|
Telenowele Forum Telenowel
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Eillen Generał
Dołączył: 25 Lut 2010 Posty: 7862 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: ..where the wild roses grow... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 22:22:29 26-08-14 Temat postu: |
|
|
60. CHRISTIAN
Hamulec, trzask i głuchy huk. Kilka obrotów na asfalcie, a potem… potem już tylko ciemność. Nicość. Nieznośne dzwonienie w uszach i pulsująca w głowie krew.
Gdy w końcu podniósł powieki, przewrócony motor, z wybitym światłem jeszcze warczał ostatkiem sił. Z baku wyciekało paliwo, przód był niemal cały rozbity, a kierownica przekrzywiona. Jego ukochane Suzuki… w końcu zamilkło.
Trzęsąc się na całym ciele, spróbował poruszyć kończynami, a gdy wreszcie udało mu się usiąść, zrzucił z głowy kask, z którego odpadła plastikowa osłona i nabrał powietrza w płuca. Dopiero po chwili uprzytomnił sobie, że nie jechał sam. Rozejrzał się nerwowo dookoła. W końcu jego wzrok spoczął na leżącym zupełnie bezwładnie po drugiej stronie ulicy przy ulicznej latarni, wątłym ciele. Poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy, a żołądek podchodzi do gardła. Nie mógł przestać się trząść.
– Kylie… – wyszeptał, z trudem podnosząc się z ziemi, chyba jedynie dzięki adrenalinie. Spodnie miał dziurawe, kolana całe we krwi, a żebra obolałe. Słyszał, jak zatrzymuje się jakiś samochód, jak ktoś pyta czy nic mu nie jest, ale zupełnie nie zwracał na to uwagi. – Kylie – wydusił, z trudem łapiąc powietrze w płuca i osunął się na ziemię, siadając obok dziewczyny. Chwycił jej dłoń, na której od kilku tygodni lśnił pierścionek zaręczynowy i spojrzał na jej pęknięty kask, spod którego wystawały jej długie, ciemne, lśniące włosy. – Cholera… – jęknął bezradnie, nie mogąc wyczuć tętna i czując jak wielka gula ściska mu gardło, a po policzku spływają łzy. – Kylie… nie zostawiaj mnie… – wyszeptał, plecami opierając się o latarnię, przy której leżała. Z wolna ciemniało mu w oczach. Nie miał po co żyć. Został sam…
Za oknem świtało, kiedy gwałtownie zerwał się z łóżka. Przetarł twarz dłońmi i zrobił kilka głębokich wdechów. Kylie była miłością jego życia. Laura jego ukochaną siostrzyczką. Dziś nie było przy nim żadnej z nich. Był sam. Z poczuciem winy, które z dnia na dzień tłamsiło go coraz bardziej. Czasami zastanawiał się kiedy nadejdzie ten krytyczny moment, w którym przygniecie go ono do ziemi tak bardzo, że nie będzie już w stanie się z niej podnieść.
Gdy jego uszu dobiegło senne mruknięcie, jakby zaskoczony faktem, że w jego łóżku jest ktoś jeszcze, spojrzał w bok. Uśmiechnął się niewyraźnie, patrząc na spokojną twarz Lii, pogrążonej we śnie. Nie, nie był już sam. Miał ją. Chciała znaleźć ojca, po to wróciła do Valle de Sombras, i miała pewnie jeszcze milion innych problemów, z których jeden nazywał się Barosso, a mimo to, bez wahania zaoferowała pomoc. Był jej za to wdzięczny bardziej niż był w stanie to wyrazić. Nie mógł jednak ciągle obarczać jej swoimi problemami i ciągle jedynie brać. Musiał też dać coś od siebie. Pomyślał, że porozmawia z nią o jej ojcu, że i jemu dobrze zrobi, jeśli oderwie się na chwilę od swoich problemów i choć na chwilę zajmie myśli czymś innym. Zwłaszcza, że teraz kiedy patrzył na nią, zwiniętą w pozycji embrionalnej, z dłońmi złożonymi jak do pacierza i wsuniętymi pod policzek, znów coś zakuło go w sercu, a oczy zapiekły go od napływających łez.
– O mały włos, a przegrałbyś z kobietą! – zaśmiewał się Leo, ściągając kask.
– Ale nie przegrałem, za to ty, jak zwykle, jesteś ostatni – odparł złośliwie, uśmiechając się krzywo i przenosząc wzrok na ową kobietę. – Wiesz kto to jest? – zwrócił się do przyjaciela, nie mogąc oderwać spojrzenia od dziewczyny, której skórzane spodnie, ciasno opinały krągłe pośladki i długie, zgrabne nogi, a ciemne włosy łagodnie opadały falami na jej ramiona.
– Nie wiem, ale z łóżka bym jej nie wyrzucił – odparł Leo, ściągając na siebie jego morderczy wzrok. – No co? Przecież to nie jest twoja własność! – obruszył się.
– Jeszcze nie – powiedział, uśmiechając się cwano i ponownie spoglądając na dziewczynę. Ta, wyczuwając na sobie jego spojrzenie, odwróciła się przez ramię i uśmiechnęła się, mrugając do niego flirciarsko.
– Widzisz, podobam się jej – ucieszył się Leo. Christian spojrzał na niego z politowaniem, popukał się w czoło i wcisnął mu swój kask w tors.
– Patrz i ucz się – odparł rozbawiony, pewnym krokiem, ruszając w stronę kobiety…
* * *
Pchnęła go na łóżko i uśmiechnęła się prowokująco, przygryzając dolną wargę. Po cichu liczył, że pozwoli się zaprosić na drinka, ale nie przypuszczał, że ten wieczór, skończy się w taki sposób. Założył dłonie za głowę i pożądliwym wzrokiem wpatrywał się w jej nienaganną sylwetkę. Droczyła się z nim, to podwijając brzeg koszulki na tyle, że widział zaledwie błyszczący kolczyk w jej pępku, to znów opuszczając ją, jakby się wstydziła. Ale on był cierpliwy i jedyne co w tej chwili robił, to w typowo samczy sposób rozbierał ją wzrokiem. Jeśli chciała bawić się z nim w takie gierki, musiała liczyć się z tym, że ta broń może w każdej chwili obrócić się przeciwko niej. Najwyraźniej dotarło to do niej szybciej niż myślał, bo w końcu ściągnęła koszulkę przez głowę i odrzuciła ją za siebie, przyzywając go do siebie palcem wskazującym. Podniósł się wtedy na łokciach i uśmiechnął bezczelnie, kręcąc przecząco głową. To ona miała przyjść do niego.
– Zamierza pan tylko leżeć i patrzeć, panie Suarez? – zagadnęła, spoglądając mu prosto w oczy. – Spodziewałam się po panu czegoś więcej – dodała, a on tylko uniósł brwi i uśmiechnął się jeszcze bardziej zabójczo niż poprzednio. Nim zdążyła zareagować, chwycił ją za rękę i przyciągnął do siebie. Położył jej dłonie na biodrach i przeniósł wzrok z piersi, które miał na wysokości oczu, na jej twarz uśmiechniętą i oczy, spoglądające na niego z wyzwaniem.
– I co pani na to? – spytał, przesuwając dłonie na jej pośladki, a stamtąd, nieznośnie powoli, wzdłuż kręgosłupa, aż do zapięcia biustonosza…
* * *
Zbliżały się święta. Całe miasto było rozświetlone radośnie migającymi lampkami, a ludziom udzielał się świąteczny nastrój, wszyscy zdawali się być jacyś bardziej uprzejmi i serdeczni. Ale jemu od kilku lat święta nie kojarzyły się dobrze. To właśnie dzień przed Wigilią, tuż po kolacji, do drzwi ich mieszkania zapukała policja, informując o śmierci ojca. Ciągle zbyt dobrze pamiętał jak matka osunęła mu się w ramionach, a Laura najpierw zamarła w bezruchu, z całej siły starając się powstrzymać cisnące się do oczu łzy, a potem rzuciła się na policjanta z pięściami, wrzeszcząc, że ten kłamie. I potem, jak z samego rana w Wigilię, zawieziono ich do kostnicy…
Po raz pierwszy w życiu zapragnął mieć z tym okresem również jakieś miłe wspomnienie. Uśmiechnął się do siebie, wsunąwszy dłoń do kieszeni kurtki, zacisnął palce na zamszowym pudełku, zerkając ukradkiem na kobietę, która szła obok, przytulona do jego ramienia. Byli razem już prawie dwa lata, a kiedy jakieś pół roku temu okazało się, że musi przenieść się do San Antonio, przystała na to bez zastanowienia.
– Powinniśmy częściej urządzać sobie piesze spacery. Kocham motory, ale… – zatrzymała się i stanęła przodem do niego, a jej oczy błysnęły niebezpiecznie. – Ścigajmy się – powiedziała i nie czekając na jego reakcję, co sił w nogach pobiegła w stronę [link widoczny dla zalogowanych]. Dogonił ją na samej górze i chwyciwszy za rękę, przyciągnął do siebie.
– Kiepską ma pan kondycję, panie Suarez – zażartowała, opierając dłonie na jego torsie.
– Nie rób tego więcej – powiedział poważnym tonem, a kiedy uniosła pytająco brwi, dodał: – Nie uciekaj mi więcej.
– Niby dlaczego? – spytała przekornie, przekrzywiając lekko głowę i wpatrując się w jego oczy, w których jak zwykle, gdy coś kombinował, igrały psotne chochliki.
– Bo jesteś moja. Tylko moja. Chcę żeby tak było już zawsze – wyznał cicho i sięgnął do kieszeni kurtki. – Kylie Anderson, czy zostaniesz moją żoną?...
Drgnął na te wspomnienia i aż skulił się w sobie z tęsknoty. Przetarł oczy, starając się odegnać obrazy z przeszłości, które niosły za sobą jedynie ogrom bólu. Był wyczerpany. Im więcej myślał o tym wszystkim, tym większa ogarniała go bezsilność. Od śmierci Kylie nie był w takim dołku psychicznym i nie czuł takiej niemocy, jaką czuł teraz. Chciał wrócić do Valle de Sombras i rozprawić się z człowiekiem, który był odpowiedzialny za śmierć jego ojca, a potem spróbować naprawić relacje z Laurą, tymczasem okazało się, że zemstę musi odłożyć na później i w pierwszej kolejności odnaleźć Lali, która być może, tak jak zasugerowała Lia, została porwana właśnie przez niego. Stanowczo zbyt wiele jednak zwaliło mu się na głowę w ostatnim czasie, a wizyta Nadii, znajomej z dzieciństwa, tylko go dobiła. Nie miał podstaw, by jej nie wierzyć, tym bardziej, mając w pamięci strzępek rozmowy, którą podsłuchał na przyjęciu u Felipe Diaza. Nie widział twarzy mężczyzn, ukrytych w altanie za rozłożystymi krzewami, ale wyraźnie słyszał o czym mówili:
– Stary był nic nieznaczącą płotką w tym biznesie. Chyba nie do końca zdawał sobie sprawę, że jeśli raz wejdzie w to gów*o, to nie będzie już odwrotu, a smród pozostanie na zawsze. Jeśli ten gówniarz nie przestanie wtykać nosa w nie swoje sprawy, niebawem skończy tak samo.
– A co z tą dziwką?
– Niewiele mnie to interesuje.
– Myślisz, że coś wiedzą?
– Myślę, że powinniśmy być ostrożni. Jeśli będzie trzeba, po prostu się ich pozbędziemy – uciął, gdy do altany weszły dwie piękności, w zbyt kusych i zbyt wydekoltowanych sukienkach, które więcej odsłaniały niż zasłaniały. – Nasz drogi Felipe, jak zwykle myśli o wszystkim…
Dalej nie słuchał, zresztą nie spodziewał się już usłyszeć nic więcej poza chichotami kobiet i jakimiś sprośnymi żartami mężczyzn. Wtedy zdawało mu się to mało istotne. Równie dobrze mogli rozmawiać o nim, jak i o którymś z Barossów czy też zupełnie kimś innym. Zresztą, w tym na pozór cichym i spokojnym miasteczku, działo się o wiele więcej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać, a większość ludzi obecnych na przyjęciu, bała się własnego cienia. W całej tej historii bardziej zastanawiało go jednak, dlaczego to właśnie Nadia dostała tę wiadomość. I kto, u licha, jest takim durniem, by zlecać morderstwo mailem? Takie sprawy załatwia się zupełnie inaczej. Bez świadków i bez jakichkolwiek śladów. To nie mógłby nikt groźny. Nikt, kogo powinien się obawiać. Zresztą miał teraz ważniejsze rzeczy na głowie niż dochodzenie, kto ewentualnie ma ochotę się go pozbyć. Lista kandydatów była dość długa.
Westchnął cicho i jeszcze raz spojrzał na Lię. Uśmiechnął się lekko, naciągnął kołdrę na jej ramiona i wyszedł z łóżka. Musiał się rozładować, pobyć sam ze sobą i choć przez chwilę nie myśleć. Wyciągnął z szafy bluzę z kapturem, założył adidasy i już po chwili biegał po uliczkach Valle de Sombras. Powietrze było rześkie i przez krótką chwilę czuł, że naprawdę oddycha pełną piersią, a jego umysł jest czystą, białą kartą. Kiedyś robił to częściej, ale od czasu wypadku, który niejako wymusił na nim przerwę w jakiekolwiek aktywności fizycznej, zarzucił to, a potem… potem w niczym już nie widział sensu. Dopóki nie dostał tych cholernych zdjęć Laury.
El Pantera. Skoro dostarczał narkotyki matce Lii, być może dostarczał je także jego ojcu. Ale po co była mu potrzebna Lali? A jeśli to właśnie był mężczyzna, o którym mówił Zuluaga? Który rzekomo miał mieć oko na Andresa? Może Cosme – obojętnie czy z czystej złośliwości, czy przez lata spędzone w odosobnieniu – po prostu przeinaczył pewne fakty? A może Laura faktycznie wyjechała z własnej woli, postanawiając raz na zawsze odciąć się od przeszłości i zerwać wszystkie kontakty? Przecież on zrobił prawie dokładnie tak samo. Skrzywił się na tę myśl i przeklął w duchu. Ciągle pozostawało zbyt wiele pytań, na które nie znał odpowiedzi, by złożyć to wszystko w jedną całość.
Nim się spostrzegł był pod ośrodkiem, gdzie w oknach gabinetu Ignacia ciągle paliło się światło. Być może Nacho, jak to miał w zwyczaju, znów siedział nad jakimiś papierami i w końcu zasnął na kanapie.
Christian zatrzymał się, zastanawiając się czy nie uciąć sobie z nim pogawędki. Jednego w tym wszystkim był absolutnie pewien – Ignacio Sanchez coś przed nim ukrywał, czegoś mu nie mówił. Widział to w jego oczach, kiedy rozmawiał z nim po tym, jak wysłuchał wszystkich tych bzdur z ust Zuluagi. Postanowił jednak, że rozmówi się z nim dopiero, gdy dowie się czegoś od Leo.
W drodze powrotnej, mijając miejscową kawiarnię, wydawało mu się, że mignęła mu tam postać Ariany, ale szybko odrzucił tę myśl. Bo co miałaby robić tak wcześnie w kawiarni Camila? A nawet jeśli to była ona… pewnie i tak nie zechciałaby z nim rozmawiać. Westchnął ciężko, dochodząc do wniosku, że choćby nie wiadomo jak się starał, natrętne myśli będą ciągle wracać jak bumerang, dopóki nie odnajdzie Laury. Całej i zdrowiej, w przeciwnym wypadku… Nie. Nie było takiej opcji. Odnajdzie ją i choćby nawet nie chciała z nim do końca życia rozmawiać, to nie zostawi jej już, będzie przy niej i nigdy więcej nie pozwoli jej zniknąć bez słowa.
Wszedł do mieszkania i pierwsze co zrobił, to wyciągnął z lodówki małą butelkę wody mineralnej i niemal jednym duszkiem wypił całą zawartość. Kiedy usłyszał dobiegający z łazienki szum prysznica, ze zdziwieniem stwierdził, że było już po ósmej. Zajął się więc nakrywaniem do stołu. Z papierowej torby wyciągnął świeżutkie, nadziewane croissanty, które kupił po drodze w pobliskiej piekarni i zaparzył aromatyczną kawę, a potem ustawił wszystko na stoliku i przez chwilę z dumą przyglądał się swojemu dziełu. Zwykłe, codzienne życie. Bez problemów, szemranych typów i miliona pytań bez odpowiedzi. Tego właśnie potrzebował. Za tym tęsknił.
– Co to? – spytała Lia, wychodząc z łazienki jedynie w jego koszulce, którą dał jej poprzedniego dnia, wycierając długie włosy frotowym ręcznikiem.
– Lekkie, francuskie śniadanko dla mojej świeżo upieczonej żonki – zaśmiał się, a gdy Lia zgromiła go spojrzeniem, dodał rozbawiony: – Miałem nadzieję, że uda mi się przynieść ci je do łóżka, ale skoro już wstałaś – odparł, odsuwając jej krzesełko przy stole. – Zapraszam, pani Suarez.
Lia chwyciła się pod boki i spojrzała na niego z bojową miną, ale rogale w połączeniu z zapachem świeżo zaparzonej kawy, to była propozycja nie do odrzucenia.
– Dziękuję – powiedział, dosuwając jej krzesełko, a kiedy już usiadła, pochylił się i cmoknął ją szybko w policzek. – Za wszystko – szepnął jej wprost do ucha. – Smacznego – dodał i nim zdążyła się wkurzyć zniknął za drzwiami łazienki.
– Mogłeś się bardziej postarać – stwierdziła, uśmiechając się lekko, gdy po jakichś dziesięciu minutach, dołączył do niej, z ręcznikiem przewieszonym przez szyję. Tylko uśmiechnął się przepraszająco na te słowa. – Spodziewamy się kogoś? – spytała, pakując do ust ostatni kęs rogala, kiedy usłyszeli dzwonek do drzwi. Christian wzruszył ramionami i poszedł otworzyć.
– Mam dwie wiadomości – zaczął bez zbędnych ceregieli Leo. – Pierwsza – powiedział, rzucając Christianowi kluczyki.
– Co to? – spytał Christian.
– Kluczyki. Do twojego Suzuki.
– Moje Suzuki? – spytał Suarez, podnosząc zdumiony wzrok z kluczyków na twarz przyjaciela. – Moje Suzuki… – powtórzył, ponownie wlepiając spojrzenie w kluczyki. Po wypadku, nigdy nie odebrał maszyny od mechanika, a gdy już wydobrzał na tyle, że mógł sam się swobodnie poruszać, przeniósł się na drugi koniec miasta.
– Odebrałem je z warsztatu i pozwoliłem sobie przechować do czasu, kiedy za nim zatęsknisz. A sądząc po tym jak obchodzisz się z pewnym Kawasaki… – urwał, dostrzegłszy, siedzącą przy stoliku Lię, która spojrzała na niego spod długich, gęstych rzęs i uśmiechnęła się tajemniczo na widok jego mocno skonsternowanej miny, obejmując dłońmi kubek z resztką kawy.
– A druga? – spytała, przerywając ciszę jaka nagle zapanowała i wyrywając obu mężczyzn z rozmyślań.
– Co druga? – Leo najwyraźniej wciąż trawił to, co zobaczył, a do Lii dopiero teraz dotarło jak bardzo dwuznacznie musiała wyglądać dla niego zastana sytuacja. Christian w samych spodniach, z ręcznikiem przewieszonym przez szyję i ona, z ciągle mokrymi włosami, w jego koszulce. Ale skoro już została mianowana panią Suarez, nie zamierzała nikomu z niczego się tłumaczyć.
– Druga wiadomość – przypomniała, wstając od stołu i zbierając naczynia.
– Aaa… tak… – wymamrotał Leo, nie mogąc oderwać wzroku od jej długich, zgrabnych nóg. Dopiero kiedy zarobił jaskółkę od Christiana w tył głowy, wrócił do rzeczywistości. – Auu… – jęknął, pocierając dłonią głowę. – Tak mi dziękujesz? – spojrzał na przyjaciela oburzony, po czym wyciągnął spod kurtki papierową teczkę i podał ją Suarezowi. – Kopia dokumentacji medycznej Laury – wyjaśnił, rozsiadając się przy stole i bez pytania częstując się rogalikiem.
Christian odsunął krzesło, usiadł przy stole i natychmiast otworzył teczkę.
– Faktycznie, znaleziono ją nieprzytomną w parku, jakieś pół roku temu była hospitalizowana, ale nie ma tam ani słowa o pobiciu. Przywieziono ją do szpitala z…
– Ostrym bólem w podbrzuszu, krwawieniem z dróg rodnych – zaczął odczytywać z karty Christian, czując, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi. – Tachykardia, przyspieszony, płytkim oddech, utrata przytomności… stan zagrażający zdrowiu i życiu. Zdiagnozowana ciąża pozamaciczna, pacjentka skierowana do zabiegu operacyjnego… – urwał, odkładając papiery na bok. Odchylił się na oparcie krzesła i przetarł twarz dłońmi. W głowie mu się kotłowało od natłoku myśli, ale jednego był pewien. To właśnie ten fakt przemilczał przed nim Ignacio. |
|
Powrót do góry |
|
|
Stokrotka* Mistrz
Dołączył: 26 Gru 2009 Posty: 17542 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 14:32:25 27-08-14 Temat postu: |
|
|
61. Greta
Czuła jak ciepła strużka krwi spływa z kącika jej ust w dół szyi. Dopiero odzyskiwała przytomność. Sama nie była pewna, gdzie jest i co tu robi, a rwący ból głowy wszystko jedynie komplikował. Otworzyła niepewnie powieki - w pomieszczeniu było jednak na tyle ciemno, że nawet nie odczuła kolejnej dawki bólu. Nie miała bladego pojęcia, gdzie jest?! I przede wszystkim jakim cudem się tutaj znalazła?! Zimno. Był jej z jakiegoś powodu przeraźliwie zimno. Czuła przez skórę, że ma na sobie jedynie ciasny podkoszulek, który z niewiadomej dla niej przyczyny był cały mokry. Chociaż ona też była mokra. Czuła swoją lepką skórę i włosy wilgotne u nasady szyi oraz w pobliżu czoła. A jedna zbłąkana, zimna kropelka potu spełzała w dół jej lędźwi wywołując u niej jeszcze większe dreszcze.
Gdy tylko jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zauważyła zarys pomieszczenia - na około niej były jakieś stare rupiecie, zardzewiałe drzwi, zniszczona pralka i jakiś zepsuty kran. Spróbowała się poruszyć. Poczuła mocne obtarcie w okolicach nadgarstka, a dopiero po chwili dotarło do niej, że ma związane ręce sznurem, który przy jej wzmożonych ruchach wżynał się jeszcze boleśniej w dłonie.
- Co ja tu robię? - przemknęło jej po raz kolejny przez myśl. Wtem przypomniała sobie wszystko. Jak wracała z kolejnych nudnych zajęć gry na pianinie, tylko i wyłącznie po to, żeby zadowolić matkę - która koniec końców i tak nie zwracała na nią uwagi. Była jakieś 2 ulice od domu, kiedy ktoś zaatakował ją od tyłu, przyciskając do ust nasiąkniętą czymś tkaninę. Wtedy odpłynęła, a teraz znalazła się tutaj. Chciało jej się płakać. Miała ochotę rozryczeć się tak, żeby usłyszeli ją wszyscy w promieniu 2 kilometrów, ale nie może tego zrobić. Nie da tym draniom cholernej satysfakcji, że złapali głupią dziewuchą, która jedyne co potrafi to błagać o uwolnienie, płaszcząc się przed nimi i spełniając wszystkie ich zachcianki. Po moim trupie. Starała opanować się tętniący ból skroni,który wzmagał się z każdą sekundą - jakby żywiąc się jej strachem, zastanawiając się jednocześnie jak może się stąd wydostać. Od dziecka zajmowała się sobą, wychodziła z najcięższych opresji, a więc wyjdzie i z tego. Z uniesioną głową i wypiętą piersią - tak jak zawsze powtarzała jej kochana mamusia. Poruszyła nogami, z zadowoleniem stwierdzając, że nie są tak ciasno związane jak ręce. I może jakimś cudem uda się jej wyswobodzić.
Siedziała na barowym stołku, popijając już 3 szklaneczkę wybornej whiskey - za którą nie zamierzała płacić. Było popołudnie, a więc co miała lepszego do roboty, niż ucięcie sobie przyjemnej pogawędki z kochanym Nicolasem, który - prawdę mówiąc - wyglądał na zrezygnowanego. Może tak jak ona ma w zwyczaju topić smutki w alkoholu?! El Paraiso nie był klubem, który mógłby zrobić na niej wrażenie. Tancerki, gdzieś z boku rozgrzewały się czy planowały nowy układ. Kelnerki chodziły po sali, czyszcząc stoliki i podłogę. A klienci - o ile byli tacy o tej porze - siedzieli w rządku przy barze, opowiadając swoje nędzne historie barmanowi, licząc na radę - jakby był etatowym psychiatrą czy innym specjalistą z tej dziedziny. Kilkoro mężczyzn już próbowało ją poderwać, serwując chyba najbardziej oklepane frazesy jakie w życiu słyszała. A ona z mistrzowską ignorancją po prostu ich olewała. Obok niej - od jakichś kilkunastu minut - siedział nie kto inny jak Nicolas Barosso. I - jak wnioskowała po jego przekrwionych oczach i przygarbionej sylwetce - chyba kolejny dzień z rzędu. Nie odezwała się do niego, a przynajmniej jeszcze nie, starała wzbudzić się w nim ciekawość.
- Wiesz Nico - zagadnęła go lekko - ta sala ma coś z tej piwnicy, w której mnie przetrzymywałeś - dodała po chwili na tyle głośno, żeby ją usłyszał, a zarazem na tyle cicho, żeby do uszu żadnego z obecnych mężczyzn nie dotarła jej drobna uwaga - Nie mnie jedną, nieprawdaż?! - dopowiedziała tonem niemal kokieteryjnym, uśmiechając się do niego promiennie. Barosso spojrzał na nią skrzywiony, po czym jednym haustem wypił kieliszek stojącej przed nimi tequili, po drugi nawet nie musiał prosić - nowa porcja trunku już na niego czekała.
- Lubiłeś się bawić niegrzecznie, co?! Kręciło się to? - spytała zbliżając się do niego, tak że czuł jej oddech na swoim karku - Zabrałeś tam jeszcze kogoś?
- Nie - wycedził sucho, nie zaszczycając jej nawet spojrzeniem
- Ależ Nico po co to boczenie, czyż w dawnym czasach nie rozmawiało nam się miło?! Czy nie bawiłeś się dobrze w moim towarzystwie?! - ostatnie słowa wysyczała wściekłym głosem, tak żeby na samej skórze poczuł to co ona czuję, za każdym razem, gdy w jej głowie pojawia się obraz tej piwnicy i jej samej - zmęczonej, posiniaczonej, obolałej, zagubionej w sytuacji.
Kap. Kap. Kap. Ten cholerny zepsuty kran doprowadzał ją do szału. Nie wiedziała ile już czasu tu spędziła. Nie wiedziała zresztą gdzie jest i jak ma się stąd wydostać. Była bliska załamaniu. Ale z każdą falą rozpaczy mocno zaciskała zęby tak, że z jej warg już kilka razy płynęła krew. Czuła ją na języku, na brodzie i szyi. Ale nie mogła nic na to poradzić. Ręce nadal miała związana zbyt ciasno, żeby cokolwiek zrobić. Odechciało się jej nawet próbować, bo za każdym razem nadgarstki bolały ją jeszcze bardziej. Udało jej się jednak poluzować więzy na nogach - tak, że teraz mogła przynajmniej jakoś wstać. A w jeszcze większą wściekłość wpadała, gdy łapała się na tym, że bezwiednie powtarza ten dźwięk w myślach - jakby samej sobie odliczając czas do śmierci. Kap. Kap. Kap. Wściekła podniosła się z brudnej ziemi, z niemałymi problemami, opierając się na zimnej ścianie, na której do tej pory była oparta. Podeszła po omacku do zepsutego kranu, potykając się po drodze o różne rzeczy, które leżały na podłodze. Zahaczyła nogą o zardzewiałą blachę,boleśnie rozcinając sobie łydkę, z której popłynęła krew, jakby do tej pory mało jej straciła. Nie obchodziło jej to jednak. Chciała zakręcić ten cholerny kran. Zakręcić, wyrzucić, połamać na kawałki - cokolwiek, byleby tylko przestał odliczać jej czas spędzony w tym koszmarnym miejscu. Odwróciła się tyłem, chcąc związanymi rękami, chwycić go jakoś - sama nie wiedząc jak. Ale nie mogła go nawet dosięgnąć. Czuła jak traci zmysły, jak ten jeden dźwięk doprowadza ją do szału. Myśląc jedynie o tym, żeby wyrzucić kapanie przede wszystkim ze swojej głowy, pochyliła się i zagryzła wargi na zaworze kranu. Starała się zębami zakręcić go, był jednak stary i dość zardzewiały. A ona im mocniej naciskała tym większy ból zadawała samej sobie. Czuła jak jeden ząb kruszy się, a z warg obficie leci krew - ale chęć uciszenia tych głosów w jej głowie, odliczających moment, kiedy w końcu ktoś do niej przyjdzie, była silniejsza od bólu, który sobie zadawała.
Drzwi skrzypnęły, a ciężkie kroki rozległy się po schodach.
- Wystarczyło poprosić - powiedział mocnym głosem, który rozległ się echem w pomieszczeniu, wyrywając ją z szaleńczego transu. Spojrzała na niego z wyzwaniem w oczach, zaschniętymi plamami krwi na podkoszulce i brodzie. Chciała wyglądać walecznie, ale oczami wyobraźni i tak widziała, wystraszoną dziewczynkę z ciemnymi włosami, brudną, zziębniętą, trzęsącą się ze strachu i czekającą na swojego kata.
- Chcesz wody? - spytał miłym tonem, nie zważając na paradoks sytaucji - jakby byli dwójką ludzi, którzy spotkali się przypadkowo, poznali, a teraz mile gawędzą o błahych sprawach.
- Pieprz się - odpowiedziała schrypniętym głosem, przyglądając mu się uważnie, jakby chcąc zapamiętać tą twarz, a może i nawet rozpoznać?
- Proszę taka piękna, a zarazem taka wredna i bezczelna - odparł spokojnie, nie wzruszony ani jej szorstkimi słowami ani zimnym wzrokiem, zakręcając sobie na palcu pukiel jej włosów i wdychając jej zapach - Kto by pomyślał, że grzeczna i ułożona Greta Ortiz Beltran zachowa się niczym jej cudowna mamusia, równie prostacko i patetycznie - odparł z sarkazmem wyczuwalnym na kilometr - Nikt oprócz mnie Cię nie słyszy, po co więc odstawiasz tą durną szopkę?! Nie znudziła Ci się już?! I tak dobrze wiesz, że wcześniej czy później skapitulujesz, a ja - zrobił przerwę jakby akcentując dobitnie swoje ostatnie słowa - będę na Ciebie czekał, uległą i gotową na wszystko -dodał na końcu, z triumfalnym uśmiechem na ustach.
- Pieprz się - powtórzyła niczym mantrę, opluwając go śliną, zmieszaną z krwią i kawałkiem skruszonego zęba. Zamachnął się i otwartą dłonią uderzył ją w policzek. Zachwiała się mocno, ale całą siłą woli, modliła się, by nie upaść przed nim - nie pokazać mu swojego upadku.
- Baw się dobrze - rzucił wściekle, spoglądając na nią i wychodząc tymi samymi drzwiami.
Skuliła się w sobie, czując każdą obolałą cząstkę swojego marnego ciała. Obity policzek, rozcięta warga, ostry ból w łydce, w której utkwił kawałek zardzewiałej blachy - którego i tak nie mogła wyjąć. A całości dopełniało ciągłe i nieustannie kapanie wody. Kap. Kap. Kap.
- Miło się gawędziło. I wspominało - dodała lekkim tonem, dopijając trunek - Niedługo znowu się zobaczymy - odparła cicho bardziej kokieteryjnym i zmysłowym tonem, szepcząc mu słowa prosto do ucha. Pokazała barmanowi Nicolasa, wskazując, że to on zapłaci za jej zamówienie, po czym wyszła owinięta mgiełką perfum, których zapach roznosił się także w pobliżu Nicolasa, dobitnie pokazując mu, że to jeszcze nie koniec.
Siedziała na kanapie w swoim nowym mieszkaniu w bogatej dzielnicy Valle de Sombras otoczona samymi snobami, z którymi i tak nie chciała mieć nic do czynienia. Na szklanym stoliku przed nią rozłożone były zadrukowane kartki i zdjęcie - uśmiechnięta blondynka z kręconymi włosami
Jakbym nie wiedziała jak wygląda - pomyślała kąśliwie, z irytacją wpatrując się w raport. Przekonała się, że zatrudniła jakiegoś półgłówka, który nie może znaleźć żadnych istotnych informacji. To o czym przeczytała mogła z dziecięcą łatwością zdobyć sama. Pokręciła głową z dezaprobatą. Victoria Diaz urodzona 25 grudnia 1989 roku w Valle de Sombras. Aktualnie pracuję jako informatyczka w Barosso Consolidated - Pewnie stąd się znają - Córka miejscowego szeryfa - Pablo Diaza oraz bibliotekarki - Gwen Diaz - Jakież to romantyczne - pomyślała z ironią, przewracając teatralnie oczami, choć nikt nie mógł jej zobaczyć - Ale, ale ... tu jest coś ciekawego - W maju 2000 roku dziewczynka i jej matka zostały porwane sprzed supermarketu. Znikają na kilka dni, a potem pojawiają się ponownie w swoim domu jak gdyby nigdy nic. Zleceniodawcą uprowadzenia był - Fernando Barosso - wymówiła imię na głos, wpatrując się z lekkim szokiem w kartkę trzymanego papieru. Ale po co do cholery - przeszło jej przez myśl, gdy starała połączyć starego Barosse z rodziną dziewczyny. Nie znajdywała jednak żadnego racjonalnego połączenia, niczego co mogłoby wyjaśnić tą dziwną sytuację. Chyba, że stary Barosso miał jakieś zatargi z ojcem Diaz, który w końcu był szeryfem. Nie on pierwszy i na pewno nie ostatni, stałby się ofiarą Barossy, który jeżeli chciał coś osiągnąć, nie zawahałby się użyć nawet niewinnego dziecka, a może raczej nastolatki. Musi to sprawdzić. Na pewno jest sposób, żeby się tego dowiedzieć. Wstała żywo z sofy, chcąc udać się na strych, gdzie ułożyła rzeczy matki. Były to jedynie zapiski i jakieś pamiątki, które ją samą urzekły swoją zmyślnością i pięknem. Żadnych ubrań czy rzeczy osobistych, a jedynie to co kiedyś mogłoby się jej przydać. I właśnie teraz może.
Jej zapędy zostały pohamowane przez dzwonek do drzwi. Zaklęła siarczyście na głos, po czym wzięła głęboki oddech i przywdziała wesoły uśmiech na twarz. Na progu drzwi, stał wyczekująco Ignacio Sanchez. Spojrzała na niego z lekkim zaskoczeniem, szybko się opanowując i witając go na tyle serdecznie na ile była wstanie.
- Proszę, przez ostatnich kilka lat w ogóle się nie widzieliśmy, a teraz niemal dzień po dniu - odparła w żartobliwym tonie, wpuszczając go do środka.
Chciała go zapytać skąd wiedział gdzie jej szukać i po co tu w ogóle przyszedł. Ale ona nie zadawała banalnych pytań. Wszystko okaże się w swoim czasie. Zresztą Ignacio Sanchez nie był typem człowieka, który rozpowiadał swoje sprawy na prawo i lewo jak stara wiedźma Martinez.
- Może chcesz coś do picia? - spytała uprzejmie, wskazując mu jeden z foteli, szybko zbierając dokumenty - bynajmniej nie ze strachu, że je zobaczy. Wolała jednak niczego nie zgubić.
- Coś mocnego - odparł swoim ciepłym głosem, zajmując wskazane miejsce. I chociaż się do niej uśmiechał, odpowiadał uprzejmie, to widziała w jego oczach, że coś jest nie tak. To wrażenie rzuciło się jej już przy poprzednim spotkaniu, ale nie była wtedy w pełni sobą, żeby w ogóle spytać o co chodzi. Jak widać wcale nie musiała, przyszedł do niej sam.
- Proszę - odparła, podając mu podwójną porcję najmocniejszej whiskey - jej ulubionej. Sama zaś uraczyła się kieliszkiem likieru czekoladowego, którego sprowadziła aż z samych Włoch. Przydałoby się do tego tort waniliowy albo lody z szarlotką - przemknęło jej przez myśl.
- Znowu coś jesz. Twoje ciało to sam tłuszcz i cellulit, a i tak nadal jesz i wpakowujesz w siebie puste kalorie. Co tym razem podwójna porcja frytek i hamburger, a na deser może cały tort czekoladowy - zagrzmiała jej matka od progu. Podeszła do niej, wściekle chwytając ją za różową koszulkę i przyciągając w stronę lustra - Spójrz na siebie. Jesteś gruba jak wieloryb - odpowiedziała ze złością, unosząc skraj bluzeczki i chwytając dziewczynkę za brzuch - Sam tłuszcz. I jak ty chcesz coś w życiu osiągnąć?! - Greta spojrzała na matkę z niemą prośbą, a oczy zaszkliły się od powstrzymywanych łez - Jedynie co umiesz to beczeć - odparowała wściekle, patrząc na córkę z jawną pogardą - Nie zjesz dzisiaj kolacji, a jutro śniadania, może to Cię czegoś nauczy - odpowiedziała na odchodnym, gniewnie odrzucając dziewczynkę od siebie, tak że nie utrzymała równowagi i upadła na podłogę, kuląc się i płacząc
Otrząsnęła się z wspomnień, wracając myślami go Ignacia, który wpatrywał się w nią nic nie rozumiejącym wzrokiem.
- Tak, więc może mi zdradzisz po co mnie odwiedziłeś? - spytała, upijając jeden, malutki łyczek likieru czekoladowego, który przyjemnie pobudził jej kubki smakowe. Mężczyzna za to jednym haustem opróżnił szklankę, jakby chcąc dodać sobie odwagi i krzywiąc się jedynie na chwilę. Odebrała od niego szkło, wstała i ponownie podeszła do barku. Wnioskowała, że będzie mu łatwiej w ogóle coś zacząć, gdy nie będzie się w niego uporczywie wpatrywać. W końcu trudno rozmawia się o cudzych problemach, a jeszcze trudniej o swoich własnych. A sądziła, że właśnie to go gnębi.
- Znasz Christiana Suarez? - spytał, siląc się na spokój, odwróciła się twarzą do niego, przecząco kręcąc głową - Syn Andresa Suareza.
Coś jej zaświtało. Adnresa Suareza znała, a przynajmniej w jakiś sposób kojarzyła. Usiadła na sofie niemal na przeciwko niego, wcześniej podając mu kolejną porcję alkoholu.
- Andres Suarez zginął jakieś 10 lat temu, w okolicznościach dość dziwnych. Miał żonę - Isabel i dwójkę dzieci: Christiana i o 7 lat młodszą od chłopaka Laure - odpowiedziała, niemal recytując z kartki - Syn w jakiś czas po śmierci ojca wyjechał, zostawiając rodzinę. Wrócił na pogrzeb matki, siostra nie wybaczyła mu, że je zostawił. Sama też obracała się w dość specyficznym środowisku, rzekłabym. Nie wiem czy to spuścizna ojca czy sama szukała wrażeń na własną rękę, ale jej towarzystwo określiłabym jako niebezpieczne - dodała poważnym tonem, patrząc na niego i nie bardzo rozumiejąc po co przyszedł.
- Dziewczyna zniknęła - odpowiedział na jej nieme pytanie, tonem prawie wyprutym z emocji, chociaż ona i tak wyczuwała troskę w jego głosie i zmartwienie. Musiała być dla niego ważna - pomyślała, spokojnie czekając na ciąg dalszy - I mógłbym wdawać się w szczegóły, których nikomu nie mówiłem albo te które wiedzą wszyscy, ale prędzej czy później i tak sama się tego dowiesz.
- Ignacio - przerwała mu spokojnie - nie bardzo rozumiem. Co ja mam z tym wspólnego?
- Znajdź ją - odparł głosem pełnym winy i rozpaczy, wpatrując się w nią uporczywie, smutnym i pełnym nadziei wzrokiem, czekając na jej zgodę - Znajdź Laure.
- Ignacio, ja nie...
- Wiem, że nie jesteś żadnym detektywem - przerwał jej ostro, wstając z kanapy, jakby chcąc uwolnić się od jej przenikliwego spojrzenia. Nabrał powietrze w płuca, uspokajając oddech i myśli - Ale mi ktoś taki nie jest potrzebny, ucieknie jak tylko zacznie się domyślać w jakie bagno się wpakował. Ty za to ... - zrobił zmyślną pauzę, wracając do niej wzrokiem - Dowiesz się o wiele więcej niż marny detektyw, masz znajomości, kontakty i nie mam wątpliwości, że to czego się dowiesz mogłoby Cię zaskoczyć czy wprawić w zdumienie. Nie ciebie.
- A więc jestem zimną suką bez serca i skrupułów? - spytała chłodno, prostując się i patrząc na niego jak na równego sobie przeciwnika.
- Nie - odparł krótko - Ale nie udawajmy, że nie wiem czym do tej pory się zajmowałaś. Że nie wiem co spotkało tych wszystkich ludzi, którzy kiedykolwiek popełnili błąd i Cię zlekceważyli, bo nie skończyli raczej w sanatoriach, szpitalach czy domach opieki, w najlepszym wypadku szybko skończyli 5 metrów pod ziemią, a w najgorszych... - spojrzała na niego zimno, przerywając potok jego słów, zrozumiał bez zbędnych słów o co jej chodzi - Chcę, żebyś tylko spróbowała. Nie oczekuję na żadne efekty, nie jesteś cudotwórcą.
- Oczekujesz Ignacio i właśnie ta nadzieja bijąca cały czas w twojej głowie, trzymająca cię przed wyznaniem wszystkich Twoich win, że ta dziewczyna znajdzie się całą i zdrowa, przywiodła Cię w moje skromnie progi, prosząc o małą przysługę. I dobrze wiesz, że nie mogę odmówić - dodała na końcu, upijając kolejny łyczek aromatycznego likieru, którego zapach docierał także do niego - skinął głową na jej zgodę, nie będąc wstanie wypowiedzieć słowa podziękowania. Bo i co miał powiedzieć?! Głupie i mało znaczące dziękuję czy może wysilić się na coś bardziej ciekawego i oryginalne jak będę Twoim dłużnikiem do końca życia czy zawsze możesz na mnie liczyć, dziękuję że się tym zajmiesz. Byłoby to tak patetyczne i żałosne, że sama nie wiedziałaby, czy zniosłaby to z godnością. Mężczyzna tymczasem opróżnił do końca swoją szklankę, którą później postawił na stoliku, ponownie skinął głową i nie żegnając się, wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. A ona zdecydowała, że najpierw przejrzy rzeczy matki, sprawdzając wszystko o starym Barosso, a dopiero potem zacznie szukać informacji na temat Laury Suarez. |
|
Powrót do góry |
|
|
Kenaya Prokonsul
Dołączył: 14 Gru 2009 Posty: 3011 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 17:49:51 27-08-14 Temat postu: |
|
|
62. LIA
Opierała się o ścianę ramieniem kiedy Christian na głos zaczął odczytywać medyczne terminy z dokumentacji jaką przyniósł Leo. W jednej chwili poczuła jak z twarzy odpływa jej krew, ciało spina się do granic możliwości, a mięśnie zaczynają nerwowo drżeć. Przed oczami zrobiło jej się ciemno, więc zacisnęła powieki i zaczęła oddychać głęboko starając się uspokoić rozszalałe serce. Znów znalazła się tam gdzie osiem lat temu. W obskurnej zadymionej kuchni, nad pękniętym zlewem, otoczona smrodem alkoholu i bóg wie jakiego jeszcze świństwa, trzymając w dłoni to czego nienawidziła z całej duszy. Znów niemal namacalnie poczuła własny przeszywający ból, głośne krzyki, krew, własny błagalny jęk i szloch, który wyrywał jej się z piersi. Kiedy zalały ją obrazy, które z całej duszy pragnęła zagrzebać głęboko w pamięci, gwałtownie uniosła powieki i zacisnęła drobną dłoń w pięść tak mocno, że paznokcie wbijały jej się w skórę. Jak na złość nogi odmówiły jej posłuszeństwa, a w gardle stanęła ogromna gula. Modliła się w duchu, by ani Leo, ani Christian nie zauważył w jakim jest stanie. Musiała jak najszybciej stąd wyjść i się przewietrzyć. Tylko kilka chwil w samotności mogło jej pomóc się uspokoić.
Zerknęła na Christiana i coś mocno zakuło ją w sercu. Zdawała sobie sprawę, że to czego się właśnie dowiedział, wcale nie pomogło mu poczuć się lepiej, a ona w tej chwili chciała przy nim być i dalej go wspierać. Potrzebował jej. Lepiej niż ktokolwiek inny wiedziała, że w takich chwilach jak ta, wsparcie przyjaciół jest ważne. Była jednak tak roztrzęsiona, że nie mogła tu dłużej zostać i czuła się z tego powodu winna. A właśnie tego przez ostatnie lata starała się unikać. Zaangażowania. Tego by zaczęło jej zależeć. Instynktownie zrobiła krok do przodu na drżących nogach i położyła mu dłoń na ramieniu ściskając lekko. Christian uniósł wzrok, a ona uśmiechnęła niewyraźnie i uciekła wzrokiem, w którym zapiekły ją łzy.
- Powinnam pojechać do Monterrey – rzuciła po czym odchrząknęła. Musiała być blada jak kreda, bo Suarez wpatrywał się w nią wystraszony, marszcząc przy tym brwi. Jednak zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, uprzedziła go – będę później w ośrodku – odparła i uśmiechnęła się szerzej wkładając w to tyle wysiłku, że bała się, że za chwilę rozsypie się tu na milion kawałków – dzięki za śniadanko, mężusiu – dodała jeszcze swobodnie, przybierając wyćwiczoną przez lata pozę i mając nadzieję, że jest wiarygodna – na razie – rzuciła na odchodnym i nie czekając na reakcję żadnego z nich ruszyła do pokoju. Szybko wciągnęła na siebie dżinsy, buty motocyklowe i skórzaną kurtkę. Zgarnęła ze stolika komórkę i kluczyki do Kawasaki, po czym skierowała się do wyjścia unikając patrzenia w stronę kuchni. Wiedziała, że Christian bacznie ją obserwował dopóki nie zniknęła za drzwiami. Nie był głupi ani ślepy. Zachowywała się jak nie ona i to zdecydowanie nie umknęło jego uwagi. Zatrzasnęła za sobą drzwi i oparła się o nie przymykając oczy. Odetchnęła głęboko i przeczesując wilgotne jeszcze włosy palcami odepchnęła się od drzwi i zbiegła po schodach na dół. Musiała zająć czymś myśli i ochłonąć zanim znów spotka się z Christianem. Z piskiem opon odjechała spod bloku, a niecałe czterdzieści minut później zatrzymała motor przed studiem tatuażu. Kiedy weszła do środka, [link widoczny dla zalogowanych]stał właśnie przy ladzie i rozmawiał z jakimś klientem pokazując mu katalogi ze zdjęciami tatuaży. Uniósł wzrok, a kiedy ją dostrzegł uśmiechnął się lekko i kiwnął jej głową w kierunku zaplecza. Przeprosił klienta, który wyglądał na wystraszonego faktem, że ma sobie zrobić tatuaż. Lia uśmiechnęła się na ten widok i weszła za Damianem do jego pracowni zamykając za sobą cicho drzwi.
- Czy on naprawdę uważa, że zrobi sobie ten tatuaż? – zapytała żartobliwie uśmiechając się szeroko. Damian parsknął śmiechem i pokręcił głową, a w oczach igrało mu rozbawienie.
- Najwyraźniej tak – odparł Damian siadając na wysokim stołku przy desce kreślarskiej – dam mu powód do tego by się dobrze zastanowił, nie chce by tu wrócił za miesiąc z prośbą o bezbolesne usunięcie rysunku, bo on już go nie chce – powiedział bezradnie rozkładając ręce. Lia uśmiechnęła się łagodnie i bez słowa usiadła na skórzanej kanapie wpatrując się w podłogę – wszystko w porządku? – zapytał Damian zatroskanym wzrokiem, przyglądając jej się uważnie. Lia uniosła wzrok i uśmiechnęła się blado kiwając głową.
- Tak – przesunęła dłonią po włosach – dowiedziałeś się czegoś? – zapytała zmieniając szybko temat, zanim zacząłby zadawać jakieś pytania. Damian to dobry człowiek i jako przyjaciel był na pewno kochany, tak samo jako brat, ale w tej chwili Lia nie chciała rozmawiać o sobie. Musiała zapomnieć o tym co się stało kiedyś i skupić się na tym co było w tej chwili najważniejsze. Rozpamiętywanie przeszłości nie było jej do niczego potrzebne. Stało się, przeszła przez to, a teraz jest tu gdzie jest i z tego powinna być dumna.
- Słuchasz mnie? – zapytał Damian uparcie się w nią wpatrując ze zmarszczonymi brwiami.
- Przepraszam – jęknęła Lia i potarła czoło. Damian zamilkł na moment, ale znał ją na tyle długo by wiedzieć, że i tak mu nic nie powie, wiec zrezygnował z zadawania pytań.
- Mówiłem, że ten facet ze zdjęcia to niejaki El Pantera – Lia skinęła głową, bo tego już zdążyła się dowiedzieć – niestety nie wiem jak się naprawdę nazywa. Nie chciałem zwracać na siebie zbytniej uwagi, więc starałem się być dyskretny na tyle na ile to możliwe – wytłumaczył ze skruchą, a Lia doskonale go rozumiała. Miał dla kogo być ostrożny i nie powinien wpadać w kłopoty.
- Wczoraj dowiedziałam się tego samego co ty – powiedziała cicho wpatrując się w okno.
- A wiesz czym się zajmuje? – zapytał przygryzając policzek od środka. Lia zerknęła na niego marszcząc brwi.
- Oprócz narkotyków? – zapytała, a Damian w odpowiedzi skinął głową, kiedy ponagliła go spojrzeniem, westchnął.
- Chodzą słuchy, że El Pantera ma coś wspólnego z handlem żywym towarem, sprzedaje dziewczyny do burdeli w całym Meksyku i chyba już nie tylko – wyjaśnił, a Lia przełknęła powoli ślinę po czym wstała i zaczęła nerwowo chodzić po pokoju. To nie mogła być prawda. Boże…jęknęła w duchu. Złożyła ręce jak do pacierza i spojrzała na Damiana.
- Wiesz coś jeszcze? – zapytała, a w jej oczach tatuażysta dostrzegł rozpacz i strach. Wstał ze stołka i podszedł do niej.
- Lia nikt nie powiedział, że twoją przyjaciółkę właśnie to spotkało – powiedział starając się dodać jej otuchy. Była mu za to wdzięczna i choć chciała wierzyć, że Laurze nic takiego się nie stało, to musieli brać pod uwagę wszystkie opcje. Taką również, a Lia bała się tego odkąd wczoraj przypomniała sobie jak El Pantera rozmawiał kiedyś z jej własną matką, a ta chciała ją najzwyczajniej w świecie sprzedać za działkę prochów. Odetchnęła głęboko i przymknęła powieki – nie wiele wiem na jego temat, bo facet jest jak widmo. Skrupulatnie strzeże tego by nikt nic o nim nie wiedział – przyznał Damian wsuwając dłonie w kieszenie dżinsów.
- Dlaczego mnie to nie dziwi – odparła wściekła.
- Jest jeszcze coś – odchrząknął, a kiedy Lia na niego spojrzała uśmiechnął się nieznacznie – jest dziewczyna z agencji towarzyskiej na obrzeżach Monterrey. Wołają na nią [link widoczny dla zalogowanych]i z tego co wiem El Pantera regularnie się z nią spotyka – zakomunikował, a Lia uśmiechnęła się łagodnie czując, że mają jakiś punkt zaczepienia, o ile w ogóle te informacje okażą się wiarygodne, ale o tym zdecyduje już Christian.
- Dziękuje Damian za wszystko – powiedziała patrząc mu w oczy. Mężczyzna uśmiechnął się półgębkiem i podszedł bliżej, ujął ją za podbródek i zmusił by na niego spojrzała.
- Obiecaj mi, że będziesz na siebie uważała – poprosiła intensywnie patrząc jej w oczy – nie podoba mi się, że pakujesz się w sprawy związane z templariuszami – dodał poważnie. Lia wzruszyła ramionami i odsunęła się uśmiechając się zadziornie.
- Jestem dużą dziewczynką Damian, wiem co robię – powiedziała, a w odpowiedzi usłyszała tylko ciężkie westchnienie Damiana i dostrzegła jego smutne spojrzenie kiedy chwyciła za klamkę i wyszła z zaplecza. Nie pierwszy raz widziała jak patrzył na nią w ten sposób. Problem w tym, że ona nie potrafiła widzieć w nim kogoś więcej niż dobrego kumpla. I wiedziała, że to się nigdy nie zmieni.
Po powrocie do Valle de Sombras postanowiła porozmawiać z Ignacio. Ogarnęła się szybko, bo po dzisiejszym poranku wyglądała jak chodzące nieszczęście. Opuściła jeden z pokoi na poddaszu, które pozwolił jej zająć Nacho, po czym skierowała się schodami do dolnego korytarza. Ubrana z krótkie dżinsowe szorty, szarą bokserkę, rozpiętą koszulę w czarnobiałą kratę z podwiniętymi rękawami i jasnobrązowe luźno zasznurowane botki przystanęła przed uchylonymi drzwiami do gabinetu i zapukała delikatnie zaglądając do środka.
- Można? – zapytała zagryzając dolną wargę. Ignacio uniósł wzrok znad dokumentów i widząc swoją podopieczną uśmiechnął się szeroko i zamknął jedną z teczek.
- Pewnie – zaprosił ją gestem do środka i wstał z fotela obchodząc biurko i opierając się o nie biodrami – wszystko w porządku? – zapytał uważnie patrząc jej w oczy. Znał ją doskonale i wiedział kiedy coś ją męczy, ale w tej chwili nie chciała o tym rozmawiać. Tym bardziej kiedy on sam miał tyle na głowie w sprawie ośrodka.
- Tak – rzuciła uśmiechając się promiennie, ale Ignacio uniósł brew patrząc na nią z powątpieniem i rozbawieniem jednocześnie. Parsknęła śmiechem, bo wiedziała, że bez względu na to jak bardzo będzie próbować, nie uda jej się go oszukać. Być może dlatego, że dobrze ją znał, a być może dlatego, że ona nie potrafiła kłamać, a oczy zawsze ją zdradziły.
- Mógłbyś na coś zerknąć? – zapytała niepewnie, a kiedy skinął głową podeszła do niego i odwróciła się tyłem. Zgarnęła z pleców luźno spleciony warkocz i podciągnęła ubranie do góry pokazując mu zaklejoną plastrem ranę.
- Niewiarygodne – parsknął śmiechem Ignacio kręcąc głową z niedowierzaniem – jesteś w Valle de Sombras dwa dni i już zdążyłaś się dorobić kolejnych zadrapań? – zapytał podchodząc do biurka i wyciągając z szuflady apteczkę, którą dzień wcześniej sama tu zostawiła- siadaj tu – polecił wskazując na krawędź biurka i zgarniając z niego papiery. Lia spełniła jego prośbę, a on przysiadł na brzegu fotela i wyjął potrzebną zawartość apteczki.
- Czy wy z Christianem postanowiliście zorganizować sobie jakiś prywatny konkurs pod tytułem: kto będzie bardziej poobijany? – zażartował odklejając plaster, a Lia uśmiechnęła się pod nosem na te słowa, ale nic nie odpowiedziała. Ignacio wciągnął powietrze na widok rany na plecach i cmoknął karcąco – gdzie się tak załatwiłaś? – zapytał delikatnie badając obrażenia. Lia westchnęła.
- Czy to ważne? – zapytała i spuściła głowę – trzeba szyć? – zmieniła szybko temat licząc na to, że Nacho nie będzie dociekał co się stało. i tak wiedział, że jak nie będzie chciała niczego mu nie powie. Pokręcił tylko głową z rezygnacją.
- Obawiam się, że tak, paskudnie to wygląda – stwierdził rzeczowym tonem – zaczekaj tu, zaraz wracam – rzucił jeszcze i szybko wyszedł z gabinetu. Lia odetchnęła głęboko. Nie pierwszy raz Ignacio ją łatał i to nie tylko po tym jak biła się z chłopcami z ośrodka. Wiedział o niej to czego nie wiedzieli inni. Jako jedyny widział jej blizny i znał całą, a przynajmniej większą część, przeszłości, tej o której nie wstydziła się mu opowiedzieć. Była przekonana, że nigdy nikomu nie zaufa tak jak Sanchezowi. Okazało się jednak, że jedną ze swoich największych tajemnic, choć nie w całości, wyznała komuś zupełnie innemu. Christianowi. Westchnęła i potarła czoło przymykając oczy. Wtedy do gabinetu wszedł Ignacio niosąc metalowe naczynie i kilka drobiazgów w drugiej ręce. Uśmiechnęła się do niego łagodnie, a on bez słowa usiadł na swoim miejscu i założył jałowe jednorazowe rękawiczki, po czym oczyścił gazikiem jej ranę. Kiedy zaczął szyć wstrzymała oddech i zacisnęła szczękę starając się nie poruszyć. Bolało jak diabli, ale nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz, jak tak dalej pójdzie. Przymknęła oczy i niemal natychmiast zobaczyła mgliste wspomnienie kiedy miała szesnaście lat.
Wpadła wystraszona i obolała do szatni w ośrodku Ignacia. Na szczęście było na tyle późno, że praktycznie wszystkie dzieciaki wróciły do domów, albo spały na łóżkach polowych, które załatwił Sanchez. Nie chciała by ktoś ją zobaczył w takim stanie. Zamknęła za sobą cicho drzwi i powolnym krokiem podeszła do lustra. Każdy, nawet najmniejszy ruch sprawiał jej trudność i jeszcze większy ból. Oparła się o umywalkę drżącymi i poobcieranymi dłońmi, a potem zwyczajnie zaczęła płakać. Ukryła poobijaną twarz za kaskadą posklejanych blond włosów i nie mogła przestać szlochać. Dławiła się własnymi łzami, nie mogąc pojąć dlaczego to wszystko ją spotyka. Co takiego zrobiła, że przyszło jej zapłacić za nie swoje błędy. Jej jedynym przewinieniem było to, że przyszła na ten świat. Często się zastanawiała dlaczego właściwie matka ją urodziła. Nie była nikomu do niczego potrzebna. Zakryła dłonią spierzchnięte usta i nie mając siły dłużej ustać na nogach osunęła się na kolana opierając głową o starą metalową szafkę. Odetchnęła kilka razy głęboko chcąc uspokoić oddech. Wytarła mokre od łez policzki i skrzywiła się kiedy unosząc rękę poczuła nieznośny ból pleców. Była tak oszołomiona i wykończona, że nawet nie zorientowała się, że ktoś zmierza w kierunku szatni. Po chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich Ignacio. W pierwszej chwili zmarszczył brwi chcąc zapewne zapytać co tu robi sama, ale kiedy dostrzegł porozdzieraną na plecach i pokrytą szkarłatnymi plamami koszulkę Lii przełknął powoli ślinę i podbiegł do niej w ułamku sekundy. Ujął jej twarz w swoje silne dłonie i ostrożnie zajrzał jej w oczy jakby chciał ocenić, czy oby na pewno jest przytomna i świadoma tego co się wokół niej dzieje.
- Co się stało? – zapytał spokojnie i cicho, nie chcąc w żaden sposób jej wystraszyć. Lia spuściła wzrok i pokręciła przecząco głową. Skuliła się w sobie i podciągnęła kolana pod brodę krzywiąc się przy tym. Jęknęła z bólu a łzy znów popłynęły jej po policzkach – pozwolisz mi zobaczyć? – zapytał wskazując na jej plecy, a kiedy uniosła przerażony wzrok wahając się nad odpowiedzią, westchnął – byłem lekarzem – wyznał czując, że w ten sposób może ją przekonać do tego by pozwoliła sobie pomóc. Wpatrywała się w niego wielkimi, brązowymi i pełnymi bólu oczami. Ignacio nie naciskał, tylko czekał, aż w końcu podejmie decyzje. Po chwili skinęła niepewnie głową i sztywniejąc na całym ciele pozwoliła mu zerknąć na swoje rany.
- Gotowe – usłyszała za plecami ciepły głos Ignacia, który wyrwał ją z rozmyślań – musisz się oszczędzać i nie szarżować zbytnio, bo szwy pójdą i znów trzeba będzie szyć – dodał zdejmując rękawiczki i wrzucając je do kosza, razem z gazikami. Lia zsunęła się ostrożnie z biurka i opuściła ubranie.
- Tak jest – zasalutowała ze śmiechem, a Ignacio pokręcił głową i posprzątał resztę rzeczy z biurka – dowiedziałeś się czego o moim ojcu? – zapytała po chwili patrząc na niego uważnie. Sanchez zawahał się przez jeden niemal niezauważalny moment, po czym pokręcił głową z rezygnacją.
- Niestety nie – spojrzał jej w oczy – cierpliwości Lia, potrzeba czasu – dodał opanowanym tonem. Dziewczyna skinęła głową i wlepiła wzrok w okno.
- Nie jestem głupia, to jak szukanie igły w stogu siana – stwierdziła ściskając nasadę nosa – każdy w Valle de Sombras może być moim ojcem, bo matka miała tylu facetów, że nie jestem w stanie nawet zliczyć – prychnęła wściekła i ukryła spojrzenie pod kurtyną gęstych, długich rzęs – równie dobrze można szukać w Monterrey i całym cholernym Meksyku, albo i jeszcze dalej. Cholera wie co robiła zanim się urodziłam – wyszeptała bezradnie krzyżując ręce na piersi. Ignacio podszedł do niej i pogładził ją po policzku w czułym ojcowskim geście.
- Znajdziemy go – zapewnił uśmiechając się krzepiąco. Lia skinęła głową.
- Dziękuję za wszystko – wyszeptała zerkając na niego przelotnie i kierując się do wyjścia.
- Jedna sprawa – rzucił jeszcze Nacho zanim zdążyła opuścić gabinet. Odwróciła się i uniosła pytająco brew. Przesunął ręką po włosach i spojrzał na nią z rozbawieniem – masz może chwilę? – zapytał z wahaniem, a Lia odpowiedziała skinieniem głowy – chyba wypadałoby żebyś zerknęła na tego mojego złoma. Nie mogłem go dzisiaj odpalić przez dobre pół godziny – wyjaśnił bezradnie rozkładając ręce i wzruszając ramionami. Lia uśmiechnęła się promiennie, bo w tej chwili poczuła, że właśnie tego jej trzeba. Pracy.
- Jasne – rzuciła wesoło. Ignacio wyszczerzył się po czym sięgnął na biurko i rzucił jej kluczyki. Pięć minut później stała w czymś na kształt garażu, który kilka lat temu zorganizował dla niej Ignacio, by mogła spełniać swoją pasję. Odkąd była tu ostatni raz, pięć lat temu, nic się tu nie zmieniło. Wszystko nadal było poukładane tak jak to zostawiła, tylko część narzędzi będzie nadawała się do wymiany, ale tym zajmie się kiedy indziej. Uśmiechnęła się do siebie czując jak rozpiera ją energia. Uwielbiała grzebać się w samochodach. Może nie było to typowe zajęcie dla kobiety, ale co miała poradzić, na to, że tylko w tym czuła się w jak w swoim żywiole? Nie wyobrażała sobie, że miałaby siedzieć za biurkiem w jakiejś korporacji. To zdecydowanie nie dla niej. Co innego silniki, chłodnice, smary, oleje, klucze francuskie to wszystko co ją w tej chwili otaczało. Wyciągnęła z kieszeni szortów słuchawki i wsunęła je w uszy. Lubiła pracować otoczona jedynie muzyką, kiedy nic innego ją nie rozpraszało. Była tylko ona, samochód i nic poza tym. Podeszła do [link widoczny dla zalogowanych] Ignacia i otworzyła maskę pochylając się nad nią i sprawdzając po kolei wszystkie kable. Jej myśli jednak kolejny raz dzisiaj powędrowały do Christiana, a raczej tego czego dowiedzieli się wczoraj. Nie wiedziała czemu, ale ten mail ze zleceniem zabójstwa Suareza, nie dawał jej spokoju. Obawiała się, że Christian przy natłoku wszystkich spraw, może to zignorować, nie biorąc na poważnie czegoś co zostało przecież wysłane zwykłym mailem. Mimo to miała przeczucie, że nie powinni tego lekceważyć. Poza tym cała ta sprawa z Laurą i jej zniknięciem nie trzymała się kupy. Ciągle dowiadywali się czegoś nowego, ale najgorsze było to, że jedna rzecz nie zgadzała się zupełnie z drugą. Za dużo było sprzecznych informacji i Lia zaczynała już głupieć od tego wszystkiego. Było zbyt wiele opcji, w kwestii jej zniknięcia. Jeszcze to czego się dzisiaj dowiedziała od Damiana. Nie wiedziała jak ma o tym powiedzieć Christianowi, tym bardziej po tym co sam dzisiaj przeczytał w jej dokumentacji medycznej. Nie miała jednak zamiaru niczego przed nim ukrywać. Poza tym musieli również brać pod uwagę, że Laura najzwyczajniej w świecie wyjechała, by odciąć się od przeszłości. Z tym, że gdyby faktycznie tak było musiała gdzieś zostawić po sobie jakiś ślad. Cokolwiek. Zameldować się w hotelu, użyć karty kredytowej. Nie mogła przecież przepaść jak kamień w wodę. Jednak tego nie byli w stanie sprawdzić sami. Potrzebowali …… informatyka! W tej chwili ją olśniło. Był w miasteczku ktoś, kto znał się na tych wszystkich komputerowych pierdołach zdecydowanie lepiej niż ona czy Christian. Viktoria Diaz. Problem jednak polegał na tym, że dziewczyna pracowała dla Barosso, któremu ewidentnie wpadła w oko. A nie mogli pozwolić na to by informacje jakie posiadali, trafiły w jakikolwiek sposób do Alejandra. Poza tym Lia nie wiedziała czy Viktorii w ogóle można zaufać, nic o niej nie wiedziała. Nie mówiąc już o tym, że musieliby wymyślić naprawdę dobry pretekst, by zechciała im pomóc. Nie tylko w kwestii Laury, ale być może również w znalezieniu człowieka, który wysłał zlecenie zabicia Suareza. Lia nie była przekonana, czy to jest dobry pomysł. Zbyt wiele znaków zapytania i niepewności, a jeśli zaczną już działać w ten sposób, muszą mieć do tej osoby całkowite zaufanie. W tej chwili to była jedyna myśl jaka wpadła jej do głowy. Jedyna sensowna.
Westchnęła i kręcąc głową pochyliła się ponownie nad silnikiem. Musiała popracować i odetchnąć trochę. Zanuciła do melodii płynącej ze słuchawek i ruszając lekko biodrami do rytmu, całkiem pogrążyła się w pracy.
Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 17:54:44 27-08-14, w całości zmieniany 2 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
CamilaDarien Wstawiony
Dołączył: 15 Lut 2011 Posty: 4094 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Cieszyn Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 21:20:12 28-08-14 Temat postu: |
|
|
63. NADIA
Przez całą noc nie zmrużyła oka nawet na chwilę, a teraz kiedy świt przywitał ją rażącymi promieniami słonecznymi wpadającymi przez otwarte okno do jej sypialni, tępo wpatrywała się w sufit, nie reagując na nic. Co ją tak dobiło poprzedniego dnia, że dzisiaj wyglądała jak wrak człowieka? Wizyta u młodego Suareza? Nie, to było coś innego, a prawdziwy powód jej dołka miał na imię Ignacio Sanchez. W nocy próbowała zebrać myśli i znaleźć w sobie odwagę na spotkanie z nim twarzą w twarz. Zastanawiała się też, kim u diabła była ta kobieta, która kilkanaście godzin temu otworzyła jej drzwi. W prawdzie już zdążyła przylepić jej łatkę żony Christiana, ale później dokładnie przyjrzała się dłoniom obojga i żadnej obrączki ani pierścionka zaręczynowego nie zauważyła. Wiedziała, że mężczyzna miał młodszą siostrę i mimo że po raz ostatni widziała ją jak dziewczynka miała może z siedem lat, to zdecydowanie nie była ona blondynką. A ta kobieta w jego mieszkaniu paradowała w męskim podkoszulku, więc jeśli nie małżeństwo to romans łączył ich na pewno. Ten fakt nie bardzo spodobał się Nadii, bo i na nią podziałał urok osobisty El Vengadora. Nie było się temu co dziwić, bo facet rzeczywiście wyrósł na greckiego Boga.
Potrząsnęła delikatnie głową, wracając myślami do Ignacia, który w obecnej chwili był jedyną osobą, która mogła jej pomóc skontaktować się z kimś najważniejszym w jej życiu. I nie chodziło tutaj o Dimitria. Nacho nie umiał przecież porozumiewać się z duchami, a zresztą Dimi już dawno zszedł na dalszy plan w jej sercu. Zemsta na Barosso miała być ostatnią rzeczą, którą dla niego zrobi i tego właśnie się trzymała.
Pół godziny później zwlekła się wreszcie z łóżka i o dziwo, nie była nawet zmęczona. Biorąc ze sobą czystą bieliznę, pomaszerowała do łazienki i wzięła gorący prysznic, by się odświeżyć. Włosy wysuszyła i podkręciła na lokówce, spuszczając je kaskadą wzdłuż prawego ramienia, a z lewej strony zostawiła jeden, samotny, średniej długości lok. Całości dopełniała biała sukienka wiązana na szyi, która idealnie pasowała do jej fryzury. Mimo niezbyt dobrego nastroju Nadia musiała jakoś [link widoczny dla zalogowanych]. Zawsze powtarzała, że kobieta powinna się ładnie prezentować w każdej sytuacji. Nałożyła na buzię prawie niewidoczną ilość makijażu. Nigdy raczej nie lubiła używać takich wspomagaczy urody, ale na wyjątkowe okazje musiała chociaż wypróbować swój niezawodny tusz do rzęs, który kupiła jakiś czas temu – właściwie sama nie wiedziała po co, ale pani w sklepie tak ją namawiała, że nie mogła odmówić – oraz trochę pudru kosmetycznego. Potem zjadła [link widoczny dla zalogowanych] na szybko i łapiąc po drodze kluczyki od swojego [link widoczny dla zalogowanych], w pośpiechu wyszła z domu. W garażu stwierdziła jednak, że ośrodek Ignacia jest tylko jakieś piętnaście minut drogi stąd i dobrze jej zrobi krótki spacerek.
Nim się spostrzegła, była już na miejscu. Spojrzała na okazały budynek, stojący tuż przed nią i westchnęła ciężko. Nic się tutaj nie zmieniło i właśnie ten fakt tak bardzo ją dobił, bo wtem w jej głowie zaczęło przewijać się miliony wspomnień związanych z tym miejscem. Zawsze czuła się tam jak w domu, a Nacho traktowała jak własnego ojca i nigdy nie żałowała spędzonych tam chwil. Ale było coś jeszcze… Coś, co stało się jedenaście lat temu, a o czym nie potrafiła rozmawiać otwarcie. Jeszcze nie teraz.
- Nie mogłaś się oprzeć, co? – usłyszała czyjś znajomy głos i niemal natychmiast zwróciła swój wzrok na ową osobę. – Słyszałem o twoim powrocie i zastanawiałem się, kiedy zdecydujesz się nas odwiedzić. Bo byłem pewny, że w końcu to zrobisz. I proszę, nie myliłem się. – Sanchez uśmiechnął się radośnie. – Zostawiłaś tutaj zbyt dużą cząstkę swojego życia, by dać ją sobie odebrać po raz kolejny. – dodał, a Nadia wpatrywała się w niego w ciszy. – Nie wejdziesz? – zapytał wreszcie, obejmując ją ramieniem.
Brunetka ciągle milcząc, niepewnie skinęła głową na znak zgody i podążyła za swoim byłym mentorem do środka, a kiedy oboje zamknęli się w jego gabinecie, dopiero się odezwała.
- Przepraszam, wujku. – zwróciła się do niego tak, jak robiła to wówczas, gdy miała 15 lat. – Przepraszam za wszystko. Za moje bezpodstawne oskarżenia, bo przecież doskonale wiem, że nie byłbyś zdolny do takiej podłości. – przerwała na chwilę, przeczesując palcami długie, gęste włosy. – Ból przyćmił resztki mojego zdrowego rozsądku, wybacz mi.
- Nie mam Ci czego wybaczać, moje dziecko. – rzekł z troską, poklepując Nadię pokrzepiająco po ramieniu. – Rozumiem to lepiej, niż myślisz.
Kobieta uniosła lekko głowę, którą do tej pory miała spuszczoną ze wstydu i spojrzała Ignaciowi prosto w oczy. Miała nadzieję dostrzec w nich choćby maleńką iskierkę szczęścia, ale zamiast tego zobaczyła przytłaczający go smutek i mimo że próbował to ukryć na wszelkie sposoby, jej nie mógł oszukać.
- Masz minę jakby… – zaczęła i nagle ją olśniło. – Czy coś się stało mojemu…
- Twój syn jest bezpieczny, nie martw się. – uspokoił ją, na co Nadia odetchnęła z ulgą.
- Więc co się dzieje? – zapytała, nieznacznie rozkładając ręce.
- Nie ważne, powinnaś teraz skupić się na innych sprawach, niż przejmowanie się mną. – odpowiedział, choć taka odpowiedź nie była zadowalająca dla brunetki. – Chcesz go zobaczyć? – błyskawicznie zmienił temat.
- Nie jestem pewna. – skrzywiła się w niewyraźnym uśmiechu. – Minęło jedenaście lat. Nie chcę burzyć jego świata, który zdążył sobie zbudować. Dla dziecka nie będzie to łatwa sytuacja, a i dorosły może sobie nie poradzić z ewentualnym odrzuceniem. – w momencie posmutniała i z całej siły przymknęła powieki, by uwolnić jedną, samotną łzę.
Reakcja Ignacia była do przewidzenia, bo natychmiast przytulił załamaną kobietę. Nadia wtuliła się w jego ramiona, cicho szlochając.
- Nie musisz mówić mu od razu, że jesteś jego matką. – odezwał się po krótkiej chwili milczenia. – Prawdopodobnie teraz nawet by ci nie uwierzył. Przychodź do niego, rozmawiaj z nim, bądź cierpliwa, a chłopiec w końcu Ci zaufa i wtedy wyznasz mu prawdę. – udzielił jej ojcowskiej rady.
Nie zdążyła nic odpowiedzieć, bo w tym właśnie momencie do gabinetu wpadł Christian.
- Przeszkadzam? – zapytał, opierając się o futrynę z założonymi rękami. No tak, to był właśnie cały Christian. – pomyślała Nadia, ocierając ukradkiem mokry policzek.
- Nie. Właściwie już skończyliśmy, prawda wujku? – zwróciła swój wzrok na Ignacia, który kiwnął tylko głową. – Możesz wejść, ja już wychodzę. – dokończyła, zgarniając z krzesła swoją torebkę i mając nadzieję, że nie zauważył jej zaczerwienionych oczu. – Do zobaczenia, Christian. – wychodząc, otarła się o jego ramię.
Stanęła naprzeciwko sali, gdzie dzieciaki trenowały boks i rzuciła jedno tęskne spojrzenie chłopcu w białym, za dużym podkoszulku. Dziecko nawet nie zauważyło tego gestu, bo pięściami odzianymi w rękawice bokserskie usilnie próbowało uderzać w worek tak, by ten choć odrobinę się poruszył, jednak bezskutecznie. Kolejne próby również się nie powiodły, więc zrezygnowany jedenastolatek pomagając sobie zębami, pozbył się obu rękawic i usiadł bezradnie w kącie na ławeczce, podpierając brodę rękami. Dopiero wtedy dostrzegł obcą kobietę, która od jakiegoś czasu bacznie go obserwowała. Nadia czując, że została przyłapana na gorącym uczynku, odepchnęła się od ściany, którą podpierała i powolnym krokiem podeszła do chłopca. Przykucnęła przy jego nogach i wyciągnęła do niego dłoń.
- Cześć, jestem Nadia. – przedstawiła się, a na jej buzi zagościł szczery uśmiech. Jej syn najwidoczniej nie lubił spoufalać się z nieznajomymi, bo ręki jej nie podał, ale to akurat spodobało się wdowie po Dimitriu Barosso. Znaczyło to tylko, że został przyzwoicie wychowany. – A Ty jesteś Miguel, prawda? – zapytała, ale zaraz tego pożałowała.
- Skąd pani zna moje imię? – jej nieprzemyślany ruch spotkał się z natychmiastową reakcją Miguela.
- Ja… przyjaźnię się z Twoją mamusią. – odpowiedziała po chwili namysłu. Właściwie nie skłamała. Sama sobie była przyjaciółką. Oczywiście oprócz tego, że miała też innych przyjaciół.
- Nigdy pani nie widziałem. – odparł chłopiec zgodnie z prawdą. – No, ale skoro mówi pani, że zna moją mamusię, to chyba mogę pani uwierzyć. – uśmiechnął się niedbale, spuszczając głowę.
Nadia chwyciła dziecko pod brodę, uniemożliwiając mu schowanie twarzy między kolanami i spojrzała głęboko w jego duże, czekoladowe oczy.
- Jedenaście lat temu też tak siedziałam jak Ty teraz i użalałam się nad sobą. – zaczęła swoją opowieść. – Wcześniej co prawda też, ale potem trafiłam na Ignacia, który pomógł mi stanąć na nogi. Bez niego nigdy by mi się to nie udało i dziś nie byłabym tym, kim jestem. – uznała, że na początek tyle wiedzy mu wystarczyło, a na ciąg dalszy przyjdzie odpowiedni czas. – Dlatego wstań i pokaż tym wszystkim rozpieszczonym dzieciakom, że stać cię na więcej. – zmierzyła obojętnym wzrokiem grupkę śmiejących się nastolatków. – No dalej! Wiem, że ci się uda! – zwróciła się do swojego ukochanego synka, wkładając w to tyle uczucia, że chłopiec poczuł się dopingowany.
Podszedł do worka treningowego, uprzednio owijając dłonie bandażem i przez chwilę przyglądał mu się w skupieniu jakby próbował przypomnieć sobie czyjeś słowa. Potem ustawił się odpowiednio i wymierzył cios, a worek delikatnie się zachwiał. Po raz pierwszy od przyjazdu do Valle de Sombras w oczach Nadii można było dostrzec błysk szczęścia. Żałowała, że nie było jej przy Miguelu, kiedy dorastał. Tak wiele pięknych chwil z jego dzieciństwa straciła i nie stało się tak z jej własnej, nieprzymuszonej woli. Sama nigdy i za żadne skarby świata nie oddałaby swojego dziecka w obce ręce.
- Widziała pani, widziała?! – uradowany chłopiec podbiegł do brunetki, niemal podskakując z radości.
- No widzisz. – poklepała dziecko po ramieniu, odwzajemniając uśmiech. – Mówiłam, że ci się uda.
- Dziękuję, pani. – odparł, a kobieta zauważyła, że innym dzieciakom miny nieco zrzedły.
- Ależ ja nic nie zrobiłam. – zaśmiała się. – Ty po prostu masz do tego talent, młody człowieku. I najważniejsze, że potrafisz go wykorzystać. – spojrzała na zegarek, który wskazywał dwunastą w południe. – No, to ja będę się zbierać, bo muszę jechać do pracy. Miło było cię poznać, Miguel. – wyciągnęła dłoń i tyle razem chłopiec ją uścisnął.
- Panią również. Zajrzy pani tutaj jeszcze kiedyś? – zapytał jakby z niemą prośbą.
- Jasne. – opowiedziała radośnie i zniknęła w drzwiach wyjściowych.
Uszła zaledwie kilka kroków, gdy poczuła czyjąś dłoń na swoich ustach, a sekundę później jej oczom ukazał się błyszczący w słońcu przedmiot przystawiany do jej gardła. Chciała krzyknąć, ale nie mogła.
- Bądź grzeczna, a może pomyślę nad łagodniejszą śmiercią dla Ciebie, landryneczko. – usłyszała tuż przy swoim uchu i poczuła język swojego oprawcy na policzku, a najgorsze było to, że rozpoznała ten głos. Spróbowała się wyszarpać, wydając z siebie jakieś niezrozumiałe dźwięki.
- Ratunku, na pomoc! – udało się jej krzyknąć, kiedy ugryzła zamaskowanego mężczyznę w palec.
Szybko jednak pożałowała tego ruchu, bo ostrze noża w błyskawicznym tempie wbiło się jej pod skórę w okolicach podbródka, zostawiając rysę długości około dwóch centymetrów i powodując przeraźliwy ból, a co za tym idzie, krwotok. Ciemnoczerwona ciecz spływała jej strumieniem wzdłuż szyi, a ona czuła, że powoli traci zmysły.
- Zostaw ją, łobuzie, bo zaraz poprzestawiam Ci wszystkie kości! – krzyknął ktoś w oddali, a w jej głowie te słowa odbijały się echem jak jakaś dziwna, niekończąca się mantra.
Dwa razy głośniej niż w rzeczywistości usłyszała jak zakrwawione narzędzie spada i uderza z niewyobrażalną siłą o beton. Przez jej chwilowe zaćmienie umysłu wszystko działo się w zwolnionym tempie. Powieki stały się ciężkie, ale zanim na dobre się zamknęły, jak przez mgłę zidentyfikowała twarz mężczyzny, który przyszedł jej na ratunek. Cosme? Cosme Zaluaga opuścił mury El Miedo? Nie, to przecież niemożliwe. To na pewno tylko jej chora wyobraźnia. Ten człowiek nigdy nie wychodzi ze swojej samotni, a ludzie się go boją (oprócz niej). Zsunęła się na ziemię i ostatkiem sił po raz ostatni otworzyła oczy. Uciekająca postać w kapturze i zbliżający się w jej kierunku mężczyzna w podeszłym wieku (ciągle wyglądający jak Cosme Zaluaga) to ostatni obraz, który zobaczyła zanim straciła przytomność.
Ostatnio zmieniony przez CamilaDarien dnia 22:48:59 28-08-14, w całości zmieniany 4 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BlackFalcon Arcymistrz
Dołączył: 08 Lip 2007 Posty: 23531 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 22:16:19 29-08-14 Temat postu: |
|
|
64. COSME
To było jak sen. Jak powtarzający się po raz kolejny koszmar, jeden z tych najgorszych, kiedy kompletnie nie wiesz, co masz zrobić. Dziesięć lat temu coś takiego już się wydarzyło, Cosme spacerował po parku – musiał to czasem robić, aby kompletnie nie oszaleć w swojej samotni, El Miedo. Znalazł wtedy Laurę, siostrę Christiana Suareza, leżącą na ziemi, kompletnie nieprzytomną i z całą pewnością wymagającą pomocy. I on jej wtedy Laurze udzielił. Człowiek odrzucony praktycznie przez wszystkich, znienawidzony za przestępstwo, którego nie popełnił, zwany jako „El Loco”, zatroszczył się o córkę Andrea, swojego dawnego przyjaciela.
Nie uczynił jednakże wszystkiego, co mógł. Wtedy wydawało mu się, że tak, że dostatecznie o nią zadbał. Kiedy jednak okazało się, że zniknęła krótko po tym i nikt nie mógł jej odnaleźć, do cierpienia spowodowanego śmiercią ukochanej Antonietty doszło jeszcze jedno. Tak, Cosme Zuluaga winił się za to, iż dopuścił do tragedii Laury. Do jej nagłego wyjazdu – czy też porwania, bo gospodarz El Miedo był pewien, że dziewczyna nie wyjechała z własnej woli. To poczucie winy gryzło go do tego stopnia, że całą gorycz, żal do samego siebie wylał na Christiana, gdy ten w końcu pojawił się w Valle de Sombras. Wskazał brata Laury jako winnego, bo sam również tak się czuł. Po prawdzie, to, co się stało, było – według właściciela zamczyska – winą ich wszystkich, całego miasteczka.
Czy dziś miało się to odbyć po raz kolejny? Tylko tym razem taśma została puszczona nieco wcześniej i Cosme widział napad, a ofiarą był ktoś inny? Czy znów Zuluaga spróbuje komuś pomóc, a skończy się to następnym nieszczęściem? O nie. Na to nie mógł pozwolić. Nie tym razem!
Już z daleka próbował powstrzymać napastnika, krzycząc w jego kierunku. Dobrze wiedział, że w ten sposób niewiele może zdołać, bo atakujący najzwyczajniej w świecie może poderżnąć nieszczęsnej kobiecie gardło, nim on do nich dobiegnie. Istniała jednak szansa, że agresor po prostu stchórzy, jeżeli zorientuje się, że ma świadków. Morderstwo, czy też porwanie w biały dzień, na środku miasteczka, na oczach wszystkich, było wystarczającym ryzykiem, a co dopiero w czyjejś obecności. Szansa jedna na milion, ale zawsze.
Decyzja była właściwa. Mężczyzna – bo tak założył Zuluaga – w kapturze rozejrzał się trwożliwie, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę, na co tak naprawdę się porwał, po czym porzucił narzędzie zbrodni i uciekł, nie bacząc, że bezwładne ciało niedoszłej ofiary upada na bruk.
Cosme klęknął przy rannej Nadii, z przerażeniem orientując się, że to ta sama osoba, która tak dzielnie broniła posiadłości na wzgórzu. Anioł, który na moment powstrzymał go przed staniem się tym, kim wszyscy chcieli go widzieć. Przez ułamek sekundy, nie będąc całkowicie pewien, co ma robić – nigdy nie miał do czynienia z takimi ranami – przez przypadek dotknął powiększającej się czerwonej plamy i w tym samym ułamku sekundy zrozumiał, jak to wygląda – on, osądzony przez dawnych przyjaciół i znajomych, odsądzony od czci i wiary, wpatrujący się w być może umierającą, z rękami poplamionymi jej krwią. A obok nich, jak niemy krzyk opowiadający o tym, co się przed chwilą wydarzyło, narzędzie zbrodni. Nie było na nim co prawda odcisków palców Zuluagi, ale w tym miasteczku nie dbało się o takie szczegóły.
Cosme również nie dbał. Tyle, że o opinię Valle de Sombras. Przynajmniej nie teraz. Zdał sobie sprawę, że sam niewiele może, chociażby dlatego, że nie miał przy sobie telefonu komórkowego i pogotowia wezwać nie mógł. Ale mógł zrobić coś innego. Przez jego głowę przemknęło to, co czytał w jednej z książek na temat pierwszej pomocy - krew ciemnoczerwona oznacza krwawienie z żyły, jasnoczerwona – z tętnicy. Ta była ciemna, więc być może da radę pomóc kobiecie. Przyłożył dwa palce – wskazującego i kciuka – do szyi Nadii, usiłując zatamować krwotok i cicho się pomodlił. Z ulgą zobaczył, że jego próby odnoszą skutek. Drugą ręką sprawdził kieszenie wdowy de la Cruz, nie było w nich jednak tego, co potrzebował.
- Musiałaś akurat dzisiaj zapomnieć komórki? – mruknął zniecierpliwiony i błyskawicznie rozważył, jakie ma możliwości. Jak na złość, jedynym przechodniem, jaki ich mijał, był nie kto inny, a El Gato. A kot na pewno telefonu nie używał.
- Christian! – wrzasnął Cosme na cały głos, licząc, że się nie pomylił i faktycznie jakiś czas temu dostrzegł wchodzącego do ośrodka młodego Suareza. Ten zapewne – tak samo, jak obecny dziedzic El Miedo - przyszedł tutaj, aby porozmawiać z Sanchezem i prawdopodobnie w ogóle nie usłyszy wołania, ale zawsze warto było spróbować. – Ignacio! Przeklęte miasto duchów! Czy ktokolwiek mieszka w Valle de Sombras?!
Owszem, mieszkali. Na jego rozpaczliwie prośby, próbę przywołania do siebie kogokolwiek, kto miałby przy sobie tak pożądane urządzenie, Bóg zdecydował się przysłać mu kobietę. Młodą, około dwudziestopięcioletnią, o ciemnobrązowych oczach i równie ciemnych plamach od smaru na spodniach. Cosme mrugnął kilkukrotnie, zaskoczony, ale to nie zabrudzenia wytrąciły go z równowagi. Było coś jeszcze, czego nie umiał określić. Być może, gdyby bardziej się skupił, zrozumiałby, o co chodzi, co tłucze się w jego podświadomości, co nie pasuje w Lii Blanco – ją to bowiem miał przed sobą.
- Dzwoń po ambulans! – rzucił krótko zamiast tego. Pora na rozważania przyjdzie później. – Szybko! – ponaglił, widząc, że dziewczynie trzęsą się dłonie przy wybieraniu numeru. – Palce mi cierpną, długo tak nie dam rady! A potem od razu na policję, jakiś zakapturzony bandyta dźgnął ją nożem w szyję!
Istotnie, przez moment krew zaczęła przeciekać, przycisnął więc mocniej, szepcząc do wciąż nieprzytomnej Nadii:
- Wytrzymaj, proszę. Pomoc już jest w drodze, właśnie wezwaliśmy karetkę. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Jestem przy tobie. Jestem i będę, póki nie wydobrzejesz. Nie zawiodę cię...tak, jak zawiodłem Laurę Suarez...
Odgonił natrętne poczucie winy, nie pozwalające mu działać tak sprawnie, jakby chciał i w kilku prostych słowach przekazał Lii to, co wiedział na temat napastnika, by tamta wykonała kolejny telefon i powiadomiła funkcjonariuszy. W międzyczasie zebrała się wokoło nich całkiem spora grupka osób, komentujących zdarzenie dokładnie tak, jak Cosme się tego spodziewał:
- To twoja nowa ofiara, Zuluaga? Tym razem mordujesz w biały dzień? – odezwał się jakiś mężczyzna stojący nieco z boku.
- Jezus Maria, „El Monstruo” znowu zabił! – wtórowała mu kobiecina z siatką pełną zakupów, w wieku zbliżonym do Lupity Martinez – zapewne jej koleżanka.
- A ta obok, to pewnie jego wspólniczka! – dorzucił ktoś z tyłu.
- Zamknijcie się, kretyni! – krzyk „El Loco” przedarł się przez wszystkie te pełne jadu głosy. – Może trochę szacunku dla rannej, co? Najmniej na świecie potrzeba jej takiego hałasu i zamieszania. Lepiej zrobicie, jak zaczniecie gonić tego, który naprawdę ją dźgnął.
- Jasne, jasne! – ten z boku wystąpił na sam przód grupki, zupełnie nic sobie nie robiąc z tego, że syn Mitchella nie może być mordercą, bo tamuje krew wdowy po Dimitrio, co nie miałoby sensu, gdyby to on próbował ją zabić. – Nie wystarczała ci Antonietta i jej dziecko, zabrałeś się również za przybyłych? Już ja ci pokażę, ty zbóju!
Skoczył do przodu z zamiarem popchnięcia Cosme na ulicę i dania mu nauczki przy użyciu pięści, ale drogę zastąpiła mu ta sama dziewczyna, która przed momentem złożyła doniesienie na policji.
- Dosyć tego! Ten człowiek ratuje jej życie, nie widzicie tego? Przestańcie się przekrzykiwać i zróbcie miejsce dla karetki!
W istocie, ambulans z piskiem opon zahamował tuż przy miejscu zdarzenia, wypuszczając ze środka dwóch sanitariuszy i jednego lekarza w osobie doktora Juareza. Gapie rozstąpili się niechętnie, żądni dalszej części przedstawienia.
- Znowu się spotykamy – syknął w stronę Zuluagi pracownik służby zdrowia i przejął od niego opiekę nad Nadią, fachowo zakładając opatrunek.
Został zignorowany, Cosme bowiem miał znacznie ważniejsze problemy na głowie. Ledwo wstał, rozcierając bolące i zdrętwiałe od długiego klęczenia w bezruchu kolano i obrócił się w stronę Lii, chcąc podziękować za stanięcie po jego stronie – i po części po stronie wdowy de la Cruz, wiedział bowiem, iż gdyby przyszło mu się bić z tamtym typkiem, zostałby przez niego zmuszony do odsunięcia palców od szyi Nadii, co z pewnością spowodowałoby jej rychłą śmierć – mężczyzna szarpnął go gwałtownie w swoją stronę, przy okazji brutalnie popychając Lię, aż dziewczyna mało nie upadła na ziemię.
- Teraz nam za wszystko zapłacisz – wycedził agresor prosto w twarz Cosme, plując na niego wydostającymi się z ust kropelkami śliny zmieszanej z ostrym zapachem niedawno wypitego alkoholu – i to alkoholu w dużej ilości i o takim samym procencie.
Chwila zawahania – czy jechać z Nadią, bo pogotowie właśnie zbierało się do odjazdu – czy bronić Lii, a może samego siebie, wiele go kosztowała. Napastnik należał do gatunku szukających zaczepki przy pierwszej lepszej okazji, a ta była nawet więcej, niż pierwszą lepszą. Ta była wręcz doskonała. Zuluaga oberwał kilka ciosów w żołądek i kilka w twarz, co zaowocowało rozciętą wargą i piekącym bólem w dolnej części tułowia. Poddanie się nie było jednak opcją. Dać się skatować tutaj, na samym środku Valle de Sombras i to za nic? Za to, że przyszedł komuś na ratunek? I do tego pozwolić, aby ci dranie skrzywdzili jeszcze kogoś, bezbronną osobę, która znalazła się tutaj przez przypadek? Nie, nie przez przypadek. Lia – wciąż nie znał jej imienia – była tutaj, bo on, Cosme Zuluaga, wezwał kogoś na pomoc. Jeżeli coś jej się stanie, będzie to tylko i wyłącznie jego wina. I tego, że nie umiał sobie sam poradzić z zaistniałą sytuacją, nie potrafił sam pomóc Nadii de la Cruz, wdowie po Dimitrio Barosso.
Zebrał w sobie wszystkie siły, jakie posiadał, nie bacząc, że serce zaczyna go kłuć i to coraz bardziej i oddał razy, spostrzegając, że całkiem nieźle umie się jeszcze bronić.
Do czasu. Do napastliwego mężczyzny dołączyło jeszcze kilku i za moment zdał sobie sprawę, że tę walkę niechybnie przegra. Tutaj, w otoczeniu co najmniