piękna, choć chyba nie zdawała sobie z tego sprawy.
− Co?
− Nic, nic – odpowiedział szybko, obracając w dłoniach plakaty rozwieszone przez Anakondę. – Więc jak to jest z tą imprezą jutro? Wybierasz się?
− Oszalałeś? – Prychnęła, powracając do bycia dawną Caroliną, którą tak dobrze znał i której nie cierpiał, a która jednak w jakiś sposób nie dawała mu spokoju. – Masz pojęcie, ile mamy zadań domowych? Do tego ten głupi projekt Leticii…
− No tak. Z kim jesteś w parze? – zagadnął, bo nie usłyszał, kiedy nauczycielka wymawiała nazwisko Nayery.
− Z Sarą. Dobrze się znamy, więc nie będzie problemu. Ale tobie współczuje. Trafił ci się niezły gagatek. Przykro mi, że wszyscy się dowiedzieli w ten sposób. No wiesz, o twoich rodzicach.
− No − mruknął tylko, bo zbyt był zakłopotany, by bardziej się wysilić. W końcu jednak zebrał się na odwagę, by zagaić. – Słuchaj, tak sobie pomyślałem…
Przez chwilę panowała cisza, bo chłopak nie wiedział, co może więcej powiedzieć, więc zrobiło się niezręcznie. Reszta uczniów przebywała w stołówce, więc korytarze były puste, ale na nieszczęście Quena, jego kuzyn postanowił urwać się z wtorkowych lekcji. Wkładał zeszyty do swojej szafki w ich pobliżu z taką wszechwiedzącą miną, że Ibarra zapragnął zetrzeć mu z twarzy ten uśmieszek.
− Nie za często te wagary? Fabian nie ma nic przeciwko? – zwrócił się do Jordana, by jakoś przełamać niezręczność w towarzystwie Caroliny.
− Fabian ma ważniejsze rzeczy na głowie niż śledzenie mojej obecności w szkole. O co tyle krzyku? Nawet bez obecności zdam sprawdziany lepiej od ciebie, kuzynku. – Guzman wzruszył ramionami, a Enrique zacisnął pięści ze złości. Że też musiał robić mu obciach w towarzystwie Caroliny. – A wy gołąbeczki czemu nie jesteście na obiedzie?
− Nie byłam głodna – wyjaśniła Carolina, zerkając na śmietnik, w którym dopiero co zniknęły plakaty przedstawiające młodą Olivię.
− Ja też nie – wyznał Quen, modląc się w duchu, by Jordan wyszedł już ze szkoły albo chociaż przestał się tak głupkowato uśmiechać.
− Coś mówiłeś – przypomniała mu Nayera, grzecznie czekając aż dokończy myśl, ale oczywistym było, że nie mógł jej zaprosić na potańcówkę, kiedy jego kuzyn stał tuż obok, mając wyraźną frajdę z tej całej sceny.
− Pomyślałem, że… ten projekt na Saverina możemy odwalić jutro, jeśli chcesz. Skoro i tak się nie wybieramy na szkolną imprezę.
− Och, w porządku. Nie ma pośpiechu, mamy czas do przyszłego tygodnia, by zdać mu raport.
− No, to prawda – przyznał, żałując, że nie wymyślił czegoś lepszego.
Ku jego rozpaczy Jordan zatrzasnął swoją szafką, podszedł do Caroliny, wzdychając ciężko, jakby ubolewał nad głupotą i nieporadnością swojego kuzyna, i sam zwrócił się do dziewczyny.
− Mój kuzyn próbuje nieudolnie zaprosić cię na jutrzejszy wieczór w stylu lat pięćdziesiątych.
− Myślałam, że to dziewczyny proszą chłopaków – zauważyła lekko zakłopotana Carolina.
− Pomyślałem, że ci to ułatwię. – Guzman spojrzał na nią z politowaniem. − To jak, jesteście umówieni? Jutro o dwudziestej przed szkołą ci pasuje? Idealnie. Bawcie się dobrze.
− Zabiję cię – wysyczał przez zaciśniętą szczękę Enrique, a Jordi puścił w jego stronę oczko.
− Nie ma za co, kuzynku – rzucił, machając mu ręką i zniknął za drzwiami.


***

Sara postarała się przy organizacji imprezy. Zrezygnowali z muzyki na żywo, bo było z tym za dużo zachodu, ale nauczyciel geografii zabawił się tego wieczoru w DJa i puszczał przeboje swojej młodości, wyraźnie nie interesując się, czy wieczór jest w stylu lat pięćdziesiątych czy osiemdziesiątych. Dobrze się bawił, zresztą tak samo jak inni nauczyciele, którzy mogli się trochę rozerwać pomiędzy pilnowaniem krnąbrnych uczniów. Leticia i Basty tańczyli wolniaka, wprawiając Felixa w zakłopotanie, bo koledzy nie dawali mu spokoju, czyniąc sprośne komentarze i sugerując, że będzie miał fory z hiszpańskiego, skoro jego ojciec spotyka się z wychowawczynią.
− Zabijcie mnie, błagam – poprosił, siadając przy stoliku ze swoimi znajomymi. Nie wiedział, po co tu przyszedł, może dlatego że razem ustalili, że pójdą całą paczką, żeby nikomu nie było przykro.
− Co chcesz, wyglądają razem uroczo. – Rosie trochę naigrywała się z przyjaciela. Widząc jego minę, przestała jednak komentować taniec Basty’ego i Leticii i rozejrzała się po sali gimnastycznej. Dziewczyny postarały się, przebierając się w stylu lat pięćdziesiątych. Wiele z nich miało tradycyjne meksykańskie stroje z tego okresu, co pewnie spodobałoby się dyrektorowi. Skrzywiła się na wspomnienie Dicka. Chłopcy natomiast nie byli zbyt twórczy jeśli chodzi o stroje i postawili na prostotę. – Tańczymy czy jak? – zapytała kolegów, ale jakoś nikt nie był w nastroju.
− Do wolnej piosenki? – Sara zrobiła duże oczy.
− A czemu nie?
− Do wolniaka trzeba mieć partnera. – Sara oparła łokcie na stoliku i podparła głowę na rękach.
− A przecież miałaś być panią własnego losu, wziąć byka za rogi, chwytać dzień. Co się stało z tą ambitną Sarą? – Miguel zaśmiał się cicho, wyczuwając smętny nastrój koleżanki. – Miałaś kogoś zaprosić i co?
− I jajco – odburknęła cicho, trochę zła, że się z niej nabija. – Skoro już musisz wiedzieć, to wszyscy fajni chłopcy byli już zajęci albo odmówili.
− No nie wierzę. Może masz za wysokie standardy. – Castellano zaśmiał się, a zaraz potem oberwał w łeb. – Ała, przestańcie to robić!
Spojrzał w bok i ku swojemu zdumieniu stwierdził, że to Lidia walnęła go w głowę. Dopiero przyszła, a Conrado Saverin osobiście ją odeskortował, by upewnić się, że żaden gagatek nie będzie niczego próbował z jego podopieczną. Montes wyglądała bardzo ładnie, ale oczywiście Felix nie mógł jej tego powiedzieć. Nie tylko ze względu na obecność jej ojca zastępczego. Conrado życzył im wszystkim tylko dobrej zabawy, a sam miał zamiar zająć się pracą. Basty i Leticia obiecali odwieźć Lidię do domu, więc był spokojny. Kiedy wychodził z sali gimnastycznej mignął mu jeszcze z boku Quen w towarzystwie Caroliny. Byli tak spięci, że nie mógł się powstrzymać, by się nie uśmiechnąć.
− Kogo zaprosiłaś? – zwróciła się Lidia do Sary, kiedy jej opiekun odszedł. Sama usiadła przy stoliku, chwaląc się Rosie swoimi tenisówkami, które założyła do rozkloszowanej spódnicy. Jeszcze czego, żeby nosiła szpilki.
− Dwóch najfajniejszych chłopaków z drużyny pływackiej i zapaśniczej. – Duarte zaśmiała się smutno i zaraz potem znów westchnęła.
− Pragnę poinformować, że nie otrzymałem zaproszenia. – Miguel podniósł rękę, jakby się zgłaszał, a kilka osób parsknęło śmiechem.
− Przecież mówiła, że zaprasza tylko fajnych chłopaków, więc co się dziwisz? – Felix zrobił niewinną minę, szczerząc zęby w uśmiechu.
− Grabisz sobie, Castellano. – Ozuna pogroził mu palcem.
− No i zaprosiłam też Jordi’ego, ale pewnie się domyślacie, jak to się skończyło.
− Skoro byłaś na tyle głupia, by go zapraszać, to wcale mi ciebie nie żal. Przecież widziałaś, jak dawał kosza innym, więc czego się spodziewałaś? Że przyjedzie po ciebie na białym koniu albo w karocy?
− Eh, masz rację, to chyba desperacja. – Sara zgodziła się z kolegą. – Przynajmniej miał na tyle przyzwoitości, że powiedział „nie” zamiast odchodzić bez słowa.
− W porządku, mi też odmówił. – Lidia poklepała Sarę po plecach.
Felix zakrztusił po tych słowach napojem gazowanym, który poszedł mu nosem, Primrose musiała popukać go po plecach, a reszta zebranych spojrzała na pannę Montes z szeroko otwartymi ustami.
− Co się tak gapicie? Nic z tych rzeczy! Nie zaprosiłam go w celach towarzyskich. Zapytałam, czy pójdzie z nami całą paczką. Mam z nim projekt do Leticii, myślałam, że będziemy to mieli z głowy.
− No i co… co ci powiedział? – Felix udał obojętność.
− Że ma lepsze rzeczy do roboty niż szkolne potańcówki. I zaczynam myśleć, że miał rację, nie przychodząc tutaj. Bez obrazy, Saro, ale ta impreza jest do bani – rzuciła panna Montes, rozglądając się z niesmakiem po wszystkich uczniach. – Tylko dziadki dobrze się bawią.
− No chyba nie tylko oni. – Marcus spiął się cały, kiedy zobaczył, kto jeszcze pojawił się na przyjęciu. Wśród nauczycieli, którzy robili za przyzwoitki i którzy bawili się lepiej od uczniów, znalazła się Dayana Cortez, a obok niej kroczył Joaquin Villanueva.
− Trzymaj nerwy na wodzy, bo znów cię zawieszą – pouczył swojego „szwagra” Miguel. – A tak właściwie to o co poszło z tym Villanuevą?
Nikt mu jednak nie odpowiedział, bo usłyszeli zamieszanie przy szwedzkim bufecie.
− No nie, a ona co tu robi? Chyba żaden chłopak z nią nie przyszedł, co?
− No coś ty, a ty byś chciała przyjść z kaszalotem?
− Nie ma za grosz wstydu. Jak śmie pokazać się Oliverowi na oczy?
Olivia Bustamante przyszła na imprezę jako reprezentantka samorządu uczniowskiego, choć wolałaby tego uniknąć. Matka stwierdziła, że musi pokazać się ludziom z podniesionym czołem i zachowywać się tak, jakby nic się nie stało. Ale stało się i Olivia miała ochotę rzucić szkołę i zapaść się pod ziemię ze wstydu. A dodatkowo musiała znosić te wyzwiska Anakondy i jej koleżanek.
− Hej, Bustamante, chyba jeszcze nie próbowałaś ponczu. – Anna odwróciła się do blondynki gwałtownie, trzymając kubek z napojem, którym oblała jej śnieżnobiałą sukienkę, plamiąc ją na różowo. – Ups, niechcący.
Szkolna plotkara roześmiała się głośno, a jej dwórki tylko jej zawtórowały. W oczach Olivii pojawiły się łzy i szybko opuściła salę gimnastyczną. Marcus chciał za nią iść, ale Quen, który pojawił się przy stoliku w towarzystwie Caroliny, położył mu dłoń na ramieniu, kiedy ten chciał wstać.
− Zostaw ją. Przez ciebie poczuje się jeszcze gorzej.
Delgado z natury lubił pomagać innym i nigdy nie zastanawiał się nad tym, że z drugiej strony może to wyglądać tak, jakby się narzucał. Postanowił więc pozwolić Olivii się wypłakać i zmierzyć się z tym samej, a sam skupił się na Joaquinie i Oliverze. Wreszcie miał okazję obserwować tę dwójkę w tym samym środowisku. Miał cichą nadzieję, że któryś z nich czymś się zdradzi, ale zdawali się zachowywać względem siebie poprawnie. Oliver był świetnym aktorem, trzeba mu to był oddać. Nikt nawet nie podejrzewał go o niecne zamiary. Wymieniał uwagi z innymi nauczycielami, zatrzymując się na dłużej przy Leticii i Bastym, z którymi złapał dobry kontakt. Za to Joaquin nie dbał o pozory. Kiedy zauważył Marcusa w tłumie uczniów, uśmiechnął się i uniósł swój kubeczek z ponczem, jakby wznosił za niego toast.
− Dość tego – powiedział Delgado i już miał zamiar doprawić Villanuevie limo z drugiej strony, ale Adora go powstrzymała.
− Chodź, zatańczymy – powiedziała i szybko pociągnęła go w jak najdalszy kąt sali, z daleka od szefa kartelu.
− Ale z was smutasy. – Rosie wywróciła oczami i nie czekając na zaproszenie, chwyciła za rękę nową uczennicę, Sol, a drugą chwyciła za nadgarstek Sarę i pociągnęła je na parkiet, by mogły się wyszaleć.
− No to… tańczymy? – zapytał Quen Carolinę, a ta spojrzała na niego jak na idiotę.
− Do tej muzyki? – zapytała, wskazując na parkiet, gdzie Rosie i jej koleżanki wywijały dziko rękoma, nie przejmując się śmiechami innych uczniów wokół nich. – Może zamiast tego się przejdziemy? – zaproponowała, a Ibarra powitał ten pomysł z ulgą.
Przy stole zostali już tylko Felix, Lidia i Miguel.
− Coś ty taki nie w sosie? Masz zły humor? – zapytała panna Montes, bo Castellano wyglądał na lekko obrażonego.
− Ja? Wydaje ci się.
− Słuchaj, jeżeli jesteś zazdrosny…
− Zazdrosny? O ciebie? – Poczuł, że robi mu się gorąco, ale po chwili zdał sobie sprawę, że nie mówiła o sobie. – Ile razy mam powtarzać, że nie jestem zakochany w Jordim?
− Jeżeli jesteś, to kompletnie zrozumiem. – Lidia postanowiła nie owijać w bawełnę. Chciała pokazać kumplowi pełne poparcie.
− Wiecie co, właśnie sobie przypomniałem, że obiecałem siostrze wieczór filmowy. – Felix wstał od stolika, starając się wyjść z godnością. – Siedzi w domu zupełnie sama, a tata pewnie wróci późno, więc… do zobaczenia jutro w szkole.
− Zaczekaj, pójdę z tobą. I tak nie znoszę takich imprez. – Lidia już podnosiła się z krzesła, ale ją zatrzymał.
− Nie, nie kłopocz się. Może twój książę z bajki jeszcze się pojawi.
Pożegnał się z nimi i odszedł.
− A jemu co dolega? – Lidia spojrzała na Miguela pytająco.
Brat Adory wzruszył tylko ramionami, podgryzając jakieś przystawki, które wcześniej zabrał ze szwedzkiego bufetu. Od kiedy zaczął spędzać więcej czasu z Marcusem i jego świtą, wiedział, że ta cała grupka jest dość specyficzna, ale mimo wszystko ich lubił.
− Mnie nie pytaj, wszyscy jesteście dziwni.

***

Przyjście na szkolną imprezę było błędem. Wszyscy się od niej odwrócili i najgorsze było to, że nie mogła ich za to winić. W końcu postąpiła źle, oskarżając nauczyciela o niecne zamiary. Choć raz chciała zwrócić uwagę matki, być najważniejsza, a nie wciąż traktowana jak ładna idiotka, która do niczego się nie nadaje. Efekt był zupełnie odwrotny i Jimena od teraz poświęcała jej jeszcze mniej uwagi, nie licząc dodatkowych spojrzeń pełnych rozczarowania. Ludzie, których miała za swoich przyjaciół, a przynajmniej za dobrych znajomych, poszeptywali za jej plecami albo ostentacyjnie mierzyli wzrokiem, uśmiechając się złośliwie. Zasłużyła na to, ale wyciąganie brudów z jej przeszłości i nabijanie się z jej wyglądu było ciosem poniżej pasa.
Szkolna biblioteka była ostoją spokoju. Mimo głośnej muzyki dochodzącej z sali gimnastycznej, która roznosiła się po wszystkich pomieszczeniach, tutaj panował spokój. Ściany były odpowiednio wyciszone i tylko same książki na regałach zdawały się do siebie szeptać. W tym dźwięku było jednocześnie coś kojącego i niepokojącego. Olivia przysiadła na jednym z puchowych siedzisk i wpatrzyła się w wielkie okna, z których rozciągał się widok na tereny szkoły. Nikt nie będzie jej tu szukał, mogła spokojnie przeczekać tę imprezę, a potem wrócić do domu, jak gdyby nigdy nic. Z letargu wyrwało ją skrzypienie drzwi wejściowych. Poderwała się jak oparzona, ale nie zdążyła się schować.
− Wszyscy są w sali gimnastycznej. Dlaczego się tu chowasz, zamiast od nich dołączyć?
Wyczuła kpiącą nutę w głosie Olivera, który powoli zaczął się do niej zbliżać. Miękki dywan biblioteki skutecznie maskował jego kroki, a w mroku ciężko jej było cokolwiek zobaczyć. Jedynie światło wpadające z zewnątrz ze szkolnych latarni oświetlało fragmenty przestronnego pomieszczenia.
− Nie mam ochoty – wyjąkała tylko, nie wiedząc, co innego mogła powiedzieć.
− Muszę przyznać, nieźle mnie urządziłaś.
− Przeprosiłam. – Głos jej się trząsł, bo nadal odczuwała wstyd na myśl o tym, co zrobiła.
− Tak, ale jakoś tego nie poczułem. – Oliver stanął nieco bliżej i snop światła padł na jego przystojną twarz. Teraz jednak nastolatka zauważyła, że pomimo niewątpliwej urody, było w tej twarzy coś odrażającego. – Musisz mnie chyba bardziej przekonać.
− Proszę mnie zostawić, już nigdy nie skłamię w ten sposób. Wszyscy wiedzą, że jest pan niewinny. – Odczuła silną ochotę, by schować się za regałem. Zaczęła się cofać w kierunku półek, ale Bruni również szedł naprzód.
− Sęk w tym, że co się stało, to się nie odstanie. Zwróciłaś na mnie uwagę, a ja wolę pozostawać w cieniu.
„Więc tam zostań i nie podchodź” – pomyślała, zaciskając drobne dłonie w piąstki. Serce biło jej jak szalone. Wystarczyło, że koledzy ze szkoły się z niej nabijali i nie zapominali o sprawie. Po tym, co Oliver mówił w gabinecie wicedyrektorki w zeszłym tygodniu, myślała, że jej wybaczył.
− Olivia, Oliver – nawet nasze imiona brzmią podobnie. Może to przeznaczenie? – Zażartował i był to chyba pierwszy raz, kiedy naprawdę się przestraszyła. Takiej nuty w jego głosie jeszcze nie słyszała. Nie wiedziała, czy się z niej nabija, chce jej dać nauczkę, czy mówi serio. Nie mogła go rozgryźć. – Skoro już rozpuściłaś taką obrzydliwą plotkę, to głupio by było nie skorzystać.
− Co masz na myśli? Proszę odejdź, nikomu nic nie powiem. – Postanowiła od razu to zaznaczyć, może wtedy zostawi ją w spokoju. Ku jej rozpaczy Oliver Bruni roześmiał się głośno. Miała nadzieję, że ktoś ich usłyszy i wparuje do biblioteki, by udaremnić mu to, cokolwiek planował.
− A kto by ci uwierzył? Po tym numerze, który ostatnio wywinęłaś, straciłaś całkowicie wiarygodność. – Olivera wyraźnie bawił jej strach, przez co tylko jeszcze bardziej zaczęła się trząść. Powoli się odsuwała, ale instynktownie czuła, że nie uda jej się tego ciągnąć w nieskończoność. – Uznają cię za pomyloną. Dziewczynę, która rozpuszcza obrzydliwe plotki, by stanąć w blaskach fleszy.
Jej plecy napotkały opór. Regał z książkami nie ustąpił, choć miała nadzieję, że może przewróci się, robiąc zamieszanie i zwabiając kogoś do biblioteki.
− Będę krzyczeć! – Zacisnęła powieki i nabrała powietrza w płuca gotowa dać znać wszystkim obecnym w szkole, że tutaj jest i potrzebuje pomocy.
Oliver tylko parsknął cichym śmiechem. Mogła sobie z łatwością wyobrazić jego grymas, ale bała się otworzyć oczy, by przekonać się, czy rzeczywiście wygląda tak strasznie, jak w jej wyobraźni.
− Krzycz. Wołaj, ile sił w płucach. – Brzmiał jakby dawał jej przyzwolenie, jednocześnie mając nadzieję, że rzeczywiście to zrobi. Chory sukinsyn. Napawał się jej strachem, może miał jakieś zboczone fetysze.
− Pomocy! Niech mi ktoś pomoże! Jestem w bibliotece! – Zawyła, ale jej krzyk był stłumiony przez łzy, który pociekły jej po twarzy, kiedy zdała sobie sprawę, że to na nic.
Wszyscy bawili się w najlepsze na sali gimnastycznej, ona znajdowała się na piętrze w bibliotece zbudowanej tak, by żadne dźwięki z zewnątrz tu nie docierały i tym samym nie przeszkadzały nikomu w nauce i czytaniu lektur. Problem polegał na tym, że to samo działało w drugą stronę – żadne wołanie o pomoc z wewnątrz nie mogło zostać usłyszane.
− Proszę – jęknęła, kiedy poczuła jego oddech na swojej twarzy. – Ja nie chciałam. Przepraszam.
− Znasz to powiedzenie: „uważaj, czego sobie życzysz”? Postaram się, żeby twoje życzenie się spełniło, Oliwko.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 12:51:24 08-04-23    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 114 część 1
ARIANA/EVA/IVAN/JOAQUIN/MARCUS/HUGO/FABIAN/LUCAS


Ariana przypatrywała się Evie w milczeniu, choć na usta cisnęło jej się wiele słów. Kiedy to się stało, że z najbardziej znienawidzonej osoby na ziemi Medina stała się dla niej kimś na kształt koleżanki? Jeszcze rok temu Santiago uznałaby, że to niezły dowcip, ale prawdą było, że zbliżyły się do siebie, kiedy przez jakiś czas ze sobą mieszkały. Ariana powoli starała się zostawić przeszłość za sobą i jednym z kroków, by to uczynić, było wybaczenie. Nie wiedziała, kiedy to nastąpiło, ale wybaczyła Evie. Co więcej, nawet jej współczuła. Ilekroć widziała blizny na nadgarstkach aktorki czuła, że to nic w porównaniu z ranami, które nosiła w sercu, a które nie pozwalały się zagoić. Dużo łatwiej było wybaczyć Evie niż Lucasowi, bo zwykle tak właśnie jest, że zdrada osób, które się kocha jest dużo gorsza i boli dużo bardziej.
Hernandez nie tylko ją zdradził, dokonując krzywoprzysięstwa, ale też zbyt szybko się poddał i nie walczył o nią. A kiedy ona chciała walczyć o nich, on wolał ją ignorować i zachowywać się jak dziecko, nie odpisując na wiadomości. Myślała, że mogliby chociaż zostać przyjaciółmi, dla dobra Oscara i Carlosa, ale od nich również się odwrócił i rzucił się w wir pracy. Nie rozmawiała o nim z nikim, a już w szczególności z Fuentesem, bo obawiała się, że temat zejdzie na niebezpieczny grunt. Od wyjazdu Lucasa z Valle de Sombras minęły ponad dwa miesiące i Ariana musiała przyjąć do świadomości fakt, że policjant nie chciał mieć z nią nic do czynienia. Tak było zresztą łatwiej. W końcu wciąż by się nawzajem ranili.
Po raz pierwszy od dawna była szczęśliwa. Sergio nie był idealny, ale był tak bliski ideału, jak można by sobie wymarzyć. Był świetnym ojcem i starał się naprawić błędy z przeszłości. Zdawał sobie sprawę ze swoich niedociągnięć, a dzięki temu zyskiwał w jej oczach. Niektórzy faceci wypierali się błędów i nie przyjmowali do siebie porażki, ale Sotomayor był inny. Niezwykle uroczy, inteligentny, pomocny i opiekuńczy. Dbał o nią i traktował ją jak księżniczkę, do czego nie była w ogóle przyzwyczajona. Był też bardzo dobrym lekarzem i kiedy czasem obserwowała go przy pracy, miała motylki w brzuchu. Kiedyś powiedziała Ingrid, że się w nim zakochuje i czuła, że to prawda. Nie była jednak w stanie wypowiedzieć słów „kocham cię”, nawet kiedy Sergio używał ich na co dzień. Być może dlatego, że sama była pisarką, zdawała sobie sprawę z wagi, jaką miały słowa. Nigdy nie rzucała ich na wiatr i nigdy nie mówiła tego, co ktoś chciał usłyszeć. A może po prostu podświadomie czuła, że coś jest nie tak. I patrząc na Evę Medinę, która kreśliła jakieś zdania w zeszycie z ponurą miną, tylko się w tym upewniała.
Eva była przybita i nie raczyła ją złośliwymi docinkami jak zwykle. Postanowiła więc trochę ją rozerwać.
− Powinnaś sobie kogoś znaleźć – powiedziała na głos Ariana, dochodząc do tego wniosku po długich rozważaniach.
Siedziały w szkolnej auli, przygotowując zajęcia teatralne i dyskutując na temat przedstawień, które uczniowie mieli w tym roku wystawić oraz filmów, które miały z nimi omawiać, ale Eva ewidentnie błądziła gdzieś myślami.
− Jesteś sfrustrowana, stąd to całe napięcie. – Panna Santiago była przekonana, że ma rację. Medina była nad wyraz cicha i poważna.
− Kim jesteś i co zrobiłaś z prymuską Santiago, która nigdy nie widziała na żywo gołego faceta? – Eva nie podniosła głowy znad zeszytu, ale widać było, że trochę ją tym stwierdzeniem rozbawiła. – Za dużo przebywasz z tą twoją przyjaciółką, jak jej tam? Ingrid Lopez.
− Mówię poważnie. Nie byłaś z nikim od… − Ariana zastanowiła się przez chwilę. Właściwie to nie znała Evy aż tak dobrze, by wiedzieć, z kim ta sypia. Nie musiała przecież spowiadać jej się ze swoich miłosnych przygód. – Od czasu Conrada? – zapytała niepewnie, a Eva roześmiała się głośno.
− Ja i Conrado nigdy ze sobą nie spaliśmy.
− Co? Jak to?
− Tak to.
− Ale… byliście zaręczeni.
− No i? – Eva założyła nogę na nogę i patrzyła jak Ariana mruga zawzięcie powiekami. – Nie będę wchodzić w szczegóły, ale to był czysto biznesowy związek. Conrado jest dla mnie jak brat. Poza tym obie dobrze wiemy, że nie byłabym w stanie go pokochać.
− Przystojny, bogaty, przedsiębiorczy, niewiarygodnie inteligentny, a do tego wrażliwy filantrop. No rzeczywiście, ja też bym nie mogła. Fuj, jak można w nim coś widzieć. – Ariana wysiliła się na sarkazm.
− Nie mogłabym go pokochać, bo moje serce należy do innego. Zresztą tak jak twoje. Ale nie rozmawiajmy już o tym. – Eva odwróciła wzrok i powróciła do skrobania w swoim zeszycie. Nieopatrznie przywołała temat Lucasa i teraz tego żałowała, bo w jej oczach zakręciły się łzy. Nie mogła powiedzieć Arianie prawdy, to by ją złamało, skoro nawet ona niemal straciła nadzieję, że znajdą Hernandeza.
− Nie wiem, o co ci chodzi. Jestem w szczęśliwym związku. – Ariana postawiła sprawę jasno, ale brzmiała tak, jakby bardziej przekonywała samą siebie.
− No tak, zapomniałam. – Eva dała za wygraną, a jej koleżanka zmarszczyła brwi, nie wiedząc, skąd ten protekcjonalny ton. Medina prychnęła lekko, najwyraźniej zdając sobie z czegoś sprawę. – Co w tobie jest takiego, że mężczyźni padają ci do stóp, choć wcale się o to nie starasz?
Ariana była skonsternowana jej słowami. Czy tak właśnie było? Nie miała dużego doświadczenia z facetami, była nieufna wobec mężczyzn od czasu Lucasa. Sergio był jej najpoważniejszym związkiem, w końcu mieszkali razem i jakby nie było wychowywali razem nastoletniego syna.
− Nie wiem, jestem po prostu sobą – powiedziała cicho, zastanawiając się nad tym głęboko.
Nie było w niej nic szczególnego. Była szarą myszką. Zwykłą dziewczyną z Texasu, z wielkimi marzeniami i zbyt wielkim strachem, by móc je realizować. Była jednak szczera, ciepła, kochała ludzi i im pomagać, miała serce na dłoni. Może o to chodziło Evie?
− Serio, ja odstraszam od siebie wszystkich, a tobie jakimś cudem udało się owinąć sobie wokół palca czterech facetów. Niesamowite. – Eva ponownie prychnęła i tym razem było to trochę niemiłe.
− Jakich znowu czterech, o czym ty mówisz? – zapytała, będąc w totalnej kropce.
− No tak, jakbyś nie wiedziała. – Eva wywróciła oczami i wyciągnęła przed siebie dłoń, licząc na palcach. – Beznadziejny romantyk Luke, którego urzekłaś swoim intelektem i gustem książkowym. – Zgięła jeden palec. – Bystry lekarz ortopeda, któremu można pozazdrościć fryzury. Nawiasem mówiąc, zapytaj go, jakiej używa odżywki. Jego włosy są bardziej puszyste od moich – wtrąciła mimochodem, po czym zgięła drugi palec. – Biedaczek Oscar, który utkwił w ciele dwudziestosiedmiolatka, ale jego osiemnastoletni umysł nadal jest w tobie beznadziejnie zakochany. – Eva zgięła kolejny palec i westchnęła ciężko.
− To trzech. – Ariana wpatrywała się w nią tak, jakby sądziła, że koleżanka się z niej nabija.
− Nieważne.
− Skoro już mi coś sugerujesz, bądź dokładna.
− Zapomnij.
− Eva!
− Jesteś głupia i tyle, to chciałam powiedzieć. Nie widzisz tego, co masz przed nosem. – Medina zaczęła zbierać swoje rzeczy, nie mając zamiaru kontynuować tej dyskusji. Powiedziała już i tak za dużo.
− Może i jestem głupia, ale po raz pierwszy od dawna dobrze mi z tym. Nie czekam już przy telefonie i nie piszę listów, których potem i tak nie wysyłam, bo i po co? On i tak nie odpowie. To on się poddał, nie ja.
Mylnie zinterpretowała jej słowa i Eva przez chwilę była w szoku po tym wyznaniu Ariany. Dziewczyna chyba po raz pierwszy od dwóch miesięcy wypowiedziała, co tak naprawdę jej leży na sercu, a Eva znów poczuła, że łzy napływają jej do oczu.
− Jesteś głupsza ode mnie – powiedziała cicho, patrząc na Arianę, ale jakby niedowierzając. – Mówisz tak, jakbyś w ogóle nie znała Luke’a. On nigdy się nie poddaje. Nie pomyślałaś, że może mieć całkiem solidny powód, dla którego nie odpisuje?
− Może był przez cały czas zajęty pracą? – Ariana wiedziała, że w krótkich wiadomościach do Oscara zawsze wymigiwał się obowiązkami służbowymi. – Zresztą nieważne, dobrze mi bez niego. I jeśli o mnie chodzi, nie zamierzam dalej próbować. Straciłam na niego zbyt wiele energii. Jak dla mnie może tu wcale nie wracać.
Z chwilą, kiedy wypowiedziała te słowa, wiedziała, że to nie prawda i zabolało jeszcze bardziej. Jakby oszukiwała samą siebie, a to było najgorsze. Natomiast Eva z godnością wyprostowała plecy, zarzucając sobie na ramię torebkę i unosząc wysoko podbródek, jakby ją prowokowała.
− Smutne jest to, że może twoje życzenie się spełni.
Eva wyszła szybkim krokiem z auli i kiedy miała pewność, że nikt nie może jej już usłyszeć, zatrzymała się na rogu szkoły i wybuchła głośnym płaczem.

***

Ivan Molina nie był człowiekiem, który szedł na kompromis. Zawsze robił to, co chciał, a liczył się tylko ze zdaniem niektórych osób. Był uparty, a można by nawet rzec, że miał „zakuty łeb”, jak to ładnie ujął kiedyś szeryf Pablo Diaz. Było to zaraz po nominacji Moliny na komendanta policji Pueblo de Luz. Diaz pamiętał młodego Ivana, który był narwany i często kończył na posterunku. Dlatego informacja o tym, że ktoś taki jak on miałby stać na czele prawa wydawała się być niedorzeczna. Molina wydoroślał jednak, nie był już dzieciakiem w gorącej wodzie kąpanym, ale upór i pewnego rodzaju zamiłowanie do łamania zasad zostały z nim nieodzownie.
Jedyną osobą, z którą Molina tak naprawdę się liczył, był Basty Castellano. Bywały czasy, kiedy nawet jego podwładni woleli zwracać się z prośbami do Sebastiana, bo wiedzieli, że szef przyjmie to lepiej od najlepszego przyjaciela. Była to święta prawda. Basty z natury był dobry i ułożony, był adwokatem ludu, dlatego wiele osób zastanawiało się, jak to możliwe, że szeryf i jego zastępca, dwie z pozoru tak różne osoby, są dla siebie niemal jak bracia. Oni sami czasem tego nie rozumieli, ale praktycznie razem się wychowali i potem już nie było odwrotu. Byli nierozłączni i w młodości wszędzie ich było pełno, ale to Castellano zawsze był głosem rozsądku w ich relacji. Wydawałoby się, że kiedy trafią do liceum, ich ścieżki się rozejdą, ale nic bardziej mylnego. Ivan jako kapitan szkolnej drużyny pływackiej nie mógł narzekać na brak popularności. Zawsze był wysportowany i bardziej niż dobre stopnie cenił sobie spryt i odrobinę krętactwa. Basty natomiast pakował się w kłopoty głównie za sprawą przyjaciela, a sam udzielał się w różnych klubach i samorządzie szkolnym. Razem postanowili wstąpić do policji i razem mieli też się zaciągnąć do wojska, ale Ivanowi dopiero co urodziło się dziecko i jego żona krzywo patrzyła na ten pomysł.
Nie było dnia, kiedy Ivan nie tęsknił za małą Gracie, za jej niewinnym szerokim uśmiechem i blond loczkami jak u aniołka. Skłamałby, gdyby powiedział, że chciał mieć dziecko z Deborą. Nie planowali tego, żadne z nich nie było gotowe ani do małżeństwa, ani tym bardziej do rodzicielstwa. Ale kiedy ten mały skarb przyszedł na świat, od razu się w niej zakochali, a on wiedział, że dla niej mógłby przenosić góry. I kiedy los brutalnie im ją odebrał, nic już nie było takie samo, a on stał się zgorzkniałym, pełnym wstrętu do świata facetem, który za punkt honoru obrał sobie zniszczenie ludzi, którzy przyczynili się do śmierci jego córeczki.
Dlatego stając oko w oko z Eduardem Marquezem musiał rozbudzić w sobie całe pokłady opanowania, jakie drzemały w nim głęboko. Molina był gotów zamordować go własnymi rękami, ale obecność Fernanda Barosso znacznie to utrudniała. Burmistrz Valle de Sombras zaprosił do siebie swoich dwóch wiernych ludzi, chcąc omówić interesy. Ivan nie bardzo interesował się sprawami Fernanda. Pozwalał mu myśleć, że jest na jego rozkazy i czasem dawał się przekupić w ramach małych zleceń, ale nie robił tego w końcu z dobroci serca. Barosso był kluczem do Templariuszy, do tego by ich zniszczyć. Fernando mógł sobie myśleć, że kupił Ivana i jego lojalność, że ma wtyki w Pueblo de Luz, ale prawda była taka, że Molina potrzebował Barosso bardziej niż on jego. Niby jak inaczej mógłby swobodnie obserwować Templariuszy, a nawet lepiej – patrzeć teraz w twarz jednego z morderców Gracie, wyobrażając sobie najgorsze tortury, którymi go uraczy, kiedy tylko będzie miał okazję?
− Twój człowiek myśli, że go śledzę – poinformował burmistrza Ivan, ignorując badawcze spojrzenie Lalo Marqueza. Jako policjant znał się na przykrywkach i umiał się maskować. – Myślałem, że Hugo Delgado jest bystrzejszy. Szczyciłeś się, że to twój najwierniejszy współpracownik. Widział mnie kilka razy pod El Paraiso i coś sobie ubzdurał.
− Hugo jest podejrzliwy wobec wszystkich. – Fernando machnął ręką. – Niech tak myśli. Zresztą nie zaszkodzi mieć i na niego oko. Ostatnio szlaja się w towarzystwie hołoty. A skoro już o twojej byłej mowa − Fernando zażartował, spoglądając na Ivana z błyskiem w oku – mam nadzieję, że obserwujesz też El Tesoro. Astrid de la Vega działa mi na nerwy, za bardzo zaangażowała się w sprawę Caroliny. A do tego ten wścibski babsztyl Prudencia próbuje za wszelką cenę sprowokować mnie, żebym pozbawił ją kolejnej części ciała. Hugo ma na nie oko, ale znam go – chłopak zgrywa twardziela, ale ma serce miększe niż sernik Javiera Reverte. Szczególnie jeżeli chodzi o rodzinę i przyjaciół.
Ivan słuchał go jednym uchem, a wypuszczał drugim. To prawda, że miał epizod z Astrid, ale nigdy nie traktował tego poważnie. Nie życzył jej jednak źle i zamierzał mieć oko na El Tesoro bardziej ze względu bezpieczeństwa jego mieszkańców a nie widzimisię Barosso. Komentarz na temat Huga Delgado nie wydał mu się jednak interesujący. Facet był jak cień i raczej nie był w stanie wyrządzić nikomu krzywdy, a przynajmniej nie sprawiał takiego wrażenia.
− Przepraszam, ale nie wiem, co on tu robi – odezwał się w końcu Lalo, trochę zestresowany obecnością gliny. Nawet skorumpowany policjant był mimo wszystko przedstawicielem władzy i budził respekt. Wszyscy zresztą wiedzieli, że z Ivanem Moliną nie ma przelewek.
− Wezwałem was, bo macie być moimi oczami i uszami – wyjaśnił Fernando, trochę rozdrażniony faktem, że Eduardo podważa jego metody i krytykuje jego ludzi.
− Nie robię nic innego od kilku miesięcy – wysyczał przez zęby Marquez, ale Fernando machnął ręką, żeby mu nie przerywał.
− Doszły mnie słuchy o Los Zetas, ponoć coś kombinują. Jeśli ktoś chce wykończyć moich wspólników, Tempariuszy, wolałbym o tym wiedzieć z wyprzedzeniem.
Fernando zdobył się na żart, ale nikt się nie zaśmiał. Obaj Lalo i Ivan uważali, że Barosso ma szczególne podejście od interesów. Nie zwiódł jednak Ivana, który doskonale zdawał sobie sprawę, że burmistrz Valle de Sombras chce wybadać, po której stronie w wojnie karteli powinien się opowiedzieć. Oczywistym było, że jeśli pozycja Joaquina będzie zagrożona, Fernando od razu rozwiąże umowę z Los Caballeros Templarios i spróbuje zbliżyć się do Los Zetas. Molina wiedział jednak, że z „Zetkami” nie będzie tak łatwo. Nie byli skorzy do wchodzenia w układy, szczególnie z takimi ludźmi jak Barosso.
− Chcę wiedzieć o wszystkim, co wyda wam się podejrzane – kontynuował Fernando już nieco bardziej poważnie. − Z kim Joaquin się spotyka, o czym rozmawiają, co planuje, dlaczego dziwnie się ostatnio zachowuje?
− Może się boi – podsunął Ivan, a Marquez spojrzał na niego morderczym wzrokiem.
− Wacky niczego się nie boi. Próbuje ratować honor kartelu i zyskać środki na prowadzenie biznesu. Los Zetas próbują nas skłócić, już przekupują naszych dilerów i wykorzystują do własnych celów.
− Zabójstwo Dalii Bernal w San Nicolas de los Garza to ich sprawka? – Domyślił się Ivan, a Lalo potwierdził. – To kwestia czasu nim Los Zetas dotrą do Pueblo de Luz i Valle de Sombras. Tego właśnie obawia się Villanueva. Teraz mają go w garści.
− Dużo wiesz na temat Joaquina i Los Zetas. – Lalo zmrużył podejrzliwie oczy, ale szeryf się nie ugiął.
− Staram się być na bieżąco. Poza tym zdrowy rozsądek nakazuje trzymać przyjaciół blisko, a wrogów jeszcze bliżej. Nie zdziwiłbym się, gdyby w szeregach Templariuszy Odin miał już swoich szpiegów.
− Do tego jeszcze nie doszło. Na szczęście – poinformował ich Lalo, bo zdążył się przyjrzeć sprawie. – Jeden z dilerów, Jonas Altamira, został przekupiony i zadźgał dziewczynę, ale to się nie powtórzy. Joaquin nie był z tego faktu zadowolony. Mnie bardziej martwi inna kwestia. – Marquez zawahał się, czy może poruszyć drażliwy temat przy niepewnym policjancie. Fernando dał mu przyzwolenie. – Martwię się Łucznikiem z Pueblo de Luz. Słyszałeś o Złodzieju z El Tesoro? Gość, kimkolwiek jest, zdaje się być jakimś samozwańczym Robin Hoodem, superbohaterem, który wymierza sprawiedliwość. Myślę, że ma haki na Templariuszy, ostatnio groził nam, a Joaquin zdaje się mieć to gdzieś.
− Jak to wam groził? – Barosso pogładził się po brodzie zaintrygowany, a Lalo przytoczył całą sytuację, kiedy pojawiła się srebrna strzała z listem ostrzegającym i utkwiła w drzwiach El Paraiso. – Nie macie tropów, kto to może być? – zwrócił się do Ivana, bo i jemu nie podobało się, że ktoś dyszy im w karki i może pokrzyżować plany w interesach.
− Na razie wróciliśmy do punktu wyjścia – wyjaśnił Ivan, a Lalo obserwował go uważnie z boku, mierząc wzrokiem od stóp do głów i starając się wyczuć od niego ściemę. – Kimkolwiek jest ten złodziej, nie jest groźny.
Lalo nie wyglądał na przekonanego. Próbował przypomnieć sobie wieczór, kiedy Łucznik zaatakował El Paraiso i porównać ciemny kształt z dachu budynku z sylwetką szeryfa Pueblo de Luz, ale było to niemal niemożliwe. Nie zdążył się wtedy dobrze przyjrzeć. Łucznik znikł tak szybko, jak się pojawił i z daleka nie można było nawet wychwycić, czy to kobieta czy mężczyzna.
− To wszystko, co chciałem wam dzisiaj przekazać. Lalo, miej oko na Carolinę w szkole i donoś mi nadal o wszystkim, co robi Joaquin. Nie podoba mi się, że kręci się wokół liceum i w dodatku romansuje z tą całą Dayaną Cortez. Skoro to córka Cayetana Corteza, to pewnie musi być równie obłąkana co on. – Barosso skrzywił się na wspomnienie starego zwyrodnialca, który lubił eksperymentować na zwierzętach. – A ty Ivan spróbuj dowiedzieć się czegoś na temat tego Łucznika. Ostatnie czego nam potrzeba to facet w rajtuzach robiący za rękę sprawiedliwości. I nadal donoś mi o wszystkim w sprawie Conrada Saverina. Ostatnio coś nam ucichł, ale może tylko stara się uśpić moją czujność.
− Jak pan sobie życzy, don Fernando. – Ivan pożegnał się i wyszedł, a Lalo od razu wykorzystał okazję, by podzielić się z szefem swoimi obawami.
− Nie ufam mu, Fernando. Ten koleś śmierdzi ściemą na kilometr. To pies, nie można mu ufać.
− Wykonuj swoją pracę i nie przejmuj się Ivanem. Płacę ci za robotę a nie za myślenie.
− Tak jest. – Lalo poczuł się jak totalny dureń po raz kolejny w tym tygodniu.
Był podwójnym szpiegiem, ale ani Joaquin ani Fernando nie zdawali się ufać jego intuicji. A prawda była taka, że Lalo miał złe przeczucie co do Ivana. A może tylko bał się o swoją skórę. W każdym razie postawa Barosso niezmiernie go zirytowała. Zdecydował, że na razie nie ma sensu informować go o Oliverze Bruni, człowieku Los Zetas, który również kręci się blisko szkoły. Może będzie to jego mały as w rękawie.

***

Srebrna strzała tkwiła w drzwiach El Paraiso, wzbudzając powszechne zaintrygowanie mieszkańców Valle de Sombras. Gazety rozpisywały się o kradzieży na El Tesoro i nieudolności policji Pueblo de Luz, więc każdy słyszał o Złodzieju, który postanowił wyzwać obywateli of faryzeuszy. Mogli więc śmiało połączyć fakty i wywnioskować, że w barze Joaquina Villanuevy również miało miejsce coś niemoralnego lub niezgodnego z prawem. Czy w innym przypadku ktoś próbowałby na własną rękę wymierzać przedsiębiorcy sprawiedliwość? Właściciel baru z początku nie przejmował się dodatkiem w formie strzały, uważał nawet, że to całkiem zabawne. Jego lokal znów zapełnił się klientami, którzy niezmiernie byli ciekawi tajemnicy, którą mógł skrywać, a to miało pozytywny efekt dla jego interesów. Z czasem jednak zaczęło go to trochę irytować. Łucznik zdawał się wiedzieć więcej niż powinien i to go martwiło. Nawet jeśli obywatele miasteczka domyślali się, że w El Paraiso ma miejsce nielegalny handel narkotykami, wszyscy przymykali na to oko. Nikt nie chciał się narażać Joaquinowi, a poza tym jego małe kasyno było świetnym miejscem do rozrywki. Złodziej z El Tesoro okazał się jednak albo głupi albo totalnie pozbawiony strachu, skoro porywał się z motyką na słońce i śmiał grozić Villanuevie i jego ludziom. Joaquin nie zamierzał pozwolić, by ktokolwiek pokrzyżował mu plany i mieszał mu się do biznesu.
− Nie możecie jej po prostu przeciąć? – Usłyszał za sobą głosik, który od razu poznał, choć nie rozumiał, co jego właściciel robi przed barem.
Villanueva wpatrywał się w strzałę w drzwiach, stojąc przed barem i paląc papierosa, a na deptaku pojawiło się znienacka dwoje dzieciaków. Jednym z nich był Jaime Sotomator, siostrzeniec Huga, który jakoś nie mógł się od niego odczepić, a jego koleżanką była Ella Castellano, córka zastępcy szeryfa sąsiedniego miasteczka. Jaime był zaintrygowany i wydawał się w ogóle nie bać, ale dziewczynka patrzyła na Joaquina dziwnym wzrokiem, w którym strach mieszał się ze złością. A to nowość.
− Ma służyć jako strach na wróble – odpowiedział szef kartelu, wydmuchując dym z papierosa i mierząc dzieciaki krzywym wzrokiem. – Zgubiliście się?
− Nie, przyszliśmy do ciebie. – Jaime uśmiechnął się, a Wacky zmarszczył czoło. Nie rozumiał skąd u niego ta sympatia. – Czy to prawda, że Odin przejmie miasteczko?
− Kto wam naopowiadał takich głupot? I skąd wiesz, kim jest Odin?
− Słyszę to i owo. – Młody Sotomayor wzruszył ramionami, ukradkowo spoglądając na koleżankę, co nie uszło uwadze Villanuevy.
− Twoja dziewczyna powinna nauczyć się trzymać język za zębami. Pewnie jej głupi brat i jego banda szukają tego świra, mam rację? – Joaquin prychnął. Jeśli grupa dzieciaków myślała, że uda im się rozpracować najniebezpieczniejszy kartel w Meksyku, to byli większymi idiotami, niż myślał. – Przestańcie zaprzątać sobie głowę tymi bzdurami i zajmijcie się nauką albo znajdźcie sobie jakąś rozrywkę odpowiednią do waszego wieku.
Ella zwróciła uwagę, że mężczyzna ponownie wpatrzył się w wystającą z drzwi strzałę, analizując ją i starając się dojść do sedna sprawy. Wyczuła swoją okazję.
− Bardzo cię interesuje ten Łucznik, co? – zwróciła się do niego, zbierając się na odwagę. Wiedziała, że Wacky jest okropnym człowiekiem, w końcu zabił Roque, ale to, co nadciągało ze strony stanu Tamaulipas, mogło być dużo gorsze i musieli być przygotowani. Miała dosyć patrzenia jak jej ojciec, brat i jego przyjaciele wciąż się narażają. Kartele powinny załatwić sprawy między sobą, bez udziału niewinnych osób. – Jeśli chcesz, podsunę ci trop. Wiem, kto umiał tak strzelać z łuku.
− Tak, panno Mądralińska? – Villanueva zakpił z niej, wyrzucając peta na ulicę. – Śmiało, nie krępuj się.
− Najpierw odpowiedz na nasze pytania na temat Odina i Los Zetas.
− Umiesz się targować, co? – Joaquin zaśmiał się cicho. Mimo wszystko zrobiła na nim wrażenie, bo mimo że się bała, starała się brzmieć jak dorosła.
− Wiesz, kim jest Odin? – zapytał Jaime, wybałuszając oczy ze zdumienia. – To jakaś wielka szycha?
− Gdybym wiedział, kim on jest, mogę cię zapewnić, że już nie byłoby go wśród żywych. Pociąga za sznurki w Los Zetas, ale to nie jego powinniście się bać.
− A kogo?
− Waszych rodziców. Zmykajcie stąd zanim osobiście do nich zadzwonię.
Para trzynastolatków spojrzała po sobie skonsternowana. Sami nie wiedzieli, skąd im przyszło do głowy, że szef potężnej grupy przestępczej będzie się z nimi bawił w sesję pytań i odpowiedzi. Joaquin jednak ponownie spojrzał na srebrną strzałę.
− Mówisz, że wiesz, kto to może być? – zwrócił się po chwili do Elli Castellano, która zatrzęsła się, kiedy zdała sobie sprawę, że mężczyzna mówi do niej. – Ten Łucznik?
− Nie do końca – przyznała zgodnie z prawdą. – Ale Ulises Serratos był w reprezentacji łuczniczej i słyszałam, jak tata mówił, że te strzały są z jego kolekcji.
− Ciekawe – mruknął Villanueva, zastanawiając się nad tym przez chwilę. – Gdzie znajdę tego Serratosa?
− Nie żyje od trzech lat. Popełnił samobójstwo – wyjaśniła Ella, uważnie obserwując reakcję Joaquina.
− Miał dzieci? Syna?
− Córkę – odpowiedziała zgodnie z prawdą dziewczynka. Nie wiedziała, czy może powiedzieć więcej – nie lubiła Veronici po tym, jak ta zdradziła Marcusa, ale nie życzyła jej źle. – Veronica Serratos uczy się w szkole w San Nicolas. Też jest w drużynie.
− Ciekawe – powtórzył tylko Joaquin, czując, że to nie jest przypadek, że córka wytrawnego mistrza łucznictwa również uprawia ten sport. – Nie wiesz, czy nie przyjaźniła się przypadkiem z niejaką Dalią Bernal?
− Z kim? Ah, tak. Chyba tak. Były razem w klasie – wyjąkała, spuszczając głowę i mając nadzieję szybko stąd odejść.
− Co wy wyprawiacie? – Za ich plecami pojawił się Marcus Delgado. Był wściekły.
Przebiegał akurat swoją normalną trasą, mając nadzieję poobserwować z daleka Joaquina, kiedy zobaczył dwójkę nastolatków gawędzących sobie z szefem kartelu przed El Paraiso.
− Chyba do reszty zgłupiałeś, jeśli sądzisz, że pozwolę ci rozmawiać z dziećmi. Chodźcie, idziemy – rzucił w stronę Elli i Jaime. Dziewczynka posłusznie podeszła do niego, chowając się lekko za jego plecami, ale Sotomayor był nieco oburzony, że robi mu obciach. – Jaime, idziemy – powtórzył Marcus tonem nieznoszącym sprzeciwu.
− Nic złego nie robiliśmy, tylko rozmawiamy. Joaquin jest w porządku, to mój wujek – usprawiedliwił się trzynastolatek, a Delgado pomyślał, że wreszcie wie, jak czuje się Carlos i Hugo, kiedy każą mu się trzymać z dala od spraw Templariuszy.
− Nie, ja jestem twoim wujkiem – powiedział to dobitnie tak, żeby dotarło też do Villanuevy. – A to jest obcy facet, w dodatku niebezpieczny. Idziemy. Chyba, że chcesz, żebym zadzwonił po twoją matkę?
Jaime skrzywił się, będąc totalnie zawstydzony, że Marcus traktuje go protekcjonalnie w towarzystwie Elli i Joaquina. Mruknął coś pod nosem i też ruszył w jego stronę. Villanueva natomiast uśmiechnął się lekko na widok Delgado, mierząc go wzrokiem od stóp do głów.
− Uważaj, Wacky, zawsze mogę ci doprawić z drugiej strony – ostrzegł wysoki nastolatek, zaciskając pięści. Od rzucenia się na mężczyznę powstrzymywała go tylko obecność dzieciaków i kilku potężnych Templariuszy czających się pod drzwiami El Paraiso, gotowych pomóc swojemu szefowi w każdej chwili.
− Ile wyciskasz? – zapytał znienacka Joaquin, powodując u Marcusa totalne osłupienie.
− Słucham?
− Na ławce, ile wyciskasz?
− A co cię to interesuje? Wystarczająco, by obić ci gębę, o czym sam już się przekonałeś – dodał, przypominając szefowi kartelu, że potrafi się bić, jeśli zechce.
− Chcesz zarobić? – Villanueva miał podejrzany błysk w oku i Marcus zaczął się zastanawiać, czy jest naćpany nawet w świetle dnia. Na to jednak nie wyglądało. – Szukasz Hernandeza, prawda? Chciałeś się z nim spotkać. Po co inaczej węszyłbyś wokół Los Zetas i Odina? – Joaquin uśmiechnął się, jakby wpadł na genialny plan. – Proponuję ci układ – spotkanie z Lucasem w zamian za przysługę. Hrabia lubi takich ładnych chłopców, da ci fory na początek. Zainteresowany?
− Idź do diabła – warknął w jego stronę Delgado, nie mając pojęcia, o czym on do niego mówił, ale z trudem ukrywając zaciekawienie.
− On jest trochę szurnięty, prawda? – zapytała Ella, kiedy Marcus odprowadzał ją i Jaime do domu, chcąc się upewnić, że nie będą się nigdzie szwendali.
− Ma po prostu barwny charakter – wytłumaczył Villanuevę Jaime. – Nie musiałeś nas ośmieszać, mieliśmy wszystko pod kontrolą.
− Żeby to był ostatni raz, Ella. – Marcus zwrócił się do siostry przyjaciela ostrzegawczo. Była jak jego własna siostra i czuł się za nią odpowiedzialny. – A ty, Jaime, jak chcesz zaimponować dziewczynie, to zaproś ją na lody albo do kina, a nie na spotkanie z szefem kartelu, zrozumiano?
Jaime spalił buraka wściekły, że jego o trzy lata starszy wujek prawi mu kazania w towarzystwie dziewczyny, która mu się podoba. Miał ochotę zapaść się pod ziemię, kiedy Delgado upewniał się, że trafi bezpiecznie do domu. Marcus odszedł z Ellą dopiero, kiedy drzwi za młodym Sotomayorem się zamknęły.
− Nie chcieliśmy sprawiać problemów – odezwała się w końcu Ella, kiedy szli powoli, obierając dłuższą drogę, ponieważ obecnie najkrótsza droga prowadząca przez most na rzece łączący oba miasteczka była remontowana. – Nie chcemy, żeby Los Zetas się tu zaczęli panoszyć. Wystarczy nam problemów z Templariuszami. Pomyśleliśmy, że jeśli poprosimy Joaquina, żeby zajął się Odinem, to może wszystko będzie tak, jak dawniej. No, nie do końca, ale prawie. Przepraszam. Powinnam być mądrzejsza. Powinnam pomyśleć o Roque…
Marcus położył jej rękę na ramieniu, żeby dodać jej otuchy, bo spuściła głowę i wyglądała na naprawdę przybitą. Roque był przyjacielem wszystkich i zanim totalnie popadł w nałóg, był kochanym dzieciakiem. Tęsknili za nim, ale najgorsze było to, że nie mogli mówić o nim prawdy. Nie mogli wspominać tego, jaki był wcześniej, bo jego nałóg przyćmił wszystko inne. Podobnie jak opinia, którą wyrobił sobie w miasteczku.
− Kiedy myślę o tym całym Odinie, mam ciarki. Jeśli on jest gorszy niż Joaquin, to chyba powinniśmy już pakować walizki. Nie mam racji?
Delgado milczał, bo nie miał na to gotowej odpowiedzi. Było takie powiedzenie – „lepszy diabeł, którego znasz” – i czuł, że coś w tym jest. Villanueva był jaki był, ale znali go i wiedzieli mniej więcej czego się po nim spodziewać. Los Zetas natomiast byli jedną wielką zagadką i najgorsze było to, że nie wiedzieli, kiedy uderzą.

***

Fernando Barosso był w wyśmienitym humorze, kiedy obserwował jak przebiegają prace remontowe mostu na rzece San Juan. Był to jeden z nielicznych projektów, a może i jedyny, który zainicjował sam, pociągając za sznurki na długo zanim został burmistrzem. Victoria na pewno by się temu sprzeciwiła, ale na szczęście nie miała już ku temu okazji. Przetarg został zorganizowany, wygrała najlepsza firma, a przynajmniej jedyna, która się liczyła. Po tym jak Mauricio Rezende omal nie zrobił z niego bankruta, musiał jakoś się ratować. Cześć swojego majątku ukrył zatem w spółce budowlanej, która teraz dokonywała cudu na drodze łączącej Pueblo de Luz i Valle de Sombras.
− Skąd ten pośpiech? Nie za szybko to wszystko przebiega? – zapytał Hugo, obserwując robotników ze zmarszczonym czołem. – Uwijają się jak mrówki.
− Czas to pieniądz, Hugito. Nie jesteś specjalistą od budowlanki, więc lepiej skup się na zadaniach, które dużo bardziej ci wychodzą. – Fernando poklepał go po ramieniu, traktując z góry i jak zwykle zbywając jego obawy.
Barosso wiedział, że Delgado marzył kiedyś o zostaniu architektem. Marzenie to zostało brutalnie przerwane przez śmierć matki, alkoholizm ojca i potrzebę zapewnienia bytu pozostałym członkom rodziny. Może i nie miał wykształcenia w tej materii i nie był specjalistą, ale nie był też idiotą – firma, w której Fernando prał swoje brudne pieniądze, nie szczyciła się dobrą reputacją. Gilberto Jimenez miał rację, kiedy przedstawiał kiedyś swoje obawy na ten temat – to nie wróżyło nic dobrego dla miasteczka. Fernando jednak był zadowolony. Najważniejsze, że forsa się zgadzała.
Barosso zdjął kask ochronny i oddał go jakiemuś budowlańcowi, po czym razem z Hugiem udali się do samochodu z przyciemnianymi szybami. Był to moment, w którym Delgado miał zdać szefowi relację na temat swoich obserwacji z ostatniego tygodnia. Zaczynało go już to trochę nudzić. Tym bardziej, że doskonale wiedział, że jego szef ma inne źródła informacji, o których z jakiegoś powodu nie chciał mu mówić.
− Conrado mnie martwi. Czyżby to cisza przed burzą? Normalnie o tej porze podkładałby mi świnię, więc to do niego niepodobne, że nie wykonuje żadnego ruchu – zaczął Fernando, kiedy zajęli miejsca na tylnym siedzeniu. Hugo ze zdumieniem wychwycił nutę strachu w jego głosie. Bezczynność jego rywala niepokoiła Barosso.
− Jest chyba zbyt zajęty z tyloma zajęciami na głowie, by obmyślać plan zniszczenia ciebie – rzucił od niechcenia brunet, bez zainteresowania podziwiając widok za oknem, kiedy jechali przez miasteczko autem kierowanym przez szofera. – Jego przyjaciel dopiero co obudził się ze śpiączki i nie pamięta kilku lat życia.
− Ach tak, obiło mi się o uszy. – Na twarzy burmistrza pojawił się nagle obrzydliwy uśmiech. – Conrado traci swoich sprzymierzeńców. Ten Guerra zawsze działał mi na nerwy, podsuwał Saverinowi dziwne pomysły. Dobrze, że mamy go z głowy.
− Zdajesz sobie sprawę, że miał guza mózgu, prawda? Mógł umrzeć. – Hugo miał wrażenie, że Barosso w ogóle to nie obchodzi. Wyglądał, jakby był z tego faktu zadowolony. – A gdybym to był ja? Gdybym poszedł pod nóż i już się nie obudził? Albo gdyby operacja się nie udała i straciłbym to, kim byłem. Pozbyłbyś się mnie?
− Po co, nie byłbyś szkodliwy. – Fernando nie rozumiał tego nonsensownego pytania. – Poza tym, Hugo, jak to mówią – złego diabli nie biorą. Masz mocną głowę, nic ci się nie stanie. Właśnie dlatego powierzam ci najniebezpieczniejsze zadania.
Delgado chciał prychnąć, ale powstrzymał się, bo nie chciał kontynuować tego tematu.
− Conrado ma na pieńku z Cyganami. Przygarnął jakąś sierotę i wychowuje ją w rodzinie zastępczej – zdał resztę sprawozdania, zresztą na polecenie samego Conrada. W końcu byłoby podejrzane, gdyby Hugo o tym nie wiedział i Saverin uznał, że powinien przekazać tę informację jego wrogowi. – Ma regularne spotkania z pracownicą opieki społecznej, sprawa wygląda poważnie.
− A to ci dopiero! Conrado Saverin ojcem zastępczym. – Barosso zaśmiał się cicho pod nosem, jakby fascynowała go ta idea. – Skoro prawdziwym ojcem nigdy być nie mógł, to naturalne, że szuka zamiennika.
Po jego słowach Hugo poczuł odruch wymiotny. Fernando nie miał najmniejszych wyrzutów sumienia, że zamordował z zimną krwią Andreę Bezauri, uprowadził jej dziecko i oddał na wychowanie do, jakby nie było, swojej krewnej. Torturował Conrada przez siedemnaście lat, nawet się nie starając, zmuszając go, by myślał, że jego syn nie żyje lub chcąc, by oszalał, próbując bezskutecznie znaleźć jakiś trop. Tymczasem Quen Ibarra był tuż pod nosem Saverina i nikt nie zdawał sobie z tego sprawy.
− Powiedział mu już? – Fernando zadał to pytanie mimochodem, ale dało się wyczuć, że niezmiernie jest ciekawy, jak ta sprawa się potoczy.
− Że jest jego ojcem? – Hugo po raz kolejny odczuł wstręt do tego człowieka. – Nie wydaje mi się. Quen powoli wraca do zdrowia i wygląda, że sobie radzi. Prawda by go złamała. Bardziej niż Lalo miażdżący jego dłoń. Swoją drogą, to było bardzo słabe zagranie z twojej strony.
− Dzieciak od dawna się o to prosił, dostał za swoje. Myślał, że się nie dowiem, że to on z Javierem mnie okradli. Powinien stać się wreszcie mężczyzną a nie tylko jęczeć i użalać się nad sobą.
Hugo zacisnął pięści, ale nic nie powiedział. Zdążył polubić Enrique i nadal miał w pamięci jego zrozpaczony wyraz twarzy, kiedy chłopak dowiedział się prawdy o udziale Barosso w całym procesie „adopcji”. Podobny grymas miał potem tylko wtedy, kiedy zobaczył, że Delgado się wyprowadza. Czuł, że jego ochroniarz go porzucił i Hugo wcale go za to nie winił. Ale wiedział też, że Quen był dużo bezpieczniejszy z dala od niego. Fernando był nieprzewidywalny i już przynajmniej raz udowodnił, że gotów jest poświęcić niewinnych ludzi, by załatwić swoje prywatne porachunki. Delgado instynktownie złapał się za prawy bok, gdzie od czasu do czasu dawna rana po postrzale dawała o sobie znać.
− Nie miej takiej skwaszonej miny, Hugo. Mamy co świętować. – Fernando uśmiechnął się szeroko i poklepał go po kolanie. – Wygrywamy tę wojnę, nawet jeśli ty tego jeszcze nie dostrzegasz. Conrado się łamie, nie zdoła powiedzieć dzieciakowi prawdy, wiem to na pewno. W dodatku ma kolejną słabość, którą możemy przeciwko niemu wykorzystać – tę jego nową córeczkę. No i przyjaciela, który nie pamięta większości ich przyjaźni i lojalności, jaka się między nimi wywiązała. – Barosso aż zacierał ręce, kiedy o tym mówił. – No i zostaje wisienka na torcie – El Tesoro. Czy pogróżki już dały efekt? Niedługo się ugną, zobaczysz to, Hugo. Nie wytrzymają presji i El Tesoro w końcu będzie moje, tak jak być powinno osiemnaście lat temu.
− Ten kot to twoja sprawka? Myślałem, że Joaquina. – Hugo skrzywił się na wspomnienie truchła zwierzęcia.
− A niby dlaczego Joaquin miałby zastraszać rodzinę Vega? Co miałby tym osiągnąć? – Fernando zachichotał paskudnie, uświadamiając Delgado, że to on stał za groźbami skierowanymi do Astrid i jej ciotki.
− Wiesz co, Nando? Czasami jesteś wielkim głupim dziadem, który nie widzi nic poza czubkiem własnego nosa. – Hugo nie dbał o to, że jest niegrzeczny. Poczuł przemożną ochotę, by mu wygarnąć. Jedną rękę trzymał już na klamce, by wysiąść z wozu jak najszybciej, bo nie mógł ścierpieć ani minuty dłużej w towarzystwie tego despoty. – Jak myślisz, dlaczego Joaquin kręci się wokół szkoły? Dlaczego interesuje się El Tesoro? Dlaczego w ogóle wszedł z tobą w układy? Naprawdę nie wiesz, czy tylko zgrywasz idiotę, bo tak ci wygodniej?
− Hugo, jeżeli już coś sugerujesz, bądź konkretny. I nie życzę sobie takiego tonu – dodał ostrzegawczo, ale w gruncie rzeczy wiedział, że na Delgado i tak to nie podziała.
− Pogłówkuj trochę, myślenie nie boli. – Brunet popukał się w skroń, dając burmistrzowi do zrozumienia, że ma wysilić szare komórki, po czym wysiadł z samochodu. Zanim zatrzasnął drzwi, dodał jeszcze na pożegnanie: − Proponuję zacząć od drugiego nazwiska Joaquina. Nie będzie trudno je poznać.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 12:53:52 08-04-23    Temat postu:

część 2

Julian był w swoim gabinecie w ośrodku dla młodzieży. Ostatnimi czasy skupiał się bardziej na wychowaniu córeczki i rzadziej tutaj bywał, ale nie oznaczało to, że zaniedbał obowiązki. Miał swoich pomocników i wszyscy dobrze wywiązywali się ze swoich zadań. Dobrze było czasem tutaj wpaść i pobyć z młodzieżą albo krnąbrnymi dorosłymi, którzy też czasem przychodzili się tutaj wyładować. Hugo Delgado wparował do niego jak burza. Miał wściekłą minę i swędziały po pięści.
− Muszę coś rozwalić – oświadczył, oddychając głęboko. Był przyzwyczajony do głupot, które opowiadał Fernando, ale dzisiaj widocznie miał gorszy dzień, bo ciężko było mu odpuścić ich ostatnie spotkanie.
Prawdą było, że Delgado nie rozumiał, co się z nim działo. Nienawidził Fernanda bardziej niż kogokolwiek na świecie. Ten człowiek odebrał mu najdroższą osobę. Więc dlaczego? Dlaczego wciąż próbował usprawiedliwić jego czyny, szukał jakiegoś światełka w tunelu, znaku, że dusza Barosso nie jest totalnie przeżarta złem? I za każdym razem Fernando udowadniał mu, że nie ma dla niego nadziei, a Hugo i tak jak głupiec uczepił się tego. Był na siebie zły. Był wściekły. Nie powinien się tak czuć. Powinien obić gębę Fernanda. Powinien udusić go gołymi rękami, tak jak w wielu swoich snach, ale zamiast tego zaczął okładać pięściami worek treningowy.
Julian nie pytał o nic, czując, że to coś, z czym Delgado sam musi się uporać. Znali się na wylot i takie rzeczy było widać gołym okiem. Był jednak przy nim i pozwolił mu się wyładować, nawet jeśli to oznaczało spłoszenie kilku nowicjuszy w ośrodku. Po jakimś czasie Hugo wreszcie poczuł, że się odpręża, o ile to w ogóle możliwe. Nie chciał mówić o sobie, więc zagadnął przyjaciela, co słychać u niego. Ostatnio miał wrażenie, że Vazquez go unika.
− Nie widziałem cię całe wieki. Wiem, że jesteś zajęty w szpitalu i z Lucy, ale musisz też znaleźć chwilę dla siebie – zauważył rozsądnie Delgado, przyjmując od przyjaciela butelkę wody.
Usiedli na brzegu ringu, popijając wodę i odpoczywając. Dawno nie mieli ku temu okazji.
− Mógłbym powiedzieć o tobie to samo. – Julian uśmiechnął się szeroko. – Powinienem się chyba cieszyć, że już dawno nie spotkaliśmy się na ostrym dyżurze. Początki naszej znajomości polegały głównie na tym, że składałem cię do kupy, więc cieszę się, że trochę przystopowałeś. Ostatnio częściej widujesz się z moją żoną niż ze mną. Stworzyliście jakiś klub nauczycieli czy jak?
− Słuchaj, doktorku, zawsze możesz wpaść do pokoju nauczycielskiego. Tamtejsza herbata Earl Grey daje do pieca. – Delgado uniósł kciuk do góry, jakby chciał pokreślić moc napoju. Zaraz potem wrócił jednak do nurtującej go kwestii: – Mam wrażenie, że mnie unikasz.
− Wydaje ci się. – Julian zaprzeczył, ale Hugo nie dał się zwieść.
− Czyżby?
Julian nie patrzył na niego, tylko obracał w dłoniach swoją butelkę z wodą. Hugo od razu wiedział, że coś jest nie tak, ale zasadą ich przyjaźni było to, że nie ciągnęli się za język. Już raz się o to pokłócili i kiepsko się to skończyło. Od tamtego czasu rozmawiali ze sobą o wszystkim, ale nadal były rzeczy, które każdy z nich wolał lub musiał zostawić dla siebie. Oczywistym było, że Vazquez nie mógł złamać obietnicy lekarskiej i powiedzieć przyjacielowi o chorobie jego ojca. Czuł się okropnie, bo nie powinien tego zatajać, ale Camilo nadal nie kwapił się, by wyznać dzieciom prawdę. Hugo powinien dowiedzieć się tego od niego bezpośrednio, a nie od lekarza.
− Powiedziałbyś mi, gdyby to było coś ważnego, prawda?
− Jak bardzo ważnego?
− W stylu „rzucam pracę, zostawiam Ingrid, znalazłem sobie supermodelkę na tinderze”.
− Chyba w ogóle mnie nie znasz. – Julian pokręcił głową z niedowierzaniem, ale zaśmiał się cicho. Wiedział, że Hugo wcale tak o nim nie myśli, tylko próbuje dać mu znać na swój sposób, że będzie przy nim, kiedy ten będzie go potrzebować.
− Znam cię lepiej niż ty sam. – Delgado machnął ręką i puścił oczko doktorowi. – Ale tak serio, doktorku – wiesz, że możesz na mnie liczyć, prawda? W każdej sytuacji. Ty i twoje dwie księżniczki jesteście dla mnie jak rodzina.
− Wiem, Hugo. – Julian wywrócił oczami i udał, że go zbywa, by obrócić wszystko w żart, ale kiedy się żegnali, poczuł, że to ważne, by też to powiedzieć: − Wiesz, że to działa w dwie strony, prawda? Cokolwiek by się nie działo, będę przy tobie.
Hugo kiwnął głową, wzruszając lekko ramionami, jakby nie chciał wchodzić za bardzo w zbyt sentymentalne tematy. Uściskali się krótko i pożegnali, a Julian po raz kolejny pomyślał, że kiedy zabraknie Camila, Hugo nie będzie już taki sam.

***

Potrzebował przerwy. Miał wrażenie, że przez ostatnie kilka miesięcy jego organizm postarzał się o kilka lat. Szybko się męczył, kręciło mu się w głowie, a co najważniejsze, nie potrafił odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego w ogóle to robi. Luke nie chciał walczyć dla Joaquina, nie miał zamiaru tańczyć, jak on mu zagra, a jednak był tutaj i trenował z Dante, który nie dawał mu taryfy ulgowej.
− Potrzebuję chwili. Daj mi… moment. – Wysapał, mimowolnie rozcierając pierś w okolicy serca.
− Jak chcesz, ale wiedz, że ludzie Hrabiego, nie znają słowa „pauza”.
Dante rzucił w jego stronę butelkę z elektrolitami. Mimo osłabienia refleks nadal miał całkiem niezły. Złapał ją w locie i opróżnił butelkę, krzywiąc się na widok dziwnego koloru napoju. Lucas zdawał sobie sprawę, że był cieniem dawnego siebie, był odwodniony, słaniał się na nogach, ale Gomez z uporem maniaka kazał mu powtarzać wszystko, czego się nauczył. Otoczenie dawnego Czyśćca nie było zachęcające, a to dopiero trening przed prawdziwym sprawdzianem w klatkach podziemi u Hrabiego.
− Trzymaj, muszą wrócić ci siły. – Gomez wysypał mu na dłoń garść tabletek. Lucas spojrzał na nie niepewnie, co wywołało uśmiech na twarzy Templariusza. – Odpływałeś po gorszym gównie, a boisz się kilku pigułek? Spokojnie, to witaminy. Postawią cię na nogi.
Luke zmierzył go wzrokiem, jakby próbował doszukać się podstępu. Dante nie miał jednak powodu, by go truć, więc wziął witaminy i popił resztką napoju. Nie znał Gomeza za dobrze, właściwie nie znał go wcale, ale miał wrażenie, że i Templariuszowi, wbrew temu co mówił, zależało na tym, żeby przeżył. Nie mógł tylko zrozumieć, dlaczego Victoria i Javier mu ufali.
− Jaki masz w tym wszystkim interes? – zapytał w końcu, rozcierając obolałe od więzów nadgarstki. Nie pamiętał, kiedy ostatnio mógł nimi swobodnie poruszać. – Dlaczego Victoria ci ufa?
− Będziesz musiał zapytać o to ją. – Dante odparł bez zainteresowania, grzebiąc w torbie, w której znajdowało się mnóstwo przyrządów i broni białej, którą miał zamiar pokazać Lucasowi. – Niech to będzie dla ciebie motywacja do wygranej.
− Co cię z nią łączy?
− Nie żeby to była twoja sprawa, ale nie jesteśmy kochankami, jeśli o to ci chodzi. – Gomez posłał mu lekki uśmiech, ale Luke nie przestawał przyglądać mu się badawczo. – To jakieś zboczenie zawodowe, zamierzasz mnie teraz zeskanować, stworzyć profil przestępcy, zaczniemy przesłuchanie?
− W co ona się wpakowała? Javier o tym wie? – Hernandez wiedział, że nie otrzyma odpowiedzi, ale musiał wypowiedzieć na głos swoje obawy. Poza tym dawno nie rozmawiał z kimś, kto był tak blisko jego przyjaciół.
− Czemu cię tak interesuje Elena?
− Jest dla mnie jak siostra. Jeśli przez ciebie coś jej się stanie… − Luke przestąpił kilka kroków z determinacją na twarzy. Nie podobało mu się, że Dante miał jakieś dziwne układy z Victorią. Jego przyjaciółka mogła być w niebezpieczeństwie.
− Ha! – Gomez roześmiał się, tym razem głośno i szczerze. – O tę iskierkę w oku mi chodziło! – Klasnął kilka razy w dłonie, po czym podwinął rękawy, sięgając do swojej magicznej torby i rzucił Lucasowi jakiś przyrząd. – Mniej gadania, więcej ćwiczenia. Kiedy będziesz w klatce, przywołaj te uczucia. Gniew ci pomoże. Zrób wszystko, co musisz, by wygrać, a może przeżyjesz.

***

Nie było tajemnicą, że gdyby rozdawano nagrody rodziców roku, ani Silvia Olmedo, ani Fabian Guzman nie dostąpiliby tego zaszczytu. Na tle innych rodziców w Valle de Sombras czy Pueblo de Luz wypadali całkiem przyzwoicie − w końcu spełniali rodzicielskie obowiązki. Dbali o dzieci, pilnowali, by dobrze jadły, by zdobyły odpowiednie wykształcenie i zapewniali im przy tym wsparcie. Dzieciom Guzmanów nigdy niczego nie brakowało. Cóż, może poza miłością.
Fabian nie planował założenia rodziny, a jeśli już to na pewno nie z Silvią. Życie jednak potoczyło się w ten sposób i nie było już odwrotu. Można było wiele powiedzieć o jedynym synu Leopolda i Serafiny, można było go nie lubić, ale trzeba było mu oddać jedno – był człowiekiem honoru. Nawet jeśli nie kochał Silvii, uważał za swój moralny obowiązek się z nią ożenić i wychować wspólnie syna. Być może był to największy błąd w jego życiu, ale nie mógł cofnąć czasu, by się o tym przekonać. Zrobił to, co słuszne. Faktem było jednak, że gdyby nie zdecydował się ustatkować, prawdopodobnie oszczędziłby swoim dzieciom wielu cierpień. Oboje z Silivią popełnili wiele błędów wychowawczych, a głównym było to, że nigdy tak naprawdę nie słuchali swoich dzieci. Nie słyszeli cichych krzyków o pomoc.
Fabian Guzman od dziecka był skupiony i ambitny, chciał wyrwać się z małego miasteczka i mierzył wysoko. Nic dziwnego − ze swoją nieprzeciętną inteligencją i brakiem zamiłowania do rolnictwa w Pueblo de Luz tylko by się marnował. Sam nie miał dobrego wzorca u swojego ojca. Nie znaczyło to wcale, że Leopoldo był złym tatą, wręcz przeciwnie, ale mieli bardzo różne podejście do świata i Polo nie zawsze był zadowolony z jego decyzji. Nigdy tak naprawdę go nie wspierał, a sam Fabian nie traktował go jako swój największy autorytet. Sam był uparty, umiał stawiać na swoim, a kiedy się kłócił, używał logicznych argumentów, przedstawiając problem w najbardziej naukowy sposób jak to tylko możliwe. Jego ojciec nigdy jednak nie był wielkim myślicielem, a jedynie rolnikiem, który całe swoje życie poświęcił uprawie ziemi i w końcu miał na tyle szczęścia, by się na tym dorobić. Dlatego przy wszystkich rodzinnych zgromadzeniach Leopoldo i Fabian darli ze sobą koty, irytując innych członków rodziny. Byli po prostu zbyt od siebie różni.
Siostry Fabiana były zupełnie inne. Najstarsza Ofelia była dobrą duszą, która w dzieciństwie odznaczała się słabym zdrowiem, co nauczyło ją pokory. Z natury była nieśmiała, ale zawsze zakorzeniona w niej była potrzeba pomagania innym. Między innymi dlatego tak chętnie udzielała się w organizacjach charytatywnych, jeszcze za nim została pierwszą damą miasteczka. Była ostoją rozsądku dla wszystkich, którzy ją znali, choć z pozoru wydawała się czasem zimna i nieprzystępna. Fabian był od niej o dziewięć lat młodszy, co również przełożyło się na spore różnice między rodzeństwem. Nigdy nie było między nimi silnej bratersko-siostrzanej więzi. Szanowali się jednak i brat zawsze liczył się ze zdaniem siostry, choć sam i tak koniec końców robił to, co jemu najlepiej odpowiadało. Najmłodsza latorośl Guzmanów, Debora, była za to oczkiem w głowie rodziców. Była późnym dzieckiem i widać było przepaść emocjonalną między nią i jej starszym rodzeństwem. Zawsze była żywą osóbką, uwielbiała ludzi i naturę oraz zawsze znajdowała nowe sposoby na to, by wyrazić siebie. Może właśnie dlatego zdecydowała się obrać karierę w dziedzinie sztuki.
Fabian zdawał sobie sprawę, że nie może zwalić swojej nieudolności na rodziców, ale nie ulegało wątpliwości, że był to jeden z ogromnych czynników w sposobie, w jaki sam wychowywał dzieci. Być może ślub z konieczności wyrządził więcej złego niż powinien. Być może za bardzo był zajęty wspinaniem się po kolejnych szczeblach kariery, by zwrócić uwagę na to, co działo się w jego własnym domu. Jego pierworodny syn, Franklin, wołał o pomoc, ale on tego nie słyszał. I kiedy Jordi wykrzyczał rodzicom w twarz wszystko, co o nich myśli, pośrednio oskarżając ich o to, co spotkało Franklina, Fabian wiedział, że Jordan miał rację.
Nie poświęcał uwagi żadnemu ze swoich dzieci. Franklin jako najstarszy był nauczony, by być wizytówką rodziców, by pokazywać się tylko z dobrej strony. Miał być jak jego ojciec, a nawet więcej – miał być najlepszy. Nie było innego wyjścia. Pech polegał na tym, że Franklin, chociaż bystry i zdolny, utalentowany młody piłkarz, nigdy nie był w stanie dorównać Marcusowi Delgado. Nieważne jak długo ślęczałby nad książkami, nieważne ile potu zostawiłby na boisku, syn Normy zawsze zdawał się być o krok przed nim i nie robił tego wcale specjalnie. Przychodziło mu to naturalnie. I nie byłoby w tym może nic szokującego, gdyby nie fakt, że Fabian podświadomie faworyzował Marcusa, porównując go ze swoim synem. Guzman wiedział, że zawiódł na całej linii. Pomimo całej swojej sympatii do Marcusa czy też tego, co łączyło go kiedyś z Normą, nie powinien w ten sposób traktować własnego dziecka, nie powinien sprawiać, by ten czuł się gorszy. Teraz to wiedział, ale teraz było już o co najmniej rok za późno. Nie łatwo było przyjąć do wiadomości, że jego syn nie chciał dłużej być wśród żywych i wybrał inną drogę. Jeśli Fabian miał być szczery przed samym sobą, chyba nadal nie do końca w to wierzył. Podobnie jak Silvia, która zamknęła się w starym pokoju Franklina, który teraz służył jej za gabinet, i nie chciała z nikim rozmawiać, pogrążając się w pracy, zupełnie jak po jego śmierci. Ale nawet jeśli ciężko było przyznać, że śmierć Franklina nie była nieszczęśliwym wypadkiem, jak do tej pory im się wydawało, Fabian nie mógł pozostać obojętny wobec wyrzutów drugiego syna, któremu nieświadomie wyrządzali dokładnie tę samą krzywdę.
Pod wieloma względami Jordi był tym dzieckiem, które najbardziej przypominało samego Fabiana. Franklin wdał się bowiem w matkę, której był oczkiem w głowie. Miał cięty język i wyniosłą minę, która wynikała pewnie z tego, że zawsze uważał się za lepszego od większości. Marianela natomiast była cichutka i skromna, nie odzywała się wiele, przez co w dzieciństwie podejrzewano u niej zaburzenia mowy. Dopiero szereg wizyt u tuzina ekspertów, logopedów i psychologów dziecięcych postawił trafną diagnozę – była po prostu nieśmiała. Jej wycofanie miało charakter niemal chorobliwy, a jej przypadłość pogłębiła się po śmierci kuzynki, Gracie. Nela nigdy już nie była taka sama, zamknęła się w sobie jeszcze bardziej i nie dopuszczała nikogo. Często powodowało to frustrację u Silvii, która chciała mieć córkę, którą mogłaby pochwalić się w towarzystwie, która byłaby odzwierciedleniem jej samej. Nela oprócz pokory nie odznaczała się żadną szczególną cechą. Była zwyczajną trójkową uczennicą, do tego niezgrabną i nerwową, wrażliwą i nieco dziwną. Fabian kochał ją jednak i strzegł pilnie. Miał wobec niej najsilniej rozwinięty instynkt opiekuńczy, więc nic dziwnego, że kiedy Ignacio Fernandez pozwolił sobie na zbyt wiele, Guzman gotów był powyrywać mu nogi z tyłka. Natomiast Jordan był tym, który od zawsze był zagadką.
Jako dziecko był totalnym przeciwieństwem nie tylko starszego brata, ale też młodszej siostry bliźniaczki. Ludzie postronni w ogóle nie powiedzieliby, że cała trójka była spokrewniona, wszyscy byli tak odmienni. Wiele osób często powtarzało też, że jeszcze nigdy nie spotkali tak różnych bliźniaków. Jordi był krnąbrny, łatwo wpadał w gniew, co z kolei prowadziło do kłopotów i bijatyk w szkole. Do nauki nigdy się nie palił, za to do bitki był pierwszy. Krzywe spojrzenie czy złośliwe słowa już potrafiły zagotować młodemu krew w żyłach. Był też uparty jak osioł, a wszystko, co się do niego mówiło, wpadało jednym a wypadało drugim uchem. Zawsze robił to, na co miał ochotę i postępował według własnych zasad. Nie był konformistą i nie ulegał wpływom z zewnątrz. Nie szedł ślepo za tłumem i właśnie przez to był zmorą nauczycieli i innych uczniów. Wszyscy załamywali nad nim ręce, zwalając jego brak koncentracji na ADHD. Był sprawą straconą i w końcu nawet rodzice przestali od niego czegokolwiek wymagać, zostawiając go samego sobie. Być może była to najlepsza rzecz, jaką mogli mu podarować.
To Valentin Vidal dotarł do dzieciaka, to on nauczył go wyrażać emocje poprzez muzykę. Dokonał tego, czego nie potrafili psycholodzy za duże pieniądze. Sprawił, że Jordi znalazł w życiu cel – coś w czym nie tylko był dobry, a nawet sprawiało mu radość. Dlatego śmierć Vidala była ogromnym ciosem. Chłopak się załamał, ale na szczęście nadal mógł liczyć na swojego najlepszego przyjaciela i całą rodzinę Castellano − na ludzi, którzy zawsze traktowali go jako członka rodziny i którzy dzielili jego pasje. Przez wiele lat Guzmanowie mieli Jordana po prostu „z głowy”. Zajmował się swoimi rzeczami i nikogo tak naprawdę nie obchodził, do czasu kiedy nie dorósł i kiedy powinien być bardziej poważny, by wpasować się do idealnej rodziny. Przez wiele lat ukrywał swój głód wiedzy i bystry umysł, bojąc się skończyć tak jak Franklin − jako marionetka w rękach rodziców, lalka, którą wystawia się na pokaz, ale w pewnym momencie nie było to już dłużej możliwe. Wkrótce stało się jasne, że Jordan Guzman wcale nie jest głupkiem, za jakiego uważali go nauczyciele w podstawówce, a jedynie nie mógł rozwinąć swojego potencjału. Wiedziała o tym rodzina Castellano i wiedział Valentin Vidal, ale Fabianowi zajęło siedemnaście lat, by zrozumieć, że jego syn przechodził piekło, a ostatni rok był dla niego ostatnim kręgiem.
Bolało Fabiana, że tego nie dostrzegł. Bo chociaż Jordi był jak on – rzadko okazywał słabość czy prawdziwe uczucia – jego oczy nie kłamały. Wyczytał z nich więcej niż chciał. Jego syn cierpiał, dźwigał to brzemię całkiem sam przez cały rok, znosił obelgi i insynuacje pogrążonej w żałobie matki, próbując bezskutecznie zwrócić na siebie uwagę ojca głupimi odzywkami czy kradzieżą samochodu dziadka w wakacje. Chronił nie tylko pamięć po Franklinie, ale chronił ich wszystkich przed brutalną prawdą – że gdzieś po drodze zapomnieli, co to znaczy być rodziną.
I pewnie właśnie dlatego Fabian postanowił spędzić z synem trochę czasu, by mu to wynagrodzić. Chciał znaleźć jakąś aktywność, która mogłaby w jakiś sposób ich ze sobą połączyć, zapewnić wspólne tematy do rozmów. I znalazł, ale jak to w rodzinie Guzmanów, wyszło jak zwykle. Fabian nie przewidział bowiem jednej bardzo ważnej rzeczy – Jordi nie miał najmniejszego zamiaru się integrować.
− Nie tak ostro, Jordi, daj im zdobyć punkt – upomniał syna Fabian stonowanym głosem, ale ten miał wzrok taki, jakby zamierzał rzucić w niego rakietą do tenisa.
− Zawsze uczysz mnie, żeby wygrywać. Coś się zmieniło? – zapytał sarkastycznie nastolatek, po czym posłał mocną zagrywkę w kierunku dwóch przeciwników po drugiej stronie siatki.
Fabian spotykał się często na korcie ze swoimi znajomymi. Tym razem pomyślał jednak, że dobrze zrobiłoby im obu wyładowanie negatywnych emocji w ten sposób. Przyjaciel Fabiana po drugiej stronie kortu chyba żałował, że zgodził się na rekreacyjne spotkanie. Człowiek, który miał objąć urząd gubernatora od października, wyglądał jak zbity pies. Ganiał za piłką w tę i z powrotem, nie mogąc nadążyć za młodym Guzmanem, który był szybki jak błyskawica. Jego syn, którego zabrał ze sobą na debla, również wyglądał, jakby przebiegł maraton. Zdecydowanie nie tak Fabian wyobrażał sobie to sobotnie przedpołudnie.
− Wody – jęknął chłopiec po drugiej stronie siatki i Fabian zarządził przerwę, posyłając karcące spojrzenie w stronę Jordana.
− To po co chcieli grać, jak nie potrafią? – zapytał głośno Jordan, po czym nie czekając na odpowiedź, udał się w kierunku szatni, uderzając złowrogo rakietą o dłoń.
− Wszystko z nim dobrze? Wydaje się spięty. – Victor Estrada podrapał się po przydługiej ciemnej brodzie, na której gdzieniegdzie pojawiały się już pasemka siwizny. Patrzył z niepokojem jak młody Guzman znika w drzwiach ośrodka treningowego w Valle de Sombras, gdzie umówili się tego ranka na mały sparing tenisowy.
− Problemy nastolatków – wyjaśnił oględnie Fabian, nie chcąc wdawać się w szczegóły.
Victor był jego przyjacielem, ale nie znaczyło to, że zwierzali się sobie ze wszystkiego. Pewne rzeczy powinny pozostać tajemnicą, a rodzinne niesnaski wyjaśnione między najbliższymi. Estrada pokiwał tylko głową, nie zamierzając ciągnąć kumpla za język. Zamiast tego spojrzał na swojego syna, który ledwo mógł unieść rakietę w swoich wątłych rękach. Romeo Estrada wyglądał jakby miał zaraz wyzionąć ducha z wycieńczenia. Zdecydowanie nie było dobrym pomysłem ciąganie go na kort, ale, podobnie jak Fabian, myślał, że będzie to miłe doświadczenie i spędzi trochę czasu z młodym. Ostatnimi czasy nie miał ku temu okazji. Wybory i stopniowe obejmowanie rządów gubernatora, przyzwyczajanie się do nowej pozycji i zmaganie się z wścibskimi dziennikarzami krytykującymi go jako nowego elekta kompletnie go pochłonęły.
Jordan czekał już na nich przy samochodzie Fabiana jak zwykle z poważną miną i słuchawkami wbitymi głęboko w uszy. Victor, korzystając z okazji, że Fabian poszedł uregulować płatność, postanowił pogadać z młodym Guzmanem, bo dawno nie mieli ku temu sposobności.
− Niezły backhand. Gdzie nauczyłeś się tak podkręcać piłkę? – zagadnął, ładując do bagażnika sportową torbę.
− Nie musisz mnie zagadywać, nie jestem jedną z tych osób, która nie znosi niezręcznej ciszy – mruknął młody Guzman, nawet nie kwapiąc się, by wyciągnąć z uszu słuchawki.
− No tak. – Victor uśmiechnął się nerwowo i oparł się o maskę, stając obok chłopaka. Z kieszeni wyciągnął pełną paczkę papierosów i wsadził sobie jednego do ust. Ku zdumieniu Jordana, wyciągnął w jego stronę fajki. – Chcesz jednego?
− Dzięki, nie palę – odparł Jordi, czując się jednak w obowiązku, by wyłączyć słuchawki, bo nie zapowiadało się na to, że Victor odpuści.
− Ja w sumie też nie. – Estrada parsknął lekkim śmiechem i schował fajkę za ucho. – Zacząłem po śmierci żony, ale nigdy nie sprawiało mi to przyjemności. Teraz muszę zadbać o zdrowie i rzucić w końcu to świństwo.
− A co, żenisz się? – Jordan parsknął śmiechem.
Od kiedy pamiętał, Victor prowadził swawolny tryb życia. Jako aktor obracał się w kręgach ciekawych ludzi, ale niekoniecznie cieszących się dobrą sławą. Gazety rozpisywały się o jego związkach z modelkami i aktorkami, krytykując jego podejście i często sugerując, że takie zachowanie nie przystoi komuś, kto ma dzieci. Żona Victora zmarła kilka lat temu, a Jordan nie pamiętał jej za dobrze ani tego, jaki Estrada wówczas był. Jako nowy gubernator próbował natomiast pokazać się z lepszej strony i dorosnąć, a Fabian, jego bardziej odpowiedzialny przyjaciel, miał mu pomóc i postawić go na nogi. Kiedy Victor nie odpowiedział na pytanie Jordana, ten otworzył oczy szeroko ze zdumienia, uznając je za potwierdzenie.
− Victor Estrada się żeni? Nie sądziłem, że dożyję tych czasów. – Mimo woli zaśmiał się w głos, bo rzeczywiście Victor nie pasował na takiego typa. Był zabawnym wujkiem, który dawał drogie prezenty i załatwiał bilety na premiery filmów, ale poza tym niewiele mieli ze sobą do czynienia, a już z dziećmi Estrady nie łączyło Jordana zupełnie nic.
− Sam jestem zdziwiony, ale wiesz jak jest. Nie można być kawalerem na zawsze. – Victor uśmiechnął się tak promiennie, że Jordan nawet trochę pożałował poprzedniego nabijania się z niego.
− Gratuluję – powiedział całkiem szczerze, bo wyczuł, że kimkolwiek była kobieta, która usidliła Estradę, uszczęśliwiała go i chyba właśnie o to powinno w małżeństwie chodzić.
− Czego mu gratulujesz? – Fabian podszedł do nich, niosąc na ramionach torby swoją i należącą do Romea, który rozmasowywał obolałe chudziutkie ramiona.
− Zaręczyn. Nie wiedziałeś? – Jordi odczuł satysfakcję, kiedy zdał sobie sprawy, że to jemu Victor zwierzył się jako pierwszemu. Mina Fabiana była bezcenna.
− Wiem, co byś powiedział, Fab. – Victor uprzedził wyrzuty przyjaciela. − Że to nie czas na romanse, że pewnie skończy się rozwodem i skandalem i tak dalej… Ale jestem przekonany, że zmienisz zdanie, kiedy poznasz moją przyszłą żonę. Polubisz ją. – Przyszły gubernator był pewien swego. Po jego słowach Jordan nie wytrzymał i musiał palnąć złośliwy komentarz.
− Tylko oby nie za bardzo. Ojciec ma tendencję to „lubienia” kobiet, które nie są jego żoną. Zresztą twoja sekretarka w tutejszym biurze gubernatorskim może zapewne poświadczyć.
Victor zarumienił się jak nastolatek, kiedy zerknął na Fabiana, zastanawiając się, czy Jordi żartuje.
− On wie o Paoli? – zapytał półgębkiem Estrada, zapewne sądząc, że jest dyskretny, ale efekt był zupełnie odwrotny.
− O Paoli? – Jordan założył ręce na piersi i przyjrzał się ojcu badawczo. – Myślałem, że ma na imię Cindy, ale nie nadążam uczyć się imion kobiet, które posuwa mój ojciec. Po namyśle, wrócę pieszo – oświadczył na koniec, wpychając ponownie słuchawki do uszu.
− A kółko ONZ? – zdziwił się Fabian, bo po treningu mieli jechać do szkoły na dodatkowe zajęcia. – Potrącę ci punkty.
Jordi nie mógł rozgryźć, czy mówi w tej chwili jako jego nauczyciel czy może rodzic. Oceną i tak nie bardzo się przejmował.
− Rób, co musisz – mruknął tylko, wzruszając ramionami i już go nie było.
− Wow, mrocznie – skwitował Victor w iście teatralnym stylu, kiedy syn przyjaciela zniknął z horyzontu. – Chcesz pogadać?
− Nie.
− To dobrze. I tak się na tym nie znam. Na szczęście fazę młodzieńczego buntu mam dopiero przed sobą, ale coś czuję, że u Romea może ona nigdy nie nastąpić. – Estrada zniżył głos do szeptu, wskazując głową na swojego nastoletniego syna, który rozmasowywał obolałe kończyny. Na twarzy Victor przywołał wyraz politowania, ale w pewnym momencie jakby otrzeźwiał i zmienił temat: − Przyjrzałem się sprawie twojego szwagra. Nie wygląda to dobrze.
− Fernando nie odpuszcza? – Fabian zmarszczył czoło. Chciał pomóc Rafaelowi nie tylko ze względu na Ofelię, ale też dlatego, że Barosso z jakiegoś względu zależało na pogrążeniu go. – O jakim wymiarze mówimy?
− Znajomy w prokuraturze twierdzi, że będą wnioskowali o trzy lata pozbawienia wolności. Za nieumyślne spowodowanie śmierci nie mają szans ugrać więcej, tym bardziej że Rafa sam się zgłosił i cały czas współpracuje. Bernardo Juarez nie odpuści. Podobno już urobił sobie córkę ofiary, tego zmarłego Iñaki’ego Salamanca. Będzie próbował zrobić z Rafaela zwyrodnialca. Dlaczego Fernando Barosso robi coś takiego dawnemu sprzymierzeńcowi? – zapytał na koniec Victor, nie do końca to rozumiejąc.
− To jest pytanie za milion dolarów. Lepiej się przyzwyczajaj. Fernando będzie chciał cię urobić, jestem tego pewien – ostrzegł przyjaciela Fabian. Już dawno domyślił się, że Barosso próbuje odnowić kontakty z rodziną Guzmanów, chcąc mieć wtyki w biurze gubernatora.
− Już próbuje. Ponoć już kilka razy prosił o spotkanie, a jeszcze nie objąłem oficjalnie urzędu. Ten człowiek mnie przeraża.
− Witaj w świecie polityki stanu Nuevo Leon. Zapewniam cię, Victorze, nie będziesz się tu nudził.

***

Javier i Oscar siedzieli w najdalszym zakamarku baru El Gato Negro, rozmawiając przyciszonymi głosami. Obaj mieli poważne miny, a Eva po raz kolejny poczuła się wykluczona. Podeszła do nich i z impetem rzuciła swoją torebkę na stolik, który zatrząsł się tak, że piwo Oscara przelało się z kufla i wylądowało na podłodze.
− Chryste, co ty tam nosisz, kamienie? – zapytał Fuentes, otrzepując oblane piwem dłonie.
− Dlaczego tylko mnie nie wtajemniczasz w swoje plany? Chyba udowodniłam, że jestem godna zaufania? – Medina zwróciła się bezpośrednio do Javiera. – Od miesięcy wypruwam sobie flaki, żeby znaleźć Lucasa, a ty doskonale wiesz, gdzie on jest i nie raczyłeś mi powiedzieć?
− Uspokój się, kobieto, ludzie się gapią! – Reverte pociągnął przyjaciółkę za łokieć, zmuszając ją, by zajęła miejsce przy stoliku. – To niebezpieczne mówić o tym tutaj. Im mniej wiesz, tym lepiej. Nie tylko dla ciebie, ale i dla niego.
− Kiedy ja muszę wiedzieć. Javier, nie rób mi tego. – W jej oczach zalśniły łzy, a blondyn westchnął i wymienił spojrzenia z Oscarem.
− Zapewniam cię, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby go odzyskać. Wróci do nas cały i zdrowy. Obiecuję. – Przy ostatnim słowie głos lekko mu się zatrząsł, ale utrzymał kontakt wzrokowy z Evą, chcąc zapewnić ją, że wszystko będzie dobrze.
− Będziesz się z nim widział? Jeśli tak, idę z tobą.
− Mowy nie ma. – Magik pokręcił głową, od razu odwodząc ją od tego pomysłu. – Przez ciebie będzie miał jeszcze większe problemy.
− Ale zobaczysz go? Dowiesz się, czy wszystko z nim w porządku?
− Taki jest plan – mruknął Javier, choć na samą myśl, że miał patrzeć na przyjaciela walczącego w klatce odczuwał skurcz w żołądku. – Więc przestań z łaski swojej robić sceny, weź się w garść i zachowuj się tak, jak na aktorkę przystało – graj, że wszystko jest w porządku.
− Nic innego nie robię od prawie trzech miesięcy. – Eva wytarła łzy z kącików oczu i przywołała samą siebie do porządku. – Jeżeli spadnie mu choćby włos z głowy…
− Eva. – Tym razem to Oscar sprowadził ją na ziemię. Pokręcił lekko głową, jakby chciał jej powiedzieć, że wystarczy. Wszystkim im było ciężko, ale nie zamierzali się poddać. – Odzyskamy go. To najtwardszy gość jakiego znam. Przechytrzył już raz Joaquina. Zrobi to i drugi.
− Obyś miał rację. Bo w przeciwnym razie Villanueva pożałuje, że w ogóle się urodził. – Eva chwyciła swoją torebkę i wstała gwałtownie z miejsca. – Już kiedyś ktoś przeze mnie zginął. Tym razem mogę zabić z premedytacją.
Wyszła z baru Anity z podniesioną głową, a obaj Javier i Oscar patrzyli za nią z przerażonymi minami. Nie było wątpliwości, że mówiła serio. Eva Medina była gotowa na wszystko dla Lucasa Hernandeza, nawet jeśli ten jej nienawidził.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3493
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:37:42 11-04-23    Temat postu:

Temporada III C 115

Adora/Miguel/Julian/ Victoria/ Javier/Emily

Szkolna potańcówka

Adora miała na sobie sukienkę w kwiaty o luźnym kroju. Była to jedna z nielicznych kreacji, która podczas pospiesznych zakupów sprawiała, że nastolatka czuje się komfortowo we własnym ciele. W ciągu ostatnich tygodni brzuch powiększył się jeszcze bardziej i Miguel przed wyjściem pomógł założyć jej buty gdyż szatynka nie widziała własnych stóp. I gdyby uparcie nie chciała pokazać jaka dzielna z niej feministka zapewne spędzałaby ten wieczór samotnie lub w towarzystwie któregoś z rodziców. Szatynka podeszła do okna i otworzyła je na roścież wpuszczając na korytarz chłodne powietrze. Było jej strasznie gorąco. Odkleiła materiał od skóry krzywiąc się gdy bez jej ciało zaczęła przetaczać się kolejna fala bólu. Skurcze przepowiadające były coraz bardziej bolesne i częstsze. Było zostać w domu, pomyślała nastolatka, której dzisiejsze samopoczucie było fatalne.
Brzuch bolał ją od rana i średnio co dwie godziny biegła do łazienki spędzając tam zdecydowanie więcej czasu niż zazwyczaj. Parcie na pęcherz sprawiało, że odkąd pojawiła się na potańcówce w toalecie była sześciokrotnie i jakby tego było mało skurcze nie dawały jej dziś spokoju. Ból pojawiał się i znikał, lecz od dwóch może trzech godzin był zdecydowanie bardziej regularny. Stała z dłońmi ułożonymi na parapecie i oddychała tak jak ją uczono w szkole rodzenia. Wdech nosem, wydech ustami. Rozpalone czoło oparła o chłodną szybę. Była pewna, że ma gorączkę. Pogładziła się jedną ręką po brzuchu czując jak ból mija. Poruszyła nogami i wtedy poczuła jak coś ciepłego spływa jej po nodze. Bezwiednie zrobiła krok do tyłu i popatrzyła na plamę białej wody zostawionej na szkolnej podłodze. Głośno przełknęła ślinę. To się nie dzieje naprawdę, pomyślała i rozejrzała się po pustym korytarzu. Poczuła jak żołądek podjeżdża jej do gardła. Zrobiła kilka chwiejnych kroków w kierunku toalet. Pchnęła drzwi, weszła do środka i w ostatniej chwili zwymiotowała do zlewu. Odkręciła kran patrząc jak resztki niestrawionego pokarmu spływają w odpływie. Popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. Coś było nie tak. Było jej za gorąco. Zsunęła z ramion marynarkę brata chcąc się chociaż trochę ochłodzić. Ból nie mijał a stawał się coraz to mocniejszy i mocniejszy. Rozejrzała się po łazience z ulgą dostrzegając kabiny prysznicowe. Była w damskiej szatni. Odkręciła wodę i pochyliła głowę nad chłodnym strumieniem. Poczuła się nieco lepiej. Ból zelżał, a po chwili powrócił jeszcze gorszy i mocniejszy. Zakręciła strumień i osunęła się na kolana dłoń przykładając do brzucha. Rozsądek podpowiadał jej że powinna pójść po pomoc, lecz ciało nie miało siły, żeby się podnieść.
To się nie dzieje, pomyślała. Takie rzeczy dzieją się tylko w głupich filmach dla nastolatek. Kolejna fala bólu uświadomiła jej, że to wszystko dzieje się naprawdę. Obróciła się i plecami oparła się o ścianę siadając na chłodnych płytkach. Marynarka brata znajdowała się poza zasięgiem jej rąk. Zaklęła paskudnie pod nosem palce zaciskając na materiale sukienki, gdy przez jej ciało przetaczała się kolejna fala bólu. To nie tak miało wyglądać. Miała mieć przy sobie mamę, Marcus miał spacerować po korytarzu, a Miguel wyjadać wszystkie słodkości z automatu. Ze świstem wypuściła powietrze. Podniosła się na kolana bezwiednie i zupełnie instynktownie kierując ręce pod sukienkę. To nie tak miało wyglądać, pomyślała. Miało być zupełnie inaczej.

***
Miguel z niepokojem zerknął na zegarek to na wejście na salę gimnastyczną. Adorę ostatni raz wiedział jakieś pół godziny temu może dłużej. Zniknęła w drzwiach sali gimnastycznej tłumacząc się słabym pęcherzem. Brunet poważnie martwił się o siostrę głównie dlatego, że wiedział doskonale, że dziewczyna robi dobrą minę do złej gry. Zgrywała silną, twardą, lecz w środku drżała ze strachu o przyszłość. Miguel wiedział także, że od rana Adora czuła się fatalnie. Przyszła na szkolną potańcówkę bo gdzieś w środku nadal chciała być zwyczajną nastolatką. Chłopak palcami przeczesał włosy i ruszył do wyjścia. Poczuł jak ktoś chwyta go za łokieć. To był Marcus Delgado.
— Gdzie jest Adora? — zapytał nastolatek bez wstępów.
— Poszła do toalety — poinformował go Miguel. — Właśnie miałem jej szukać — doprecyzował. — Od rana kiepsko się czuła.
— I mimo to przyszła do szkoły? — zapytał zdumiony Dlegado.
— Jakbyś nie znał Adory — odpowiedział na to Miguel. — Jest perfekcjonistką. — obaj zatrzymali się przed damską toaletą. Marcus zapukał, zaś Miguel uniósł brwi i pierwszy wszedł do łazienki. Zamarł na progu.
To Marcus pierwszy odzyskał zdolność poruszania się i w dwóch krokach znalazł się przy nastolatce przykładając palce do jej szyi. Adora poruszyła się i zatrzepotała powiekami. W ramionach trzymała owiniętego w marynarkę noworodka.
— Przepraszam — wymamrotała słabym głosem. — Ja nie wiedziałam.
— Pójdę po tatę Rosie — chłopak wybiegł z łazienki. Rose patrzyła szklistym wzrokiem na Marcusa. Oczy miała pełne łez. — Ja już dłużej tak nie mogę — wymamrotała. — Nie mam już siły kłamać. Ona zasłużyła na to by znać swojego tatę. Przepraszam, ale nie mogę.
— Hej — ujął ją pod brodę — Porozmawiamy o tym później — popatrzył na dziecko, które miało szeroko otwarte zielone oczy. Głośno przełknął ślinę. Taki sam kolor i kształt oczu miał Roque. Drobna klatka piersiowa unosiła się i opadała w oddechu. Do środka wszedł Francisco Castelani, który musiał zahaczyć o gabinet pielęgniarki, bo już miał przy sobie zestaw pierwszej pomocy.
— Karetka jest w drodze — poinformował oboje i włożył rękawiczki. — Jak się czujesz? — zwrócił się łagodnym głosem do Adory.
— Słabo mi, ale to nieważne. Nic jej nie jest. Płakała.
— To bardzo dobra wiadomość — zapewnił ją strażak ostrożnie wyjmując z jej rąk noworodka. Popatrzył na plamkę krwi. Była zdecydowanie za duża. Ostrożnie położył dziecko na płytkach. Beatriz rozpłakała się rozżalona. Uśmiechnął się lekko. Płacz był dobrą oznaką. Założył zacisk na pępowinę. — Marcus — zwrócił się do chłopaka. — Chcesz przeciąć pępowinę? — zapytał go. Nastolatek przyklęknął i wziął od mężczyzny nożyczki przecinając we wskazanym miejscu. Francisco sprawnie owinął dziewczynkę i podał ją ojcu. Do środka weszli ratownicy medyczni a Francisco Castelani zaczął posługiwać się medycznym żargonem.
— Marcus — głos brata wyrwał go z zadumy. Jimenez ostrożnie położył mu dłoń na ramieniu.
— Nic jej nie będzie? — zapytał wojskowego.
— Jest w dobrych rękach. Dajmy im pracować i zabierzmy małą do karetki.
‘***
Doktor Julian Vazquez zaczął swój dyżur wcześniej niż było to zapisane w grafiku. Córeczkę Adory umieścił w inkubatorze jako środek zapobiegawczy. Dziewczynka o zielonych oczach i z czarnymi pozlepianymi włoskami oddychała samodzielnie, miała dobrą wagę czy odcień skóry. Kręciła się niespokojnie jedyne czego w tym momencie potrzebując to jedzenia. Poruszała usteczkami niczym ryba wyciągnięta z głodu.
— Mam przygotować butelkę? — zapytała pielęgniarka jakby czytając lekarzowi w myślach.
— Tak i poproś proszę Marcusa Delgado. Jeśli jest gdzieś na korytarzu.
— Oczywiście doktorze, ale czy ona jest Delgado? — zapytała go wścibska pielęgniarka. — Jakaś taka niepodobna do tatusia. Znam tą rodzinę od lat i żadne z nich takich oczu nie ma.
— Dzieciom kolor oczu zmienia się — oznajmił chłodno lekarz. On oczywiście wiedział że ojcem małej nie jest Marcus, ale mówienie o tym „pierwszej plotkarze Valle de Sombras” nie było dobrym pomysłem. Kobieta odeszła, a palce małej zacisnęły się na jego malcu. — Masz mocny uścisk — powiedział gładząc maciupeńkie paluszki. — To bardzo dobrze.
— Doktorze — w progu stał Marcus Delgado z małą butelką. — Siostra Clementina — zaczął. Julian przywołał go gestem dłoni.— mam butelkę.
— świetnie, siadaj — wskazał na fotel obok inkubatora — i rozepnij koszulę.
Marcus potulnie opadł na fotel obserwując jak lekarz pewnie wyciąga z inkubatora dziecko, które układa w jego ramionach. Mała rozpłakała się rzewnie.
— Nie lubi mnie — wymamrotał. Vazquez uśmiechnął się ciepło.
— Oddychaj
— Co?
— Wdech — polecił patrząc chłopakowi w oczy. Delgado głośno zaczerpnął powietrza — i wydech — wypuścił je ze świstem. I jeszcze raz. Dziecko czuje to co ty. I jest głodna więc butelka w drugą rękę — wsunął ją w palce chłopaka — i teraz nakarmimy małą.
— Beatriz — wymamrotał Marcus. — Adora chciała nazwać ją Beatriz. Co z nią? Dowie się pan?
— Dowiem i mów mi proszę po mieniu — poprosił go. — I dowiem się co z Adorą — powiedział i wyszedł. W progu sali stała matka Marcusa Norma przyglądając się synowi karmiącemu nowo narodzone dziecko.

Usta Javiera zaciśnięte były w wąską kreskę gdy Emily pomagała mu przymocować perukę. Podrapał się po głowie za co kobieta zraniła go wzrokiem. Ciemne sztuczne włosy znowu się przekrzywiły. Agentka ponownie poprawiła czuprynę i chwyciła za wąsy
— Czy to wszystko jest konieczne? - zapytał krecąc głową. - Głową mnie swędzi od sztucznych włosów.
— Na walce będzie Joaquin i lepiej dla wszystkich żeby cię nie rozpoznał- przypomniała mu blondynka. - Ściągaj koszulkę. 
— Po co? 
— Po to - uniosła sztuczny brzuch do góry. Javier popatrzył na brzuszek przyjaciółki. - mój jest prawdziwy. 
— No ja myślę tam rośnie mój chrześniak. - posłusznie rozebrał się i założył sztuczny brzuszek. W progu salonu stał Conrado Severin w towarzystwie Fabricio. Mężczyźni omawiali pracę mężczyzny w poradni. 
— Wybierasz się na bal maskowy? 
— Nie, na walki w klatce. 
— A ten brzuszek ma zamortyzować ciosy? 
— Nie będę walczył tylko obserwował. 
— I obserwacja wymaga przebrania. 
— Tak Piękny chłopcze nawet z łysiną atrakcyjny. Mój przyjaciel został uprowadzony przez psychopatycznego szefa kartelu narkotykowego który zmusza go do nielegalnych walk w piwnicach Wieżowca więc pora obmyślić misję ratunkowa. 
— Nie lepiej wyrwać policję? 
— Policja unika dzielnicy biedy jak diabeł wizyt w kościele. Wezwanie smerfów nic by nie dało nawet jeśli przywódca nosiłby czerwona czapeczkę. - Javier poprawił koszulkę. Jak wyglądam? 
— Jak facet który nadużywa piwa stwierdziła Emily.
— I dobrze, bardzo dobrze. 
— Javier czy to aby na pewno dobry pomysł. Victoria. 
— A czy Twoja zemsta na Barosso to aby dobry pomysł? Odbił piłeczkę Magik powstrzymując się żeby nie wystawić mu języka. Nie jestem dzieckiem i dam sobie radę.  Victoria wie gdzie będę chciała iść ze mną ale Alec ostatnimi czasy opowiada w szkole o tym co robi w domy. Mama i tata incognito udający się na nielegalne walki gwarantuje interwencję opieki społecznej. A już na pewno teścia. Dzięki, że to robisz Em
— Dzięki za pomoc— zwrócił się bezpośrednio do Emily, która skinęła lekko głową. Gdy będzie po wszystkim wpadnę zostawić kostium. Blondynka skinęła głową i ścisnęła lekko palce przyjaciela.
— Uważaj na siebie poprosiła go. Nie dam ci gwarancji że Joaquin nie rozpozna cię w tym stroju.
— Wiem, ale dam sobie radę — pocałował ją we włosy, pożegnał się z Conrado i Fabricio i wyszedł cicho zamykając ze sobą drzwi. Żona Guerry weszła do kuchni nalewając sobie szklankę soku pomarańczowego. Poczuła na sobie uważne spojrzenie mężczyzn. O ile Conrado znał Magika od jakiegoś czasu i był przyzwyczajony do jego pomysłów do dla Fabricio blondyn był nowością. — Powinnam była z nim pójść.
— W twoim stanie to nie wskazane abyś włóczyła się po mieście po podejrzanych dzielnicach — zauważył przytomnie Conrado. — Javier da sobie radę. Dokądkolwiek się udał.
— Bywałam w gorszych miejscach niż podziemny klub walki.
— Może i bywałaś, ale jesteś teraz w ciąży i żadnych nielegalnych walk — zaznaczył nieznoszącym sprzeciwu tonem małżonek. Fabricio mógł stracić pamięć, ale trząsł się nad nią jak matka- kwoka. Emily ta nadopiekuńczość nie przeszkadzała. Ani ręce blondynka oplatające ją w pasie i nos pocierając jej kark. Oparła się plecami o jego tors.
— A ty i Conrado o czym rozmawialiście?
— O moim powrocie do pracy — odpowiedział jej blondyn bezwiednie gładząc ją po brzuchu. Oparł brodę na jej ramieniu. — Mam nie opowiadać na prawo i lewo, że ma dziecko.
— Syna — doprecyzowała Emily. — Ma na imię Enrique.
Fabricio odwrócił do tyłu głowę i posłał Conradowi triunfalny uśmiech — czyli wygrałem.
— Co? — zapytała go Emily.
— Ja i Santos kiedyś założyliśmy się o płeć dziecko Conrado. I wygrałem.
Emily popatrzyła to na męża to na Severina i parsknęła krótkim śmiechem wyślizgując się z jego objęć. Sięgnęła po mandarynkę.
— Nie powiedziałeś mu? — zwróciła się bezpośrednio do Conrado, który pokręcił przecząco głową.
— Nie było dobrzego momentu.
— Nigdy nie będzie — stwierdziła blondynka rozdzielając owoc na cząstki. — Zawsze coś ci wypadnie, będzie ważniejsza sprawa którą będziesz musiał się zająć. Rób co uważasz, ale ja uważam, że w zaistniałych okolicznościach powinieneś mu powiedzieć.
— W zaistniałych okolicznościach?
— Zostałeś ojcem zastępczym dla Lidii Montes a boisz się powiedzieć Enrique że jesteś jego biologicznym ojcem. Posłuchaj Conrado nie chcę uprawiać czarnowidztwa , ale prędzej czy później sprawa się wyda. Chłopak sam albo poskłada fakty do kupy albo ktoś uprzejmy mu doniesie.
— Santos, może zrobić to na przykład Santos.
— O niego raczej bym się nie martwiła — mruknęła blondynka. — Jest niegroźny.
— ta niektórzy twierdzą, że jedzenie fugu nie zagraża życiu i zdrowiu.
— Kochanie, gdyby Eric chciał powiedzieć Quenowi, że Conrado jest jego ojcem już by to zrobił.
— Chwila, dlaczego mówisz o nim per Eric?
— Poznałam go gdy używał imienia per Eric — odpowiedziała mu blondynka. Fabricio uniósł wysoko brwi. — To długa historia, ale znam się na ludziach i on jest niegroźny.
— I dlatego będzie miał zakaz zbliżania się do nas.
— Nie złożysz wniosku o zakaz zbliżania się
— Dlaczego nie?
— Dlatego że nie odizoluje Alice od człowieka, który jest dla niej niczym starszy brat. Tak jak nie oponuje, żebyś ty zadawał się z Conrado.
— O nie skarbie — zrobił krok w stronę blondynki. — Nie porównuj ich ze sobą. To Santos jest zagrożeniem. Przywlókł tu za nami swój tyłek. I to on ciągle za nami łazi. Jest jak bezpański pies, który szuka pana.
— Conrado sam go przygarnął więc miej pretensje do niego a nie do Erica.
— Przestań go bronić.
— Ja go nie bronię ja stwierdzam tylko fakty. — ze świstem wypuściła powietrze. — Pójdę sprawdzić czy Alice śpi — powiedziała i wyszła. Fabricio odprowadził ją wzrokiem i westchnął głośno.
— I tak sobie po prostu poszła? — zapytał przyjaciela Guerra. — Niewiarygodne.
— Odpuść Santosowi.
— Następny.
— Emily ci nie powiedziała?
— Niby o czym?
Conrado westchnął. Utrata pamięci przez kogoś bliskiego tylko w komediach romantycznych jest urocza. W prawdziwym życiu ten proces jest trudny i bolesny dla wszystkich zaangażowanych stron.
— Kilka tygodni temu Emily miała operację. Życie bliźniaków było zagrożone i potrzebny był zabieg — wyjaśnił przyjacielowi ostrożnie dobierając słowa. — To Santos dał wam numer do lekarki, która operowała Emily.
— Santos? — zdziwił się Guerra i usiadł na krześle. — Dlaczego?
— Nie mam pojęcia — odpowiedział Severin mają nadzieję, że blondyn nie zauważy, że ten kłamie. Powiedzenie przyjacielowi, że jego wróg czuje coś więcej do Emily niż tylko sympatię na chwilę obecną nie było dobrym pomysłem. Guerra przesunął dłonią po twarzy.
— Wszystko w porządku?
— Nie, ale poradzę sobie — zapewnił go — najważniejsze że Natalia wróciła do dziury z której wypełza — zamyślił się i parsknął śmiechem — raczej metropolii. To ja teraz mieszkam w dziurze.. A moja żona kumpluje się z Santosem. Wszystko gra i śpiewa.
— Przyzwyczaisz się — Conrado poklepał go po ramieniu. — Idź spać.

Fabricio Guerra nie mógł zasnąć. Wiercił się na kanapie w salonie świadom, że zachowuje się jak obrażone dziecko, któremu mama zabroniła zjeść kolejne ciasteczko. Wiedział także że gdy tylko zaśnie jego podświadomość zaprowadzi go wprost do łóżka gdzie spała jego żona. To było nieuniknione, a Fabricio Guerrę ciągnęło do Emily niczym Kubusia Puchatka do garnka miodku. To było irytujące i fascynujące jednocześnie. Odblokował telefon i wszedł do galerii odnajdując wśród fotografii zdjęcie Emily. Gdyby ktoś kilka lat temu powiedział mu że ożeni się powtórnie z brązowooką blondynką wyśmiałby go. Blondynki nie były w jego typie, ale gdy patrzył na kolejne zdjęcia, ich wspólne nagrania czyt fotografie uświadomił sobie, że był szczęśliwy. Oczy mu błyszczały za każdym razem gdy na nią patrzył. W żonę wpatrywał się wzrokiem zakochanego szczeniaczka. Parsknął śmiechem i usiadł na kanapie. Tym razem w pewni świadomy wysłał krótką wiadomość do Santosa DeLuny. I poszedł do głównej sypialni. Emily leżała na boku palcami przeczesując jasne włosy dziesięcioletniej śpiącej dziewczynki. Na komodzie leżał termometr.
— Ma gorączkę?
— Trzydzieści osiem i dwie kreski — poinformowała go i pocałowała dziewczynkę we włosy. Policzek Alice przytulony był do główki lalki. Pies usiadł w nogach łóżka.
— Pojechać po jakieś leki? Mamy jakieś leki?
— Dostała przeciwgorączkowy — odpowiedziała mu Emily. — Nie długo powinien zacząć działać. Nie wiem gdzie ani od kogo mogła się zarazić. — mruknęła. Fabricio pomyślał o planie lekcji wiszącym na lodówce, o jutrzejszym poniedziałku i o ostatniej rozmowie z dziewczynką. Alice nie lubiła matematyki i tutejszej szkoły. Guerra będzie musiał koniecznie pomówić z wychowawczynią małej, i babką od angielskiego. Nie pozwoli, aby ktoś poprawiał perfekcyjny akcent jego córeczki.
— Conrado powiedział mi co Santos zrobił dla bliźniaków — odezwał się przerywając ciszę. — Podziękowałem mu za to?
— Nie wiem — odpowiedziała zgodnie z prawdą Emily. Nie była pewna czy słowo „dziękuje” przeszłoby mu przez gardło.
— Ciągle się głowię i głowię jak mogłem zapomnieć sześć lat życia. To paskudne uczucie — westchnął. — Zaprosiłem Santosa na śniadanie. Jutro.
— Co?
— Poświęcę się i spędzę z nim trochę czasu. Dla Alice.
— Dziękuje, Alice raczej jutro do szkoły nie pójdzie — Emily ziewnęła szeroko. Była naprawdę zmęczona. Fabricio leżąc na boku obserwował jak kobieta zamyka oczy. Ożeniłem się z naprawdę śliczną kobietą, pomyślał i podniósł się. Bezwiednie pochylił się nad blondynką i pocałował ją lekko w usta. Emily zaskoczona zamrugała powiekami.
— Dobranoc — powiedział. I sam niedługo później zasnął.

***
Pierwsza walka Lukasa zakończyła się sukcesem zwycięstwo mężczyzny nie było specjalnie spektakularne Dante powiedziałby nawet że nie było w zbyt dobrym stylu ale jego podopieczny przeżył a co ważniejsze wygrał to kupię im trochę czasu wątpił żeby to uśpiło czujność chua kina czy lala który zachowywał się dziwnie podejrzanie brunet natomiast po walce zabrał luka do swojej małej kawalerki i wepchnął go pod prysznic bo chciał aby się ogarnął i zmył z siebie krew własną i przeciwnika
Hernández nadal spoglądał na niego nieufnie w ciągu ostatniego tygodnia spędzili ze sobą sporą część czasu Dante pokazał mu jak walczyć nieuczciwie i wygrywać karmił go smakołykami od magika i miał nadzieję że z czasem nawiąże się między nimi być może nie przyjaźń na to nie liczą ale nić porozumienia i chęć walki ze wspólnym wrogiem Dante bowiem nie miał za grosz zaufania do hakena. Zgodnie z obietnicą złożoną harcerzy gotowi jeśli wygra zabrał go na plaży w Monterrey o tej porze była cicha opustoszała a księżyc w pełni jasno świecił nad ich głowami brunet z przyjemnością zanurzył palce w ciepłym jeszcze piachu i zamknął na poobijaną twarz agenta federalnego mając cichą nadzieję że chłopak znajdzie w sobie tyle siłę by wygrać nie tylko kolejną walkę ale także tą którą toczą z prochami którymi go faszerował ha kin Ich umowa wybierała jeszcze jeden szczegół.
— Dawno dawno temu pan poznał panią i później urodziło się im dziecko — Dante uśmiechnął się smutno pod nosem i popatrzył w gwiazdy gdyby ta historia była właśnie taka prosta ale nie było
— Zamierzasz mi opowiedzieć bajkę żebym lepiej spał w nocy zapytał go luk
— Nie zamierzam ci opowiedzieć smutną historię tylko proszę nie popłacz się bo ostatnie czego potrzebuje to wycierać twój pindol ze smarków Słyszałeś kiedyś pojęcia w każdej legendzie jest ziarno prawdy mojej rodzinie krążą właśnie takie legendy to jest tak przerażające że nikt nie chce mnie wierzyć ale wszyscy życzą jej jak najgorzej w tej miejskiej legendzie o złym królu i poszkodowanej księżniczce Prawda jest bardziej przerażająca ohydna od wszystkiego co inni mogą sobie wyobrażać
— O czym ty bredzisz?
— O korzeniach dzieciństwo i młodość spędziłem w domu dziecka w Pueblo de Luz. Nikt mnie nie żałował, nikt mi nie współczuł byłem jedną z z wielu sierot i musiałem jakoś sobie radzić. Gdy byłem małym brzdącem wielokrotnie pytałem ojca Horacio kim są moi rodzice? Staruszek uprzejmie poinformował mnie, że moja matka mnie nie chciała a ojciec to „dzieło Szatana” a ja jestem „zrodzonym z grzechu bękartem” Byłem ciekawskim nastolatkiem który miał dość zbywania i wyzwisk chciał wiedzieć skąd pochodzi, kim są jego rodzice. Gdy poznałem prawdę nic już nie było takie samo. Moja matka urodziła mnie mając 12 lat według dokumentów które znalazłem w gabinecie ojca przyniesiono mnie do lokalnego sierocińca 23 sierpnia 1984 roku. Osobą którą mnie przyniosła nie była moja matka lecz babka która ojczulka hojnie wynagrodziła. Nikt bowiem nie mógł się dowiedzieć z kogo się zrodziłem ale ojciec Horatio przyłapał mnie i mężczyzna zapędzony w kozi róg powiedział mi prawdę — otworzył przyniesione ze sobą piwo i otworzył je upijając długi łyk. — Podobno 22 sierpnia 84 roku nad Doliną i Miastem światła przeszła nawałnica Zrywała dachy, łamała drzewa. Moja matka była zbyt młoda żeby się mną zająć a moja babka uznała że w domu dziecka będzie mi lepiej i gdyby ta była historia właśnie takie miała zakończenie byłaby jedną z wielu. Jak się domyślasz czas na plot twist — odparł rozbawionym tonem — Moja babka oddała mnie pod opieką siostrzyczek nie żeby ukryć nierząd córki tylko chore zapędy swojego męża — Luke popatrzył na niego niezrozumiałym wzrokiem.
— Czy ty próbujesz mi powiedzieć, że ty i Victoria
— Dzielimy tych samych krewnych— dopowiedział za niego. — Inez Romo jest moją biologiczną matką, zaś jej ojciec jest nie tylko moim dziadkiem, ale także i moim ojcem. Jestem jej wujem i bratem. Niewiele osób o tym wie ale wiele osób o tym mówi. Gdy zaszła w ciążę z bliźniakami była starsza i można było ją wydać za mąż, dać dzieciom nazwisko. W moim przypadku sprawa była zdecydowanie bardziej skomplikowana. Oczywiście po mieście krążą plotki. Wielu uważa, że bliźnięta to dzieci Diaza, cóż nie do końca mają rację. Gdy wyszedłem z więzienia Victoria zaproponowała mi prace.
— Co na to wszystko Javier?
— Nie jest zachwycony nowym szwagrem, ale ja to wiem i on to wie, że Victoria ma tarczę na plecach potrzebuję kogoś kto stanie między nią a tarczą i tym kimś jestem ja. Nie pozwolę jej nikomu skrzywdzić. Obiecałem.
— Komu?
— Naszej matce — odparł spokojnie Dante. — Spotkałem Inez kilka lat temu i już wtedy miała dość niestandardowe pomysły na wychowywanie dzieci. Handlowałem prochami, a Victoria była jedną z moich klientek. Im dłużej obcuje z Victorią tym bardziej rozumiem tą dziwaczną obsesję Inez. I to cała historia.
Luke nie wiedział co powiedzieć.
— Nie proszę żebyś mi zaufał to nie działa w ten sposób i wątpię żeby łzawa historyjka mojego życie sprawiła, że staniemy się najlepszymi kumplami, ale możemy zostać sojusznikami. Obaj chcemy, aby Joaquin upadł.
— Dlaczego chcesz jego upadku?
— Dlatego, że niszczy moją rodzinę — odpowiedział mu. — Templariusze przez lata byli moją rodziną, która teraz jest w ruinie.
Hernández patrzył na niego z politowaniem i zaciekawieniem. Pierwszy raz bowiem spotkał się z kimś z kartelu kto jawnie mówił o zdradzie. Nie wierzył także, że to jedyny powód bruneta.
— Możemy mieć wspólne cele. Będziesz wygrywał swoje walki , zarobisz do niego kupę kasy ja dopilnuję żebyś odzyskał wolność musisz wrócić do niej a i nie udawaj że nie wiesz o kim mówię — popatrzył na niego z politowaniem. — Szatynka gdzieś tego wzrostu —pokazał unosząc dłoń. — a wiesz co mówią o samotnych wilkach? Noc jest długa i pełna strachów samotny wilk zginie Wataha przetrwa
— Wiesz że to Cytat z gry o tron?
— Wiem ale pasuje do sytuacji— odpowiedział mu uśmiechając się pod nosem— Nie jesteśmy rodziną Hernández. Nie łudzę się że kiedykolwiek zostaniemy nawet przyjaciółmi ale możemy zostać sojusznikami i dzięki temu może znajdziesz sposób aby odegrać się na federalnych którzy cię zdradzili.
Luke popatrzył na niego kompletnie zaskoczony
— Nie udawaj idioty każdy myślący facet może wszyscy oprócz Lalo wiedzą, że Zetki capnęły cię, bo to swoi cię wydali. I nie wiem czy to była cała drużyna czy jeden facet ja mam w d***e ale chyba chcesz się na nim odegrać? Przemyśl to sobie w drodze powrotnej do miasta.

Fernando Barosso nie planował dzieci z Inez Romo. Młoda dziewczyna była narzędziem w jego rękach. Im dłużej trwał ich związek tym bardziej niestabilna emocjonalnie była. Jednego dnia była słodka i urocza, drugiego strzelała do kociąt bo drażniło ją ich miauczenie. Nie kochał nigdy Inez i trwał u jej boku gdyż fascynowała go różnica między bliźniętami. Elena była piekielnie inteligentną małą dziewczynką która mimo przeciwności losu bardzo szybko zaczęła chodzić i mówić. Mając rok mówiła pełnymi zdaniami i godzinami mogła układać z klocków skomplikowane budowle. Z bratem stworzyła własny język i tylko ona była w stanie zrozumieć czego chce jej braciszek. Victor nie był głupim dzieckiem jedynie czego mu brakowało to uwagi dorosłych. Fernando oczywiście uważał że śmierć chłopca w dzieciństwie była dla niego błogosławieństwem. I tak nie dożyłby wieku swojej siostry bliźniaczki. Siwowłosy od kilku tygodni uważnie obserwował młodą kobietę, która kontaktowała się z nim tylko i wyłącznie przez swoich asystentów.  Paolo Costa przy Victorii nabrał ogłady,  a Falcon trzymała rękę na miejskich funduszach. Fernando za każdym razem gdy chciał wydać pieniądze z publicznej kasy musiał pisać pisemne uzasadnienie. Doprowadzało go to do szału. Był burmistrzem, lecz odnosi nieodparte wrażenie że gabinet osoby decyzyjnej znajduje się zupełnie w innym miejsce. 
Dziś patrząc na jasnowłosą Victorię wiedział, że Inez Romo "złapała go na dziecko" miał być dla niej trampoliną, szansą na wyrwanie się z domu. Pamiętał czasy gdy była w ciąży z bliźniętami. Raz cieszyła się z perspektywy macierzyństwa aby po kilku godzinach rzucić się ze schodów. Bywały dni gdy zastanawiał się czy w Inez nie żyją dwie osoby; jedna słodka i urocza, druga była potworem, którym straszono dzieci. Ich córka Elena  łączyła w sobie strategiczny umysł ojca z nieprzewidywalnością matki. Fernando nigdy nie potrafił rozszyfrować Eleny. Nie wiedział co czuje a co gorsza nie potrafił rozgryźć jej myśli. Jednego dnia warczała na niego aby przez kolejne tygodnie utrzymywać z nim kontakt przez asystenta. I co gorsza to on musiał biegać do niej i ku swojemu rozczarowaniu efekty pracy Victorii były widoczne. Na korytarzach pojawiły się bukłaki z wodą, w pomieszczeniach socjalnych lśnił nowy ekspres do kawy a niewielki barek podawał przyzwoite obiady. Winda została naprawiona, współpraca z Monterrey była efektywna i skuteczna. W październiku miały ruszyć prace na Rynku. Usta zacisnął w wąską kreskę ramieniem opierając się o framugę drzwi
Elena pracowała na tarasie. Na stoliku przyciskiem do papieru w kształcie jednorożca przyciśnięte były dokumenty. Blondynka korzystała ładnej pogody I nadal nosiła eleganckie sukienki w pastelowych kolorach.
— Musimy porozmawiać- zaczął nie siląc się nawet na dzień dobry. Elena podniosła na niego wzrok.
— Na temat
— Przerabiania starej szkoły na budynek samotnej matki u dziecka.
— W październiku powinno nastąpić otwarcie, skąd o tym wiesz?
— Z biuletynu informacyjnego.
— Czytasz go?
— Asystentka. Nie mam czasu na pierdoły.
— Matki z dziećmi potrzebują bezpiecznej przestrzeni gdy uciekają z przemocowych związków - powiedziała chłodno. To nie jest idealne rozwiązanie, ale póki co musi wystarczyć.
— Póki co? Co ty planujesz? Wyeliminować przemoc? Powodzenia. - odparował i rozsiadł się na krześle. - Idealistka jak matka.
— Idealistka? A co takiego planowała Inez? Wynaleźć maszynę do tortur, która doprowadziłaby ludzi do obłędu?
— Nie uważasz jej jednak za potworem? To po co to wszystko? Domy dla kobiet i dzieci ta twoja dzielnica dla rodzin zastępczych czy jak ty to nazywasz. Bo twoja matka nie miała normalnego domu? —Wstała i popatrzyła na miasto. Tonęło w słońcu. Palce zacisnęła na balustradzie.
— Ja nie miałam stabilnego domu. — Poinformowała go. - gdybyś zapomniał dorastałam w domu pełnym przemocy. Jestem dzieckiem zrodzonym z przemocy.
— Nigdy nie uderzyłem Inez. Ani ciebie.
— Zgwałciłeś ja
— Och na litość boska. Twoja matka sama wskoczyła mi do łóżka. Do niczego jej nie zmuszałem i jeśli chcesz wiedzieć to ona złapała mnie na dziecko. Była na tyle głupia że myślała że porzucę dla niej swoją rodzinę i wyjedziemy zacząć gdzieś od nowa. Marzyła żeby zamieszkać gdzieś gdzie są wszystkie pory roku.
— Wiem - wymamrotała cicho. - Nowy Jork albo Boston. Wskoczyła Ci do łóżka bo potrzebowała pomocy. Szukała jej u ciebie i u tych wszystkich mężczyzn z którymi sypiała ale im dłużej to robiła tym boleśniej zdawała sobie sprawę że nikogo nie obchodzi. Jeśli Inez mamy ze sobą coś wspólnego to ze obie wolałyśmy o pomoc i nikt nas nie słyszał. Jej matką ja biła po każdej nocy jaką Felipe spędzał w jej sypialni. 
— A ty dostałaś ChAd
— Masz szpiega w mojej grupie wsparcia 
— Kiedy cię zdiagnozowali? 
— To nie twoja sprawa
— Oczywiście że moja! Pracujesz dla mnie. Reprezentujesz mnie i jesteś chora psychicznie. Zawsze wiedziałem że jesteś taka jak matka. 
— Czuje się już dużo lepiej - odparowała blondynka. - Leki pomagają. Miło że pytasz. 
— Eleno 
— Nie mam ChaD po matce - zapewniła go. - Inez najprawdopodobniej cierpiała na osobowość wieloraką. Gdy ojciec zaczął ją molestować a matka bić więc musiała znaleźć sposób aby przetrwać. Pod koniec życia zła Inez stała się osobowością dominującą. Wracaj do swoich obowiązków Barosso. 
— Nie mam szpiega w twojej grupie wsparcia - zapewnił ją i położył na stoliku gazetę. - ktoś inny puścił farbę. Miłej lektury. 
Drżącą dłonią chwyciła przyniesione przez Fernando weekendowe wydanie Luz del Norte. Victoria rzadko sięgała po lokalny brukowiec głównie dlatego że przedstawiane tam treści nie były dla niej wartościowe. Dziś patrzyła na swoją twarz. Zdjęcie wykonano z ukrycia a tytuł “Niedaleko pada jabłko od jabłoni był bardziej niż wymowny. Kobieta przekartkowała strony magazynu natrafiając po chwili na tekst numeru. Poczuła jak bardzo szybko cała krew odpływa jej z twarzy. Na ostatnich zajęciach grupy wsparcia mówiła o rzeczach, które zdecydowanie nie powinny ujrzeć światła dziennego. Ktokolwiek dostarczył treść artykułu cytował Victorię całymi zdaniami. Przełknęła ślinę i drżącym z emocji głosem przeczytała. 
— W moich wspomnieniach matka zapisała się jako potwór z koszmarów. Przez lata nie potrafiłam myśleć o Inez inaczej. Śniłam o niej nocami, bywały dni że wydawało mi się że mija mnie na ulicy. Dziś gdy wiem o niej więcej wiem, że Inez była kobietą o skomplikowanej przeszłości — urwała. Były to jej słowa. W środę udała się na zajęcia, bo po raz pierwszy od dawna chciała wyrzucić z siebie wszystkie nagromadzone emocje. Brakowało jej poczucia wspólnoty. Świadomości, że otaczają ją ludzie będący po jej stronie. — Moja matka zostawiła mi w spadku swoje dzienniki — czytała dalej blondynka. — To głównie z nich dowiedziałam się o tym, że przez lata była molestowana przez swojego ojca Babcia, którą będąc dzieckiem uwielbiałam za każdym razem gdy ojciec wychodził z jej pokoju okładała ją pasem i nazywała “grzesznicą” Inez była małym dzieckiem, które nie otrzymało wsparcia i pomocy. To właśnie wtedy narodził się potwór. 
Victoria pociągnęła nosem. nie łatwo było o tym mówić. Jeszcze gorzej było o tym czytać. O dziewczynce z dzienników, o nastolatce pełnej gniewy, o młodej matce, która raz kochała swoje dzieci na zabój raz pragnęła ich śmierci. Dzienniki były napisane trzema różnymi charakterami pisma, a Emily potwierdziła to co Victoria po ich przeczytaniu podejrzewała. Inez cierpiała na osobowość wieloraką.
Inez nie nadała im imion chociaż każda różniła się od drugiej. Emily podejrzewała że po pierwszym gwałcie umysł Inez chciał chronić ją przed traumą Dlatego druga osobowość uaktywniła się gdy dochodziło do molestowania. Trzecia i ostatnia narodziła się w momencie porodu i przyjęła na siebie cały ten ból z nim związany. Jak pokazuje treść dzienników Inez nie miała kontroli nad nad pozostałymi osobowościami które coraz częściej dochodziły do głosu. Obecnie trudno jest stwierdzić która Inez zabiła syna a która zamieniła się w masową morderczynie Viktoria nie potrafiła zrozumieć nie pojęcia osobowości wielorakiej ale zachowania najbliższych z otoczenia kobiety.
Blanka Diaz nigdy nie wyciągnęła do córki pomocnej dłoni wręcz przeciwnie znęcała się nad nią fizycznie i psychicznie biła ją wyzywała i obwiniała o nocne wizyty ojca określenie prowokatorka było jednym z tych delikatniejszych. Dla matki córka przestała istnieć i może właśnie dlatego Inez nigdy nie potrafiła nawiązać emocjonalnej więzi ze swoimi dziećmi traktowała je tak jak sama była traktowana im dłużej czytała dzienniki tym coraz mocniej utwierdzała się w przekonaniu że Inez Romo nie była potworem od dnia narodzin stała się nim z czasem. Stworzyli ją rodzice dosłownie i w przenośni a zbyt wczesne macierzyństwo, brak odpowiednich wzorców pokazał jej że miłość to nie są niewinne całusy, Przytulanie czy opieka dzieckiem w chorobie. Inez miłość utożsamiała z przemocą Dla niej miłość i przemoc były tym samym obecnie i córka jej dwudziesto sześcioletnia córka chociaż nie chciała bardziej rozumiała matkę i może właśnie dlatego i przez to robiła. Wszystko aby pomóc dzieciom żonom matkom wyrwać się z przemocowych relacji. Robi to czego nigdy nie zrobiono dla jej matki. Wyciąga dłoń i zamiast bić pomaga się podnieść. Wie że są osoby którym to nie w smak nazywają ją niszczycielską rodzin lecz ona o to nie dba bo wiem że środowisko definiuje w takim samym stopniu osobowość człowieka jak i relacje z innymi ludźmi.
Z dzienników zrozumiała także że jest podobna do matki czy chce tego czy nie Nie chodziło tylko i wyłącznie o to że miała jej oczy jej podbródek czy wysokie kości policzkowe Wiktoria, także. stworzyła. Drugą osobowość. W jej przypadku nie było to tak drastyczne, lecz pełniło funkcja obronną. Chroniło Elenę przed przeszłością , przed traumą z którą nie była gotowa sobie poradzić nie jako dziecko nie bez wsparcia Wiktoria jednak miała szczęście w nieszczęściu mimo iż dorastała w domu gdzie alkohol pił piło się częściej niż wodę to jednak nauczono ją miłości tolerancji to była jedna z tych różnic między nią a matką Inez była jak Voldemort który poczęty pod wpływem eliksiru miłości nigdy nie nauczył się kochać Inez natomiast znała tylko język przemocy. 

— Jestem chora — Wyznała tamtego dnia drżącym głosem. — Choruję na chorobę afektywną dwubiegunową której jednym z głównych objawów są wahania nastrojów raz mam ochotę przenosić górę chwytać kilka srok za ogon nie śpię nie męczę się i zrobiłabym dosłownie wszystko a nawet i więcej że wejście na Kilimandżaro nie wydaje się takie trudne jednak gdy przychodzi sierpień nie mam siły wstać z łóżka kiedyś nazywałam to letnią chandrą chociaż nigdy nie słyszałam o tym żeby ktoś cierpiał na depresję latem dziś wiem że moje złe dni wiązały się nie tylko z chorobą ale także ze śmiercią brata to latem zawsze było najtrudniej gdy zaczynał się sezon burz ze strachu chowałam się pod łóżko albo do szafy nie brałam długich kąpieli nie pływałam gdyż za każdym razem gdy próbowałam wykonywać jedną z tych czynności moje ciało pokryło się gęsią skórką i bez większego powodu wybuchałam płaczem lub po prostu znieruchomiałam.

Dziś widziała żeby to były objawy choroby dziś czuła się dużo lepiej dziś miała kontrolę na objawami przyjmowany lit łagodził wyciszał i był gwarancją że przy odrobinie szczęścia i odpowiedniej terapii choroba przejdzie w stan uśpienia i tak już pozostanie.
Dziś o jej chorobie którą tak bardzo próbowała ukryć wiedzieli wszyscy którzy przeczytali artykuł nawet jeśli mieszkaniec a nie przeczyta ekstra tekstu opieczętowany nazwiskiem Guzmán to mieszkaniec b z przyjemnością mu o tym opowie i właśnie to było dla niej najtrudniejsze była chora nie wstydziła się tego ale nie chciała aby ktokolwiek o tej chorobie wiedział i ją komentował dla wielu w tym Fernando będzie to sposób na podważenie jej decyzji anulowaniu ich i wprowadzeniu własnych pomysłów. Wiktoria mogła nawet stracić stanowisko nie dlatego że zataiła przed warrozą informacje o swojej chorobie ale dlatego Fernando chcący przypodobać się mieszkańcom niezadowolonym że na tak wysokim stanowisku jest ktoś młody i chory na chorobę psychiczną.
Dla wielu choroba afektywna dwubiegunowa kojarzyła się z pomieszczeniami bez okien i śliną płynącą z kącika ust ChAd było tematem tabu o którym nie mówiono a gdy już mówiono w negatywnym kontekście. Nikt przecież nie zapyta jej jak się czuje, nie przybiegnie z miską zupy lecz będzie wytykał ją palcami na ulicach i będzie mówił że niedaleko pada jabłko od jabłoni a Wiktoria Díaz de Reverta wdała się w swoich rodziców bardziej niż chciała się sama do tego przyznać w mieście tak małym jak Dolina cieni pojęcie prywatności nie istniało.
Wiktoria wiedziała że każdy będzie miał opinię na temat jej choroby. Niekoniecznie będzie chciał się to opinią podzielić trafią się tacy którzy będą udzielać jej dobrych lat Wiktoria miała jednak nadzieję że większość wybierze milczenie jak zawsze w takich sytuacjach. Z zadumy wywołują dźwięk otwieranych drzwi do środka weszła jej asystentka i od razu zauważyła otwarte otwartą gazetę i artykuł. Illyria Falcon Posłała jej pełen współczucia uśmiech w żaden sposób nie skomentował a bliżej sytuacji znała Wiktoria na tyle długo i na tyle dobrze że kobieta wiedziała że ta druga jeśli będzie chciała rady to o nią poprosi.
— Asystentka burmistrza poinformowała mnie że o 16 30 odbędzie się konferencja prasowa na której zostanie poruszony temat artykułu napisanego przez Sylwię Guzmán
— Przekaż proszę asystentce burmistrza że nie zamierzam uczestniczyć w konferencji prasowej nie zamierzam komentować jawnego naruszenia prywatności a z autorką artykułu gdzie rozmawiał mój prawnik nie będę tolerowała przekupstwa szpiegostwa w grupie wsparcia którą stworzyłam aby aby niosła pomoc. Przygotuj jednak oświadczenie dla prasy które będzie krótkie zwięzły i poinformuję opinię publiczną że tak Jestem chora na chorobę afektywną dwubiegunową nie zamierzam tego ukrywać ale jednocześnie nie zamierzam się przed nikim tłumaczyć przekaż także że wobec redakcji zostaną wyciągnięte konsekwencje prawne. I umów mnie oczywiście z moim prawnikiem.
— Oczywiście napiszę oświadczenie i przekażę ci je do redakcji. A prawnik jest już w drodze.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 10:16:19 15-04-23    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 116 część 1
LUCAS/CAMILO/MARCUS/ANITA/BASTY/FELIX/SANTOS/QUEN/HUGO/ARIANA


W Valle de Sombras nic nie było już w stanie go zdziwić. Wiadomość o pokrewieństwie Dante i Victorii jeszcze jakiś czas temu by go zszokowała, ale teraz był zbyt zahartowany, przesiąkł tym miejscem na dobre – jego mrokiem, sekretami, zbrodniami. Pewnie w normalnych okolicznościach przejąłby się dużo bardziej, ale nie był w stanie myśleć trzeźwo. Chwilowy przypływ adrenaliny minął, a on znów odczuwał tylko jedno – głód. Gomez tego nie powiedział, a i Luke czuł, że nie musi wypowiadać tych słów na głos, ale oczywistym było, że jego przeciwnik się podłożył. Gdy był w pełni siły pokonałby go bez zbędnego wysiłku, ale każdy głupi widział, że policjant słania się na nogach, a przeciwnik nie daje z siebie wszystkiego. Obaj to czuli – Joaquin ustawił walkę. Być może przekupił rywala, by się poddał, a może zaoferował coś innego, ale nie było mowy, by Luke wygrał sam o własnych siłach, nawet po tym, czego nauczył go Dante.
Wziął prysznic, zmywając z siebie pot i krew. Już nie wiedział, która krew jest jego własna, a która przeciwnika. Kostki dłoni miał zdarte, ale wcale go nie bolały. Zamiast tego odczuwał po prostu wszystko inne ze zdwojoną siłą. Ciepła woda prysznica nie dała mu upragnionego ukojenia. Nie ważne, jak bardzo podkręcał temperaturę, wydawała mu się lodowata. Trząsł się cały jeszcze długo po tym, jak Dante odwiózł go do piwnicy El Paraiso. Obejmował się ramionami, próbując się ogrzać, choć wiedział, że mu się to nie uda. W zimnej piwnicy miał tylko cienki postrzępiony koc, ale nie trzeba było być geniuszem, by wiedzieć, dlaczego tak okropnie mu zimno.
Joaquin złożył mu wizytę późnym wieczorem. Tym razem był sam, zupełnie jakby w ogóle przestał się przejmować, że Hernandez może czegoś próbować, jakby czuł, że ma go w garści. Najgorsze było to, że Luke coraz częściej zdawał sobie sprawę, że tak było w istocie. Na duchu podtrzymywała go tylko myśl, że musi się stąd wydostać, by zemścić się na tych, którzy mu to zrobili. Jego ambicją stało się wsadzenie Bruna za kratki, a Jason Miranda, jego przyjaciel i przełożony w FBI, gorzko pożałuje zdrady.
− Wyglądasz jak trzy ćwierci do śmierci. Nawet po tych drożdżówkach, którymi karmi cię Jezus – stwierdził bez ogródek Villanueva, siadając na krześle naprzeciwko Hernandeza.
Jego „cela” została teraz przerobiona i miał więcej swobody. Nie był już krępowany, mógł swobodnie poruszać się po niewielkiej przestrzeni, a na środku pomieszczenia stał nawet mały stoliczek z książkami.
− Jezus? – zapytał, unosząc jedną brew do góry. Dante nie przypominał Chrystusa, może to jakiś przytyk do jego wiary. Uwadze Lucasa nie uszedł fakt, że Gomez nosił pod ubraniem srebrny krzyżyk. Może i nie był w formie, ale nadal potrafił obserwować ludzi.
− Wywinął się śmierci, zmartwychwstał, jak zwał tak zwał. – Joaquin machnął ręką, nie chcąc wdawać się w szczegóły. – W każdym razie gratuluję wygranej.
− Przestań pieprzyć. Przekupiłeś gościa, żeby dał mi wygrać. Co ty z tego masz? Myślałem, że chcesz zarobić i odkuć się za akcję na Dziuplę, ale ewidentnie jesteś skłonny wydać więcej po drodze.
− Dla Templariuszy jestem w stanie zapłacić każdą cenę, a ty jesteś naszym asem w rękawie. Trzeba zbudować ci renomę, a gwarantuję ci, że przy dobrych wiatrach wygryziesz chłopaków Hrabiego.
− Zapłaciłeś z własnej kieszeni? – Lucas parsknął śmiechem. Sytuacja nie była zabawna, ale chyba wreszcie docierało do niego to, co mówił mu wcześniej Dante. – Zależy ci na mnie. Masz na moim punkcie obsesję czy coś?
− Ja? – Joaquin uśmiechnął się szeroko, a wokół jego oczu pojawiły się zmarszczki. Lucasa uderzyło, że ten mężczyzna, choć było między nimi tylko pięć lat różnicy wieku, wyglądał na o wiele starszego. Nie był pewny, czy to kwestia nadużywania narkotyków czy może czegoś jeszcze. – Nie pochlebiaj sobie, Harcerzyku. Za to znam jednego takiego, który marzy, żeby cię zobaczyć. Marcus Delgado węszy i działa mi na nerwy.
− Zostaw go w spokoju, nic ci nie zrobił. – W głosie Lucasa dało się słyszeć ostrzegawczą nutę. Co prawda nie był w dobrym położeniu, by komukolwiek grozić, ale nie mógł się powstrzymać. Obiecał tym dzieciakom, że będzie ich chronił i zajmie się Los Caballeros Templarios, wymierzając sprawiedliwość dla ich zmarłego przyjaciela, Roque, ale dał się podejść.
− To nie do końca prawda – zauważył rozsądnie szef kartelu. – Delgado i jego kumple już nie raz pokrzyżowali mi plany. − Mimowolnie potarł lewą skroń, gdzie widoczne były jeszcze ślady lekkiego siniaka. Herandez to zauważył i roześmiał się w głos. Nie pochwalał igrania z kartelem przez nastolatków, ale musiał przyznać, że Marcus miał jaja, skoro znokautował Villanuevę. – Nic mu nie zrobię, to krewniak Huga, więc to moja rodzina.
− Co za posrana logika. – Hernandez nie zamierzał hamować swoich myśli.
Joaquin był zaburzony. Był chory i miał dziwacznie wypaczone pojęcie rodziny. Dante był gotów zaryzykować wszystko dla Templariuszy, którzy byli jego jedynym oparciem. Villanueva również wielokrotnie wypowiadał się o kartelu jak o swoich braciach, ale w gruncie rzeczy jego własny interes był zawsze ważniejszy i być może jego ludzie już to wyczuwali.
− Nie przyszedłem jednak rozmawiać o tych dzieciakach. Zasłużyłeś na nagrodę.
Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął jakieś pudełko. Lucas przed chwilę pomyślał, że to wieczne pióro lub elegancki długopis, ale kiedy Joaquin podniósł wieczko, okazało się, że to strzykawka napełniona jakimś narkotykiem. Przełknął głośno ślinę, co nie uszło uwadze Wacky’ego. Oczy mężczyzny zamigotały lekko, jakby był zadowolony ze swojego sukcesu. Zostawił pudełko na stoliku, jakby chciał skusić zawartością swojego więźnia.
Luke przez chwilę miał ochotę chwycić strzykawkę i wbić ją w kark Joaquina, ale cząstka jego, która w tej chwili odczuwała głód silniejszy od czegokolwiek innego, powstrzymała go.
− Dobry chłopiec – pochwalił go Villanueva, jakby był jakimś psem, którego można wytresować. − Twoja decyzja, czy skorzystasz. – Wstał z miejsca, po czym jakby przypomniał sobie o czymś jeszcze. Wyciągnął z kieszeni komórkę i pokazał mu zdjęcie.
Serce podeszło Lucasowi do gardła, kiedy wpatrywał się w uśmiechniętą od ucha do ucha Arianę podczas jakiejś szkolnej potańcówki. Była szczęśliwa, zapomniała o nim i wcale jej się nie dziwił. Może było jej lepiej bez niego. Teraz i tak był wrakiem człowieka. Jednak chwilę później Joaquin pokazał mu kolejne zdjęcie, tym razem Ariany stojącej w gronie reszty personelu szkoły, gawędzącej wesoło z nikim innym jak z Brunem. Dreszcze zimna i głodu narkotykowego ustąpiły miejsca furii.
− Co on tu robi? – warknął, nie rozumiejąc, jakim cudem Bruno znalazł się w Pueblo de Luz i w dodatku wyglądało na to, że objął posadę nauczyciela. – Czego chce?
Joaquin pozostawił jego pytania bez odpowiedzi. Zdawał się doskonale bawić, manipulując nim. Schował telefon za pazuchę i z ręką na klamce powiedział jeszcze na odchodnym:
− Nie zapominaj, kto jest tutaj prawdziwym wrogiem, Luke.

***

Camilo postanowił dać z siebie jak najwięcej, póki jeszcze miał ku temu sposobność. Otwarcie poradni walki z uzależnieniami w liceum Pueblo de Luz było lekko kontrowersyjne, szczególnie zważywszy na fundatora, ale ogólnie rzecz biorąc, inicjatywa była świetna. Dzieciaki wreszcie miały się do kogo zwrócić. W poradni były dyżury do późnego wieczora, by umożliwić każdemu skorzystanie z pomocy i zapewnienie anonimowości. Nie każdy uczeń chciał, żeby inni wiedzieli, że tam uczęszcza, dlatego do poradni było także osobne wejście na tyłach szkoły. Anonimowy telefon zaufania działał także w niektórych godzinach weekendowych. Młodzież mogła zadzwonić i porozmawiać o swoich problemach lub wyżalić się w związku z rodzicami nałogowcami. W planach były również wykłady i warsztaty, które miały zwiększać świadomość wśród młodych ludzi. Mieli je prowadzić specjaliści, psycholodzy, ale przede wszystkim ludzie po przejściach, którzy sami wyszli z nałogu i którzy walczyli z uzależnieniem na co dzień. Kiedy Anita Vidal powiedziała mu o tym przedsięwzięciu, od razu się zapisał. Chciał podzielić się swoją historią, uczulić młodych na to, by umieli radzić sobie z pokusą. Dla osoby dorosłej było to niebywale trudne, ale dla kogoś w ich wieku, musiało to być jeszcze większą torturą.
− Chcesz pogadać? – Camilo wprawił młodzieńca w osłupienie tym nagłym pytaniem.
Vincenzo Diaz kręcił się pod poradnią, a dla kogoś tak doświadczonego życiem jak Camila było jasne, że nastolatek walczy sam ze sobą. Zresztą sam mu kiedyś powiedział, że jego matka wydała go przed policją i to przez nią trafił do poprawczaka. Przymusowy odwyk nie był czymś przyjemnym, trzeba najpierw chcieć pomocy i dać sobie pomóc, ale wiele uzależnionych nie jest w stanie przyznać, że potrzebuje wsparcia. Widok Vincenza na jego wykładzie w poradni był dla Angarano niezwykle kojący. Zajęcia nie były obowiązkowe i odbywały się w weekend, a jednak Diaz znalazł chwilę, by przyjść, choć trzymał się na uboczu i wolał pozostać niezauważonym.
− Śledzisz mnie czy co? – Diaz skrzywił się, bo chciał wymknąć się niezauważony z sali, ale Camilo go zagadał.
− Tak się jakoś złożyło, że los splątał nasze ścieżki. – Camilo uśmiechnął się dobrodusznie, zakładając kurtkę i szykując się do wyjścia. – Może z jakiegoś powodu On postawił cię na mojej drodze.
− On? W sensie Bóg? – Vincenzo prychnął. – Wierzysz w takie pierdoły?
− Czasami dzieją się rzeczy niewytłumaczalne i jedyne co nam pozostaje to mieć nadzieję, że to jakiś większy boski plan. Inaczej pewnie wszyscy byśmy już powariowali.
− Skoro tak twierdzisz. – Diaz dał za wygraną. Gadka o Bogu to domena jego ojczulka Dicka albo ojca Horacio. – Musisz się nieźle nudzić, skoro przychodzisz tutaj w wolny dzień opowiadać obcym dzieciakom o tym, jak bardzo chce ci się napić.
− Ty też musisz nie mieć nic lepszego do roboty w weekend, skoro postanowiłeś poświęcić chwilę z własnej, nieprzymuszonej woli.
− Skąd wiesz, że nieprzymuszonej?
− Bo widzę ten wyraz wstydu na twojej twarzy, który sam znam dobrze z lustra – odparł Camilo, wprawiając go w lekkie osłupienie. – Wierz lub nie, to pierwszy krok do zrozumienia siebie i wyzdrowienia. Ten wstyd, który teraz odczuwasz w końcu przerodzi się w dumę z samego siebie, że udało ci się zajść tak daleko. − Vincenzo mruknął coś niezrozumiale, co spowodowało, że Camilo uśmiechnął się jeszcze szerzej. Skinął chłopakowi głową i chciał opuścić salę, ale poczuł przeszywający ból w boku.
− Wszystko gra? – Vincenzo podszedł do starszego faceta niepewnie, trochę się obawiając, że może coś mu dolega. Angarano zbladł i chwycił się krawędzi biurka. – Pójść po kogoś?
− Nie, nie, wszystko w porządku. – Camilo wysilił się na blady uśmiech. Z kieszeni kurtki wyciągnął pudełko z tabletkami i zażył lekarstwo. – Zaraz mi przejdzie. Ciągle zapominam o lekach. To taki paradoks – mam chorą wątrobę, a żeby przedłużyć sobie życie muszę brać leki, które tylko bardziej ją niszczą. Może powinienem je całkiem odstawić.
− Umierasz. – Diaz nie musiał pytać, to było oczywiste po słowach Camila. Zdziwił go jednak szeroki uśmiech na twarzy Angarano, który, choć osłabiony, nadal nie tracił pogody ducha. – Dlaczego się tak uśmiechasz? W umieraniu nie ma nic zabawnego.
− Och, gdybyś przeżył tyle lat co ja, zrozumiałbyś. – Camilo machnął ręką. – Jesteś jeszcze młody i niedoświadczony, ale może będziesz miał szansę dożyć sędziwego wieku i wtedy wszystko będzie miało sens.
− Nie jesteś aż taki stary – zauważył Vincenzo, bo chociaż dla wszystkich młodych, każdy powyżej trzydziestki był dziadkiem, jasne było, że Camilo Angarano mógłby jeszcze pożyć kilkanaście długich lat gdyby alkoholizm nie spowodował u niego marskości wątroby.
− Jesteś bardzo miły – powiedział Camilo bez cienia sarkazmu. Po jakimś czasie leki zaczęły działać i odzyskał już siły. Vincenzo został z nim, mimo że nie musiał. Camilo uśmiechał się szeroko przez cały czas, kiedy szli razem na parking, bo chociaż młody Diaz tego nie przyznał, wolał nie mieć na sumieniu właściciela kawiarni.
− Z czego się tak wciąż śmiejesz? Wydaję ci się żałosny? – zapytał w końcu, kiedy odprowadził starszego mężczyznę do jego starego obdrapanego pick-upa.
− Tak tylko sobie pomyślałem. – Camilo wsiadł za kierownicę i wychylił się z okna z jakimś tajemniczym błyskiem w oku. – Może to nie ciebie Bóg postawił na mojej drodze, a mnie na twojej.
Odjechał, zostawiając nastolatka z mętlikiem w głowie.

***

Czas biegł nieubłagalnie, ale Gilberto Jimenez nie był człowiekiem, który przejmowałby się dodatkowymi siwymi włosami czy większą zadyszką podczas biegania. Jednak kiedy patrzył jak Carlos i Marcus są już dorosłymi mężczyznami, odczuwał pewną nostalgię. Dzieci dorastały zdecydowanie zbyt szybko. Kiedy Carlos był mały, nie mógł przy nim być, wiecznie przebywając na misjach. Nie widział, jak jego syn dorastał, nie mógł udzielać mu porad dotyczących pierwszych zawodów miłosnych ani odwozić na zajęcia sportowe. Przepaść między nimi tylko się pogłębiła, kiedy rozwiódł się z jego matką. Dlatego kiedy ożenił się po raz drugi, poświęcił się bez reszty, by dać Marcusowi przykład i być dla niego ojcem, którego ten stracił. Chciał w ten sposób odrobić stracony czas.
Gilberto wielokrotnie zastanawiał się, co by było gdyby Adrian Delgado nadal żył. Jak potoczyłyby się losy Normy Aguilar i jej syna? Na pewno zostaliby w Bostonie, Norma nadal wykładałaby na Harvardzie, a Adrian całkowicie zawiesiłby wojskową karierę i również skupił się na nauczaniu. A Marcus pewnie poszedłby w ich ślady i został kimś wybitnym, bo zdecydowanie miał do tego predyspozycje. Siedemnastolatek wyglądał zupełnie jak jego ojciec. Podobieństwo było niesłychane i kiedy Giberto na niego patrzył, czasami uderzało go, jak bardzo Marcus zmężniał i wydoroślał przez ostatnie miesiące. Zawsze był wysoki i dobrze zbudowany, lata uprawiania sportu robiły swoje, ale ostatnimi czasy nie przypominał już inteligentnego młodzieńca, najlepszego ucznia z wzorową średnią. Stał się mężczyzną i to odkrycie było dla pułkownika szokujące. Dzieciakowi mógł udzielać rad i pomagać znaleźć drogę w życiu, ale Marcus zdawał się mieć już jasno określone cele, o których raczej z nim nie rozmawiał. Bolało go, że nie jest już potrzebny w jego życiu, chłopak powoli szykował się do wyfrunięcia z gniazda. Wiedział, że Marcus nigdy nie zrobiłby niczego głupiego i że zawsze był odpowiedzialny. Może nawet zbyt odpowiedzialny jak na swój wiek. Powinien się wyszumieć i eksperymentować, ale on świecił przykładem, sprawiał, że każda matka w Pueblo de Luz chciała mieć takiego syna, a każdy ojciec szukał jego towarzystwa, traktując go jak równego sobie. Wiadomość o nastoletniej ciąży była więc lekkim szokiem dla Jimeneza i jego żony, ale większym szokiem była informacja, że to wszystko było jedną, wielką ściemą.
Adora urodziła śliczną córeczkę i dla każdego, kto na nią spojrzał, było jasne, że Marcus nie jest ojcem. Norma Aguilar była kobietą nad wyraz inteligentną. Kiedy przyjechała do szpitala i wzięła małą na ręce, wystarczyło jedno spojrzenie w jej duże zielone oczy, by wiedzieć, że to nie jest jej wnuczka. Zbyt dobrze znała te oczy, pamiętała jak pięcioletni Roque wpatrywał się w nią podobnie, kiedy pierwszy raz odbierała Marcusa z przedszkola w Pueblo de Luz. Wszystko stało się dla niej jasne, a Delgado nie zamierzał wyprowadzać ją z błędu. Adora nie chciała już dłużej kłamać, a Marcus to uszanował. Norma zapowiedziała, że mimo wszystko chętnie pomoże dziewczynie i będzie dla niej oparciem, z czego Pilar Garcia chyba nie była do końca zadowolona. Marcus nie rozmawiał zbyt wiele z matką, miał wrażenie, że kobieta chowa do niego urazę i celowo go unika. Za to Gilberto Jimenez starał się jak mógł zachowywać tak, jakby wszystko było w porządku.
Adora odpoczywała w domu i był to pierwszy dzień, w którym Marcus dał jej odrobinę prywatności, by mogła wyspać się po obfitującej w wydarzenia szkolnej potańcówce, porodzie i kilku dniach spędzonych w szpitalu. Gilberto wykorzystał więc okazję i odwiedził Marcusa w jego pokoju, czego nie robił od bardzo dawna. W sypialni nastolatka nic się nie zmieniało, zawsze była tak samo uporządkowana, z mnóstwem książek i pomocy naukowych, które leżały równiutko na półkach. Jedyną rzeczą, która przybyła, była stojąca tablica na kółkach, która teraz stała odwrócona do ściany, więc Gilberto nie mógł przyjrzeć się, co się na niej znajduje. Może to i dobrze, bo jeszcze gotów był dostać zawału na wieść o tym, że jego pasierb miesza się w sprawy karteli i zamiast odrabiać lekcje, woli prowadzić swoje prywatne śledztwo.
− Możemy porozmawiać? – zapytał, przekraczając cicho próg pokoju i przyglądając się, jak Marcus kończy pisać wypracowanie.
− Jeśli to w sprawie Adory… − zaczął Delgado, ale Jimenez uniósł dłoń, by mu przerwać.
Gilberto był dobrym człowiekiem, niezwykle sympatycznym facetem, ale kiedy trzeba było być poważnym, nie miał sobie równych.
− To bardzo szlachetne, co chciałeś zrobić. Ale wiedz, że nie było to w porządku. Ani wobec twojej matki, ani wobec mnie. Okłamałeś nas.
− Czy gdybym powiedział od razu, że to nie moje dziecko, uwierzylibyście mi? – Marcus spojrzał na ojczyma z ciekawością. – Bo mama od razu wysnuła wnioski po jednej rozmowie z Violettą Conde, zamiast najpierw przyjść z tym do mnie. A zresztą to i tak nieważne. Nie pozwolilibyście mi wziąć odpowiedzialności za dziecko Adory i Roque. Pomoglibyście jej jako przyjaciele doni Beatriz, ale uznalibyście, że to jej problem, a ja nie powinienem zaprzątać nią sobie głowy. To nie byłoby w porządku. Chcę być przy Adorze i jej dziecku, bo tego chciałby Roque.
− Nie wiesz, czego chciałby Roque. Nigdy nawet nie powiedział ci o Adorze, nie powiedział o dziecku, nie był szczery wobec ciebie ani wobec reszty przyjaciół. Wiem, że za nim tęsknisz i że był ci bliski. Możesz być dobrym wujkiem dla tego brzdąca, pomagać Adorze, jak umiesz, my zresztą też jesteśmy gotowi pomóc, jak tylko się da. Ale nie zastąpisz mu ojca. A co najważniejsze – nie powinieneś.
− Ty to zrobiłeś – wyrwało się z ust Marcusa. Spojrzał na ojczyma dużymi ciemnymi oczami, nie rozumiejąc, skąd mu nagle przyszła do głowy ta rozmowa. Jakby chciał odwieźć go od pomysłu wzięcia na siebie odpowiedzialności. – Zaopiekowałeś się mamą i mną po śmierci taty, a wcale nie musiałeś. Mówisz mi to dlatego, że sam nie jesteś szczęśliwy? Żałujesz, że to zrobiłeś?
− Nie, skąd! Jak możesz tak myśleć? – Gilberto posmutniał i usiadł na łóżku pasierba, by poprowadzić z nim bliższą rozmowę. – Niczego nie żałuję. Kocham ciebie i twoją mamę, jesteście moją rodziną i byliście nią na długo zanim ożeniłem się z Normą.
− Ale…? – Marcus podsunął, wyczuwając wahanie. Nie był głupi, wiedział, że Gilberto i Norma nie są parą romantyków, nie było między nimi namiętności, ale kochali się i byli partnerami. Bardziej przyjaciółmi niż kochankami, ale byli dobrym małżeństwem.
− Małżeństwo z kimś, kogo się nie kocha tylko dlatego, by zrobić coś słusznego, nigdy nie będzie w porządku. Ani wobec niej, ani wobec ciebie.
− A kto powiedział, że chcę żenić się z Adorą?
− Byłeś gotowy wziąć na siebie odpowiedzialność za jej dziecko. Dla mnie to brzmi niemal jak oświadczyny.
− Za dziecko Roque, tak – sprostował Marcus. Miał dość mówienia mu przez wszystkich, że marnuje sobie życie, bawiąc się w dom z dziewczyną zmarłego przyjaciela. – Nie jestem jak ty czy Fabian. Nie musisz się martwić, że ustatkuję się z poczucia winy, obowiązku albo z przymusu.
− Tak mnie postrzegasz? – Gilberto posmutniał. – I co ma do tego Fabian Guzman?
− Naprawdę myślisz, że gdyby Silvia Olmedo nie złapała Fabiana na dziecko, bylibyśmy w tym położeniu? – Marcus uśmiechnął się lekko. Zaczynał mówić jak Quen, ale nic nie mógł na to poradzić. On sam też czasem zastanawiał się nad tym, co by było gdyby. – Fabian nie kocha Silvii, nigdy jej nie kochał. Ożenił się, bo tak wypadało, bo rodzice go zmusili. Pozycja społeczna rodziny Olmedo też grała ogromną rolę.
− Chcesz powiedzieć, że gdyby Silvia nie zaszła w ciążę, Fabian nigdy by się z nią nie ożenił i tym samym zostałby z twoją mamą? Wtedy nie byłoby ciebie, Marcus. Wiem, że czasem takie myśli przychodzą nam do głowy, ale nie możemy się im poddać. Nie ma sensu się zastanawiać, co by było gdyby, nie ma sensu patrzeć wstecz. Nie zmienimy przeszłości, nawet gdybyśmy chcieli. Dokonaliśmy pewnych wyborów i musimy umieć radzić sobie z konsekwencjami. Nie chcę, żebyś ty dokonał złego wyboru. Kocham cię i podziwiam cię za to, jak pomagasz innym i jak bardzo się angażujesz, ale chciałbym, żebyś pomyślał też czasem o sobie.
Marcus nic nie odpowiedział. Czasami miał wrażenie, że był egoistą, ale tylko nieliczni zdawali sobie z tego sprawę. Czy nie było samolubne prowadzenie na własną rękę niebezpiecznego śledztwa, które mogło sprawić, że ucierpią jego bliscy? A co gdyby jemu coś się stało, co wtedy zrobiłaby biedna Norma? A jak to było z Veronicą? Przecież zdradziła go i zostawiła, bo za mało się nią interesował. Czy nie było tak?
− Żałujesz, że nie powiedziałeś Sonii Delgado, co do niej czujesz, kiedy mieliście po osiemnaście lat? – zapytał bez ogródek siedemnastolatek, a Gilberto wydmuchał głośno powietrze. Nie sądził, że jego pasierb jest aż tak spostrzegawczy. – Potem wyjechała do Kolumbii na stypendium i wasz kontakt się urwał. Żałujesz, że nie pojechałeś z nią?
− Szczerze? – Gilberto zastanowił się nad tym przez chwilę. – Nie żałuję w życiu niczego. Popełniłem błędy, jedne mniejsze, drugie większe, ale przeżyłem piękne lata z pierwszą żoną a potem z twoją mamą. Mam dwójkę wspaniałych synów i nikt mi tego nie odbierze. Tak, kochałem Sonię i jeśli mam być szczery, jakaś cząstka mnie nigdy nie przestanie jej kochać, ale nie zmieniłbym niczego.
− Dzięki.
− Za co?
− Że jesteś ze mną szczery.
Gilberto wstał i pogłaskał Marcusa po włosach, jakby ten był małym chłopcem. Bolało, że tak szybko wydoroślał, ale jednocześnie napawał go dumą. I wiedział, że Adrian Delgado również byłby dumny z syna, gdyby widział, jakim mężczyzną się stał.

***

Santos DeLuna nie był głupi. Jeśli Fabricio zapraszał go na śniadanie to wcale nie po to, by się pojednać, a by pokazać swoją wyższość. Zawsze taki był, zawsze musiał mu dopiec i utrzeć nosa, nie przegapił żadnej okazji, by pokazać mu, że jest tylko zwykłym sługusem, wnukiem zwykłych robotników, podczas gdy Fabricio opływał w luksusy. Guerra zawsze uważał, że DeLuna wykorzystuje Conrada i miał w tym sporo racji, ale chyba nigdy tak naprawdę nie rozumiał jego motywów. Tak samo jak nigdy nie pogodził się z głupią porażką w turnieju tenisowym. Santos nie byłby jednak sobą, gdyby nie przyjął zaproszenia. Postanowił być ponad to, pokazać Emily i Alice, że się stara i że się zmienił, a to Guerra pozostał tym samym chowającym urazę ptasim móżdżkiem, który rywalizuje o względy Saverina.
Prawdą było, że trochę bał się tego śniadania, w końcu nie widział się z Fabriciem od czasu jego operacji, nie licząc krótkiej wizyty w szpitalu, kiedy ten leżał w śpiączce. Nie wiedział, ile Guerra tak naprawdę pamięta, ale wyglądało na to, że nie ma pojęcia o jego uczuciach do Emily – w przeciwnym razie pewnie wyzwałby go na pojedynek.
− Cześć, Eric! – Lidia Montes otworzyła mu drzwi do bliźniaka i zaprowadziła na śniadanie. – Conrado prosił, żebym dopilnowała, żebyście się nie pozabijali.
− To jego nie będzie? Świetnie. – DeLuna poprawił na nosie okulary, czując, że Saverin go wystawił.
− Bez obaw, jestem świetna w kryzysach.
− A kogóż to widzą moje oczy? – Fabricio Guerra odwrócił się w stronę gościa.
Krzątał się właśnie w kuchni w swojej części bliźniaka, a stół był już nakryty i pełen przeróżnych potraw. Eric miał szczerą nadzieję, że mąż Emily nie doprawił śniadania środkami przeczyszczającymi albo arszenikiem. Znając Fabricia, był gotów go torturować samym jedzeniem.
− Od kiedy nosisz pingle? – zapytał Guerra, marszcząc czoło na widok dawnego wroga w okularach.
− Od kiedy jesteś łysą pałą? – odgryzł się, a Fabricio ugryzł się w język, by nie dodać czegoś, czego później będzie żałował.
Lidia poprowadziła Erica do stołu. Emily pojawiła się chwilę później. Santos sam nie wiedział, czy bardziej jest zażenowana czy rozbawiona całą tą sytuacją, ale pewne było to, że była niezmiernie ciekawa, jak to się potoczy. On zresztą też.
− Co z Alice? Podobno miała gorączkę – zagadnął, uczepiając się jedynego wspólnego tematu, który interesował wszystkich. – Przyniosłem jej kilka książek. Pewnie musi się nudzić cały czas w łóżku.
− Jakie to wspaniałomyślne z twojej strony. Eric, prawda? Teraz używasz drugiego imienia? – Fabricio próbował, ale wymuszona grzeczność nikogo nie zwiodła. Przyjął od DeLuny książki, które ten przyniósł i nie omieszkał zaznaczyć: − Przekażemy NASZEJ córce książki i życzenia powrotu do zdrowia. Jak poczuje się lepiej, zadzwoni do ciebie.
Santos zmrużył oczy podejrzliwie. Wymuszony uśmiech Guerry był niezmiernie irytujący i sam musiał sobie przypomnieć o jego amnezji, żeby nie walnąć go w te idealne zęby.
− Wszystko wygląda znakomicie, Fabricio. Nie wiedziałam, że potrafisz gotować. – Lidia wyczuła napięcie między mężczyznami i postanowiła rozładować je komplementem, choć sama nie wyglądała na entuzjastkę angielskiej kuchni. Emily podchwyciła jej słowa, nakładając sobie posiłek na talerz. – A co to właściwie jest? – zapytała nastolatka, przyglądając się z niepewnością jakiejś bliżej nieokreślonej mazi.
− Fasolka, chcesz trochę? – Guerra podsunął jej pod nos miskę, ale pokręciła głową i chwyciła za tost. – Gardzisz angielskim śniadaniem?
− Chyba po prostu wolę zwyczajne płatki śniadaniowe. – Lida rzuciła przepraszające spojrzenie Emily. Zapach fasolki uderzył ją w nozdrza i straciła pomysły na rozładowanie atmosfery, a tym samym ta odpowiedzialność spoczęła na pani Guerra. – Mmm a to co takiego?
− Black pudding – wyjaśnił Fabricio, ale mówiąc to patrzył na Santosa, nie na Lidię. – Tradycyjny przysmak brytyjski.
− Krew i podroby. Mniam – rzucił sarkastycznie DeLuna. Miał wrażenie, że mężczyzna robi mu na złość. Santos nie był raczej zwolennikiem typowego angielskiego śniadania. Zawsze jadł w biegu, zwykle tosty lub jajka na szybko, ewentualnie płatki.
− Przepraszam, Santos, chciałem cię ugościć w iście brytyjskim stylu. – Guerra próbował, ale sam widok znienawidzonej gęby sprawił, że nie mógł się powstrzymać od złośliwości. Zupełnie jakby przez te sześć lat nic się nie zmieniło, a nawet więcej – jakby jeszcze bardziej znienawidził tego gościa. Nawet jeśli pomógł uratować bliźniaki.
− Dobra, do rzeczy, Guerra. – Santos postanowił uciąć te grzeczności i przejść do konkretów. – Im szybciej przejdziemy do sedna, tym szybciej stąd zniknę. Po co mnie tu zaprosiłeś?
− Głuchy jesteś, DeLuna? Mówiłem, że próbuję cię ugościć.
− Tak? Raczej obsikujesz swoje terytorium, próbując mi pokazać, jaki to jesteś łaskawy. Przestań chrzanić, o co tak naprawdę chodzi? – Eric oparł się na krześle i wpatrzył się intensywnie w Fabricia.
− To ja już chyba pójdę – stwierdziła Lidia, nieśmiało podnosząc się z krzesła.
− A śniadanie? – Guerra wskazał na uszykowany stół, będąc trochę urażony jej brakiem apetytu. – Conrado mówił, że macie jakąś zasadę, że jecie jeden wspólny posiłek dziennie.
− No to może zjemy kolację. Tost mi wystarczy. – Panna Montes wsadziła sobie tost do ust i zarzuciła plecak na ramię.
− Poczekaj, odwiozę cię do szkoły – zaproponował Eric, ale Fabricio syknął po tych słowach.
− Dopiero co przyszedłeś, gardzisz moją gościną?
− Jaką twoją gościną? To dom Saverina. Poczekaj, Lidio, nie powinnaś się włóczyć sama po miasteczku. To niespokojne czasy.
− A od kiedy ty, DeLuna, stałeś się obrońcą prawa? – Fabricio był autentycznie zdziwiony, widząc jak opiekuńczy jest Santos. Może nie tylko względem Alice się tak zachowywał, może przez te sześć lat coś faktycznie się zmieniło, tylko on o tym nie pamiętał?
− Nic mi nie będzie, to tylko kilka minut drogi. Na razie! – Lidia pomachała wszystkim, zrobiła przepraszającą minę w stronę Emily, która została sama na placu boju, i już jej nie było.
− No, DeLuna, wcinaj swoje jajeczka. – Fabricio wskazał na jajka sadzone na półmisku, a Eric wywrócił oczami.
Słowa „przepraszam” i „dziękuję” żadnemu z nich nigdy łatwo nie przechodziły przez gardło.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 10:19:48 15-04-23    Temat postu:

część 2

W Pueblo de Luz i okolicy zaczynało się robić coraz bardziej niespokojnie, choć nie wszyscy mieszkańcy zdawali sobie z tego sprawę. Zbliżające się obchody założenia miasteczka zwykle powodowały radosny nastrój, Rynek Główny był dekorowany kolorowymi lampionami, balonami i serpentynami. Zwyczajem było, że procesja z burmistrzem na czele przechodziła przez miasto i kończyła swój pochód w centrum, by złożyć kwiaty pod pomnikiem założyciela, Enrique Ibarry I. Tym razem jednak obchody zaczęto wcześniej, a zamiast kwiatów, monument musiał zadowolić się zgniłymi jajkami i pomidorami. A wszystko za sprawą skandalu z udziałem Rafaela Ibarry, potomka założyciela. Do niedawna Rafa cieszył się nieposzlakowaną opinią, ludzie mu ufali i widzieli w nim swojego przywódcę, ale wszystko się zmieniło, kiedy burmistrz postanowił wsiąść po pijaku za kółko – był to jego największy błąd w życiu i miał za niego zapłacić najwyższą cenę.
Basty Castellano przyzwyczaił się już do złych wieści. Kiedy odbierał telefon, był przygotowany na najgorsze. Nie cierpiał jednak wracać po ciężkim dniu z pracy i przekazywać takie informacje swoim dzieciom. Nie chciał ich jeszcze bardziej dołować. Chciał, by Felix i Ella mogli się cieszyć normalnym dzieciństwem, ale żyjąc w Pueblo de Luz coraz częściej zdawał sobie sprawę, że to niemożliwe. Miał zamiar odroczyć to, co nieuniknione i spędzić miły wieczór z dziećmi, ale kiedy tylko przekroczył próg domu, usłyszał jak się kłócą.
− Po kiego diabła tam lazłaś? Nie zdajesz sobie sprawy z zagrożenia?
− Ty też wciąż się pakujesz w tarapaty, może przypomnisz mi, kto ci podbił wtedy oko, co? Nie pobiłeś się czasem z Lalo Marquezem?
− To co innego…
− Dlaczego? Bo jesteś starszy? Bo jesteś chłopcem?
Felix nie wiedział, co odpowiedzieć. Był wręcz oburzony, kiedy dowiedział się od Marcusa, że Ella próbowała zdobyć informacje od Joaquina Villanuevy, a w dodatku razem ze swoim przyjacielem Jaime wciąż węszyli wokół Odina i Los Zetas. Tego dnia przyłapał ich, jak szukają informacji o kartelu w Internecie i nie mógł pozostać obojętny.
− Co jest grane, skąd te krzyki? – Basty wszedł do salonu, gdzie jego dzieci zamiast spędzać czas przy fortepianie i muzyce, skakały sobie do gardeł.
− Tato! – Ella podbiegła do ojca i przytuliła się do niego.
− Felix, co jest grane?
− Nie daj się zwieść tej słodkiej mince. – Nastolatek aż trząsł się z wściekłości. Tak naprawdę nie był zły na siostrę, ale na Joaquina. Nie mógł uwierzyć, że facet miał taki tupet, by wdawać się w dyskusję z dzieciakami. Kiedy pomyślał, że coś złego mogło się stać Elli, cały aż się gotował. – Twoja córka szuka informacji na temat kartelu Los Zetas i razem z Jaime odwiedziła Joaquina Villanuevę w El Paraiso.
Basty złapał córkę za ramiona i zmusił, by na niego spojrzała. Miała chyba ochotę się rozpłakać, ale za bardzo było jej wstyd, że nie usłuchała ojca i brata. Nie powinna angażować się w to na własną rękę, ale tak bardzo chciała czuć się potrzebna, że nie pomyślała. Zaczęła gorączkowo się tłumaczyć, ale jej słowa utonęły w szlochu.
− Już dobrze, w porządku. – Basty uspokoił ją, bo przez płacz dziewczynka ledwo mogła oddychać.
− Nie jest w porządku. Ella, coś ty sobie myślała? Gdyby Marcus tamtędy nie przechodził… − Felix wolał nie myśleć, co mogło się stać z jego siostrą.
− A co Marcus robił w Valle de Sombras w pobliżu El Paraiso? – U Basty’ego włączył się nagle alarm. – Mówiłem wam chyba, że nie chcę, żebyście robili głupoty. Jeżeli chcecie pomóc, możecie robić to w szkole, obserwując, dając mi znać, jeżeli zauważycie coś podejrzanego. Cholera, Felix, tylko mi nie mów, że ty też igrasz z kartelem?
− Nie! – zaprzeczył Castellano, co nie było do końca zgodne z prawdą, ale też nie było od niej dalekie. Miał się na baczności i starał się nie wchodzić w drogę Lalowi Marquezowi, ale razem z przyjaciółmi mieli oko na Templariuszy. Natomiast Marcus rozwinął w sobie dziwną obsesję na punkcie Los Zetas, o której mało mówił, jakby nie chciał zapeszać i wyjawiać swoich obaw, zanim nie będzie ich całkiem pewny.
Zastępca szeryfa czuł, że jego syn jest zbyt zaangażowany w sprawę i naprawdę nie chciał być złym gliną, ale czasem musiał. Kazał obojgu usiąść na kanapie, a sam stanął nad nimi, podpierając się pod boki tak, że na jego pasku zabłyszczała policyjna odznaka. Felix mimo lekkiego stresu poczuł coś na kształt dumy. Jego ojciec stał na czele prawa i był chyba jedynym znanym mu przedstawicielem policji, któremu faktycznie zależało na sprawiedliwości i który nigdy w całej swojej karierze się nie sprzedał. Poczuł też jakąś dziwną powagę bijącą od Basty’ego. Może miało to związek z tym, że zaczął nosić się jak Ivan i zamiast policyjnego munduru coraz częściej wkładał zwykłą skórzaną kurtkę i jeansy? W każdym razie Felix pomyślał, że jego ojciec wygląda teraz super i uśmiechnął się sam do siebie.
− To nie jest śmieszne, Felix – rzucił Basty srogim tonem, zupełnie nie zdając sobie sprawy, co jest powodem uśmiechu jego syna.
− Tato, obiecuję, że już nie będę się w to mieszać – powiedziała Ella, przywołując swój najsłodszy ton głosu, po którym Basty’emu zawsze miękło serce.
− To nie fair. – Felix wywrócił oczami, wskazując na siostrę. – Ja tak nie potrafię.
− Macie być dla siebie dobrzy, nie możecie się kłócić. Macie o siebie dbać jak brat i siostra. I macie przyrzec, że obojętnie, co się stanie, nie będziecie szukać Templariuszy. − Felix już otwierał usta, by coś dodać, ale Basty go uprzedził: − Ani Los Zetas, ani żadnego innego kartelu. Zostawicie to policji, czyli mnie.
− Ale co jeśli tobie coś się stanie? – Ella wypowiedziała w końcu słowa, które nurtowały ją od wielu tygodni. Bała się o ojca każdego dnia. Jako stróż prawa był najbardziej narażony na atak, który niewątpliwie nadchodził.
− Ja jestem policjantem i to cholernie dobrym. – W głosie Castellano po raz pierwszy dało się odczuć nutkę narcyzmu. – To moim zadaniem jest ochrona obywateli i miasteczka. To moja działka, żeby chronić WAS. – Celowo zaakcentował ostatnie słowo. − Jesteście moimi dziećmi. Jeżeli nie rozumiecie, że umarłbym, gdyby coś wam się stało, to jesteście głupolami.
Felix pokiwał głową, dobrze go rozumiejąc. On też nie zniósłby, gdyby coś przytrafiło się ojcu lub Elli. Byli dla niego wszystkim i właśnie dlatego tak bardzo chciał ich ochronić, zapominając często o zdrowym rozsądku.
− Dlatego, jako przykład, dostaniecie karę. Żadnych popołudniowych wycieczek – chcę was widzieć w domu prosto ze szkoły.
− A skąd będziesz wiedział, czy wróciliśmy? Przecież będziesz w pracy. – Felix nie byłby sobą, gdyby nie sprowokował ojca.
− Fel, na litość boską. – Basty złapał się za nasadę nosa, a jego syn lekko się uśmiechnął, że udało mu się rozładować napięcie. – Leticia będzie was pilnowała i doniesie mi o wszystkim, co robicie.
− No nie, to niesprawiedliwe. Nie możesz zasłaniać się swoją dziewczyną.
− Mogę i zrobię to. A ty znajdź sobie jakąś, to może wreszcie będziesz miał ciekawsze rzeczy do roboty po szkole niż prywatne śledztwa z Marcusem i Quenem – odgryzł się synowi Basty, a Ella wybuchła śmiechem.
− Felix i dziewczyna? On umrze jako prawiczek, Jordi zawsze tak powtarza.
− To może poproś, żeby Guzmanowie cię zaadoptowali, skoro wolisz trzymać sztamę z tym bałwanem – warknął w jej stronę Felix urażony jej słowami. Na twarzy Basty’ego pojawił się uśmiech, co tylko spotęgowało jego irytację. – Tato!
− No już dobrze, dobrze. – Basty uciął dyskusję.
Wydawało się, że wszystko wróciło do normy w domu Castellanów, ale Ella widocznie bardzo paliła się, by o coś zapytać. Nie chciała mówić przy bracie, ale niestety nie miała wyboru, bo ojciec patrzył na nią wyczekująco.
− A będę mogła nadal… no wiesz… odwiedzać…
− Kogo odwiedzać? – Felix wszedł jej w słowo, patrząc na nią z niedowierzaniem. Po chwili jednak doskonale zrozumiał, kogo jego siostra miała na myśli. – Chyba nie mówisz poważnie? Widywałaś się z nią? Przez ten cały czas? A ty o tym wiedziałeś? – Felix spojrzał na ojca z takim bólem wymalowanym na twarzy, że Basty’emu pękło serce.
Kiedy parę miesięcy temu Ellę zabrała karetka, to Anita zaopiekowała się nią w szpitalu i zapłaciła rachunki. Trzynastolatka bardzo chciała odnowić kontakty z matką i odwiedziła ją w barze Czarny Kot razem z Alice w tajemnicy przed ojcem i bratem. Anita zadzwoniła jednak do Basty’ego i o wszystkim go poinformowała. Chciała mieć kontakt z dziećmi, ale nie zamierzała robić niczego za plecami byłego męża. W końcu to on miał przyznaną główną opiekę nad nimi. Sebastian Castellano był dobrym człowiekiem, nie widział powodu, by zabronić Anicie spotykać się z córką, tym bardziej że Elli bardzo na tym zależało. Od tamtego czasu matka i córka spotykały się regularnie, ale Felix nie miał o tym zielonego pojęcia. On sam nie chciał mieć nic do czynienia z panią Vidal, która, tak się złożyło, była jego nauczycielką muzyki. Teraz młody Castellano miał minę, jakby oboje, ojciec i siostra, go zdradzili.
− To wasza matka. Ma prawo – powiedział Sebastian, ale Felix pokręcił głową.
− Nie jest naszą matką, przestała nią być dawno temu. Jak możesz na to pozwalać?
− Felix, to było dawno temu.
− I co z tego, jest jakieś przedawnienie za próbę zamordowania własnego dziecka? – Nastolatek poderwał się z miejsca, ignorując wyciągniętą w jego stronę dłoń siostry, która próbowała go uspokoić. – Nie wiesz, jak to było. Nie było cię tam. Nie było cię, kiedy cię potrzebowaliśmy.
− Wiem. Nie było mi z tym łatwo, wierz mi.
− A mnie było? – Felix spróbował się zaśmiać, ale mu nie wyszło. Wspomnienia sprzed siedmiu lat powróciły ze zdwojoną siłą. Wystarczyło, że musiał oglądać Anitę w szkole, nie chciał by Ella się z nią widywała. Ta kobieta była toksyczna. – Miałem dziesięć lat, tato. A ciebie nie było.
Nie musiał mówić nic więcej, Basty wyrzucał to sobie przez ostatnie siedem lat. Mógł wrócić do domu, kiedy Anita go o to prosiła. Ale wciąż powtarzał sobie, że jeszcze jedna misja jest konieczna, że jeszcze trochę i będzie w stanie zapewnić rodzinie godny byt − że będą mogli przeprowadzić się do lepszego miejsca i otoczyć Ellę opieką, na jaką zasługiwała. Ale chcąc jak najlepiej dla swojej rodziny, nieświadomie wyrządził im wielką krzywdę, zostawiając na głowie żony cały dom i dzieci, a Felixa obarczając odpowiedzialnością za popadającą w uzależnienie matkę i chorą siostrę. Żadne dziecko nie powinno przez to przechodzić, żadne nie powinno dorosnąć tak szybko. Felix nie mówił o tym, za bardzo bolało wspominanie tamtych wydarzeń, ale Basty dobrze wiedział, że nigdy się z tym nie pogodził, że na zawsze zostanie w nim żal do ojca, że go z tym wszystkim zostawił. Miał siedemnaście lat, ale dla Sebastiana wciąż był dzieckiem i to dziecko właśnie przemówiło, po raz pierwszy uzewnętrzniając swój żal do niego, a nie tylko do Anity.
Ella chciała zatrzymać brata, ale on poszedł na górę do swojej sypialni. Nie chciał się kłócić, nie chciał mówić tych przykrych słów, które raniły wszystkich. Nie chciał rozpamiętywać tamtych wydarzeń wydartych jakby z poprzedniego życia. Wolał odejść, tak było łatwiej i lepiej dla wszystkich. Basty dał mu czas, bo sam doskonale to rozumiał. Felix był dobrym dzieciakiem, który często nie umiał trzymać języka za zębami i który działał impulsywnie, szczególnie jeśli widział, że komuś działa się krzywda. Ale jeśli chodziło o takie sprawy, zwykle wolał zamilknąć niż powiedzieć coś, czego będzie później żałował.
Sebastian zapukał do jego sypialni dopiero późno w nocy. Wiedział, że syn nie śpi – słyszał ciche brzdąkanie na gitarze.
− Mogę? – zapytał, wkładając głowę między szparę w drzwiach.
Felix tylko wzruszył ramionami, wpatrując się w ciemną noc za oknem. W domu Guzmanów panowała cisza, dzisiaj nikt nie grał na skrzypcach ani nie słychać było kłótni. Może nawet nikogo nie było w domu poza biedną Nelą, która nie robiła chyba nic innego niż przesiadywanie w swoim pokoju. Basty usiadł na skraju łóżka syna i siedzieli tak przez chwilę obok siebie.
− Felix, ja naprawdę…
− Wiem.
− Pozwól mi dokończyć.
− Nie musisz. Wiem. – Nastolatek nie patrzył na niego, ale zdawali się rozumieć bez słów.
− Ale szlaban nadal aktualny. – Basty poczuł, że musi być w tej kwestii stanowczy. Ucieszył się, kiedy w nikłym świetle nocnej lampki zobaczył uśmiech na twarzy syna. – Żadnego Valle de Sombras, żadnych karteli, żadnych porachunków z Marquezem. I przyłożysz się bardziej do zajęć z pływania. Eric mówił, że opuściłeś ostatnie kilka treningów.
− Tato! − Młody wywrócił oczami. Castellanowie byli mistrzami godzenia się i rozładowywania napięcia.
− Mówię o tym, bo teraz będziesz miał inne rzeczy na głowie. Quen będzie potrzebował ciebie i Marcusa bardziej niż kiedykolwiek, nawet jeśli sam się do tego nie przyzna. – W głosie zastępcy szeryfa było coś niepokojącego.
− Boże, Rafael dostał wyrok? – Felix odłożył gitarę i wpatrywał się w ojca, jakby widział go po raz pierwszy.
− Trzy lata.
− W zawieszeniu? – Nastolatek miał nadzieję, że wobec byłego burmistrza zastosowano wygodny wymiar kary. Niestety jedno spojrzenie na twarz ojca wystarczyło, by domyślić się, że prokurator Juarez, a co za tym idzie Fernando Barosso, postawił na swoim. – Czy ten dziad kiedykolwiek da spokój Ibarrom? Co oni mu zrobili, dlaczego tak się mści?
− Nie wiem, Felix. Rafa to mój przyjaciel. Pobłądził, ale to wciąż dobry człowiek. Cokolwiek się wydarzyło między nim a Fernandem, musiał mu porządnie zaleźć za skórę. Norma będzie składała apelację, ale…
− Ale nie wygra z Bernardo Juarezem, wiem. Nie przegrał żadnej sprawy od piętnastu lat.
− Przygotowałeś się.
− Robiłem o nim artykuł, kiedy jeszcze byłem na stażu w Luz del Norte. Biedny Quen. Co się teraz stanie z nim i z Ofelią? – Felix zdusił w sobie ochotę, by zadzwonić do przyjaciela. Wiedział, że Quen prawdopodobnie nie chce teraz z nikim rozmawiać.
− Rafael został przewieziony do więzienia stanowego w Monterrey. Majątek rodziny zostanie przejęty, będzie się toczyć dodatkowe śledztwo, bo Juarez wniósł o rewizję. Fernando próbuje zrobić z Rafy kozła ofiarnego i obnażyć jego rzekomą korupcję. Ofelia i Quen będą musieli opuścić swój dom.
− A niby gdzie mają się podziać, czy Barosso do reszty zgłupiał? Najpierw sprzedał Ibarrom dziecko, a teraz ich niszczy? Jaki zwyrodnialec tak robi? – Felix zacisnął dłonie w pięści. To wszystko było takie niesprawiedliwe.
− Z tego co wiem zatrzymają się w El Tesoro u Astrid. Porozmawiasz z nim jutro, dobrze? Postaraj się zasnąć.
− Nie wiem, czy dam radę.
− Wiem, ale spróbuj.
− Dobranoc, tato.
− Dobranoc, Fel.

***

Mała Bea drzemała słodko w swoim łóżeczku ku uldze Adory. Kochała tę maleńką istotkę, ale tęskniła też za odrobiną snu.
− Uspokaja ją twój głos – stwierdziła cichutko panna Garcia de Ozuna.
Marcus uśmiechnął się lekko. Po wielu próbach w końcu udało mu się uśpić bobasa, recytując relację ostatniego meczu Meksyk-Anglia. Adora była na tyle miła, że sprawiła mu komplement.
− Albo po prostu nudzi ją piłka nożna – zauważył rozsądnie. – Kiedy porozmawiasz z doną Beatriz?
− Nie miałam czasu o tym pomyśleć. Ostatnie dni były… intensywne. I bolesne – dodała po chwili, krzywiąc się lekko.
Marcus poprawił jej poduszki na fotelu, by mogła się wygodnie ułożyć. Wróciła do domu ze szpitala, ale miało minąć trochę czasu, zanim wróci do szkoły. Przyda jej się odpoczynek, była niezwykle dzielna, radząc sobie całkiem sama na szkolnej potańcówce.
− Przepraszam, powinienem być przy tobie. Nawaliłem – odezwał się w końcu, bo wyrzuty sumienia mu doskwierały. Obiecał, że jej pomoże, że będzie trzymał ją za rękę, kiedy będzie go potrzebowała, ale nie było go, kiedy rodziła. Musiała się czuć opuszczona i przestraszona. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło.
− Daj spokój, nie mogłeś wiedzieć. – Adora zmarszczyła brwi. Nie chciała, by czuł się winny. Już i tak zrobił wiele. – Twoja mama była tutaj wczoraj. Przywiozła tonę rzeczy, chyba jej głupio. Rozmawiałeś z nią?
− Szczerze? Od czasu szpitala zamieniliśmy może parę zdań. Czuje się oszukana, ale przejdzie jej. – Marcus wpatrzył się w małą Beatriz, która zaciskała rączkę na rogu kocyka. –Mama Roque zasługuje, żeby wiedzieć. Jeśli chcesz, powiemy jej razem. Nie musisz się spieszyć.
− Wiem, dzięki. – Adora zamrugała kilka razy nieprzytomnie, oczy jej się zamykały.
− Odpocznij, zasłużyłaś. – Delgado pogładził ją po włosach.
− Musisz już iść? – zapytała, widząc, że chłopak zerka na zegarek. Wpadł do niej przed lekcjami, ale miał jeszcze trochę czasu do rozpoczęcia zajęć. – Nie wiedziałam, że tak cię nudzę.
− Bardzo śmieszne. – Marcus uśmiechnął się szeroko. – Chciałem wpaść do Olivii przed szkołą i zanieść jej lekcje. Od czasu imprezy nie pojawiła się na zajęciach. Trochę się martwię. Nie było jej nawet na piątkowych zajęciach kółka teatralnego, a to zwykle jej działka.
− W porządku. Pewnie źle znosi te plotki. O nas też pewnie krążą niestworzone historie?
− Nie przejmuj się tym teraz. Miguel jest w domu, więc w razie czego go wołaj. Albo nie, bo obudzisz małą. – Delgado zamotał się, nie wiedząc, na czym się skupić. Nigdy wcześniej nie miał do czynienia z noworodkiem. Adora zaśmiała się cicho z jego niezdarności. – Odpoczywaj. – Pocałował ją w czoło na pożegnanie i wyszedł, tym razem drzwiami.
Do domu Jimeny Bustamante nie było daleko. Całą drogę pokonał spacerem, zastanawiając się nad tym, jak powiedzieć doni Beatriz, że ma wnuczkę. Był pewien, że kobieta będzie w szoku, ale przyjmie Adorę do rodziny i otoczy opieką, bo taka już była. Zresztą mała Beatriz, która nosiła jej imię zupełnie przypadkowo, była jej najbliższą rodziną. Kiedy zapukał do drzwi domu Bustamante, uderzyło go, że długo nie było odpowiedzi. Zadzwonił więc dzwonkiem, wiedząc, że gosposia czasem zajęta była w ogrodzie i nie słyszała pukania od frontu. Marcus zdziwił się, bo w szkole wyraźnie dowiedział się od Leticii, że Olivia nie czuje się najlepiej i odchorowuje w domu, a przynajmniej taką informację wychowawczyni otrzymała od matki uczennicy. Nie wyglądało jednak, by ktokolwiek był obecny w mieszkaniu, co nieco go zaniepokoiło. Obszedł dom, rezygnując z dobrych manier i wszedł do środka tylnym wejściem od strony kuchni. Gosposi nie było w ogrodzie ani w kuchni, widocznie wybyła gdzieś po zakupy albo miała wolne, co go zdziwiło. Skoro Olivia była chora, ktoś powinien zostać w domu i jej przypilnować, gdy Jimena całe dnie spędzała w ratuszu.
W domu było nienaturalnie cicho, a jako że Marcus miał nad wyraz wyostrzony szósty zmysł, od razu pojął, że coś jest nie tak. Rzucił się biegiem na górę, dopadając drzwi nastolatki. Znał ten dom jak własną kieszeń, bo za dzieciaka często się tutaj bawili. Zapukał do drzwi, ale nie było odpowiedzi, a klamka pokoju Olivii nie ustąpiła − dziewczyna zamknęła się od środka.
− Olivia, to ja Marcus. Otwórz. – Poprosił, napierając na drzwi, które były niewzruszone. – Olivia!
Uderzył kilka razy w białe drewno, ale odpowiedział mu tylko głuchy huk. Nie zastanawiając się długo, wziął rozpęd i kilka razy naparł barkiem na drzwi, aż w końcu otworzyły się na oścież i uderzyły o ścianę. Rozejrzał się po pokoju i od razu zauważył szczupłą blondynkę leżącą bezwładnie na wielkim łóżku z baldachimem. Podbiegł do niej i dokonał oględzin. Nastolatka była blada jak ściana, cały kolor odpłynął z jej policzków.
− Olivia, spójrz na mnie! Otwórz oczy! – krzyknął, klepiąc ją po twarzy, mając nadzieję, że to ją otrzeźwi. Obok niej na pogniecionej pościeli leżało puste pudełko po lekach nasennych. Kilka tabletek zabłąkało się na białym prześcieradle. – Olivia, coś ty zrobiła?
Przyłożył dwa palce do szyi dziewczyny – tętno było słabe, ale wyczuwalne. Nie wiedział, ile czasu minęło, od kiedy wzięła leki, ale nie miał sposobności się nad tym zastanawiać. Wziął ją na ręce i czym prędzej wszedł do przylegającej do jej sypialni łazienki. Odkręcił zimną wodę pod prysznicem i wszedł z dziewczyną pod strumień, cały czas starając się ją ocucić. Poczuł, że Olivia zaczyna lekko reagować, więc nie było czasu do stracenia – spróbował wywołać u niej wymioty, mając nadzieję, że dzięki temu zwróci leki, które jeszcze nie zdążyły wchłonąć do organizmu.
Olivią wstrząsnęły torsje. Była słaba i gdyby jej nie trzymał, zapewne przewróciłaby się na mokrej łazienkowej posadzce. Po jakimś czasie otworzyła jednak oczy i kiedy w końcu zrozumiała, co się stało i kto przy niej jest, rozpłakała się rzewnie, osuwając się na mokre kafelki. Marcus przysiadł razem z nią, trzymając ją mocno i bojąc się ją puszczać, bo wpadła w prawdziwy atak rozpaczy.
− Po co to zrobiłeś? – zapytała ledwo słyszalnie przez ochrypły głos, szum wody z prysznica i łzy. – Trzeba było pozwolić mi umrzeć.

***

Kiedy Anita Vidal przeczytała artykuł w Luz del Norte, poczuła ogromny gniew. Już dawno się tak nie czuła. Od kiedy wytrzeźwiała i chodziła na terapię, nauczyła się chwytać dzień, doceniać życie i drugiego człowieka, a złość i furię rezerwowała tylko dla dyrektora Pereza. Nie mogła jednak przejść obojętnie wobec artykułu, który napisała jej dawna sąsiadka. Nie tylko dlatego że był on krzywdzący, nie tylko dlatego, że naruszał prywatność Victorii Diaz i świętość grupy wsparcia, ale też dlatego, że sama była kiedyś w podobnym położeniu, kiedy to Silvia Guzman wyjawiła całej okolicy jej zamach na życie córki, oprawiając go intymnymi zdjęciami z miejsca zdarzenia. I również dlatego, że pod wieloma względami utożsamiała się z Victorią, swoją koleżanką z grupy Girl Power, sama mając chorobę dwubiegunową.
Zapukała do drzwi Guzmanów dość mocno, z niecierpliwością czekając, aż ktoś otworzy jej drzwi. Chwilę później usłyszała jakieś wrzaski dochodzące z wewnątrz, po czym drzwi otworzył jej Jordan. Na widok Anity złość na jego twarzy ustąpiła zdumieniu.
− Cześć. Jest mama? – zapytała grzecznie Anita, siląc się na uśmiech.
Przepuścił ją w drzwiach, domyślając się, co jest powodem jej wizyty. Sam nie przeczytał artykułu do końca, zbyt był wściekły, choć nawet nie znał Victorii de Reverte. Poznał jednak jej męża, który pomimo swoich dziwactw wydawał się być w porządku gościem. Tak czy siak nikt nie zasłużył na to, by wywlekać jego prywatne sprawy i osobiste uczucia na łamach jakiegoś podrzędnego pisma.
− Ach, to ty. Myślałam, że to kurier. Pomyliłaś adresy? – Silvia spojrzała od niechcenia na swojego gościa, który stanął w progu jej nieskazitelnie czystej kuchni. – Twój były mąż mieszka po drugiej stronie ulicy ze swoją narzeczoną.
− Boże, mamo, mogłabyś czasem ugryźć się w język? – Jordi nie mógł się powstrzymać, by nie zwrócić Silvii uwagi. Te przytyki do Basty’ego i Anity były nie tylko krzywdzące, ale robiły się już nudne.
Silvia nic nie odpowiedziała, zamiast tego założyła ręce na piersi i z wyniosłą miną czekała, co powie jej Anita. Vidal rzuciła na kuchenny blat ostatnie wydanie Luz del Norte.
− Nawet jak na ciebie to zagrywka poniżej pasa. Zdajesz sobie sprawę, że te wyznania miały zostać pomiędzy członkiniami grupy wsparcia? Czy wiesz, jakie to trudne mówić o swoich najgorszych przeżyciach i obawach? Jakbyś się poczuła, gdyby ktoś podsłuchał twoje intymne rozmowy, nagrał je i puścił w telewizji?
− Nie wiem, o czym mówisz, Ani. Jestem dziennikarką, piszę o tym, o czym ludzie chcą czytać. A tak się złożyło, że Victoria Diaz de Reverte jest niepoczytalna i prawdopodobnie ma podobne skłonności co jej pomylona matka. Nie mogłam przejść obojętnie wobec tej historii jako zatroskana obywatelka. – Silvia wyrecytowała, jakby nauczyła się tych słów na pamięć. – Ktoś taki jak ona nie powinien zasiadać w ratuszu Valle de Sombras.
− Nie tobie o tym decydować.
− Być może, ale to moim moralnym obowiązkiem było poinformowanie społeczności o tym, kim jest Victoria Diaz.
− Kto dostarczył ci materiał? Wiedziałaś, skąd pochodzi? – Cząstka Anity bardzo chciała wierzyć, że Silvia nie miała pojęcia o grupie wsparcia.
− Nie wyjawiam moich źródeł. Informator chciał pozostać anonimowy. – Po słowach matki Jordan prychnął. – A ty chyba powinieneś być w szkole? – zwróciła się do niego, a on nie miał nawet siły oponować. Chwycił plecak i wyszedł, trzaskając drzwiami.
− Nie zwracaj się tak do niego – powiedziała Anita, czując silny instynkt opiekuńczy wobec młodego Guzmana. – Jakby był jakimś obcym dzieciakiem, który tylko nocuje u ciebie w domu.
− Cóż, ostatnio nawet tego nie robi, ale to chyba nie jest twoja sprawa, prawda? Może dla odmiany zajęłabyś się własnymi dziećmi, a nie próbujesz uczyć mnie metod wychowawczych. No tak, zapomniałam… twoje dzieci nie chcą cię znać – dodała złośliwie, powodując rumieniec wstydu na twarzy Anity Vidal. – Powiedziałaś swoje, wyraziłaś opinię, a teraz, z łaski swojej, opuść mój dom, bo wezwę policję.
− Proszę bardzo. – Anita uśmiechnęła się lekko. – Nie mogę uwierzyć, że jesteś tak zaślepiona karierą i robieniem z wszystkiego sensacji, że nie zwracasz uwagi na uczucia innych ludzi. – Vidal pokręciła głową, czując, że może w jakiś sposób uda jej się przemówić dawnej znajomej do rozsądku. – Mnie też kiedyś to zrobiłaś, pamiętasz? Zamieniłaś życie Basty’ego i moich dzieci w piekło, opisując naszą historię w bardzo żywy sposób. Dlatego przyszłam tutaj, by z tobą porozmawiać, by spróbować do ciebie dotrzeć. – Anita westchnęła ciężko. Nigdy specjalnie za sobą nie przepadały, ale nie były śmiertelnymi wrogami. Gdzieś głęboko w Silvii żyła jeszcze idealistka, którą znała z młodości. − Wiesz, że ja też na to choruję? Na ChAD.
− Tak to się teraz nazywa? Chęć zabicia własnego dziecka zwalasz na chorobę dwubiegunową? – Silvia poczuła, że gotuje się z wściekłości. Nie mogła uwierzyć, że spośród wszystkich ludzi to Anita Vidal prawiła jej wykłady.
− Próbuję ci tylko powiedzieć, że nie musisz tego robić. Wiem, co teraz czujesz. Wiem, że jest ci ciężko po śmierci Franklina…
− Nie waż się wymawiać imienia mojego syna. – Właścicielka domu podniosła głos, celując w Anitę oskarżycielsko palcem. – Wiesz, co ja czuję? TY? – Roześmiała się kpiąco, a w jej oczach pojawiły się łzy wściekłości. – Mój syn zginął w wypadku. Nie ma go. Nie żyje i nigdy już go nie zobaczę. Ty byłaś skłonna sama zabić własną córkę. I jestem pewna, że gdybyś miała okazję, próbowałabyś tego samego z Felixem. Więc nie mów mi, że wiesz, co czuję, bo nie masz o tym zielonego pojęcia. – Silvia wzniosła oczy do sufitu, jakby chciała powstrzymać łzy napływające jej do oczu. – Nie jesteśmy takie same, Anito, nigdy nie byłyśmy i nie będziemy. Więc wynoś się z mojego domu i przestań wtrącać się w moje życie. Przestań mącić w głowach Jordi’emu i Neli. Myślisz, że nie wiem, co robisz?
− Co takiego robię? – Anita dała za wygraną, widząc ból malujący się na twarzy pani Olmedo de Guzman. Widocznie musiała to z siebie wyrzucić.
− Nastawiasz ich przeciwko mnie. Zachęcasz Jordana, żeby został jakimś grajkiem w nocnym klubie, zamiast żeby przyłożył się do nauki i coś w życiu osiągnął. Skoro nie możesz widywać własnych dzieci, próbujesz kontrolować moje. Nie uda ci się to. Wróć tam, skąd przyszłaś i zostaw moją rodzinę w spokoju. Wszystkim jest bez ciebie dużo lepiej, nie widzisz tego? Jesteś toksyczna.
− Dobrze, Silvio. Pójdę. Ale nie zwalaj swoich uczuć do mnie i swojej frustracji i cierpienia po śmierci syna na Jordana i Nelę. Nie zasłużyli na to, byś tak ich traktowała.
− Wynoś się.
Vidal pokiwała tylko głową i opuściła dom Guzmanów. Zatrzymała się przed furtką, oddychając głęboko. Spojrzała na dom po drugiej stronie ulicy – nic się nie zmieniło. Ogródek był nadal bujny i zapuszczony, bo taki właśnie podobał się Elli. Okno na piętrze było uchylone, ale nie zobaczyła w nim swojego syna, jak zapewne miała nadzieję.
− Pewnie pojechali już do szkoły. – Jordan wyrwał ją z rozmyślań. Wzdrygnęła się, zdając sobie sprawę, że cały czas był pod domem, zapewne słysząc każde słowo Silvii. – Basty dał dzieciakom szlaban i odwozi ich sam, żeby nigdzie się nie szwendały.
Anita pokiwała głową. Była lekko roztrzęsiona po kłótni z Silvią. Kobieta wypomniała jej błędy, o których nigdy nie będzie w stanie zapomnieć.
− Chodź, odprowadzę cię do szkoły – zaproponowała Anita, a on lekko się skrzywił. Miał ochotę zwiać z paru lekcji, tym bardziej że ojca nie było w domu i nie mógł go przypilnować, a matka ewidentnie miała gdzieś, co robił jej syn. Musiała to wyczuć, bo dodała: – Skończ z tymi wagarami, Jordi. Nie widzisz, że wyrządzasz krzywdę tylko sobie a nie im?
Nie było sensu się z nią kłócić, była w końcu nauczycielką. Wywrócił tylko oczami w swoim stylu i powlókł się za nią w stronę szkoły. Anita może nie była najlepszą matką, miała swoje na sumieniu, ale bardzo starała się zmienić i wyjść na prostą. Dla swoich dzieci zrobiłaby wszystko.

***

Quen Ibarra nie wierzył w Boga. Świadomość, że mogło istnieć jakieś bóstwo, jakaś wyższa siła, która stworzyła człowieka na swoje podobieństwo tylko po to, by móc potem się nad nim znęcać, zsyłać wszelkie nieszczęścia, była po prostu śmieszna. Jeśli Bóg naprawdę istniał, to musiał być niezłym sadystą i pewnie śmiał się w głos, podziwiając swoje dzieło. Chyba bardziej nie mógł go pogrążyć.
W ciągu zaledwie kilku miesięcy Enrique dowiedział się, że wszyscy bliscy go okłamywali, jego rodzice nie byli biologicznymi rodzicami, a raczej kupili sobie dziecko od Fernanda Barosso w zamian za swoją lojalność. Jego przyjaciele byli w ogromnym niebezpieczeństwie w związku ze zbliżającą się wojną karteli i wałęsającymi się po mieście przestępcami i niedługo każdy z nich mógł podzielić los Roque. Na dodatek jego wuj z piekła rodem został burmistrzem sąsiedniej miejscowości, wyraźnie miał chrapkę na dziewczynę, która mu się podobała, no i nasłał na niego swojego zbira, by porachował mu wszystkie kości dłoni, niszcząc tym samym potencjalną karierę sportową i artystyczną. Marzenia Quena legły w gruzach, ale kiedy już zaczął odnajdować się w nowej sytuacji i nawet się z nią oswajać, jego ojciec adopcyjny został skazany na trzy lata pozbawienia wolności. Enrique czuł, że tym razem się z tego nie wygrzebie. Dzięki długiemu językowi Ignacia Fernandeza cała szkoła i tak już trąbiła, że Ibarrowie nie są prawdziwymi rodzicami Quena, ale szkolny chuligan dopiero teraz będzie miał używanie. Jakby na to nie patrzeć, Enrique był synem mordercy, taka łatka przylgnie do niego do końca życia. Cała sprawa Rafaela musiała wypłynąć akurat tuż przed Świętem Żałożyciela, czyli jego przodka. Mieszkańcy Pueblo de Luz nie byli zadowoleni, delikatnie mówiąc. Byli wściekli i nastolatek nie mógł ich za to winić.
Mógł tylko rozmyślać bezustannie, tworząc najczarniejsze scenariusze. Nie chciał z nikim rozmawiać, nieodebrane połączenia i powiadomienia z mediów społecznościowych irytowały go do tego stopnia, że całkowicie wyłączył komórkę. Nie miał też ochoty iść do szkoły, więc cały wtorek przesiedział na hacjendzie El Tesoro, która stała się jego tymczasowym domem. Ofelia trzymała się całkiem nieźle, miała głowę na karku i między załatwianiem formalności i sądowej dokumentacji, nie zapominała o pracy. Szczerze mówiąc, Quenowi wszystko było jedno, gdzie będą nocować − jego dom już od dawna wydawał mu się obcy i zaczynał wątpić, by kiedykolwiek mógł znaleźć swoje miejsce. El Tesoro było piękne i kiedy obserwował zachodzące słońce, siedząc na wzgórzu, z dala od wścibskiej Astrid i Prudencji wmuszającej w niego obiad, pomyślał, że chociaż ten skrawek ziemi zdaje się oderwany od wszelkich cierpień i złego, a przynajmniej tak było w tym momencie.
− Zamierzasz się zagłodzić? – Usłyszał głos Huga Delgado i podskoczył w miejscu, bo nie spodziewał się tutaj nikogo. Ta część wzgórza była dość odseparowana i dawała poczucie bezpieczeństwa. – Nędzna śmierć.
− Czego chcesz? – zapytał Quen od niechcenia, nie czując się w nastroju do rozmowy, a tym bardziej kłótni. – Nie chcę słuchać wykładów w stylu „wszystko będzie dobrze”. Nie będzie i obaj dobrze o tym wiemy.
− Masz rację, nie zamierzam opowiadać ci bajek. – Hugo uniósł dłonie, jakby chciał zasygnalizować, że nie po to tu przyszedł. Przysiadł koło nastolatka, a Quen ze zdumieniem stwierdził, że wcale mu to nie przeszkadza. Nawet za nim tęsknił, choć wolał tego nie pokazywać. – Jest do bani i pewnie jeszcze długo będzie. W szkole nie dadzą ci żyć, gazety będą się nad tym rozpisywać, pomnik na Rynku Głównym pewnie będzie musiał zostać ogrodzony, żeby ludzie go nie demolowali…
− Dzięki za pociechę – rzucił z sarkazmem siedemnastolatek.
− Ale w końcu im przejdzie. Jak ze wszystkim. W tym miejscu co rusz ktoś popełnia błąd, jakieś przestępstwo albo zwykłe faux pas. Brak kultury i nieumiejętność zachowania zasad savoir vivre’u burzy tutejszych ludzi bardziej niż mord w biały dzień.
Quen nic nie powiedział. Było sporo racji w słowach Delgado, ale łatwo było mu mówić, bo to nie jego ojciec poszedł siedzieć. Rafael, który przez lata wydawał się człowiekiem sprawiedliwym, miał wielu wrogów w więzieniu stanowym Monterrey. Niektórzy siedzieli tam między innymi za jego sprawą, a to nie wróżyło nic dobrego. Ibarra nie nadawał się do więzienia. Był zbyt porządny. I to Quena martwiło najbardziej. Zamyślił się i nieopatrznie złamał w lewej dłoni zabłąkaną gałązkę, którą obracał jak pędzlem. Syknął z bólu.
− Nie poprawia się? – zapytał zatroskany Hugo.
− A co cię to obchodzi? Odszedłeś, prawda? Nie jesteś już moim ochroniarzem. Wracaj do swojego kochanego Nanda. Może podrzucisz mu jakieś niemowlaki, żeby mógł je sprzedać na czarnym rynku albo spić ich krew w jakimś satanistycznym obrządku.
Hugo nie zraził się słowami nastolatka. Wydawało się, że celowo próbuje wszcząć kłótnię i go od siebie oddalić.
− Musiałem odejść i myślę, że podświadomie zdajesz sobie z tego sprawę. Muszę mieć oko na Nanda. On jest… − Delgado nie wiedział, co właściwie chce powiedzieć. Nieprzewidywalny? Psychicznie chory? Zły do szpiku kości? Był wściekły na Fernanda zupełnie z innych powodów. – Zaufaj mi. Nikt nad nim nie zapanuje tak jak ja.
− Masz duże mniemanie o sobie. – Quen prychnął i wyrzucił gałązkę, rozcierając obolałą dłoń. – Skoro tak twierdzisz.
− Hej, młody. – Hugo szturchnął go ramieniem, by na niego spojrzał. – To nie jest twoja wina.
− Nic takiego nie powiedziałem.
− Ale wiem, o czym myślisz. Wydaje ci się, że gdybyś nie zrobił Fernandowi awantury, że gdybyś nie przelał tej brudnej forsy, zostawiając Barosso bez jego środków, nie uwziąłby się tak na Rafaela. Nie ma sensu się tym zadręczać. – Delgado miał nadzieję, że te słowa trafią do nastolatka. Nic z tego wszystkiego nie było jego winą. Jedyne, czego był winnym, to urodzenie się jako syn Conrada Saverina, ale o tym przecież nie wiedział. – On i tak postawiłby na swoim. Pozbył się Rafaela, bo nie był mu już potrzebny. A Rafa sam popełnił kilka błędów, których teraz pewnie żałuje.
− Pewnie podłoży coś w naszym domu i prokurator Juarez dorzuci mu kilka lat. Barosso tak właśnie działa, prawda? Manipuluje dowodami, zabija niewinnych, jak tego chłopaka, Guillerma Alanisa. Wybory też sfałszował, jestem tego pewien.
− Nie pozwolę, żeby próbował czegoś więcej, zaufaj mi. – Hugo dał mu słowo honoru. Jeśli Barosso miał zamiar jeszcze bardziej uprzykrzyć życie Enrique, nie zamierzał siedzieć z założonymi rękami. Za bardzo mu na tym dzieciaku zależało. – Spójrz na pozytywy – odezwał się po chwili, a Ibarra spojrzał na niego jak na idiotę. – Przez najbliższy czas będziesz mieszkał na El Tesoro…
− No i? Myślisz, że to takie fajne, kiedy ciotka, którą ledwo znasz wmusza w ciebie obrzydliwą zupę pieczarkową, a kuzynka, która uczyła cię zakładać kondomy na banany, co samo w sobie jest żenujące, wypytuje się co chwilę, jak się czujesz? – Quen skrzywił się, bo od kiedy pojawił się w El Tesoro z matką, dopiero teraz miał chwilę dla siebie.
− Nie – odparł szczerze Hugo, ale na jego twarzy zaraz potem pojawił się złośliwy uśmieszek. – Ale przynajmniej jesteś blisko swojej dziewczyny.
− Co? Dziewczyny? Jakiej dziewczyny? Ja nie mam dziewczyny, Carolina nie jest moją dziewczyną. – Spalił buraka, czego nie dało się nie zauważyć, a efekt został spotęgowany przez promienie zachodzącego słońca, które padały na zachodnią część wzgórza.
− Uroczo się jąkasz. – Delgado nie byłby sobą, gdyby mu nie dopiekł. – Widziałem was na tej potańcówce. Cały się pociłeś ze stresu.
− No bo wcale nie chciałem jej zapraszać, to ten głupi Jordi mnie wmanewrował! – usprawiedliwił się Quen, co nie było do końca zgodne z prawdą, bo chciał iść na imprezę z Caroliną, tylko miał zbyt mało pewności siebie.
− Yhmm. – Hugo zgodził się dla świętego spokoju.
Wzmianka o kuzynie Ibarry spowodowała, że nieco się zamyślił. Mody Guzman był podejrzliwy i nie podobało mu się, że zdawał się wiedzieć więcej niż powinien. Nie wiedział tylko, czy rzeczywiście Jordan dysponował jakimiś informacjami na jego temat czy może tylko był dobrym obserwatorem i miał świetną intuicję.
Siedzieli na wzgórzu w ciszy i wydawało się, że wszystko między nimi wróciło do normy. Ale Quen, mimo że obiecał Julianowi, nie był w stanie ukrywać przed Hugiem ważnych informacji. Delgado nadal nie wiedział, że jego ojciec był chory, a powinien. Nikt nie powinien ukrywać czegoś takiego przed dziećmi. On sam bardzo cierpiał, kiedy dowiedział się prawdy o swojej adopcji. Dużo lepiej zniósłby to, gdyby ktoś szczerze z nim porozmawiał. Za bardzo lubił Huga, by pozwolić mu, aby przechodził przez to samo. Przyjaciele powinni mówić sobie takie rzeczy.
− Hugo – odezwał się nieśmiało, a brunet spojrzał na niego z zaciekawieniem. – On jest chory.
− Kto? Rafael? Wszystko z nim będzie dobrze, zobaczysz. – Delgado machnął ręką, ale spoważniał, kiedy Ibarra pokręcił głową.
− Twój tata. Camilo ma marskość wątroby. Nie wygląda to dobrze. Nie mówi wam, bo nie chce was martwić. – Zanim Hugo zdążył przetrawić tę informację, dodał: − Dowiedziałem się przypadkiem, widziałem go w szpitalu. Myślę, że powinieneś z nim pogadać.
− Skąd…?
− Nieważne. Nie powinien przechodzić przez to sam. Obiecaj, że nie zrobisz awantury!
Ostatnie słowa Quen musiał dodać, bo Hugo już wstawał z miejsca, otrzepując jeansy z trawy.
− Ja i awantura? Nie, mój drogi, ja zrobię porządną jatkę.

***

O tej porze klinika Valle de Sombras świeciła pustkami. Miła odmiana od ostatnich wydarzeń – chorób, wypadków, katastrof. Izba przyjęć była cicha i tylko pojedyncze pielęgniarki i lekarze byli widoczni na korytarzach. Hugo znał te korytarze na pamięć. Bywał w tym miejscu niezliczoną ilość razy i zawsze łatał go doktor Juarez, Julian lub pielęgniarka Dolores. Jego szpitalna kartoteka była prawdopodobnie grubości wszystkich pacjentów razem wziętych. Mógł zginąć wiele razy i często żałował, że tak się nie stało. Teraz miał jednak wrażenie, że los kopnął go w dupsko i postanowił zagrać mu na nosie, zabierając mu ojca.
− Tu jesteś. – Nie zamierzał bawić się w grzeczności. Kiedy zobaczył biały kitel i bujną czuprynę doktora Sergia Sotomayora, zamachnął się i wymierzył mu policzek. Mógł użyć pięści, ale miał ochotę go upokorzyć. W ten sposób zaboli bardziej. – Chyba o czymś zapomniałeś.
− Ciebie też miło widzieć. Można wiedzieć, czym sobie zasłużyłem? – Sergio potarł czerwony policzek, krzywiąc się z bólu. Był pewien, że został mu na twarzy odcisk dłoni byłego szwagra.
− Jeszcze pytasz? – Hugo prychnął. – Od jak dawna wiesz, że mój ojciec umiera? Na tyle długo, że zleciłeś sobie badania, by sprawdzić, czy możesz być dawcą wątroby?
− Nie do mnie należy informowanie ciebie o stanie zdrowia Camila. Nie jestem jego lekarzem. To on powinien porozmawiać z tobą i Norrie.
− gów*o prawda. Jeśli mój ojciec choruje, lub ktokolwiek inny z mojej rodziny, przychodzisz z tym do mnie, jasne? – Hugo dźgnął Sergia palcem wskazującym w pierś.
Tej zniewagi Sotomayor nie mógł już wytrzymać, więc odepchnął dłoń Delgado i wpatrzył się w niego z niesmakiem.
− Włamałeś się do bazy danych? Sprawdziłeś wyniki badań Camila? Dlaczego mam wrażenie, że nie poszedłeś z nim porozmawiać, tylko od razu wparowałeś tutaj?
− Wiem o wszystkim od Dolores, to przyjaciółka. Poza tym znam jej hasło, nie było trudno wszystko sprawdzić. Coś ty sobie do cholery myślał? Że wjedziesz jak rycerz na białym koniu, dasz kawałek swojej pięknej zdrowej wątroby i wszyscy zapomną o tym jakim sukinsynem byłeś kiedyś? Miałeś w ogóle zamiar mnie poinformować o chorobie ojca czy był to nic nieznaczący szczegół w twoim planie wygrania ręki Ariany Santiago?
− Co ty pieprzysz, Hugo, co do tego ma Ariana? – Sergio włożył dłonie do kieszeni kitla, marszcząc ciemne brwi. – Ona nic nie wie. Camilo nie chciał, żebym mówił komukolwiek.
− Jakże wygodnie. – Hugo zaśmiał się, odwracając od niego wzrok.
Tak naprawdę nie był na niego zły, ale był jedyną osobą, którą zastał w szpitalu, a którą mógł w jakiś sposób obwinić za alkoholizm Camila i za to, co go w końcu spotkało. Musiał wyrzucić z siebie frustrację i padło na Sergia. Gadał bez sensu, ale nie mógł przestać, bo desperacko potrzebował kogoś obwinić. Ktoś musiał ponieść za to wszystko karę. Bo dlaczego spotykało to tak dobrego człowieka jak Camilo?
− Nie będziesz bohaterem. Nie dam ci tej satysfakcji. Ruszaj się.
− Dokąd? – Sergio westchnął, dając za wygraną. Pielęgniarka Clementina wyciągała szyję z recepcji, by usłyszeć, o czym rozmawiają, ale Dolores ją powstrzymała.
− Zbadasz mi krew. Sprawdzimy, czy mogę być dawcą. No dalej! – Popchnął Sotomayora w stronę pokoju zabiegowego, a ten poszedł tam, nie mając siły się kłócić.
− Nie możesz. Na początku roku miałeś operację, dziesięciomilimetrowy nabój omal nie rozerwał ci wątroby, Vazquez z trudem ocalił ci śledzionę.
− Z łatwością sobie poradził, to dla niego nie pierwszyzna. Mam się martwić, że znasz moją kartę medyczną na pamięć?
− Zanim się przebadałem, sprawdziłem, bo wiedziałem, że dokładnie tak zareagujesz. I Camilo też to wiedział. – Sergio nie miał już siły, racjonalne argumenty nie docierały do syna Angarano. – Powiem jaśniej – nie możesz być dawcą.
− Zamknij się i łap za strzykawkę, pobierzesz mi krew. – Hugo usiadł na krześle i sam zacisnął sobie opaskę na ramieniu, zaciskając kilka razy pięść, by uwidocznić żyły.
− Od tego są pielęgniarki.
− Patrzcie tylko, pan wielki lekarz boi się igieł czy może nie potrafi wykonać prostej czynności? Nie mów, że na studiach nie uczą was pobierać krwi? A na tym twoim stypendium dla wybrańców w Europie to co robiliście? Zjeżdżaliście na sankach? Och tak, ja też się dokształciłem, doktorku – dodał złośliwie, widząc uniesione ze zdumienia brwi Sergia. Sotomayor zacisnął zęby i włożył czyste rękawiczki. – Zuch chłopak.
Nagle do zabiegowego weszła Ariana, ze zdumieniem omiatając wzrokiem dwóch mężczyzn, którzy bawili się w doktora i pacjenta.
– Mówiłeś, że masz nocny dyżur, więc przyniosłam ci coś do jedzenia – wyjaśniła swoją obecność w szpitalu, po czym musiała zapytać: − Co wy tu właściwie robicie?
− Sergio pobiera mi krew, żeby sprawdzić, czy mogę być dawcą wątroby dla mojego umierającego ojca. Co cię tak dziwi? – Cała złość, która wzbierała w Hugu od momentu, kiedy dowiedział się o chorobie ojca, teraz osiągnęła apogeum. Przelał na Arianę wszystkie swoje poprzednie żale związane z jej książką, nie mogąc się powstrzymać.
− C-co? Camilo… umiera? – zapytała, nagle blednąc i chwiejąc się w miejscu.
− Nie udawaj, że nie wiesz. Jesteś tak wścibska, że musiałaś wszystko wyniuchać. – Delgado nie dał się zwieść jej zrozpaczonej minie. Pewnie tylko udawała. Jak zwykle zresztą.
− Przepraszam, Camilo nie chciał, bym komukolwiek mówił – usprawiedliwił się Sergio, odwracając się w stronę swojej dziewczyny, co spowodowało, że wbił głębiej igłę, którą pobierał krew Huga dla świętego spokoju.
− Uważaj z tą igłą, przeklęty konowale! – jęknął Hugo, ze złością odpychając Sergia i dokańczając pobieranie krwi samemu. Sotomayor miał taką minę, że Delgado zapragnął uderzyć go raz jeszcze. – Tylko mi się nie waż mówić, że mam przytrzymać mocno przez pięć minut, żeby nie było siniaka, bo przysięgam na moją zmarłą matkę…
− Dlaczego? Jak? Co mu jest? – Ariana jakby w ogóle ich nie słuchała. Usiadła na wolnym stołku, co nie było dobrym pomysłem, bo było to akurat siedzisko obrotowe i jeszcze bardziej zakręciło jej się w głowie.
− Marskość wątroby. Podobno – wyjaśnił Hugo, mrużąc podejrzliwie oczy. – Serio nie wiedziałaś?
− A niby skąd? – W oczach Santiago pojawiły się łzy. – Widziałam go u hepatologa parę miesięcy temu, ale mówił, że to rutynowe badania. O Boże. – Ukryła twarz w dłoniach, a zaraz potem zerwała się z miejsca. – Mnie też zbadaj, może będę mogła być dawcą.
− Można tak? – Hugo popatrzył na Sergia niepewnie, ale nie czekając na odpowiedź, sam pokręcił głową. – Ogarnij się, gringa, masz anemię i w ogóle jesteś jakaś chorowita. Mój ojciec musi dostać zdrową wątrobę, a kto tam wie, czym ty doprawiasz swoje wnętrzności.
− Sugerujesz, że nadużywam alkoholu? – Ariana bardziej niż na oburzoną, wyglądała na przerażoną. Ostatnio wypiła lampkę wina i zaczęła w głowie analizować, czy mogło to wpłynąć na jej możliwość bycia potencjalnym dawcą dla Camila.
− No nie wiem, skoro mieszkasz z nim – wskazał na Sergia – to nic mnie nie zdziwi.
− Dobrze, Hugo, chyba już czas skończyć z tymi złośliwościami. – Ortopeda poprawił z godnością kitel, jakby chciał dodać sobie powagi, po czym umieścił próbki krwi Huga w specjalnie przygotowanym do tego pojemniku i zawołał pielęgniarkę, by zabrała go do laboratorium.
− Kiedy ja jeszcze na dobre nie zacząłem.
− Kiedy będziemy wiedzieć, czy Hugo może zostać dawcą? – zapytała Ariana, już nieco uspokojona, ale nadal blada.
− Już wiemy, ale Hugo nie da sobie przemówić do rozsądku i kazał mi się przebadać mimo wszystko. Hugo nie może być dawcą. Ale ja mogę – dodał po chwili, kładąc swojej dziewczynie dłonie na ramionach.
Ariana rozpłakała się, nie wiedzieć czy z ulgi czy ze szczęścia, czy może ze strachu, że jej chłopakowi coś się stanie podczas zabiegu. A Hugo przypatrywał się im w ciszy, ale w końcu nie wytrzymał i roześmiał się głośno. Może to adrenalina powoli z niego ulatywała, może to reakcja na stres, sam nie wiedział. Ale w tej chwili oboje wydali mu się tak żałośni, jak jeszcze nigdy wcześniej.
− Co jest? – Ariana otarła łzy, patrząc na Delgado z niezrozumiałym wyrazem twarzy.
− Więc to jest twój plan? Miałem rację? – Hugo zwrócił się bezpośrednio do byłego szwagra. – Myślisz, że podarujesz Camilowi kawałek wątróbki, a gringa zapomni o Harcerzyku i rzuci ci się w ramiona z dozgonną wdzięcznością i będziecie żyli długo i szczęśliwie?
− Czasem potrafisz być dupkiem, wiesz o tym? – Sergio przeczesał włosy palcami. Westchnął, jakby modlił się o cierpliwość, i spojrzał z wyższością na Delgado. Tak samo patrzył na niego wiele lat temu, kiedy pierwszy raz zaczął spotykać się z jego siostrą. Wtedy też traktował go protekcjonalnie.
− Bawcie się dalej, gołąbeczki, ja znikam – oświadczył brunet, chwytając skórzaną kurtkę i zarzucając ją sobie na ramię.
Ariana dopadła go na końcu korytarza. Czuła, że może był to moment, w którym mogliby się pojednać i zapomnieć o wszelkich nieporozumieniach związanych z jej książką i jego wizerunkiem. Na chwilę zapomniała też o wszystkim, co powiedział jej Jordi i co sprawiło, że zwątpiła w uczciwość Huga Delgado. Dotąd znała go jako faceta pakującego się w kłopoty i mającego ze wszystkimi na pieńku, ale też takiego, który mimo wszystko był dobrym człowiekiem. Liczyła, że choroba Camila ich do siebie ponownie zbliży i będą mogli znów być przyjaciółmi.
− Czego chcesz? Nie mam ochoty na kłótnie – mruknął tylko Delgado, wciskając uparcie guzik od windy, by pospieszyć ją. Chciał jak najszybciej opuścić to miejsce.
− Ja też nie. Chciałam tylko zapytać, czy między nami wszystko okej. Sergio może być dawcą, jest nadzieja dla Camila. Wszystko się ułoży. – Ariana przywołała na twarz szeroki uśmiech, który jednak nie obejmował jej smutnych oczu. Zupełnie jakby próbowała samą siebie o tym przekonać.
Hugo zdusił w sobie ochotę, by ją przytulić i powiedzieć jej, że wszystko będzie dobrze. Zamiast tego postanowił brutalnie sprowadzić ją na ziemię.
− Jeśli tak sądzisz, to okłamujesz samą siebie – powiedział, raz jeszcze przywołując windę. − Jesteś głupsza niż myślałem, gringa.
Już po raz drugi w ostatnich dniach ktoś nazwał ją głupią. Najpierw była to Eva, teraz Hugo – dwie osoby, które zawsze były szczere lub przynajmniej mówiły jej to, co myślą. Może mieli rację. Może była głupią gęsią, która próbuje upatrywać pozytywnych stron tam, gdzie ich nie było. Spuściła głowę, nie wiedząc, co jeszcze może powiedzieć. Winda otworzyła się i Hugo wsiadł do niej, wciskając parter.
− Dam ci dobrą radę – odezwał się jeszcze, zanim drzwi się zasunęły. – Szczęścia trzeba szukać, a nie czekać, aż samo cię znajdzie. Och i jakbyś jeszcze nie wiedziała – dodał szybko, bo drzwi powoli się zamykały – Lucas nie wyjechał do Waszyngtonu. Został uprowadzony przez kartel. Pewnie dlatego, nie miał czasu odpisywać na twoje wiadomości.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3493
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:38:13 30-04-23    Temat postu:

Temporada III C 117
Emma/ Louise/Thomas/Fabrico/Emily/Rosie/Soleil
Oddechem łaskotała jego szyję. Oderwał wzrok od panoramy miasta i popatrzył na śpiącą w jego ramionach kobietę. Emily przerzuciła nogi przez jego uda, objęła go w pasie i zasnęła. Nie podała mu adresu więc nie mógł odwieźć jej do domu. Nie miał pojęcia gdzie mieszka. Kierowca zrobił już trzecie kółko.
— Jedź do hotelu Severina — polecił. Nie było sensu jeździć w kółko po mieście. To właśnie tam Fabricio szybko i sprawnie wynajął jeden z apartamentów i zaniósł śpiącą kobietę na górę. Emily była zaskakująco lekka. Ostrożnie ułożył ją na łóżku i ściągnął z jej stóp buty. Położył się obok niej. Była ładną kobietą, która jak podejrzewał była z jego rocznika lub młodsza. Była blondynką o długich rzęsach i ciemnych oczach w które wpatrywał się przez cały wieczór słuchając jej opowieści o szkockiej lasach. W głowie porządkował fakty o pięknej agentce, która wtuliła się w jego bok. Cholera, pomyślał. Byłby dużo prościej gdyby ojca ścigała gruba, stara i brzydka a nie śliczna jak z obrazka kobieta, której akcent sugerował, że pochodzi z wyższych sfer. Byłby prościej gdyby była brzydka, pomyślał ponownie przytulając ją do swojego boku. Był w kropce. Mógł zadzwonić do ojca, ale co wtedy? Fausto Guerra przyśle zabójcę który upozoruje wypadek? Ledwie ją znał, ale nie chciał żeby spotkała ją krzywda. Poruszyła się u jego boku i uniosła do góry głowę z jego piersi. Popatrzyła na niego zaspanymi ciemnymi oczami.
— Dzień dobry śpiąca królewno — odezwał się pierwszy. Zdezorientowana usiadła na łóżku i rozejrzała się dookoła.
— Gdzie ja jestem? — zapytała go.
— W hotelu — odpowiedział jej zgodnie z prawdą. Usiadł na za jej plecami. — Zasnęłaś w aucie a ja przywiozłem cię tutaj żeby cię zbałamucić. — gwałtownie odwróciła do tyłu głowę i spojrzała na niego płonącym wzrokiem. Parsknął śmiechem. — Spokojnie przywiozłem cię tutaj bo zasnęłaś w samochodzie a ja nie wiem gdzie mieszkasz.
— Dlaczego nie zabrałeś mnie do siebie tylko do pięciogwiazdkowego hotelu?
— Dlatego, że skarbie znamy się za krótko żebym podawał ci mój adres — odpowiedział. Podejrzewał że agentka zna jego domowy adres, ale droczenie się z nią było dużo zabawniejsze. — Zamówię coś do jedzenia — odwrócił się i sięgnął po słuchawkę telefonu.
— Nie kłopocz się — odezwała się po chwili wstając z łóżka — Powinnam już iść.
— Doba hotelowa kończy się o jedenastej — poinformował ją. — Możesz zostać.
— To nie jest dobry pomysł.
— Dlaczego? — zapytał ją siadając naprzeciwko stojącej kobiety. Popatrzył na nią wyczekująco. — Nie zamierzam zrobić nic czego byś nie chciała — zapewnił ją. — Nie mogę ryzykować że podczas gry wstępnej odstrzelisz mi jaja — wyjaśnił. Rozbawiona uniosła do góry brew. — Lubię moje jaja.
— Zdziwiona byłabym gdybyś ich nie lubił — odpowiedziała na to i podeszła do drzwi prowadzących na taras. Pchnęła je i wyszła na zewnątrz. Pod palcami czuła chłodne mokre płytki. Palce zacisnęła na barierce wpatrując się w pogrążony we śnie Londyn. — Wyjedź i nie oglądaj się za siebie — wymamrotała wpatrując się w ciemne zachmurzone niebo.
— Zostań i daj się zaprosić na kolację.
— Dlaczego? — odwróciła się do niego i popatrzyła mu w oczy. Stał w progu i uważnie jej się przyglądał. Westchnęła. Byłby prościej gdyby był gruby, głupi i brzydki.
— Nie wiem — odpowiedział podchodząc do niej. — Brr, ale zimno — zadrżał i stanął naprzeciwko niej. Dłonie położył obok jej dłoni. — Rozsądek mówi „uciekaj gdzie pieprz rośnie, ona złamie ci serce” — uniosła brew — Intuicja — popatrzył na jej czerwone usta. — całuj ją tak żeby zapomniała jak się nazywasz.— popatrzyła na jego pełne wargi. Chciała, żeby ją pocałował, chciała zapomnieć jak on się nazywa, chciała zapomnieć dlaczego weszła z nim w kontakt, chciała go zasmakować. — Nie zrobię nic czego nie będziesz sama chciała — zapewnił ją.— Tak wiem, ja mam gnata ty za bardzo lubisz swoje klejnoty koronne żeby ryzykować ich utratę.
— Gdybyś wiedziała co potrafię nimi zrobić nie chciała byś ich odstrzelić — szepnął jej do ucha Guerra. Emily zaskoczona popatrzyła mu w oczy i odrzuciła do tyłu głowę i roześmiała się serdecznie. Tekst był tak tandetny, tak rodem z głupiutkich romansów które czytała jako nastolatka, że roześmiała się w nadziei, że Guerra nie słyszy jej szaleńczo bijącego w piersiach serca. — Gdzieś ty to przeczytał? — zapytała go.
— W „Jak upolować hrabinę” — odpowiedział jej z rozbrajającą szczerością. — Omawialiśmy ją na studiach — wyjaśnił jej. — I tam ta scena miała sens — popatrzyła na niego rozbawiona. — Ona trzymała nożyk do papieru przy jego — urwał i poruszył wymownie brwiami — zaniechała jednak z możliwości obcięcia mu klejnotów i skorzystała z nich w inny sposób. Uprawiali miłość całą noc.
— Wiesz, że fizycznie to niewykonalne? — zapytała go. — Nie da się fizycznie całą noc uprawiać seksu — stwierdziła i wyminęła go. — A jeśli to ze mną chcesz uprawiać całą noc miłość musisz bardziej się postarać, bo zaloty do hrabiny na mnie nie działają — odwróciła się do niego plecami i wyciągnęła spinki z włosów. Złote loki opadły na jej plecy. Fabricio zachęcony podszedł do niej i objął ją w pasie przyciągając do siebie i wyszeptał do jej ucha.
— "Ono jest wschodem, a Julia jest słońcem!, Wznijdź, cudne słońce, zgładź zazdrosną lunę, Która aż zbladła z gniewu, że ty jesteś Od niej piękniejsza; o, jeśli zazdrosna, Nie bądź jej służką! Jej szatkę zieloną I bladą noszą jeno głupcy. Zrzuć ją! To moja pani, to moja kochanka!"
— Romeo! Czemuż ty jesteś Romeo? Wyrzecz się swego rodu, rzuć tę nazwę! Lub jeśli tego nie możesz uczynić, To przysiąż wiernym być mojej miłości, A ja przestanę być z krwi Kapuletów. — zacytowała dramatycznym głosem Emily. Guerra parsknął śmiechem. Ton jasno sugerował, że Romeo i Julia nie należy do jej ulubionych powieści. — Cytat numer trzy? — zapytała go. — Wybierz mądrze to może dostaniesz causa.
— Moja miłość do Lintona jest jak liście w lesie. Wiem dobrze, że czas ja zmieni, tak jak zima zmienia wygląd lasu. Moja miłość do Heathcliffa jest jak wiecznotrwała ziemia pod stopami, nie przykuwa oka swoim pięknem, ale jest niezbędna do życia. Nelly, ja i Heathcliff to jedno. Jest zawsze, zawsze obecny w moich myślach – nie jako radość, bo i ja nie zawsze jestem dla siebie radością, ale jako świadomość mojej własnej istoty.
Odwróciła się ku niemu i stanęła na palcach przesuwając ustami po jego ustach.
— Lubisz dobry dramat?
— Uwielbiam, ale nie pójdę z tobą do łóżka Guerra.
— Dziś nie pójdziesz ze mną do łóżka — poprawił ją — ale pewnego dnia ściągnę z ciebie wszystkie warstwy. Masz moje słowo.
***
Zaledwie kilka miesięcy temu zarzekała się, że nie wróci do miasta swojego dzieciństwa. Było w nim zbyt wiele złych wspomnień, lecz „nigdy nie mów nigdy” pomyślała palcami przeczesując długie brązowe włosy. Odrzuciła pasma na plecy i przeniosła spojrzenie na korkową tablicę do której przyczepione były fotografie kobiet. Były one w różnym wieku. Niektóre były bardzo młode innych wiek oscylował w okolicach sześćdziesiątki. To co łączyło spoglądające na nią twarze był fakt, że wszystkie one zaginęły. Jedne wyszły z domu i nigdy nie wróciły inne jak w przypadku Emmy zostały uprowadzone i sprzedane. Szatynka podejrzewała, że kilka kobiet z tej listy, a może wszystkie już nie żyją. Ku zaskoczeniu Emmy lubiła swoją nową pracę. Dawała rodzinom zamknięcie. Dzięki jej działaniom i działaniom fundacji „Find me” bliscy zaginionych mogli ruszyć dalej ze swoim życiem. Obecnie Emma nie mogła przestać roztrząsać zupełnie innej sprawy.
Trzydziestodwulatka od dwudziestu minut wpatrywała się w wyświetloną na ekranie laptopa fotografię. Ze zdjęcia uśmiechała się do niej Venetia Capaldi. Trzydziestoletnia aktorka, którą media okrzyknęły „odkryciem dwa tysiące piętnastego roku” Dla szatynki był to absurd gdyż Capaldi ma debiut już dawno za sobą. Nie to ją jednak interesowała a relacja z jej ojcem. Emma nie wierzyła w romans między aktorką a reżyserem, lecz coś było na rzeczy. Coś nieuchwytnego i nieracjonalnego. Palcami przeczesała włosy po raz kolejny oglądając jeden ze zmontowanych filmików na youtube.
Capaldi skradła show w „Portrecie rodzinnym” Gdy pojawiała się na ekranie nic ani nikt się nie liczył. Eva bladła natomiast Thomas był nie tylko jej partnerem, ale wycofywał się pozwalając jej błyszczeć, a gdy się ścierali nawet Emma była zaskoczona przeskakującymi między nimi iskrami. Nic więc dziwnego, że fani serialu nadali tej parze własną ksywkę „CapCord” Palcami postukała o obudowę laptopa. Palcami drugiej dłoni przeskakiwała między kolejnymi fotografiami, aż znalazła tą której szukała od dobrych dwudziestu minut. Był to oficjalny portret promujący jeden z jej wcześniejszych filmów. Nie patrzyła w kamerę lecz spoglądała na swoje dłonie. Serce Emmy zaś wykonało fikołka. Wybrała numer starszego brata nie przejmując się różnicą czasu między Londynem a Meksykiem. Odebrał po trzech sygnałach.
— Obyś była umierająca — wymamrotał ochrypniętym głosem.
— Ciebie też miło słyszeć braciszku. Wysłałam ci coś na pocztę — poinformowała go — zostaw więc męża i pogadaj z siostrzyczką. — słyszała jak Leo klnie w tle. Czekała cierpliwie.
— Dlaczego wysyłasz mi zdjęcia matki? Zebrało ci się na wspominki?
— To nie matka.
— Jak to nie matka? Może i botoks zmienił jej twarz, ale to Camille.
— To Capaldi — odpowiedziała na to. — Venetia Capaldi — doprecyzowała
— Każdy ma na świecie swojego sobowtóra. Camille byłaby rozczarowana i zapewne piekielnie zazdrosna.
— To coś więcej niż sobowtór — wysłała jeszcze kilka fotografii. Leo odebrał wiadomość i zaczął je przerzucać jedna po drugiej. Na ostatniej Venetia uśmiechała się, zaś z ust mężczyzny wyrwało się paskudne przekleństwo.
— To niemożliwe.
— Sprawdziłam Capaldi urodziła się 4 kwietnia osiemdziesiątego piątego roku w Londynie.
— Jest Irlandką.
— Jest mieszańcem. Matka jest pół na pół zaś ojciec to Gilderoy Capaldi.
— To ma coś dla mnie znaczyć?
— Facet kilka dni temu został zaprzysiężony na pierwszego premiera Irlandii Północnej. Nie oglądasz w Meksyku wiadomości z kraju?
— Nie zdarza mi się — mruknął wpatrując się w roześmianą dziewczynę. — Ma oczy matki. Twoje oczy.
— Uśmiech zaś ojca — dodała Emma gdy on umilkł.
— Jak?
— Charlie
— Daj spokój Em. Charlie umarła trzydzieści lat temu a w reinkarnację nie wierzę.
— To nie reinkarnacja. Pamiętasz co zawsze powtarzała nam mamusia? Że dziewczynki podmieniono, a nam dostało się cudze dziecko?
— Była chora i szalona.
— Emily też to nie dawało spokoju od porządków w domu. Znalazła akta ze szpitala matki. Niezbyt przyjemna lektura i poprosiła Santosa, aby to sprawdził.
— Sprawdził czy doszło do zamiany noworodków? To brzmi jak plot twist rodem z telenoweli.
— W którym może być więcej niż jedno ziarno prawdy. Matka zawsze wie, Leo. Wie kto jest ojcem albo ma kilku kandydatów, ale gdy bierzesz na ręce swoje dziecko. Tata jest teraz w Meksyku?
— Tak, trochę się wkurzył, że nikt mu nie powiedział o operacji Emily, amnezji Fabricio i pożarze ich domu.
— Ich dom spłonął?
— Tak, coś z elektryką. Co u dzieci?
— Dobrze, nie zmieniaj tematu. Myślisz, że tata wie?
— Myślę, że nie powinniśmy wyciągać pochopnych wniosków — żachnął się Leo chcąc ostudzić zapędy siostry.
— Daruj sobie — rzuciła do słuchawki. — Gdy zaczęłam coś podejrzewać przeszukałam jeszcze raz rzeczy matki. Zajrzałam do jej skrytki w szafie i znalazłam tam cała albumy informacji o Capaldi. Od historii przebytych chorób, po świadectwa szkolne czy płyty z filmami. Mamusia miała bzika na jej punkcie.
— Jest jedno „ale” dlaczego nie uwzględniła jej w testamencie?
— Jak to dlaczego? Dlatego, że nie chciała aby ojciec się dowiedział. Pomyśl tylko całe ich małżeństwo mówiła o zamianie bliźniaczek a on zamknął ją w domu wariatów
— Chciała zabić Emily — przypomniał jej
— Tak i powinna trafić do pierdla ale mniejsza o to. Chciała mu tym dopiec. Cała ich małżeństwo powtarzała jak mantrę że Charlie żyje, doszło do zamiany i wreszcie miała dowód żywy, chodzący piękny utalentowany jak wszyscy diabli dowód, że miała rację.
— Chciała zachować ją do siebie.
— Właśnie, chciała mieć ją tylko dla siebie. Będąc nawet martwą.
— Jeśli to prawda tatę to zrani.
— Jeśli to prawda Capaldi to największa szczęściara z nas wszystkich. Dorastanie bez mamusi było dla niej darem od losu.
— Emmo, jeśli to prawda proszę abyś nie mówiła tego w towarzystwie taty. On — urwał w głowie szukając odpowiednich słów — zachowuje się inaczej — dodał. — On i Louise coś ukrywają. Czuje to w kościach.
— I właśnie dlatego przylatuje do Meksyku.
— Co? A co z dziećmi?
— Zostaną z ciocią Clarą przez kilka dni.
— A więc ty i Clara.
— Jezu Leo nie ma czegoś takiego jak ja i Clara. Będę za kilka godzin. Do zobaczenia.
***
Louise Clarke- McCord wstała jeszcze przed brzaskiem. Młoda kobieta obudziła się w środku nocy z bólem brzucha i mimo usilnych starań nie mogła ponownie zasnąć. Wygramoliła się więc z pościeli i po krótkiej toalecie wyszła z wynajmowanego pokoju. Nie chciała budzić cicho pochrapującego męża. Gdy wyszła na zewnątrz chłodny jesienny wiatr otulił ją, zaś na ciele pojawiła się delikatna gęsia skóra. Brytyjka otuliła się ciaśniej ramionami i zapatrzyła się w ciemność. W oddali słyszała rżenie koni. Uśmiechnęła się lekko pod nosem i ruszyła w tamtym kierunku. Lulu od najmłodszych lat jeździła bowiem konno. Był to wymóg jej matki, która uznała, że to sport idealny dla dorastającej dziewczynki. Było to zdecydowanie bardziej lukratywne i prestiżowe zajęcie niż łatanie rybackich sieci.
Matka żony Thomasa pochodziła z archipelagu Scilly z wyspy świętej Marii. Była to największa wyspa, której mieszkańcy trudnili się głównie rybołówstwem i rolnictwem. Gdy Mary miała osiemnaście lat spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i wyjechała do Londynu nie oglądając się za siebie. To w stolicy ukończyła edukację, poszła na studia, poznała męża i założyła rodzinę. Gdy Rosemary zmarła jej córka sprzedała niewielki poletek ziemi który do niej należał zupełnie nieświadoma tego, że teren sprzedała swojej najmłodszej córce – Louise. Kobieta nie mogła wyobrazić sobie sytuacji, że dom w którym urodziła się najpierw jej babka, matka mógł przejść zupełnie w obce ręce. To co smuciło kobietę najbardziej to postępowanie Mary. Kobieta nie była dumna, że wiele osiągnęła, zapewniła godną przyszłość swoim dzieciom ona swojego pochodzenia się wstydziła i zrobiła wszystko, aby pozbyć się akcentu „dziewczyny z wysp” W przeciwieństwie do matki Lulu uwielbiała stary pełen przeciągów dom, ciszę spokój świętej Marii. Ręce wsunęła do kieszenie bluzy męża. Przyjazd do Pueblo de Luz był jej pomysłem. Trzydziestopięciolatka dusiła się w Los Angeles. Była zmęczona życiem w ciągłym biegu, wszędobylskich paparazzo i plotek, które od chwili wypuszczenia w świat serialu były coraz to bardziej absurdalne. I wszystkie dotyczyły romansu Capaldi z Thomasem. Gdy pojawił się pierwszy artykuł sugerujący fascynację reżysera młodziutką aktorką byli rozbawieni. Plotki w ich zawodzie były czymś powszechnym, lecz gdy w mediach społecznościowych pojawił się ktoś kto określił ich relację shipem „CapCord” sprawa przestała ją bawić. Temat bardzo szybko stał się numerem jeden poruszanym w wywiadach. Do Lulu zadzwoniła nawet matka.
Mary nie była na ślubie córki. Nie akceptowała jej związku ze znanym starszym od niej o kilka dekad reżyserem, ale była pierwszą, która zadzwoniła do niej z „a nie mówiłam?” prawda była zdecydowanie bardziej skomplikowana. Tia nie była kochanką jej męża jak insynuowały to brukowce była jego córką. Thomas oczywiście przed Capaldi zgrywał wyluzowanego, dawał jej czas przestrzeń kiedy przy Lulu mógł być przerażonym zdezorientowanym, pełnym wyrzutów sumienia facetem, który wylądował w szpitalu ze stanem przedzawałowym. I to wszystko spowodowało, że to co wcześniej ją bawiło teraz ją przerażało. Thomas był bowiem tylko człowiekiem, który niewiele mówił o swoich uczuciach, ale wiedziała, że cierpiał i tworzył w głowie scenariusze. Taki już był.
Lubił mieć plan działania. Tworzył listy zakupów, listy aktorów, których chciałby zaprosić na casting i miał niezdrowy nawyk odtwarzania w głowie sytuacji, które miały ją miejsce. I Lulu wiedziała, że Tom wyrzuca sobie podjęte przed laty decyzje. Od napisania „Najszczęśliwszej”, po narodziny bliźniaczek , po to, że ciałko Charlotte McCord zostało poddane kremacji. Nie mówił o tym wprost, ale tej decyzji żałował najbardziej. Wolał spalić jej ciało niż myśleć o niej jako maleńkiej istotce samotnie leżącej w grobie. Gdyby postąpił inaczej sprawę zamiany dzieci być może udałoby się wykryć wcześniej. Louise zatrzymała się przy jednym z boksów. Znajdująca się w środku klacz podniosła do góry ciemny łeb i poruszyła kopytami. Reżyserka pogładziła ją ostrożnie po pysku. Pomyślała, że przyjazd do Meksyku go uspokoi i wyciszy. Ona także tego potrzebowała. Podrapała zwierzę lekko za uchem. Klacz zarżała z wyraźnym zadowoleniem.
— Wszystko się pokomplikowało — powiedziała do zwierzęcia. Thomas odnalazł córkę, ona straciła ich dziecko. Nie mogła mu go zwrócić więc mogła dać mu czas z córką, którą odzyskał. Przełknęła głośno ślinę czując pieczenie pod powiekami, gdy przez jej ciało przetoczył się skurcz. Lekarka miała rację; pierwszy okres po poronieniu był fizyczną i psychiczną torturą. Oparła czoło o koński łeb i rozpłakała się.
— Wszystko w porządku? — podskoczyła gwałtownie na dźwięk kobiecego głosu. Pospiesznie otarła łzy odwracając głowę i uśmiechając się Gdy dostrzegła że to Prudencja Vega uśmiech zniknął z jej warg. Kobieta jej nie widziała.
— Tak — wykrztusiła — Przestraszyła mnie pani.
— I dlatego pani płakała?— odbiła piłeczkę Prudencja. — Jestem ślepa, ale nie głupia. Louise wypuściła powietrze z płuc. — Napijemy się herbaty.
— Poroniłam — powiedziała powoli obracając w palcach filiżanką. — Mój mąż miał stan przedzawałowy i mu nie powiedziałam. Nie mam pojęcia jak mu powiedzieć. — Chcieliśmy mieć dziecko — wykrztusiła. — Tom chciał mieć szansę być tatą. Gdy dorastały jego dzieci — urwała — nie było. Chciał być pełnoetatowym tatą.
— I nadal może nim być — Prudencja ostrożnie położyła dłoń na kolanie młodej kobiety. Louise pociągnęła nosem. — Fakt, że mam okres nie pomaga mi się pozbierać. Przepraszam.
— Nie przepraszaj moja droga — Prudencja odezwała się po chwili. Ostrożnie uniosła dłoń i starła kciukiem łzy z jej policzka. — Nie możesz ukrywać tego przed mężem. Nie możesz przechodzić przez to sama.
— Wiem, ale — wstała i podeszła do okna — on tyle już przeszedł. Stracił tak wiele i jeszcze sprawa z Venetią.
Wróciła do pokoju zastając Thomasa przy stole. Mężczyzna zgodnie z lekarskimi zalecaniami mierzył ciśnienie codziennie po przebudzeniu i zapisywał wynik w czarnym notesie. Po spektaklu kończącym wiosenny sezon teatralny na West Endzie gdy patrzył na znajdującą się na scenie Venetię Capaldi widział w niej swoją zmarłą żonę i samego siebie. Venetia podobnie jak jej zmarła biologiczna matka była „złodziejką scen”. Nie chodziło tylko i wyłącznie o Najszczęśliwszą. Thomas tak skonstruował sztukę, aby kobieta świeciła w niej pełnią blasku. Chodziło o każdą inną produkcję w której można było zobaczyć Capaldi. Kobieta nie zawsze grała główne role. Zdarzały się drugo a nawet trzecioplanowe, lecz gdy pojawiała się na ekranie nic innego się nie liczyło tylko ona. Z Camille sytuacja prezentowała się podobnie. Jego ex grywała antagonistki, lecz robiła to tak przekonywająco, że ludzie chcieli, żeby chociaż raz to zło zatriumfowało nad dobrem. W Venetii widział, także siebie. W jej uśmiechu, w jej dumnie wyprostowanych plecach i w inscenizacjach. Gdy w „Portrecie rodzinnym” zaczęła grać wychodząc poza scenariusz jako jej partner pozwolił jej płynąć z prądem. Dostosował się do jej rytmu i zafascynowany obserwował jak pisze scenę od nowa.
Dziś wszystko było zdecydowanie bardziej skomplikowane, a Thomas po raz pierwszy w życiu z przerażeniem obserwował medialny szum wywołany jego relacją z młodą aktorką. Reżyser był przyzwyczajony do tego, że brukowce interesują się jego życiem, szukają „brudów”, wymyślają niestworzone historię na temat jego i osób z jego otoczenia, ale łącznie go w ship z Tią było niesmaczne z tak wielu powodów. Druga sprawa, która nie pozowała mu spać w nocy to jak długo jeszcze? Ile czasu mediom zajmie wygrzebanie zdjęć z młodości Camille i zestawienie ich z fotografiami Venetii? Tydzień? Miesiąc? Rok? Ktoś prędzej czy później dopatrzy się ewidentnego podobieństwa między kobietami. Emma miała oczy swojej matki, Emily była skórą zdartą z babki od strony ojca, ale Venetia? Venetia była połączeniem ich obojga. To była kwestia czasu nim ktoś poskłada wszystko do kupy. A wtedy rozpęta się piekło. Westchnął cicho. Lulu położyła mu dłoń na ramieniu.
— Jak w książce — oznajmił i pocałował ją lekko w usta. Kobieta usiadła mu na kolanach i wtuliła twarz w jego szyję. Przytulił ją mocno do siebie. Wiedział, że sytuacja nie jest łatwa dla jego żony. Te wszystkie plotki doprowadzały go do szału, ale Lulu raniły do żywego. — Wcześnie wstałaś.
— Nie mogłam spać — odpowiedziała palcami gładząc jego kark. — Mam okres — wyznała. Pocałował ją w policzek. — Śniadanie więc zjemy na słodko. — Lu zmusiła usta do uśmiechu. To nie uszło uwadze reżysera, który przytulił ją do siebie jeszcze mocnej czując jak kobieta zaczyna drżeć. Przytulił ją do siebie mocnej wargi przyciskając do jej włosów. Louise Clarke- McCord rozpłakała się ponownie.
***
Fabricio Guerra nie miał najmniejszej ochoty na śniadanie z wrogiem. Nie znosił Santosa od pierwszej chwili gdy ich ścieżki się zetknęły. Był jak karaluch. Nieważne ile razy próbujesz go zgnieść on znajdzie sposób na przetrwanie. Blondyn postanowił jednak go ugościć w królewskim, brytyjskim stylu. Dłonią przesunął po nagiej czaszce. Nie mógł przyzwyczaić się do braku włosów i paskudnej blizny na głowie, która nadal się goiła. Żyjesz, pomyślał. To powinno się liczyć, a nie to, że musiałeś ogolić się do zabiegu „na kibola” Milczał chociaż czuł, że Santos wywierca mu dziurę w plecach. Zgrabnie zsunął bekon na ręcznik, aby odsączyć tłuszcz. Dopiero wtedy gdy odwrócił się dostrzegł, że obok Santosa leży bukiet kwiatów. Czerwone maki znajdowały się obok jego dłoni. Guerra ze zmarszczonymi brwiami przyglądał się niewinnie wyglądającym kwiatom.
— Dlaczego przywlokłeś ze sobą maki? — wskazał na bukiet, który ostrożnie podniósł i przyjrzał mu się uważnie. — Jeśli chcesz uwarzyć „polską heroinę” zaopatrz się w makowe główki nie kwiaty same w sobie.
— Co? — Erica rzadko dawało się zaskoczyć, ale Guerra plótł od rzeczy.
— Co maki mają do heroiny?
— A to, że z kwiatów wytwarza się opium — odparował i postawił przed nim talerz. — Nie smakuje ci? — zapytał podejrzliwie mrużąc oczy. — Nie dosypałem tam cyjanku.
— Tak, przypadkiem i siebie mógłbyś otruć. To dopiero byłaby szkoda.
— O maki — do środka weszła Alice w piżamach w króliczki. Na stopach miała kapcie z jednorożcem. Zbliżyła się do blatu i powąchała je z lubością. — Lubię maki. Skąd wytrzasnąłeś maki w Meksyku?
— Pewnie ukradł je z czyjegoś ogródka — odparował w odpowiedzi Guerra. Alice posłała mu pełne karcące spojrzenie godne swojej mamy.
— Santos nie musi kraść jest bogaty — obwieściła dziewczynka wprawiając ojca w szczere zdumienie. Gdy ostatni raz widzieli się z Santosem ten drugi był biedny jak mysz kościelna. — Babka zostawiła mu okrągłą sumkę w spadku.
— Co? Dlaczego do diabła?
— Dlatego, że przez lata znosił jej towarzystwo. Sześciocyfrowa sumka należała mu się jak psu buda. — pies drzemiący przy nogach bruneta podniósł do góry łepek. — Nie martw się skarbeńku — zwróciła się do zwierzęcia przysiadając na piętach — ty masz swoje posłanie w moim łóżku — zapewniła zwierzaka i podała mu bekon.
— Alice — do środka weszła Emily spoglądając karcąco na córkę. — Co mówiliśmy o karmieniu psa przy stole?
— To niewłaściwie, ale on lubi mięso. — popatrzyła to na ojca to na matkę. — Pójdę wypuścić go do ogrodu — oznajmiła dziewczynka . Emily podeszła do kwiatów palcami przesuwając po ich czerwonych łebkach. Uśmiechnęła się lekko pod nosem.
— Gubię tu jakiś kontekst prawda? — zapytał głośno. — O co chodzi z tymi głupimi kwiatkami?
— Jak to o co? — Alice rozsiadła się na krześle sięgając z lubością po kaszankę. — Pierwsze kwiaty, które dałeś mamie to maki — obwieściła mu. — Gdyby Charlie i Tommy byli dziewczynką to na pewno jedna z nich miałaby na imię Poppy. Nie zraziłeś się do mamy nawet wtedy gdy opowiedziała ci o tym, że z maków wytwarza się narkotyki.
Guerra w milczeniu popatrzył na Santosa, który patrzył na niego z równie zaskoczoną miną.
— Na trzecią randkę, a może czwartą zabrałeś ją na wieczór taneczny w styku Dirty Dancing. Mama nie znosi tego filmu chociaż nakręcił go dziadek. A właśnie macie wolną chatę dziś wieczorem — obwieściła. — Dziadek obiecał się mną zająć.
— Alice
— To już załatwione, na noc porzuci mnie do Erica.
— Nie będziesz nocowała u Erica
— A to dlaczego?
— To niebezpieczne miasto — odpowiedział jedynym argumentem jaki na szybko przyszedł mu do głowy.
— U niego włos mi z głowy nie spadnie. Tatusiu proszę zgódź się.
— Jeśli twoja mama nie ma nic przeciwko.
— Nie ma oczywiście że nie ma w końcu Santos zajmował się mną w Seattle i całkiem nieźle mu poszło. — wyrwało się dziewczynce. — To ja zjem u siebie. — zgarnęła talerz i uciekła czym prędzej z jadalni. Pies podreptał za nią.
— W Seattle
— To takie miasto w Stanach
— Wyobraź sobie DeLuna że wiem że Seattle jest w Stanach co ty robiłeś tam z moją żoną i córką?
— Polowałem z nią na seryjnego zabójcę bo wyobraź sobie Guerra ty byłeś zbyt zajęty Conrado żeby z nią lecieć. Godnie cię zastąpiłem.
Jeśli Emily miała nadzieję na to że to śniadanie jakoś złagodzi napiętą atmosferę między nimi to grubo się pomyliła. Tych dwóch wprost nie mogło się powstrzymać, żeby sobie nie dogryzać.
— Coś ty powiedział? — Guerra aż poderwał się z krzesła, które gruchnęło z łoskotem na podłogę.
— Dość — syknęła podnosząc się z miejsca. — Pójdę do córki upewnić się że po raz kolejny nie próbuje odpalić Portretu rodzinnego a wy wyjaśnijcie sprawę między sobą ja mam dość tej waszej walki kogutów .— wyszła zostawiając ich samych. Fabricio podniósł krzesło i ma nim usiadł.
— Jak zwykle musiałeś wszystko zepsuć.
— Ja wszystko zepsułem? Nic się nie zmieniłeś? Mogłeś ogolić łeb na łysko mieć guza mózgu ale nadal uważasz że to wszystko wina ludzi wokół ciebie. Polecam spojrzeć w lustro. Po cholerę zaprosiłeś mnie na to śniadanie?
— żeby ci podziękować! — warknął wściekły. Zdumiony Eric wpatrywał się w niego w milczeniu. — Podobno miałeś swój udział w uratowaniu bliźniaków i to — rozłożył szeroko ręce wskazując na stół — moje „dziękuje”
— Nie zrobiłem tego dla ciebie.
— Wiem, ale dziękuje.
Eric pokiwał głową i wbił widelec w fasolkę wrzucając ją do ust. Panowie jedli śniadanie w milczeniu. DeLuna zerknął na Fabricio, który wpatrywał się w bukiet kwiatów stojących na parapecie. Czerwone maki pyszniły się w kierunku słońca.
**
Długi rudy warkocz opadał jej na plecy sięgając do połowy pleców. Ubrana w sportowy strój nastolatka w samych skarpetkach spacerowała po równoważni stawiając pewnie krok za krokiem. Jedna noga później druga. Rozłożyła ręce na boki i powoli odwiodła nogę do boku. Raz, dwa trzy, raz dwa, trzy, odliczyła w myślach. O tak wczesnej porze salę gimnastyczną lokalnego ogólniaka wypełniały dźwięki muzyki klasycznej. Zrezygnowała z głośnej muzyki na rzecz instrumentalnych wykonań w skrytości ducha zazdroszcząc wszystkim, którzy potrafią grać na instrumentach czy śpiewać. Soleil Padilla nie miała ani słuchu, ani głosu, a jej pierwszą i jedyną miłością była równoważnia. Od najmłodszych lat trenowała gimnastykę i gdy niektórzy z jej rówieśników marzyli o Idolu czy The Voice ona śniła o olimpiadzie. Trzy lata termu jej wszystkie plany rozpadły się jak domek z kart. Instynktownie przyłożyła dłoń do serca. Biło równym wręcz leniwym rytmem. Lekarze zapewniali ją, że wszystko będzie dobrze, że wszystko jest pod kontrolą , że może wrócić do uprawiania sportu. Mogła wrócić do sportu, ale nigdy nie będzie reprezentować Meksyku na olimpiadzie. Wypadła ze składu, wypadła z formy i trzyletnia przerwa jaką zafundowała jej choroba serca była gwoździem do trumny jej rozwijającej się kariery sportowej. Mogła się łudzić, że uda jej się nadrobić zaległości, że jej ciało pamięta, ale każda kolejna figura rodziła się w bólu. Ból jest dobry, pomyślała. Ból jest dobry, bo oznacza, że żyjesz. Żyjesz, bo umarł ktoś inny, odezwał się ten złośliwy głosik w jej głowie. Soleil straciła równowagę i wylądowała na materacu. Zaklęła pod nosem i wstała., Trenerka popatrzyła na nią karcąco, jakby wiedziała, że Sol buja w obłokach i myśli o wszystkim innym tylko nie o gimnastyce. Podeszła do telefonu i zmieniła playlistę przełączając się na zestaw słuchawkowy. Jeszcze jedna komenda Madame i zacznie krzyczeć. Wsunęła słuchawki do uszu i zmieniła muzykę na żywszą. Zsunęła dresy zostając w trykocie. Zaczęła od początku. Krok za krokiem chociaż każdy jej mięsień przy każdym obrocie krzyczał „przestań!” Wiedziała, że jeśli teraz odpuści już nigdy nie wejdzie na równoważnię. Figura za figurą i zapomniała o otaczającym ją świecie. Nie zauważając nawet kiedy na trening weszły dziewczęta trenujące przed pierwszym meczem. Zauważyła ich dopiero gdy stojąc na rękach, do góry nogami dostrzegła Rose Castelani. Pomyślała, że dziewczyna przypomina małego psotnego efla. Wyprostowała ręce i pewnie obróciła się stając na nogach. Przerwała Bon Jovi w połowie piosenki.
— Nie wiedziałam, że tak się da — usłyszała głos Castelani. Uśmiechnęła się pod nosem.
— Da się, da — wyciągnęła z uszu słuchawki i zgrabnie zeskoczyła z równoważni. Nogi trzęsły się jak galareta gdy popatrzyła na Madame. Kobieta była Francuzką, która wpatrywała się w nią z zadumaną miną, która mogła oznaczać wszystko od pochwały po obelgę.
— Widzimy się jutro młoda damo — odpowiedziała i wyszła.
— Zamierzasz uprzątnąć ten bałagan Padilla? — zapytał ją Bruni. Za nim zaczął kompletować żeńską drużynę siatkarek uprzedzono go, że zarówno chłopcy jak dziewczyny uprawiają także inne sporty. Nikt go jednak nie uprzedził, że niektóre sporty wymagają rozstawienia specjalistycznego sprzętu.
— Oczywiście, że zamierzam — odpowiedziała mu poruszając głową na boki.
— Pomogę ci — zaproponowała Rosie. — Wiedziałam, że masz wyczucie rytmu, ale że potrafisz takie coś — zamachała rękami jakby chciała wykonać figurę. — Nie wiedziałam że takie rzeczy są fizycznie wykonalne.
— Są, chociaż są nie łatwe — wspólnymi siłami udało i się ustawić równoważnię na swoim miejscu. Carolina oraz pozostałe dziewczyny pomogły pozbierać porozkładane maty, które amortyzowały upadki. — Dzięki za pomoc.
— Nie ma za co — odpowiedziała na to Castelani.
— Planujecie dołączyć do pozostałych? — Oliwier Bruni tego dnia najwyraźniej wstał lewą nogą bo warczał na każdą z uczennic. — A ty Padilla włóż jakieś spodnie, za — popatrzył na zegarek — dziesięć minut na wizytacji pojawi się dyrektor i nie będzie zachwycony na widok — machnął ręką wskazując jej strój.— W gimnastyce może i to normalne, ale na moich zajęciach masz wyglądać normalnie , a nie świecić się jak choinka.
— Oczywiście, już idę się przebrać.
— A ty Castelani na co czekasz? Dołącz do grupy,
Rose pokiwała głową i dołączyła do biegających w kółku koleżanek. Zrównała się z panną Montes.
— Dick wraca do szkoły?
— Wraca, żeby się pogapić — stwierdziła beztroskim tonem Rosie. — Oficjalnie kuratorium prowadzi śledztwo w sprawie jego umiejętności zarządzania placówką oświatową. Słyszałam, że Ochoa nieźle się wkurzył gdy dowiedział się, że dziadunio wpakował wszystkie środki w kopaczy zaniedbując inne dyscypliny i koła naukowe. Do jednego z tych kół należy jego syn i wszyscy wiedzą że Gideon od niego wie, że uczniowie z kółka chemicznego pracują na próbówkach na których on pracował. Poza tym gdyby kondycja szkoły była tak fantastyczna finansowo jak utrzymuje Dick to Joaquin ni zostałby ogłoszony „największym darczyńcą”
— Pan Joaquin jest miłym człowiekiem. I hojnym — do rozmowy wtrąciła się biegnąca z animi Anna.
— Niektórzy tak mówili o Hitlerze — zripostowała Rosie i na komendę trenera wszyscy się zatrzymali.
— Słyszeliście najnowsze wieści? — zagadnęła do nich Conde. Rosie obiecała sobie w myślach, że jeśli jeszcze raz ktoś jej powie, że Adora chciała złapać Marcusa na dziecko rozkwasi jej nos. — Ruby Valdez żyje— obwieściła.
— Kto? — Soleil wróciła na salę przebrana i stanęła obok Castelani.
— Zaginęła dwa lata temu czy coś koło tego i wróciła do miasta. Podobno mieszkała ze swoim ojcem.
— Jeśli mieszkała z ojcem to nie zaginęła tylko się przeprowadziła — poprawiła ją Soleil stając na jednej nodze. Drugą przycisnęła do pośladka.
— Wróciła, widziałam ją jak razem z ciotką szła do gabinetu Fernandez.
— A nie widziałaś gdzieś po drodze swojego mózgu? — zapytała ją Rose.
— Nie, gdybym nie miała mózgu to bym nie żyła.
— No proszę jednak Dickie czegoś cię nauczył — odparowała rozbawiona Lidia.
— Ciekawe kiedy wróci Adora? Ja bym się w szkole nie pokazała już nigdy. Urodzić dziecko to jedno, ale rozbić związek Olivii i Marcusa i wmówić mu że dziecko jest jego? To — Anna urwała i nie dokończyła bo Rose uderzyła ją łokciem prosto w nos. Trysnęła krew. Nastolatka zawyła.
— Castelani!
— Nie moja wina profesorze! — krzyknęła Rose. — To ona stanęła za blisko.
— Idź do pielęgniarki. — zwrócił się do Anny. — Stanąć w szeregu i odliczyć do dwóch.
***
Adora zerknęła do wózka i uśmiechnęła się lekko pod nosem. Maleńka Beatriz spała z rączkami rozrzuconymi na boki. Siedemnastolatka przestała poruszać wózkiem i opadła na stojące najbliżej niej krzesło. Nigdy nie przypuszczała, że taki maluch może mieć tak pojemne płucka. Mała miała raptem kilka dni a wywróciła życie domowników do góry nogami. Kiedy Adora spoglądała na córeczkę widziała w niej Roque. Nieżyjącego chłopaka dostrzegała w każdym grymasie na maleńkiej twarzyczce, w każdym uśmiechu, lecz to wielkie zielone oczy ojca jasno wskazywały, że to nie Delgado był jej tatą. Marcus wpadał oczywiście w odwiedziny, lecz ani Adora ani Pilar czy Paco nie wymagali aby zostawał na noc i zmieniał małej pieluszki. Co do Pilar. Matka nastolatki zaskoczyła dziewczynę. Adora przygotowała się na krzyki, wrzaski i kłótnie, lecz gdy spotkały się w szpitalu Pilar ją przytuliła i została na noc. Gdy szatynka opuściła szpital z Beatriz wrzeszczącą w nosidełku Pilar odwiozła ją do domu. Nie krzyczała, nie wymawiała jej kłamstwa. Była wspierała, a gdy Adora nie mogła wytrzymać płaczu małej to babcia przejmowała opiekę nad dziewczynką. Sytuacja w której się znalazły nie była idealna,ale została zaakceptowana. Nastolatka wstała i po praz pierwszy od dwóch dni wzięła prysznic bez wyrzutów sumienia. Nadal była opuchnięta. Brzuch jak podejrzewała jeszcze długo nie wróci do swojego pierwotnego kształtu (prawdopodobnie nigdy) Oczy wyglądały o niebo lepiej chociaż nadal były czerwone i opchnięte. Gdy Miguel zobaczył ją po raz pierwszy od porodu oznajmił, że wygląda jak wampir” Za to stwierdzenie dostał od ojca po głowie. W tamtym momencie Adora była zbyt zmęczona aby się przejmować. Mokre włosy związała w warkocz i dopiero wtedy zerknęła do wózka. Dziewczynka ku uldze mamy nadal smacznie spała gdy rozległ się dźwięk pukanie do drzwi. Adora zmarszczyła brwi. Było kilka minut po dziesiątej. Gdy otworzyła drzwi poczuła jak cała krew odpływa jej z twarzy. Beatriz Gonzalez stała w progu z lekkim uśmiechem na ustach i była ostatnią osobą której się spodziewała.
— Mogę wejść? — zapytała kobieta. Adora pokiwała głową i wpuściła Donnę do środka nie wiedząc jak się zachować. Myślała że ma więcej czasu, że jakoś się przygotuje do spotkania z matką zmarłego ukochanego. Nie była na to gotowa. — Przepraszam, że wpadam bez zapowiedzi.
— Nie szkodzi — odpowiedziała jej na to nastolatka. — I tak siedzimy same w dom. Tata jest w pracy, mama też a Miguel w szkole więc przyda mi się towarzystwo kogoś to mówi — uśmiechnęła się w roztargnieniu i rzuciła okiem na wózek.— Przepraszam bredzę bez sensu. Napije się pani czegoś.
— Nie rób sobie kłopotu.
— To żaden kłopot. Przepraszam usiadła na kanapie. — To wszystko jest bardziej skomplikowane niż sądziłam, że będzie — wymamrotała nie wiedząc do końca czy mówi do Beatriz czy do samej siebie.
— Znalazłam twoje zdjęcie w rzeczach Roque. Wasze wspólne zdjęcie i wtedy zrozumiałam, że Marcus nie przyprowadził cię do mojego sklepu bez powodu — zerknęła na wózek. — Musiał mieć powodu.
— Przepraszam powinnam była pani powiedzieć, ale nie wiedziałam jak — usiadła na kanapie. Beatriz usiadła obok niej. — Gdy Marcus się dowiedział, że jestem w ciąży zaproponował że się nami zaopiekuje i wtedy wydawało mi się to dobrym pomysłem, ale im dłużej to trwało tym mniej chciałam wychowywać małą w kłamstwie. Beatriz powinna znać swojego tatę.
— Batriz? — powtórzyła kobieta.
— Miał być Matteo, ale — urwała głośno przełykając ślinę — coś nm nie wyszło — wierzchem dłoni starła toczące się po policzku łzy. — Przepraszam — wydusiła. Dona Beatriz podeszła do niej powoli i zamknęła ją w uścisku. — Kochałam go — wymamrotała — naprawdę go kochałam. Ja nie przestałam — mówiła bez ładu i składu przez łzy. — Bea powinna znać swojego tatę. Takim jakim był naprawdę.
***
Pogrzeb jednej z pacjentek oddziału onkologicznego przygnębił ją. Venetia trzymała się na uboczu dając rodzinie czas i przestrzeń dlatego krótko po ceremonii opuściła cmentarz. Ręce wsunęła w kieszenie czarnej marynarki. Uczestnictwo w pogrzebach kobiet zmarłych na raka stało się jej sposobem na radzenie sobie z faktem, że ona pokonała chorobę. Psycholog zapewne stwierdziłby, że metoda ta nie do końca jest zdrowa, lecz Capaldi nie potrzebowała rad w tej kwestii. Przydałoby jej się zasięgnąć rady w sprawie zupełnie innego kalibru. Nie wiedziała co ma robić. Trzymać Thomasa na dystans czy wręcz przeciwnie pozwolić mu się do siebie zbliżyć? Nie miała kogo zapytać o radę. Nie miała tutaj przyjaciół , a Evę Medinę z którą mieszkała pod jednym dachem trudno nazwać przyjaciółką. Miała ochotę krzyczeć. Gdy zobaczyła Cordelię i Gilla idących naprzeciwko poczuła jakby ziemia usuwała się spod jej nóg. To było spełnienie jej najgorszych koszmarów.
— Co w tutaj robicie?v wykrztusiła kobieta. Nie powinno ich tutaj być. Rozejrzała się nerwowo jakoby w obawie, że Thomas pojawi się gdzieś obok. Nie miała pojęcia jakby zareagował mężczyzna na widok ludzi którzy świadomie wychowali nie swoje dziecko.
— Musimy pomówić. — pierwszy odezwał się Gillderoy spoglądając na córkę. — Jest tutaj jakiś lokal w którym można porozmawiać? — zapytał.
— Niedaleko stąd jest restauracja — zaczęła i ruszyła w tamtym kierunku. Im szybciej porozmawiają tym szybciej rodzie wyjadą. Usiedli na zewnątrz. — Mówcie.
— Twoja ucieczka z Wysp to dziecinada.
— Gill
— Nie Cordelio. Jest dorosła a zachowuje się jak krnąbrna nastolatka. Jeśli chciałaś powiększyć piersi mogłaś zrobić to w kraju cywilizowanym, a nie— rozejrzał się z niesmakiem po okolicy tutaj.
— Skończyłeś? — zapytała ojca. — Tak więc posłuchaj. Jesteś ostatnią osobą która powinna prawić mi morały — syknęła — żadne z was nie ma do tego prawa. Okłamaliście mnie.
— Zrobiliśmy to żeby cię chronić
— Przed jakim zagrożeniem? Camille McCord i Thomas nie stanowili dla mnie żadnego zagrożenia co innego ty.
— Słucham?
— Jean McConville — wyrzuciła z siebie na jednym wydechu. — Matka dziesięciorga dzieci którą porwano i zamordowano. Z twojego rozkazu, atak terrorystyczny w Londynie podczas trwania Kłopotów, zabójstwo księcia
— Dość moja droga panno — syknął. — Nie przyleciałem tutaj żeby wysłuchiwać twoich bezpodstawnych oskarżeń.
— Jasne, że nie przyleciałeś tutaj żeby wypominać mi moje cycki.
— Martwimy się o ciebie.
— Matka roku się odezwała.
— Nie mów do swojej matki takim tonem.
— Jakiej matki? — zapytała ją Capaldi. — Porzuciłaś mnie — przypomniała jej. — Zostawiłaś gdy pojawiły się problemy i zrobiłaś to w imię miłości. Zdradzę wam pewien sekret; siedem lat temu zdiagnozowano u mnie raka piersi. II stadium. Przeszłam podwójną mastektomię, chemioterapię, radioterapię i od pięciu lat jest w reemisji.
— Nic nie powiedziałaś.
— A co przyjechałbyś do mnie? Trzymać mnie za rękę gdy rzygałam? Szczerze wątpię. A teraz skoro już wszyscy znamy prawdę wracajcie do swojego wygodne życia.
— Naprawdę sądzisz, że moje życie jest takie wygodne? — zapytała ją matka gdy stała odwrócona do niej plecami. — Straciłam moje dziecko i nie mogłam się nawet z nią pożegnać. Pokochałam cię jednak całym sercem mimo że od początku wiedziałam, że nie jesteś nasza. Zrobiłam to bo wiedziałam że nie przeżyje straty kolejnego dziecka — podeszła do niej i położyła jej dłoń na ramieniu — Tia — zaczęła — wiem że nie byłam idealną matką, ale — urwała — chcę czasem móc do ciebie zadzwonić. Chcę zobaczyć kiedyś twoje dzieci, nawet jeśli byłby to tylko zdjęcia.
— Nie mogę mieć dzieci — oznajmiła — Chemia mnie bezpowrotnie uszkodziła. Wracajcie do domu tu nie macie czego szukać — powiedziała i odeszła.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:25:00 30-05-23    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 118 część 1
HUGO/ERIC/JORDI/MARCUS/QUEN/FELIX/OSCAR/CONRADO


Miał wrażenie, że minęły wieki od kiedy ostatnim razem zakradał się o tej porze do kawiarni ojca. Jeszcze do niedawna spotykali się po kryjomu, najlepiej pod osłoną nocy, by nikt nie mógł ich ze sobą powiązać, ale teraz wszystko się układało. A przynajmniej tak mu się wydawało. Siedział na blacie, wpatrując się martwym wzrokiem w drzwi wejściowe, czekając aż Camilo wróci. Nie dość, że zataił swoją chorobę przed dziećmi, to jeszcze nieźle sobie poczynał, imprezując do późna. Ostatnio coraz częściej przebywał w barze El Gato Negro i gdyby Hugo nie znał tak dobrze ojca, pomyślałby, że znów pije. Wiedział jednak, że to niemożliwe, nie tylko ze względu na jego chorobę. Camilo się zmienił, był innym człowiekiem. Bardzo chciał w to wierzyć.
− Proszę, proszę, o której to się wraca do domu?
Angarano, który właśnie zamykał za sobą drzwi wejściowe, podskoczył lekko w miejscu i złapał się za serce.
− Chryste, Hugo, chcesz żebym dostał zawału? Ponownie? – dodał już z lekkim uśmiechem na ustach, wbijając oczy w ciemność i próbując odnaleźć wzrokiem, gdzie jego syn się znajduje. – Co tu robisz o tej godzinie?
− Ciebie też mógłbym zapytać. Eddie twierdzi, że zarywasz barmankę z „Czarnego Kota”.
Camilo roześmiał się tak głośno i szczerze, jak dawno nie miał okazji. Zaprzyjaźnił się z Anitą, ale ich relacja była czysto platoniczna. Właścicielka baru mogłaby być jego córką.
− Eddie ma różne dziwne pomysły. Jadłeś kolację? – zapytał, zdejmując kurtkę i wchodząc głębiej do kawiarni, by zapalić światło w kuchni.
− Nie zmieniaj tematu. Nie powinieneś szwendać się po barach.
− Jestem dorosły, Hugo, umiem o siebie zadbać. – Angarano poklepał go po ramieniu i nalał sobie szklankę wody.
− No tak, zapomniałem. Nikogo nie potrzebujesz i wszystko załatwiasz sam.
Camilo zastygł ze szklanką w dłoni na wysokości swoich ust. Coś w głosie syna dało mu do zrozumienia, że nie przyszedł zwyczajnie w odwiedziny.
− Kto ci powiedział? – zapytał, domyślając się, co jest powodem jego wizyty.
− Nie ty. – W głosie Huga dało się słyszeć oskarżenie. – Myślałeś, że pozałatwiasz wszystkie sprawy ziemskie i odejdziesz sobie spokojnie, najlepiej w zaciszu własnej sypialni, bez konieczności rozmowy z własnymi dziećmi i wnukami?
− To nie tak.
− A jak? Spotykałeś się po kryjomu z Aidanem Gordonem, ale jakoś wcześniej nie skojarzyłem faktów. Sporządzałeś testament, tak? Więc ile?
− Co „ile”? – Camilo odstawił szklankę i westchnął zrezygnowany. Nie tak wyobrażał sobie tę rozmowę, ale mleko się rozlało.
− Ile przypadnie mi w udziale? Za wiele nie posiadasz, nawet ta nieruchomość nie jest twoją własnością. Ale skoro z Fernandem też widywałeś się za moimi plecami, wnioskuję że odkupiłeś od niego kawiarnię. Więc, komu przypadła? Mamy się nią podzielić z Leonor po twojej śmierci? Po co marnować czas, lepiej przepisz ją od razu, skoro to tylko kwestia czasu – rzucił kpiąco.
− Hugo, proszę cię, to nie jest śmieszne. – Camilo postanowił przerwać synowi, żeby zbytnio się nie zapędzał. Bolało go, że dowiedział się od kogoś innego. Myślał, że będzie miał czas go na to przygotować.
− Wręcz przeciwnie, to jest nawet przezabawne. – Hugo roześmiał się sztucznie, a jego śmiech potoczył się po pustej kuchni, dając upiorny efekt. – Piłeś na umór, jeszcze zanim umarła mama. To ironia losu, że zabija cię właśnie to, co było twoim powodem do życia przez ostatnie lata. Jak ostatni tchórz uciekałeś w alkohol i w końcu karma wróciła.
− Wiem, że wcale tak nie myślisz, Hugo. Próbujesz mnie zranić, bo ja zraniłem ciebie, nie mówiąc ci prawdy. Może tego teraz nie rozumiesz, ale próbowaliśmy cię chronić.
− „My”? – Hugo zapytał skonsternowany, a zaraz potem parsknął ponownie śmiechem. – Julian wiedział, oczywiście. Mogłem się tego spodziewać.
− Nie miej mu za złe, to jego praca.
− Nie jest twoim lekarzem, o ile mnie pamięć nie myli. Zresztą, nieważne. – Hugo machnął ręką, jakby cała ta sprawa nie miała dla niego wielkiego znaczenia. – Przyszedłem ci powiedzieć, że jeśli myślałeś, że będę patrzeć jak umierasz, to grubo się myliłeś. Będziesz miał przeszczep wątroby, choćbym miał sam ją sobie wyciąć, rozumiesz to?
− Hugo, właśnie dlatego o niczym ci nie mówiłem.
− Nie, nie mówiłeś, bo skrycie tego chciałeś. Miałeś już dosyć życia, tego wszystkiego. – Hugo otworzył szeroko ramiona, wskazując na wnętrze kawiarni. – Miałeś dosyć mnie.
− To nie prawda.
− Nigdy nie potrafiłeś kłamać. To jedna z nielicznych cech, których nigdy ci nie zazdrościłem. – Delgado stanął w świetle lampy.
Camilo poczuł, że zaraz się rozklei, patrząc na syna, na którego twarzy malował się ból. Hugo nigdy nie był dobry w wyrażaniu emocji. Kiedy tak stali twarzą w twarz, Camilo poczuł, że wspomnienia wróciły ze zdwojoną siłą. Hugo stał się tym, kim teraz był głównie z jego winy. Zawiódł go jako ojciec. I wszystko co Hugo do tej pory robił − wszystkie grzechy, których się dopuścił − były odpowiedzialnością starszego Angarano. Czuł, że poniósł porażkę. Chyba coś z tych myśli odbiło się na jego twarzy, bo Hugo wyglądał, jakby zaraz miał się rozpłakać, a nie był typem osoby, która łatwo się wzrusza.
− Sergio może być dawcą – powiedział po chwili Delgado, jakby nie mógł już dłużej znieść tej ciszy i widoku pomarszczonej twarzy ojca, który ostatnimi czasy bardzo się postarzał. – I nie obchodzi mnie twoje zdanie, jeśli będzie trzeba uśpię cię osobiście do zabiegu.
− Hugo.
− Spartaczyłeś na całej linii. Przez te wszystkie lata byłeś wrakiem człowieka, a nie moim ojcem, więc choć teraz przymknij się i zrób to dla nas, jeśli nie dla siebie, okej? – Głos Hugo się załamał, nie miał słów, by oddać to, jak się teraz czuje. Mógł tylko coś rozwalić albo wyładować się werbalnie, więc z dwojga złego wybrał drugą opcję.
− Dobrze. – Camilo był w stanie wykrztusić tylko to jedno słowo, kiedy patrzył jak Hugo odwraca głowę i wyciera oczy rękawem kurtki, starając się ukryć twarz w mroku.
− Cieszę się, że się rozumiemy. Dobranoc.

***

Santos czuł się wytrącony z równowagi przez śniadanie u Guerrów. Kto by pomyślał, że Fabricio wyciągnie do niego rękę? Było to trochę dużo powiedziane, ale sam fakt, że słowo „dziękuję” przeszło mu przez gardło już było sukcesem. DeLuna nie wiedział, jak ma się z tym czuć. Nigdy nie oczekiwał wdzięczności czy laurów − zrobił to, co musiał. W tamtej chwili nie liczyło się nawet to, że Guerra był jego największym wrogiem. Jeśli miał być szczery, nawet o nim nie pomyślał. Liczyła się tylko Emily i jej dzieci. Był ciekaw, czy gdyby Fabricio odzyskał wszystkie wspomnienia z ostatnich kilku lat, czy również tak chętnie zaprosiłby go na śniadanie.
Ostatnimi czasy sporo rozmyślał o swoim pobycie w Pueblo de Luz. Wbrew temu co wszyscy mówili, nie przyjechał tutaj, by mścić się na Conradzie czy Fabriciu, nie wiedział nawet, że Alice tutaj jest. Miał w Meksyku robotę, a odnalezienie Saverina i połączenie kropek było tylko miłym zbiegiem okoliczności. Zdecydowanie nie spodziewał się, że zacznie mu zależeć na Emily ani że będzie przejmował się swoją pracą nauczyciela, która, co dziwiło nawet jego, zaczynała mu się coraz bardziej podobać.
− Trenerze, co teraz zrobimy? – Anna Conde wpatrywała się w DeLunę ze łzami w oczach, a on dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że uczennica zaczepiła go na korytarzu w drodze na lekcje. – Nacho nie może być w drużynie pływackiej, lekarz zabronił mu uprawiać sportu przez kilka tygodni. Potrzebujemy kogoś na zastępstwo.
Przez ostatnie dni nie miał czasu myśleć o jesiennych zawodach pływackich, bardziej skupiony był na pomocy Conradowi. Do czego to doszło, że człowiek, którego chciał zniszczyć, stał się teraz jego sprzymierzeńcem.
− Nie przejmuj się tym, załatwię to – odpowiedział na odczepnego Eric, wzrokiem wyławiając Jordana Guzmana w tłumie uczniów zmierzających na lekcje.
− Panie profesorze! – W głosie Anakondy dało się słyszeć oburzenie, kiedy jej wzrok powędrował za jego spojrzeniem. – Chyba nie myśli pan o tym dzikusie? Przecież to właśnie Jordi pobił Ignacia i to przez niego miał operację nosa!
− Naprawdę? – Santos udał zaskoczenie, spoglądając na blondynkę z lekkim politowaniem. – Idź już na lekcje, prowadzenie drużyny to moja praca, nie twoja.
Anna chyba miała zamiar towarzyszyć mu na spotkaniu z Jordanem, ale kiedy posłał jej srogie spojrzenie, ugięła się i pobiegła do koleżanek z oburzoną miną.
− Masz chwilę? – zapytał DeLuna, podchodząc do Jordi’ego, który właśnie wyjmował książki ze swojej szafki.
− To zależy. Zamierzasz zrobić mi wykład o tym, że zwiałem z twojej lekcji? – Nastolatek nie zaszczycił nauczyciela nawet spojrzeniem.
− Nie, od wykładów jest wychowawca. Mam gdzieś, czy chodzisz na moje lekcje. Najwyżej cię obleję. – Powiedział to tak lekceważącym tonem, że aż zmusił chłopaka do odwrócenia głowy w jego stronę. Santos postanowił przejść do rzeczy, widząc, że Jordi nie jest zainteresowany rozmową. – Chodzi o drużynę pływacką. Jak wiesz, zbliżają się międzyszkolne zawody, a przez twój urodzinowy wybryk jeden z moich pływaków nie będzie mógł wystartować. Musimy mieć komplet, więc…
Jordan wpatrywał się w Erica, zastanawiając się, czy nauczyciel żartuje. Uśmiechnął się i zatrzasnął swoją szafkę na książki.
− Nie.
− Słucham? – Santos zamrugał nieprzytomnie, nie spodziewając się takiej odpowiedzi. Był pewien, że się przesłyszał.
− Moja odpowiedź brzmi „nie”. Wiem, że hiszpański może nie jest twoim ojczystym językiem, ale nie powinieneś mieć kłopotu ze zrozumieniem – dodał złośliwie, zabierając swoje rzeczy. – Sam wywaliłeś mnie z drużyny, pamiętasz?
− Nie, to ty odszedłeś.
− Tuż po tym, jak posadziłeś mnie na ławce rezerwowych. Wybacz, ale nie jestem typem, który wchodzi dwa razy do tej samej rzeki. Znajdź sobie kogoś innego. Nie masz rezerwowych? – Spojrzał na nauczyciela jak na idiotę, trochę nie rozumiejąc, dlaczego w ogóle podjął desperacką próbę zwerbowania go. Kiedy pojął w czym rzecz, roześmiał się. – Są aż tak kiepscy? W takim razie nie wystąpicie w zawodach, przykro mi. – Jordi udał smutny ton głosu, ale jednocześnie wzruszył ramionami. Miał to gdzieś.
− Twój przyjaciel jest kapitanem. Pozbawisz go szansy na stypendium tylko dlatego, że jesteś zbyt dumny, by nam pomóc? – Eric był w lekkim szoku.
− Jeżeli próbujesz odwołać się do mojego sumienia, to kiepsko ci idzie. – Guzman wywrócił oczami i poprawił sobie plecak na ramieniu. – Nie mam zamiaru być popychadłem. Nie wnikam w twoje problemy sercowe, ale lepiej jak nie będziesz przynosił spraw prywatnych do szkoły i wyżywał się na uczniach – dodał złośliwie na koniec nastolatek, zupełnie jakby znał całą sytuację z Emily albo po prostu Santos wcale nie był tak dobry w ukrywaniu uczuć, jak mu się wydawało.

***

Nawet przez chwilę nie pomyślał o szkole, nie dał nawet znać przyjaciołom, że nie pojawi się na lekcjach. Cały czas zastanawiał się, co by było gdyby spóźnił się o kilka minut. Gdyby czekał grzecznie przed drzwiami domu pani Bustamante, Olivii mogłoby już nie być wśród żywych. Pojechał z nią do szpitala, kiedy przyjechała karetka, a Jimena zjawiła się godzinę później. Była w szoku i nic dziwnego. Kiedy rano wychodziła do pracy, nic nie wskazywało na to, że jej córka planuje się zabić. Była nie w sosie, źle się czuła, ale Jimena wywnioskowała, że to wstyd przed pojawieniem się w szkole tak na nią podziałał, więc pozwoliła jej wziąć kilka dni wolnego.
− Marcus, gdyby nie ty, nie wiem co by się stało. – Pani burmistrz skończyła rozmawiać z lekarzami i wróciła do siedzącego w poczekalni nastolatka. Uściskała go, ocierając ukradkiem wilgotne oczy. Była politykiem, a polityk nie powinien pokazywać słabości.
− Co z Olivią? – zapytał szczerze przejęty.
− Jej życiu nic nie zagraża. Za to będziemy się musiały skupić na powodach, dla których to zrobiła. Czy przychodzi ci coś do głowy?
Spojrzała na przyjaciela córki z nadzieją, co trochę go zirytowało. Powinna raczej odbyć szczerą rozmowę z córką, a nie z jej kolegą. Od kiedy przyjechała do szpitala przypominała bardziej kogoś, kto stara się, by sprawa nie ujrzała światła dziennego i Marcus doskonale wiedział, że kiedy Olivia miała płukanie żołądka, jej matka tuszowała sprawy w szpitalu, by ten incydent nie wypłynął do gazet. Silvia Olmedo pewnie poświęciłaby temu cały numer w „Luz del Norte”.
− Było jej ciężko po ostatnich wydarzeniach – poinformował ją zgodnie z prawdą, bo doskonale widział, jak Olivia znosi szykany po sprawie z Oliverem. To, co zrobiła, było złe, ale Delgado wiedział również, że Bruni nie jest święty, więc współczucie dla niego było ograniczone.
− Gdybyś się czegoś dowiedział, daj mi znać. Wydaje mi się, że przed tobą prędzej się otworzy. – Jimena poklepała Marcusa z wdzięcznością po dłoni i zaprowadziła go pod drzwi sali Olivii. – Oczywiście wypiszę ci usprawiedliwienie, nie musisz się tym przejmować. Dyrektor przymknie oko na nieobecność najlepszego ucznia. I chyba nie muszę cię prosić o dyskrecję?
− Oczywiście, nie jestem plotkarzem. – Marcus zapewnił ją o swojej lojalności, po czym odczekał aż Jimena zniknie w pokoju pielęgniarek i wszedł do sali Olivii.
Pokój szpitalny miał zdecydowanie większy standard niż ten, w którym sam przebywał w dzieciństwie po zabiegu usunięcia migdałków. Być może była to sala dla VIPów, Jimena zadbała, by nikt nie przeszkadzał jej córce w rekonwalescencji, jednocześnie odcinając ją od mediów i wścibskich pielęgniarek, które mogłyby zadawać niewygodne pytania. Nastolatka zajmowała łóżko w pozycji półleżącej, wpatrując się tępo w okno, na którym jej matka zasłoniła rolety. Wyglądała bardzo kiepsko – miała bladą, zapadniętą twarz i tłuste włosy, wydawała się prawie przezroczysta. Ale przynajmniej żyła.
− Wiem, że to beznadziejne pytanie, ale i tak je zadam – jak się czujesz? – Wszedł do środka, ostrożnie siadając w nogach jej szpitalnego łóżka.
− Żyję. Dzięki tobie – odpowiedziała zachrypniętym głosem. – Choć nie powinnam.
− Nie mów tak. – Marcus postanowił uciąć tę dyskusję. Kiedy znalazł Olivię naszpikowaną tabletkami, widok umierającego Roque powrócił do jego myśli i nie chciał ich opuścić. Jemu nie mógł pomóc, ale jeśli mógł pomóc jej, to warto było spróbować. – Na razie skup się na odpoczynku, nie myśl o niczym innym. Jeśli będziesz gotowa, możesz mi o wszystkim powiedzieć. Wiesz o tym, prawda?
Kiwnęła lekko głową, czując ogromny wstyd, że to właśnie on był świadkiem jej całkowitego stoczenia. Zanim się obejrzała, rozpłakała się na całego. Ból w piersi był nie do zniesienia i nie miał nic wspólnego z nieudaną próbą samobójczą czy płukaniem żołądka. Wiedziała, że to wszystko jej wina.
− Oni chcą wiedzieć, dlaczego to zrobiłam, ale ja nie mogę im powiedzieć, Marcus. Po prostu nie mogę. – Pokręciła głową gwałtownie, jakby nawet teraz czuła się przesłuchiwana przez dorosłych, którzy od momentu, w którym pojawiła się w szpitalu, nie odstępowali jej ani na krok.
− Powiesz, kiedy będziesz gotowa.
− W tym rzecz – nigdy nie będę. Nie rozumiesz? To wszystko moja wina. Mam ochotę umrzeć!
− Ciii, spokojnie. – Marcus złapał ją za rękę i uścisnął mocno, by dać jej znak, że jest przy niej. – To nie twoja wina. Czasami pewne uczucia są tak silne, że ciężko je znieść. Czasami chcemy po prostu uciec. – Przed oczami ponownie stanął mu martwy Roque i poczuł zimny dreszcz na plecach.
− Ale ja sama to na siebie sprowadziłam. Brzydzę się sobą. – Olivia otarła twarz wierzchem dłoni, by pozbyć się łez. Dla odmiany jej blade wcześniej policzki teraz zrobiły się rumiane a oczy spuchły od płaczu. – Nie możesz nikomu powiedzieć, Marcus. Nie możesz pozwolić, by to się wydało.
− Spokojnie, mówiłem już twojej mamie, że nie zamierzam tego rozgłaszać.
− Nikomu, ani Felixowi, ani Quenowi. Nawet Adorze.
− Wiem, że ostatnio nie byłaś zbyt na bieżąco w kwestiach towarzyskich, ale na pewno już wiesz, że dziecko Adory nie jest moje.
− W normalnych okolicznościach pewnie odczułabym ulgę, ale teraz… nie czuję nic.
Marcus zmarszczył brwi. Olivia kochała się w nim od dziecka i nie było to żadną tajemnicą dla nikogo z ich towarzystwa, nigdy specjalnie się z tym nie kryła. On jednak zawsze traktował ją jak dobrą koleżankę i martwił się o nią. Ewidentnie nie była sobą.
− Co się stało? – zapytał w końcu, porzucając wcześniejsze postanowienie, że nie będzie jej o nic wypytywał. Czuł, że to ważne, by się otworzyła chociaż przed nim. Widocznie coś ją dręczyło. – Chodzi o te plakaty w szkole? Wszystkie już zdjęliśmy, nie musisz się tym przejmować.
− Chciałabym, żeby głupie wyzwiska były moim jedynym problemem – mruknęła cicho, a on poczuł się zaintrygowany. Olivia była pod wieloma względami jak jej matka – obie przejmowały się opinią publiczną, tym co mówili o nich ludzie. Jeśli nie było to dla niej ważne teraz, musiało stać się coś poważniejszego. Przez chwilę walczyła ze sobą, ale już dłużej nie mogła, poczuła, że musi to powiedzieć, bo zaraz wybuchnie. – On… wciąż mi się to śni. Ten jego śmiech. Jego łapska na moim ciele.
Marcus machinalnie zacisnął drugą dłoń na prześcieradle. Nie musiała mówić więcej, bo doskonale rozumiał, co jej się przytrafiło, co musiała znieść. I momentalnie znienawidził faceta, który śmiał jej to zrobić.
− Kto? – zapytał, nie bawiąc się w uprzejmości. Nie pochwalał przemocy w ogóle, ale przemoc wobec kobiet, przemoc seksualna, była na szczycie listy rzeczy, których nienawidził najbardziej.
− Nie, nic nie rób, proszę! – Olivia złapała go za przedramię, mając wrażenie, że Marcus zaraz wybiegnie z sali gotów wymierzyć sprawiedliwość. – On cię zabije! A potem zabije i mnie, dał mi to jasno do zrozumienia.
Marcus nie musiał się długo zastanawiać, jego mózg pracował na zwiększonych obrotach. Doskonale wiedział, o kim Olivia mówi.
− Oliver.
− Co… skąd… jak…?
− To Bruni ci to zrobił? Musisz powiedzieć Jimenie i policji.
− Tak, ciekawe komu uwierzą? Notoryczna kłamczucha znów oskarża szanowanego żołnierza i świetnego trenera. Sama nawarzyłam piwa, więc teraz muszę je wypić. To moja wina.
− Nie. To nie jest twoja wina, słyszysz mnie? – Marcus zmusił ją, by na niego spojrzała. – To nigdy nie jest wina ofiary, nie myśl tak nawet przez chwilę. To, co zrobiłaś, było lekkomyślne, ale nic go nie usprawiedliwia. Nic.
− Marcus, proszę cię, nie chcę mieć przez to kłopotów. Nie chcę, żeby i tobie coś zrobił. Jesteś w drużynie, zadzieranie z nim to nie jest dobry pomysł.
Miała rację. Nie tylko dlatego, że Oliver był byłym marines, który mógłby go położyć jednym ciosem, ani dlatego, że był jego trenerem. Przede wszystkim dlatego, że był członkiem najniebezpieczniejszego kartelu w Meksyku, o czym nikt, poza nim i Templariuszami, nadal nie miał pojęcia. Na razie lepiej będzie się nie wychylać.
− Dobrze. Ale obiecaj, że jeśli jeszcze raz się do ciebie zbliży, dasz mi znać. Zgoda?
Olivia pokiwała głową gorliwie. Miała cichą nadzieję, że już nigdy nie będzie musiała wracać do szkoły, ale wiedziała, że to niemożliwe. Będzie musiała nauczyć się żyć na co dzień ze swoim oprawcą. Ale siłę dawała jej świadomość, że miała po swojej stronie przyjaciela, a Marcus Delgado za przyjaciółmi był gotów skoczyć w ogień. Godna podziwu cecha, która jednak mogła go w końcu doprowadzić do zguby.

***

Nikt nie mógł pojąć, dlaczego zamiast pójść na przerwę obiadową, wszyscy chłopcy musieli stawić się na szkolnym boisku. Krążyły plotki − niektórzy myśleli, że Perez wrócił szybciej i zarządził jakiś apel, ale to nie wyjaśniało, dlaczego tylko męska część uczniów miała się zjawić na murawie. Dziewczęta z ciekawości poszły usadowić się na trybunach, by móc obserwować całe zdarzenie. Na widok Joaquina i Lala kilku uczniów się wzdrygnęło.
− A ci co znów kombinują? Zamierzają przejąć szkołę, czy co? – Quen był wściekły. Nie dość, że wszyscy gadali o jego ojcu, który trafił za kratki, to jeszcze Templariusze ich nie oszczędzali.
Felix nic nie odpowiedział, tylko zacisnął pięść i stanął pokornie w rzędzie z innymi kolegami. Obiecał ojcu, że nie będzie zadzierał z Marquezem i zamierzał dotrzymać obietnicy. Nie podobało mu się to jednak tak samo jak jego przyjacielowi.
− Co to, jakaś wojskowa musztra? Przepadnie nam cała przerwa – rzucił jakiś wysoki chłystek z klasy niżej. – Głodny jestem.
− To nie potrwa długo, więc przymknij się, Ramirez, i słuchaj – warknął w stronę ucznia Lalo, przez co wszyscy zamilkli. – Gdzie Delgado? – dodał w stronę przyjaciół Marcusa, którzy tylko rozejrzeli się nieprzytomnie.
Marcus nie pojawił się dzisiaj w szkole i nawet nie dał im znać. To nie było w jego stylu, więc trochę się niepokoili, ale w tej chwili to, co planował Joaquin i jego wierny pomagier, było dla nich większym zmartwieniem.
− Jest u dentysty, a co? – odwarknął Quen bez zająknięcia, kryjąc tyłek przyjacielowi. Lalo zmrużył oczy podejrzliwie i chyba chciał coś powiedzieć, ale Villanueva przywołał go do siebie i pokręcił głową, jakby dawał mu jakiś tajemny sygnał. – Miałeś wieści od Marcusa? – zapytał Quen przyjaciela, kiedy Lalo odszedł i nie mógł ich już usłyszeć. − To nie w jego stylu, że opuszcza dzień szkoły.
− Wiem, że miał odwiedzić Olivię i zanieść jej lekcje, nic nie mówił, że się nie pojawi – odpowiedział Felix, który jednak miał teraz większy problem na głowie, bo właśnie zauważył swojego ojca, który pojawił się na boisku w towarzystwie Leticii i Elodii Fernandez. – Co on tu robi?
Chciał podejść do ojca, ale Basty tylko pokręcił nieznacznie głową. Elodia przemówiła, ale wyglądała na nieco zniecierpliwioną tą sytuacją.
− Kilka dni temu doszło do zniszczenia mienia w lokalu pana Villanuevy. Mamy powody, by sądzić, że zrobił to ktoś z uczniów. Don Joaquin był na tyle wyrozumiały, że postanowił nie wnosić oskarżenia, jeśli wandal przyzna się do występku. – Elodia zerknęła na Villanuevę, jakby sprawdzała, czy aby na pewno jest zdrowy psychicznie. – Miejmy to z głowy. Jeżeli ktoś z was miał z tym coś wspólnego, lepiej żeby się przyznał. Dla dobra własnego i szkoły.
− O czym ona mówi? O tej strzale w drzwiach El Paraiso? – Quen parsknął śmiechem. − Joaquinowi na serio już padło na mózg.
− Chciałbyś coś powiedzieć, Ibarra? – wtrącił się nauczyciel wychowania fizycznego, słysząc jego poszeptywania.
− Ależ skąd, panie profesorze. – Quen zmusił się do krzywego uśmiechu. – Skąd jednak pewność, że to ktoś ze szkoły? I dlaczego tylko chłopaki mają przesrane?
− Wyrażaj się, Quen – wtrąciła się Leticia, ale widać było, że i jej nie podoba się ten pomysł.
− No właśnie, co to ma być? – Rosie Castelani przybiegła ze swoimi koleżankami na boisko. – Mamy równouprawnienie. Co, my jako słabe, małe kobietki nie mogłyśmy zniszczyć mienia?
− Cicho! Chcesz, żeby nas o coś oskarżyli? – Carolina szturchnęła ją w bok, ale Primrose się nie ugięła.
− Przecież nic na nas nie mają. – Dziewczyna wywróciła oczami.
− To kompletna strata czasu, kto nam zwróci przerwę? – odezwał się jakiś inny uczeń i rozległy się okrzyki niezadowolenia.
− Spokój! – Elodia westchnęła ciężko i spojrzała na Basty’ego Castellano, szukając w nim oparcia.
− Nikt o nic was nie oskarża – powiedział policjant, ale jego słowa zostały skwitowane głośnym prychnięciem Felixa. – Zapewne wiecie, że od pewnego czasu policja poszukuje złodzieja z El Tesoro. Mamy powody przypuszczać, że ta sama osoba stoi za atakiem na pana Villanuevę.
− Jakim atakiem, to tylko głupia strzała w drzwiach. – Felix zmarszczył czoło, nie rozumiejąc, o co tyle hałasu. Chciał dowiedzieć się, kim jest Łucznik z El Tesoro, ale to już było przegięcie.
− Jesteś dość dobrze poinformowany, Castellano – zauważył złośliwie Lalo. – A zatem może jako pierwszy zostaniesz poddany sprawdzianowi.
− Zaraz, co? – Felix przeniósł wzrok z ojca na Lalo i znów na Basty’ego. – To jakieś nieporozumienie. Na jakiej podstawie chcecie nas sprawdzać? Proszę pokazać nakaz.
Basty skarcił syna wzrokiem. Ignacio Fernandez, który stał obok Felixa i Quena przyglądał się koledze z niedowierzaniem.
− Co się tak lampisz, Nacho? Nie powiesz mi chyba, że to jest w porządku?
− Nie jest, ale coś za bardzo się wzbraniasz jak na kogoś, kto rzekomo jest niewinny – odparł Fernandez, ale zaraz potem nastąpiło zamieszanie i Felix nie mógł już się dłużej kłócić.
− Możecie się śmiać, ale osoba, która stała za atakiem na mój lokal, omal nie ugodziła mnie strzałą. Mogłem stracić oko. – Joaquin Villanueva brzmiał niezwykle pompatycznie i przyjaciele zaczęli się zastanawiać, czy to tylko jedna wielka szopka z jego strony. Szef kartelu pokazał im szramę na policzku, tuż pod okiem – ślad po strzale, która potem utkwiła w drzwiach jego baru. – Może to tylko dowcip, a może akt wandalizmu, ale ktokolwiek za tym stoi, jest niebezpieczny i nie powinien władać bronią w tym miasteczku. Nie mówiąc już o tym, że to parszywy złodziej. Szeryf Castellano zgodził się pomóc, ponieważ posłuży to też głównemu śledztwu. Radzę więc współpracować, bo jeszcze pomyślimy, że ktoś z was coś ukrywa.
− Nie wierzę, że mój ojciec się na to zgodził. To jakaś paranoja. – Felix pokręcił głową z niedowierzaniem.
− Daj spokój, tylko wykonuje swoją pracę – odezwał się za jego plecami znudzony głos Jordana.
− A tobie to nie przeszkadza? – Quen ze zdumieniem obserwował kuzyna, który poza znudzoną postawą nie przedstawiał żadnych emocji.
− Żartujesz? Ominie mnie lekcja, więc nie mam nic przeciwko. To nawet trochę zabawne, jak się skręcają i robią z igły widły.
− Może dla ciebie – odburknął Felix, a Nacho zmierzył Jordana zdumionym wzrokiem.
− Chcesz coś powiedzieć? – Młody Guzman zwrócił się do chłopaka z plastrem na nosie, a ten zatrząsł się lekko i szybko odwrócił, kompletnie przestraszony po ich ostatnim starciu.
Nim się obejrzeli, Lalo podzielił chłopców na kilka rzędów. Każdy rząd stanął w odpowiedniej odległości do tarcz łuczniczych, które stały na krańcu boiska.
− To jest jakiś żart – mruknął Jorge Ochoa, rozglądając się po kolegach i szukając ich poparcia. – Naprawdę macie zamiar brać w tym udział?
− Ochoa, ty możesz wracać do klasy – poinformował go Lalo Marquez, a wszyscy spojrzeli na nich zdumieni.
− A dlaczego? Bo jest synem kuratora oświaty? – Ignacio wyglądał na oburzonego. Pewnie myślał, że jego pochodzenie też utoruje mu drogę do wolności.
− Nie – odpowiedział wuefista, trochę poirytowany. – Jest za niski. Tylko chłopcy ponad 175cm wzrostu.
− No teraz to przesadziłeś, gnojku – mruknął pod nosem Jorge.
Zaczęły się sprawdziany i większość dzieciaków była zbyt przestraszona, by coś powiedzieć, tym bardziej że w pobliżu był zastępca szeryfa, który prowadził śledztwo. Basty’emu również się to nie podobało, ale nie chciał dawać Joaquinowi powodów do przeprowadzenia prywatnej wendetty. Lepiej było mieć to pod kontrolą.
− Felix, twoja kolej. – Leticia, która pilnowała jednego rzędu, zawołała młodego Castellano, podając mu sportowy łuk, ale chłopak nie ruszył się z miejsca.
− Nie zamierzam brać w tym udziału. To nie w porządku i dobrze o tym wiesz – odezwał się głośno i wyraźnie tak, by wszyscy go usłyszeli.
− Daj spokój, Fel, nie prowokuj ich. – Quen mruknął na ucho przyjacielowi i sam wziął od Leticii łuk.
Miał problem, by stanąć w odpowiedniej pozycji, nigdy w życiu nie trzymał w rękach łuku. Jednak dopiero, kiedy miał oddać strzał, poczuł ból w lewej dłoni.
− Ibarra, jesteś wolny. Nie umiesz nawet naprężyć cięciwy. – Marquez, który przechadzał się pomiędzy uczniami, rzucił tę złośliwą uwagę.
− Może bym potrafił, gdyby jakiś zjeb nie zmiażdżył mi ręki – wysyczał przez zęby Enrique, ciskając gromy z oczu i upewniając się, że tylko Lalo go słyszy.
− Paluszek i główka to szkolna wymówka – zrymował Eduardo i wyrwał mu łuk z dłoni. – Castellano, na co czekasz?
Felix miał ochotę iść w zaparte i odmówić wzięcia udziału w sprawdzianie dla zasady. Taki już był. Widział jednak zbolałą minę Leticii i przestraszony wzrok ojca, który przechadzał się po drugiej stronie boiska. Obiecał, że będzie się go słuchał i nie będzie prowokował kartelu. Było to jednak niezmiernie trudne.
− Nie dawaj im tej satysfakcji. – Usłyszał za sobą głos Jordi’ego, który popchnął go lekko do przodu. Nie wiedzieć czemu, sprowadził go tym na ziemię i dodał odwagi.
Napiął cięciwę, przymknął jedno oko i strzelił. Nie trafił w tarczę, ale niespecjalnie też się starał. W dzieciństwie bywał kilka razy na strzelnicy z Fabianem, ale nigdy szczególnie go to nie pasjonowało.
− I co, nie było tak strasznie, prawda? – Lalo rzucił mu krzywy uśmiech. – Guzman, teraz ty. Z czego tak rżysz? – zapytał, unosząc brwi, bo Jordi uśmiechał się pod nosem. – Co cię tak śmieszy?
− Wy – odpowiedział zgodnie z prawdą Jordan. – Ta cała sytuacja jest wręcz śmieszna.
− Tak, a to niby dlaczego? – Lalo podszedł do niego tak blisko, że prawie zetknął się z nim nosami. Jordi nie odsunął się, przez co tylko rozsierdził wuefistę.
− Każdy idiota potrafi strzelać z łuku, te wasze sprawdziany są bezcelowe, cokolwiek próbujecie osiągnąć. – Młody Guzman był tym faktem rozbawiony.
Po jego słowach kilku innych uczniów oddało nieudane strzały. Jeden dziabnął się strzałą w okolicach oka, drugi wypuścił strzałę, która spadła metr od niego, a jeszcze inny tak się ucieszył, że udało mu się napiąć łuk i wypuścić strzałę, że podskoczył z radości, co spowodowało, że strzała odbiła się od tarczy i spadła tuż pod nią.
− Najwyraźniej nie każdy – odpowiedział mu złośliwie Lalo, wskazując na jego nieudolnych kolegów. – Ale skoro jesteś taki pewny siebie, to śmiało. Pokaż, co potrafisz. – Marquez wsadził mu w ramiona łuk z impetem, sprawiając, że chłopak zachwiał się w miejscu.
− Niech ci będzie, ale ostrzegam – jestem wszechstronnie uzdolniony. Pamiętajcie, że nie możecie mnie karać za to, że jestem dobry we wszystkim.
− Skromniś się znalazł – mruknął Lalo, odsuwając się kilka kroków, by móc obserwować Jordana.
W tym samym czasie Santos, który usłyszał o sprawdzianach, postanowił zobaczyć, o co tyle hałasu. Przyszedł akurat na sprawdzian Jordana i z ciekawością przysłuchiwał się jego wymianie zdań z nauczycielem. Obserwował go uważnie, a kiedy zauważył, że ten już napina łuk, postanowił zainterweniować. Wszedł na murawę, zmierzając prostu ku niemu.
− Guzman, tu jesteś – powiedział, stając niemal na linii strzału chłopaka. – Możesz mi wytłumaczyć, dlaczego nie pojawiłeś się na szlabanie?
Jordan opuścił łuk i spojrzał na nauczyciela z zaciekawieniem. Santos wpatrywał się w niego intensywnym wzrokiem.
− Przepraszam, zostałem wezwany odgórnie przez dyrekcję – odpowiedział po chwili, postanawiając nie dać po sobie poznać, że jest zaskoczony. Wskazał na Elodię Fernandez, która stała z boku z Bastym. – Chyba pan rozumie?
− Nie, nie rozumiem. Jeśli każę ci odbyć karę, to się na niej zjawiasz. Eduardo, pozwolisz? – Eric wskazał palcem na swojego ucznia, a Marquez patrzył na nich nieprzytomnym wzrokiem. – Za karę zostaniesz po lekcjach jeszcze tydzień, może to cię czegoś nauczy.
− Tak jest, panie profesorze. – Jordi udał skruchę, ale kiedy wręczał Marquezowi z powrotem łuk, minę miał zwycięską.
Santos zabrał chłopaka do szkoły szybkim krokiem, nie oglądając się za siebie.
− Niezłe z ciebie ziółko, panie Moon. A może DeLuna? Pogubiłem się już – zagadnął Jordi, uważnie obserwując profesora.
− Powinieneś się cieszyć, że uratowałem ci dupsko. Zwykłe „dziękuję” mi wystarczy.
− Nic pan nie zrobił, nie potrzebowałem ratunku. Miałem to pod kontrolą.
− Tak? – Santos zatrzymał się tak gwałtownie, że Jordi wpadł na jego plecy.
Spojrzał na niego wszechwiedzącym wzrokiem. Patrzyli tak na siebie przez dłuższy czas, aż w końcu nauczyciel, nie czekając na pozwolenie, złapał go za rękę i wykręcił jego dłoń w swoją stronę.
− Hej, odbiło ci? Co ty wyprawiasz? – warknął Guzman, a DeLuna dokonał oględzin jego dłoni. Kiedy skończył, minę miał jeszcze bardziej zwycięską niż Jordi chwilę temu.
Nastolatek wyrwał mu rękę i schował do kieszeni.
− Śliczne pęcherze. Pewnie od przewracania kartek w książkach – rzucił ironicznie DeLuna, nie mogąc pohamować kpiącego uśmieszku.
− Nie, od gry na gitarze i skrzypcach – wyjaśnił ze złością Jordi, a Eric pokiwał głową, jakby dawał za wygraną, ale nie do końca mu uwierzył. – Dzięki za wybawienie, ale muszę wracać do klasy.
− Słuchaj, w nosie mam, co robisz w wolnym czasie. Jeśli ci życie niemiłe, to twoja sprawa. – Santos zawahał się przez chwilę, przypominając sobie nastolatka samego w alejce, kiedy koledzy Fernandeza okładali go pięściami. Szybko odrzucił od siebie tę myśl, bo nie mógł się rozpraszać. – Ale wydaje mi się, że nie chcesz, by inni poznali twoje sekrety. A tak się składa, że ja umiem dotrzymać tajemnicy.
− Tak? – Jordi wyglądał na poirytowanego. – I na pewno w zamian chcesz tylko, żebym wrócił do drużyny pływackiej, mam rację? Wal się. Nie wiem, co sobie ubzdurałeś, ale najwyraźniej jesteś pomylony, skoro szantażujesz nastolatka.
− Chciałem to zrobić po dobroci, ale widzę, że jesteś zbyt uparty, by cokolwiek tu ugrać. Powiem ci więc, jak będzie – po lekcjach pojawisz się na treningu pływackim i dasz z siebie wszystko, a na zawodach wystąpisz w barwach szkoły, czy to ci się podoba czy nie. No chyba, że chcesz, żebym powiedział twojemu tatusiowi, że notorycznie zwiewasz z lekcji. Może zaciekawi go też fakt, jakie trasy wybierasz. Myślę, że Basty Castellano też z chęcią posłucha o tym, że jego chrześniak umie doskonale unikać kamer monitoringu.
− Wow, musi naprawdę ci zależeć na tej lasce, skoro na siłę próbujesz zostać w mieście jak najdłużej. – Jordi puścił mimo uszu dziwne oskarżenia i postanowił dopiec nauczycielowi.
− Myśl, co chcesz. Trening pływacki jutro o osiemnastej. Przyjdź albo nie, twoja sprawa – powiedział, po czym zostawił ucznia samego, by mógł przepracować to ultimatum.

***

Bycie osiemnastolatkiem uwięzionym w ciele dwudziestosiedmiolatka nie było przyjemne. Oscar Fuentes cieszył się, że żył, ale czasem zastanawiał się, jaki jest sens? Meksyk nie był najbezpieczniejszym miejscem do odkrywania siebie na nowo, ale może właśnie w tym tkwił cały urok. Dobrze było mieć przy sobie bliskich. Ariana i Carlos byli jego kotwicą, dzięki nim jeszcze nie zwariował i miał wrażenie, że nic się nie zmieniło. A jednak zmieniło się wszystko. Guillermo, dobry kumpel, z którym razem pisali w młodości piosenki, nie żył. Został zamordowany, prawdopodobnie przez kartel, i nikt nie zdawał się tym przejmować. Jego najlepszy przyjaciel, Lucas, zadarł z nieodpowiednimi ludźmi i teraz był gdzieś przetrzymywany i na pewno torturowany, a on musiał siedzieć na tyłku i sprawiać przed jego ukochaną wrażenie, że wszystko jest w porządku. Ale nie było.
Dla kogoś takiego jak Oscar świadomość, że nigdy nie odzyska pełni sprawności była nie do zniesienia. Miał zadyszkę po dłuższym spacerze, bolały go stawy, kiedy zbyt długo grał na gitarze, nie mówiąc już o tym, że jego dawny talent uleciał bezpowrotnie. Muzyka była dla niego wszystkim i nadal była dla niego ważna, ale ubolewał nad tym, że nie może jej się poświęcić bez reszty ze względu na fizyczne ograniczenia. Czasami miał ochotę zachować się jak typowy nastolatek i po prostu pomarudzić albo coś rozwalić, ale to nie wypadało. W oczach ludzi był przecież dorosłym facetem, który nagle musiał zacząć sobie radzić sam. Uwielbiał spędzać czas w barze El Gato Negro. Anita była świetna, a jej pracownicy sympatyczni i pomocni. Czasami czuł się w ich towarzystwie lepiej niż przy własnych przyjaciołach i nie cierpiał tego uczucia. Obcy ludzie nie wiedzieli, jaki był kiedyś, nie patrzyli na niego ze współczuciem i nie próbowali mu matkować, co czasem zdarzało się Arianie. Nauczył się zaciskać zęby i nic nie mówić. Wiedział, że ona też tego potrzebuje, szczególnie teraz, kiedy znała prawdę o Lucasie. Ponury nastrój udzielił się wszystkim.
− Ile ona ma tych gratów? – syknął Carlos, nachylając się, by podnieść ciężkie pudło z napisem „książki”. – Pracuje w bibliotece, mało jej książek?
Oscar nic nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się przepraszająco. Kiedy Lucas wyjechał, on i Carlos zdecydowali się zamieszkać razem w Pueblo de Luz. Jimenez planował zostać na dłużej − praca w miejscowej straży pożarnej była pierwszym ku temu krokiem. Z kolei Oscar i tak nie miał się gdzie podziać. Uznali więc, że będzie to świetny pomysł – ich kawalerska jaskinia miała być typowo męskim miejscem. Niestety ze względu na okoliczności musieli podzielić się lokalem z Arianą, która rzuciła się w wir przeprowadzki, starając się nawet nie rozmawiać o Lucasie, bo gdy tylko jego imię padło z ust któregoś z nich, jej oczy wypełniały się łzami.
− Przepraszam, ale sam rozumiesz – nie miała, gdzie się podziać. – Oscar zniżył głos do szeptu.
Stali na ulicy pod budynkiem i wypakowywali rzeczy Ariany z jej starego volkswagena. Panna Santiago biegała po schodach na górę w tę i z powrotem, starając się zająć czymś nie tylko ręce, ale i myśli. Nie była jednak w stanie unieść ciężkich pudeł, więc to zadanie przypadło medykowi wojskowemu.
− Rozumiem, ale nie mogła zamieszkać z jakąś koleżanką? Trochę psuje mi wizerunek, jeśli wiesz, co mam na myśli. – Carlos wypowiedział te słowa niczym brzuchomówca i wskazał palcem za siebie, gdzie przez ulicę, mijając stragany, przedzierała się właśnie ich sąsiadka, Valentina Vidal.
Oscar parsknął lekkim śmiechem. Jego przyjaciel miał słabość do barmanki z Czarnego Kota, ale do tej pory Tina ostentacyjnie dawała mu do zrozumienia, że nie jest zainteresowana. Nie sądził, by informacja o tym, że Carlos mieszka z dziewczyną, była dla niej interesująca.
− Po co tak w ogóle zrywała z tym doktorem? On był chyba w porządku, co? – zagadnął Jimenez, trochę nie rozumiejąc, jak można wywracać do góry nogami czyjeś życie tylko dlatego, że wali się twoje. Był jednak wyrozumiały, a Ari była jego przyjaciółką z młodości, więc przymykał na to oko.
− Był. To znaczy jest – poprawił się szybko Oscar, drapiąc się po głowie. Sesje fizjoterapii będą od teraz zdecydowanie bardziej niezręczne. – Nie chciała go zwodzić, wolała to zakończyć. A Sergio nie jest głupi, przecież musiał zdawać sobie sprawę, że ona nie wyleczyła się z Lucasa. To jasne jak słońce.
− No nie wiem. – Carlos patrzył jak Ariana macha żywiołowo do Valentiny, przywołując na twarz szeroki sztuczny uśmiech. – Ale mogłaby się tak nie szczerzyć, wygląda to upiornie.
− Hej, Tina! Wprowadzam się do chłopaków. Fajnie, nie? Będziemy mieszkać po sąsiedzku! – poinformowała barmankę, która zmierzyła ją skonsternowanym wzrokiem.
− Fajnie – powiedziała Valentina, udając entuzjazm. Nie znała się za dobrze z Arianą, właściwie to spotkała ją kilka razy w barze, a ta zachowywała się, jakby były przyjaciółkami. Wolała jednak nie wdawać się w zbędne dyskusję. – Oscar, masz chwilę?
Carlos, który prężył mięśnie na widok sąsiadki, nagle miał minę, jakby ktoś zdzielił go po twarzy. Spojrzał na Fuentesa z wyrzutem, jakby to była jego wina, że Valentina chce z nim rozmawiać i kompletnie go ignoruje.
− Jasne, co tam? – zapytał Oscar, powstrzymując wybuch śmiechu na widok twarzy Jimeneza.
− Felix prosił mnie, żebym zapytała, czy chciałbyś mu pomóc w przygotowaniu oprawy muzycznej do festiwalu na Święto Założyciela. Ma jakieś skomplikowane chwyty gitarowe i martwi się, że tego nie opanuje. Cały Felix. – Dziewczyna wywróciła oczami, bo doskonale wiedziała, że jej siostrzeniec jest utalentowany, ale czasem brakuje mu po prostu wiary w siebie.
− Jasne, chętnie na to spojrzę. Chociaż niczego nie mogę obiecać. – Podniósł swoje dłonie, dając jej znak, że przecież nie są w pełni sprawne, ale ona zacmokała z niezadowoleniem.
− Idzie ci już coraz lepiej, nie poddawaj się. A Felixowi przyda się ktoś, kto powie mu do słuchu.
− Że niby Oscar? – Carlos parsknął śmiechem. – Fuentes muchy nie skrzywdzi. Jak chcesz, pogadam z Felixem, znamy się jak łyse konie.
− I właśnie dlatego nie proszę cię o pomoc – rzuciła dobitnie panna Vidal, odrzucając do tyłu długie włosy. Ponownie zwróciła się do Oscara: − Gdybyś potrzebował pomocy, zgłoś się do Jordi’ego. Felix jest zbyt dumny, żeby to zrobić, ale jeśli postawisz go przed faktem dokonanym, nie będzie miał wyjścia.
− Jordi? Kto to taki? – Fuentes zanotował w pamięci imię, nie mogąc przyporządkować imienia do twarzy.
− Jordan Guzman, chrześniak Basty’ego. Śpiewał z Felixem na wieczorze z otwartym mikrofonem. Podobało ci się – wytłumaczyła, a Oscar doznał olśnienia.
− Ach tak, gość, który kłócił się z matką. Ma naprawdę niezły głos, ale czy umie grać?
− Czy gdyby nie umiał, wspominałabym o tym? – Valentina wywróciła oczami, ale roześmiała się przy tym i pożegnała się z nimi.
− Hej, a ty dokąd? Nie wpadniesz na parapetówkę? – zapytał Carlos, widząc, że dziewczyna mija budynek, w którym mieszkali i zmierza w inną stronę.
− Jaką parapetówkę? – zapytała zdziwiona Ariana.
− Ciiii! – Carlos uciszył ją, machając ręką, by nie przeszkadzała mu w usłyszeniu odpowiedzi Valentiny.
− Niestety, nie każdy ma wolne w środku dnia, niektórzy muszą pracować.
− Jesteś barmanką!
− Ale mam też inne zajęcia. Święto patrona samo się nie przygotuje, trzeba ogarnąć kwiaty, stoiska, przygotować bar… A co ty robisz w tej twojej remizie?
Carlos mruknął coś niezrozumiale pod nosem, a Tina odebrała to jako swoją odpowiedź. Pomachała im ręką i już jej nie było.
− Auć, na tym etapie jesteś już ekspertem od dostawania kosza – odezwał się głęboki głos za ich plecami.
Jimenez był trochę naburmuszony, ale po chwili dał za wygraną, uśmiechnął się i uściskał kumpla, który podszedł, by przywitać się z Fuentesem.
− Wezwałem posiłki, bo w tym tempie nigdy nie wyrobię się z tymi pudłami, a ty nie możesz dźwigać – wytłumaczył się strażak, nie czując się jednak skrępowany. – To mój znajomy, Oliver. Ollie, to gość, o którym ci opowiadałem – przedstawił ich sobie.
− Opowiadałeś o mnie? Jakie to słodkie. – Fuentes udał wzruszenie i uścisnął wielką grabę mężczyzny nazwanego Oliverem. – Skąd się znacie?
− Z wojska. Ollie był starszym kadetem, kiedy ja dopiero zaczynałem naukę. Wstąpił do korpusu marines, więc nasze drogi się rozeszły, ale widywaliśmy się tu i tam. Świat jest mały, skoro ponownie spotykamy się w tym miejscu, prawda?
− Ciebie zawsze było wszędzie pełno, Jimenez, więc niespecjalnie mnie to dziwi – zażartował Bruni, a Carlos walnął go w ramię po bratersku, zapewne uważając, że to bardzo zabawne.
− Wybacz, że pytam, ale gdzie nauczyłeś się tak mówić po hiszpańsku? – Oscar wyglądał na nieco zdezorientowanego. Oliver wyglądał na sympatycznego, ale coś mu tutaj nie pasowało.
− Moja matka pochodzi z Meksyku, urodziła się w rodzinie włoskich imigrantów. Długo mieszkaliśmy też w pobliżu Chinatown, więc moje dzieciństwo to był istny tygiel kulturowy. Nie chcę zanudzać cię tymi historiami. – Oliver machnął ręką, ale widać było, że niespecjalnie chce rozmawiać o swojej przeszłości, więc Oscar dał za wygraną.
− Arianę już chyba znasz? – zapytał Carlos, wskazując na przyjaciółkę, która pojawiła się przy nich ponownie, biorąc kilka toreb naraz.
− Tak, pracujemy w tej samej szkole. – Bruni przywitał się z Santiago. – Dali ci dziś wolne? Zazdroszczę. Ja jestem odpowiedzialny za przygotowanie charytatywnego meczu piłki nożnej z okazji Dnia Świętego Ibarry.
− Dnia Założyciela – poprawił go Oscar, a Oliver przytaknął.
− Nadal nie orientuję się w tych zwyczajach.
− Po raz kolejny okazuje się, że świat jest mały. Mój przysposobiony brat jest kapitanem szkolnej drużyny – poinformował Bruni’ego Carlos, a w jego głosie dało się wyczuć dumę. – Cokolwiek kombinujecie z tym meczem, na pewno będzie najlepszy.
− Marcus jest świetny, to fakt, ale nie pojawił się na ostatnim treningu i nie raczył się usprawiedliwić, więc może nie zależy mu na drużynie tak, jak powinno.
Po tych słowach Carlos zmarszczył brwi, ale nie miał czasu przetrawić tych słów, bo jakaś starsza sąsiadka zaczęła ich zwymyślać, że torują cały chodnik. Zabrali się więc do pracy.

***

− Wszystko w porządku? Widziałam, że Lalo znów ci dokuczał.
Quen wzdrygnął się, bo nie spodziewał się zobaczyć Caroliny na rogu korytarza. Nieźle go wystraszyła, tym samym sprawiając, że się speszył. Od czasu imprezy, na którą praktycznie wysłał ich razem Jordi, spędzali ze sobą sporo czasu, ale głównie na El Tesoro, gdzie oboje teraz zamieszkiwali. Dziwnie było rozmawiać z nią w szkole. Denerwował się przy niej i nie podobało mu się to. Wyglądała jednak na zmartwioną, kiedy obserwowała „sprawdziany” przeprowadzane przez Joaquina i Lala, co nieco połechtało jego ego.
− Nie przejmuję się tym dupkiem, nie może mi nic zrobić w obecności innych nauczycieli. Gdyby Saverin go dzisiaj usłyszał, pewnie by mu nagadał. – Quen zaśmiał się w głos na wspomnienie Conrada, po czym skarcił sam siebie w duchu. Przecież nie lubił profesora przedsiębiorczości, nie powinien czuć wobec niego podziwu.
− Tak, profesor Saverin dba o dobro uczniów. Wydaje się, że bardzo mu zależy na wszystkich. To miło, że zapłacił za twój pobyt w szpitalu. – Nayera wypowiedziała te słowa, nie zdając sobie sprawy jaki odniosą efekt.
Enrique zatrzymał się w połowie korytarza, wpatrując się w nią z niedowierzaniem. Do tej pory był przekonany, że to Javier zapłacił za jego operację i rehabilitację, która przecież nie była tania.
− Coś ci się pomyliło. To nie Saverin, a Reverte. Moja mama osobiście mu dziękowała.
− Och, przepraszam. – Carolina się zmieszała, zastanawiając się, czy nie palnęła gafy. – Słyszałam, jak ciotka Prudencja rozmawiała o tym z Astrid i na pewno wspominały, że zrobił to don Conrado. Podobno też dał nieźle popalić Marquezowi.
Quen był w niemałym szoku. Jeśli to prawda, to dlaczego nauczyciel to przed nim ukrywał? Od czasu incydentu w szkolnym warsztacie zdawał się go unikać, zdecydowanie coś było nie tak. Może było mu wstyd, że się zaangażował a może nie chciał, by ktoś posądził go o faworyzowanie jednego z uczniów. I czy Felix nie wspominał mu, że Lalo chodził przez wakacje z obitą gębą? Czy to możliwe, że to właśnie Saverin za tym stał?
− Nie, to niemożliwe – powiedział, bardziej do siebie niż do Caroliny. – Co by o nim nie mówić, Saverin to porządny gość. Dobry człowiek. Nie mógłby pobić kolegi po fachu.
− Taaak – mruknęła Nayera, ale bez przekonania. Kiedy Quen posłał jej pytające spojrzenie, westchnęła i wyjaśniła. – Nie ulega wątpliwości, że profesor Saverin jest dobrym nauczycielem i wydaje się dobrym człowiekiem, ale… Nie mogę zapomnieć czegoś, co powiedział mi kiedyś Fernando.
− Słuchasz tego człowieka? Wiesz, że Barosso powie wszystko, byleby cię przekabacić. Już to wałkowaliśmy, nawet Aidan ci to tłumaczył – staremu zależy na ziemi, na twoim majątku, a nie na tobie.
− Wiem, ale… − Carolina zawahała się przez chwilę. – Fernando powiedział, że moja mama, Mercedes, zabiła się przez Saverina.
Quen zadumał się, trochę wytrącony z równowagi tym stwierdzeniem. Conrado Saverin mógłby popchnąć kogoś do samobójstwa? Przecież jego żona zmarła, chyba nie życzył nikomu takiego bólu? Zaczął się nad tym zastanawiać, ale doszedł do wniosku, że niewiele wie o Andrei Bezauri ani jej śmierci, podobnie jak niewiele wiedział o początkach waśni między Barosso a Saverinem. Niewiele znaczyło w tym przypadku tyle co nic.
− Nie – powiedział nagle, gwałtownie kręcąc głową. – Conrado nie jest takim człowiekiem. To na pewno kolejna zagrywka Barosso, żeby wkraść się w twoje łaski. Nie słuchaj go i nie rozmawiaj z nim. W razie czego od razu przyjdź do mnie.
− A niby dlaczego do ciebie? – zapytała, lekko oburzona. Miała w końcu ciotkę, siostrę, miała prawnika, który z czasem stał się jak część rodziny. No i miała starszego brata, który co prawda był uzależnionym od narkotyków socjopatą, ale był też gotowy ją bronić, gdyby działa jej się krzywda.
− No to nie wiem, powiedz Hugowi czy komuś, jak aż tak obrzydza cię perspektywa przyjścia do mnie po pomoc! – rzucił, próbując ukryć fakt, że trochę zraniła go swoim tonem głosu.
− A kogo by nie obrzydziła, Ibarra? – Ignacio Fernandez właśnie koło nich przechodził i usłyszał strzęp rozmowy. Teraz zanosił się śmiechem i przybijał sobie piątki ze swoimi kumplami.
Quen był wkurzony, ale starał się nie dać tego po sobie poznać. Zamiast tego ruszył w stronę klasy hiszpańskiego, gdzie jego przyjaciele już siedzieli w środku.
− Jakieś wieści od Marcusa? Wkurza mnie, że się nie odzywa. Napisałem mu chyba z milion wiadomości – poinformował Felixa i Rosie, którzy właśnie dyskutowali żywo, czekając na lekcje.
− Ode mnie też nie odbiera. Może poszedł odwiedzić Adorę i małą Beatriz – podsunął Felix, ale szybko zniżył głos do szeptu, bo niedaleko nich Anakonda nadstawiała uszu, próbując wybadać nowe ploteczki.
− Dlaczego nikt z was nie porusza tematu tego, co się dzisiaj wydarzyło? Przecież to był jakiś obłęd! – krzyknęła Anna, podchodząc do nich i próbując dowiedzieć się, jaka jest ich opinia na temat sprawdzianów przeprowadzonych przez Joaquina. – Myślą, że tym przebrzydłym rabusiem z Pueblo de Luz jest ktoś z uczniów! To po prostu karygodne i moja matka się o tym dowie.
− Violetta na pewno już wszystko wyniuchała. – Sara podeszła do zebranych, po drodze trącając Anakondę ramieniem. – Ale zgadzam się. Twierdzenie, że złodziej to jakiś nastolatek jest totalnym szaleństwem.
Wszyscy jej przytaknęli, ale jakoś bez entuzjazmu. Każdy był pogrążony we własnych myślach i każdy miał swoje podejrzenia, ale wolał ich nie ujawniać z różnych powodów.
− Czy wy coś wiecie? – zaczęła Anna, ale Felix szybko zmienił temat.
− Hej, oficjalnie mam przechlapane. Festiwal już za kilka dni, a ja nadal nie mam opanowanych chwytów gitarowych, nie mówiąc już o drugiej parze rąk. Oscar zgodził się pomóc, ale to nie wystarczy. – Skrzywił się, patrząc, jak Jordi wchodzi do klasy i siada tuż przed nimi, nie zaszczycając ich nawet spojrzeniem.
− Ty to masz problemy. – Rosie wywróciła oczami, po czym, ku rozpaczy Felixa, trzepnęła młodego Guzmana w ramię i odchrząknęła, chcąc zwrócić jego uwagę.
− Potrzebujesz czegoś? – zapytał trochę poirytowany syn Fabiana, łaskawie wyciągając z uszu słuchawkę.
− Z okazji Dnia Założyciela Saverin organizuje integrację romsko-meksykańską. Felix zgodził się pomóc, jego dziadek miał jakieś piosenki w stylu cygańskim, i przyda się twoja fachowa opinia. – Castelani wzruszyła tylko ramionami, kiedy Felix rzucił w jej stronę mordercze spojrzenie, mając ochotę zapaść się pod ziemię.
− Powiedz Felixowi, żeby na przyszłość sam poprosił mnie o pomoc, a nie wysługiwał się przyjaciółmi. Widziałem jak robi podchody przynajmniej trzy razy. – W głosie Jordana jak zwykle brzmiała złośliwa nuta. – I przekaż mu, że przyjdę do niego dzisiaj po lekcjach. Chyba nie będziemy potrzebować pośredników? – Ostatnie pytanie skierował bezpośrednio do dawnego przyjaciela, który był zszokowany, że ten się zgodził. Kiwnął tylko głową na znak, że mu to odpowiada.
− Zabiję cię, Castelani – mruknął w stronę Rosie, która miała zwycięską minę.
− Super, dogadaliście się! Też wpadnę, żeby przećwiczyć tę piosenkę, o której mówiliśmy, zgadzasz się? – Do zebranych podbiegła Lidia, która usłyszała akurat końcówkę tej wymiany zdań.
Felix zrobił obrażoną minę i ostentacyjnie odwrócił wzrok.
− Pasuje – odpowiedziała za niego Rosie, a kiedy Montes odeszła, by usiąść obok Neli, zwróciła się bezpośrednio do przyjaciela. – Musisz być dla niej tak nieprzyjemny? Nic ci nie zrobiła. Cieszy się, że może ci pomóc i najwyraźniej zależy jej, żeby pogodzić cię z tym bufonem.
− Mam świetny słuch, Rosie, ale doceniam, że zniżyłaś głos do szeptu – odezwał się Guzman siedzący przed nimi pod oknem.
− Leci ci w tych słuchawkach w ogóle muzyka czy tylko udajesz, że słuchasz, żeby inni cię nie zaczepiali? – zapytała wkurzona Primrose, bo gość działał jej na nerwy.
Guzman posłał jej w odpowiedzi krzywy uśmiech i powrócił do czytania swojej książki.
− Nie rozumiesz. – Felix dla przezorności zniżył głos do tego stopnia, że już tylko Rosie mogła go usłyszeć. − Lidia myśli, że jestem gejem, w dodatku zakochanym w tym głupku. No i wyobraź sobie, że zaprosiła go na imprezę w zeszłym tygodniu!
− No i? Zamierzasz dąsać się jak jakaś diva? Jeśli tak ci przeszkadza, że patrzy na innych chłopaków, to weź sprawy w swoje ręce i przestań być…
− Ciotą? To chciałaś powiedzieć? To bardzo obraźliwe, nawet jeśli wyjątkowo adekwatne do sytuacji.
− Tchórzem – sprostowała, szczypiąc go w ramię, by nieco go otrzeźwić.
− Kochani, proszę o ciszę, zaczynamy lekcję – oznajmiła Leticia Aguirre, ucinając wszelkie dyskusje w klasie. – Marcus Delgado jest nieobecny? – zapytała, pytanie kierując bardziej do Quena i Felixa.
− Jest u fizjoterapeuty – odpowiedział szybko Ibarra, a za jego plecami Ignacio prychnął.
− Marquezowi powiedziałeś, że u dentysty. Ciekawe, co takiego ukrywa nasz Złoty Chłopiec. Jeśli o mnie chodzi, to stawiam na to, że to on jest Strzelcem z El Tesoro. – Kilku kolegów przyklasnęło tej opinii Fernandeza.
− Jakoś często zmieniasz opinie na temat podejrzanych. – Sara Duarte stanęła w obronie swojego nieobecnego przyjaciela. – Jeszcze niedawno oskarżałeś innych, nawet profesora Saverina.
− Pojawiają się nowe poszlaki, mamy więcej informacji, więc i podejrzani się zmieniają – wytłumaczył się Nacho, wzruszając ramionami, jakby była to najnormalniejsza rzecz pod słońcem. – Przecież słyszeliście, co Lalo powiedział Jorge, nie? Tylko wysocy byli sprawdzani. Wiadomo, że Marcus jest dryblasem, w dodatku nie pojawił się na zebraniu, to chyba jasne, że to on, nie?
− Podejrzewasz go tylko ze względu na wzrost? Równie dobrze mógłbyś to być ty, sam nie należysz do najniższych – odcięła się Sara, a Quen, który siedział obok niej, zaśmiał się kpiąco.
− Bo Ignacio zadziera… nosa.
Cała klasa oprócz kilku kolegów Ignacia i Anakondy parsknęła w swoje książki od literatury, a Fernandez poczerwieniał ze złości.
− Myślałby kto, że wyrok na twojego ojca-mordercę odbierze ci poczucie humoru – wymamrotał, a potem zwrócił się do Leticii, która nie miała już nawet siły interweniować i spokojnie sprawdzała obecność. – Leti, czy uczniowie nie powinni siedzieć w ławce z uczniami tej samej płci? Ibarra i Duarte zajęli razem ławkę, podobnie jak Castellano i Castelani. Chociaż u nich to chyba nie problem, jeśli wiecie, co mam na myśli… − Po raz kolejny tego dnia przybił sobie piątkę ze swoim kolegą, najwyraźniej bardzo dumny ze swojego dowcipu o homoseksualizmie.
Nauczycielka już miała podnieść głos, kiedy dał się słyszeć głuchy łomot. Wszyscy wstrzymali oddechy, patrząc jak głowa Ignacia poleciała do przodu. Zarył czołem w ławkę, o mały włos nie łamiąc sobie ponownie nosa.
− Lidio! – Panna Aguirre wpatrywała się w uczennicę z ogromnym wstrząsem.
Montes nie wytrzymała i kiedy Nacho palnął głupi dowcip, wstała ze swojego miejsca, które zajmował tuż za nim, i zdzieliła go w tył głowy grubym woluminem w twardej oprawie.
− Przepraszam, Leti, pracuję nad moim backhandem – powiedziała i usiadła grzecznie w ławce, próbując zamaskować uśmiech zadowolenia.
− Ćwiczyć możesz na korcie. Zostaniesz po lekcjach za karę.
Lidia jęknęła, ale czuła, że ta kara była tego warta. Felix natomiast nie cieszył się z jej kary, ale odczuł ulgę, że mimo wszystko nie będzie musiał spędzać popołudnia w towarzystwie jej i Jordi’ego. I tak zapowiadał się ciekawy wieczór.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 20:32:03 30-05-23, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:30:29 30-05-23    Temat postu:

część 2

Pueblo de Luz co roku obchodziło dzień założenia miasta, więc nic nie stało na przeszkodzie, by w tym roku zaangażować całą społeczność, również romską. W końcu był to jeden z ich postulatów – czuli się wykluczeni, nie mogli podjąć się pracy zarobkowej, a handel obwoźny radził sobie coraz gorzej. Dzięki festynowi cygańscy rzemieślnicy mieli możliwość pokazania swoich towarów i zaoferowania swoich usług do szerszej publiczności i dzięki temu mieli szansę na wyjście z cienia i zaistnienie w społeczeństwie Miasta Światła. Kiedy Conrado przedstawiał swoje pomysły Jimenie Bustamante, kobieta go wyśmiała. „Przecież i tak wzbraniają się od płacenia podatków” – powiedziała, ale dała mu wolną rękę. Ostatnio wydawała się być nie w sosie, ale nie chciała o tym mówić, więc starał się jej nie wypytywać. Być może miała na głowie swoje prywatne sprawy.
Tak więc tegoroczne obchody Dnia Założyciela były zorganizowane w głównej mierze przez samego Saverina. W czwartek 1 października 2015 roku ludność wyszła na ulice, by świętować ustanowienie miasteczka i atrakcji nie było końca, a obchody miały potrwać kilka dni. Saverin miał sporo pomocy od pracowników ratusza i miejscowych przedsiębiorców. Szczególnie zaangażowali się Anita i Javier, zajmując się jedzeniem i napojami. Było to pierwsze poważne przedsięwzięcie Conrada i był z siebie niebywale dumny. Odbiło się to na jego twarzy, kiedy kroczył między stoiskami porozstawianymi na ulicach i rynku, gdzie wszędzie roiło się od ludzi. Na Placu Głównym została postawiona scena, gdzie miały się odbyć cygańskie pokazy taneczne i koncert przygotowany przez Felixa.
− Podoba ci się tutaj – powiedziała cicho Lidia, która kroczyła u jego boku w swojej rozłożystej tradycyjnej sukni.
Szła podzwaniając bransoletkami, co spowodowało, że kilku gości festynu spoglądało na nią niepewnym wzrokiem, zapewne biorąc ją za rodowitą Romkę. Zgodziła się pomóc Esmeraldzie i wystąpić z innymi pannami z plemienia, ale tylko ze względu na Conrada. Lidia była spoiwem, które łączyło oba te światy i może w końcu uda im się dojść do porozumienia. Conrado nic nie odpowiedział, ale widziała, że nie tylko festyn cieszył jego oko, ale całe Pueblo de Luz. Czuł, że mógł to miejsce zmienić na lepsze, był odpowiednim człowiekiem na odpowiednim stanowisku i o to w tym wszystkim chodziło.
− Brawo, dokonałeś niemożliwego. – Przez tłum przecisnęła się do nich kobieta z szerokim uśmiechem na twarzy. – Romowie chyba zaczynają darzyć cię szacunkiem, a to rzadko się zdarza. Nie jeden gadjo próbował.
− Karina, przyszłaś! – Lidia ucałowała swoją kuratorkę z opieki społecznej, promieniejąc na jej widok. Zdążyły się polubić. Karina była osobą, która doskonale rozumiała przez co nastolatka przechodzi, próbując się usamodzielnić od ojca i reszty jego ludzi, bo sama również była kiedyś na jej miejscu. – I jak? – zapytała, okręcając się kilka razy, robiąc dobrą minę do złej gry.
− Niedobrze mi od tych kolorów, ale wyglądasz bardzo ładnie – oznajmiła szczerze panna de la Torre, witając się z podopieczną.
− Nie spodziewałem się, że przyjdziesz. Miło, że zajrzałaś. – Conrado uścisnął jej dłoń na powitanie.
− Za nic bym tego nie przegapiła. Chociaż nie ukrywam, że to wszystko przywołuje niezbyt miłe wspomnienia – westchnęła, rozglądając się po swoich dawnych pobratymcach.
Odeszła z plemienia i nie oglądała się za siebie. Od lat pomagała kobietom uniezależnić się od patriarchalnego życia, promowała edukację romskich kobiet i dzieci i nie przysporzyło jej to fanów wśród jej dawnego ludu. Rozmawiali wesoło we trójkę, ale Lidia musiała w końcu iść na występ, więc pożegnała się z nimi i odeszła, niemal potykając się o za długą sukienkę.
− Zgrywa luzaka, ale widać, że się denerwuje – zauważył ze śmiechem Conrado, patrząc jak Lidia znika w tłumie. Na jego twarzy pojawił się iście ojcowski wyraz.
− Zależy ci na niej. Znasz ją na wylot – stwierdziła Karina, a on lekko się zdziwił.
− Tak kapryśnej nastolatki nie idzie poznać na wylot. Oboje jesteśmy na etapie wzajemnego poznawania się. Idzie nam całkiem dobrze.
− Widzę twoje starania, Conrado, zresztą nie tylko ja. Spodobałeś się Delfinie Ledesma, myślę, że wszystko jest na dobrej drodze do tego, byś mógł przejąć pełnoprawną opiekę nad Lidią.
− Mówisz o adopcji? – Saverin był w szoku.
− Nie chciałbyś? Wybacz, myślałam, że tak.
− Nie o to chodzi, po prostu…
Nie wiedział, co powiedzieć. Nie myślał o tym tak dogłębnie. Chciał, by Lidia miała dom, chciał, by czuła się bezpieczna i chciał być tą osobą, która ją ochroni przez ojcem, przed patriarchą, przed okrutnym światem, w którym przyszło jej żyć samotnie przez ostatnie lata, bez żadnej pomocy z zewnątrz. Ale nie wiedział, czy był gotów, by być ojcem. Tym bardziej że nadal nie powiedział własnemu synowi prawdy.
Otworzył usta, by coś odpowiedzieć, ale nie zdążył, bo dała się słyszeć jakaś wiązanka przekleństw w obcym mu języku, zapewne romskim, a zaraz potem ktoś opluł Karinę de la Torre.
− Halo, co pan wyprawia? – Conrado był mocno wkurzony. Kiedy starszy Cygan już się oddalał, ruszył za nim, by zmusić go do przeprosin, ale ten już zniknął w tłumie.
− Daj spokój, to nic takiego – uspokoiła go Karina, wycierając koszulę chusteczką. – Jestem przyzwyczajona.
− Do takiego zachowania? Wybacz, ale ja nie jestem. To niedopuszczalne. Opluwanie ludzi i przeklinanie ich nie powinno być na porządku dziennym. O co mu w ogóle chodziło? – Saverin nie mógł znaleźć słów, by wyrazić swoje oburzenie.
− A jak myślisz? Jak ktoś taki jak ja może śmieć pokazywać się ludziom na oczy? – Karina machnęła ręką i próbowała obrócić wszystko w żart, ale Conradowi nie było do śmiechu a i kobieta wyglądała jakby zmuszała się do zbagatelizowania problemu. – Moi ludzie wyklęli mnie jeszcze zanim odeszłam ze wspólnoty. Splamiłam honor rodziny, a co najważniejsze honor patriarchy. – Kiedy zobaczyła skonsternowaną minę swojego rozmówcy, wytłumaczyła: − Miałam zostać żoną Barona, był synem ówczesnego przywódcy plemienia. Ale zostałam skalana, a to była ujma na honorze nie tylko dla mnie, ale i dla mojego przyszłego męża.
− Naprawdę nie zamierzałem dzisiaj przyklaskiwać stereotypom i oceniać innych, ale… to naprawdę podłe – powiedział zupełnie szczerze Conrado, nadal będąc w lekkim szoku po scenie, która dopiero co się wydarzyła. – Zostałaś zaręczona z Baronem, kiedy miałaś jakieś piętnaście lat?
− Trzynaście – sprostowała Karina. – Miałam go poślubić jako czternastolatka, ale wtedy rozeszły się pogłoski o moim romansie z gadjo z miasta i Baron zerwał zaręczyny. Nie powiem, wyszło mi to na dobre.
Conrado pokręcił głową nie rozumiejąc tej kultury i ich zwyczajów. Słyszał o wielu praktykach, ale opowieści Kariny pomagały mu zobaczyć wszystko z szerszej perspektywy. Był taktowny, więc nie zamierzał pytać panny de la Torre, czy plotki o jej romansie były uzasadnione ani czy to, co powiedziała mu Lidia o usuniętej ciąży było prawdziwe. To prywatna sprawa Kariny, o której najwyraźniej chciała już zapomnieć.
− Ten mężczyzna, który splunął to mój ojciec. – Tą informacją wprawiła go w prawdziwe osłupienie. − Nie widziałam go od piętnastu lat, a jedyne, co miał mi do powiedzenia, to w języku romani „obyś zgniła, przebrzydła suko”. W wolnym tłumaczeniu. – Ton głosu Kariny był niefrasobliwy, jakby przywykła do takiego traktowania, co tylko sprawiło, że sytuacja była bardziej smutna.
− Bardzo mi przykro, że musiałaś przez to przejść. – Saverin spojrzał na nią z troską, jakby chciał jej pokazać, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by takie sytuacje się więcej nie powtarzały w Pueblo de Luz.
− Dziękuję, doceniam to – odpowiedziała, zupełnie jakby zrozumiała jego niewypowiedziane słowa. – Zabawne, że jesteś chyba pierwszym człowiekiem, któremu rzeczywiście może się udać pogodzić te dwa zwaśnione światy.

*

Festyn z okazji założenia miasteczka nie był szczytem jego marzeń, jeśli chodzi o spędzanie czwartkowego popołudnia. Lekcje w szkole zostały odwołane, a zamiast tego miał miejsce oficjalny apel i mecz charytatywny. Potem wszyscy uczniowie mogli udać się na festyn i cieszyć się dniem wolnym, z czego większość chętnie skorzystała. Rzadko w mieście działo się w końcu coś ciekawego. Enrique Ibarra miał nietęgą minę, kiedy został sam w towarzystwie swojej kuzynki oraz Caroliny. Felix, Jordi oraz Lidia mieli mieć występy, a Marcus kategorycznie odmówił brania udziału we wróżeniu z kart tarota.
− Starczy mi po Veracruz, dzięki – mruknął tylko Delgado, oferując, że w tym czasie zabierze Ellę na lody. Siostra Felixa wyszła z domu pod warunkiem, że będzie się słuchała starszych, więc nie miała nic do gadania, a wierny pies Syriusz kroczył dumnie u jej boku, torując im przejście wśród przestraszonych ludzi.
− No i super. Ja też nie wierzę w te brednie. Muszę iść? – zapytał Quen, kierując to pytanie bardziej w stronę Neli, którą na samą myśl, że miałaby zostać sam na sam z Caroliną, oblały zimne poty. – No dobrze, ale kiedyś musisz wyjść do ludzi, wiesz? – podsunął, żałując, że nie ma tutaj Adory.
Świeżo upieczona mam dobrze dogadywała się z panną Guzman. Nie był to jednak dobry pomysł, by mała Beatriz przebywała w takim tłumie ludzi, a Adora nie była jeszcze gotowa, by wyjść bez niej, więc musiał zadowolić się towarzystwem Caroliny. Co prawda wolałby spędzić z Nayerą czas sam na sam, nawet jeśli ciężko mu było się do tego przyznać, ale nic nie mógł na to poradzić, że tego dnia on i Marcus robili za niańki. Wewnątrz namiotu szamanki, jak nazwał ją w myślach Ibarra, panował zaduch gorszy niż na zewnątrz.
− Śmierdzi tu jak w domu pogrzebowym. – Skrzywił się z niesmakiem, odganiając od siebie chmurę wonnego kadzidła.
− Ja czuję zapach bzu – wyznała Nela, wyraźnie delektując się zapachem.
− Zabawne, miałam powiedzieć, że czuję cygara. – Carolina spojrzała na towarzyszy i wszyscy się roześmiali.
− Moi drodzy, każdy jest unikatowy i każdy też inaczej odczuwa doznania ziemskie. − Z mgły wyłowiła się wróżbitka, sprawiając, że wszyscy troje podskoczyli w miejscu. – Spokojnie, nie gryzę. Skarbie, my już się chyba poznałyśmy – dodała w stronę Marianeli, która musiała przetrzeć zaparowane od oparów okulary, by zobaczyć, z kim rozmawia.
Rzeczywiście była to ta sama wróżka, która kiedyś wróżyła jej, Adorze i Marcusowi z ręki, kiedy byli na festynie w Veracruz. Było to miesiąc temu, a miała wrażenie, jakby minęło co najmniej kilkanaście tygodni. Zdziwiło ją, że wróżka ją pamięta, zwykle nie zapadała w pamięć − była szarą myszką, nie rzucała się w oczy.
− Czy twój przyjaciel wziął sobie do serca moją radę? – zapytała kobieta, poprawiając na ramieniu długi warkoczy, wystający ze lśniącej złotej chusty, którą miała przewiązane czoło. Widząc, że Nela nie wie, o co chodzi, dodała: − Ten wysoki młodzieniec urodzony pod złym znakiem. Mam szczerą nadzieję, że moje obawy są bezpodstawne, ale… do tej pory wszystkie przepowiednie się sprawdzały.
Nela wzruszyła ramionami, kiedy Quen i Carolina patrzyli na nią pytającym wzrokiem, bo nie miała pojęcia, co wróżka przepowiedziała Marcusowi, kiedy ona i Adora wyszły z namiotu.
− Co my tu mamy? – zapytała kobieta, wykonując jakieś powolne ruchy dłońmi nad stołem.
− Dwadzieścia peso – wyznał Quen, jakby pytała go o pieniądze, po czym wyciągnął z kieszeni banknot i położył go na stoliku.
Kobieta wyglądała na oburzoną jego brakiem taktu, ale chwilę później banknot zniknął w zagadkowy sposób, a ona zaczęła odprawiać swoje czary-mary z zamkniętymi oczami. Przyjaciele musieli nieźle się powstrzymać, by nie parskać śmiechem na głos.
− Pani wróżko, chciałbym się dowiedzieć, czy zdam ten rok? – Ibarra postanowił grać w tę grę − skoro już tutaj był, mógł przynajmniej się dobrze bawić.
− Wystarczy Eleni, to moje imię. – Cygańska czarodziejka wywróciła oczami. – To nie działa w ten sposób. Nie jestem w stanie odpowiedzieć na każde twoje pytanie. Niezbadane są wyroki niebios.
− Ale tak w przybliżeniu, z jakiego przedmiotu mogę się spodziewać poprawki?
− Jesteś pełen sceptycyzmu, mój drogi. Nie spodziewałam się niczego innego. Twój przyjaciel również wątpił. – Eleni westchnęła ciężko, znów wykonując jakieś skomplikowane ruchy nad kryształową kulą, która służyła jej chyba tylko za rekwizyt. – Nie mogę wam pomóc.
− Co? To oddaj moją forsę! – Quen się oburzył, wystawiając dłoń, by zwróciła zaliczkę. Carolina skarciła go wzrokiem, ale Nela wyglądała na przerażoną.
− Nie mogę wam pomóc, bo nie potrafię. Cokolwiek to jest, co nad wami ciąży, jest silniejsze ode mnie.
− Jak to? Coś na kształt fatum? W to jestem skłonna uwierzyć. Od urodzenia ciąży chyba nade mną klątwa – przyznała Nayera, a Ibarra posłał jej spojrzenie w stylu „chyba nie wierzysz w te brednie”. Trochę jednak się zainteresował, bo ostatnimi czasy sam miał wrażenie, że wszechświat sprzysiągł się przeciwko niemu.
− Wasza dwójka… – Eleni wskazał na Quena i Carolinę. – Wasze losy są ze sobą splątane od urodzenia. Waszym przeznaczeniem było się spotkać. Tacy niewinni, tacy naiwni… − Wróżka zacmokała, nie dokańczając zdania.
− Powie pani coś więcej? – poprosił Quen, bo zaintrygowała go wzmianka o splątaniu losów. Pewnie zauważyła to dziwne napięcie między nimi i stąd ten pomysł, ale i tak coś w jej słowach było zastanawiającego.
Eleni spojrzała na Marianelę, która utkwiła przerażony wzrok w kryształowej kuli.
− Dziecko, tyle wycierpiałaś w samotności, jesteś naprawdę dzielna. – Wróżka położyła dziewczynie rękę na dłoni i pogłaskała ją jak dobra ciocia. – To nie jest twoja wina. Zapamiętaj moje słowa. Nie obwiniaj się.
Nela jeszcze długo nie mogła do siebie dojść nawet po opuszczeniu namiotu. Quen natomiast wyglądał na wkurzonego, że stara Eleni wytrąciła jego kuzynkę z równowagi.
− Nie przejmuj się nią, gadała od rzeczy. To stara oszustka, to wszystko. – Poklepał Nelę po plecach, ale ta nie wyglądała na przekonaną.
− Co ona miała na myśli, mówiąc, żebyś się nie obwiniała? – zapytała Carolina.
− Nic, przecież ona nic nie wie, tylko zgaduje! – Ibarra wywrócił teatralnie oczami, nie mogąc zrozumieć, dlaczego wałkują ten temat.
− Chodziło jej o moich braci. – Nela była co do tego przekonana. – Gdybym wcześniej coś powiedziała, Franklin mógłby żyć, a Jordi… obaj mogliby żyć.
− Co ty gadasz? Jordi żyje i ma się dobrze, a Franklin to był nieszczęśliwy wypadek. – Quen po raz pierwszy wyglądał na zatroskanego. Nela zawsze wymagała specjalnej uwagi, ale też sporo cierpliwości.
− To nie był wypadek. Franklin chciał się zabić. Wziął leki uspokajające i wjechał na drzewo celowo.
Tą wiadomością wprawiła go w osłupienie. Wreszcie zrozumiał o co jego wujostwo mogło się tak kłócić, kiedy ostatnim razem Felix słyszał wrzaski. I zrozumiał dlaczego Jordi mówił te wszystkie rzeczy w barze El Gato Negro, tym samym wbijając szpilkę ciotce Silvii.
− Nie mógł tego zrobić. Nie on… − Pokręcił głową, jakby nie chciał w to uwierzyć. – Z Jordanem w samochodzie?
− Jordi próbował go zatrzymać, ale nie udało się.
Nastała cisza, bo nawet zwykle wygadany Enrique nie miał na to żadnego komentarza. Carolina złapała ich oboje za ręce, bo też nie wiedziała, co więcej może zrobić. Czasami słowa nic już nie mogły zmienić.

*

Tymczasem Felix i Jordi już instalowali instrumenty na scenie, kiedy Lidia do nich doszła. Chcąc pokonać kawałek drogi, jaki jej do nich został, chwyciła z ziemi kabel od zasilacza, podniosła go i przeszła pod nim, by stanąć już przed kolegami w pełnej krasie. Obaj wyglądali na jednocześnie zszokowanych i rozbawionych.
− Co to miało być? – zapytał ją Felix, wskazując na kabel, który dopiero co odłożyła z powrotem na miejsce z należytą starannością.
− Co masz na myśli? – zdziwiła się, nie wiedząc, o co mu chodzi.
− Przeszłaś pod kablem, zamiast zwyczajnie go przekroczyć – wytłumaczył Jordi, który nawet nie miał siły zagłębiać się w szczegóły, ale było to niezwykle dziwne.
− Ach, to! To taki stary przesąd. – Montes machnęła ręką, a widząc, że Felix nadal ma na twarzy głupi uśmieszek, wyjaśniła: − To wcale nie oznacza, że jestem Romką.
− Jasne, że nie. Tylko wierzysz w cygańskie zabobony, jasna sprawa. – Castellano udał, że się z nią zgadza, ale jednocześnie nie mógł powstrzymać śmiechu. – Idź do swoich koleżanek, zaraz zaczynamy.
Lidia poprawiła bufiastą sukienkę i poszła do innych panien, które nie były do końca zadowolone z jej obecności. W końcu nie była „pełnokrwista” i niespecjalnie się asymilowała, a miała teraz prezentować ich kulturę. Była w tym jednak dobra, więc dały za wygraną. Oscar natomiast przekazał chłopakom sporo przydatnych wskazówek co do gry i chwytów Valentina na gitarę, ale sam nie czuł się w formie, by zagrać, więc po prostu skupił się na śpiewaniu. Zaśpiewał piosenkę, do której romskie dziewczęta zorganizowały pokaz, hipnotyzując wszystkich obecnych na festynie i zamykając usta kilku osobom, które wcześniej głośno krytykowali ich stroje i wyrażali niezadowolenie, że nie mogą posłuchać na przykład występu mariachi. Kiedy piosenka się skończyła, rozgorzały brawa.
− Byłaś świetna – wyjąkał Felix, kiedy Lidia przybiegła za kulisy z rumianymi policzkami.
− Wy też – wyjąkała, udając, że ich oklaskuje, bo jako akompaniament siedzieli z boku sceny i nikt nie mógł ich zobaczyć i pogratulować świetnej roboty.
− Już dosyć tych sentymentów, zaraz kolejna piosenka – pogonił ich Jordan, a Felix skarcił go wzrokiem.
− Spieszy ci się gdzieś? – zapytał podejrzliwie, widząc, że jego dawny przyjaciel już któryś raz z kolei zerka na zegarek. – Nikt cię nie zmuszał do pomocy, sam chciałeś!
− Wiem, już przestań przynudzać. Moja matka nie może mnie tu zobaczyć, jasne? – wydusił wreszcie, jakby to był jego wielki sekret.
− A od kiedy to obchodzi cię, co sądzi Silvia? Zawsze robisz wszystko wbrew jej, więc co się zmieniło? – Felix nie ukrywał, że bardzo go ta sprawa interesuje.
Jordi nie odpowiedział, a on nie mógł kontynuować przepytywania, bo Oscar już poganiał ich do następnej piosenki. Zaśpiewali jeszcze kilka utworów, a koleżanki Lidii odtańczyły swoje, po czym przyszedł czas na gwóźdź programu. Okazało się jednak, że Carolina, która miała pomóc z żeńskim wokalem, nie mogła wystąpić. Po wizycie u wróżki Nela źle się poczuła i poszła dotrzymać jej towarzystwa. Lidia zgodziła się więc ją zastąpić, w końcu znała piosenkę na wylot, bo wiele razy ją przesłuchiwała na próbach, ale Felix nie był zadowolony jako że była to romantyczna piosenka.
− Weź się w garść, to tylko piosenka – powiedział mu Oscar, uśmiechając się ukradkiem i starając się nie pokazać, że doskonale widzi jak Castellano poci się w swojej jasnej koszuli, próbując ukryć uczucia do panny Montes.
Nie było już odwrotu. Razem stanęli na scenie, podczas gdy Jordi i Oscar zajęli się akompaniamentem, Felix i Lida zaśpiewali piosenkę”Amor Gitano” napisaną niegdyś przez Valentina Vidala, a podrasowaną przez Castellano i Guzmana. Brawom nie było końca. Kiedy skończyli, Lidia posłała szeroki uśmiech w stronę Felixa, a on tylko mruknął coś niewyraźnie i zszedł ze sceny tak szybko, jak tylko się dało.
− Brawo, brzmieliście znakomicie! – pochwaliła ich Anita, kiedy schodzili ze sceny.
Jej syn tylko obdarzył ją chłodnym spojrzeniem, wyminął i zniknął, odnajdując w tłumie swoich przyjaciół, którzy już na niego czekali. Jordi zbyt był pogrążony w myślach, by w ogóle ją zauważyć, natomiast Lidia i Oscar podziękowali kobiecie za komplement i pozwolili zaprosić się na coś do picia. Tego dnia pogoda naprawdę dopisywała, ale ciągłe chodzenie w pełnym słońcu dawało się we znaki, więc z ulgą usiedli w cieniu namiotu opatrzonego logiem „Czarnego Kota”, gdzie goście festynu mogli napić się i zjeść tradycyjne przekąski. Conrado już tam na nich czekał, by pogratulować swojej zastępczej córce dobrego występu.
− Myliłam się co do pana, panie Saverin. – Do Conrada i Lidii gawędzących wesoło podeszła znienacka Esmeralda Vidal.
Tego dnia nie wyglądała już jak zwyczajna Meksykanka, a zamiast tego przywdziała swój tradycyjny strój. Od ilości pierścionków i bransolet aż wirowało w głowie.
− Udało się panu zrobić coś, czego nigdy nawet nie próbowali wcześniejsi włodarze miasteczka – poinformowała go swoim tajemniczym głębokim głosem. – Dał pan im nadzieję. Zasługiwali na to od dawna.
− Nadzieję? – Valentina, która stawiała przed Conradem i Lidią szklanki z napojami, usłyszała wywód Esmeraldy i nie mogła się powstrzymać, żeby nie prychnąć. – Ludzie tacy jak wy nie zasługują na nic, nie jesteście warci złamanego grosza.
− Valentino, proszę cię, w tej imprezie chodziło o integracje, a nie więcej kłótni – upomniała siostrę Anita, ale tylko jeszcze bardziej rozsierdziła dwudziestojednolatkę.
− Łatwo ci mówić, nigdy nie zaznałaś mrocznej strony tamtego świata na własnej skórze. – Tina odwróciła się od siostry i ponownie spojrzała na macochę: − Jesteś mocna tylko w gębie, Esme. Potrafisz tylko gadać i snuć plany, wielkie nadzieje. A jak przychodzi co do czego i trzeba zainterweniować, odwracasz wzrok. W tym jesteś mistrzynią.
− To podłe, że tak mówisz. Kiedyś byłaś jedną z nas. – Esmeralda miała głos wyprany z emocji, ale jej brwi zbiegły się, jakby chciała pokazać swoją dezaprobatę dla słów pasierbicy.
− Nigdy nie byłam jedną z was, daliście mi to jasno do zrozumienia na każdym kroku. No chyba, że ceremonią przyjęcia w wasze szeregi były zbiorowe obmacywania przez waszych ojców, mężów i synów. Na co się gapisz, stary capie? – warknęła Tina w stronę jakiegoś starego faceta, który mruczał pod nosem obelżywe uwagi, jednocześnie taksując wzrokiem jej skąpe szorty.
− Valentin by się za ciebie wstydził, Tina. Nie tak cię wychowaliśmy.
Miarka się przebrała po tych słowach Esmeraldy. Mrożona kawa Saverina wylądowała na drogocennej błyszczącej sukni wdowy po Vidalu, a Valentina była z siebie niebywale zadowolona, kiedy odstawiała pustą szklankę na stół, obiecując przynieść klientowi drugą.
− Mój ojciec przewraca się w grobie, zastanawiając się, co on w tobie takiego widział. Nie waż się go wspominać i wypowiadać jego imienia swoimi plugawymi ustami, bo do pięt mu nie dorastałaś. Gdybym tak bardzo nie gardziła waszymi zwyczajami, wymierzyłam ci sprawiedliwość w iście romskim stylu, a i tak byłaby to dla ciebie litość. I jeszcze raz nazwiesz mnie swoją córką, to przysięgam, odetnę ci język.
− Spokojnie, Valentino, nie ma potrzeby się unosić. – Conrado wstał z miejsca i stanął między dwoma kobietami, by w razie czego móc zainterweniować, choć czuł, że Valentina miała tak wybuchowy charakter, że raczej niewiele by wskórał.
− Proszę, proszę! Saverin – obrońca pokoju.
Jakby mało było wrażeń, do zbiegowiska zbliżył się Baron Altamira we własnej osobie, stając murem za swoją partnerką, która czerwona na twarzy patrzyła na Valentinę, jakby widziała ją po raz pierwszy w życiu.
− Staram się, by każdy dobrze się tu czuł – wyjaśnił Conrado, nieco poirytowany jego tonem głosu. – Jak miło, że zaszczycił pan nas swoją obecnością, panie Altamira. Nasze ostatnie spotkanie nie przebiegło najlepiej. Mam nadzieję, że tym razem będzie bardziej udane.
− Nie udawaj, Saverin, nie cierpisz tego tak samo jak ja. Obaj robimy jednak to, co najlepsze dla naszych ludzi. Gdyby nie mój lud, nie byłoby mnie tutaj. Przynajmniej pozwalasz im zarobić. Kim ja jestem, żeby zabronić im uczciwego handlu?
− Mam nadzieję, że wkrótce będziemy mogli wszyscy żyć ze sobą w zgodzie, handlować i wymieniać się usługami na porządku dziennym. Takie jest założenie tego wydarzenia. – Conrado spróbował się uśmiechnąć, ale coś w tym człowieku było tak odpychającego, że życzliwość i dobre maniery, które zwykle były znakiem rozpoznawczym Saverina, tym razem z trudem mu przychodziły.
− To wydarzenie to upamiętnienie niewolniczej pracy romskiej ludności, która tyrała, budując to miasto, jednocześnie tracąc zdrowie, a nawet życie. Ale jak chcesz się wybielać, Saverin, to twoja sprawa. – Baron uniósł ręce, jakby dawał za wygraną, a kilku jego pobratymców poszeptywało za ich plecami jakieś wyzwiska w języku romani. – Skoro tak chcesz się asymilować, panie burmistrzu – Altamira wypowiedział ostatnie słowa ironicznie – może zechcesz wziąć udział w naszej części uroczystości? Takich gier i zabaw na pewno nie widziałeś w swoim salonowym życiu?
Conrado nie zamierzał się z nim wykłócać ani zwierzać ze swojego dzieciństwa, któremu daleko było od bywania na salonach. Nie miał ochoty spędzać w towarzystwie Altamiry więcej czasu, niż to było konieczne, ale miał też świadomość, że jako polityk i niejako zarządca miasteczka, był na świeczniku i miał swoje powinności. Nie mógł oczekiwać od innych, by się asymilowali, jeśli sam tego nie robił. Kiwnął więc głową Baronowi, by poprowadził go i pokazał, jak bawi się tutejsza romska ludność.
− W porządku, Lidio, zaczekaj tutaj z Anitą – wyszeptał, kiedy nastolatka złapała go błagalnie za rękę, kręcąc ukradkiem głową, by nie dał się sprowokować Baronowi.
Okazało się, że atrakcją, którą miał na myśli patriarcha było rzucanie nożami. Rozrywka może niezbyt wyrafinowana, za to w wykonaniu Romów godna podziwu. Szczególnie, że rzucali do żywych celów. Saverin napiął mięśnie, widząc, jak romscy chłopcy stają z uśmiechem pod specjalnie przygotowaną ścianą i czekają aż ich koledzy wymierzą i rzucą w nich potencjalnie śmiercionośną bronią.
− Są prawdziwe, ale bez obaw, Saverin, mamy dobry cel. – Baron musiał mylnie zinterpretować minę Conrada, biorąc ją zapewne za strach, kiedy w rzeczywistości był to wyraz zdegustowania. Nie tylko ze względu na prymitywizm tej sytuacji, ale także na fakt, że młodzieńcy mieli po kilkanaście lat.
− To jeszcze dzieci – powiedział w końcu Conrado, czując, że zaraz będzie musiał zainterweniować. Ku jego zdumieniu przy tym stoisku zebrał się pokaźny tłum ludzi, w tym wielu obywateli Miasta Światła, którzy z kulturą romską nie mieli nic wspólnego. Mieli wyraźną uciechę, patrząc jak te dzieciaki balansują na krawędzi życia i śmierci.
− To młodzi mężczyźni – sprostował Baron.
Powiedział to takim tonem, jakby rzucał mu wyzwanie, którego oczywiście Saverin nie zamierzał przyjąć. Miał swój rozum i nie ulegał łatwo takim zaczepkom. Był jednak pewien, że gdyby byli tu Fabricio albo Santos, już pchaliby się na ochotnika. Guerra jako żywa tarcza, by udowodnić, że jest niezniszczalny, a DeLuna z chęcią porzucałby w swojego śmiertelnego wroga.
– To mój syn, Jonas. – Baron wskazał na jednego ze starszych chłopców, na oko dziewiętnastoletniego, nieco przygarbionego i niezgrabnego, który jednak miał na twarzy szeroki uśmiech, stając pod ścianą i czekając na kolejne noże, które wbijały się w grube tworzywo i utykały w nim niebezpiecznie blisko twarzy młodego Altamiry, drgając złowieszczo.
Saverin obserwował jak Baron chwyta jeden ze sztyletów, wyjątkowo długi i ostry, po czym rzuca niemal na ślepo w swojego własnego syna, który ani drgnął. Sztylet utkwił zaledwie milimetry nad głową Jonasa, który cały czas miał na twarzy uśmiech. Patriarcha wyglądał na zadowolonego z siebie. Wydawał się mieć tę sytuację pod kontrolą, jednak nie przewidział jednego. Zresztą nikt nie był w stanie tego przewidzieć, bo wydarzyło się to z prędkością błyskawicy. Świsnęło im nad głowami i chwilę później rozległo się kilka zduszonych okrzyków oraz głośny płacz Jonasa Altamiry, który wyglądał, jakby wyzionął ducha.
− Na świętą Sarę, co to miało być?! – warknął Baron, w szoku przypatrując się synowi.
Jonas Altamira zezował na długą strzałę, która wbiła się w ścianę, przebijając jego luźną koszulę pod pachą. Parę centymetrów w lewo i serce Jonasa przestałoby bić na zawsze. Conrado uspokoił tłum, który zaczął panikować. Wiele ludzi wyciągało telefony, by wszystko nagrać, inni nagrywali od początku całe zdarzenie. Baron był wściekły i wyglądał, jakby miał zamiar zamordować każdego, kto wejdzie mu w drogę. Dopadł do syna, bardziej zdenerwowany ujmą na honorze aniżeli potencjalnym uszczerbkiem na zdrowiu swojego jedynego dziecka.
− Ojcze, co to było? – wyjąkał Jonas, pobladły i spocony ze strachu.
Młodzieniec bał się ruszyć, nadal będąc w wielkim szoku. Jego czerwona błyszcząca koszula była przybita do ścianki srebrną strzałą tuż pod pachą, udaremniając mu ruch. Jak można się było spodziewać, do strzały został dołączony liścik. Baron wyrwał strzałę, strzępiąc tym samym koszulę syna, natomiast liścik zgniótł i rzucił na ziemię, nawet nie kwapiąc się, by go przeczytać.
− To atak na Romów! To twoja sprawka, Saverin! Nie popuszczę tego! – Wycelował oskarżycielsko palcem w Conrada.
− Panie Altamira, proszę być rozsądnym. Stałem cały czas przy panu, niby w jaki sposób jestem odpowiedzialny? – Brunet nie tracił rezonu. W tłumie zobaczył twarz Lidii i jej przyjaciół, ale pokręcił w jej stronę głową, by czasem nie podchodziła. Altamira był nieprzewidywalny, więc wolał nie ryzykować.
− Ty to zorganizowałeś! Ten cały festyn, Dzień Zjednoczenia. – Splunął mu pod nogi, nie dając sobie przemówić do rozsądku. – Popamiętacie mnie, ty i całe to wasze upiorne miasteczko. Żegnam!
Conrado nie zamierzał go zatrzymywać, nie był w stanie go przekonać, nawet gdyby chciał, a prawdą było, że nie miał ochoty rozmawiać z tym mężczyzną ani chwili dłużej. Nie lubił stereotypów, ale od kiedy poznał patriarchę plemienia tutejszych Romów, był skłonny przyznać, że jest on żywym dowodem, że są one prawdziwe. Kiedy Baron i jego syn zniknęli, a tłum, uspokojony przez zastępcę pani burmistrz, zaczął się przerzedzać, nie mogąc już wywęszyć więcej sensacji, do Conrada podeszła Lidia ze swoją świtą.
− Wszystko w porządku? − zapytała, upewniając się, że Baron nie wyrządził mu krzywdy.
− Tak, nie martw się o mnie – uspokoił ją, posyłając lekki uśmiech, który jednak nie bardzo ją przekonał.
Wpatrywał się w liścik leżący na trawie, gdzie cisnął go wcześniej Baron. Chciał po niego sięgnąć ukradkiem, ale uprzedził go Marcus Delgado, który przyszedł razem z przyjaciółmi. Quen i Felix zaglądali mu przez ramię.
− Kolejny cytat z Biblii – wyjaśnił Marcus, bardziej w stronę Saverina niż do nich, po czym odczytał wiadomość na głos: − ”Przeklęty, kto w ukryciu wymierzy cios śmiertelny bliźniemu. A cały lud powie: Amen. Przeklęty, kto bierze podarunek, by rozlać krew niewinnego. A cały lud powie: Amen.” (Księga Powtórzonego Prawa, 27:24−25).
− Łucznik nie próżnuje – mruknął Marcus, wpatrując się w zdania, jakby miał nadzieję wyczytać z nich jakieś ukryte znaczenie. – Czy to znaczy to, co myślę? – zapytał Conrada i ich spojrzenia się spotkały.
− Tak sądzę.
− Zaraz, o czym wy mówicie? – Quen zmierzył wzrokiem to Delgado, to Saverina, nie mając pojęcia, co jest grane. – Wytłumaczycie to?
− Wygląda na to, że syn Barona ma więcej za uszami, niż mogłoby się wydawać – wyjaśnił mu Marcus, pokazując raz jeszcze liścik. – Kimkolwiek jest ten Łucznik, wyraźnie oskarżył go o morderstwo.
− Może to liścik wymierzony w Barona? To on bardziej się wkurzył – zaczął Felix, szukając jakiegoś racjonalnego wytłumaczenia.
− Być może, ale raczej się tego nie dowiemy. – Saverin posłał im smutny uśmiech. – Wracajcie na festyn, nic tu po was.
− Ale kiedy trzeba się dowiedzieć, kto za tym stoi! – Ni stąd, ni zowąd wyskoczyła nagle Anna Conde w towarzystwie swojej matki i młodszej siostry, próbując wywęszyć nowe plotki.
− Zgadzam się, panie Saverin, ten recydywista, którego zwą Łucznikiem z El Tesoro, powinien ponieść konsekwencje. Mało brakowało, a zabiłby tego młodego człowieka! Żądam reakcji ze strony ratusza. – Violetta Conde miała jasno określone stanowisko w tej sprawie.
− Jak to zabił, nie widziała pani, jak to wyglądało? Gdyby chciał zabić Jonasa, ten już by nie żył. Strzała była celnie wymierzona pod pachę tak, by go nastraszyć. Łucznik nie jest mordercą. – Felix był wręcz oburzony oskarżeniami miejscowej plotkary.
− A ty czemy go bronisz? Może to ty? – pisnęła trzynastoletnia Belinda Conde, która chodziła do klasy z Ellą. – Ałaaaa! – zawyła chwilę później, kiedy Ella Castellano złapała ją za kucyk i pociągnęła do tyłu, sprawiając, że ta przewróciła się prosto w końskie odchody. – Mamo! – zawyła.
− Oj, przepraszam, Belindo, miałaś muchę we włosach. – Ella zrobiła niewinną minkę i zatkała sobie usta, jakby było jej autentycznie przykro. – Lepiej wracaj do domu i się umyj, bo chyba wiesz do czego zwykle lecą muchy, prawda?
Belinda rozpłakała się i pobiegła czym prędzej w stronę domu, Anakonda miała chyba ochotę przyłożyć Elli za zniewagę swojej siostry, ale pies Syriusz, który towarzyszył dziewczynce, obnażył groźnie kły i warknął na nią kilka razy, powodując, że sama omal nie wpadła w zwierzęce odchody – pozostałość po pokazie koni.
− Lepiej niech pan coś z tym zrobi, panie burmistrzu, Rada Szkoły już ma ogromne zastrzeżenia co do tego, w jaki sposób jest prowadzona ta sprawa. Nie życzymy sobie, by taki degenerat jak ten Strzelec latał po naszych budynkach jak jakiś Człowiek-Pajęczak i rozprawiał się z Bogu ducha winnymi obywatelami.
− Ma pani na myśli Spidermana? – Quen dobitnie ją uświadomił, przez co kobieta spłonęła rumieńcem. – To nie wina Saverina. Policja nie wywiązała się ze swojego zadania. Bez obrazy – dodał nieco ciszej w stronę Felixa i Elli.
− Złożę w tej sprawie zawiadomienie do Jimeny, może być pan pewien – rzuciła Violetta Conde na odchodnym.
− Będę czekał – odpowiedział jej Conrado, bez cienia złośliwości, ale w jej mniemaniu chyba chciał ją obrazić.
Odeszła przy akompaniamencie szczekania Syriusza, który przebiegł za nią kilkanaście metrów, udając, że chce ją pokąsać po kostkach. Czmychnęła szybko, uciekając na obcasach tak szybko, jak to tylko możliwe. Wszyscy mieli ponure miny i nikt nie wiedział, co można powiedzieć. Zdecydowanie nie tak wyobrażali sobie to święto. Ella, chcąc rozładować atmosferę, rozłożyła szeroko ramiona i krzyknęła tak, że wszyscy się roześmiali:
− Wesołego Dnia Założyciela!

*

Długo bił się z myślami, ale ostatecznie uznał, że powinien porozmawiać z Conradem po tym, czego dowiedział się od Caroliny. Nakazywało to dobre wychowanie. Nie lubił mieć długów, szczególnie u osób pokroju Saverina, którzy go peszyli. Od biznesmena biła poważna aura i był autorytetem. Nawet Quen musiał przyznać, że był on najlepszym nauczycielem, jakiego mieli, a przecież nawet nie miał specjalnego tytułu. Zaczaił się więc na niego przy wejściu na festyn, przy jednej z głównych ulic Pueblo de Luz. Zrobiło mu się gorąco, ale bardziej z nerwów niż z gorąca.
− Conrado, masz chwilę? – zapytał, czując, że język nieco mu się plącze.
Saverin żegnał się właśnie z jakimiś rzemieślnikami romskimi, którzy dla odmiany byli do niego przyjaźnie nastawieni i dziękowali za szansę, którą im dał. Próbowali wcisnąć mu do kieszeni jakieś towary i częstowali cygańskimi przysmakami, ale kiedy wyjął portfel, by im zapłacić, kategorycznie odmówili pieniędzy. Ibarra uśmiechnął się mimo woli.
− Dziękuję wam, ale wybaczcie, muszę już iść, mój uczeń na mnie czeka.
Dał się słyszeć jęk zawodu, kiedy Saverin odszedł od straganów i przebiegł kawałek przez ulicę, by stanąć twarzą w twarz ze swoim synem. Było to niezmiernie dziwne uczucie.
− Jeszcze nie wróciłeś? Jeśli chcesz, odwiozę cię na El Tesoro. Słyszałem, że mieszkasz tam teraz z mamą – zagaił, a Quen trochę się speszył.
− Słyszałeś? A ja myślałem, że sam to załatwiłeś. – Ibarra wpatrywał się w nauczyciela podejrzliwie, chcąc wyłapać jego reakcję.
− Mogłem zasugerować Prudencji, że twojej mamie przyda się lokum w pensjonacie. Wybacz, jeśli przekroczyłem kompetencje.
Quen zamrugał kilka razy, mając wrażenie, że się przesłyszał. Był przyzwyczajony, że dorośli odwracają kota ogonem lub po prostu kłamią w żywe oczy. Saverin nie zaprzeczył, przyznał się do tego i nawet pośrednio przeprosił. To dopiero nowość.
− Właściwie to chciałem podziękować… − wybąkał pod nosem, przestępując w nerwach z nogi na nogę.
− Nie ma o czym mówić, zrobiłbym to dla każdego. – Nie było to do końca zgodne z prawdą, ale o tym Quen nie mógł przecież wiedzieć.
− Tak jak dla każdego zapłaciłbyś rachunki za szpital? Wiem o operacji. To nie Javier ją sponsorował, a ty.
− Mam więcej pieniędzy niż potrzebuję. Nie musisz mi dziękować. Zrobiłem to, co słuszne.
− Nie lubię mieć długów, więc chcę tylko powiedzieć, że jak tylko zarobię, to wszystko zwrócę. Nie wiem, kiedy to będzie, bo pewnie nie dostanę się na studia i nie uda mi się znaleźć porządnej pracy, biorąc pod uwagę to, że mój ojciec jest karany, a to małe środowisko i nikt nie będzie chciał zatrudnić syna skazańca. Ale spróbuję. Potrzebuję tylko trochę czasu. – Quen wyrzucił to z siebie na jednym wydechu, ciesząc się, że powiedział to, co zamierzał.
− To nie była pożyczka – sprostował Conrado, czując się lekko przyparty do muru. Ostatnimi czasy unikał Enrique, a tymczasem ten wciąż go znajdował i stawiał w niezręcznej sytuacji, sprawiając, że Saverin nie wiedział, jak się zachować.
− Nie chcę twojej jałmużnej.
− Jałmużny – poprawił go machinalnie Conrado, a nastolatek wywrócił oczami.
− Jezu, jałmużny, niech ci będzie. Wiem, że jestem matołem, ale nie musisz mi o tym przypominać.
− Przepraszam, nie chciałem. I nie jesteś matołem, nie wiem skąd ci to przyszło do głowy. Jesteś bystrym uczniem. Wiedza książkowa to nie wszystko.
Nie wiedzieć czemu, był mu wdzięczny za te słowa. Może dlatego, że przez całe życie nieustannie czuł, że nie dorasta swoim rodzicom do pięt, że jego koledzy są we wszystkim lepsi od niego. Komplement od nauczyciela, którego, o dziwo, szanował, wydał mu się tym bardziej znaczący.
− W każdym razie oddam wszystko, więc poczekaj trochę i… no… jeszcze raz dzięki – mruknął, odwracając wzrok, by na niego nie patrzeć.
Conrado spojrzał na niego z wesołym błyskiem w oku. Nie nabijał się z niego, ale miał taką minę, jakby coś go rozbawiło. Quen miał już zamiar zapytać go, co miał na myśli, ale w tym samym momencie usłyszał pisk opon za swoimi plecami, a następne, co pamiętał, to jak pada na plecy na chodnik, boleśnie tłukąc sobie kości i najprawdopodobniej zapewniając sobie niejednego siniaka. Samochód, który pojawił się na ulicy znikąd, celowo wjechał w miejsce, gdzie stali, jakby chciał ich uderzyć, co wydało mu się jakimś kompletnym szaleństwem. Spróbował zapamiętać rejestrację wozu, ale ten odjechał już daleko, prawie slalomem, bo nie mógł wyrównać kursu tuż po tym, jak w nich wjechał. No właśnie, przecież w nich wjechał.
Dopiero po chwili Quen odzyskał rezon i rozejrzał się po ulicy w poszukiwaniu swojego nauczyciela, który w ostatniej chwili przed zderzeniem z autem zdążył złapać go za ramiona i odepchnąć na bezpieczną odległość. W ostatniej chwili zanim sam nie został potrącony przez rozpędzony pojazd. Saverin przetoczył się po masce i upadł z drugiej strony ulicy, wykonując w powietrzu niemal salto.
− Nie, nie – wymsknęło się cicho z ust Ibarry, który szybko dobiegł do nieprzytomnego Conrada. – Na co czekacie? – wrzasnął w stronę przechodniów, którzy zatykali sobie usta rękoma i nie wiedzieli, co robić. – Niech ktoś wezwie cholerną karetkę i powie, że ktoś próbował zabić burmistrza Saverina!


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 20:33:08 30-05-23, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:32:01 01-06-23    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 119
CONRADO


Dawno tak się nie wyspał – czuł się wypoczęty jak nigdy i zdecydowanie było to nieznane uczucie. Przeciągnął się na łóżku i otworzył powoli oczy, dopiero wtedy zdając sobie sprawę, że coś tu jest nie tak. Conrado zerknął odruchowo na zegarek na nadgarstku, ale nie znalazł go tam. Zamiast tego budzik na stoliku nocnym wskazywał siódmą rano. Zmarszczył brwi, zupełnie nie poznając tego pokoju. Duże łóżko posłane było wzorzystą pościelą, a na ścianach wisiało kilka malowideł. Poczuł, że coś przewraca mu się w żołądku. Nie miał pojęcia, co się wydarzyło, ale zdecydowanie coś tutaj było nie tak.
− Lidia? – zapytał głośno, jakby spodziewał się, że jego podopieczna przybiegnie i mu wytłumaczy, dlaczego przerobiła jego sypialnię, kiedy spał. Nikt mu jednak nie odpowiedział, a zamiast tego usłyszał postukiwania i szczęk sztućców dochodzący z dołu. – Co u diabła…
Nie rozumiał, co tutaj się wyprawiało, ale kiedy opuszczał pomieszczenie, po raz pierwszy odczuł niepokój. To nie był jego dom. W ogóle go nie poznawał. Może podobnie jak Fabricio doznał nagłej amnezji? Nie, to niemożliwe. Więc o co w tym wszystkim chodziło? I kim byli ludzie, którzy hałasowali w domu? Saverin przeżył niemały szok, kiedy zszedł na parter i zobaczył swojego syna.
Enrique siedział na kuchennym stołku, jedną ręką pakował sobie do ust chrupiącego tosta, a drugą grzebał w telefonie, śmiejąc się z jakiegoś filmiku, który oglądał.
− Quen? – zapytał zbity z tropu Conrado, przecierając oczy. Był pewien, że to jakiś sen i jeszcze nie do końca się obudził.
− Co? – Nastolatek z trudem oderwał wzrok od smartfona i zmierzył ojca dziwnym wzrokiem. – Jaki Ken? Ten od Barbie?
− Enrique, co ty tu robisz? Co ja tutaj robię… − dodał już nieco poirytowany.
− Eeee, chyba ktoś tutaj wstał lewą nogą – mruknął chłopak, śmiejąc się pod nosem. – Nie poznajesz mnie? Ziemia do Conrada Saverina! To ja – twój syn, Vicente.
− Vicente? Co? – Conrado złapał się za głowę, nie mogąc pojąć, co tu jest grane. Nastolatek kręcił głową, śmiejąc się z niego, wyraźnie nie widząc, że coś jest nie tak.
− Nieźle musiałeś zabalować wczoraj z Rickym i Sorayą.
− Z kim?
Saverin poczuł, że kręci mu się w głowie. Usiadł przy kuchennym stole, bo ziemia już osuwała mu się pod stopami. Rozejrzał się po kuchni i musiał z całym przekonaniem stwierdzić, że to nie jest jego dom. Więc gdzie się znajdował i dlaczego Quen twierdził, że ma na imię Vicente? Zupełnie jak jego starszy brat… Przypomniał sobie, że kiedy Andrea była w ciąży zastanawiali się, jakie imiona nadać dziecku. Nie chcieli znać płci, więc dyskutowali nad różnymi opcjami. On sam nie był zwolennikiem nadawania imion po zmarłych członkach rodziny, ale Andi chciała w jakiś sposób ich uhonorować. Imię Vicente zawsze bardzo jej się podobało.
Być może dlatego, że o niej pomyślał, wyobraził to sobie. Poczuł, że serce podchodzi mu do gardła, kiedy zobaczył jak jego zmarła żona przekracza próg kuchni. Wyglądała niemal tak jak ją zapamiętał, z tą różnicą, że była zdecydowanie starsza, miała kilka więcej zmarszczek, ale nadal była piękna. To nie mogła być prawda.
− Ktoś tu wczoraj nieźle zabalował – powiedziała, udając złość, ale jednocześnie iskierki w jej oczach ją zdradziły. Posłała w stronę męża tak promienny uśmiech, że mógłby za chwilę rozpłakać się ze szczęścia.
Wstał gwałtownie z miejsca, zupełnie ignorując nogi jak z galarety, i niemal przebiegł dystans dzielący go od Andrei, po czym zamknął ją w szczelnym uścisku, zatapiając twarz w jej włosach pachnących lawendą. To nadal był jego ulubiony zapach, nawet po tylu latach.
− Jesteś tu. To naprawdę ty? – zapytał, ale w gruncie rzeczy nie chciał znać odpowiedzi. Mógłby tak trwać bez końca i nic go nie obchodziło. Nawet to, że prawdopodobnie zwariował albo nawet nie żył. Jeżeli to drugie, to nie miał nic przeciwko, jeśli mógł być z nią.
− To ja. I to bardzo wkurzona ja. – Andrea odsunęła go od siebie i ujęła jego twarz w swoje ciepłe dłonie, by móc mu się przyjrzeć. – Miałeś zawieźć Vinni’ego na trening, ale zaspałeś. Nieźle oblewaliście awans Sorayi.
− Straciłem poczucie czasu – wytłumaczył się, widząc, że to bezcelowe, by próbować dowiedzieć się prawdy. Ani ona ani Quen nie byli prawdziwi, wiedział to. A jednak wszystko na to wskazywało.
Mógł ją dotknąć, czuł jej zapach i słyszał bicie jej serca. Była prawdziwa. Jakkolwiek by na to nie spojrzeć. Mary senne tak nie wyglądały.
− Zawiozę go, a ty weź prysznic. Bez obrazy, ale śmierdzisz, Saverin. – Andrea złapała się za nos, wachlując się od nieprzyjemnego zapachu, ale sama sobie zaprzeczyła cmokając go w usta na pożegnanie.
− Wiecie, jak można temu zaradzić, prawda? Po prostu kupcie mi samochód, a sam będę się zawoził na treningi. – Nastolatek zrobił niewinną minkę, próbując przeforsować swój pomysł.
− Niezła próba. – Andrea skarciła syna, wzrokiem nakazując mu, by wziął swoje rzeczy. – Ciocia Debora nadal ubolewa, że uczyliście się jeździć jej autem. Ciekawe, kiedy zamierzasz zapłacić za szkody?
− Kiedy znajdę pracę. Ale to nie jest łatwe między szkołą, treningami szermierki i zajęciami plastycznymi. – Quen, a może raczej Vicente, wywrócił oczami. – Tato, powiesz jej coś?
− Ja… − Conrado nie wiedział, co powiedzieć. Pierwszy raz w życiu usłyszał, jak ktoś mówi do niego „tato”. – Twoja mama ma rację.
− Oczywiście, że mam rację, ja zawsze ją mam. – Andrea puściła oczko do męża i gestem zaprosiła syna do wyjścia. – Prawie bym zapomniała! – krzyknęła jeszcze w progu. – Leticia prosiła, żebyś wpadł dzisiaj szybciej do szkoły. Fabian się pochorował i potrzebują kogoś na zastępstwo w klubie debat.
− Oczywiście. – Conrado przytaknął, ale kiedy miała już wychodzić, złapał ją za rękę i przyciągnął raz jeszcze do siebie. Nie wiedział, czy jeszcze będzie miał okazję. Miał ochotę powiedzieć jej, żeby nie szła, ale czuł, że powinna. Nie potrafił tego wytłumaczyć.
Jeszcze długo widział przed oczami jej szeroki uśmiech, kiedy zniknęła z kapryśnym nastolatkiem za drzwiami. Miał więc czas rozejrzeć się po domu, poszukać jakichś znaków, czy poszlak, które naprowadziłyby go na to, co tak naprawdę się wydarzyło. Jak na złość nic nie pamiętał. Wydawało mu się, że był na jakimś festynie, ale potem film się urwał. Może rzeczywiście chodziło o opijanie awansu jego przyjaciółki Sorayi Peralty? Alkohol uderzył mu do głowy i po prostu coś mu się pomieszało. Tak, to na pewno to. Dla pewności wolał jednak omówić to z Fabriciem. Guerra znał go jak mało kto, na pewno potrafiłby to sensownie wytłumaczyć. Conrado znalazł swoją komórkę i wystukał numer Fabricia, który znał na pamięć, ale ku jego zaskoczeniu, nie był on wpisany w spis kontaktów. Automat poinformował go, że wybrany numer nie istnieje.
− Co do cholery? – warknął sam do siebie, próbując jeszcze raz, ale bez skutku.
Wystukał więc drugi z kolei numer, który przyszedł mu do głowy. Jeśli znał kogoś, kto nie wierzył w życie pozaziemskie i umiał racjonalnie tłumaczyć dziwne zdarzenia, musiał być to Hugo Delgado. Po chwili w słuchawce usłyszał znany głos młodego mężczyzny, który się przedstawił, ale niestety była to tylko automatyczna sekretarka. W komunikacie było jednak coś dziwnego.
Cześć, dodzwoniłeś się do Huga Angarano z Reynolds Constructions. Nie mogę odebrać, zostaw wiadomość po sygnale.
− To się nie dzieje naprawdę. – Conrado ukrył twarz w dłoniach, uderzając się kilka razy telefonem w głowę, jakby myślał, że to coś da. – Szkoła – mruknął, jakby doznał nagłego olśnienia.
Andrea wspominała, że Leticia prosiła go o zastępstwo za Fabiana. Może tam uzyska odpowiedzi na swoje pytania. Widocznie chociaż ta jedna rzecz się nie zmieniła. Samochód, który stał na podjeździe był dość skromny, ale zadbany i nie potrzebował niczego więcej. Wsiadł za kierownicę, próbując znaleźć coś, co pomogłoby mu zrozumieć sytuację. Z tyłu leżał jakiś neseser ze sprawdzonymi kartkówkami, a z dokumentów znalezionych w schowku wywnioskował, że mieszka pod zupełnie innym adresem w Pueblo de Luz niż mu się wydawało. W dodatku legitymacja profesorska sugerowała, że wykłada na uniwersytecie. Widocznie godził ten zawód z byciem nauczycielem w miejscowym liceum, podobnie jak Fabian. Nie był człowiekiem, który łatwo wpadał w panikę, ale zaczynał czuć, że tym razem jest tego bliski. Wrażenie to spotęgowało pukanie do szyby jego auta. Chwycił się za serce, nie spodziewając się, że sąsiad zechce złożyć mu wizytę. Uchylił okno, wpatrując się z ciekawością w Basty’ego Castellano, który uśmiechał się na jego widok.
− Ciężka noc, co? – zagadnął przyjaźnie, pijąc zapewne do poprzedniego wieczora, kiedy to Saverin trochę za bardzo zabalował. – Musisz uważać. W Czarnym Kocie plotki szybko się rozchodzą. Jeśli się wyda, że nauczyciel przedsiębiorczości sobie popija po godzinach, Viola Conde nie da ci żyć.
− Dzięki, zapamiętam. − Zmierzył Basty’ego wzrokiem – miał on na sobie strój do joggingu, a w rękach trzymał butelkę wody. Wzrok Saverina spoczął na niej nieco dłużej.
− Dasz wiarę? – Castellano parsknął śmiechem, podając mu butelkę, by ten mógł się bliżej przyjrzeć. Na etykiecie widniał wizerunek Nicolasa Barosso szczerzącego się od ucha do ucha. – Młody Barosso otwiera sieć delikatesów w całej okolicy. Supermarkety Spożywczej Jaskini w Monterrey świetnie sobie radzą, więc postanowił zrobić ekspansję na starych śmieciach. A stary to pochwala.
− Fernando? – Saverin zdumiał się, słysząc wzmiankę o tej rodzinie. Desperacko chciał poznać wszystkie szczegóły. – Co z nim, co on knuje?
− Jak to co? To samo, co zawsze. Chce zostać gubernatorem, ale przecież ty już to wiesz. Znacie się przecież jeszcze z Chile, prawda? Powiem ci, że bardzo mi imponujesz, chowając dumę do kieszeni i starając się żyć z nim w zgodzie. Nie jest to łatwe.
Conrado i Fernando żyjący w zgodzie to najbardziej abstrakcyjna rzecz, która miała miejsce w tym dziwacznym świecie. Od Basty’ego dowiedział się jeszcze, że Fernando jest burmistrzem Valle de Sombras i właśnie został wybrany na drugą kadencję. Jednocześnie przepisał firmę Gruppo Barosso na swoją córkę, Elenę Barosso. Saverin miał wrażenie, że jego mózg zaraz eksploduje. Podziękował zastępcy szeryfa za informacje i odjechał z podjazdu, po drodze mijając domy rodziny Castellano i Guzmanów. Odetchnął z ulgą, kiedy zaparkował pod szkołą. Przynajmniej tutaj nic się nie zmieniło. Szkolne korytarze wyglądały dokładnie tak, jak je zapamiętał. Ale niektóre twarze uczniów były mu kompletnie obce. Dlatego ucieszył się, kiedy w tłumie wypatrzył jedną wyjątkową osóbkę.
− Lidia! – Miał ochotę podejść i ją uściskać, ale już z daleka widział, że nie jest to dobry pomysł. Dziewczyna miała na głowę naciągnięty czarny kaptur bluzy, a oczy wymalowane eyelinerem, czego ostatnio już nie robiła. Wyglądała jak dawna wersja siebie i to go wytrąciło z równowagi.
− Nic nie ukradłam. Proszę mnie o nic nie oskarżać! – krzyknęła tak, że kilku przechodniów spojrzało na nich podejrzliwie.
− Nie miałem zamiaru. Lidio, nie poznajesz mnie?
− Jasne, że poznaje. Nie bez powodu nie chodzę na pańskie zajęcia. Przez pana miałam przechlapane u patriarchy, bo mieszał się pan do moich prywatnych spraw. Mój ojciec nie życzy sobie, żebym z panem rozmawiała. Do widzenia! – rzuciła dobitnie i ruszyła do klasy chemii, gdzie Dayana Cortez powitała ją z szerokim uśmiechem na twarzy.
− A to dopiero jest przedziwna sytuacja – mruknął sam do siebie Conrado, po czym odnalazł salę Fabiana Guzmana.
Uczniów jeszcze nie było, więc miał chwilę, by się przygotować. Sam nie wiedział, co tak naprawdę zamierzał zrobić. Prowadzić lekcje? Każdy na jego miejscu by ześwirował, więc sam nie wiedział, co powinien zrobić. Musiał dowiedzieć się prawdy.
− Santos, dzięki Bogu! Nie sądziłem, że kiedyś ucieszę się tak na twój widok! – Conrado, sam nie rozumiejąc dlaczego, podszedł do DeLuny, który właśnie zajrzał do jego klasy lekcyjnej, i uścisnął go po bratersku. – Błagam, powiedz mi, że coś z tego rozumiesz.
− Stary, ja jeszcze mam kaca po wczorajszym, ty mnie pytasz? – DeLuna poprawił na nosie okulary, uśmiechając się krzywo. – Wyobrażasz sobie, że Soraya ma dzisiaj pierwszy wykład jako szefowa katedry? Nie zazdroszczę jej. Ta kobieta ma słabszą głowę od nas. Co nam strzeliło do łbów, żeby z nią pić? To stary Vidal nam polewał na koszt firmy, pewnie dlatego.
− Tak, na pewno – rzucił na odczepnego Conrado, postanawiając zadać pytanie, które od dawna go nurtowało: − Masz może jakiś kontakt do Fabricia? Dostaję komunikat, że jego numer nie istnieje, ale to niemożliwe.
− Do Fabricia?
− Tak. Wiem, że się nie dogadujecie, ale może masz jakiś sposób, żeby się z nim skontaktować? Albo jeśli nie z nim to z Emily czy Alice. Muszę z nim pilnie pomówić.
− Condziu, chyba nadal dochodzisz do siebie, nie mam pojęcia o kim ty mówisz. Fabricio? Jaki Fabricio? – Santos DeLuna był jednocześnie zdumiony i rozbawiony tym zachowaniem.
− Fabricio Guerra, mój przyjaciel, a twój śmiertelny wróg. – Saverin w miarę mówienia widział, jak na czole rozmówcy pojawia się głęboka zmarszczka. – Wygrałeś z nim w tenisa. Zgłosił cię do zarządu Cambridge i straciłeś szansę na stypendium…
− Wybacz, Conrado, ale albo ja jeszcze jestem nieświeży, albo ty gadasz od rzeczy. Może jeszcze nie całkiem się obudziłeś. W życiu nie miałem rakiety tenisowej w dłoni. I nie znam żadnego Fabricia. No z wyjątkiem jednego, ale on z Anglią nie ma nic wspólnego.
− Jakiego? Jest jakiś inny Fabricio? – Conrado uchwycił się ostatniej deski ratunku.
− No… jest taki jeden w Valle de Sombras, ale przecież wiesz o kim mówię. Fabricio Zuluaga, dziedzic Mitchella. Nie mów, że o nim zapomniałeś? Nawet Fernando Barosso trzęsie przed nim portkami, więc lepiej z nim nie zadzierać.
− Zuluaga?
− Tak. Słuchasz mnie w ogóle?
− Więc Fausto nigdy go nie adoptował? Nigdy nie wyjechał do Anglii? Nigdy nie poznał Emily?
− Nie mam pojęcia, co ty bredzisz, ale pewnie nie. – Santos dał za wygraną, a widząc, że Saverin jest w swoim świecie, wyszedł z klasy, informując go, że spotkają się później na lunchu.
− Panie profesorze, będziemy dziś ćwiczyć do konkursu? – Z rozmyślań wyrwała go Olivia Bustamante. Prawie jej nie poznał, była pulchna i miała dwa kucyki, przez co wyglądała na młodszą niż w rzeczywistości.
− Jaki temat powinniście dziś omawiać? – Conrado poszukał notatek Guzmana w szufladzie biurka, ale nic nie znalazł.
− Kryzys w Wenezueli. Dobrze się pan czuje, profesorze? – Marcus Delgado patrzył na nauczyciela troskliwym wzrokiem.
Conrado pomyślał, że chociaż jedna rzecz się nie zmieniła i przynajmniej przewodniczący trzyma rękę na pulsie, jak zwykle. Był bystry, od razu wyczuł, że coś jest nie tak.
− Popracujcie przez chwilę w parach, a potem omówimy najważniejsze argumenty.
− Jak mamy się podzielić? Dyrektor nie zezwala na koedukacyjną pracę w parach – przypomniała Anna Conde, trochę zirytowana.
− Cóż, na moich zajęciach to nie obowiązuje. Podzielcie się po prostu alfabetycznie – zaproponował Saverin, odnotowując w głowie, że Perez na pewno nic się nie zmienił. – Bustamante i Conde – powiedział, przy czym ta pierwsze jęknęła, słysząc, że musi pracować ze znienawidzoną dziewczyną. – Delgado i Duarte…
Kilka osób spojrzało po sobie ze zdziwieniem. Saverin już dzielił kolejne pary, kiedy ktoś odchrząknął i zechciał zwrócić mu uwagę. Była to Sara Duarte.
− Panie Saverin, powiedział pan „Delgado”? Nie ma u nas w grupie nikogo o tym nazwisku.
Conrado miał wrażenie, że zaraz pęknie mu czaszka, zerknął na listę obecności, ale nazwiska zaczęły mu się rozmazywać.
− Oczywiście… miałem na myśli Marcusa. Marcusa…? – Spojrzał na wysokiego młodzieńca, który uśmiechnął się zachęcająco i postanowił sam dopowiedzieć.
− Guzman – przedstawił się.
− Właśnie. – Conrado zmarszczył brwi, nie rozumiejąc z tego nic a nic.
− Czy on coś przyćpał? – zapytał jakiś uczeń z ławki z tyłu, ale nauczyciel udał, że go nie usłyszał.
Zostawił podopiecznych i wyszedł na korytarz, niemal na ślepo kierując się do łazienki. To nie mogło się dziać naprawdę, to po prostu niemożliwe. Miał wrażenie, że utknął w jakimś alternatywnym wszechświecie. Wyciągnął z kieszeni telefon, poszukując czegoś, co mogłoby mu pomóc, ale nic takiego nie znalazł. Imię Andrei wyświetlało się na samym szczycie listy kontaktów, sprawiając, że znów zabolało go serce.
Co jest, już się stęskniłeś? – zapytała żartobliwie, kiedy odebrała od niego telefon, a on przez chwilę milczał, wsłuchując się w jej głos. Doskonale go pamiętał.
− Zawsze za tobą tęskniłem, nawet kiedy byłaś przy mnie – wymsknęło mu się, ale była to całkowita prawda.
Nadal masz kaca? Bierze cię na filozoficzne gadki, Saverin. – Bezauri zacmokała cicho, ale widać było, że uważa męża za uroczego. – Jeśli dzwonisz, bo próbujesz się wykręcić z dzisiejszego przyjęcia na El Tesoro, to nawet o tym nie myśl. Obiecaliśmy wspierać Deborę. To nie jej wina, że jest spokrewniona z Barosso. Zresztą on może wcale się nie pojawi.
− El Tesoro… − Conrado nagle doznał olśnienia. – Będę tam na pewno. Muszę kończyć, kocham cię – powiedział i nie kwapiąc się, by powiadomić uczniów, że już nie wróci do klasy, czym prędzej wybiegł ze szkoły i udał się w jedyne miejsce, które mogło przynieść mu odpowiedzi, a właściwie do jedynej osoby. Że też wcześniej o tym nie pomyślał!
El Tesoro pięknie się prezentowało, ale nie miał czasu dumać nad przyrodą i zachwycać się krajobrazami. Musiał zobaczyć się z Prudencją i to natychmiast.
− Chryste, nie biegaj tak, bo zniszczyć mi grządki! – krzyknęła starsza kobieta z werandy głównego budynku, a on zatrzymał się w połowie drogi, wpatrując się w nią z osłupieniem.
− Ty mnie… widzisz?
− Jasne, że cię widzę, nie jestem ślepa, durniu. – Stara panna de la Vega brzmiała tak, jak kiedyś, kiedy po raz pierwszy przyjechał do Meksyku. Była jak dobra ciocia albo matka chrzestna, ale nigdy nie bała się mówić tego, co myśli. – Nie mów, że urwałeś się z pracy. Perez się wkurzy.
− W nosie mam Pereza. Prudi, jak dobrze cię widzieć! – Uściskał kobietę za wszystkie czasy. Była jego największą powierniczką i przyjaciółką. Jeśli ktoś mógłby mu pomóc, to tylko ona. – Jesteś sama? A gdzie Astrid i Carolina? – zapytał, trochę zbity z tropu.
− Masz udar? – zapytała śmiertelnie poważnie, dotykając jego czoła i sprawdzając temperaturę. – Astrid od miesięcy tu nie mieszka, otworzyła praktykę w Monterrey. A Carolina Nayera jasno opowiedziała się, z kim woli mieszkać. Przepraszam, senorita Barosso.
Conrado po raz kolejny tego dnia musiał usiąść, to było zbyt wiele.
− Wierzysz, że istnieje jakaś alternatywna linia czasu, gdzie wszystko jest na opak?
− Piłeś? – Kobieta od razu wyłapała, że to chyba skutki spożytego poprzedniego wieczora alkoholu tak zadziałały na jej przyjaciela. – Gadasz od rzeczy. Wiesz, że masz słabą głowę.
− Nie, pytam poważnie. Przytrafiło mi się coś okropnie dziwnego, Prudi. Tylko ty jesteś w stanie mi pomóc.
Opowiedział jej wszystko, co pamiętał. Wiedział, że to jedyna osoba, która go nie wyśmieje i która spróbuje poradzić mu, co powinien zrobić. Panna de la Vega słuchała go w skupieniu i nie przerywała, ale minę miała lekko zaniepokojoną.
− Wierzysz mi? – zapytał, sam nie wiedząc, czy byłby w stanie sam sobie uwierzyć.
− Condziu, swoje w życiu przeżyłam i wierzę, że różne dziwne rzeczy dzieją się na świecie. Czasami nie potrafimy ich wytłumaczyć. To, co opisujesz, może być skutkiem szoku, może być jakimś długim koszmarem albo po prostu naprawdę paskudnym przeżyciem po zażyciu narkotyków. Ale jako że wiem, że nie lubujesz się w używkach, odrzuciłabym to ostatnie.
− Nie mam pojęcia, co robić. To wszystko mnie przytłacza. Jakim cudem się to stało? Jak to możliwe, że Andrea żyje? Nie pojmuję tego.
− Cóż, z tego co powiedziałeś wynika, że Fernando nigdy nie zamordował Andrei. Nie oślepił mnie i nie porwał twojego syna. Więc wydaje mi się… powtarzam: wydaje... że to zmieniło teraźniejszość. Oczywiście mówimy tutaj tylko w teorii. Słyszałeś o efekcie motyla, prawda? Każda akcja pociąga za sobą reakcję. Nawet małe zmiany mogą zaowocować katastrofalnymi skutkami, ale tutaj zmiany wyszły raczej na dobre. A przynajmniej ja cieszę się, że mam oboje oczu – dodała ze śmiechem, ale spoważniała, kiedy zobaczyła jego minę.
− Jak to możliwe? Dlaczego mnie nie ścigał, dlaczego nie próbował się zemścić? Nie rozumiem tego. – Conrado złapał się za głowę. Znał Fernanda Barosso na wylot, a przynajmniej tak mu się wydawało. Ale teraz nie był taki pewny, czy w ogóle kiedykolwiek był w stanie poznać w pełni jego motywy.
− Przypomnij sobie, co było katalizatorem jego zemsty? Dlaczego postanowił skrzywdzić cię w tak okrutny sposób?
− Bo mnie nienawidzi – odpowiedział, zmuszając się do cichego histerycznego śmiechu. – Odebrał mi całą rodzinę, nie mógł znieść, że wsypałem go policji, poprzysiągł mi zemstę. Potem ja porwałem Alejandra, ale nie mogłem mu zrobić krzywdy, puściłem go wolno. Czekałem, aż w końcu Fernando mnie znajdzie, że znów spróbuje, ale tego nie zrobił. I wtedy… Cholera.
− Co się stało? – Prudencia się zaniepokoiła.
− Wtedy nastawiłem Mercedes przeciwko niemu i przeze mnie się zabiła. To było jego motywacją.
− Mercedes Nayera? – Prudencia zmarszczyła brwi. – Condziu, Mercedes nie zabiła się przez ciebie. To była kobieta z problemami. To zwykły zbieg okoliczności, że byliśmy w tym samym barze co ona w tamten Nowy Rok. Pamiętam to. Chciałeś do niej podejść i z nią porozmawiać, ale cię powstrzymałam. Och…
− Co takiego?
− Czy to moja wina? Jeśli w twoich wspomnieniach Andrea ginie, a ja zostaję okaleczona, czy to właśnie przeze mnie? Bo pozwoliłam ci porozmawiać z Mercedes?
− Jeśli już to tylko przeze mnie, Prudi. Jestem uparty, zawsze mi to powtarzałaś. Ty próbowałaś odwieść mnie od tego pomysłu. Widocznie w tej alternatywnej rzeczywistości ci się udało. Ale Mercedes i tak się zabiła. Nie rozumiem – powtórzył już któryś raz z kolei tego dnia, naprawdę niczego już nie pojmując.
− Mercedes postanowiła skrócić swoje ziemskie męki, ale Fernando nie mógł tego w żaden sposób powiązać z tobą. Pewnie nawet nie wiedział, że byłeś w tym samym barze tamtego dnia. Dlatego Andrea żyje. A twój syn ma się dobrze. A Fernando… − zawahała się.
− Co z nim? – zapytał Saverin, bo niezmiernie go to interesowało.
− Zmienił się. Nie jest tym samym człowiekiem, którego znałam w młodości, choć nadal jest wrzodem na tyłku. Nie mam zamiaru go bronić ani nic takiego, nie usprawiedliwiam tego, co zrobił twojemu ojcu i rodzeństwu, ale wydaje się dbać o Carolinę, uznał ją jak swoją córkę, dobrze traktuje Alejandra i Elenę, a Nicolasowi dał wolną rękę i pozwolił do wszystkiego dojść w życiu samemu. On i Alba spodziewają się już drugiego dziecka. Dla miasteczka też zrobił wiele dobrego, nawet jeśli miał w tym swoje materialne korzyści. Mercedes go zmieniła. A może raczej jej śmierć.
− Dziękuję ci, że nie traktujesz mnie jak szaleńca.
− Kto powiedział, że tak nie jest? – Prudencia parsknęła śmiechem. – Gadasz jak wariat, ale w każdym z nas jest odrobina głupka.
− Byłbym zapomniał – Conrado przypomniał sobie coś, co go nurtowało – jakim cudem Fabian Guzman jest ojcem Marcusa Delgado? Nie pojmuję tego.
− Fabian ożenił się z Normą. A chyba nie muszę ci tłumaczyć, skąd się biorą dzieci? Jesteś dużym chłopcem.
− Prudi… Miałem na myśli, jak to możliwe, że Fabian jest z Normą Aguilar, skoro w moich wspomnieniach ożenił się z Silvią Olmedo, dziennikarką z Luz del Norte.
− Ach, Silvia, prawie o niej zapomniałam. – Panna de la Vega zastanowiła się przez chwilę. – Rzeczywiście był taki czas, kiedy mój kuzyn był zaręczony z Silvią. Mieli już ustaloną datę ślubu, ale wszyscy wiedzieli, że nie żeni się z nią z miłości, a z obowiązku. Olmedo była wtedy w ciąży. Jednak poroniła, tuż przed ślubem. Z tego co opowiada Viola Conde wynika, że Silvia ukryła to i chciała i tak skłonić Fabiana do ożenku, ale ostatecznie ruszyły ją wyrzuty sumienia i odwołała ceremonię. No i Fabian postanowił walczyć o Normę, o swoją wielką miłość. No a Marcus to cudowny chłopak, świetnie go wychowali.
− A co z bliźniakami? – zapytał Conrado, notując wszystko w pamięci. Jego umysł gnał jak szalony.
− Jakimi bliźniakami?
− Więc Jordi i Nela w ogóle się nie urodzili? No tak, podobnie jak Franklin. To okropne. – Saverin miał już porządny mętlik w głowie. – Powiedz mi jeszcze jedno – kim jest Debora? Andrea chciała, żebyśmy się spotkali na El Tesoro na jakimś wernisażu, ale nie mam pojęcia, o co chodziło. I w jaki sposób Debora jest spokrewniona z Fernandem Barosso?
− Debbie to siostra Fabiana, moja najmłodsza kuzynka, świetna kobitka. Przecież znasz ją od lat, Conrado!
− Chciałbym to pamiętać. Nic nie jest takie, jak być powinno. Nic. – Kiedy wypowiadał te słowa, jego wzrok spoczął na najnowszej gazecie leżącej na stoliku. Artykuł opatrzony był nazwiskiem Ingrid Lopez de Romo, a fotografia przedstawiała nikogo innego jak Emily McCord i jej ojca Thomasa. – Nie wierzę. Jestem skłonny uwierzyć w wiele rzeczy – w to, że moja żona zmartwychwstała, że Fernando Barosso jest względnie przyzwoity, że Fabricio jest dziedzicem szefa grupy przestępczej, ale to… Emily McCord została aktorką? Nie ma szans, żebym to kupił.
− Uwierz, bo kręci z ojcem film, „O północy w Meksyku”, i zjawią się w moim pensjonacie za kilka dni. Poprawią mi trochę notowania, bo ostatnio turystyka podupada. Burmistrz Serratos ma inne priorytety i nie chce promować lokalnych przedsiębiorców. – Prudencia westchnęła ciężko, ale widać było, że jest podekscytowana perspektywą poznania gwiazd rodem z Hollywood.
− Więc Alice również pewnie nigdy się nie urodziła – mruknął bardziej do siebie niż do Prudencji, tęskniąc za tą energetyczną dziewczynką. Sam nie wiedział kiedy, ale stała się jego rodziną, nawet jeśli jej mama za nim nie przepadała. – Pewnie nie mam co się łudzić, że Javier Reverte nadal jest właścicielem Gry Anioła?
− Reverte? – Prudencia zmarszczyła brwi, po czym przewertowała kilka stron gazet. – Masz na myśli jego? Piszą o nim w dzisiejszej gazecie. – Conrado uśmiechnął się na tę myśl, ale zaraz potem mina mu zrzedła, kiedy przyjaciółka pokazała mu nekrologi. – Zginął w katastrofie swojego prywatnego śmigłowca. Wielka szkoda, taki młody i inteligentny. Nigdy jednak nie miał tu restauracji. Znam go tylko z gazet. Ale Grę Anioła owszem, mamy. Właścicielem jest niejaki Joaquin Villanueva. Zmonopolizował zresztą przemysł gastronomiczno-rozrywkowy w okolicy. Bar El Gato Negro Valentina Vidala ledwo przędzie przez tego człowieka. Jego El Paraiso przyciąga tłumy.
− Dlaczego mnie to nie dziwi? – Conrado pokręcił głową, czując, że już nic nie jest w stanie go zaskoczyć. – Carolina wie, że to jej brat?
Po tych słowach Prudencja zakrztusiła się, choć niczego nie miała w ustach. Saverin domyślił się, że i ona nie miała pojęcia. Wszystko jej wytłumaczył – o pokrewieństwie poprzez Mercedes. Kobieta była w niemałym szoku. Rozmawiali jeszcze długo aż w końcu byli zmuszeni przerwać ze względu na grupę napływających na przyjęcie gości. Andrea przyjechała sama, wyglądając pięknie jak zawsze. Poszli się przejść po wzgórzu i Conrado nie mógł opisać swojego szczęścia, jednocześnie odczuwając ogromny ból w sercu, którego nie potrafił określić.
− Jakim cudem Santos zaczął pracę w Pueblo de Luz? – zapytał, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że wcześniej w ogóle nie przyszło mu to do głowy.
− Sam go poleciłeś, nie pamiętasz? – Andrea roześmiała się perliście, a on zaczął rozmyślać.
Andrea żyła, co oznaczało, że on sam nigdy nie wyjechał do Stanów, a co za tym idzie nigdy nie poznał Octavia Alanisa. Octavio przedawkował heroinę, nie mając żadnego oparcia ani przyjaciela, który mógłby mu pomóc wyjść z nałogu. Conrado nigdy nie próbował zemścić się ponownie na Fernandzie, bo i nie miał ku temu powodów, żyjąc szczęśliwie z żoną i synkiem w Meksyku. Nigdy nie zlecił podpalenia banku, a Fernando nigdy nie upozorował napadu, w którym zginęła matka Huga, Sonia. Delgado nigdy nie musiał pracować dla Barosso, nigdy nie musiał dla niego zabijać. Poszedł na studia i ukończył je z wyróżnieniem, a następnie zaczął współpracę z Hectorem Reynoldsem, podczas gdy jego ojciec i matka prowadzili kawiarnię w Valle de Sombras. Leonor nigdy nie rozwiodła się z Sergiem, wychowywali razem Jaime w Monterrey. Mały Lori nigdy się nie urodził. Podobnie jak wiele innych dzieci. Fernando nigdy nie uprowadził Gwen Diaz, zamiast tego wziął odpowiedzialność za Elenę. Dimitrio Barosso nigdy nie upozorował własnej śmierci, żył w Puerto Rico razem ze swoją żoną Nadią de la Cruz i ich córką Camillą. Javier zbudował imperium Nibylandii bez pomocy Victorii i stał się najmłodszym miliarderem, ale zginął w katastrofie swojego własnego samolotu. Nigdy nie poznał Emily ani Victorii.
Magik i Lucas ani razu nie widzieli się na oczy – Luke wstąpił do FBI i nigdy nie przyjechał do Meksyku w sprawie śledztwa na temat Templariuszy. Ariana nigdy nie zaczęła korespondować z Laurą Suarez i nigdy nie pojechała do Valle de Sombras w pogoni za marzeniami. Eva Medina popełniła samobójstwo w swoim obskurnym mieszkaniu w Los Angeles. Nigdy nie poznała Conrada Saverina, więc nie był w stanie jej uratować. Natomiast Oscar Fuentes nie obudził się ze śpiączki – zmarł krótko po Evie, ponieważ od kiedy nie płaciła rachunków za szpital, jego rodziców nie było już na to stać i zdecydowali się odłączyć go od respiratora, nie widząc dla niego nadziei i godząc się z losem. A Fabricio był wychowywany przez dziadka Mitchella od strony ojca. Cosme zmarł młodo, podróżując po świecie jako słynny pianista. Fabricio był dziedzicem Scylli i siejącym postrach mafiosem. Nigdy nie wyjechał do Anglii, nie studiował tam i nie miał pojęcia, kim jest Fausto Guerra, a tym samym nie stał się obiektem zainteresowania żadnej agentki Interpolu. Emily i Emma nigdy nie pojechały zbierać truskawek i nie zostały uprowadzone. Obie zostały aktorkami jak ich matka. Thomas rozwiódł się z Camille zanim zaczęła niszczyć życie córek, które po rozwodzie rodziców opowiedziały się za ojcem i zamieszkały z nim w Kalifornii. Leo pozostał z matką aż do jej śmierci. Nigdy nie dowiedzieli się prawdy o Charlie, a Venetia nigdy nie została aktorką, a zamiast tego poszła w ślady rzekomego ojca i zaangażowała się politycznie. Santos natomiast urodził się w Meksyku, a jego rodzice nigdy nie zginęli w wojnie karteli, dzięki czemu wychowywał się w pełnej rodzinie. Poznał Conrada i Andreę na studiach i od razu się zaprzyjaźnili. Saverin od zawsze miał smykałkę do nauczania, został więc profesorem na uniwersytecie, ale życie w wielkim mieście nie było dla niego i Andrei frajdą. Zachęceni przez przyjaciółkę Deborę, zapragnęli wiejskiego życia w ustronnym miejscu, gdzie Andrea mogłaby malować do woli, a Saverin mógłby wychowywać nowe pokolenia przyszłych liderów.
− O czym myślisz? – zapytała go, wtulając się w jego bok, kiedy tak stali na wzgórzu i obserwowali miasto pod nimi.
− O tych, których straciłem. O tych, którzy powinni tu być, a ich nie ma.
− Są tutaj. – Bezauri poklepała go po klatce piersiowej, dając mu do zrozumienia, że są w jego sercu, a on wolał nie wyprowadzać jej z błędu.
Pomyślał, ilu ludzi przeżyło, dlatego że on i Fernando zeszli z wojennej ścieżki. Ale jednocześnie pomyślał o wszystkich, którzy stracili życie. Biedny Octavio i Javier, biedna Eva i Oscar… Prudencia miała rację. Czasami jedna mała zmiana mogła mieć katastrofalne skutki.
− Kocham cię – powiedział do Andrei, starając się na nią nie patrzyć. Wiedział, że będzie to najtrudniejsza rzecz, jaką zrobi w życiu, ale musiał. Nie było innego wyjścia.
− Ja ciebie też.
− Ale to − Saverin zawahał się – to nie jest prawdziwe. Ty nie jesteś prawdziwa.
− O czym ty mówisz?
− Mógłbym tak żyć, naprawdę. O ile miałbym cię u swojego boku, ciebie i naszego syna… Ale tak nie można. To nie tak miało wyglądać. Nie możemy bawić się w Boga.
− Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytała, a w jej oczach zaszkliły się łzy. Nie miała pojęcia, do czego zmierza.
− Że już czas pozwolić ci odejść. – Pocałował ją, bo czuł, że już dłużej nie będzie mógł na nią patrzyć. Łzy zaczęły palić go pod powiekami, a przecież nie był osobą, która łatwo się wzruszała. Mimo słów, które wypowiedział, chciał, żeby ta chwila trwała wiecznie, więc odczuł chwilowy zawód, kiedy ustała.
Czuł, jak łza nadal spływa mu po policzku i ginie w czystej białej pościeli. Lewa strona ciała bolała go niemiłosiernie, z głową włącznie. Przy łóżku zobaczył znajomą twarz doktora Caine’a i wiedział, że wrócił. Że jego idylla, która wcale aż taką sielanką nie była, skończyła się bezpowrotnie.
− Napędziłeś nam strachu, Conrado. Cieszę się, że nic ci nie jest – powiedział doktor, uśmiechając się serdecznie.
− Tak. Ja też.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3493
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 16:42:38 04-06-23    Temat postu:

Temporada III C 120
Victoria/ Javier/Venetia/Emily/ Leo/Emma/Fabrico

We włosach dostrzegł pasma siwizny. Palcami przeczesał jasne kosmyki i skrzywił się bezwiednie na widok kilku siwych pasm. Opadł na klapę od sedesu ukrywając twarz w dłoniach. Był fizycznie i emocjonalnie wydrenowany. A nie zanosiło się na poprawę sytuacji.
Luke pozostawał w niewoli u Joaquina, który zmuszał go do nielegalnych walk, akcję Nibylandii spadły od śmierci ojczyma, jego żona nadal pracowała dla Barosso a zorganizowana przez mężczyznę konferencja prasowa dolała oliwy do ognia. Javier obserwujący wydarzenie na ekranie telewizora w restauracji jedynie zaklął szpetnie pod nosem gdy Sylvia zadała mu pytania. Jedno małe niewinne pytanko o pokrewieństwo sprawiło, że Javier Reverte nie tylko cały się spiął ale i zaklął. Blondyn miał wrażenie, że wszystko się sypie. Czuł się jakby był w samym środku labiryntu z domino i czekał aż klocki zwalą mu się na głowę. Nic nie wskazywało na poprawę sytuacji. Jego zaś martwiły siwe włosy!
— Kochanie — z zadumy wyrwał go głos żony. — Wszystko w porządku?
— Tak, już wychodzę — wymamrotał zachrypniętym głosem. Blondynka nacisnęła klamkę i weszła do środka. Javier podniósł wzrok na żonę. — A gdybym robił coś śmierdzącego?
— Sądzę, że poradzę sobie z czymś śmierdzącym twojego autorstwa — weszła do środka zamykając za sobą drzwi. Plecami oparła się o drewno.
— Alexander?
— Śpi — odpowiedziała mu. — Zapytał mnie czy pan Barosso to jego dziadek?— wyznała. — Usłyszał rozmowę dwóch nauczycielek i chciał wiedzieć.
— Co mu powiedziałaś?
— Że będzie słyszał różne rzeczy i nie zawsze będzie to prawda.
— Wymigałaś się od odpowiedzi — uśmiechnął się lekko.
— Nie mogę mu powiedzieć. Alec to bystry chłopczyk, ale jest tylko dzieckiem. Dlaczego Sylvia Guzman wsadziła kij w mrowisko?
— Bo ją pozwałaś — przypominał jej Javier wyciągając w jej kierunku dłoń. Splótł palce z palcami żony. — To na czym w końcu stanęło?
— Naruszenie dóbr osobistych i ujawnienie wrażliwych danych medycznych. Mam nadzieję, że pójdzie na ugodę — wargami musnęła włosy Magika. Przeczesała je palcami. — Jak się czujesz?
— za****ście. Mój przyjaciel jest przetrzymywany przez wariata, Nibylandia potrzebuje projektu, dzięki któremu znowu będzie na szczycie, a moja żona pracuje dla psychopatycznego burmistrza, który jest jej ojcem. Brakuje tylko najazdu Marsjan.
— Poproszę Dante żeby wyciągnął Luke.
— Ta już widzę jak ten uparty imbecyl zgadza się, na odesłanie go na Arubę czy w inne ciepłe kraje. Prędzej sprzedam Nibylandię i zarobię na niej krocie.
— Nie sprzedasz Nibylandii.
— Nie, wejdę w fuzję z firmą żony. — popatrzyła na niego zaskoczona. — Nasze firmy zajmują się tym samym więc twoja wchłonie moją i jeden problem rozwiązany. Centrala w Meksyku, zarząd dostanie sowite odprawy, a ja wreszcie namówię brata żeby dla ciebie pracował. Atticus marnuje się w prowadząc warsztat samochodowy.
— Jest szczęśliwy.
— Krowa na pastwisku też jest szczęśliwa. Muszę z nim wreszcie porozmawiać i zaproponować mu stanowisko szefa jakiegoś laboratorium.
— Chcesz machać mu przed nosem marchewką?
Tak, jeśli się zgodzisz. — powiedział. — Oboje mamy za dużo obowiązków. I to od bardzo dawna więc pogadam z bratem jak się nie zgodzi to mam jeszcze asa w rękawie.
— Asa?
— Litość. Wezmę go na litość albo wjadę mu na ambicję.
***
Leonardo McCord spędził przedpołudnie z młodymi pacjentami pomagając w centrum leczenie uzależnień. Czterdziestolatek wiedział bowiem, że młodzi ludzie czasami to czego potrzebują i wymagają od dorosłych to żeby się zamknęli i słuchali. Leo więc zamykał się i słuchał. I tak jak się spodziewał w centrum pomocy szukały nie tylko osoby uzależnione od różnorakich substancji, ale też dzieciaki, które cierpiały i nie miały nikogo kto by o nie walczył. Brunet pomyślał, że zna to uczucie. Sam kiedyś był nastolatkiem, który walczył z własnymi demonami i nie miał zbyt licznego grona osób w swoim narożniku. Gdy wrócił do poradni i usiadł na krześle sięgnął po telefon i wyświetlił zdjęcie Capaldi- potencjalnej młodszej siostry. Nadal nie dowierzał, że jest ona jego siostrą.
Palcami postukał w blat biurka. Śmierć Charlie złamała jego matkę. Leo pamiętał te wszystkie miesiące gdy Camille nie była wstanie wstać z łóżka, gdzie leżała wpatrując się w sufit. W niczym nie znajdowała pocieszenia, a dzieci nie były jej siłą ich obecność jeszcze bardziej przypominała jej o stracie. Dziś wiedział, że matka cierpiała na depresję poporodową, depresję związaną ze śmiercią dziecka. Jeśli Charlie przez te wszystkie lata żyła jego rodzina przeszła przez piekło na darmo.
Leo pomyślał, że jego siostry mogą uważać się za szczęściary. Rodzeństwo McCord miało tą samą matkę; okrutną, podłą i bezduszną która zgotowała im piekło. Każdemu inne, lecz każde z rodzeństwa miało swoje traumy do przerobienia. Brunet miał dodatkowego pecha; on pamiętał. W jego podświadomości nadal były głęboko ukryte wspomnienia tych dobrych chwil. Czasów gdy Camille nie była idealna, ale nie była też potworem. Była po prostu człowiekiem. Leo pamiętał gdy brała go na kolana i nuciła piosenki, opowiadała mu bajki przed pójściem spać. To matka nauczyła go jeździć na rowerku , pozwalała mu spać przy zapalonej lampce gdy bał się ciemności. Camille bowiem kiedyś była po prostu mamą, Gdy Charlie umarła. Mama umarła razem z nią zamieniając się w kobietę, której nie rozpoznawał. I dokąd będzie żył to co wtedy czuł; od przerażenia, po dezorientację i niemoc będą żyły razem z nim. W środku bowiem terapeuta nadal był tym małym wystraszonym chłopczykiem, któremu ktoś podmienił matkę. Podniósł się powoli z krzesła podchodząc do okna.
To co niepokoiło mężczyznę to zachowanie sióstr. Obie przejęły obsesję matki; Emily zaczytywała się w jej kartę medyczną ze szpitala psychiatrycznego, dzienniki które prowadziła w szpitalu i po wyjściu z niego. Był pewien, że siostra miała oddzielny czarny notes do analizy. Emma przekopywała się przez pamiątki w domu rodzinnym i szukała wskazówek. On ku swojemu przerażeniu wykonał jeden telefon; do znajomej lekarki, która opisała mu procedurę postępowania z noworodkiem zaraz po porodzie. Nie musiał dzwonić. Jako stażysta w szpitalu za nim zdecydował się na psychiatrię otarł się o neonatologię. Z autopsji wiedział, jak postępuje się z noworodkiem. Wiedział jak postępuje się z noworodkiem. Niezależnie czy lekarze mieli do czynienia z wcześniakiem czy dzieckiem donoszonym pierwszą czynnością wcale nie jest ułożenie noworodka matce na piersi lecz założenie opaski. Małego kartonika na rączce z imieniem i nazwiskiem matki oraz datą i godziną narodzin. Bransoletkę ściąga się dopiero gdy matka i dziecko opuszczają szpital. Mężczyźnie trudno było więc sobie wyobrazić poporodową pomyłkę zwłaszcza jeśli między narodzinami córki Cordelii Capaldi, a Charlie według dokumentacji medycznej było czterdzieści minut różnicy. I nie miało znaczenia że poród odbył się trzydzieści lat termu. Procedura ta jest taka sama. Westchnął głośno. Nie powinien grzebać w tej sprawie. Powinien pójść za głosem rozsądku i przemówić obu siostrom do rozumu. Charlie nie żyje. Umarła z powodu choroby serca. Koniec. I zamiast tego spędził całą noc prosząc o przysługi przyjaciół ze służb. Im więcej informacji do niego spływało tym większą odczuwał złość i przytłaczający smutek. Jedna fotografia sprzed dwudziestu dziewięciu laty przelała czarę goryczy. I to z tego powodu zamiast bawić się z mężem na Dniu Założyciela sąsiedniego miasteczka obserwował jak przed poradnią biznesowo- prawną parkuje czarny auto na rządowych tablicach. Odsunął się od okna i usiadł za biurkiem i cierpliwie czekał. Po krótkiej chwili do środka wszedł wysoki szczupły mężczyzna.
— Dzień dobry panie premierze — przywitał się Leo z lekkim uśmiechem. — Proszę usiąść — głos mężczyzny był spokojny. Jedną krótką chwilę obaj patrzyli sobie w oczy. Dla żadnego z nich to spotkanie nie było ani planowane ani komfortowe. Leo pod wpływem impulsu wysłał panu premierowi wiadomość z dołączonym do niej zdjęciem. Fotografia na pierwszy rzut oka zupełnie niewinna przedstawiała dwóch mężczyzn obejmujących się ramionami. Zwykle zdjęcie dwóch braci. Brunet podejrzewał jednak, że to nie zdjęcie zmusiło polityka do przyjścia do jego gabinetu, lecz krótka wiadomość dołączona do fotografii „wiem co zrobiłeś trzydzieści lat temu”
— Panie proszę pana — odpowiedział na to powitanie Capaldi. Leo zmarszczył ledwie dostrzegalnie brwi. Nie był pewien czy Gill celowo udaje, że nie wie kim jest psycholog czy naprawdę nie ma ma pojęcia. — Nie wiem czego pan o de mnie chcę.
— Gdyby nie wiedział pan czego chcę zignorowałby by pan moje zaproszenie — odpowiedział mu na to Leo. W duchu miał nadzieję, że tak właśnie się stanie. Przychodząc na spotkanie tylko utwierdził go w swoich przypuszczeniach. — Chcę usłyszeć prawdę.
— Słucham?
— Wiem, że proszenie polityka o wyznanie prawdy to jak proszenie o deszcz na pustyni — odparł na to unosząc ku górze kąciki ust — ale nalegam.
— Prawdę o czym?
— O kim — poprawił go. — O pańskiej córce — doprecyzował. — Chcę wiedzieć co wydarzyło się czwartego kwietnia osiemdziesiątego piątego roku w Londynie.
— Moja żona urodziła dziecko — odpowiedział mu na to Capaldi poruszając się niespokojnie na krześle. To nie uszło uwadze psychologa. — Venetia urodziła się czwartego kwietnia. Nie wiem co chcę pan usłyszeć.
— Prawdę — powiedział powoli. — Chcę usłyszeć prawdę panie Capaldi. Zasługuje na to — ojciec Venetii zmarszczył brwi przyglądając mu się uważnie zaś do Leo dotarło, że on naprawdę nie ma pojęcia z kim rozmawia. — Nazywam się Leonardo McCord — przedstawił się więc — i zasługuje na to aby usłyszeć prawdę.
Capaldi milczał, zaś Leo palcami uderzał o blat biurka. Nie łudził się, że złamanie byłego członka IRA będzie łatwe. Minuty wlokły się w nieskończoność. Brunet wstał więc i z jednej z szafek wyciągnął trzymany na specjalne okazje alkohol. Nalał bursztynowy trunek sobie i gościowi. Szklaneczkę postawił tuż obok jego dłoni. Nie chodziło o wywieranie presji, upicie i siłą wyciągnięcie z niego informacji. To był gest dobrej woli.
— To skomplikowane — wymamrotał mężczyzna.
— Nie dla mnie — odpowiedział mu. — Dzięki znalezionej w sieci fotografii stworzyłem w głowie scenariusz tego co mogło wydarzyć się czwartego kwietnia, ale chcę usłyszeć jedną prawdziwą wersję wydarzeń. Moja rodzina żyła w świecie teorii zdecydowanie zbyt długo. Moja matka — upił łyk alkoholu — to ją złamało. Nikt nie była już taka sama — urwał i cierpliwie czekał wpatrując się w okno.
— Nie planowaliśmy z żoną tej ciąży. Ona po prostu się stała — zaczął Capaldi. Cordelia była przerażona. Ja byłem przerażony, ale byliśmy pełni nadziei. Chcieliśmy mieć dziecko. Modliłem się, żeby wszystko dobrze się skończyło.
— Bóg jednak w d***e miał pańskie prośby — odezwał się gdy rozmówca zamilkł drżącą dłonią sięgając po szklaneczkę.
— Chciałem dać mojej żonie dziecko.
— Trzeba było adoptować dzieci Jean — wtrącił się uszczypliwie Leo. — Miała ich aż dziesiątkę. — Jak?
— Mój brat Patrick pracował wtedy w tamtym szpitalu. Był pediatrą. Nie prosiłem go o to, ale jemu wystarczyło jedno spojrzenie na dziecko, aby wiedzieć, że mała nie przeżyje.
— Jak miała na imię? — zapytał go. — Dziewczynka, którą urodziła pańska żona — doprecyzował . — Musieliście dać jej imię.
— Maggie — odpowiedział mu drżącym głosem. — Miała na imię Maggie.
— Jak to zrobił?
— Na porodówce zapanowało zamieszanie — zaczął — okazało się, że kobieta, która rodziła obok mojej żony.
— Camille. Moja matka miała imię.
— Camille — poprawił się — będzie mieć bliźniaki, ale akcja skurczowa ustała więc zabrali kobietę na cesarskie cięcie. Pat miał odwieźć dziewczynkę na oddział dla noworodków.
— Charlie. Miała na imię Charlotte.
— Dziewczynki łóżeczka miały obok siebie. Pat przeciął bransoletki i zamienił noworodki miejscami. Nie wiedziałem, ze zrobił to celowo. Nie prosiłem go to to.
— Rozmawiał pan z nim o tym. Mówił o swoich planach marzeniach związanych z byciem ojcem. Świadomie czy też nie zasiał pan tę myśl w jego głowie. Dlaczego Charlie? Tamtego dnia na świat przyszły inne dziewczynki co w mojej siostrze było takiego wyjątkowego, że zabrał akurat ją?
— Miała siostrę bliźniaczkę.
Leo roześmiał się chociaż nie było mu do śmiechu.
— Mieli jeszcze jedno dziecko do kochania — powiedział powoli czterdziestolatek. — Jedno mogło więc umrzeć. Myśleliście o mojej rodzinie? O tym co się z nią stało?
— Panie McCord.
— Tak czy nie?
— Nie — odpowiedział mu. — Gdy pańska matka pojawiła się po jedenastu latach w domu mojej byłej żony. Nie chcieliśmy jej stracić. Kochaliśmy ją.
— Strata Charlie zniszczyła moją rodzinę dwukrotnie; najpierw gdy umarła, drugi raz gdy wmówiliście mojej matce, że zmarła. Camille dwa miesiące po porodzie usiłowała zabić jej siostrę. Emily miała dwa miesiące gdy matka chciała ją utopić w wannie — wyjawił. — Trafiła na dwa lata do szputala psychiatrycznego. Cierpliała na depresję, psychozę. Miał paranoję. Moja matka żyła w domu zbudowanym ze wspomnień. Pokój Charlie został przez nas rozebrany w maju tego roku. Moja młodsza siostrzyczka była zamykana w tym pokoju. W ciemnościach. Bez jedzenia, bez wody. Matka ją tak hartowała. Moja druga siostra została wielokrotnie zgwałcona w ramach projektu „Pokaż Emmie świat od najgorszej strony” Mnie wyrzucono z domu gdy miałem piętnaście lat bo jestem gejem.
— Panie McCord
— Nie myślał pan co tamta śmierć zrobiła z moją rodziną to proszę mi pozwolić dokończyć. Podejrzewam, że mój ojciec domyślił się prawdy. Znam swojego staruszka i wiem że skoro moja bystra siostrzenica zauważyła podobieństwo między Venetią a moją matką to Thomas przebywający z nią dzień w dzień również. Jego karta medyczna jednie utwierdziła mnie w tym przekonaniu — dodał. — Miał stan przedzawałowy i stwierdzono u niego zespół Takotsubo.
— Co zamierza pan zrobić?
— Nie pójdę z tym na policję jeśli tego się pan obawia. Nie sprzedam tej historii prasie, a pańscy wyborcy nigdy nie dowiedzą się co pan zrobił mojej rodziny. Chciałem poznać prawdę a teraz chcę zostać sam.
— Moja żona o niczym nie miała pojęcia. Cordelia myśli że to był przypadek — dodał będąc przy drzwiach. — Leo został sam podszedł do biurka i wyłączył dyktafon.
**
Widok walczącego w klatce przyjaciela łamał serce deptał je i kopał. Dante Gomez ostrzegał, że Luke nie jest w najwyższej formie. Przetrzymywany w niewoli, szpikowany prochami na minimalnych racjach żywnościowych prezentował się dobrze, ale zobaczyć go na własne oczy to co inne niż słuchać opowieści. A to był wierzchołek góry lodowej zmartwień. Palcami postukał w blat biurka. Dzielenie doby na trzy etaty było zajęciem trudnym i ledwie wykonalnym. Poranki spędzał w restauracji, popołudnia w firmie żony zaś noce w Nibylandii. Słowa Guzmana niestety miały odzwierciedlenie w rzeczywistości.
Zmarły ojczym doskonale radził sobie na stanowisku prezesa. Trzymał firmę twardą ręką, otaczał się zaufanymi ludźmi. Po jego śmierci prezesura wróciła w ręce Javiera, który był pochłonięty życiem w Valle de Sombras i nękającymi go problemami, że nie poświęcił należytej uwagi swojemu pierworodnemu dziecku. Dziś mierzył się z konsekwencjami. Palcami przeczesał włosy i utkwił jasne oczy w mężczyźnie naprzeciwko. Atticus Kennedy w milczeniu studiował wręczone mu dokumenty. Nie byli jednak sami.
— Zarząd się na to nie zgodzi — odezwała się ciemnowłosa kobieta podnosząc wzrok na Javiera. Innogen Marcht podniosła na niego swoje jasne oczy. Pierworodna córka Stephena z pierwszego małżeństwa pełniła funkcję tymczasowego prezesa. Fuzja z firmą twojej żony i rozdzielenie Działu Nauk Stosowanych — zacmokała z dezaprobata — To wygląda jak cięcie kosztów.
— Nie tnę kosztów.
— Nie jedynie obniżysz wartość rynkową firmy.
— Chcę ją utrzymać na powierzchni.
— Wróć do Nowego Jorku — poprosiła go. — Stań na czele Nauk Stosowanych, napisz kolejny program, dorzuć kolejny pierwiastek, a dopiero potem mów o fuzji między twoją firmą, a firmą twojej żony.
— Dobrze wiesz, że nie mogę wrócić. Nie zostawię rodziny na kilka miesięcy.— Javier wstał i zaczął krążyć po gabinecie. — Milczysz — zwrócił się do brata.
— Zatrudnienie go na stanowisku dyrektora to też kiepski pomysł. Z jego reputacją. Akcje firmy polecą na łeb na szyję jeśli ktoś z wilczym biletem od NASA
— Innogen — jęknął Javier.
— Ona ma rację — Atticus odłożył na biurko kontrakt. — Nie mogę polecieć do Nowego Jorku i stanąć na czele DNS.
— Bo nadal się boczysz?
— Bo jestem twoim bratem — odpowiedział mu na to. — Nie mogę przejąć stanowiska, bo proponujesz mi je tylko dlatego, że jesteśmy rodziną.
— Nie mam nikogo innego — odpowiedział mu na to
— Nie przyszło ci do głowy, żeby awansować kogoś kto już tam pracuje? — zapytał go blondyn wstając. — Rozpisać konkurs na to stanowisko? Rzucić kilka gorących ploteczek w eter? Innogen może zostać prezesem na stałe, stanowisko dyrektora DNS zostanie obsadzone po konkursie zaś fuzja.
— Jest nierealna
— Jest jeśli zarząd zobaczy, że firma osiągnie więcej z Victorią na pokładzie niż bez niej. Na następnym zebraniu zarządu ogłosisz, że Javier jako reprezentant Nibylandii i Victoria jako pani prezes BTC pracują nad wspólnym projektem. Sądzę że wtedy będą bardziej przychylni fuzji.
— Nie pracujemy nad niczym. Victoria nie znajdzie na to czasu.
— Ja znajdę czas — odpowiedział mu. — Będziemy pracować nad tym projektem razem. Jak kiedyś.
— Zrobisz to.
— Jesteśmy rodziną
— Porozmawiajcie o szczegółach — Innogen wstała zabierając teczkę. Panowie zostali sami. Javier podszedł do okna spoglądając na zadumanym wzrokiem na panoramę miasta. Wiele zmieniło się w ciągu tych ostatnich miesięcy. Blondyn miał wrażenie, że zbyt wiele się zmieniło.
— To jaki masz plan? — zapytał go Atticus.
— Przedstawiłem mój plan — odpowiedział na to blondyn. — I zostałem zignorowany.
— Nie zostałeś zignorowany Javi — odpowiedział na to młodszy z mężczyzn, — Twój plan wymaga kilku poprawek. Co się dzieje?
— Wszystko gra, śpiewa i tańczy w rytmie pomarańczy — odpowiedział mu brat. Atticus wywrócił oczami.
— Javier — w głosie mężczyzny brzmiała troska. Brat popatrzył na brata czując jak jasne oczy wypełniają się łzami. Nie chciał płakać. Nie był typem płaczka. Nie płakał. Nie pamiętał kiedy ostatni raz płakał, ale dziś, teraz w tym momencie miał ochotę rozpłakać się jak dziecko. Przełknął ślinę.
— Mój najlepszy przyjaciel jest przetrzymywany przez kartel, zmuszany do nielegalnych walk a ja nie mogę mu pomóc. Nie mogę — wymamrotał wycierając twarz rękawem ciemnej koszuli. Gdzieś zniknęły radosne kolorowe ubrania Magika jakby strojem chciał wyrazić jak mu źle.
— Mogę jakoś pomóc?
— Mamy tam swojego człowieka, karmię go bo biedaczek wygląda jak przecinek, ale to jakbym tuczył owcę na rzeź. Czuje się jak Baba Jaga z Jasia i Małgosi.
— Porozmawiam z Caridad
— Nie — zaprotestował gwałtownie. — Joaquin nie może wiedzieć, że ja wiem. To naraziłoby ciebie i twoją dziewczynę a ja nie mogę — urwał — jesteś wrzodem na d***e, ale jesteś moim bratem i nie mogę — ponownie urwał — włos ci z głowy spaść nie może.
— Twoje za to siwieją.
—Wiem, bardzo widać? — zapytał go.
— Tylko troszkę. Nie martw się nikomu nie powiem —obaj wiedzieli, że Atticus nie mówi o włosach. — Jeśli będę mógł jakoś pomóc.
— Już to robisz. Przepraszam zachowuje się jak histeryzująca baba.
— Nie — zaprotestował Kennedy — jesteś człowiekiem który dźwiga na swoich barkach zbyt duży ciężar więc zamiast dorzucać sobie kolejne obowiązki proszę podziel się tym ze mną.
***
Za każdym razem gdy brał oddech czuł ból rozsadzający jego ciało. Palce zacisnął na prześcieradle. Z ust wyrwał mu się dźwięk. Długi, przenikliwy, nieludzki. Nie był wstanie mówić, nie był wstanie wstać z łóżka. Słone łzy stoczyły się po jego bladych policzkach. Zamknął oczy i wtedy poczuł jak czyjaś ciepła dłoń odgarnia mu z twarzy przydługie włosy. Ciepłe usta wylądowały na jego czole. Poznał go po zapachu. Chciał coś powiedzieć. Cokolwiek, ale z jego gardła wydobył się jedynie warkot. Zamrugał powiekami. Fausto milczał gładząc go po głowie. Fabricio nie był wstanie nic powiedzieć więc milczał. I to właśnie wtedy Guerra zaczął synowi nucić. Była to stara hiszpańska kołysanka, którą śpiewał synowi gdy ten był małym chłopcem. Blondyn zamknął oczy. I marzył, żeby się już nie obudzić.

***
Cisza panująca nad jeziorem koiła jej nerwy. Siedziała na chłodnej trawie z nogami podciągniętymi pod klatkę piersiową i wpatrywała się w błękitną taflę jeziora. Woda była spokojna. W miejscu w którym siedziała mogła wreszcie usłyszeć swoje myśli. Niestety nie miała luksusu ucieczki w świat filmu. Oglądanie hollywoodzkich produkcji nie przynosiło jej już ukojenia. Nie uspokajało, nie rozśmieszało, nie zmuszało jej do płaczu. Filmy, seriale i cała branża ją przytłaczały. Telefony od Olivii, hejt który pojawił się na jej mediach społecznościowych wraz z plotkami na temat jej relacji z Thomasem czy zdjęcia męskich członków przysyłane przez mężczyzn z całego świata w prywatnych wiadomościach. Venetia Capaldi miała ochotę wejść na najwyższą górę i krzyczeć aż ochrypnie. Chciała w coś uderzyć, chciała wyć aż zabraknie jej łez, ale przede wszystkim pragnęła by ktoś ktokolwiek ją przytulił. A zamiast wtulić się w ramiona matki czy nawet ojca które zawsze były dla niej bezpieczną przestrzenią wyrzuciła z siebie wszystkie skrywane tajemnice. To nie było fair. Spojrzała na taflę wody i powoli wstała zsuwając trampki. Ściągnęła ubranie składając je w kupkę przy butach bezwiednie ruszając w stronę wody. Nie przejmowała się tym, że nie miała na sobie odpowiedniego kostiumu. Zatrzymała się na brzegu wbijając stopy w piasek. Pierwsza fala, która uderzyła w jej nogi była lodowata. Wbiła nogi mocnej w ziemię i zamknęła oczy. Pierwsza fala zawsze jest zimna, przypomniała sobie słowa matki trzymającej ją za rękę. Każda kolejna będzie cieplejsza. Cordelia Capaldi miała rację. Trzecia, czwarta sprawiły, że nie czuła jak zimna jest woda.
Venetia Capaldi nie miała wątpliwości, że Cordelia ją kocha. Odesłała ją od ojca, bo w jej głowie to był jedyny sposób na zatrzymanie przy sobie córki. Kłamstwo które na początku mogło się wydawać być pomysłem „tylko na chwilę” urosło i skomplikowało życie wszystkim zaangażowanym. To nieprawda, że Capaldi wybierając ścieżkę kariery nie myślała o matce było wręcz odwrotnie ona podporządkowała całą swoją karierę chorobie matki. Nie starała się o role w wielkich hollywoodzkich produkcjach nie dlatego, że jej to nie interesowało, nie dlatego, że chciała wiecznie być aktorką niszową wybierając filmy niezależne i teatr. Zrobiła to żeby chronić matkę przed napadami choroby a gdy patrzyło się na jej filmografię. Wyglądała jak snobka z wielkim ego! Roześmiała się serdecznie wchodząc do wody. Była przyjemnie chłodna.
Tak o niej myślano. Uważa się za nie wiadomo kogo z nie wiadomo jakim talentem i nie będzie grała u byle kogo. I właśnie dlatego nie zagra u Winstona, bo granie głupich blondynek podejmujących na ekranie najgłupsze decyzje jest poniżej jej godności. Taką narrację utrzymywały media. Żartowano z tego w programach rozrywkowych. Nikt nie wiedział., że Tia robiła to z miłości do maki. Nikt nie wiedział także, że Harvey Winston zaprosił ją do swojego pokoju hotelowego sześć lat temu mając dla niej „propozycję biznesową” Tamtego wieczoru nie wiedziała, że podwójna mastektomia uratuje ją od gwałtu. Zanurkowała pod wodę i otworzyła oczy. Nie zamierzała udzielać wywiadów w talk show gdyż wiedziała, że jedno nieopatrznie zadane pytanie przez prowadzącego spowoduje, że powie całą prawdę. Taka już była. Nie gryzła się w język, nie próbowała się nikomu przypodobać i przyciśnięta do ściany , zaszczuta gryzła. I tak miała zbyt wielkie mniemanie o sobie, żeby grać w szmirach Winstona. To wiedziała jeszcze przed próbą gwałtu. Wynurzyła się na powierzchnię głośno zaczerpując powietrze. Przekręciła się na plecy i popatrzyła na ciemniejące niebo.
Miała talent. Miała rzadki talent owijania sobie widza wokół małego palca. Jedno spojrzenie, jeden gest jeden uśmiech a główni bohaterowie nie mieli znaczenia liczyła się tylko ona. Dlatego lubiła grać role na drugim planie a nawet trzecim. W nich czuła się najlepiej. Wyciskała je jak cytrynę. Lubiła grać role, które są „wątpliwe moralnie”. Nie do końca złe, ale też nie krystaliczne dobre. Krystalicznie dobre były nudne, miałkie i nie istniały. Nikt nie jej do szpiku kości ani dobry ani zły. Tego nauczyła się od rodziców. A w szczególności od ojca.
Gillderoy Capaldi podjął moralnie wątpliwą decyzję, która w jego oczach była stuprocentowo uzasadniona. Zlecił zabójstwo matki dziesięciorga dzieci, skonstruował ładunki wybuchowe, które krzywdziły niewinnych obywateli, a wszystko w imię wolności swojego kraju. Był patriotą. A jednocześnie zakochał się w kobiecie, w której żyłach płynęła angielska krew. Jej matka była córką brytyjskiego żołnierza służącego w Irlandii Północnej i Irlandki. Jego teść reprezentował wszystko czym on członek prawdziwej IRA gardził . Tia żałowała, że nigdy nie miała kontaktu z dziadkami od strony matki. Cordelia bowiem z miłości porzuciła dom i swoje nazwisko. Wszystko w imię miłości. Parsknęła śmiechem. Mieli jeszcze mniej szczęścia niż Romeo i Julia. Szczęścia w miłości nie miała także ich córka. Bezwiednie dotknęła nieśmiertelników na jej szyi. Opuszkami palców musnęła jego imię czując gorzkie łzy napływające jej do oczu.
Nigdy nie wierzyła w karę przechodzącą na kolejne pokolenia. W to wierzyła jej babcia. Była Siobanah Capaldi była katoliczką. Nie przypominała jednak tych wszystkich dewotek klepiących zdrowaśki. Ona naprawdę wierzyła w Boga, życie pozagrobowa i odkupienie grzechów. Wierzyła także, że złe uczynki nie tylko wracają ze zdwojoną siłą, ale także odbijają się na kolejnych pokoleniach. Dziś miała wrażenie, że Bóg jej babki każe ją za wszystkie grzechy jej ojca. Westchnęła i wróciła na brzeg drżąc z zimna. Ruszyła do mieszkania.
Mieszkańcy Pueblo de Luz przygotowywali się na obchody Dnia Założyciela. Miasto Światła emanowało światłem. Było pełne kolorów. Radości. Venetia nie była w nastroju do radosnego świętowania. Nie zamierzała także uczestniczyć w obchodach. To nie był jej świat. Była tutaj jedynie gościem. Wspięła się na czwarte piętro. W mieszkaniu panowała przyjemna dla ucha cisza. Tia pomyślała, że jej współlokatorka jest na obchodach więc pospiesznie przebrała się w czyste suche rzeczy i z szafki pod zlewem wyciągnęła środki czystości. Sprzątanie zaczęła od kuchni do uszu wsunęła słuchawki odpalając składankę. Sprzątanie koiło jej nerwy. Muzyką próbowała zagłuszyć myśli. Z kuchni przeszła do łazienki po kolejnych czterdziestu minutach uznała, że dzień idealnie nadaje się do mycia okien. Miała wrażenie, że nigdy nie widziały płynu. Eva Medina zatrzymała się natomiast jak wryta na widok swojej współlokatorki balansującej na krawędzi okna. Jedną nogą stała na parapecie na wewnątrz, drugą na zewnątrz kompletnie nie zdając sobie sprawy jaką sensację wywołuje przed blokiem myjąc okna w maciupeńkich szortach. Fotograf z Luz del Norte celował w Capaldi swoim aparatem. Blondynka zapewne go nie widziała, a nawet jeśli to wielka panna Capaldi była przecież ponadto. Eva weszła do mieszkania uznając, że głośne trzaśnięcie drzwiami nie wchodzi w rachubę. Gdy aktorka weszła do środka zauważyła, że w środku jest już Tia z przechyloną głową przyglądając się umytemu oknu. Muzykę słyszała wyraźnie. Zazgrzytała zębami. Venetia słuchała ABBY. I nie złościłoby jej to gdyby zespół nie był jednym z ulubionych Thomasa. Chwyciła jej telefon i zatrzymała muzykę. Blondynka odwróciła się gwałtownie.
— O cześć — przywitała się i wyciągnęła z uszu słuchawki. — Nie słyszałam kiedy weszłaś.
— Alarmu przeciwlotniczego też byś nie usłyszała — skomentowała to Eva siadając na krześle. — Myjesz okna?
— Potrzebowały małego odświeżenia — stwierdziła blondynka zdmuchując pasma włosów z czoła. — Nie na obchodach Dnia Założyciela? — zapytała podchodząc do lodówki. Ze środka wyciągnęła dzbanek z lemoniadą. Nalała do dwóch szklanek. Jedną postawiła przed Evą.
— Są wieczorem — odpowiedziała jej Medina. — Wiesz, że był mój tydzień sprzątania? — zapytała dziewczynę. Współlokatorki uznały, że najlepszym rozwiązaniem jest utworzenie grafiku.
— Posprzątasz za tydzień — stwierdziła z prostotą i opadła na krzesło obok. Eva bezwiednie zerknęła na nieśmiertelniki, które miała na szyi. Nie wiedziała że Capaldi jest fanką takiej biżuterii. Mieszkając z nią na co dzień przekonała się, że Venetia najlepiej czuje się w długich zwiewnych spódnicach lub luźnych spodniach i prostych topach.
— A ty się wybierasz?
— Na Dzień Założyciela? Nie. Zostanę w domu i poczytam książkę albo obejrzę film.
— Kolejny z repertuaru Thomasa?
— Nie wiem. Może. — upiła łyk lemoniady i uważnie przyjrzała się swojej współlokatorce. Eva za nią nie przepadała. Tia nie miała pojęcia dlaczego zaproponowała jej wspólne wynajmowanie lokum. Podejrzewała, że nie zrobiła to z powodu kwestii finansowych, lecz po to aby mieć na blondynkę oko. Sama myśl wydawała się aktorce absurdalne. Tia nie potrzebowała ani opiekunki, ale wiedziała skąd taki a nie inny pomysł zrodził się w głowie koleżanki po fachu. Eva nie mogła wiedzieć, że obecnie Venetia omija filmy Thomasa szerokim łukiem gdyż za każdym razem gdy widzi nazwisko reżysera wybucha płaczem. — Widziałaś go może ostatnio? — nie mogła się powstrzymać żeby nie zadać tego pytania. Eva popatrzyła na nią zirytowana.
— Nie możesz po prostu trzymać się od niego z daleka? — zapytała ją wprost. — Wiem, że jest znanym reżyserem i otworzyłby dla ciebie wiele drzwi, ale ma żonę moja droga.
— Nie próbuje go poderwać — zaprzeczyła gwałtownie. Na samą myśl czuła dyskomfort. Nie tylko dlatego, że Eva sugerowała, że Tia chcę przespać się z reżyserem, ale że chcę to zrobić dla kariery. — To niesmaczne.
— A co jednak za stary?
— Jest moim ojcem — powiedziała na jednym wdechu czując, że musi to z siebie wreszcie wyrzucić inaczej zacznie krzyczeć. Eva zamrugała powiekami kompletnie zaskoczona i zbita z tropu. — Nie podrywam Thomasa, jestem jego córką. Umysł kobiety pracował na najwyższych obrotach. Wpatrywała się w Tię z szeroko otwartymi oczyma usiłując przypomnieć sobie wszystko co znalazła o niej w sieci za nim zostały współlokatorkami. I to co o niej wiedziała. To nie trzymało się kupy z tym co powiedziała. Thomas utrzymywał, że przez pierwsze lata małżeństwa z Camille był jej wierny, a Capaldi jest z rocznika Emily- jego najmłodszej córki. Kobiety urodziły się nawet tego samego dnia. Eva zmarszczyła nos i intensywnie wpatrywała się w rozmówczynię. Nie miała zbyt wiele wspólnego z rodzeństwem McCordów, ale kilka lat temu poznała ich matkę. Camille nie zrobiła na niej zbyt dobrego wrażenia.
— Jesteś także córką Camille — wymamrotała. — Jesteś do niej podobna. Jak? Chwila jesteś Charlie? Jesteś dzieckiem o którym Tom mówił w wywiadzie u Oprah? Jesteś tą która umarła?
— Gdy się urodziłam — wstała i podeszła do okna wyglądając na podwórko — doszło do pomyłki, zamiany. Nie wiem co dokładnie się wydarzyło, a rodzice także są oszczędni w słowach.
— Thomas wie?
— Tak jakby.
— Co to niby znaczy „tak jakby”?
— Nie rozmawialiśmy o tym. Nie wprost. Chciał, ale uciekłam. Nie jestem gotowa, bo po rozmowie będzie po wszystkim. Tego co sobie powiemy nie da się w żaden sposób cofnąć. Nie jestem gotowa na to co będzie „potem” Thomas dał mi czas i przestrzeń żebym mogła to sobie wszystko poukładać. Wydaje się być „ok”
— Jak na kogoś piekielnie zdolnego jesteś cholerną idiotką — stwierdziła Eva. Tia odwróciła się gwałtownie w jej stronę. — Taka utalentowana a nie pomyślałaś że Thomas tylko udaje wyluzowanego? — zapytała ją. I dopiero teraz zrozumiała dlaczego reżyser od przyjazdu do Meksyku zachowuje się tak dziwacznie. — Jest aktorem. Zagrałby drzewo i dostał Oskara — szybko pożałowała nie słów, lecz tonu z jakim je wypowiedziała. Capaldi popatrzyła na nią oczami pełnymi łez, które zaczęły skapywać po jej policzkach. Otarła je szybko ruchem dłoni.
— Nie mam pojęcia co mam robić.
— Nie unikaj go — Eva nie mogła uwierzyć w to, że udziela Capaldi rad. To było wręcz nie do uwierzenia. — On chcę cię jedynie poznać.

***
Fabricio Guerra nie był w nastroju do uczestnictwa w festiwalu z okazji Dnia Założyciela. Nie miał ochoty ani tym bardziej siły na rozdawanie uśmiechów, uściski dłoni czy odpowiadanie na pytania o samopoczucie. Alice natomiast chciała iść. Dla dziesięciolatki uczestnictwo w festynie było niemałą atrakcją. Kiedy więc dziewczynka rzuciła , że pójdzie z mamą i wujkiem Santosem ku zaskoczeniu zarówno matki jak i córki zgodził się. Dom bez dziewczyn zrobił się cichy. Jasnowłosy usiadł w ogrodzie z psem drzemiącym przy jego nodze i zamknął oczy.
Miał świadomość, że postępował egoistycznie, lecz potrzebował chociaż pięciu minut tylko i wyłącznie w swoim towarzystwie. Ze swoimi myślami. Bezwiednie wybrał playlistę i zamknął oczy. Na tarasie rozległy się pierwsze takty wybranej przez niego piosenki.

Tego roku luty był piekielnie zimny. Na Wyspach wystąpiły rekordowe mrozy. Chód przenikał przez jego płaszcz gdy szybkim krokiem szedł przez londyńskie ulice. Chciał jak najszybciej znaleźć się w domu. Zamknąć drzwi na klucz i odizolować się od otsaczającego go świata chociaż na parę godzin. Fabricio Guerra zdawał sobie, że pewnego dnia bańka w której on i Emily żyli przez ostatnie miesiące pewnego dnia pęknie. Zawsze bał się tego dnia. I gdy on nastąpił. Bolał bardziej niż roztrzaskana miednica. Ból, który go przenikła był gorszy od najgorszego fizycznego bólu jakiego doświadczył w swoim życiu. Parł do przodu. Chciał zapomnieć. Chciał uciec od świata. I ku swojemu przerażeniu chciał mieć ją przy sobie. Pragnął wziąć ją w ramiona i nigdy jej z nich nie wypuścić. Głupie, głupie zdradzieckie serce, pomyślał zatrzymując się przed przejściem dla pieszych. Ręce wsunął w kieszenie płaszcza. Głośno przełknął ślinę. Płatki padającego śniegu wpadały mu za kołnierz, ale nie dlatego drżał z zimna.
— Fabricio — usłyszał swoje imię za plecami. Odwrócił do tyłu głowę. Stała kilka kroków za jego plecami w eleganckim niebieskim płaszczu. Śnieg osiadał na jej rozpuszczonych włosach. Policzki miała zaróżowione. Podejrzewał, że musiała nie tylko za nim iść, ale także biec. Bezwiednie spojrzał na jej botki na kilkucentymetrowej szpilce.
— Nie mogłaś odpuścić? — zapytał robiąc kilka kroków w jej stronę. — Nie mogłaś po prostu odpuścić agentko McCord? — określenie „agentko” wypowiedział z wyraźna pogardą w głosie.
— To nie takie proste Fabricio. To większe niż ty czy ja.
— Och daruj mi te farmazony — warknął robiąc jeszcze jeden krok w jej stronę. — Daruj sobie stwierdzenie że „zrobiłaś to wszystko w imię wyższego dobra” Zrobiłaś to bo chciałaś to zrobić z własnych egoistycznych pobudek agentko.
— Przestań.
— Dlaczego? Przecież to twój zawód. Jesteś agentką specjalną Interpolu zamykasz za kratami złych ludzi to nie powodu do wstydu wręcz przeciwnie to powód do domu. Powinnaś być z siebie dumna — urwał spoglądając jej w oczy. — Chciałem wiedzieć jak daleko się posuniesz, żeby go dopaść — powiedział po chwili. — O to chcesz mnie zapytać. Jak długo wiedziałem? Od początku. Chciałem wiedzieć jak daleko się posuniesz, żeby go dorwać i muszę przyznać, że zaskoczyłaś mnie. Nie spodziewałem się, że wskoczysz mi do łóżka. I muszę przyznać skarbie, że jesteś fantastyczna w te klocki. — uniosła dłoń, żeby go uderzyć, ale Fabricio miał szybki refleks. Chwycił jej drobny nadgarstek i zacisnął na nim lodowate palce. — Na początku to była gra. Wiedziałem czym się zajmujesz więc prowokowanie cię sprawiało mi dużą przyjemność, ale z czasem zaczęło mi na tobie zależeć. Z czasem to co między nami się rodziło, stało się prawdziwe. Każdy gest, każdy dotyk, każde „kocham cię” było prawdziwe. Mówiłem poważnie, że jesteś moją Nalą — głos mu drżał z każdym wypowiedzianym słowem. Wiedział, że musi to z siebie wyrzucić. I to była jego jedyna szansa. Czy to było prawdziwe Emily? — drżącą dłonią wsunął za ucho kosmyk jej włosów. Pochylił się nad nią i wyszeptał jej do ucha. — Wybierz mnie — poprosił błagalnie — stwórz ze mną rodzinę. Kochaj mnie.
— Fabricio — wykrztusiła. Guerra głośno przełknął ślinę.
— Wiem, „Służyć i chronić” zawsze na pierwszym miejscu — ujął ją za podbródek zmuszając by na niego spojrzała.— Kocham cię — wyznał. — Zawsze i na zawsze będziesz moją małą Nalą — lodowate wargi przycisnął do jej czoła. — Żegnaj agentko McCord — powiedział nie patrząc na nią. Odsunął się od niej na krok, odwrócił się na pięcie i odszedł zostawiając ją samą. Nie obejrzał się ani razu za siebie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3493
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:18:47 04-06-23    Temat postu:

cz2

Emily nie była w nastroju do świętowania Dnia Założyciela miasteczka Pueblo de Luz. Kobieta będąca w siódmym miesiącu ciąży wolała wieczory spędzać w domu. Jasnowłosa co prawda pracowała dorywczo dla FBI, ale warunki pracy były zdecydowanie bardziej korzystne. Alice jednak uparła się, że chcę iść. Fabricio był od rana markotny i małomówny więc opieka nad dziewczynką spadła na jej mamę. I Santosa. Mąż sam do niego zadzwonił i poprosił aby im towarzyszył. Do Emily dotarło, że jej mąż naprawdę nie jest sobą. Gdyby wiedział w jakiej niezręcznej sytuacji stawia żonę sam ruszyłby swój tyłek na festyn. Blondynka palcami przesunęła po jasnych włosach obserwując zabawę rzucania nożami. Musiała przyznać, że mężczyźni są dobrzy. Każdy z nich prezentował inną taktykę.
— Pokonałabyś ich lewą ręką z palcem w nosie — usłyszała głos siostry. Na widok znajomej twarzy Emily uśmiechnęła się i uściskała kobietę. — Alice miała rację — popatrzyła na jej brzuch. — Jesteś ogromna.
— Bardzo śmieszne. Co ty robisz w Meksyku? Już się stęskniłaś? — zapytała ją mrużąc podejrzliwie oczy.
— Nie, troszeczkę —uniosła dłoń rozchylając lekko palce. — Gdzie Alice?
— Ona i Santos poszli po watę cukrową — Emma uniosła brew— Fabricio nie miał ochoty przychodzić. Jest ostatnio wyjątkowo humorzasty.
— Też bym była humorzasta jakby z pamięci wyparowało mi sześć lat życia — stwierdziła Emma obejmując siostrę ramieniem. — Nie chcesz sobie porzucać.
— To męska konkurencja — odpowiedziała na to Emily.
— Fakt, jeszcze byś wygrała i jakaś Cyganka by cię przeklęła. Lepiej dmuchać na zimne. Chodźmy stąd — pociągnęła ją lekko w kierunku wyjścia z festynu. — Musimy poważnie porozmawiać.
— Na jaki temat?
— Zacznijmy może od Hernandeza. Wpadłam na kilka minut do Gry Anioła i to prawda? Joaquin naprawdę przetrzymuje go gdzieś w piwnicy i zmusza do nielegalnych walk?
— Niestety tak — Emily posmutniała gdy siostra prowadziła ją w stronę wyjścia z festynu. — Nie mamy pojęcia jak go z tego wyciągnąć.
— W Europie proponowałabym telefon na policję, ale cóż nie jesteśmy w Europie. Tu każdy trześnie portkami przed nieobliczalnym Joaquinem.
— Ty nie — zauważyła blondynka gdy kobiety wchodziły do Gry Anioła. Wybrały jeden ze znajdujących się na uboczu stolików.
— Ja nie. Mam wrażenie, że dzielimy pewne problemy — Emma chwyciła za kartę. — Głodna? — zapytała blondynkę. — Ja mam ochotę na burgera.
—Pewne problemy?
— Tak, łączy nas jeden numerek. Dobra dwa.
— Spałaś z nim!?
— Ciszej — Emma rozjarzała się po lokalu — chcesz żeby wzięli mnie za lafiryndę? — zapytała siostrę. — Ty z panem Guerra żyjecie w celibacie. Rozumiem on stracił pamięć ty w zaawansowanej ciąży lepiej tego nie próbować, bo urodzisz wcześniaki — Emily uśmiechnęła się kącikiem ust. — Bzykałaś się z nim.
— Emma.
— Co? Jak było?
— Jak w domu — wypaliła Emily. Emma roześmiała się serdecznie. Kelnerka przyniosła zamówione jedzenie. — Co sprowadza cię do Meksyku?
— Capaldi — odpowiedziała jej z prostotą gdy kelnerka oddaliła się na bezpieczną odległość. — Nasza zaginiona , zmartwychwstała siostra.
— Nie mamy pewności — odpowiedziała na to Emily.
— Mamy. Gdybyś zobaczyła kolekcję albumów naszej mamusi doszłabyś do tych samych wniosków. No i tata wie.
— Tego też nie wiemy na sto procent.
— Och proszę cię Em — jęknęła szatynka. — Przyleciał do Meksyku w tym samym czasie gdy gruchnęła wiadomość, że Capaldi zrobiła sobie cycki. Nie przyleciał tu bo się za tobą stęsknił. Tylko dla niej. Po za tym Venetia miała raka.
— Co?
— Piersi, jak babcia Anna. Poza tym wystarczy na nią spojrzeć — Emma nabiła na widelec kawałek mięsa. Jej siostra skrzywiła się.
— Jak ty możesz w takim momencie jeść?
— Nie zamierzam odmawiać sobie posiłku tylko dlatego, że krewna powstała z martwych. Po za tym uważam, że jest szczęściarą. Ominęła ją mamusia- Camille.
— Santos z nią spał — wypaliła młodsza z sióstr. Emma popatrzyła na nią z niedowierzaniem i parsknęła po chwili śmiechem.
— Brawo dla niego. Nie mógł mieć jednej dobrał się do majtek drugiej.
— Emma — jęknęła Emily grzebiąc widelcem w sałatce.
— Och daj spokój ślepy by zauważył że Santos Eric DeLuna zachowuje się jak wiewiórka ze Shreka. Jesteś jego orzeszkiem, którego nie może zjeść.
— Cześć Emma — głos DeLunby sprawił że kobieta wyprostowała plecy. Santos usiadł obok niej na krześle.
— Gdzie Alice?
— W toalecie — odpowiedział na to pytanie. Przy stoliku zapanowała cisza. Emma sięgnęła po kieliszek wina. — Jaka ona jest? Nie pytam o seks tylko osobowość.
— Pójdę do toalety — Emily wstała i odeszła od stołu.
— Nie zamierzam ci się spowiadać z mojego życia — syknął DeLuna gdy Emily odeszła w stronę łazienek.
— Nie wiąż się z Capaldi — powiedziała chłodnym tonem Emma sącząc wino. — Nie bzykaj Capaldi, nie rozkochuj w sobie Capaldi w myśl „pokaże Emily co mogła mieć”. Nie rób tego bo moje rodzinne obiadki będą jeszcze większą torturą.
— To była tylko jedna noc — syknął Eric mocno wyprowadzony z równowagi. — Nie wiedziałem, że Venetia jest siostrą Emily.
— A i tak poszedłeś z nią do łóżka.
— Bo była pod ręką! — warknął. Kilku gości w restauracji odwróciło się w kierunku ich stolika.
— Auć, moja wewnętrzna feministka cierpi — odpowiedziała kpiącym tonem, który każdego zawsze doprowadzał do szału. Emma odstawiła kieliszek na stolik.
— Ciocia — do stolika podbiegła w radosnych susach Alice pakując się Emmie na kolana. — Mama jest w łazience — poinformowała ją. — Mówiła, że pora wracać do domu. Jedziesz z nami?
— Niestety nie kochanie — pogładziła dziewczynkę po włosach. — Mam coś jeszcze do załatwienia. Jutro wpadnę na śniadanie. Nadal lubisz pączki?
— Uwielbiam — Emma pocałowała dziewczynkę w policzek. Z torebki wyciągnęła odliczoną kwotę na rachunek i położyła na stole. — Miło było cię spotkać Ericu. — Alice odprowadziła ciocię wzrokiem i gdy Emma zniknęła jej z z oczu sięgnęła po sałatkę zostawioną przez mamę. Wbiła widelec w kawałek łososia. — Mama powiedziała, że mogę zjeść — wyjaśniła swoje zachowanie. Do stolika podeszła blondynka i usiadła ponownie na krześle. Bezwiednie przyłożyła dłoń do wydatnego brzucha — Skończę jeść i możemy się zbierać. Ciocia Emma już wyszła, wpadnie jutro na śniadanie. Z pączkami — Emily w odpowiedzi jednie się uśmiechnęła. Milczenie nie uszło uwadze Santosa. Nie miał jednak okazji zapytać dlaczego blondynka tak nagle przycichła gdyż nie chciał poruszać tego tematu przy Alice. Cała szczęście krótko po powrocie do domu dziesięciolatka zasnęła. Emily zastał na tarasie.
— Fabricio nie ma? — rozejrzał się jakby Guerra miał się przy nim zmaterializować.
— Jest w szpitalu, Conrado miał wypadek.
— Wypadek? — powtórzył. Usiadł czując jak nogi zaczynają mu dygotać.
— Potrącił go samochód. Fabricio tłumaczył, że odepchnął na bok Quena i auto w niego wjechało. Severin żyje — dodała. — Dziękuje.
— Za co?
— Za to że zniosłeś poniedziałkowe śniadanie i ty i Fabricio nie pozabijaliście się w trakcie.
— Cała przyjemność po mojej stronie — odpowiedział na to. — Guerra może i jest bubkiem, ale całkiem nieźle gotuje — Emily uśmiechnęła się lekko i przymknęła powieki. Była zmęczona.
— Idź — powiedziała powoli.
— Emily
— Wiem, że chcesz jechać do szpitala więc idź.
Zamknęła za Santosem drzwi i powoli weszła do górę kierując się do łazienki. Na parapecie zapaliła kilka świec bezzapachowych, napełniła wannę ciepłą wodą i zanurzyła w niej zmęczone ciało. Zamknęła oczy mimowolnie układając dłonie na brzuchu. Chłopcy zgodnie ze swoim nocnym rytuałem wiercili się zawzięcie. Blondynka uśmiechnęła się lekko pod nosem. I pomyślała o przeszłości.

Kolejne miesiące mijały , a ona ledwie zauważyła, że zimna przeszła w wiosnę, a wiosna stała się latem. Całe dnie i często noce spędzała w pracy rzucając się w wir obowiązków. Układała profil za profilem, jeździła na miejsca zbrodni, spoglądała śmierci w oczy i na własne oczy mogła zobaczyć co człowiek jest wstanie zrobić drugiemu człowiekowi. Za każdym razem zaskakiwała ją pomysłowość sprawców. Szczelniej otuliła się kocem i skrzywiła gdy poruszony bark zabolał. Wargi zacisnęła w wąską kreskę, żeby nie krzyczeć. Skupiła ciemne oczy na odznace i broni.
— Służyć i chronić zawsze na pierwszym miejscu — powiedziała sama do siebie przypominając sobie słowa Guerry. Zepchnęła go gdzieś w odmęty swojej pamięci. I w dni takie jak ten pragnęłaby się zmaterializował i wziął ją w ramiona. Tylko przy nim mogła zapomnieć o okrucieństwie otaczającego ją świata. Tylko przy nim czuła, że mrok odchodzi zamiast na nią napierać. Od pół roku tkwiła jednak w mroku. Sięgnęła po odznakę kciukiem przesuwając po skórzanym materiale.
Pracowała w służbach od szesnastego roku życia. Ryzykowała życiem od najmłodszych lat. Gdy jej rówieśniczki chodziły na imprezy, żeby się dobrze bawić ona była w pracy. Gdy chodziły na randki, zakochiwały się. Ona była w pracy. Nie miała czasu na głupoty, rozmowy o modzie czy chłopakach ze studiów. Była zawsze w pracy. Zawsze za kimś biegła. Zamknęła oczy. Była wyczerpana.
— Emily — zamrugała powiekami unosząc je ku górze. Na przeciwko usiadł Derek. Uśmiechnęła się do niego blado i odwróciła wzrok w stronę okienka samolotu. — Jak się czujesz?
— Nic mi nie będzie.
— To nie jest odpowiedź na mnie pytanie. Lekarz pozwolił ci lecieć?
— Nawdychałam się dymu i mam wielkiego siniaka na ramieniu. Nic mi nie będzie.
— Gdyby wszystko było w porządku nie myślałabyś o odejściu — Emily popatrzyła na przyjaciela i westchnęła mimowolnie. Uśmiechnęła się blado.
— Mam dwadzieścia dziewięć lat — powiedziała powoli i czuje jakbym przegapiła swoją młodość. Czuje się stara, zmęczona i gdy patrzę w lustro to nie wiem kim jestem. Derek ja całe swoje życie udawałam kogoś kim nie jestem. Byłam wabikiem na morderców, zboczeńców. Grałam rolę „Czarnej wdowy” Byłam tą której wszyscy słyszeli, któej wszyscy się bali ale ani przez chwilę nie byłam nią. To była projekcja. Wymysł na cele misji która wymknęła się spod kontroli, a przy nim — poczuła szczypanie pod powiekami.
— Chcesz go odzyskać — bardziej stwierdził niż zapytał.
— Chcę mieć szansę — odparła przełykając ślinę. — I po ludzku mam dość życia w mroku.


***
Emma odrzuciła do tyłu długie brązowe włosy i czekała cierpliwie aż właściciel lokalu wytoczy się ze swojego biura. Na widok znajomej twarzy uśmiechnęła się lekko. Knajpa tego dnia była cicha i pusta. Emma podejrzewała, ze obchody Dnia Założyciela mają coś z tym wspólnego. Ludzie woleli spędzić wieczór na świeżym powietrzu, przy muzyce nie w ciemnym zadymionym Raju.
— Co ty tutaj robisz Emmo? — usłyszała za swoimi plecami głos właściciela.
— Wpadłam na drinka, ale — rozejrzała się po pomieszczeniu — będę musiała go nalać sobie sama. Skoro dałeś ludziom wolny wieczór.
— Jak tu weszłaś?
— Użyłam wytrycha — obróciła się wokół własnej osi. — Powinieneś założyć alarm — założyła nogę na nogę — to co będzie z tym drinkiem? Chyba, że dalej trujecie ludzi?
— Dayana dostała już po łapach za swój wybryk.
— Dayana jest osławioną Trucicielką? A ja myślałam, że to ja mam kiepski gust jeśli chodzi o kobiety.
— Miała ciężki okres w życiu. Jej ojciec
— Tak słyszałam — weszła mu w słowo. — Gdyby to mój ojciec porwał i torturował Kubusia Puchatka też bym miała problemy ze sobą. — Joaquin parsknął śmiechem i wszedł za bar.
— Czego się napijesz? — zapytał
— Zaskocz mnie — odpowiedziała na to rozsiadając się na krześle.
— Co sprowadza cię na stare śmieci?
— Sprawy rodzinne — odparła na to szatynka. — Mój szwagier stracił pamięć.
— Słyszałem — odparł Joaquin. Emma uniosła brew. — W barze ludzie gadają różne rzeczy — odpowiedział na swoją obronę. — Twój szwagier to gorący temat. Tak samo jak ta aktoreczka, która zrobiła sobie cycki u Fernandeza. Londyn ci się znudził?
— Wręcz przeciwnie, każdego dnia odkrywam go na nowo. — Joaquin przelał drinka do wysokiej kryształowej szklanki i postawił go przed Emmą. — Jesienią jest piękny. Jeśli człowiek przyzwyczai się do ciągłego kapuśniaczku. A co słychać u ciebie?
— Wszystko po staremu — odpowiedział oględnie Joaquin.
— Doprawdy — Emma upiła łyk drinka — czyli plotki są przesadzone.
— Jakie plotki?
— Że przetrzymujesz w piwnicy agenta federalnego, a na swoich usługach masz samego Jezusa Chrystusa?
— Kto ci powiedział?
— Ptaszki mi wyćwierkały — odparła spokojnie. —Dlaczego?
— Dlaczego co? — odwarknął szef kartelu
— Przetrzymujesz faceta w piwnicy.
— Hernandez musi zostać ukarany.
— A co on ci takiego zrobił?
— Zdradził mnie! Oszukał.
— Bez urazy, ale sam chciałeś pomóc skorpionowi dostać się na drugi brzeg więc nie zrozumiem dlaczego jesteś zaskoczony tym, że toniesz.
— Słucham?
— Nikt ci nie opowiadał o żabie i skorpionie w dzieciństwie? To leciało jakoś tak.
— Nie opowiadaj mi tu bajek Emmo — warknął Joaquin pochylając się do przodu. Popatrzyli sobie w oczy. — Hernandez mnie zdradził i musi ponieść konsekwencje.
— Hernandez siedzi w tej piwnicy tylko dlatego, że uraził twoją dumę. Nabrał się, wysterknął na dudka i teraz robisz wszystko żeby go ukarać, bo uwierzyłeś że agent federalny od tak — pstryknęła palcami — brunet chwycił ją za nadgarstek i zacisnął na nim palce. Emma umilkła i hardo zadarła do góry podbródek.
— Zamknij się — syknął.
— Trafiłam wręcz w czuły punkt.
— Ej szefie — do środka wszedł mężczyzna ciągnąc kogoś za sobą. — Spójrz kogo znalazłem na dole — pchnął znajdującą się w cieniu postać . Mężczyzna stracił równowagę i przewrócił się na podłogę.
— Powinieneś zatrudnić lepszą sprzątaczkę — odezwał się Javier Reverte otrzepując swój garnitur z płków kurzu — widać ta się nie przykłada.
— Nie przyszłam ci opowiadać bajek tylko cię zagadać żeby oni mogli pogadać — odezwała się Emma wyrywając dłoń z uścisku.
— I ty przeciwko mnie?
— Jestem przeciwko współczesnemu niewolnictwu — odpowiedziała mu szatynka. — My lepiej już pójdziemy — chwyciła Magika za łokieć i odwróciła się na pięcie.
— Żadne z was stąd nie wyjdzie — odpowiedział szef kartelu. Do uszu Emmy i Javiera dodarł dźwięk odbezpieczanej broni.
— Daj spokój Joaquin przecież do nas nie strzelisz — odezwała się Emma. Joaquin pociągnął za spust. Głowa bezimiennego Templariusza rozbryzgała się wprost na twarz Emmy.
— Nie do ciebie nie strzele skarbie — powiedział powoli — ale to on nie upilnował żeby nikt nie szwendał się po moim klubie więc — popatrzył na martwe ciało. — Przeceniasz swój wpływ na mnie skarbie — odpowiedział jej Wacky. — odrzucił na bok klapę baru i podszedł do nich. — Bycie matką nie chroni cię przed kulką moja śliczna. Wyjaśnijmy sobie coś raz jeszcze — zaczął wymachując im obojgu bronią przed nosem. — jeśli jeszcze raz którekolwiek z was postawi nogę w moim barze skończy jak on — kopnął nogą trupa — a jeśli ty — zwrócił się do Magika spróbujesz go wyciągnąć z moich macek twój syn będzie sierotą. I to podwójnym. Czy to jasne?
Javier pokiwał głową.
— Wynoście się oboje!

***
Fabricio Guerra zamknął oczy starając się uspokoić tłukące się w piersi serce. Ze świstem wypuścił powietrze i wziął kolejny oddech. Pot zalewał mu oczy, gdy po raz kolejny wykonał to samo ćwiczenie. Nigdy w życiu nie sądził, że wykonanie kociego grzbietu może być tak trudne i bolesne. Pewne męskie ręce poprawiły jego pozycję, zaś on poczuł falę bólu. Wytrzymał dziesięć sekund za nim opadł na matę czując posmak krwi w ustach.
— Czas na rozciąganie — doktor fizjoterapii Ibrahim Faruk był jednym z najlepszych lekarzy w Londynie. Tak twierdził ojciec, tak twierdził Severin. Dla Guerry lekarz był psychopatą któremu radość sprawiało, sprawianie mu bólu i zmuszenie jego ciała do pokonywania kolejnych barier.
Po wypadku Guerra miał ich cały pakiet. Na nowo uczył się mówić, siadać aż w końcu chodzić. Ta ostatnia czynność nadal sprawiała mu duże trudności i musiał podpierać się na kuli. Gdy lekarz ułożył jego ciało w pozycji bocznej o docisnął do boku z gardła wydobył się jęk. Ból rozciąganych mięśni był nie do opisania. Ibrahim liczył powoli do dziesięciu. To samo zrobił z jego drugim biodrem za nim dał mu spokój. Do następnego dnia. Guerra leżał rozciągnięty na macie nie mając siły wstać. Trząsł się jak galareta.
— Doktor Faruk powiedział, że zasłużyłeś na zimne piwo — w progu pokoju gościnnego przerobionego na salę do rehabilitacji stanął Conrado Severin z uśmiechem na twarzy. — Jak ruszysz dupsko to dostaniesz stek z grilla. Fabrico popatrzył na hotelarza i podniósł się na łokciach powoli do pozycji siedzącej. Gdyby powiedzenie „wrzód na d***e” miało twarz to byłaby to twarz Conrado Severina.
— Grilla? — powtórzył mężczyzna.
— Pogoda jest idealna na grilowanie. Piękny maj mamy w tym roku.
— Nie zauważyłem — mruknął. Pogoda mało go interesowała. Podtrzymując się stołu podniósł się do pozycji stojącej i chwycił swoją kulę.
— Ja rozpalę grilla a ty pod prysznic. Cuchniesz.
— A może zamiast rozpalać grilla znajdziesz drogę do wyjścia — odburknął Guerra.
— O proszę ktoś tu dziś wstał lewą noga. I to w moje urodziny.
— Masz dziś urodziny? — zapytał go zdziwiony blondyn odwracając do tyłu głowę. Conrado pokiwał głową. — To świętuj je z rodziną. Nie wiem znajdź sobie jakąś babę, zrób jej dziecko a o de mnie się odpieprz.
— Chciałbym świętować z żoną, ale nie żyje od dwunastu lat — Fabricio zamarł w pół kroku. — Tak więc ty pod prysznic ja rozpalę grilla. Dwadzieścia minut później Fabricio zszedł na dół. — Miałem już sprawdzić czy się tam czasem nie utopiłeś postawił przed nim piwo. — Mięso potrzebuje jeszcze czasu, żeby dojść. — usiadł obok. Guerra ostrożnie chwycił w dłoń butelkę i pociągnął łyk.
— Co się stało? Twojej żonie — doprecyzował
— Zmarła przy porodzie.
— Przykro mi — wymamrotał Guerra. — To dlaczego nie spędzasz urodzin ze swoim dzieciakiem?
— Dziecko też nie żyje.
Guerra nie powiedział nic tylko pociągnął solidny łyk piwa z butelki.
— Znalazłem to w salonie — położył przed Fabricio kopertę z logiem kancelarii adwokackiej. Mężczyzna głośno przełknął ślinę.
— Zmieniasz temat.
— To ty zwlekasz z podpisaniem papierów rozwodowych — odbił piłeczkę Severin. — Ona nie wróci Fabricio.
— Nie wiesz tego — odpowiedział na to młodszy z mężczyzn nie podnosząc do góry głowy. Conrado pomyślał „wiem , bo zapłaciłem jej za rozwód z tobą” ale ugryzł się w język. Fabricio nie był gotów żeby usłyszeć tą prawdę.
— Podpiszesz papiery a ja opowiem ci o mojej żonie.
— Umarła przy porodzie nie ma co opowiadać.
— Została zamordowana przy porodzie
Teraz przykuł jego zainteresowanie. Po raz pierwszy od wybudzenia się ze śpiączki widział błysk w jego oczach.
— Masz gdzieś długopis? — zapytał go.

Fabricio Guerra słuchał go uważnie zajadając się stekiem. Conrado stracił apetyt, a piwo sączył małymi łykami. Blondyn sięgnął po swoją butelkę i pociągnął solidny łyk alkoholowego napoju. Conrado wyznał mu wszystko. Cofnął się do początków swojej znajomości z Fernando Barosso i powodach dlaczego robi to co robi.
— I ten cały Hugo Delgado trzymał cię na muszce? — upewnił się blondyn. — a ty i tak go przegadałeś — parsknął śmiechem. — Wiedziałem że jesteś sztywny kołek, ale że nie taki kozak. Co teraz zamierzasz? Czy raczej powinienem powiedzieć „my zamierzamy zrobić?”
— My?
— Oczywiście, że „my” — zapewnił go Guerra. — Nie możesz mi opowiedzieć historii swojego życia i oczekiwać, że zapomnę, otrzepie się i pójdę dalej. Teraz my w tym siedzimy więc co dalej?
— Moim atutem jest to, że Feranndo myśli że nie żyje.
— No, ale trupa nie będziesz udawał wiecznie. Jeśli to jest twój wielki plan zemsty to bez urazy ale ssie — Fabricio odsunął od siebie talerz. Był pełen.
— Wynająłem detektywa, który śledzi każdy jego ruch. Jeden pracuje dla mnie w Meksyku, drugi w Stanach. — Fabricio zagwizdał — Wiem, że Fernando nawiązał współpracę z mecenasem Mediną z Teksasu. — wyznał. — W aucie mam dokumenty na jego temat.
— To na co jeszcze czekasz? Przynoś będzie lektura do kielicha.
Mężczyźni przenieśli się do salonu. Fabricio rozsiadł się wygodnie z plikami dokumentów w rękach i podwinął pod siebie nogi. Severin uśmiechnął się lekko kącikiem ust. Mężczyzna był tak zajęty myśleniem o jego zemście, że nie zauważył, że nie zabrał ze sobą kuli, a dwadzieścia minut już siedział z laptopem na kolanach mrucząc pod nosem.
— Potrzebna nam tablica — wymamrotał i odłożył laptop obok siebie i wstał. — Gdzieś ją mam — wrócił po kilku minutach taszcząc za sobą tablicę dla dzieci i kolorową kredę. Usiadł przy niej i zaczął coś pisać. Conrado usiadł obok niego i czekał cierpliwie aż Fabricio przestanie rysować i powie mu co te wszystkie strzałki i chmurki oznaczają.
— Eduardo Medina zbudował piramidę finansową dla twojego wroga — obwieścił zadowolony ze swojego odkrycia.
— Jesteś pewien? Mój detektyw
— Twój detektyw nie jest finansistą. Ja jestem finansistą i gdy mówię że to piramida finansowa to jest piramida finansowa. I to kiepsko skonstruowana.
— Dlaczego?
— Dlatego, że te wszystkie spółki należą do innych ludzi i wszystkich tych ludzi bardzo łatwo da się powiązać z tym facetem — postukał w imię nazwisko mecenasa. — To jego klienci. Jeden wpadnie, wpadną wszyscy. Upadek toi kwestia czasu. I widać w tym rękę amatora.
— Ok geniuszu jak ty byś to zrobił? Mając nielegalne źródło dochodów?
— To proste zainwestowałbym w spółki skarbu państwa. To inwestycja stosunkowo bezpieczna gwarantująca stały przychód. Kasa cały czas się kręci. W to włożyłbym oczywiście niewielką cześć. Wykup zbyt dużego pakietu akcji wzbudziłby podejrzenia urzędasów, a tego chcemy przecież uniknąć. Pieniądze inwestowałbym przede wszystkim w firmy średniego szczebla. Stały dochód , ale zaliczające też spadki koniunktury. Nie jestem przecież profesjonalistą nie znam się na finansach. I papiery wartościowe. Zbierałbym je sobie obserwował rynek i sprzedał w dogodnym momencie. I wraca do mnie czysta kasa. Salony samochodowe, restauracje czy pralnie — zacmokał — to w praktyce większe ryzyko wpadki niż inwestycje na giełdzie. Jak to pierdzielnie — wskazał na rysunek — Facet dostanie dwadzieścia lat od ręki.
— I wiesz to wszystko z zajęć?
— Oczywiście, jestem zdolnym studentem — odpowiedział mu na to Fabricio. [/]

Blondyn otworzył zmęczone oczy. Potarł je palcami i popatrzył na przyjaciela leżącego w szpitalnym łóżku. Kto by pomyślał, że rozpracowywanie piramidy finansowej Fernando Barosso zacieśni ich przyjaźń? Fabricio westchnął.
— Przestań tak wzdychać mi nad uchem i wracaj do domu do żony.
— Wrócę do domu do żony jak się z tego wykaraskasz — odpowiedział mu na to Guerra patrząc na niego ojcowskim karcącym wzrokiem. — Co ci strzeliło do zakutego łba Severin? — zapytał go
— Miałem pozwolić, żeby ten samochód potrącił Quena? — zapytał go Conrado z jękiem poprawiając się na poduszkach. — I gdzie jest Caine z moim wypisem?
— Jakim wypisem? Kazałem mu załatwić ci rezonans całego ciała.
— Po co?
— Po to żebyś zadawał głupie pytania. Możesz krwawić wewnętrznie i możesz o tym nawet nie wiedzieć. Za młody jesteś żeby iść do piachu
— Potrafisz podnieść człowieka na duchu nie ma co Fabciu.
— Muszę dopilnować żebyś dostał dobrego rehabilitanta. Ten doktor co ma imię jak kot się nada. Quen kiedyś coś wspominał, że facet potrafi wycisnąć z człowieka siódme. I takiego sadysty potrzebujesz — blondyn zatarł ręce z wyraźniej uciechy — i właśnie dlatego załatwiłem ci rezonansik całego ciała żebyś mi przypadkiem nie wykitował na jakieś choróbsko.
— Fabricio
— Co?
— Od dawna wraca ci pamięć? — zapytał przyjaciela.
— A co ma piernik do wiatraka? — odpowiedział mu pytaniem na pytanie Guerra. Wywrócił oczyma. — Od cholernego śniadania z cholernym Santosem. Jak zobaczyłem te czerwone maki, które przyniósł mojej Emily.
— Emily wie?
— Nie
— Dlaczego?
— Dlatego, że na początku nawet nie wiedziałem co się ze mną dzieje. Miałem te wszystkie sny — usiadł — jak zamykam oczy to mi obrazki przed oczami przeskakują jakby oglądał filmy ze swoim udziałem, ale to nie tylko obrazy — przesunął — Przeżycie jeszcze raz na nowo mojego wypadku — wzdrygnął się — trzeci raz wolałbym tego nie powtarzać.
— Jedź do żony — polecił mu Conrado. — I powiedz jej że pamięć ci wraca.
— Zdążę
— Do jasnej cholery Guerra! — uniósł się mężczyzna — zasuwaj do domu, do żony i córki. Drzwi się otworzyły i w progu pojawił się Santos — DeLuna dopilnuje żebym zrobił ten rezonans.

***
Javier Reverte wrócił do domu roztrzęsiony i pierwszą rzeczą jaka zrobił było wzięcie prysznica. Dobre dwadzieścia minut stał pod strumieniami wody usiłując uspokoić drżenie swojego serca. Widział w życiu wiele zła, ale jeszcze nikt nie został zastrzelony na jego oczach. Jeszcze nigdy. Otwartą dłonią przesunął po twarzy i zakręcił strumień. Zobaczył się z Lucasem. Krótko, ale obaj się widzieli. I tylko to powinno się liczyć. Tylko to.

[i]Luke Hernandez potrzebował kilku chwil aby zrozumieć, że to nie majaki wywołane narkotykami, lecz Javier Reverte z krwi i kości. Mężczyzna nie wydusił z siebie chociażby słowa bo Magik zamknął go w mocnym uścisku.
— Jesteś prawdziwy — wymamrotał oddając uścisk.
— Oczywiście, że jestem prawdziwy — zapewnił przyjaciela — a te raz zbieraj manele i wychodzimy.
—co?
— odsyłam cię na Barbados czy na Islandię nieważne
— Nie
— Luke to nie jest czas miejsce i odpowiednia pora żebyś wykłócał się o szczegóły
— Nie mogę stąd uciec wyrwał się z uścisku przyjaciela. — Wiem że chcesz dobrze, ale nie mogę. Wiesz, że to nie jest dobry pomysł. Co ty tu robisz? Nie powinno cię tu być.
— Ciebie także nie powinno tutaj być — odwarknął Reverte. —Nie przyszedłem się z tobą tutaj wykłócać tylko cię uratować.
— Nie potrzebuje ratunku
— Ta jasne bo to pięciogwiazdkowy hotel — zerknął nerwowo za siebie. — Pogadamy później Luke — wyciągnął dłoń. — Pozwól sobie pomóc — poprosił go błagalnie Magik.
— Jeśli stąd z tobą wyjdę Joaquin zabije wszystkich których kochasz — powiedział powoli agent — Victorię, Alexandra a nawet Pablo. Nie mogę uciec. Przepraszam, ale musisz wyjść.
— Nie bez ciebie — powiedział płaczliwym głosem Magik.
— Idź


Nie zdążył wyjść, bo poczuł na plecach chłód lufy pistoletu. Teraz w kółko i w kółko odtwarzał tamten moment i zastanawiał się czy swoją misją ratunkową nie zabił swojego najlepszego przyjaciela.
Lucas żył. Metalowa łopata raz za razem wbijała się w ziemię. Joaquin siedział i palił w milczeniu. Dante również się nie odzywał jedynie przesuwał palcami po paciorkach różańca.
— Przestań klepać zdrowaśki — polecił Joaquin Dantemu. — wrzuć truchło do dołu. Dante przeżegnał się i zawiesił różaniec z czarnych paciorków na szyi. Pomógł wydostać się Lucasowi. Wspólnie wrzucili ciało do dołu.
— Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz — powiedział chwytając w dłoń garść ziemi.
— Dante do jasnej cholery moja cierpliwość ma granice więc jeśli nie chcesz podzielić losu trupa
— Miał na imię Poncho — powiedział powoli Dante. — On miał na imię Poncho Mendoza — zrobił krok w kierunku szefa kartelu.
— gów*o mnie obchodzi jak miał na imię. Jedyne co mnie obchodzi to fakt że dwoje obcych ludzi szwendało się po moim barze bo on nie dopilnował swoich obowiązków więc pozwólcie że wam obu coś wyjaśnię. Jeśli Javier Reverte jeszcze raz spróbuje zbliżyć się do Harcerzyka to mój drogi — zwrócił się bezpośrednio do mężczyzny — następnego trupa jakiego zakopiesz to będzie jego żona. Zakopuj, nie spędzę w tym pieprzonym lesie całej nocy.

Fabricio Guerra wrócił do dom krótko po północy. Czuł się dziwnie spokoju zostawiając przyjaciela pod czujnym okiem Santosa. Pchnął lekko drzwi i wszedł do środka od razu kierunku swoje kroki do kuchni skąd dochodziło światło. Ramieniem oparł się o framugę i obserwował żonę stojącą przy blacie. Kobietę. Emily wyjadała ogórki ze słoika. Ten widok; kobiety w zaawansowanej ciąży rozczulił go totalnie.
— Cześć — na jego widok uśmiechnęła się zaś serce blondyna wykonało radosnego fikołka. Emily w piżamach z bohaterami z Króla Lwa wyglądała przepięknie. — Jak się czuje Conrado?
— Żyje, Santos mnie zmienił.
— Santos?
— Tak, niezbadane są wyroki boskie — powiedział i zrobił krok w jej stronę. Dłonie położył po obu stronach blatu uniemożliwiając jej tym samym ucieczkę. — Co zjadasz?
— Ogórki kiszone z masłem orzechowym — Emily pewnie rozkroiła ogórka i posmarowała go masłem orzechowym.
— Mogę skosztować? — zapytał. Emily odwróciła do tyłu głowę i popatrzyła na niego ze zmarszczonymi brwiami. Guerra ostrożnie ujął jej dłoń i poprowadził ją do swoich ust. Odgryzł kawałek robiąc wszystko żeby się nie skrzywić. Smakowało dziwacznie. A myślał, że jedyna dziwna rzecz jaką zje to Haggis.
— Nie smakuje ci — stwierdziła wrzucając do ust resztę. Westchnęła błogo. — Jeden lubi słone drugi kwaśne.
— Nie smakowało aż tak źle.
— O Haggis też tak mówiłeś. — posmutniała wyraźnie.
— Ładne piżamki — bezwiednie objął ją w pasie układając ręce na wydatnym brzuchu żony.
— Dostałam w prezencie — odparła — ktoś kupił za duży rozmiar — pożaliła się. Guerra z trudem powstrzymał się od uśmiechu. Znał tego „ktosia” bardzo dobrze. Brodę oparł o jej ramię i obserwował jak unosi słoik i pociąga solidny łyk soku z ogórków.
— To na pewno bezpieczne?
— Na pewno — zapewniła go. — Trzeba będzie kupić więcej.
— Jak będziesz je wyjadała w takim tempie — odparł za co dostał kuksańca w bok. — Wracając do twoich piżamek może ten ktoś już je kupując wiedział, że będzie chciał mieć z tobą dzieci — zasugerował. — I wiedział, że jak kupi za duże to będą rosły razem z brzuszkiem.
— Fabricio — obróciła gwałtownie do tyłu głowę spoglądając mężowi w oczy.
— Emily — przyłożył palec do jej ust — jest coś co muszę wiedzieć, czy ty naprawdę pod tą czerwoną sukienką miałaś broń?
— Tak, mały rewolwer.
— Użyłabyś go?
— Są cichsze sposoby, żeby pozbawić kogoś klejnotów
Parsknął śmiechem.
— Ty pamiętasz?
— Pamiętam, że wielokrotnie tańczyłaś ze mną salsę i ani słowem nie wspomniałaś jak jej nie znosisz, pamiętam, że pierwszy raz jako mąż i żona kochaliśmy się na plebani a w podróży poślubnej sprawdzaliśmy czy wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Dziś wiem, że moje wszystkie drogi prowadziły do ciebie — powiedział i pocałował ją. Zarzuciła mu ręce na szyję.
—Pamiętasz — wymamrotała przez łzy.
— Pamiętam
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:50:58 07-06-23    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 121 cz. 1
MARCUS/CONRADO/QUEN/JORDI/EVA/LUCAS



Basty Castellano nie miał ani chwili wolnego – pierwszy dzień obchodów Święta Patrona zakończył się nieudanym zamachem na życie Conrada Saverina. Ktokolwiek za tym stał, a tak się składa, że zastępca szeryfa miał swoje podejrzenia, mógł również skrzywdzić niewinnego nastolatka. Saverin wykazał się niebywałym refleksem i w ostatniej chwili uratował chłopaka przed zderzeniem, sam jednak nie mając tyle szczęścia. Quen pojechał do szpitala z Conradem, będąc w totalnym szoku, a Basty już poszukiwał samochodu, który odpowiadałby opisowi świadków zdarzenia.
Felix i Ella zostali z Marcusem na festynie, by pomóc posprzątać. Goście imprezy byli w zbyt wielkim szoku, a oni i tak nie mieli nic ciekawszego do roboty. Wszyscy byli podminowani, każdy z różnych powodów.
− Myślicie, że nic mu nie będzie? – zapytała trzynastolatka, bez entuzjazmu zamiatając ulicę. – Lubię Saverina, nie chcę, żeby coś mu się stało.
− Nic mu nie będzie, to twardy facet – uspokoił ją brat, prosząc wzrokiem Marcusa, by również to przyznał. Delgado miał większy autorytet.
− Tak, wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Quen da nam znać, jak tylko będą wiedzieć coś więcej.
Brunet podniósł poprzewracane stoliki, dumając nad tym, czy powinien powiedzieć przyjacielowi o tym, kto jest jego prawdziwym ojcem. Nie chciał tego robić, to sprawa między Enrique a Conradem, ale jednak Saverin zwlekał z tym i gdyby dzisiaj zginął, nigdy nie miałby szansy na szczerą rozmowę z synem. Marcus skończył swoją część pracy i patrzył na ludzi powoli opuszczających festyn i miejscowych rzemieślników, którzy zabezpieczali swoje stragany na kolejne dni. W przerzedzającym się tłumie dostrzegł dwie znajome sylwetki.
− Co ty wyprawiasz? – zapytał go Felix, patrząc jak jego kumpel zgina się w pół i chowa za jakimś stoiskiem, nie chcąc, by faceci w oddali go zauważyli. – To chyba trener Bruni, nie? Co ci jest? Od kiedy to go unikasz?
− Opuściłem ostatnio trening. Nie chcę, żeby się czepiał – odpowiedział machinalnie Delgado, jak zwykle wciskając idealny kit.
Felix przytaknął mu głową, doskonale go rozumiejąc, bo ostatnio sam unikał Erica, który wciąż nagabywał go o dodatkowe treningi pływackie, by przygotowali się do zawodów. Marcus nie chciał dręczyć przyjaciela i mówić mu prawdy, zresztą obiecał to przecież Olivii. Tak naprawdę nie chodziło mu wcale o trenera, a o jego towarzysza. Rozpoznał w nim bowiem Amerykanina, którego spotkał jakiś czas temu podczas swojego prywatnego śledztwa w Nuevo Laredo. Już wtedy ten mężczyzna wzbudził w nim niepokój, choć nie wyglądał na niebezpiecznego gangstera. Marcus doszedł do wniosku, że przyjaciel Olivera jest nikim innym jak łącznikiem między sprawami kartelu w Meksyku i Stanach. Obserwował go ukradkiem z daleka − od razu było widać, że mężczyzna nie jest stąd. Jego strój oraz sposób, w jaki chodził i rozglądał się ukradkiem, od razu nasuwał skojarzenie z tajniakiem. Marcus bardzo chciał móc podsłuchać, o czym ta dwójka rozmawia, mając nadzieję, że dowie się czegoś o ich planach względem Pueblo de Luz, a może nawet zasięgnie informacji o Lucasie Hernandezie. Nie mógł jednak zbliżyć się niepostrzeżenie. Amerykanin poznał go jako producenta z Hollywood, który przyjechał do stanu Tamaulipas na pogrzeb bogatej ciotki. Gdyby zobaczył go w Nuevo Leon, w dodatku w otoczeniu dzieciaków, Marcus byłby spalony przed Brunim, a na to nie mógł pozwolić.
− Co tak się spiąłeś? – zapytała go Ella, trochę zaintrygowana, a trochę rozbawiona na widok jego zgiętej pozycji. Nawet teraz był od niej wyższy, ale wydało jej się to niezwykle zabawne. – Syriusz, cicho! – dodała w stronę czarnego psa, który zaczął warczeć jak szalony.
Marcus pomyślał, że nie tylko on wyczuwa fałsz bijący od Olivera. Pies był inteligentny i pewnie gdyby Ella nie trzymała go na smyczy, rzuciłby się w kierunku dwóch rosłych facetów.
− A ten co odwala, popisuje się? – Felix mruknął sam do siebie, wskazując na Jordana, który został zaczepiony przez Olivera i przedstawiony przyjacielowi.
− Nie wygląda na zachwyconego. – Ella skarciła brata, który już węszył podstęp od młodego Guzmana. – A ty byś mógł mu podziękować, że ci pomógł z tą muzyką, a nie tylko wciąż na niego najeżdżasz!
Dalszej części przepychanek słownych między rodzeństwem Castellano Marcus nie usłyszał, zbyt pochłonięty obserwowaniem tajemniczego Amerykanina i byłego marines. Zastanawiał się, o czym rozmawiali z Jordim i w duchu postanowił sobie, że będzie go musiał o to zapytać.
− Hej, tu jesteście. Wiecie, gdzie podział się Quen? Nie odbiera telefonu. Miałam go prosić, żeby odprowadził Nelę do domu. Wolę nie spotkać Silvii Guzman. – Carolina z trudem odnalazła ich w tłumie, prowadząc ze sobą bladą Nelę. – A ten czemu się tak skurczył? – zapytała, wskazując na Delgado.
− Quen nie odbiera, bo jest w szpitalu. Ktoś potrącił Saverina – wyjaśnił jej Felix machinalnie, tonem zupełnie nieadekwatnym do powagi sytuacji. – Bez obaw, nic mu nie jest.
− A profesor? – dopytała Marianela, która zatkała sobie usta dłonią na wieść o wypadku. Była wrażliwa na tym punkcie.
− Nie wiemy, ale na pewno wszystko dobrze. Gdyby było inaczej, już byśmy o tym wiedzieli.
− My możemy zabrać Nelę do domu. Prawda, Fel? Mieszka naprzeciwko. – Ella uśmiechnęła się do swojej koleżanki, pytając brata tylko z grzeczności.
− No chyba. – Felix wzruszył ramionami. – Ale przecież Jordi tu jest, to on może ją zabrać.
− Jesteś totalnie nietaktowny! – Ella zacmokała cicho, po czym pomachała w stronę młodego Guzmana i zaprosiła go gestem do nich.
Marcus był przygotowany i już miał zamiar się schować, na wypadek bycia rozpoznanym, ale wtedy zauważył, że dwaj groźni faceci zniknęli już z horyzontu. Jordan podszedł do nich luzackim krokiem całkiem sam.
− Co się stało? – zapytał, patrząc po minach wszystkich, na koniec zatrzymując wzrok na siostrze, która była blada jak ściana.
− Saverin miał wypadek – wyjaśnił Marcus, prostując się już, bo zagrożenie rozpoznania minęło.
− Dziwne, że cię to ominęło. Gdzie byłeś? – Podejrzliwy Felix zwrócił się do dawnego przyjaciela, mrużąc oczy i węsząc podstęp.
− Dlaczego jesteś taka blada? Coś ci jest? – Jordan zwrócił się bezpośrednio do siostry, zupełnie ignorując Castellano.
− To nic takiego – wyjąkała Nela, machając tylko ręką i nie chcąc robić nikomu kłopotu.
− To przez tę dziwną wróżkę, Eleni – wyjaśniła Carolina, trochę poirytowana wcześniejszym zachowaniem Cyganki. – Przepowiadała nam z kryształowej kuli i trochę ją poniosło.
− Co ci nagadała? Wierzysz w te bzdury? – Jordan wywrócił oczami, nie mogąc zrozumieć, dlaczego jego siostra jest tak naiwna. Byli bliźniętami, a byli zupełnie odmienni. – Wróżki powiedzą ci wszystko. Mają nadzieję, że wrócisz następnym razem z większą kasą.
− To samo mówił Quen. Ale nie słyszałeś jej, Jordi… − Nela próbowała się tłumaczyć, ale kiedy brat zapytał ją, co takiego nagadała jej romska czarodziejka, nie chciała powiedzieć.
Nim się obejrzała, starszy brat bliźniak ruszył w kierunku namiotu wróżki, która jeszcze nie zamknęła dzisiaj swojego interesu.
− Mało ci, że naciągasz naiwniaków, musisz jeszcze straszyć dzieci? – zapytał kobietę, zupełnie nie dbając o uprzejmość.
Eleni patrzyła na niego bardziej zaciekawiona niż oburzona. Nela wparowała za bratem, a na wszelki wypadek reszta przyjaciół poszła za nimi. Marcus i Felix byli gotowi utemperować młodego Guzmana, gdyby posunął się za daleko. Znali go i wiedzieli, że zawsze bywał porywczy.
− Może zrobisz swoje hokus-pokus i wyczarujesz sobie kasę, zamiast zdzierać z ludzi, którzy przychodzą do ciebie po pomoc – warknął w jej stronę, ale był tak poirytowany, że nie miał ochoty zostać dłużej, by spierać się z Cyganką. Złapał Nelę za rękę i pociągnął ją w stronę wyjścia z namiotu, kiedy kobieta go zatrzymała.
− To zabawne. Twierdzisz, że nie wierzysz w przepowiednie, podczas gdy sam jesteś przekonany o tym, że ciąży na tobie klątwa. Przecież wszyscy w twoim otoczeniu umierają, prawda?
Nie miał pojęcia, skąd kobieta o tym wiedziała, ale nie miał zamiaru zostać w tym miejscu dłużej. Rodzeństwo wyszło, a wraz z nimi reszta znajomych, którzy byli w lekkim szoku. Felix nie miał nawet serca docinać Jordanowi, bo to, co powiedziała wróżka, było ciosem poniżej pasa. Rodzeństwo Castellano i Guzman udali się w stronę swoich domów, a pies Syriusz dreptał u boku Elli dziwnie zmarkotniały.
− Chodź, odprowadzę cię – zaproponował Marcus Carolinie, która jednak odrobinę się wzbraniała. – Daj spokój. Wiem, że mnie nie lubisz, ale w tym miejscu nie jest bezpiecznie. Już nie.
Nayera nie oponowała. Zbyt dobrze wiedziała, że Publo de Luz już dawno przestało być bezpieczną przystanią. Smutne było to, że po części miała świadomość, że to jej wina.

***

Nadgorliwość Fabricia trochę go rozczuliła. Guerra był dla niego jak brat i mówił to bez wyolbrzymiania. Naprawdę tak uważał. Pod wieloma względami Fabricio był mu bliższy niż jego rodzeni bracia, których brutalnie zamordował Fernando Barosso w 1996 roku. I tak jak wtedy wszedł w ogień, by ratować własnych braci i siostrę, nawet jeśli było już za późno, tak teraz wiedział, że za Fabriciem gotów był skoczyć w płomienie. Zresztą ze wzajemnością. Od niechęci, wręcz odrazy, stali się sobie bardziej bliscy, niż mogli przypuszczać. Zgodził się więc na badania bez zbędnego marudzenia. Czuł się dobrze, chociaż złamana lewa ręka krępowała mu ruchy. Gorzej było mentalnie – czuł przedziwne uczucie niepokoju, a także pewne skołowanie, zupełnie, jakby pominął coś bardzo ważnego. Jakby zostawił włączony gaz i wyszedł z domu. Nie podobało mu się to uczucie. Sen, czy może raczej wizja, której doświadczył po wypadku, nadal wydawały mu się żywe.
− To naturalne, że jesteś skołowany.
Santos zdawał się czytać mu w myślach, kiedy prowadził go z powrotem po badaniach. Conrado kategorycznie sprzeciwił się, by wsiąść na wózek i wolał iść o własnych siłach. Nogi miał przecież całe. DeLuna ubezpieczał go jednak, idąc z boku w odpowiedniej odległości, czując, że gdyby Saverinowi coś się stało na jego warcie, Guerra nie puściłby tego płazem.
− Parę lat temu miałem usuwane ósemki. Zaaplikowali mi taką dawkę znieczulenia, że jeszcze długo potem wydawało mi się, że umiem latać. – Santos podzielił się tym zabawnym szczegółem, a Conrado mimo woli się uśmiechnął.
− To by wiele wyjaśniało – mruknął.
− U ciebie to też pewnie reakcja na głupiego jasia – zgodził się Santos, a Saverin pokręcił głową.
− Miałem na myśli twoje ostatnie zachowanie. Brak zębów mądrości wyjaśniałby czasową niepoczytalność i twoje uczucie do żony faceta, którego nie cierpisz. Po prostu zgłupiałeś.
Za te słowa oberwałby pewnie w ramię, ale jako że było one w specjalnej ortezie, DeLuna w porę się powstrzymał. Fabricio pomyślał o wszystkim i oprócz zadbania o to, by jego przyjacielowi było wygodnie i nie musiał męczyć się w gipsie, już zrobił mu termin u doktora Sotomayora, nawet jeśli jego kocie imię mu przeszkadzało. Conrado odmówił jednak powrotu na salę szpitalną, nie było to konieczne. Wyniki miał dobre, a jako zastępca burmistrza, nie mógł pozwolić sobie na leżenie w łóżku. Poprosił więc o wypis.
− Widzę, że zasiadanie w ratuszu ma swoje plusy, skoro można się wypisywać na żądanie – mruknął ktoś za ich plecami. – Może powinieneś chociaż zostać na obserwacji?
Quen miał niewyraźną minę, ale wyglądał na całego i zdrowego. Kawałek dalej Basty Castellano rozmawiał z Ofelią, zdążył już spisać zeznania Ibarry.
− Powiedziałem im wszystko, co pamiętam. Niestety nie zdążyłem przeczytać rejestracji. Przykro mi – usprawiedliwił się nastolatek, spuszczając głowę, jakby to była jego wina, że profesor trafił do szpitala.
− Nie przejmuj się. Policja znajdzie winnego – uspokoił go, choć w gruncie rzeczy domyślał się, że mógł za tym stać tylko ktoś z ludzi Altamiry albo sam Baron. – Jak się czujesz, nic ci nie jest? – zapytał, starając się, by jego głos zabrzmiał uprzejmie, ale bez zbędnego zainteresowania. Santos, który stał obok niego, odchrząknął nieznacznie.
− Ja? – Quen wybałuszył oczy ze zdziwienia. – Trochę boli mnie tyłek, nic poza tym. Ale tobie się oberwało. Nie będziesz mógł używać tej ręki – wskazał na jego ortezę, która w tej chwili w ogóle nie obchodziła Saverina. Cieszył się, że jego syn wyszedł z tego cało.
− Jestem praworęczny, to nic takiego. Nie raz miałem złamane kości – rzucił nonszalancko zastępca burmistrza, powodując, że Santos parsknął niekontrolowanym śmiechem.
− Coś ci dolega, DeLuna? Może to tobie ktoś zaaplikował dziś głupiego jasia? – Conrado uniósł porozumiewawczo brwi, ale Eric tylko mruknął coś niezrozumiale i powiedział, że poczeka przed szpitalem.
− To było bardzo głupie – stwierdził Quen, kiedy już zostali sami. – Nie powinieneś bawić się w bohatera.
− Wystarczyłoby „dziękuję” – przerwał mu Conrado, trochę jednak rozbawiony. Młody Ibarra bardzo przypominał Andreę. Owijał w bawełnę, nie chciał przyznać się do własnych uczuć, wolał zgrywać twardziela, którego nic nie obchodzi. Ale była to tylko fasada. Conrado natomiast przypomniał sobie ostatni raz, kiedy miał złamaną kość.

Mexico City, rok 1996

− Julia wychodzi na balkon i krzyczy „Romeo, czemuż ty jesteś Romeo” – mówiła reżyserka spektaklu podczas prób, które zdawały się trwać w nieskończoność.
− Saverin, dlaczego to musi być Saverin? – rozżalona Andrea z oporem spoglądała na scenografię. Jej koledzy już przygotowywali balkon z opisu Shakespeare’a, ale ona nadal ubolewała nad tym, że partneruje jej znienawidzony student.
− Jak chcesz, możesz go nazwać inaczej. Na przykład Juan – podpowiedziała ze śmiechem jedna z przyjaciółek, nie mogąc uwierzyć, że Bezauri nie jest w stanie zachować się profesjonalnie.
− Czym jest nazwa? To, co zwiemy różą, pod inną nazwą równie by pachniało – zaśpiewała Soraya, poprawiając fryzurę przyjaciółki. – A Conrado mógłby i mieć na imię Pankracy, a i tak byłby przystojny. Ciesz się, że go pocałujesz, a nie wymyślasz.
− Co? – Andrea odwróciła się gwałtownie, sprawiając, że Soraya wyrwała jej kilka grubych czarnych włosów. – Nie zamierzam go całować!
− Przykro mi, moja droga, to jest w scenariuszu – uświadomiła ją Debora, kręcąc głową i dokonując ostatnich poprawek stroju. – W czym rzecz? Chyba już się kiedyś całowałaś, prawda?
− Jasne, że tak. Co to w ogóle za pytanie? – Andrea zmroziła wzrokiem przyjaciółkę. – Nie traktuj mnie z wyższością tylko dlatego, że masz chłopaka w domu.
− Jaki tam chłopak? Ten co lata za wszystkimi spódniczkami? – Soraya zaśmiała się z Debory. – Ty się uczysz w stolicy, a on na tej waszej wsi robi Bóg wie co.
− Nieprawda! Byłam w domu w odwiedziny, kiedy urodził się mój bratanek i wszystko jest w należytym porządku.
− Bez obrazy, ale z twoich opowieści od razu można dojść do wniosku, że ten twój książę kocha się w narzeczonej przyjaciela.
− Zamknij się. – Debora nieopatrznie wbiła szpilkę w kolano Andrei.
− Julia gotowa? – zawołała pani reżyser, a dziewczęta niemal wypchnęły brunetkę na scenę.
− Bardziej już gotowa nie będzie – pisnęła Soraya.
− I usteczka też już nawilżone – dodała Debora, uśmiechając się złośliwie, czym wywołała na twarzy Bezauri rumieniec wstydu.
− Romeo też już na miejscu? – Reżyserka rozejrzała się w poszukiwaniu Saverina.
− Romeo już zapuszcza korzenie, czekając na Julię w tym ogrodzie pełnym chwastów – mruknął Conrado, bardziej do siebie niż do Andrei, ale doskonale go usłyszała.
− Może gdyby Romeo nie zakradał się jak ostatni zboczeniec, nie miałby tego problemu – warknęła, zbierając końce za długiej sukienki i wchodząc na wieżyczkę, gdzie zamocowano balkon.
− Gdyby wiedział, że Julia to taka ślamazara, pewnie w ogóle nie zwróciłby na nią uwagi. No i chyba potrzebne są jej okulary, skoro nie widzi, że ktoś wszedł do jej ogrodu – dodał, wyraźnie delektując się możliwością zezłoszczenia Andrei Bezauri. Była śliczna, gdy się złościła.
− Spokój! Przećwiczcie kwestie! – Uspokoiła ich reżyserka z bujną czupryną i grubymi okularami, którą chyba obraziła uwaga Saverina.
Andrea, stojąc na balkonie, kątem oka widziała jak jej przyjaciółki śmieją się do siebie, najwyraźniej świetnie się bawiąc i nadal sądząc, że brunetka tylko się zgrywa i tak naprawdę podoba jej się Conrado. Nie miała zamiaru dać im tej satysfakcji. Stał tam na dole, uśmiechając się z wyższością, a przynajmniej takie odniosła wrażenie. Te przydługie włosy zaczesał tak, że wyglądał jak jakiś cholery książę z bajki, do tego ten kostium wcale nie polepszał sytuacji. Ale najbardziej denerwowało ją to jego spojrzenie – miał takie iskierki w oczach, jakby ją kokietował albo hipnotyzował. Nie była pewna, czy się z niej nabija i co on kombinuje, ale nie mogła pozwolić, by wygrał w tej potyczce.
− „Romeo! Czemuż ty jesteś Romeo? Wyrzecz się swego rodu, rzuć tę nazwę! Lub jeśli tego nie możesz uczynić, To przysiąż wiernym być mojej miłości, A ja przestanę być z krwi Kapuletów”. – Andrea wysyczała przez zaciśnięte zęby, patrząc na Saverina spod byka.
− Bezauri, co to ma być? Głośniej mów! Jak on ma cię usłyszeć z balkonu? – Pani reżyser wywróciła oczami za grubymi szkłami okularów. – Jeszcze raz!
− Romeo! Czemuż ty jesteś cholernym Romeo?
− Nie zmieniaj tekstu!
Andrea zacisnęła powieki, skupiając się całą siłą woli, żeby nie patrzeć na swojego akademickiego rywala. Zrobił to specjalnie. Zgłosił się do przedstawienia, żeby ją wkurzyć, bo nazwała go kujonem bez wrażliwości i talentu artystycznego. Nie użyła co prawda dokładnie tych słów, ale sens był ten sam. Saverin posiadał przecież tylko książkową wiedzę, a poza tym był bezmózgim mięśniakiem, który kopał piłkę po szkole. Co z tego, że miał wiele dzieł literatury światowej w oryginale? Przecież nie mógł udowodnić, że je wszystkie przeczytał. Wcale nie był taki świetny, jak wszyscy uważali i tylko ona to widziała. Tak więc czemu cieszyła się jak idiotka, że odprowadził ją tamtego dnia do domu, chociaż nie musiał? Chciał się upewnić, że trafi bezpiecznie, mimo że jej nie lubił. Andrea z chęcią spoliczkowałaby sama siebie, byle tylko pozbyć się tych myśli. Kątem oka dostrzegła zniecierpliwienie na twarzy Conrada, który musiał czekać aż ona wygłosi swoją kwestię.
− Romeo! Czemuż ty jesteś Romeo? Wyrzeknij się swego rodu, rzuć tę nazwę! – krzyknęła i zamachnęła się gwałtownie.
Fragment dekoracji odpadł z balkonu i spadł Saverinowi prosto na stopę. Wszyscy wstrzymali oddechy, a Conrado zrobił się czerwony na twarzy. Wyglądał, jakby miał zaraz puścić wiązankę przekleństw, ale przecież on nigdy nie przeklinał. Bezauri zatkała sobie usta dłonią, wychylając się za balustradę, by zobaczyć, czy wszystko z nim w porządku. W duchu skarciła się za uczucie niepokoju. Kilka osób podbiegło do aktora, dokonując bliższych oględzin.
− Złamałaś mu stopę, kretynko! – krzyknęła Soraya w stronę przyjaciółki. Andrea poczuła się dotknięta. To jej przyjaciółka, a Saverin i ją przekabacił na swoją stronę.
− Nie zrobiłam tego specjalnie! – odkrzyknęła, a jej głos potoczył się echem po auli.
− Mój Boże, nie mogę stracić aktora na tydzień przed premierą! – Pani reżyser omal nie zemdlała.
− Spokojnie, to tylko mały palec u nogi – uspokoił wszystkich Ricky, student medycyny, który odgrywał rolę Merkucja.
− Tylko? – syknął Saverin. – Może zaraz ja złamię go tobie i powiesz, czy na pewno to TYLKO mały palec! – Brunet miał ochotę zamordować chłopaka za te lekceważące teksty.
− Mały palec? Ha! – Andrea odetchnęła z ulgą, po czym nie wahała się nabijać z kolegi z roku. – Piszczysz jak baba z powodu małego paluszka?
Conrado miał taką minę, jakby chciał coś rozwalić. Ta dziewczyna sprawiała, że tracił wszelkie zahamowania. Złamanie nie było poważne i szybko wrócił do siebie, ale od tamtego momentu uciekał gdzie pieprz rośnie, kiedy Andrea miała w rękach coś ciężkiego lub potencjalnie niebezpiecznego.


− Dzięki. – Enrique wyrwał go z rozmyślań. – Basty ma chyba do ciebie kilka pytań, zanim wyjdziesz. – Nastolatek potarł nerwowo kark i wskazał na zastępcę szeryfa, który kiwnął głową Conradowi.
− Byłbym zapomniał. – Saverin nagle się otrzeźwił. – Co z Lidią, czy ktoś ją powiadomił, że tu jestem? Miała mieć jeszcze jakieś występy. Martwię się.
− Lidia nocuje dziś u Felixa – wyjaśnił Quen, a zaraz potem był świadkiem, jak Saverin krztusi się własną śliną.
− Że co proszę?!
− No… chciała tu przyjechać i nocować, ale to nie miało sensu, więc została u Felixa. W czym problem? Przecież on jest gejem… − dodał cicho, bo domyślił się, o co może chodzić Conradowi.
− Bez takich, Quen, myślisz, że jestem idiotą? – Conrado przeczesał czarne włosy palcami prawej ręki. Nigdy nie sądził, że będzie wychowywał nastolatkę i będzie musiał odbyć z nią „tę pogadankę”. Enrique zdawał się mieć niezły ubaw, kiedy go obserwował.
− Nie martw się, Felix to porządny facet – stanął w obronie swojego przyjaciela.
− Chłopiec. Nie facet – sprostował Conrado. – Boże, starzeję się – dodał już sam do siebie.
− Nie jest tak źle. – Enrique wyszczerzył zęby w uśmiechu, a Saverin poczuł, że coś ściska mu żołądek. Poczucie winy. – Poza tym ta sytuacja jest dużo bardziej niekomfortowa dla Felixa, zaufaj mi. Jest z nimi Leticia i Ella. Myślisz, że bzykaliby się, gdy macocha i siostra są pod tym samym dachem?
− Enrique! – To Ofelia zwróciła synowi uwagę, bo akurat skończyła rozmawiać z Bastym. Wyglądała na oburzoną i przeprosiła Saverina w imieniu syna.
− W każdym razie, jeśli to cię pocieszy… – Ibarra lekko się zawstydził. – Uważam, że byłbyś fajnym ojcem. Widać, że troszczysz się o Lidię. Nie wierzę, że to mówię, ale… Jesteś całkiem spoko.
Po tych słowach szybko się odwrócił i opuścił szpital, zostawiając osłupiałego Saverina z jeszcze większym poczuciem winy niż wcześniej.

***

Życie pokazało, że nie warto odkładać niczego na później, bo może nigdy nie uda się zrealizować planów. Basty i Leticia nie mieli już dłużej powodów, by zwlekać ze ślubem, tak więc przygotowania ruszyły pełną parą i wesele miało się odbyć w sobotę 3 października. Ostatnio w miasteczku zaczynało robić się niespokojnie, a ta jedna zwykła rzecz dawała im poczucie bezpieczeństwa. Oboje chcieli tego samego – skromnej ceremonii, bez rozgłosu. Miał to być cichy ślub cywilny, tylko w gronie najbliższej rodziny i przyjaciół. Sebastian jako rozwodnik i tak nie mógłby wziąć ślubu kościelnego – ojciec Horatio prędzej dokonałby samospalenia niż udzielił mu błogosławieństwa, nawet za odpowiednią opłatą, której Castellano i tak nie miał zamiaru proponować. Panna Aguirre nie należała do zbyt religijnych osób, więc nie przeszkadzał jej brak udziału księdza, a jej matka miała przymknąć na to oko. Bała się pewnie, że jej córka zostanie starą panną, więc wolała przełknąć skromne zaślubiny niż zrezygnować z wnuków, na które jeszcze miała nadzieję. Javier zgodził się przygotować przyjęcie weselne w Grze Anioła jeszcze w ten weekend.
Tak więc Felix skupił się na zbliżającym się ślubie ojca i przestał mieszać się w sprawy kartelu, dokładnie tak jak obiecał. Quen poświęcił się nauce, zbyt zdołowany ostatnimi wydarzeniami, by bawić się w bohatera. Dodatkowo spędzał teraz więcej czasu w towarzystwie Caroliny, a to wiązało się ze ślęczeniem nad książkami. Marcus nie miał więc dylematu moralnego i nie musiał wtajemniczać ich we wszystko, czego się dowiedział. Tak też było zresztą lepiej. Interesy Los Zetas w Pueblo de Luz robiły się coraz bardziej zawiłe i nie chciał wciągać przyjaciół w niebezpieczeństwo. Sam jednak nie byłby sobą, gdyby zostawił to w spokoju. Miał oko na Olivera i Joaquina. Oprócz niego nikt nie zdawał sobie sprawy jak bardzo niebezpieczny jest Bruni. Może nawet bardziej niebezpieczny od Villanuevy, którego zbrodnie można było zrzucić na karb szaleństwa i narkomanii.
Kiedy w piątek rano pojawił się na progu domu Guzmanów, pytając o Jordana, Silvia wyglądała, jakby wietrzyła jakiś podstęp. Jej syn i tak miał zamiar wybrać się na jogging, więc równie dobrze mogli zrobić to razem. On również wyglądał na zdziwionego propozycją Marcusa, ale nie zamierzał sam go wypytywać, nie należał do wścibskich osób, w odróżnieniu do jego matki. Delgado wybrał trasę, jak zwykle przebiegając przez las i zataczając koło przez Valle de Sombras, tuż pod barem El Paraiso. Jordi był zdumiony tym wyborem, ale biegł u boku kolegi z drużyny, czekając aż ten pierwszy się odezwie. Wiedział, że Marcus miał jakiś konkretny powód, dla którego wyciągnął go z domu, choć nigdy wcześniej tego nie robił.
Po raz pierwszy mieli okazję przejść po nowo zbudowanym moście El Puente de Luz. Fernando Barosso nie próżnował – jego tajna spółka uwinęła się z budową przed czasem, co tylko zaskarbiło mu poparcie ze strony mieszkańców i inwestorów. Wydawało się, że ten człowiek nie może upaść, a zamiast tego wciąż rósł tylko w siłę. Marcus ze zdziwieniem zauważył, że Jordi również ma nietęgą minę, dokonując oględzin nowej konstrukcji.
− Dlaczego mam wrażenie, że tobie też się to nie podoba? – Marcus zarządził przerwę w biegu.
Samochody jechały tą drogą, wreszcie mogąc się cieszyć szybszą trasą do sąsiedniego miasteczka. Oni natomiast ruszyli deptakiem i podeszli do balustrady, przyglądając się badawczo wszystkiemu wokół. Nurt rzeki był w tym miejscu bardzo silny i Jordan miał na ten temat kilka przemyśleń.
− Biegam tędy odkąd pamiętam. Bezpieczniej czułem się na tamtej chybotliwej kładce, którą postawili, kiedy byliśmy w podstawówce – odpowiedział mu szatyn z lekkim zdegustowaniem. – Ale czego się spodziewasz? Że kogokolwiek z włodarzy interesuje zdrowie i bezpieczeństwo mieszkańców? Liczy się forsa, zawsze tak było.
− Conrado Saverin jest inny – sprostował Marcus, po części zgadzając się jednak z kolegą.
− No i chyba jest też milionerem, prawda? – Jordan roześmiał się w głos. – Saverin nie ma siły przebicia. Technicznie rzecz biorąc, to nadal tereny Valle de Sombras. – Jordan wskazał na most i las wokół nich. − Ludzie nadal chcą modernizować okolicę jak najmniejszym kosztem. Zdziwiłbyś się, ile listów pochwalnych pod adresem Barosso wpada do biura gubernatora.
− Żartujesz. – Delgado oparł się o balustradę obok Guzmana. Miał okazję trochę go wypytać. − Czy w biurze gubernatora ktoś zainteresował się tą budową? Nie jestem specjalistą od budowlanki, ale czy takie przedsięwzięcia nie powinny trwać dłużej i nie powinno się zatrudnić sprawdzonej firmy?
− Myślisz, że Fabian mówi mi o takich rzeczach? – Jordi parsknął jeszcze większym śmiechem, mówiąc o swoim ojcu jakby był jego kumplem. – Mój ojciec ma gdzieś mieszkańców i tak trywialne rzeczy. Co kogo interesuje kolejny most w okolicy? To sprawa burmistrza, a nie gubernatora. Według mnie, mój tata nawet by się ucieszył, gdyby ten most się zawalił. Miałby pretekst, żeby pozbyć się wuja Fernanda, który zaczyna mu już działać na nerwy.
− Mówisz tak, jakbyś już próbował rozmawiać z nim na ten temat. Fabian naprawdę nie jest zainteresowany? – Delgado szczerze wątpił, że Fabian jest aż tak zaślepiony i chodzi mu tylko o porażkę Barosso. Uśmiechnął się jednak pod nosem, zdając sobie z czegoś sprawę. Pomimo lekceważącego tonu głosu i zwykle nonszalanckiej postawy Jordana, jemu również zależało na dobru mieszkańców i było to ciekawe odkrycie.
− Do niego nic nie dociera, jeśli nie dotyczy go bezpośrednio. Nawet jego kochanki nie zasługują na większą uwagę z jego strony – dodał złośliwie Jordi, a Marcus odchrząknął, nie chcąc wchodzić na grząski grunt i wałkować ich prywatnych spraw.
− Nowy gubernator, Victor Estrada, jaki on jest? – zapytał. Tylko słyszał o tym człowieku i czytał o nim w gazetach, ale wiedział, że Jordi dość dobrze go zna, w końcu Fabian się z nim przyjaźnił.
− Victor jest w porządku, ale żaden z niego polityk. To artysta, aktor. Nie udawaj, że nie wiesz, jak będą wyglądać jego rządy w Nuevo Leon. – Guzman spojrzał na Delgado takim wzrokiem, że ten nie mógł udawać, że nie ma pojęcia, o czym on mówi.
− Fabian będzie pociągał za sznurki w jego imieniu. Zna się na rzeczy – dopowiedział, a Jordi tylko ponownie się zaśmiał.
− Estrada jest marionetką. Ostatnio zbyt był zajęty świętowaniem przejęcia urzędu, żeby zaprzątać sobie głowę mostami. Podejrzewam, że nawet nie wie o tej inwestycji. No i w dodatku niedługo się żeni, więc ma inne priorytety. – Guzman westchnął, po raz kolejny wychylając się, by móc dokonać oględzin konstrukcji. − Nawet samobójcy stąd nie skaczą – mruknął cicho, bardziej do siebie niż do Marcusa. – To nie jest szybka śmierć. Prąd może cię znieść aż do Monterrey.
− Nawet tak nie żartuj. – Marcus trochę zaniepokoił się jego przemyśleniami.
− Spokojnie, Trzynastka. Jakbym chciał się zabić, wybrałbym coś z większym polotem niż utopienie. To nic przyjemnego.
Marcus przypatrywał mu się przez chwilę. Znał go bardzo dobrze, a przynajmniej kiedyś tak mu się wydawało. Wychowali się razem, mieli tych samych przyjaciół, mimo że byli zupełnie różni, jakoś się dogadywali. Jordi nigdy nie miał parcia, by być idealnym synem, to była domena Franklina, który w końcu znienawidził Marcusa za to, że jemu perfekcja przychodzi z łatwością. Jednak teraz, po śmierci jego brata, Jordan musiał dźwigać to brzemię i znosić trudne do zrealizowania marzenia rodziców. Kiedy był dzieckiem, łatwiej było mu być sobą, ale teraz, kiedy dorósł, musiał też wziąć odpowiedzialność za dobre imię rodziny. Pod pewnymi względami Marcusowi było go nawet żal, ale oczywiście nie dał tego po sobie poznać. Młody Guzman nie lubił użalać się nad sobą. Od kiedy wrócił do miasteczka, niewiele mówił i stronił od znajomych. Naprawdę się zmienił i Delgado musiał przyznać przed samym sobą, że martwił się o niego. Jego ataki paniki oraz hamowanie uczuć tylko po to, by wybuchnąć w najmniej spodziewanym momencie, jak wtedy podczas urodzinowej imprezy, kiedy omal nie zabił Ignacia własnymi rękami – to wszystko było sygnałem, że z tym chłopakiem nie wszystko jest w porządku. I w dużej mierze wiązało się to na pewno ze śmiercią brata oraz presją ze strony rodziców.
Bez słowa ruszyli mostem z powrotem do Pueblo de Luz. Marcus długo zastanawiał się, czy podjąć ten temat. Ostatecznie uznał, że jest to konieczne dla dobra wszystkich. Jordi, podobnie jak on, miał dobrą intuicję i umiał czytać ludzi. Mógł okazać się pomocny.
− Mogę cię o coś zapytać? O czym rozmawiał z tobą Oliver na festynie w Dzień Założyciela? Był z wami też inny facet.
− Ach, ten Jason? – Jordi przypomniał sobie tamten dzień. – Nie wiem co to za jeden, może chłopak Bruni’ego. – Wzruszył ramionami, bo nie bardzo go to interesowało. − Przedstawił mnie i mówił mu coś o drużynie piłki nożnej, ale jednym uchem wypuszczałem to, co gadał. Dlaczego pytasz?
− Bez powodu. – Marcus machnął ręką, ale mimo, że kit umiał wciskać bardzo dobrze, nie przekonał tym swojego towarzysza.
− Nadal mu nie ufasz? – Jordan zdawał się go doskonale rozumieć. – Nie winię cię, Oliver jest zdecydowanie spod ciemnej gwiazdy, ale nie przejmowałbym się nim za bardzo. Ten tutaj jest o wiele gorszy. – Wskazał głową na Lalo Marqueza, który nadchodził z naprzeciwka z wszechwiedzącym uśmieszkiem.
− Piękny dzień na zarobienie kary za wagary. – Eduardo już zacierał ręce, rymując i wyglądając, jakby wygrał na loterii. Znęcanie się nad uczniami, szczególnie tymi, którzy zaszli mu za skórę, należało do jego ulubionych atrakcji.
− Wstrzymaj konie, Lalito. Zaczynamy lekcje o dziesiątej. – Jordi ostentacyjnie popukał się w zegarek, jakby sugerował, że Templariusz jest zbyt głupi, by znać się na wskazówkach.
− Bez takich, Guzman, bo każę ci zostawać dodatkowy tydzień po lekcjach. DeLuna już daje ci szlabany, więc będziesz miał naprawdę zalatane popołudnia. – Lalo wyglądał na oburzonego jego brakiem manier, ale jednocześnie cieszył się, że może być tym, który ukarze syna Fabiana Guzmana.
− Pomyślmy… − Jordi odwrócił się do Marcusa, udając, że zastanawia się nad czymś usilnie. − Nie jesteśmy teraz na terenie szkoły, zachowujemy się jak normalni, przykładni mieszkańcy, nie robimy nic złego… Gdzie tutaj powód, by nas ukarać?
− Myślisz, że jak twój ojciec jest sekretarzem gubernatora, to wszystko ci wolno?
− Nie. – Jordan pokręcił głową gwałtownie, trochę naigrywając się z wuefisty. – Myślę, że mój wujek jest szeryfem, a mój chrzestny jego zastępcą. Gdybyśmy zachowywali się niestosownie, policja na pewno przykładnie by nas ukarała. A tymczasem jesteśmy nagabywani poza szkołą przez nauczyciela, który czepia się nas bez powodu. Tak naprawdę to nie mamy nawet obowiązku udawać, że cię słuchamy. Nie jesteśmy w szkole – powtórzył dobitnie Jordi, uświadamiając wuefistę. Włożył ręce do kieszeni i przeszedł kilka kroków, chcąc go wyminąć, kiedy ten złapał go za łokieć.
− Lepiej uważaj. Nie obchodzą mnie twoje kontakty w biurze gubernatora. Jedno moje słowo, a wylecisz z tej szkoły przed maturą. Tego chcesz? – warknął, obnażając groźnie zęby, ale Jordi nie wyglądał na wzruszonego.
Marcus zaczął się zastanawiać, czy naprawdę nie odczuwa strachu czy może celowo prowokuje tego człowieka. A może nawet ma nadzieję, że Lalo go obleje. Młody Guzman był pełen niespodzianek.
− Powiem to raz a dobitnie, więc lepiej zanotuj w tej swojej łysej główce. – Jordan zbliżył się do Lala i nachylił się w jego stronę. – Wisi mi to. Boston, idziesz? – zwrócił się do Marcusa, który przypatrywał się Eduardowi z ciekawością.
− Co jest, Delgado? Zastanawiasz się, dokąd idę? Chcesz mnie śledzić? Proszę bardzo. – Marquez gestem zaprosił go, by mu towarzyszył. – Twój przyjaciel Lucas nie jest w nastroju do wizyt, ale może zmieni zdanie, jak cię zobaczy.
Marcus poruszył się w miejscu, ale nie przestąpił ani kroku. Dobrze wiedział, że to nie było mądre, by znów prowokować prawą rękę Joaquina.
– Dobry chłopiec. – Pochwalił go nauczyciel, szydząc z niego i jego tchórzliwej postawy. − Nie pozwolisz chyba, żeby Hernandezowi dostało się za twoją arogancję?
Odszedł szybkim krokiem, a Marcus mógł tylko zaciskać pięści. Był zaintrygowany zachowaniem Marqueza i w normalnych okolicznościach pewnie z chęcią poszedłby za nim, by dowiedzieć się, co knuje. Był jednak w towarzystwie młodego Guzmana, więc to nie wchodziło w grę.
− Co za Hernandez? – Jordi wyrwał go z rozmyślań.
− Przyjaciel Carlosa, agent FBI – wyjaśnił Delgado, jakby to była najnormalniejsza rzecz pod słońcem.
− Wiesz, co? Nie chcę nawet pytać. To miasteczko jest pokręcone – przyznał Guzman, woląc nie wdawać się w szczegóły. Ruszyli do swoich domów, chcąc odświeżyć się przez rozpoczęciem lekcji.
− Dlaczego się tak zachowujesz? – zapytał w końcu Marcus, kiedy już zbliżali się do domu Guzmanów. – Prowokujesz Marqueza. Wiesz przecież, kim jest ten człowiek, prawda? – Delgado doskonale zdawał sobie sprawę, że Jordi nie jest głupi. Musiał wiedzieć, że Eduardo Marquez jest członkiem kartelu.
− Naprawdę myślisz, że on ma jakąkolwiek władzę? – Szatyn odchylił głowę do tyłu i się roześmiał. − To koleś na posyłki. Nie może kiwnąć palcem bez zgody swoich szefów. A mój ojciec, co by o nim nie mówić, dba o reputację bardziej niż o cokolwiek innego. Gdyby Lalo chociaż spróbował mnie tknąć, już by go tu nie było. Nie tylko w szkole, ale musiałby też wynieść się z miasta. Fabian Guzman potrafi postawić na swoim.
Marcus wiedział, że Fabian był konkretnym facetem, ale wolał nie wchodzić w szczegóły. Był zimny i wyrachowany, ale zdawało się mu zależeć na dzieciach. Rozmowa z Jordim dała mu jednak sporo do myślenia. Oliver oprowadzał po Pueblo de Luz swojego przyjaciela, Jasona, i najwyraźniej obaj coś knuli. Wiadomość, że coraz więcej członków kartelu Los Zetas kręci się w okolicy nie wróżyła niczego dobrego.

***

Eva próbowała uciec w pracę, by nie myśleć o Lucasie. Była aktorką, udawanie przychodziło jej z łatwością, ale nie jeśli chodziło o Hernandeza. Kochała tego faceta od dziecka. Nie była idiotką, nie liczyła na romantyczny happy end, wiedziała, że ona i on to związek niemożliwy, co nie zmieniało faktu, że zależało jej na jego życiu bardziej niż na swoim i była gotowa dosłownie na wszystko, by go uratować. Obiecała Javierowi, że nie będzie podejmować pochopnych decyzji i zadzierać z Joaquinem, więc tego się trzymała. Ale była o krok od zrobienia awantury w El Paraiso. Przecież Villanueva nie zabiłby znanej aktorki, prawda? Nie znała odpowiedzi na to pytanie. Wiedziała jednak, że tylko jeśli wpadnie w wir pracy i problemów innych osób, przestanie myśleć o desperackiej próbie wtargnięcia do baru Templariuszy. Javier nie poinformował jej o swoim planie, więc nie miała zielonego pojęcia, że i jemu od dłuższego czasu chodziło to po głowie.
Między innymi dlatego interesowała ją sprawa Venetii. Tom był jej przyjacielem i mentorem. Jeżeli nie mogła pomóc Luke’owi, to może chociaż jemu w jakiś sposób się przysłuży. Nie byłaby sobą, gdyby nie mieszała się w cudze sprawy. Przede wszystkim jednak skupiła się na swojej posadzie nauczycielki. Było to duże słowo, była raczej opiekunką koła teatralno-filmowego, które choć na chwilę pozwoliło jej oderwać się od ponurych myśli. W głowie rozmyślała nad filmami, które warto pokazać młodzieży. Ariana miała jej pomagać, ale jej widok tylko wprawiał ją w depresyjny nastrój. Odkąd Hugo powiedział jej prawdę o Lucasie, zerwała z Sergiem i chodziła jak struta, albo, co jeszcze gorsze, fałszywie rozentuzjazmowana. Zaczęła przerażać nie tylko Oscara i Carlosa, z którymi zamieszkała, ale też uczniów, którzy woleli przychodzić do biblioteki, kiedy zmianę miała wiekowa bibliotekarka.
Medinie całkiem nieźle szło uciekanie w książki i filmy. Wolne chwile spędzała na wertowaniu dramatów, które mogliby wystawić w tym roku na deskach licealnego teatru, ale musiała przyznać, że żadna sztuka nie równała się z twórczością Felixa Castellano, który w swoje teksty wkładał serce i duszę. Eva wiedziała, że w tym roku również będzie chciała wystawić z młodzieżą musical, łącząc to, co najlepsze w przedstawieniach na żywo – prawdziwe emocje i muzykę.
− Wykluczone. Nie ma mowy.
− Ale… panie dyrektorze!
− Panienko Medina, powiedziałem, że nie ma takiej możliwości. Proszę to sobie wybić z głowy!
Odruchowo zaczęła postukiwać butem, nie mogąc już dłużej kontrolować nerwowego tiku. Wysokie szpilki zamieniła na wygodne sandały, więc nie było efektu, ale i tak Perez widział doskonale, że jest zdenerwowana. Dyrektor wrócił do liceum i stał się jeszcze bardziej surowy i wkurzający, o ile było to w ogóle możliwe. Nie cierpiała, kiedy zwracał się do niej per „panienko”, a najgorsze było to, że nic nie mogła mu powiedzieć.
− Dobrze pan wie, że przedstawienie przyciągnie tłumy. To reklama nie tylko dla szkoły, ale też dla miasteczka. Ostatni musical…
− …opowiadał losy narkomanów, homoseksualistów, szaleńców i degeneratów! Nie mówiąc już o próbach samobójczych. Nie będę zezwalał na takie treści. To jest poważna placówka!
„A rządzi nią facet bez jaj” – pomyślała Eva, ale zamiast wypowiedzieć te słowa, w duchu modliła się tylko o cierpliwość.
− To nie w porządku karać uczniów.
− Ja ich nie karzę, ja daję im przykład. – Dick Perez był wyraźnie z siebie zadowolony.
− Pańskie prywatne sprawy nie powinny dyktować pańskiej decyzji.
− Wypraszam sobie! – Perez się oburzył, ale nie dała się zwieść.
− Don Ricardo, proszę pana… – Eva wywróciła oczami, chcąc, by wreszcie zakończył tę szopkę. – Nienawidzi pan rodziny Vidal i świadomość, że mogą być zaangażowani w to widowisko…
− To żadne widowisko tylko pośmiewisko! – ryknął, uderzając rękoma w stół. Lekko się przestraszyła. Wyglądało na to, że dyrektor się nie ugnie. – Nie zmienię decyzji. Proszę zatem wystawić sztukę któregoś z naszych narodowych wieszczy, coś odpowiedniego dla wieku. Bez przemocy i… seksualizacji dzieci.
− To pana ostatnie słowo?
− To moje ostatnie słowo – powtórzył, otwierając oczy tak szeroko, że miała wrażenie, że zaraz wypadną mu z orbit.
− Dobrze. Będę więc zmuszona porozmawiać z burmistrzem Barosso. Jak pan wie, jestem konsultantką do spraw sztuki przy ratuszu Valle de Sombras. Don Fernando jest wielkim wielbicielem teatru i na pewno nie pochwali tej decyzji.
− Grozi mi pani? – Dick wyglądał na jeszcze bardziej oburzonego, o ile to w ogóle możliwe. – Fernando to mój przyjaciel i pochwala moje poglądy.
− To się okaże – mruknęła, posyłając dyrektorowi mordercze spojrzenie. – Odpowiadam za koło teatralne, czy się to panu podoba czy nie.
− Ha! A proszę bardzo! Ciekawe, gdzie pani znajdzie fundusze na wystawienie tego… tego czegoś. – Dyrektor zaśmiał się w głos, wyraźnie z siebie zadowolony. – Bo ja nie dam na to ani grosza!
− A mam to w nosie! – krzyknęła tak, że kilka przestraszonych osób, które przechodziły za drzwiami, zatrzymało się na korytarzu. – Jeżeli będzie trzeba, to wyłożę pieniądze z własnej kieszeni! Do widzenia! – dodała na końcu i wyszła, trzaskając drzwiami. – Na co się patrzycie? Do klas! – warknęła w stronę kilku drugoklasistów.
− Złość piękności szkodzi. – Santos szepnął jej do ucha, stając za nią, co okazało się błędem, bo odwróciła się w jego stronę gwałtownie i oberwał w oko jej włosami.
− Nie denerwuj mnie, DeLuna, bo przysięgam, że nie ręczę za siebie!
− Dobrze, spokojnie, byłem ciekaw, o co tyle hałasu. Dick wrócił i już doprowadza wszystkich do szewskiej pasji. Mnie kazał składać raporty w sprawie przygotowań do zawodów pływackich. Ma ambicję, by w tym roku uczniowie zdobywali same sukcesy. – Santos prychnął pod nosem, po czym ponownie skupił wzrok na Evie. – Wszystko okej? Chodzi o Saverina?
− A co z nim? – zapytała, tym razem już załamując ręce. Opowiedział jej, co wydarzyło się poprzedniego dnia na Dniu Założyciela, a ona złapała się za głowę.
− Nic mu nie jest, ma złamaną rękę i trochę zadrapań, wyliże się. Chciałem powiedzieć, że do wesela się zagoi, ale to chyba nie na miejscu, co? – Eric uniósł brwi złośliwie, czym zasłużył sobie na uszczypnięcie przez aktorkę. – Auu! – zawył, łapiąc się na ramię.
− Zabawne, że sobie stroisz żarty, kiedy sam nie potrafisz pozbierać się do kupy. Obie siostrzyczki McCord, serio Santos? Myślałam, że masz lepszy gust.
− Spałem z tobą, najwyraźniej nie mam zbyt wysokich standardów – odciął się, siląc się na krzywy uśmiech.
− Ugh, nie przypominaj mi. – Eva się wzdrygnęła na wspomnienie momentu słabości, po czym zostawiła go samego, a on nawet nie zdążył jej zapytać, skąd wie, że Venetia to tak naprawdę córka McCorda.
Umówiła się z Tomem i Lu na El Tesoro, gdzie reżyser przebywał od pewnego czasu. Hacjenda kwitła, a pensjonat cieszył się dużą popularnością. Prudencia wyglądała na szczęśliwą, Astrid jak zwykle paplała jak najęta i tylko Carolina wydawała się nie móc odnaleźć w swojej nowej rzeczywistości. Eva doskonale ją rozumiała.
Thomas i Lu nie znali za dobrze miasteczka, zresztą Eva również nigdy nie przywiązywała wagi do tego miejsca, więc pomyśleli, że dobrze byłoby wybrać się na przejażdżkę konno. Tom miał zalecenie od lekarza, by przebywać dużo na świeżym powietrzu i wypoczywać aktywnie, ale nie przemęczać się i nie forsować. Konny spacer wydawał się więc idealnym rozwiązaniem, tym bardziej że Pueblo de Luz okazało się pięknym miejscem na zwiedzanie właśnie konno. Astrid zabrała ich znanymi trasami, dzięki czemu mogli pooddychać wiejskim powietrzem, zapominając o zgiełku miasta. Wcześniej nie mieli pojęcia o istnieniu niektórych miejsc, takich jak na przykład rozległe ziemie Guzmanów, które zostały wykupione przez rodzinę Olmedo. Były to naprawdę piękne tereny, złożone z szerokich pastwisk i młodego lasku. Astrid opowiadała właśnie Lu historię tych ziem, więc Eva miała chwilę, by porozmawiać z Thomasem. Zostali nieco w tyle, by nikt im nie przeszkadzał. Ich konie szły powoli, skubiąc po drodze trawę.
− Zamierzałeś mi powiedzieć, czy czekałeś aż sama się dowiem z gazet? – zaczęła bez ogródek, a on przez chwilę milczał.
− Nie czytasz gazet, Evie.
− Nie żartuj mi tutaj, Tom. Ja mówię poważnie. – Medina spojrzała na niego, wkładając w to spojrzenie całą swoją zawziętość. Nie było to trudne. Dzisiejszy dzień był męczący i miała ochotę się położyć. – Venetia mi powiedziała. To zabawne, ale dopiero kiedy usłyszałam to z jej ust, zobaczyłam podobieństwo.
− Powiedziała tobie? Nie sądziłem, że jesteście ze sobą blisko. – McCord był autentycznie zdziwiony.
− Bo nie jesteśmy. Zdajesz sobie sprawę, jak duże to ma znaczenie, że zwierzyła się komuś, kogo ledwo zna? Ona mnie nawet nie lubi.
− Trochę przesadzasz. Macie wiele wspólnego – mruknął, ale jednocześnie na jego czole pojawiła się zmarszczka, kiedy próbował coś przywołać.
− Tak, gust co do facetów – szepnęła, czym sprawiła, że na twarzy Toma pojawił się wyraz zdumienia. Szybko zmieniła temat. – Ona nie jest jak Camille, Tom. Nie jest divą, nie dramatyzuje, nie krzyczy głośno o tym, co ją boli. A boli ją, to widać. Ty masz rodzinę, masz dorosłe dzieci. Masz wnuki. Boże, ale ty jesteś stary – dodała, zdając sobie z tego sprawę. – Myślę, że ona nie chce mącić ci w głowie, ale widać, że chciałaby cię poznać, zbliżyć się do ciebie. Ale boi się.
− Obiecałem dać jej przestrzeń.
− Wiem i to najgłupsza rzecz pod słońcem. Jeśli czegoś się nauczyłam w moim dwudziestosiedmioletnim życiu to fakt, że jest ono kruche. Nie będzie czekać aż ty sobie poukładasz wszystko w głowie. Liczy się tu i teraz. Powinniście pogadać od serca, jesteście to winni sobie nawzajem.
− To nie jest takie proste. Chciałbym, ale… W prasie piszą o naszym romansie, to zdecydowanie nie ułatwia sprawy. – Tom zmusił się do lekkiego uśmiechu. Czasami tabloidy potrafiły być naprawdę okrutne.
− Nigdy nie będzie odpowiedniego momentu. – Eva zamyśliła się nad tym głęboko. – Trzeba rozmawiać z tymi, których się kocha, zanim będzie za późno.
Pomyślała o swoim ojcu, z którym nie miała okazji porozmawiać przed śmiercią, a o którym dowiedziała się wielu nieprzyjemnych rzeczy już później. Chciałaby mieć możliwość porozmawiania z nim, zadania mu kilku pytań, nawet nakrzyczenia na niego. Dlaczego groził Arianie? Dlaczego szantażował Lucasa? Dlaczego wchodził w układy z Barosso? Znała odpowiedź na te pytania, ale nic go nie usprawiedliwiało. Chciał chronić rodzinę, chciał chronić swoją najstarszą córeczkę, chciał by niczego im nie zabrakło. Ale czasami cel nie uświęcał środków.
− Największym poziomem intymności jest szczerość. Zdobądź się na odwagę. Chcesz tego, a Venetia potrzebuje zachęty. Poznałeś już aktorkę Venetię Capaldi, teraz czas byś poznał swoją córkę Charlie.
Thomas nic nie odpowiedział. Z daleka Astrid machała do nich ręką i poganiała ich, by coś im pokazać. Lu domyśliła się, że mąż potrzebował chwili ze swoją znajomą, by nieco ochłonąć. Może rzeczywiście nie warto było zwlekać z byciem szczerym. Nigdy nie wiadomo, co przyniesie jutro.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:53:23 07-06-23    Temat postu:

cz. 2

Spotkanie z Javierem wstrząsnęło nim bardziej niż mogłoby się wydawać. Tak, bał się o niego i o Victorię oraz o swojego chrześniaka − mogli ucierpieć i nie mógł na to pozwolić − ale bardziej bał się tego, że Javier zobaczył, czym się stał. Był cieniem, wrakiem człowieka. I wcale nie dlatego, że Joaquin go torturował, zarówno fizycznie jak i psychicznie. Wcale nie dlatego, że był wychudzony i pozbawiony sił. Nie dlatego, że był zmuszony walczyć o przetrwanie w klatce. Ale dlatego, że się złamał.
Widział przerażenie na twarzy Magika, kiedy go zobaczył. Myślał, że majaczy, ale kiedy zobaczył ten wyraz twarzy przyjaciela, wiedział, że nie ma mowy, by to jego wyobraźnia podsuwała mu ten obraz. Nigdy nie widział Javiera takim poważnym. Pewnie myślał, że Lucas się stoczył, że zatracił człowieczeństwo. I miał rację, nie mógł go za to winić. Bo chociaż powtarzał sobie, że nigdy, przenigdy nie będzie się uniżał przed Joaquinem Villanuevą, nie był w stanie dotrzymać tej obietnicy.
− Mam nadzieję, że jesteś z siebie dumny. – Luke uniósł głowę, kiedy do pomieszczenia wszedł Joaquin, postukując swoimi butami. – Nie ma to jak przypomnieć swoim ludziom, kto tu rządzi. Życie jest kruche. Zawsze można je stracić.
− Skąd pewność, że nie któreś z twoich przyjaciół straciło wczoraj życie? – Villanueva usiadł na wolnym krześle i założył nogę na nogę.
− Gdyby tak było, już byłbyś martwy. – Głos Lucasa był wyprany z emocji. Spojrzał na Joaquina pustymi oczami. – Poncho?
− To nawet miłe, że zapamiętujesz ich imiona. Przywiązujesz się nawet do swoich strażników. – Wacky uśmiechnął się lekko.
− Miał rodzinę. Zrobiłeś to tylko po to, by zademonstrować swoją siłę, żeby pokazać, kto tu rządzi. To obrzydliwe, a przede wszystkim żałosne, że musisz się do tego uciekać, żeby twoi ludzie mieli przed tobą respekt.
− Może śpiewałbyś inaczej, gdybyś wiedział, jakiego rodzaju człowiekiem był Mendoza. – Joaquin pochylił się do przodu i wpatrywał się w Hernandeza, który siedział pod ścianą z markotną miną. – Może gdybyś wiedział, że ten karaluch donosił Odinowi o wszystkim, co się tutaj dzieje, nie miałbyś dla niego takiego współczucia. No właśnie – dodał na koniec, widząc, że Luke ożywił się na wzmiankę o szefie Los Zetas. – Znam swoich ludzi, Luke. Dlatego nie ufam nikomu.
− Mnie ufałeś.
− I zobacz, jak na tym wyszedłem. Dlatego nie będę tolerował szpiegostwa w moich szeregach. Ty powinieneś się cieszyć. Kolejna kula może być przeznaczona dla twojego kumpla.
− Spróbuj tylko go tknąć, a urwę ci łeb. Nie żartuję.
− To miło – rzucił Joaquin, niezbyt zrażony tymi groźbami bez pokrycia.
− Czego on chce? Odin. – Luke zmienił temat. Głos miał spokojny, ale w środku cały się gotował. Nie miał jednak siły walczyć. Nawet emocje kosztowały go sporo wysiłku. − Dlaczego chce cię dopaść? Bo nie wierzę w ten wasz pakt o nieagresji. On coś kombinuje, skoro wciąż próbuje wybadać, co dzieje się w twoich szeregach. Skoro nawet przekupuje twoich dilerów i skłania ich do rzeczy, których nie powinni robić. Jak na przykład zabójstwo Dalii Bernal.
− Tego właśnie, Harcerzyku, próbuję dociec. – Joaquin wyciągnął papierosa z papierośnicy, ale zamiast go odpalić, zaczął go obracać między palcami, jakby liczył, że da mu to odpowiedzi na wszystkie pytania. – Czego chce Odin? Nie mnie.
− Nie ciebie… − powtórzył Hernandez, nie do końca to kupując. − Więc kogo? Templariuszy? Wpływów?
− Im więcej nad tym myślę, tym bardziej oczywista wydaje mi się odpowiedź. Otóż, Los Zetas pragną ciebie, Luke.
− Przestań pieprzyć – warknął Hernandez, nie mogąc już dłużej słuchać tych bzdur.
− Jesteś kartą przetargową w naszych porachunkach. Dorwali cię, bo zdradził cię twój kumpel z FBI. Przetrzymywali cię, aż wreszcie łaskawie wypożyczyli cię w moje ręce. Pozwolili robić, co chcemy, jednocześnie cały czas trzymając rękę na pulsie. A teraz… próbują cię zabić, bo wiedzą, że ja próbuję utrzymać cię przy życiu.
− Wow, czuję się zaszczycony. – Luke prychnął. To było tak absurdalne, że nie miał nawet siły się spierać. – Jak dzieciak po rozwodzie rodziców. Kogo mam wybrać: mamę czy tatę? Kto da więcej? – Luke wyciągnął przed siebie przedramiona i obejrzał je dokładnie. Siniaki i blizny zdawały się świecić w ciemności.
− Udajesz, że ci nie zależy. W porządku. – Villanueva pokiwał głową i wstał z krzesła, podchodząc nieco bliżej. – Odebrali ci wszystko. Karierę, zdrowie, dziewczynę…
− Nie, Wacky, to TY odebrałeś mi wszystko. − Luke poruszył się niespokojnie. – Mącisz mi w głowie nawet teraz. Nie mam nawet gwarancji, że jesteś prawdziwy i że to wszystko nie dzieje się w mojej głowie. Cokolwiek to jest, czym mnie faszerujesz, wiem, że zabiję, żeby to dostać. Nawet jeśli miałbym zabić ciebie. To akurat zrobiłbym z przyjemnością.
− Będziesz miał okazję zabić i liczę, że tym razem to zrobisz. Twoje walki w ostatnim czasie nie były zbyt spektakularne, ale wreszcie będziesz miał okazję się wykazać. – Joaquin rzucił mu pod nogi jakąś fotografię. – Zetki wystawią w kolejnej walce swojego człowieka. Goliata. Nadal uważasz, że nie chcą cię zabić?
Luke przyjrzał się fotografii z wojska byłego marines. Facet był wyższy o dwie głowy od niego, zbudowany tak, że mógł pewnie brać udział w zawodach strongmenów. Nie miał z nim najmniejszych szans.
− Mamy wspólnego wroga, Luke. Są nim Los Zetas. Zapomnij więc o swoim morderczym planie załatwienia mnie i skup się na tym, żeby jutro przeżyć. Dante opłakuje biednego Ponchito, więc nie będzie w stanie ci pomóc. Jesteś skazany na siebie. – Po tych słowach wyciągnął z kieszeni strzykawkę. Na jej widok Luke aż zadrżał i instynktownie potarł przedramię. – Bądź grzeczny, a jutro dostaniesz coś ekstra.
Hernandez nie mógł myśleć trzeźwo. Zmusił się całą silą woli, by nie wyrwać strzykawki z dłoni Joaquina. Wiedział, że nie może się rozpraszać, że będzie potrzebował narkotyku jutro. Tym razem nie po to, by zaspokoić głód albo przeżyć. Tym razem po to, by zabić.

***

Ceremonia odbyła się w gronie najbliższych, tak jak sobie wymarzyli. Znajomy urzędnik z Monterrey, przybył specjalnie do Pueblo de Luz, by udzielić ślubu młodym. Gilberto Jimenez osobiście po niego pojechał i miał go odwieźć po zakończonym obrządku. Basty trochę się nabijał, kiedy nazywali go panem młodym, w końcu miał już trzydzieści osiem lat, ale był szczęśliwy, a to najważniejsze. Sakramentalne „tak” powiedzieli sobie w zaciszu malowniczego zagajnika Delgadów. Pierwotnie chcieli to zrobić w El Tesoro, ale ostatnio roiło się tam od turystów, więc postawili na prostotę. Wszyscy śmiali się wniebogłosy, kiedy pies Syriusz zaczął się skradać środkiem alejki. Ella wpadła bowiem na pomysł, że to on poda obrączki. Ona i Alice miały niezły ubaw, stojąc z boku w swoich jasnych sukienkach i koszyczkach do sypania kwiatów. Oczywiście nikomu nie powiedziały o swoim pomyśle. Sebastian niemal popłakał się ze śmiechu, a Leticia ubrudziła śnieżnobiałą prostą sukienkę, kiedy z wrażenia omal nie wpadła w krzaki.
− Dobrze, już dobrze, koniec tego dobrego – uciął śmiechy Ivan Molina, który był drużbą pana młodego. Ton głosu jak zwykle miał surowy, ale oczy mu się śmiały. Był to w końcu wesoły dzień dla nich wszystkich.
− Ale miał minę! – Dziewczynki jeszcze długo nie mogły dojść do siebie, chichocząc pod nosem.
Emily i Fabricio, którzy zostali zaproszeni na ceremonię razem ze swoją córką, zajęli miejsca nieco z tyłu. Fabricio zdawał się całkiem nieźle tolerować obecność Santosa, którego para młoda poprosiła o zrobienie zdjęć. Leticia zakolegowała się z nim w szkole i zgodził się zrobić im przysługę. Felix przytargał ze sobą gitarę i zamiast zwykłego marsza weselnego, zagrał żywy kawałek, ciesząc się szczęściem swojego ojca, który tego dnia aż promieniał. Valentina Vidal dostała zaproszenie i był wniebowzięta, że może okazać swoje wsparcie byłemu szwagrowi. Zaśpiewała do muzyki Felixa, a wszyscy klaskali do rytmu, chwaląc jej głos. Ofelia Ibarra ocierała kąciki oczu chusteczką, przez co syn nieustannie jej dogryzał, bo nie była kobietą, która łatwo się wzrusza. Nawet Silvia Olmedo nie mogła powiedzieć nic złego pod adresem swoich znajomych. Basty był dobrym człowiekiem i starym przyjacielem. Otrzymała więc zaproszenie z całą rodziną. Fabian Guzman wydawał się być jednak nieobecny i kilkakrotnie w trakcie ceremonii musiał wyjść, by odebrać telefon.
− Studentki dobijają się w weekendy? – rzucił w jego stronę Jordan, kiedy ojciec po raz kolejny wrócił po odebraniu telefonu i przepchnął się do ich rzędu.
− Nie bądź niemądry. Nie psuj tego dnia. – Fabian kiwnął na powitanie ręką w stronę Gilberta i Normy, którzy siedzieli nieco bliżej państwa młodych.
Jordi mruknął coś na kształt „nie do wiary”, po czym opuścił ceremonię, nie oglądając się za siebie.
− Nela, siedź. Niech idzie – rzuciła Silvia w stronę córki, która już podnosiła się, by pójść za bratem. – Nie rób scen.
Jimena Bustamante również pojawiła się w towarzystwie swojej córki. Było to pierwsze wyjście z domu Olivii po „incydencie”, jak mówiła o jej próbie samobójczej pani burmistrz. Nikt oprócz Marcusa i gosposi nie wiedział o tym, co próbowała zrobić nastolatka i tak miało pozostać. Olivia wyglądała dużo lepiej, choć nadal była podminowana. Chciała jednak okazać wsparcie Basty’emu, który zawsze był dla niej dobry, więc zdecydowała się wyjść tego dnia z łóżka. Kiedy jednak zjawiła się na miejscu, pożałowała swojej decyzji.
Marcus, który nie odstępował jej ani na krok, musiał ją przytrzymać, bo zachwiała się w miejscu, kiedy zobaczyła, kogo Leticia Aguirre zaprosiła na ślub. Oliver Bruni stał z tyłu i gawędził z Carlosem Jimenezem zupełnie nieświadomy jej obecności. Delgado miał ochotę mu przyłożyć, ale nie miał pojęcia, jak wytłumaczyłby wszystkim, dlaczego psuje ceremonię. Nie mógł zrozumieć, jak jego brat może nie widzieć fałszu bijącego od tego człowieka. A może tylko on to widział, bo już się na nim poznał. Jimena powędrowała za ich wzrokiem i również dostrzegła Bruni’ego. Nie wyglądała na zadowoloną, choć oczywiście z zupełnie innych powodów.
− Ja chyba wrócę do domu – mruknęła Olivia, bardziej w stronę Marcusa niż matki, patrząc na niego błagalnym wzrokiem, by pozwolił jej wrócić.
− Tak, idź. Lepiej będzie, jak ludzie nie będą was oglądać w tym samym miejscu – zgodziła się Jimena, mając na myśli swoją córkę i trenera, którego oskarżyła o napaść na tle seksualnym. Gdyby tylko znała prawdę, pewnie inaczej by na to patrzyła. – Marcus, odwieziesz ją?
− Nie ma mowy, sama trafię. Marcus nie może przegapić ślubu Basty’ego – oburzyła się Olivia, nie chcąc robić nikomu kłopotu.
− To żaden problem. – Delgado nie zamierzał puścić jej samej.
− Nie będę niczego próbować. Obiecuję – wyszeptała cicho blondynka. Marcus bardzo chciałby powiedzieć, że jej wierzy, ale wolał dmuchać na zimne. Nawet ucieszył się, kiedy Jimena wręczyła mu kluczyki do swojego auta i skupiła się na ceremonii zaślubin swojego znajomego. Sam również nie miał ochoty przebywać w tym samym miejscu co Oliver. Nie po tym, czego się o nim dowiedział. Poza tym Basty i Leticia pewnie nawet nie zauważą, że go nie ma. Zbyt byli szczęśliwi i zapatrzeni w siebie oraz zasłuchani w muzykę Felixa i Valentiny.
Przyjęcie weselne odbywało się w Grze Anioła i wszyscy goście mieli się tam udać najpierw. Państwo młodzi zostali jeszcze na małej sesji zdjęciowej w zagajniku. Najpierw zdjęcia z dziećmi Basty’ego, a potem sami. Mieli dojechać do reszty, kiedy skończą.
− To był najładniejszy ślub na jakim byłam – stwierdziła z całym przekonaniem Ella, głaszcząc Syriusza za uszami, kiedy razem z Ivanem, Felixem i Valentiną jechali do restauracji. – Prawda, że Syriuszek był bezkonkurencyjny? Kto był dzisiaj najjaśniejszą gwiazdą? Oczywiście Syriusz! Imię zobowiązuje. – Wtuliła twarz w czarne futro, a pies zamerdał ogonem zadowolony.
Felix parsknął śmiechem. To psisko było szczurem laboratoryjnym Templariuszy, a teraz świata nie widziało poza jego młodszą siostrą.
− Szkoda, że mama nie mogła tam być – wyrwało się Elli, co spowodowało, że Felix syknął głośno. Trzynastolatka spanikowanym wzrokiem poszukała pomocy u ciotki. Valentina poprosiła Ivana, by zgłośnił radio, by zmienić niewygodny temat Anity Vidal. W wiadomościach zapowiadali deszcz w Dolinie.
− Dobrze, że wesele nie będzie pod gołym niebem – skwitował Molina, ciesząc się, że postawili na wygodę w restauracji. Nie cierpiał takich sztywnych imprez, więc dobrze, że Basty i Leticia postawili na prostotę.
Tymczasem goście powoli już się zjeżdżali. Nie musieli zostawać na zdjęciach rodzinnych, więc mogli szybciej pojawić się na miejscu. Javier był nad wyraz poważny i wydawał się lekko wytrącony z równowagi. Nie tak wyobrażał sobie wesele zastępcy szeryfa, ale spotkanie z Lucasem odebrało mu zwykłą pewność siebie. Jeszcze zanim przyjechali wszyscy goście, zdał sobie sprawę, że zapomniał odebrać ciasta z cukierni Camila.
− Mamy problem. Czy ktoś z państwa mógłby pojechać do kawiarni „U Camila”? Brakuje nam jednego z ciast. – Pluł sobie w brodę, że nie dopilnował wszystkiego sam, tylko zostawił to mniej rozgarniętym pracownikom.
Silvia uniosła w górę swój kieliszek szampana, dając mu do zrozumienia, że ona tego dnia nie wsiada za kierownicę. Skrzywił się, bo miał w pamięci jej ostatni obelżywy artykuł pod adresem jego żony, ale postanowił zachować się profesjonalnie i nie skomentował tego. Wzrokiem szukał Fabiana Guzmana albo choćby jego syna, który był co prawda wrzodem na tyłku, ale chyba potrafił prowadzić. Nigdzie jednak ich nie było widać.
− Ja mogę pójść – zaproponowała nieśmiało Marianela, widząc, że nie ma nikogo dorosłego.
− Jesteś pewna? To kawałek drogi. – Javier nie był przekonany. Nela, choć nie była filigranowej budowy, wyglądała jakby mógł ją porwać najlżejszy powiew wiatru.
− Piętnaście minut spacerem. Wrócę szybko – obiecała, zakładając z powrotem swój biały sweter, który dopiero co zdjęła po przyjściu do restauracji. – Deser i tak podasz później, prawda?
Magik przyznał jej rację. Pomyślał, że w gruncie rzeczy wyświadcza jej przysługę – siedziała bowiem sama jak palec przy stole, podczas gdy jej matka sączyła szampana i przeglądała maile na swoim służbowym telefonie, a reszta jej rodziny gdzieś zniknęła. Pozostałych gości oraz pary młodej nadal nie było. Pozwolił jej więc pójść po ciasto samej, dając szczegółowe instrukcje. Jakiś czas później restauracja zaczęła powoli się zapełniać. Niektórzy przyjechali, by złożyć młodej parze gratulacje i zaraz potem uciekali. Javiera zdziwił nieco widok doktora Osvaldo Fernandeza, który wyglądał, jakby przyjechał prosto z pracy.
− Doktorze, napije się pan? – zaproponował drinka, ale Osvaldo pokręcił głową.
− Przyjechałem tylko pogratulować Sebastianowi. – Ordynator kliniki Valle de Sombras rozejrzał się po wnętrzu restauracji. – Państwa młodych jeszcze nie ma?
− Zatrzymała ich sesja zdjęciowa – wytłumaczył Javier, proponując mężczyźnie, by zaczekał na znajomych.
Tymczasem Jordi pojawił się na przyjęciu modnie spóźniony. Ale czy można było mówić o spóźnieniu, jeśli gości honorowych jeszcze nie było? Wzrokiem próbował znaleźć siostrę, wiedząc, że imprezy towarzyskie były dla niej torturą. Dla niego zresztą też, bo nie cierpiał konwenansów, ale jakoś umiał nawiązywać kontakty. Nela była totalnie aspołeczną osóbką, która dobrze się czuła chyba tylko w towarzystwie brata. Nigdzie jej jednak nie znalazł, za to matkę wypatrzył przy barze. Wolał do niej nie podchodzić. Pożarli się dziś rano o buty do garnituru, dzień jak co dzień w domu Guzmanów. Zainteresowała go jednak obecność doktora Fernandeza, który rozmawiał z boku z druhną Leticii. Rozpoznał w niej kobietę z opieki społecznej, Karinę de la Torre, która była kuratorką Lidii. Zmarszczył brwi, przyglądając się Osvaldowi, który był tą rozmową wyraźnie speszony.
− Nawet o tym nie myśl. – Usłyszał za sobą głos ojca, który pojawił się znikąd. Fabian właśnie chował telefon komórkowy do wewnętrznej kieszeni marynarki. – Nie prowokuj Osvalda i nie rozpowiadaj żadnych plotek.
− Pomyliłeś mnie chyba z własną żoną. – Jordi odwrócił wzrok, czując niechęć do ojca po jego ostatnim zachowaniu. Nie dość, że nie słuchał go w sprawie mostu na rzece San Juan i nie chciał zainterweniować, mimo że syn kilkakrotnie zwracał mu uwagę na niezbyt stabilną konstrukcję, to jeszcze nawet w taki dzień nie mógł powstrzymać się od odbierania telefonów z pracy albo od kochanek, Jordi sam już nie był pewny. – Niczego nie rozpowiadam. Możesz spać spokojnie.
− Co masz na myśli? – Fabian powędrował za wzrokiem syna i sam przypatrywał się, jak jego kolega ze szkolnej ławki rozmawia z kuratorką z opieki społecznej.
− Twoje sekrety są bezpieczne. Cokolwiek ma na ciebie Osvaldo, ty masz na niego coś równie mocnego. Mam rację?
− Jordan, obiecałeś.
− Wyluzuj. Trzymam gębę na kłódkę. – Nastolatek udał, że zakluczył sobie usta niewidzialnym kluczykiem, po czym go wyrzucił i zostawił ojca samego. Wzrokiem odnalazł Javiera, który uwijał się przy stolikach, wydając dyspozycje swoim pracownikom. – Hej, wiesz, gdzie jest moja siostra? – zapytał go, nie mogąc nigdzie znaleźć Marianeli.
− Tak, poszła odebrać ciasto do kawiarni Camila. Powinna niedługo wrócić – wyjaśnił, a Jordan westchnął.
− Poszła sama? – Nastolatek przymknął oczy, jakby załamywał już nad tym ręce. Nela miała zerową orientację w terenie, była w stanie zgubić się w drodze do sklepu spożywczego. − Pójdę po nią.
− Zaraz wróci – powtórzył Magik, ale Jordana już nie było. Nie miał ochoty przebywać w tym miejscu dłużej niż musiał. Ojciec dostatecznie go dziś zirytował, a matki wolał nie oglądać.

***

Odwiózł Olivię do domu i odprowadził pod drzwi jej sypialni. Upewnił się, że niczego nie będzie próbowała, mimo że zapewniła go o porzuceniu myśli samobójczych. Włączyła jakiś serial i zaczynała już przysypiać, więc mógł wrócić na przyjęcie weselne, które pewnie jeszcze i tak na dobre się nie rozpoczęło. Auto Jimeny było bezszelestne, przez co czuł się nieco niekomfortowo. Czerwony jeep, którego podarował mu Carlos był hałaśliwy i rzucał się w oczy. Czarne BMW pani burmistrz miało klasę i było idealne na podchody. Żałował, że nie miał go ze sobą, kiedy wybrał się do Nuevo Laredo. Pewnie udałoby mu się dowiedzieć dużo więcej, choć ten wypad i tak okazał się dość owocny.
Może dlatego, że o tym pomyślał, a może po prostu miał nosa do takich spraw, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zza rogu ulicy wyjechał czarny lśniący pick-up należący do Olivera Bruni. Marcus instynktownie schylił się na siedzeniu, choć nie było możliwości, by kierowca go zauważył. Miał zamiar skręcić w stronę Gry Anioła, ale kiedy zobaczył auto trenera, nie było mowy, by zrezygnował z takiej okazji. Ostrożnie skręcił w lewo, mijając zakręt prowadzący do restauracji i śledząc pick-upa z ukrycia. Nie miał pojęcia, co Oliver knuł i dlaczego nie udał się na przyjęcie weselne pomimo zaproszenia przez Leticię, z którą zdążył się zakolegować w szkole, ale miał zamiar to sprawdzić.
Nie bardzo go zdziwiło, że samochód wjechał do lasu na szosę, która, jak dobrze wiedział, mogła ich doprowadzić tylko w jedno miejsce – do dziupli Templariuszy, którą jakiś czas temu kartel opuścił. Dlaczego wybrał akurat to miejsce? Marcus nie miał pojęcia. Trzymał się na uboczu. Zaparkował w gąszczu drzew i dalszą trasę pokonał pieszo, skradając się bezszelestnie, bo znał ten las jak własną kieszeń. Bardzo się zdziwił, kiedy zamiast Olivera zauważył jego amerykańskiego przyjaciela. Blondyn wysiadł z auta, rozejrzał się po okolicy, jakby upewniał się, że nikt go nie śledzi, po czym wszedł do starego magazynu. Był sam.
Delgado ruszył za nim, zupełnie się nad tym nie zastanawiając. Dokonawszy oględzin auta i upewniwszy się, że Jason rzeczywiście przyjechał sam, stanął przed wejściem i dopiero wtedy coś go tknęło. Jakieś uczucie niepokoju, jakby niewidzialna ręka chwytała go za kark i powstrzymywał przed przestąpieniem progu.

− Nie idź tam.
− Proszę mnie puścić, chcę wyjść z namiotu.
− Nie wchodź tam.
− Dokąd mam nie wchodzić? Ja chcę WYJŚĆ.
− Jeśli pójdziesz, nie będzie odwrotu.
− O czym pani mówi?
− Po prostu nie idź. Nie wygrasz z tym. Nie uda ci się.


Przywołał w pamięci słowa Cyganki, która kiedyś ostrzegała go przed nieznanym, ale zbagatelizował jej przepowiednię. Czy mogła mieć na myśli to miejsce? Bzdura. Prawdziwi wróżbici nie istnieli. Nie wierzył w to. Poczuł się poirytowany samą myślą, że to rozważa. Nabrał powietrza w płuca i wszedł do środka, starając się nie hałasować. Eleganckie buty od garnituru lubiły postukiwać cicho, szczególnie w takim miejscu. Każdy krok mógł go zdradzić, odbijając się od betonowych ścian. Jeżeli jednak nauczył się czegoś od Joaquina Villanuevy, to właśnie tego jak stawiać kroki, by nie zostać usłyszanym. Jason był w piwnicy, tam gdzie kiedyś Templariusze przetrzymywali Lucasa.
− Chcę tylko porozmawiać. – Głos Jasona brzmiał jasno i wyraźnie. Mówił po angielsku. Nie zdawał sobie sprawy, że jest podsłuchiwany.
Marcus zmarszczył brwi, zatrzymując się za rogiem u szczytu schodów do piwnicy. Czy to możliwe, że Jason spotkał się tutaj z kimś? Kim był jego rozmówca? Skoro mówili po angielsku, wydawałoby się, że może to być tylko Oliver.
− Obiecałeś. – Tym razem dało się słyszeć nutę oburzenia, może nawet złości i zawodu. – Obiecałeś, że będę mógł się pożegnać. Wytłumaczyć.
Delgado nie usłyszał odpowiedzi, wywnioskował zatem, że Jason rozmawia z kimś przez telefon.
− Idź do diabła! – warknął w słuchawkę Amerykanin, po czym dało się słyszeć hałas. Musiał ze złości kopnąć krzesło, które przewróciło się, robiąc raban.
− Kłopoty w raju? – wymsknęło się Marcusowi, który dłużej nie mógł się powstrzymać.
Jason miał niebywały refleks. Sięgnął po broń, którą miał za pasem, szybciej niż Delgado zdążył zarejestrować, co się dzieje. Strzelił, a kula trafiła w ścianę tuż nad głową Marcusa, który zdążył się uchylić w ostatniej chwili. Niestety pech chciał, że ześlizgnął się ze schodów i wpadł prosto do piwnicy w łapy Amerykanina.
− To ty? – Jason wyglądał na autentycznie zdumionego. Rozpoznał w nastolatku producenta filmowego, którego poznał w kawiarni w Nuevo Laredo. Przez chwilę na jego twarzy panowała konsernacja, która powoli ustępowała miejsca zrozumieniu.
Marcus wykorzystał jego dezorientację i udało mu się go powalić na ziemię, wytrącając z ręki broń. Szamotali się przez dłuższy czas i chociaż Marcus był dość silny, jasne było, że nie ma szans z tym człowiekiem, który zapewne był wytrenowany do walki wręcz.
− Kim jesteś? – wysyczał mu do ucha Jason, przytrzymując go kolanem przy ziemi. Marcus czuł chłód betonowej posadzki na policzku.
− Człowiekiem, który wsadzi cię za kratki – odparł, jedną rękę wyswobadzając z uścisku i wymierzając napastnikowi cios łokciem.
Trafił Jasona w nos i to na chwilę go zamroczyło, ale nie na długo. Chwilę później znów się szamotali.
− Czego chcesz? Kto cię przysłał? Dla kogo pracujesz? – Amerykanin miał spanikowany głos. Nie spodziewał się, że był śledzony, wyglądał na kompletnie wytrąconego z równowagi. – Kto wie, że tu jesteś?
Marcus odczuł ogromną ochotę, by się roześmiać. Sytuacja była parszywa, ale chyba Jason nie sądził, że Delgado odpowie mu na takie pytania? Mówił cały czas po angielsku, rzeczywiście nie nauczył się hiszpańskiego, w przeciwieństwie do swojego kumpla Olivera. Marcus walczył dzielnie. Uruchomił wszystkie swoje pokłady instynktu przetrwania, przypomniał sobie wszystko, czego nauczyli go kiedyś Gilberto i Carlos. W prawdziwej walce na niewiele to się jednak zdało. Czuł, że przegrywa. Taka była kolej rzeczy.
Jason trzymał go od tyłu, zaciskając przedramię na jego gardle, drugą ręką przytrzymując mu głowę, by nie mógł się wyswobodzić. Dusił się i czuł, że do koniec. Kątem oka dostrzegł broń, która wypadła napastnikowi w trakcie szamotaniny, ale była za daleko, by mógł ją dosięgnąć.
− Wierz lub nie, naprawdę mi przykro – wyszeptał mu do ucha Amerykanin, wkładając całą swoją siłę, by powstrzymać Marcusa.
− Ile ci zapłacili? – wydarło się z jego gardła ostatnie pytanie. Nie poddawał się, choć czuł, że słabnie, a przed oczami zaczął już widzieć mroczki.
− Co? – Blondyn był kompletnie wytrącony z równowagi tym pytaniem.
− Ile ci zapłacili za sprzedanie Lucasa?
Ręce Jasona zadrżały i uścisk zelżał. Ułamek sekundy trwało rozproszenie blondyna – ale wystarczyło, by Marcus mogł się uwolnić. Kiedy Amerykanin zrozumiał swój błąd, obaj rzucili się po broń.
Dało się słyszeć głuchy strzał. A potem kolejny. I jeszcze jeden. Obaj padli na ziemię i nastała cisza.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5847
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:36:58 08-06-23    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 122
JORDI/GILBERTO/JOAQUIN/LUCAS/MARCUS/HUGO/FELIX/OSVALDO


Deszcz zaczynał padać coraz mocniej. Jordan szedł szybkim krokiem w stronę Valle de Sombras, nie przejmując się, że drogi garnitur zamoknie. Nigdy nie dbał o takie rzeczy. Krawat drapał niemiłosiernie, więc poluzował go, szarpiąc ze złością. Siostra nie odbierała telefonu, co było do niej niepodobne. Pewnie w ogóle zapomniała go ze sobą zabrać. Miał ochotę pójść okrężną drogą, ale wiedział, że most był najszybszą trasą. Postanowił więc przęłknąć dumę, sądząc, że jeśli Nela wraca już z ciastem z cukierni, pewnie i ona wybierze najkrótszy dystans. To, co zobaczył, sprawiło jednak, że serce niemal wyskoczyło mu z piersi.
Tam, gdzie jeszcze wczoraj biegał z Marcusem, nie było już nowiutkiego mostu, a zamiast tego rozpętało się prawdziwe piekło. Deszcz zacinał coraz mocniej, a osuwisko ziemne w miejscu, gdzie zaczynał się most przypominało teraz istną błotną zjeżdżalnię z torem przeszkód w postaci tony gruzu i części samochodowych. Jordi poczuł, że kręci mu się w głowie, nie miał czasu się zastanawiać. Dobiegł na bezpieczną odległość, szacując straty. Było późne sobotnie popołudnie, pogoda nie sprzyjała przejażdżkom, nikt nie wybrałby tej drogi. Próbował w ten sposób przekonać samego siebie. Ale wtedy w oddali usłyszał wołanie o pomoc. Nie wiedział, czy to jego wyobrażnia płata mu figle, czy sam to sobie wmawiał, ale był pewien, że to głos jego siostry. Nawet jeśli był przytłumiony od wiatru.
− Nela? Nela! Gdzie jesteś? – krzyknął rozpaczliwie, wyciągając z kieszeni telefon drżącymi dłońmi. Ktoś przecież musiał wezwać pomoc. Dlaczego nie roiło się tutaj od służb?
Ręce miał skostniałe, nie od wiatru czy deszczu, ale od świadomości, że jego siostrzyczka mogła właśnie leżeć pod toną gruzu. Jednak dopiero, kiedy zobaczył, że nie ma zasięgu, poczuł, że opada z sił. Nie miał czasu myśleć. W oddali wypatrzył kawałki mostu spływające w dół rzeki razem z prądem. Nie dalej jak wczoraj mówił Marcusowi, że prąd jest wyjątkowo silny. Nikt by tego nie przeżył.
− Nela! – krzyknął, nie mogąc przyjąć do wiadomości, że coś mogło się stać jego siostrze.
− Tutaj! Pomocy! – krzyknął dziewczęcy przestraszony głos, a on odczuł ulgę. Z daleka w strugach deszczu wypatrzył białą plamę – sweter Neli, który miała na sobie tego dnia. Był co prawda ubrudzony od błota, ale nadal rzucał się w oczy.
Ocenił swoje szanse, nie miał innego wyjścia. Ześlizgnął się po stromym błotnistym zboczu i z gracją wylądował na dole, dziękując Bogu, w którego nawet nie wierzył, że Nela uniknęła zetknięcia ze śmiercionośnym nurtem.
− Jesteś cała? – zapytał, dopadając do siostry, która wyglądała jak sto nieszczęść. Brudna i zapłakana, z potarganymi włosami, okulary miała połamane, zresztą w tym deszczu i tak by nic nie widziała.
− Moja noga – jęknęła, wskazując na swoją prawą kończynę dolną. Nie miała jednego buta, ale nie o to jej chodziło.
Gdyby nie była jego siostrą, pewnie wzdrygnąłby się z obrzydzenia, ale nie mógł pozwolić, by była jeszcze bardziej wystraszona. Syknął, domyślając się, że to złamanie otwarte kości piszczelowej. Spod prowizorycznego opatrunku sączyła się krew.
− Kto się opatrzył? – zapytał, w duchu dziękując, że nie będzie musiał tego robić sam. Potrafił, ale co innego było opatrywać rany obcych ludzi, a co innego własnej siostry, której dobro było dla niego najważniejsze.
− Gilberto – wyjąkała, krzywiąc się i odwracając wzrok, jakby mdliło ją na sam widok opatrunku. – Jechał akurat odwieźć urzędnika, który udzielał ślubu. A wtedy... – Nie mogła już nic więcej powiedzieć, bo totalnie się rozpłakała.
Jej brat mógł sobie tylko wyobrazić, jaka była to dla niej trauma. Mogło się to wydawać dziwne, ale miała niewiarygodnie dużo szczęścia, że skończyło się tylko na złamanej nodze i stłuczonych okularach. Gilberto wiedział, co robi – widać było, że odsunął Nelę na bezpieczną odległość, by ewentualne resztki walącego się mostu nie wyrządziły jej więcej szkód. Nie był jednak w stanie wydostać jej z doliny, którą płynęła rzeka – zbocze było zbyt strome i błotniste. Po drugiej stronie rzeki Jordi dostrzegł jakiś ruch. Osłaniajac oczy od wiatru i deszczu, wbił wzrok w dal, próbując odszukać wysoką sylwetkę pułkownika, ale nie udało mu się to.
− Masz telefon? – zapytał siostrę, a ona zaczęła gorączkowo przeszukiwać kieszenie swetra. Pokręciła głową i wybuchła szlochem. Musiał wypaść w trakcie wypadku. – W porządku, nic ci nie będzie. Ale musimy wezwać pomoc. Ktoś na pewno już to zgłosił. Musimy poczekać na straż pożarną i pomoc przybrzeżną. Niektórzy mogli pewnie utknąć w dole rzeki.
Kiedy to powiedział, poczuł skurcz w żołądku na myśl, że Gilberta mogła zmyć woda. Może Cyganka miała rację. Był przeklęty. Po co gadał te głupoty o prądzie, kiedy wczoraj tędy przebiegali?
− Halo! Jest tu ktoś? – Ich uszom dobiegł kobiecy krzyk.
Zza przęsła mostu, a raczej zza tego, co z niego pozostało, wyłoniła się kulejąca starsza mieszkanka Valle de Sombras. Na głowie miała ranę, wyglądało na to, że upadła pod wpływem wstrząsu i stoczyła się na sam dół. Nie wydawało się jednak, że ma więcej obrażeń. Jordi pomógł jej usiąść obok Neli, wybierając kawałek gruntu, który był stabilny. Dokonał oględzin kobiety, sprawdzając latarką w telefonie, czy jej źrenice dobrze reagują na światło.
− Nie wygląda, żeby miała pani wstrząs mózgu, ale w szpitalu przebadają panią gruntownie – powiedział, nie przestając rozglądać się za Gilbertem. – Ma pani nudności? Zawroty głowy?
− Nie, chyba nie – wyjąkała Rosa Paz, która akurat wracała z zakupów z Pueblo de Luz, kiedy runął most zbudowany na polecenie jej szefa.
Nie miała kłopotów z mową ani migreny, a to był dobry znak. Czas był bezcenny w takich sytuacjach jak ta, w której się znaleźli, i Jordi czuł, że mógłby bardziej się przydać po drugiej stronie rzeki.
− Zostanie pani z moją siostrą? Muszę sprawdzić, co z resztą. – Jordi wskazał na drugi brzeg, gdzie straty były dużo bardziej dotkliwe, a osuwisko w każdej chwili mogło się pogłębić, przygniatając ewentualne ofiary. – Ma pani telefon?
Rosa pomacała swoją saszetkę na dokumenty, którą nosiła przy pasie i wyciagnęła staromodną komórkę z klapką.
− Świetnie. Proszę zadzwonić po straż pożarną, oni będą wiedzieli, co dalej. Nie próbujcie same się wydostać, to niebezpieczne. – Jordi poinstruował je, co mają robić, każąc im zbliżyć się do siebie, by osłonić się od wiatru i strumieni deszczu.
− Gdzie ty idziesz, Jordi? To niebezpieczne. Nie zostawiaj mnie. – Nela pisnęła, trzęsąc się z zimna. – A jak coś ci się stanie?
Nie miał serca jej zostawiać, ale ona była cała i jej życiu nic nie zagrażało. Nie była zresztą sama. Byłoby strasznie samolubne z jego strony zostać z siostrą, kiedy mógł wykorzystać swoją wiedzę i umiejętności i pomóc w ewakuacji, dopóki nie przyjedzie fachowa pomoc.
− Nic mi nie będzie – powiedział, po czym zdjął z siebie przemoczoną marynarkę i nakazał im przytrzymać ją nad głowami jak parasol. Niewiele to dało, ale zawsze to jakaś minimalna osłona. Pogładził siostrę po włosach i uśmiechnął się do niej, próbując dodać otuchy. – Muszę znaleźć Gilberta. Marcus mi nie daruje, jak tego nie zrobię. A ja nie chcę się mu narażać, rozumiesz?
Była to głupia wymówka i zupełnie nieprawdziwa, ale Marianela pokiwała głową, by dać mu znać, że rozumie. Obok niej Rosa Paz właśnie próbowała dodzwonić się na pogotowie. Woda w rzece wezbrała i sytuacja wyglądała naprawdę niebezpiecznie. Wielkie betonowe bloki płynęły z nurtem niczym gigantyczne szare kry lodowe. Wyszukał najwęższe przejście, wiedząc, że to i tak strzał na ślepo. Spod ziemi wystawały sporej długości korzenie, dzięki którym mógł się asekurować i jakimś cudem udało mu się pokonać drogę na drugą stronę. Dopiero wtedy zobaczył, że działy się tutaj dantejskie sceny.
− Gil! – krzyknął, zauważając siwiejącego mężczyznę w odświętnym mundurze wojskowym przy jednym z wraków samochodowych. – Nic ci nie jest? Co tu się do cholery stało?
− Jordan, co ty tu robisz? Ty głupi chłopaku, po co tu złaziłeś? – Jimenez skarcił go głosem, ale jednocześnie zamknął go w szczelnym uścisku, ciesząc się, że nic mu nie jest. – Byłeś na moście?
− Nie, przyszedłem po Nelę, długo nie wracała. Kiedy tu dotarłem, most był już w tym stanie. Cholerny Barosso! – dodał, próbując przekrzyczeć wiatr. – Jakaś kobieta już zadzwoniła po pomoc, ale nie wiem, czy uda im się dojechać szybko w takich warunkach. Ile jest ofiar?
− Osiem. W większości to drobne urazy, skręcenia i złamania, ale mamy też poważny wstrząs mózgu i prawdopodobny uraz kręgosłupa. Opatrzyłem Nelę, nic jej nie będzie – dodał, kładąc rękę na ramieniu młodego Guzmana.
− Wiem, widziałem się z nią. Jest przerażona. Jak to się mogło stać? – Jordi mrugał zawzięcie powiekami, bo woda zalewała mu oczy. Biała koszula od garnituru przykleiła mu się do ciała, a niewygodnego krawata już nawet nie czuł.
− To nie jest teraz ważne. Musimy wydostać tych ludzi jak najdalej. Widzisz tę skarpę? – Gilberto wskazał na zbocze, na którym najprawdopodobniej zaczęła się ta cała katastrofa. – Może runąć w każdej chwili. Pogoda nie pomaga. Dasz radę wejść do góry i pomóc ich wyciągać? Tutaj jest dobre miejsce. – Jimenez wskazał na mniej stromą część doliny, gdzie drzewa pochylały się w taki sposób, że tworzyły naturalny parasol. Ziemia nie była w tym miejscu aż tak śliska.
− Mogę użyć korzeni – zaproponował Jordi, bo ta technika już raz się sprawdziła.
− Zuch chłopak. – Gilberto go pochwalił.
Jedna ofiara uwięziona była w aucie do góry nogami. Gilberto postanowił, że z nią zostanie do czasu przyjazdu pomocy. Nie mogli jej ruszać ze względu na możliwe uszkodzenia kręgosłupa.
− Może ja... – zaproponował Jordi, czując że Gilberto bardziej nadawał się na lidera misji ratunkowej.
− Nie, Jordan, ty jesteś młodszy i sprawniejszy. Wspinałeś się przecież po skałkach, prawda? A kto połamał nam drzewa w sadzie Delgadów? Zawsze wspinałeś się najwyżej. – Sytuacja była parszywa, ale Gilberto zdobył się na szeroki uśmiech, dając chłopakowi znać, że w niego wierzy. Poklepał go po mokrych plecach, czemu towarzyszyło pacnięcie, jakby ktoś wyciągał but z błota. – Będę cię asekurował.
Jordi pokiwał głową, nie będąc pewnym, czy Gilberto byłby w stanie usłyszeć jego odpowiedź w tym wietrze. W jednym z wraków samochodów znaleźli linę, która idealnie nadawała się do tego zadania. Jordan wdrapał się na zbocze i przywiązał ją do najbardziej solidnie wyglądającego pnia drzewa, po czym puścił ją na doł, by ofiary zawalenia mostu mogły się wspiąć. Gilberto ubezpieczał ich od tyłu. Większość osób nie miała większych obrażeń − kilka skręconych kostek i przebity przez gałąź bębenek. Na szczęście obyło się bez większych szkód. Jedynie uwięziony we wraku mężczyzna mógł być sparaliżowany na całe życie.
Ludzie, którym udało się wyjść na górę płakali i ściskali się, mimo że nie znali swoich towarzyszy. Odczuli ulgę, że udało im się wyjść z tego cało. Ku zaskoczeniu Jordana jakaś kobieta w wieku jego matki przytuliła go, płacząc rzewnie i dziękując za uratowanie życia. On jednak wciąż z niepokojem obserwował Gilberta, który dotrzymywał towarzystwa swojemu znajomemu na dole. Nie mogli cieszyć się przedwcześnie. Młody Guzman zbyt dobrze wiedział, że los potrafił spłatać niejednego figla.
Nie pomylił się. Potężne oberwanie chmury spowodowało taką ulewę, że już nic nie było widać. Usłyszeli tylko głuchy plusk, kiedy zbocze osunęło się całkowicie. Resztki felernego mostu wraz z tonami ziemi wpadły do wody, która zabrała je w sobie tylko znanym kierunku. Jordi otarł oczy mokrym rękawem, wypatrując Gilberta, który zniknął wraz z nimi.

***

− To zabrnęło za daleko.
− Czy ktoś pytał cię o zdanie?
− I tak to powiem: to już przekracza wszelkie wyobrażenia.
− Zamknij się i przynieś mu wody.
− Wody? Przyniosę mu wódki. Nie sądziłem, że kiedyś to powiem, ale... zasłużył.
Słyszał głosy Joaquina i Lala jakby z daleka. Miał wrażenie jakby znalazł się pod wodą. To dziwne, bo niespecjalnie lubił pływać. O wiele lepiej czuł się w sportach lądowych. Ale teraz to dziwne uczucie dawało mu komfort. Jakby przestał cokolwiek odczuwać i dał się ponieść z prądem.
Dopiero metaliczny posmak w ustach go otrzeźwił. Był przyzwyczajony do tego zapachu i smaku. Nie raz obrywał w twarz, miał też wybity wcześniej ząb. Raz Oscar złamał mu ząb, rzucając piłką do baseballa. To były stare, nieskomplikowane czasy. Pamiętał, że kiedy się to stało, mieli może po siedem lat. Oscar był bardzo zawstydzony tym faktem, bał się powiedzieć o tym pani Hernandez, więc Luke wziął winę na siebie. Powiedział, że się przewrócił. Chronili swoje tyłki od najmłodszych lat. A właściwie to Lucas zawsze był tym rozważnym. Oscar uchodził bardziej za romantycznego. Dlaczego to sobie teraz przypominał? Wydawało się to wydarzyć w innym życiu.
Splunął na posadzkę, po czym wpatrzył się w plamę krwi jak zahipnotyzowany. Byłoby łatwiej, gdyby i tym razem był to wybity ząb. Gdyby to była jego krew. Ale nie była. Walka Dawida z Goliatem – nie bez powodu tak ją nazwali. Nie tylko dlatego, że jego przeciwnik nosił ksywkę jak biblijny olbrzym, ale też dlatego, że Luke musiał wyglądać przy nim wręcz śmiesznie. Wychudzony jak pies Templariuszy, którego adoptowała córka Castellano, gdy po raz pierwszy go znaleźli. Tak samo wyniszczony, faszerowany prawdopodobnie podobnym świństwem. Ale też tak samo dziki.
Przegub łokcia już nawet nie bolał. Sam zaaplikował sobie “lekarstwo” Joaquina, wiedząc, że musi wygrać. I jedyne czego żałował to to, że działanie trwało tak krótko. Może gdyby efekt był odrobinę dłuższy, udałoby mu się pourywać głowy Templariuszy, którzy go więzili. A może specjalnie tak to sobie przeliczyli, żeby nie był w stanie? Jedno było pewne – Goliat kwiczał jak zarzynany prosiak, kiedy konał na ringu.
− Co to za dźwięk? – zapytał nagle, coś sobie uświadamiając. Lalo zatrzymał się w połowie drogi do kuchni El Paraiso. – Ten, który wydaje indyk?
− Gęganie? – podsunął Marquez, nie wiedząc, o co chodzi policjantowi. – Gulgotanie?
− Tak, coś podobnego. – Hernandez pokiwał głową i splunął ponownie. – Wiesz, kiedy krztusisz się własną krwią, przypomina mi to gulgotanie indyków.
− Przyniosę tequilę – zaproponował Lalo, czując, że to dobry moment, żeby się oddalić.
Wszyscy stawiali na Goliata. Wszyscy co do jednego. Był pewien, że i Joaquin postawił na niego i przegrał sporą sumkę. A Lucas jednak wygrał. I bardzo chciałby móc powiedzieć, że to zwycięstwo to zasługa mieszanki Villanuevy. Ale prawda była taka, że ona chyba tylko wyzwoliła od dawna drzemiącą w nim bestię. Nie odczuł wyrzutów sumienia, kiedy przegryzał tętnicę szyjną Goliata. Nie miał żadnego odruchu łaski, nawet kiedy oczy byłego komandosa zdawały się go prosić, by go dobił. Po prostu stał i patrzył, jak on umiera, wyobrażając sobie, że to Bruno. A potem mając przed oczami głowę Jasona Mirandy, swojego dobrego przyjaciela i mentora. Następnie pomyślał o Odinie, chociaż nie wiedział, jak ten człowiek wygląda, pragnął jego śmierci tak samo. Wszyscy oni odpowiedzą za to, co mu zrobili.
I właśnie ten całkowity brak miłosierdzia, wyzbycie się sumienia sprawił, że po chwili rozpłakał się jak dziecko i ukrył twarz w dłoniach, zginając się niaml wpół na krześle w swojej obskurnej piwnicznej celi. Nie czuł nic oprócz nienawiści i żądzy mordu i to go przerażało. Nie był sobą.
− Już wcześniej zabijałeś – przypomniał mu Joaquin, ale jego głos brzmiał zupełnie inaczej niż zwykle. Luke nie wiedział, czy to sobie wyobraził, ale szef Templariuszy wyglądał na poruszonego. Może nawet mu współczuł? Do czego to doszło, że nawet taki psychopata jak Joaquin Villanueva czuł współczucie do niego, Lucasa Hernandeza, człowieka, który ukończył akademię FBI z honorami.
− Nie w ten sposób. – Pokręcił głową, jakby chciał oddalić od siebie te myśli. – To co innego. To co innego niż zabijać przestępców, w obronie własnej, ze świadomością, że ubezpiecza cię przyjaciel.
− Przyjaciel taki jak Jason Miranda? Który cię zdradził przy pierwszej okazji? – Villanueva odbił piłeczkę, próbując przemówić mu do rozsądku. – Zabijanie zawsze jest takie samo. Możesz sobie wmawiać, że to ze szlachetnych pobudek, że to w imię dobra większości, ale fakty są takie, że morderstwo zawsze będzie morderstwem.
− To sobie powtarzasz, zanim zaśniesz w nocy? – Luke dopiero teraz podniósł głowę i spojrzał na Templariusza czerwonymi od łez oczami. – Powiedz mi, Wacky, potrafisz spojrzeć w lustro, wiedząc, co zrobiłeś?
− A co takiego zrobiłem? Pozbyłem się ludzi, którzy stawali mi na drodze, którzy mi zagrażali. Dlaczego ma mi być z tego powodu przykro? – Joaquin wzruszył ramionami. Ton jego głosu wskazywał na to, że trochę prowokował agenta FBI. – To zwyczajny instynkt przetrwania. Zabij ich, zanim oni dorwą ciebie.
− Zabiłeś brata – podsunął mu Lucas, jakby to był wystarczający dowód na to, że nie zasługuje na przebaczenie.
− Gdybyś wiedział dokładnie, jaki był Angel, jak to było wychowywać się z nim pod jednym dachem, sam byś go zabił.
Luke ponownie ukrył twarz w dłoniach. Po chwili drgnął lekko, kiedy poczuł na swojej skórze rękę Joaquina. Villanueva położył mu dłoń poznaczoną pęcherzami i bliznami na ramieniu.
− Dobrze walczyłeś. Wygrałeś i przeżyłeś. Los Zetas pożałują, że z nami zadarli. To jest teraz najważniejsze.
− Z nami? – Hernandez zmarszczył czoło. Nie docierało do niego nic z tego, co do niego mówił. – Powinieneś chyba być wściekły. Wygrałem, a to zapewne znaczy, że przegrałeś sporą sumkę.
− Postawiłem na ciebie wszystko, co miałem. – Wprawił go w osłupienie tą informacją. – Jeśli mam w życiu na kogoś postawić, to stawiam na ciebie, Lucasie Hernandez. Nie zawiedź mnie.
Luke miał mętlik w głowie. Nie rozumiał ani słowa. Nie mógł jednak o nic zapytać, bo Joaquin otrzymał tajemniczy telefon. Spiął się lekko, po czym poinstruował Lalo, co ma zrobić i opuścił piwnicę.
− Napij się, Hernandez. Zasłużyłeś – mruknął Lalo Marquez i ku zdumieniu Lucasa, nalał mu kieliszek tequili.

***

W jego głowie powinna się teraz toczyć rozpaczliwa gonitwa myśli, ale zamiast tego miał pustkę. Ręce mu drżały, gdy wypuszczał z nich pistolet, który upadł z brzękiem na betonową posadzkę. Nigdy nie sądził, że był do tego zdolny, a jednak. Widocznie to druga natura człowieka. Zawsze w końcu się odezwie. Wzdrygnął się, kiedy poczuł, że ciało mężczyzny się poruszyło. Jason trząsł się cały, plując krwią, a z jego piersi sączyła się krew, barwiąc brudną podłogę. Zawahał się tylko przez chwilę. Przycisnął obie dłonie do rany na brzuchu mężczyzny, uciskając ją i tamując krwotok. Powtarzał sobie w głowie słowo „rana”, bo brzmiało to lepiej niż „trzy rany postrzałowe”. Nie był lekarzem, ale nawet on potrafił stwierdzić, że Jason umiera. Starał się nie patrzeć w jego niebieskie oczy, w których dostrzegł strach. On sam też się bał. Cholernie się bał. Tak jak jeszcze nigdy w całym swoim siedemnastoletnim życiu. Nie wiedział, co ma zrobić. Dlaczego, kiedy potrzebował rady, żeby ktoś podpowiedział mu, co się robi w takiej sytuacji, nikogo przy nim nie było? Ale kto wie takie rzeczy? Kto ma pojęcie jak to jest omal nie zabić drugiego człowieka i modlić się, by przeżył, bo inaczej czyni cię to mordercą?
− Wytrzymaj – wychrypiał, ale nie wiedział, czy mówi do Jasona czy do siebie.
Jedną rękę oderwał od ran Amerykanina, wyciągając z kieszeni komórkę. Chciał wykręcił numer na pogotowie, ale się zawahał. Co z nim? Dawny Marcus nie zrobiłby tego. Dawny Marcus nie był mordercą. Podjął już decyzję. Musiał to zrobić. Nawet jeśli pójdzie do więzienia, nawet jeśli całe jego życie będzie przekreślone, musiał to zgłosić, nie było innego wyboru. I dokładnie w tym samym momencie, poczuł, że klatka piersiowa Jasona przestała się unosić.
− Nie. – Serce kołatało mu tak mocno, że miał wrażenie, że zaraz wyskoczy mu z piersi. – Nie. Nie umieraj.
Przystąpił do reanimacji, ale podświadomie wiedział, że nic to nie da. Było za późno. Błękitne oczy Jasona były otwarte, ale nie było w nich życia. Poczuł, że zaraz zwymiotuje, chociaż żołądek miał pusty. Odskoczył od mężczyzny tak daleko, jak tylko się dało, aż napotkał chłodną ścianę. Przywarł do niej całym ciałem, modląc się o to, by to nie była prawda. By okazał się to jakiś koszmar, który bardzo się przeciąga i z którego zaraz się obudzi. Ale nie obudził się jeszcze długo. Krew Jasona spływała po nierównej podłodze, a on nie był w stanie myśleć. Przecież to do niego niepodobne. Marcus Delgado umiał myśleć trzeźwo w każdej sytuacji. Zmusił się całą siłą woli, by wstać i po raz kolejny sięgnąć po telefon. Jednak zamiast wybić numer alarmowy, zadzwonił do jedynej osoby, która przyszła mu teraz do głowy.
− Pomóż mi – powiedział do słuchawki, nie poznając własnego głosu. – Zabiłem go.
Kogo? – Hugo Delgado został obudzony z wieczornej drzemki, ale nie wydawał się być zły.
Nie wyśmiał kuzyna, nie zapytał, co on chrzani i dlaczego wydzwania do niego o tej porze w weekend. Słuchał go. I to dodało Marcusowi odwagi. Wiedział, że zadzwonił do odpowiedniej osoby. Wytłumaczył mu pokrótce, co się wydarzyło, sam mając wrażenie, że wyszedł ze swojego ciała i stoi gdzieś z boku.
Ma jakieś dokumenty? – zapytał Delgado, wciągając skórzaną kurtkę i już pędząc do swojego motoru.
Marcus poklepał ciało Jasona w poszukiwaniu portfela czy jakiegoś dowodu osobistego. Natrafił jednak na chłodny metal.
− Boże – powiedział, czując, że ziemia wiruje.
Co jest? – przerażony Hugo zatrzymał się w połowie drogi do motoru.
− To glina. Zabiłem agenta FBI.
Jeśli wcześniej mógł mieć nadzieję na łagodny wymiar kary, teraz wiedział już, że zgnije w więzieniu. Miał podwójne obywatelstwo. USA mogłoby się ubiegać o ekstradycję i sądzić go jak swojego. Hugo zamilkł, ale tylko na ułamek sekundy. Wiedział, że musi być silny. Marcus nie był przecież do tego zdolny.
Posłuchaj mnie uważnie. Niczego nie dotykaj. Zostaw wszystko tak, jak jest. Z nikim nie rozmawiaj. Do nikogo nie dzwoń. Przyjadę tak szybko, jak się da.
Rozłączył się, ale parę minut później Marcus usłyszał jego kroki w piwnicy. Nie wiedział, ile czasu minęło, ale wydawało mu się, że ułamek sekundy. Nie słyszał dźwięku silnika motoru. Starszy z kuzynów potrafił o to zadbać. Hugo dokonał oględzin miejsca zbrodni, patrząc najpierw w twarz agenta FBI, który leżał na środku pomieszczenia nadal z szeroko otwartymi oczami. Jego spojrzenie na dłużej zatrzymało się na broni i plamie krwi, aż wreszcie spoczęło na Marcusie, który kulił się pod ścianą z nogami podciągniętymi pod brodę.
− Już dobrze. Wszystko będzie dobrze – uspokoił go, choć wiedział, że to puste słowa.
Sam aż za dobrze pamiętał swoją pierwszą ofiarę. Co prawda nastolatek, w odróżnieniu od niego, pociągnął za spust w samoobronie, ale to i tak miało z nim pozostać do końca życia i dręczyć w koszmarach.
− To agent FBI – powtarzał Marcus, ale nie po to, by się usprawiedliwić czy wytłumaczyć. Czuł, że zasługuje na karę. – On zdradził Lucasa. Pracuje z Los Zetas.
− Spokojnie. Już po wszystkim. To była samoobrona.
− Była? – Marcus podniósł zaszklony wzrok na kuzyna, nie przestając obejmować się ramionami. – Spójrz na niego.
Machnął ręką w stronę Jasona, który na piersi miał trzy rany postrzałowe. Jedna w brzuch, dwie niebezpiecznie blisko serca.
− Czy to ci wygląda na samoobronę?
− Nie chciałeś tego.
− A może chciałem? Skąd mam wiedzieć? – Marcus złapał się za głowę i wyglądał teraz, po raz pierwszy od kiedy Hugo go poznał, naprawdę żałośnie. Coś ścisnęło go za serce, ale nie miał czasu na sentymenty.
Podszedł do kuzyna i wymierzył mu ostry policzek, sprawiając, że ten przestał się trząść.
− Weź się w garść. To nie jest twoja wina, jasne? – Hugo był co do tego stanowczy. Marcus też musiał w to uwierzyć. – Nic się tutaj nie wydarzyło. Nie było cię tutaj.
− Ale…
− Nie było cię tutaj! – powtórzył nieco głośniej i wyraźniej, by dobrze dotarło do Marcusa.
Spojrzał na chłopaka, który miał na sobie ładny elegancki garnitur. Marynarka była pochlapana krwią, ale na szczęście koszula była cała. Zdjął mu ją i rzucił w kąt, najpierw chcąc dokonać bliższych oględzin Marcusa.
− Zranił cię? – zapytał, obracając wysokim młodzieńcem wokół. – Tak czy nie?
− Nie… chyba nie. – Marcus instynktownie dotknął szyi, gdzie wcześniej ramię Jasona zaciskało się nieprzyjemnie, dusząc go i pozbawiając powoli życia.
Nie było widać śladu, Delgado był roztrzęsiony, ale był cały i zdrowy. Hugo wiedział dokładnie, co należy zrobić, ale wiedział też, że Marcus nie mógł być z tym w żaden sposób powiązany. Potrzebował pomocy kogoś, kto nie zadaje pytań. Sam nie wierzył, że to robi, ale zadzwonił do jedynego człowieka, który był gotów przyjechać na jego wezwanie i nie oczekiwać niczego w zamian.
− Co on tu robi? – Marcus nie wierzył własnym oczom, kiedy zobaczył, jak Joaquin Villanueva schyla głowę, by wejść do piwnicy i patrzy na wnętrze swoim badawczym wzrokiem. – Zadzwoniłeś do tego psychopaty?!
− Chyba nieładnie jest mnie obrażać, kiedy przyjechałem pomóc, prawda? – Villanueva uśmiechnął się kącikiem ust w stronę nastolatka.
− Znasz go. On to wszystko zorganizował. On uprowadził Lucasa. Jak mamy mu ufać? – Marcus wyszeptał do kuzyna, który próbował go uspokoić.
− Wszystko złe to ja, tak? Wybacz, ale to ty siedzisz po uszy w bagnie, Marcus. – Villanueva ukucnął i dotknął palcem plamy krwi Jasona. Nastolatek ponownie poczuł, że zaraz zwróci śniadanie.
Ku jego zaskoczeniu, Joaquin nic nie powiedział, a zamiast tego zaczął podwijać rękawy koszuli.
− Odsuń się, młody. Lepiej, żebyś na to nie patrzył – mruknął i zabrali się z Hugiem do pracy.
Wyszedł z piwnicy, nie mogąc tego znieść. W magazynie była woda, całe szczęście jeszcze jej nie odcięli. Zmył zaschniętą krew z dłoni, starając się nie zostawiać żadnych śladów. Szorował i szorował, ale i tak miał wrażenie, że nigdy nie pozbędzie się tego poczucia winy.
− Masz świadomość, że on nie jest jak ty czy ja? – Joaquin zagadnął Huga, kiedy kończyli sprzątanie. Ciało Jasona Mirandy owinęli w worki na nawóz, które Ofelia Ibarra kiedyś tutaj trzymała. Pozbyli się śladów obecności Marcusa, a to liczyło się najbardziej. – On się z tym nie pogodzi.
− Będzie musiał. – Hugo uciął dyskusję. Po chwili poczuł jednak, że musi podziękować Joaquinowi. Niewiele osób przyjechałoby pomóc pozbyć się zwłok, szczególnie po tym, jak nazywa się ich pomylonymi socjopatami. – Dziękuję. Dlaczego to robisz?
− Wiesz dlaczego.
Joaquin nie musiał nic więcej mówić. Dla niego Hugo był rodziną, dużo bliższą niż jego bracia czy ojciec, o matce nie wspominając. Marcus Delgado mógł być wrzodem na tyłku, ale jednocześnie dziwacznie mu imponował. Miał swoje zasady. I za to go szanował.
− Czym przyjechałeś? – zapytał Hugo, kiedy ładowali bezwładne ciało Jasona do bagażnika Villanuevy. Marcus dopiero teraz przypomniał sobie o samochodzie Jimeny Bustamante ukrytym w gęstym lesie.
− To dobrze. – Joaquin odpalił papierosa nonszalancko. – Nawet jeśli przypadkiem ktoś wpadłby na twój trop, Jimena będzie musiała cię chronić, żeby jej nazwisko nie zostało powiązane z tą sprawą. Nie przejmuj się. To dobrze.
− Nic nie jest dobrze – odwarknął mu Marcus, nie mogąc uwierzyć, że prowadzą tę konwersację, jakby to była zwykła rozmowa o obiedzie. Morderca Roque i porywacz Lucasa udzielał mu dobrych rad. Świat stanął na głowie. – Powinienem wrócić na wesele Basty’ego. Ktoś zauważy, że mnie nie ma.
− Olivia zasnęła, nikt nie jest w stanie udowodnić, o której godzinie od niej wyszedłeś. Ludzie na weselu bawią się w najlepsze, nikogo nie będziesz interesował. Bez obrazy – dodał Joaquin, zaciągając się petem i wyciągając z samochodu kilka kanistrów benzyny.
− Nie wierzę, że to mówię, ale Joaquin ma rację. – Hugo zgodził się z dawnym kolegą z podwórka. – Zrobisz tak – pojedziesz do Gry Anioła, zostawisz samochód. Wejdziesz się przywitać, złożysz gratulacje parze młodej i będziesz tańczył do białego rana.
− Nie mam ochoty na tańce, Hugo.
− Ja nie mam ochoty pozbywać się ciała agenta FBI, więc mamy impas – rzucił złośliwie, ale zaraz potem spojrzał na kuzyna przepraszającym wzrokiem. – Jeśli źle się poczujesz, pójdziesz do Javiera i poprosisz, żeby odwiózł cię do domu. Powiesz mamie, że bolą cię plecy od tańczenia. Uwierzy, miałeś kontuzję. Javierowi nie podasz żadnych szczegółów. Nie będziesz go w to wplątywał i pójdziesz do niego tylko w ostateczności. Poprosisz, żeby został z tobą aż zaśniesz. Gdyby pytał, to polecenie Huga.
− Ma dać mi alibi? – Marcus zrozumiał, dlaczego kuzyn wymyśla ten scenariusz. – Czy to ma sens?
− Nie, nie ma. To tylko plan awaryjny. Nikt, absolutnie nikt, nie ma prawa cię z tą sprawa powiązać, jasne? – Hugo złapał Marcusa za ramiona i zmusił go, by na niego spojrzał. Było to trudne, bo kuzyn był sporo wyższy. – Jesteś dobrym chłopakiem. Nie zrobiłeś nic złego. Broniłeś się. A tego bubka nikt nie znajdzie. Już ja o to zadbam.
− Gdzie się tego wszystkiego nauczyłeś? – Marcus zadał to pytanie bez zastanowienia. Wcześniej domyślał się już, że Hugo nie pracuje do końca legalnie u Fernanda Barosso, ale dopiero teraz zdał sobie sprawę, z czym ta praca mogła tak naprawdę się wiązać. Po raz pierwszy nie zamierzał krytykować takich działań.
− Uniwersytet Fernanda Barosso – mruknął ironicznie Joaquin. – Idź już, bo zrobi się tutaj gorąco. Lepiej, żeby cię przy tym nie było.
− Dzięki. – Marcus spojrzał na kuzyna, kiedy się żegnali. – Wam obu – dodał, mając wrażenie, że Roque przewraca się w grobie.
− Jedź. Od tej pory nic cię już nie interesuje. To już nie jest twój problem, Marcus. – Hugo poklepał go po karku i wsadził go do samochodu Jimeny Bustamante. – Grasz w przedstawieniach od dziecka, prawda? Więc graj. Niech to będzie twoja najlepsza rola życia.

*

Zaparkował auto Jimeny i zanim wysiadł, spojrzał na swoje odbicie w lusterku. Doprowadził się do porządku i gdyby nie wyraz udręczenia na twarzy, nikt nie poznałby, co właśnie miało miejsce w lesie między Pueblo de Luz a Valle de Sombras. Z oddali słyszał wesołą muzykę i poznał głos Valentiny Vidal płynący z głośników. Nie wiedział, czy da radę, a przede wszystkim, uważał, że nie powinien tego robić. Hugo jednak dał mu jasne instrukcje. Pod żadnym pozorem nie dać nic po sobie poznać. Okoliczności śmierci Jasona Mirandy miały pozostać tajemnicą i tylko trzy osoby na świecie znały prawdę, a żadna się nie wygada i zabierze ten sekret do grobu. Marcus wiedział, że może zaufać kuzynowi. O dziwo, wierzył nawet w dyskrecję Joaquina. Ale najgorsze było to, że nie ufał sobie.
− Jesteś! Co tak długo? – Widok przysłoniła mu burza włosów Sary Duarte, która rzuciła się na niego, kiedy tylko przekroczył próg restauracji.
− Czekałem aż Olivia zaśnie. Oglądaliśmy serial na Netflixie. – Wysilił się na uśmiech i był pewien, że jeśli jedna z jego najstarszych przyjaciółek to kupi, to reszta również. – Piłaś? – zapytał chwilę później, zniżając głos do szeptu.
− Tylko odrobinkę. – Sara zetknęła ze sobą palec wskazujący i kciuk, ale jej zaróżowione policzki ją zdradziły. – Kilka lampek szampana, ale ciiii. Moja mama tu jest. – Wskazała na Ursulę, która tańczyła właśnie z jakimś policjantem, kolegą z pracy. – To wesele Basty’ego. Jestem taka szczęśliwa.
− Dobrze, dobrze, panienka sobie usiądzie i trochę ochłonie, zanim jej mama zda sobie sprawę, co tu się wydarzyło. I zanim ja przypomnę sobie o odznace szeryfa w moim samochodzie. – Ivan Molina podszedł do nich, wywracając oczami, bo nie cierpiał użerać się z nastolatkami. Był jednak dla wszystkich jak wujek i czuł się w obowiązku zainterweniować.
Marcus spiął się cały, kiedy stanął oko w oko z szeryfem, czując jak oblewają go zimne poty. Ivan jednak tylko uśmiechnął się za plecami Sary i kiwnął zachęcająco w jego stronę, by poszedł bawić się ze znajomymi. Delgado odczuł ulgę, na którą nie zasłużył.
”Wejdziesz się przywitać, złożysz gratulacje parze młodej i będziesz tańczył do białego rana…”. Pomyślał, że zatańczy z Nelą, ona nigdy nie zadawała pytań, nie zauważy, że coś się z nim dzieje. A jeśli już to wszystko go przerośnie, poprosi Javiera, żeby go odwiózł. Taki był plan awaryjny. Marianeli Guzman nie było jednak nigdzie na sali, za to stanął oko w oko z kobietą, której tego dnia wolał unikać.
− I jak, z Olivią wszystko dobrze? Zaopiekowałeś się nią? – Norma Aguilar przystanęła przy nim, uśmiechając się z dumą.
Wychowała młodego dżentelmena. Ostatnimi czasy oddalili się od siebie ze względu na tę sprawę z dzieckiem Adory i Roque, ale nadal była najbliższą mu osobą. Kochała go bezgranicznie. Zaczął się zastanawiać, czy nadal by tak było, gdyby wiedziała, co dzisiaj zrobił. Marcusowi wydało się wręcz nierealne, że nie dalej jak tydzień temu snuł plany i był gotów uznać dziecko przyjaciela za swoje. Dobrze się złożyło, że prawda wyszła na jaw. Inaczej maleńka Beatriz musiałaby znieść piętno córki mordercy. Właśnie takie myśli przebiegały mu w głowie, kiedy Norma pytała, czy wszystko w porządku z Olivią Bustamante i czy odstawił ją całą i zdrową. Pokiwał głową i postanowił zmienić temat.
− Gdzie Gilberto? – zapytał, bo nigdzie nie mógł znaleźć ojczyma.
− Pojechał odwieźć don Artura do Monterrey. Niedługo wróci. Zjedz coś, wyglądasz blado – dodała, głaszcząc go po policzku.
Miał wrażenie, że zaraz się rozpłacze, więc żeby jakoś to zamaskować, zgiął się niemal wpół, wtulając się w matkę jak małe dziecko. Był wyższy od wszystkich, ale w tej chwili czuł się maleńki. Jakby znów miał pięć lat. Norma wydawała się zdziwiona.
− Coś ci jest, skarbie? – zapytała, głaszcząc go po ciemnych włosach.
− Nie, po prostu… − Marcus bardzo się starał nie dać po sobie poznać, że ma ochotę wypłakać sobie oczy na jej ramieniu. – Felix tyle przeszedł. Cieszę się, że Castellanom wreszcie się układa. Zasłużyli na to.
Norma przyznała mu rację. Wszyscy uwielbiali Sebastiana i jego rodzinę i zawsze pomagali im jak mogli. Wesele jednego z najbardziej prawych obywateli miasteczka cieszyło wszystkich. Nawet Osvaldo Fernandez przyszedł z gratulacjami, a to wiele znaczyło. Pogłaskała go raz jeszcze po włosach, dodając mu otuchy. Potem została poproszona do tańca przez Basty’ego i odeszła, zanosząc się wesołym śmiechem. Marcus natomiast odnalazł przyjaciół przy jednym ze stolików. Wpatrywali się w parkiet, ale żadnego z nich nie korciło do tańca.
− To oficjalne. Powiem jej dzisiaj – mruknął Felix, kiwając głową, jakby przekonywał sam siebie.
− Powiesz Lidii, że ją lubisz? – Dopytał go Quen, bardzo się starając nie wybuchnąć śmiechem na widok spiętej miny kumpla. Poklepał go po plecach, by dodać mu odwagi. – Brawo dla ciebie!
− Nie, oszalałeś? – Castellano odgonił się od niego jak od natrętnej muchy. – Powiem jej prawdę, że nie jestem gejem. To zabrnęło za daleko.
− I słusznie. A kiedy jej powiesz, że ją lubisz?
− Nigdy. – Felix był śmiertelnie poważny. Sama świadomość, że miałby wyznać dziewczynie uczucia była dla niego paraliżująca. – Trzymajcie kciuki – zwrócił się do nich, nawet na nich nie patrząc, po czym podszedł do Lidii, która właśnie walcowała żywo z Rosie i jej braćmi, prosząc ją do tańca.
Jak na zawołanie z głośników popłynęła wolna muzyka. Quen skinął głową Valentinie, która puściła mu oczko ze sceny. Zupełnie jakby mieli to wszystko wcześniej ustalone. Bracia Primrose, James i Jacob, poszli do stolika rodziców, którzy zostali zaproszeni jako dobrzy znajomi Basty’ego, a Rosie opadła na krzesło obok Enrique.
− Rychło w czas, co? – mruknęła, wskazując na Castellano i Montes. – Spała u niego dwie noce z rzędu i nagle mu przeszło bycie gejem.
Po raz pierwszy Marcus poczuł, że mógłby wrócić do dawnego życia. Kąciki ust uniosły mu się lekko, za co chwilę później musiał skarcić się w głowie. Nie powinien sobie żartować. Nie po tym co się stało. Quen wdał się w dyskusję z Rosie, opowiadając jej o szczegółach wypadku Saverina, ale Marcus już ich nie słuchał. Patrzył na Olivera, który tańczył z roześmianą Leticią. Bruni zgrywał przyjaciela wszystkich. Tydzień temu zgwałcił Olivię, groził jej, szydził z niej, by teraz zabawiać pannę młodą i czarować wszystkich dookoła. A Marcus zabił jego przyjaciela. Nie wiedział, czy w tym przypadku można mówić o karmie, ale bardzo chciał wierzyć, że to, co zrobił, nie pójdzie na marne.
Spojrzenia jego i trenera się spotkały, a on speszył się, zdając sobie sprawę, że przez dłuższy czas go obserwował. Oliver kiwnął mu głową, zupełnie nieświadomy, że ciało Jasona Mirandy właśnie w tej chwili zostaje zakopane, spalone, utopione na dnie Zatoki Meksykańskiej… Marcus nie miał pojęcia, co Hugo zrobił z ciałem. Wiedział tylko, że pozbędzie się go na dobre. I że Joaquin zatrze ślady w starym magazynie Ofelii Ibarry. Już raz podpalił budynek. Nie powinien mieć z tym większego problemu.
− A twoja ciocia to chyba nie w sosie, co? – Usłyszał głos Rosie, która rozwaliła się na krześle i wyciągnęła nogi na drugim.
− Dziwisz się? Całą jej rodzinę gdzieś wcięło. Wuj Fabian wyszedł porozmawiać przez telefon jakieś pół godziny temu i od tego czasu nie wrócił. Daję głowę, że pojechał do biura. – Quen prychnął, rozglądając się po reszcie rodziny. – Jordi i Nela też gdzieś zniknęli, więc zostaje jej kieliszek albo przemiła rozmowa z właścicielem restauracji, którego żonę obsmarowała w gazecie. Została pozwana i czy tego chce czy nie, musi iść na ugodę. Wuj Fabian jej kazał.
− Racja. – Rosie zgodziła się z nim, również nie pałając sympatią do żony Fabiana, po tym jak ogłosiła całemu miasteczku, że nastolatka jest lesbijką i Jules była jej dziewczyną.
− Marcus, masz u mnie minusa! – zawołała Ella, która chyba miała zamiar udawać obrażoną, ale szeroki uśmiech na jej twarzy mówił coś zupełnie innego. – Obiecałeś mi pierwszy taniec, ale gdzieś zniknąłeś!
− Ach tak, odwoziłem Olivię. Teraz jestem wolny – powiedział, a ona udała, że się naburmuszyła.
− Zatańcz ze swoim chłopakiem. Nie zaprosiłaś Jaime? – Quen zakpił z niej jak na starszego kolegę przystało, ale szybko tego pożałował, bo znienacka wyskoczył na niego pies Syriusz, stając w obronie swojej pani.
− Jaime nie jest moim chłopakiem, zresztą… zresztą… zamknij się! – krzyknęła trzynastolatka czerwona po czubki uszu.
Pociągnęła Marcusa na parkiet, a Quen i Rosie popatrzyli na siebie i roześmiali się wniebogłosy. Impreza była przednia i wszyscy dobrze się bawili. Radość państwa młodych udzieliła się wszystkim. Felix natomiast stanął przed nie lada wyzwaniem, kiedy przestępował z nogi na nogę, mając nadzieję, że Lidia nie zobaczy jego zdenerwowania.
− Muszę ci coś powiedzieć – wypalił, postanawiając być szczery i mówić bez ogródek. Czuł się strasznie głupio. Zwykle miał świetne poczucie rytmu, w końcu był muzykiem, ale dzisiaj wydawał się mieć dwie lewe nogi. – Nie jestem gejem.
− Co ty gadasz? – zaśmiała się, sądząc, że on żartuje. Widząc jego poważną minę, sama spoważniała. – Co masz na myśli?
− Lubię dziewczyny. Kobiety. Znaczy w moim wieku… ale nie chłopaków – wyjąkał, bo język mu się plątał.
− Dlaczego mówiłeś, że jesteś gejem?
− Technicznie rzecz biorąc, nigdy tego nie powiedziałem. Sama to wywnioskowałaś, a ja nie zaprzeczyłem. – Jego wewnętrzny kombinator uaktywnił się w momencie, w którym powinien siedzieć cicho.
− A te plotki w szkole, twoja szafka, wyjście z religii… − Lidia zatrzymała się w trakcie tańca, próbując to wszystko ogarnąć.
− Chciałem udowodnić coś innym i pokazać, że nie liczy się orientacja, że ważny jest człowiek. Chodziło o zasady.
− Więc dla zasady przez ten cały czas kłamałeś? Okłamywałeś przyjaciół? Mnie, twoją przyjaciółkę? – Lidia była zła. W tym momencie Castellano pomyślał, że podjął złą decyzję, mówiąc jej o tym. – Ja się przy tobie przebierałam, Felix!
− Zawsze taktownie się odwracałem – wytłumaczył się, czerwieniąc się po czubki uszu, zupełnie jak jego siostra. – Przepraszam, że nie powiedziałem ci wcześniej, ale… tu chodziło o zasady – powtórzył dobitnie, chcąc podkreślić swoje stanowisko w tej sprawie.
− A ja przez ten cały czas myślałam, że jesteś tragicznie zakochany w Jordanie. Masz pojęcie, jaką zrobiłam z siebie przed wami idiotkę? – Lidia złapała się za głowę, mając ochotę udusić swojego partnera do tańca.
− To było nawet zabawne – wtrącił się, ale szybko tego pożałował, bo romska krew Lidii dała o sobie znać.
− Może i nie jesteś gejem, ale wiesz kim jesteś? Dupkiem! Oto kim jesteś, Castellano. Kłamcą, oszustem i cholernym dupkiem.
Był w szoku, kiedy pchnęła go na bok i ruszyła w sobie tylko znanym kierunku. Trzeba było trzymać gębę na kłódkę. Z daleka Rosie i Quen posyłali mu przepraszające miny, jakby doskonale domyślali się, co zaszło, a on mógł być zły tylko na siebie. Czasami szczerość była przereklamowana.

***

Biegł ile sił w płucach. Miał wrażenie, że tak szybko nie biegł w całym swoim życiu. Był najlepszy. W biegach nie miał sobie równych, dlatego wiedział, że był w stanie utrzymać to tempo nawet do samego Monterrey, choć miał nadzieję, że do tego nie dojdzie. Biała koszula była tak przesiąknięta deszczem, że przylepiła mu się do ciała niczym druga skóra. Sprawnie przeskakiwał przez wystające korzenie drzew i odgarniał gałęzie smagające go po twarzy, prawie nie czując lodowatego chłodu wiatru. Matka próbowała go zmusić, by założył dziś buty wizytowe, które pasowałyby do garnituru, ale wybrał wygodne trampki. ”Te lakierki pasują do trumny” – powiedział jej rano i jeszcze nigdy tak bardzo się nie cieszył, że jej nie posłuchał. W tych butach był o wiele szybszy.
Szybkość i refleks nabyte podczas lat grania w piłkę nożną teraz okazały się umiejętnościami na wagę złota, bo Jordi doskonale wiedział, że ułamek spóźnienia czy zawahania może kosztować Gilberta życie. Postanowił sobie, że już nikt przy nim nie umrze i tego zamierzał się trzymać. Nie miał jednak gwarancji, że dobiegnie na czas, nie miał żadnego zapewnienia, że Gilberto nadal żyje lub że woda zmyje go na brzeg. Tak naprawdę, mógł utknąć gdzieś przysypany toną mułu albo prąd mógł znieść go aż do zbiornika pod Monterrey. Ale Guzman odrzucił od siebie te myśli, uczepiając się jedynego, co mu pozostało – nadziei.
Nie znał tej części miasta, a przynajmniej jej nie poznawał. Był to dziki las, którym nikt nie chodził. Światła Pueblo de Luz a nawet dzwony kościelne z Valle de Sombras już tutaj nie docierały. Rwąca rzeka płynęła w dole, niosąc ze sobą szczątki mostu, a on był w stanie tylko biec i myśleć. Czy Neli udało się wydostać, razem z tą staruszką? Czy pomoc już przyjechała? Czy Carlos i jego strażacy pomogli mężczyźnie z potencjalnym urazem kręgosłupa? Ale przecież młody Jimenez bawił się w najlepsze na weselu, nie miał tego dnia zmiany, więc nie mógł odebrać zgłoszenia. Może to i dobrze. Nie będzie musiał oglądać zwłok swojego ojca.
Jordi ponownie oddalił od siebie te ponure myśli i kątem oka zauważył, że rzeka jakby zwalnia. Nurt był w tym miejscu słabszy, co tylko sprowokowało go, by sam podkręcił tempo. Był pewien, że pokonał swój osobisty rekord, ale nie miał okazji się tym nacieszyć, bo w końcu nie o to mu chodziło. To nie był wyścig o medal czy puchar. To był wyścig ze śmiercią, a stawką było życie Gilberta. Rozpędził się i zjechał bokiem po stromym zboczu, brudząc się cały błotem, ale miał to gdzieś. Wydawało mu się, że po drugiej stronie przy brzegu rzeki dostrzegł ciało mężczyzny. Nie pomylił się.
Mundur wojskowy Gilberta zdawał się świecić w ciemności. Kiedy podszedł nieco bliżej, zdał sobie sprawę, że to liczne odznaczenia na odwagę, honory z wojska, którymi był nagradzany pułkownik Jimenez. Tym razem nie bawił się w cyrkowe wygibasy – wskoczył do rzeki i płynął wpław na drugi brzeg, walcząc z prądem, który jednak już nie był tak silny jak przy moście między miasteczkami. Wygramolił się po drugiej stronie, skostniałymi chudymi palcami wyciągając z kieszeni telefon, mając nadzieję, że chociaż latarka jeszcze działa. Nikłe światło pomogło mu odnaleźć ciało Gilberta, które woda wymyła wraz z resztkami felernego mostu Fernanda Barosso. Jordan odczuł taką ulgę, że omal się nie roześmiał. Deszcz nadal lał jak z cebra, ale przynajmniej żyli. Ukląkł przy Gilbercie i nagle poczuł, że coś wielkiego, ciężkiego i oślizgłego opada mu na dno żołądka.
− Nie jest dobrze, co? – Pułkownik wysilił się na żart, chrypiąc i odkrztuszając brudną wodę.
Jimenez użył eufemizmu. Nie, nie było dobrze. Było bardzo źle. Jego klatka piersiowa przygnieciona była przez wielki kawał betonu, ale nie to było dla Guzmana najbardziej szokujące. Jeden z prętów zbrojeniowych, gruby z ostrym zakończeniem, utkwił w brzuchu Gilberta. Jordi nie mógł nic zrobić, czuł się jak w potrzasku. Przeczesał drżącymi palcami mokre włosy, myśląc gorączkowo, co mógłby poradzić, ale prawda była taka, że nie miał pojęcia.
Rozszerzona biologia, godziny dodatkowej nauki, wykłady na uczelni w San Nicolas, gdzie posyłali go rodzice, mając nadzieję, że przygotuje go to na medycynę – wszystko to było na nic, kiedy jeden z najlepszych ludzi, jakich znał, leżał przed nim z dziurą w brzuchu.
− Wyliżę się? – Gilberto miał wesoły błysk w oku, jak zawsze, od kiedy go znał, ale nie był głupi – wiedział, że ma małe szanse na przeżycie.
− Przestań. – Jordi niemal położył się na płasko koło Jimeneza, świecąc latarką, by oszacować straty.
− Wymyślisz coś.
− Nie wymyślę!
− Wiem, że potrafisz.
− Zamknij się. – Jordan spojrzał na Jimeneza i zauważył, że ten też jemu się przygląda. Nie mógł się rozpraszać. Przyjrzał się bliżej kondycji pułkownika i wiedział, że niewiele może zdziałać do czasu przypłynięcia ratowników. – Widzisz ten wielki kawał betonu?
− Bardziej go czuję. – Gilberto miał ochotę się roześmiać ze swojego żartu, ale szybko tego pożałował, bo kiedy jego klatka piersiowa nieco się uniosła, poczuł okropny ból w całym ciele promieniujący aż do czubków palców nóg. Oddech miał płytki, ciężko mu było nabrać powietrza. – Wal śmiało, Jordan. Nie takie rzeczy w życiu przeszedłem.
− Ucisk spowodował złamanie żeber, a to z kolei doprowadziło do odmy. Dlatego czujesz, że nie możesz oddychać, a będzie tylko gorzej. Płuco będzie się coraz bardziej zapadać, dlatego musimy cię przewieźć szybko do szpitala. Mogę co prawda spróbować zdjąć z ciebie ten klocek, ale… − Guzman zawahał się, ale Gilberto był mądrym człowiekiem, w wojsku niejednokrotnie opatrywał rannych za młodu, widział rany wojenne. Nie była to dla niego pierwszyzna.
− Jeśli go zdejmiesz, wykrwawię się, prawda? – dopowiedział za niego, wyręczając nastolatka, któremu te słowa nie chciały przejść przez gardło.
− W tej chwili tylko ten betonowy blok utrzymuje cię przy życiu, jakkolwiek absurdalnie to brzmi. – Jordi poświecił latarką na brzuch pułkownika. Krew z rany wokół pręta sączyła się powoli, ale wiedział, że kiedy tylko ucisk ustanie, nie będzie w stanie zatamować krwawienia. – Nie wiem, jak głęboko…
− Dość głęboko, by nie próbować. – Na ustach Gilberta pojawił się nikły uśmiech. – Poczekamy na pomoc, nigdzie nam się nie spieszy.
− Wiesz, zawsze irytowały mnie te twoje dziadkowe żarty. Jakbym słyszał dziadka Polo. – Jordi odwrócił głowę, żeby mężczyzna nie mógł zobaczyć jego miny. – Nie będzie ci do śmiechu, jak dostaniesz hipotermii. A ja nie mogę rozpalić nawet ogniska przez ten cholerny deszcz! – krzyknął, a jego głos utonął w szumie wody, która ich tu sprowadziła.
− Pomoc jest w drodze.
− Ja myślę! Za każdą minutę spóźnienia potrącą im z pensji, osobiście tego dopilnuję.
− Ty za to mówisz zupełnie jak Fabian. – Wargi Gilberta powoli zaczynały sinieć. – Postawiłby na nogi całe Ministerstwo Infrastruktury.
− Widzisz go tu gdzieś? Bo ja nie. – Jordan zerwał jakieś gałęzie w pobliżu, by zrobić prowizoryczną osłonę dla Gilberta i ochronić go choć trochę przed strugami deszczu. – Nie jestem jak mój ojciec.
− To prawda, nie jesteś. – Jimenez zgodził się z nim w zupełności. – Ale jesteś tak samo uparty. Dziękuję.
− Za co?
− Za to, że dzięki tobie nie będę umierał w samotności.
− Jeśli masz gadać takie głupoty, to lepiej w ogóle się zamknij. – Guzman uciął dyskusję, chwytając nadgarstek pułkownika i sprawdzając jego tętno. Było przyspieszone.
Gilberto zamilkł, spełniając jego życzenie, dając odpocząć zmęczonym płucom. Każdy oddech był dla niego coraz trudniejszy, ale świadomość, że miał przy sobie tego chłopca, była dla niego pocieszająca. Obserwował go ukradkiem, a na jego ustach błąkał się cień uśmiechu. Ten narwany zawadiaka wyrósł na zaradnego, młodego mężczyznę. Był pełen gniewu i często radził sobie za pomocą sarkazmu i docinek, ale był też wrażliwy i kochany. Te cechy nigdy nie były w jego domu pożądane.
− Byłby z ciebie dumny, wiesz? – wyszeptał po jakimś czasie, kiedy Jordi zabezpieczał jego obrażenia i wykonywał jakieś zabiegi, by ulżyć mu w cierpieniu, jednocześnie zerkając na zegarek i wypatrując pomocy. – Obaj by byli.
Guzman z trudem przełknął ślinę po tych słowach. Dobrze wiedział, że Gilberto ma na myśli jego dwóch zmarłych mentorów – Valentina Vidala i Ulisesa Serratosa. Nie było dnia, w którym nie tęskniłby za nimi. Nie łączyły ich więzy krwi, ale dla niego zarówno Val jak i Uli byli rodziną. Docenił więc te słowa Gilberta, choć miał wrażenie, że to nieprawda.
− Byliby dumni, że jak ostatni dureń ryzykowałem życie? Nie sądzę.
− Pomogłeś tym ludziom, uratowałeś ich. Mogłeś wziąć Nelę i wracać, ale zostałeś, by pomóc.
− Nie, Gil. To ty im pomogłeś. Ty jesteś bohaterem. – Jordi wiedział, co Gilberto robi i nie podobało mu się to. Minuty wlokły się w nieskończoność, zamieniając się w kwadranse, a pomocy nadal nie było widać. – Nie próbuj mi tutaj strzelać gadki o wartości życia. Nie będę tego słuchał. Pogadamy, jak wyjdziesz ze szpitala.
Jimenez uśmiechnął się lekko. Obaj wiedzieli, że były na to małe szanse. Pogoda uniemożliwiała dotarcie tutaj służbom. Nawet jeśli wiedzieli już o zawaleniu mostu i dotarli do zapadliska, zajęłoby im godziny odnalezienie pułkownika i nastolatka. Prąd mógł ich zmyć wszędzie.
− Powiedz proszę Carlosowi, że go przepraszam. – Gilberto poczuł, że to ostatni moment, by wypowiedzieć wszystko, co leżało mu na sercu. Później mógł już nie mieć okazji. – Nie było mnie przy nim, gdy był chłopcem. Praca wciąż była ważniejsza i żałuję tego. Ale wyrósł na świetnego faceta i bez mojej pomocy.
− Nie mów tak, jesteś lepszym ojcem niż większość tych patałachów z Pueblo de Luz, włącznie z moim starym. – Jordi nie płakał, ale czuł, że jest na krawędzi. Gilberto, zawsze radosny i roześmiany od ucha do ucha, teraz przypominał żywego trupa.
− Marcus… powiedz mu, że jestem z niego dumny. Nawet nie zdaje sobie sprawy jak bardzo. Jest ucieleśnieniem najlepszych cech swojego ojca, Adriana. Powiedz mu to, Jordi, proszę. – Gilberto odnalazł dłoń Guzmana i uścisnął ją lekko. Wolał przekazać wszystko na wszelki wypadek.
− Sam mu to przekażesz, Gil.
− I Hugo… proszę, niech zaopiekuje się Marcusem. To dobry chłopak, ale potrzebuje kogoś, kto go poprowadzi.
Jordan wzdrygnął się na wspomnienie starszego Delgado. Tylko on wiedział, do czego ten człowiek jest zdolny. Gilberto zdawał się mu ufać bezgranicznie, skoro powierzał w jego ręce swojego pasierba.
− Przestań chrzanić, Gilbeto, zaraz przypłynie straż przybrzeżna i będzie ci głupio, że to wszystko powiedziałeś. Jutro będziemy się z tego śmiać. – Jordan uśmiechnął się szeroko, ale czuł, że mięśnie mimiczne twarzy odmawiają mu posłuszeństwa.
− Umieram, Jordi. Czuję to w kościach. Dosłownie i w przenośni. – Gilberto zachrypiał, a Jordana dopiero teraz uderzyło jak sina jest jego twarz i szyja. Ponownie zerknął na zegarek. Gdzie oni są, do cholery? – Opowiadałem ci, jak poznałem Sonię? To ciocia Marcusa, matka Huga. Moja pierwsza miłość…
Jimenez rozmarzył się, zagłębiając się we wspomnienia, a Jordi słuchał, jednocześnie modląc się w duchu, że pomoc już jest w drodze.

***

Doktor Osvaldo Fernandez planował wpaść tylko na chwilę, by złożyć uszanowanie swojemu staremu znajomemu i jego świeżo upieczonej żonie. Przyjechał prosto z pracy, nie zabrał ze sobą nawet żony, bo nie miał zamiaru zagrzać miejsca w restauracji. Mężczyźni jednak porwali go do wspólnej zabawy, wspominając stare czasy i dał się zassać w wir znajomych, którzy zapomnieli o dawnych niesnaskach i prosili go, by się z nimi napił. Aldo grzecznie odmówił, wiedząc, że musi być pod telefonem, jako że pełnił dyżur. Jednak kiedy odebrał niepokojący telefon z kliniki, w której był ordynatorem, nie był na to przygotowany.
− Nie, naprawdę, muszę już iść. Obowiązki wzywają. – Pożegnał się z kolegami, raz jeszcze gratulując Basty’emu i Leticii.
− Coś się stało? – Ivan Molina miał chyba podobny stosunek do obowiązków jak Aldo, bo przez cały wieczór popijał tylko jednego drinka, będąc w gotowości.
− Praca – to jedno słowo musiało im wystarczyć. Pożegnał się i opuścił salę weselną, wracając do szpitala, gdzie już niedługo miała na niego czekać pokaźna grupa pacjentów. Jeden miał naprawdę paskudną ranę ucha, a jako że Aldo był jednym z najlepszych specjalistów w zakresie otolaryngologii, był też jedyną nadzieją pacjenta na zachowanie słuchu.
− Dobrze się bawisz? – Oliver przysiadł obok Marcusa, który zrobił sobie przerwę od tańców z Ellą. – Nie wyglądasz, jakbyś był w nastroju do świętowania.
− Moje plecy mnie dobijają. Tańczyłem ze wszystkimi dzieciakami, nosząc je na własnych stopach. Sam spróbuj tak przez cały wieczór. – Delgado wykorzystał jedną z wymówek, które podsunął mu Hugo, czując jednak, że Bruni coś podejrzewa. Dłonie zaczęły mu się pocić ze stresu, mimo że kit wciskał wyśmienicie.
− Przesadzasz. Jesteś młody, wyszalej się. – Trener puścił w jego stronę oczko. – Dzieciaki zajmą się sobą. Znajdź sobie jakąś ładną dziewczynę i zatańcz z nią.
Był gotów mu przywalić. Nie dbał o to, że to wesele ojca jego przyjaciela i że zrobi wielką scenę. Miał nawet w nosie, że Oliver spierze go na kwaśne jabłko. Na to akurat zasłużył. Ale musiał go powalić, chociażby tylko po to, by wyładować swoją frustrację za to, co nauczyciel zrobił Olivii. Już miał zamiar unieść pięść, kiedy ktoś krzyknął.
− O mój Boże! – była to Ofelia Ibarra. Ktoś dostał wiadomość o wypadku i włączył wieczorne wiadomości na telewizorze w lokalu Javiera. – Most się zawalił.
Kilka kobiet zatkało sobie usta rękami. Na sali weselnej znajdowali się przedstawiciele służb – policja, strażacy, ratownicy medyczni. Wszyscy znajomi i bliscy przyjaciele pana młodego byli bowiem zaangażowani w życie miasteczka. Ich obowiązkiem było pomagać innym, tak więc oczywistym było, że przyjęcie musiało dobiec końca.
− Moi drodzy, zostańcie, jeśli macie ochotę. Jedzenia wystarczy dla wszystkich. Wszyscy, którzy nie muszą wracać do swoich obowiązków, niech zostaną i spokojnie dokończą kolację. – Basty Castellano wydawał dyspozycje, podczas gdy Ivan Molina był już gotowy do patrolu okolicy.
Leticia Aguirre wyglądała na przerażoną, kiedy żegnała się ze swoim świeżo upieczonym mężem. Nie tak wyobrażała sobie noc poślubną. Powoli wszyscy zaczynali szykować się do wyjścia, a restauracja zaczęła pustoszeć. Carlos zabrał się z Francisco Castelanim, a Oliver zobowiązał się, że pojedzie z nimi. Dodatkowych rąk do pracy nigdy dosyć, a tak się złożyło, że jako były marines umiał sobie doskonale radzić w kryzysie.
Pies Syriusz, którego Javier wyjątkowo zgodził się wpuścić do restauracji, szczekał jak opętany, kiedy goście tłumnie opuszczali imprezę. Magik upewnił się telefonicznie, że jego bliscy są cali i zdrowi, po czym zaproponował gościom herbatę na uspokojenie. W restauracji pozostały już tylko dzieci oraz kobiety i mężczyźni, którzy w żaden sposób nie mogli przysłużyć się sprawie.
− I co teraz? – zapytała Ella, przytulając się do Leticii, która wpatrywała się w deszcz zacinający w okna.
− Teraz czekamy – mruknął Quen i wszyscy pogrążyli się w zadumie.

***

Dźwięk motorówki stał się słyszalny dopiero, kiedy była już naprawdę blisko. Deszcz przestał już lać, ale ciężkie zimne krople nadal uderzyły o mokrą ziemię, a drzewa szumiały na wietrze złowieszczo. Już się przyzwyczaił do tego odgłosu. Ratownicy z pogotowia przybrzeżnego przybili do brzegu, nie bez trudności, bo prąd nadal był dość silny. Dokonali oceny sytuacji, wypatrując z daleka dwie osoby.
− Chłopcze, co tu się wydarzyło? Jesteś cały? – usłyszał pytanie jednego z przybyłych w kamizelce ratunkowej, ale nie zrozumiał jego sensu.
− Trzy godziny – powiedział cicho, pukając się bezwiednie w zegarek. Komórka już dawno wysiadła, nie miał latarki, ale stary zegarek Ulisesa był niezawodny. – Spóźniliście się trzy godziny.
− Robiliśmy, co mogliśmy – wytłumaczył się ratownik, choć przecież dzieciak nie miał żadnego autorytetu.
Jordi wyminął go i wsiadł na motorówkę bez słowa. Minę miał poważną i wypraną z emocji. Pozostali ratownicy zabezpieczali właśnie ciało Gilberta Jimeneza. Przestał oddychać trzy godziny temu. Mimo reanimacji, którą próbował wykonać Jordan, zmarł. Nie mógł go uratować.
− Zawieźcie mnie do siostry. – Guzman odwrócił wzrok i czekał aż ruszą motorówką. Ktoś zarzucił mu ciepły koc na plecy i podał ręcznik, by mógł wysuszyć włosy, ale jakby w ogóle ich nie słuchał. Obiecał sobie, że już nigdy więcej do tego nie dopuści, ale nie udało mu się dotrzymać tej obietnicy. Kolejna osoba, na której mu zależało, straciła życie i to w jego obecności. Jeśli to nie była klątwa, to nie miał pojęcia jak inaczej to wytłumaczyć.

*

− Zrobiłeś wszystko, co w twojej mocy. Obrażenia były zbyt rozległe. Zapewniłeś mu najlepszy komfort, zadbałeś, żeby niczego mu nie zabrakło. – Doktor Osvaldo Fernandez tłumaczył mu zaistniałą sytuację w bardzo mądry i konkretny sposób.
Jordan miał ochotę zapytać, dlaczego ten facet go pociesza? Nie tak dawno temu rozkwasił jego synalkowi nos, a Aldo siedział przy nim i czekał, aż rodzice łaskawie przyjadą go odebrać. Jeszcze niedawno ordynator pomstował na niego i groził sądem, a teraz trzymał mu rękę na ramieniu i kojącym głosem go uspokajał, bo wdał się w bójkę z ratownikiem medycznym z przybrzeżnego patrolu. Kiedy przyjechali do szpitala, Jordi zrobił awanturę, bo nie pozwolili mu zobaczyć się z siostrą, która była na oddziale ortopedii. Krótko mówiąc – ratownik również musiał zasięgnąć porady ortopedy po starciu z Jordanem.
− Nie wszystko. Mogłem zrobić więcej.
Miał trzy godziny, by przemyśleć każdy swój krok. Może gdyby od razu pozbył się ciężkiego bloku, tym samym umożliwiając Gilbertowi oddychanie, nie doszłoby do tego. Podzielił się swoim spostrzeżeniem z Osvaldem, który jednak pokręcił głową, przekazując mu swoją fachową opinię.
− Wykrwawiłby się na miejscu. Można to było zrobić tylko w warunkach szpitalnych. Mogłeś tylko czekać, Jordan. Spisałeś się. – Aldo poklepał go po raz kolejny po ramieniu.
W tym samym momencie drzwi do oddziału rozsunęły się i doktor Sotomayor przyprowadził wózek z Marianelą. Nogę miała w gipsie, ale wyglądała na całą. Sergio uśmiechnął się do nich, informując o stanie zdrowia siostry.
− Dostała leki, nic jej nie będzie. Przez jakiś czas będzie miała problem z poruszaniem się, ale przy odpowiedniej rehabilitacji szybko dojdzie do siebie.
− Dziękuję. – Jordan spojrzał z wdzięcznością na doktora i przykucnął przy siostrze. – Jak się czujesz?
− Dobrze. Ale nic nie widzę bez okularów – dodała trochę zawstydzona, że tak trywialna rzecz ją peszy. – A gdzie Gilberto? – zapytała, rozglądając się w poszukiwaniu przyjaznego pułkownika, który uczył ją w dzieciństwie jeździć na rowerze.
− On… − Głos załamał się starszemu z bliźniaków. Nie miał serca jej tego powiedzieć. Nie wiedział jak. Gilberto był jak rodzina.
W tym samym momencie do szpitala wparowali przejęci krewni pacjentów, w tym Fabian i Silvia Guzman. Basty Castellano załatwiał jakąś papierkową robotę z pielęgniarkami. Kilka innych członków służb również wykonywało swoje obowiązki. Jordan podniósł się do pionu, kiedy zauważył rodziców na końcu korytarza. Zaczął iść szybkim krokiem w ich stronę, mijając po drodze znajome twarze, ale jakby w ogóle ich nie dostrzegając.
− Całe szczęście, nic wam nie jest. – Fabian wyraził ulgę, ale były to jedyne słowa, które zdążył wypowiedzieć.
Chwilę później już zatoczył się na stolik z lekami, który stał na korytarzu, rozbijając kilka fiolek i rozsypując ich zawartość po szpitalnej podłodze, co wywołało zamieszanie wśród personelu i pacjentów. Złapał się za szczękę, zastanawiając się, czy nie jest ona złamana po wymierzonym mu przez jego rodzonego syna prawym sierpowym. Jordi rozluźnił pięść, po czym bez słowa wyszedł ze szpitala, nie próbując nawet wyjaśnić, dlaczego to zrobił. Nie zamierzał przepraszać. Jeśli już, to z chęcią przyłożyłby ojcu raz jeszcze.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 49, 50, 51 ... 62, 63, 64  Następny
Strona 50 z 64

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin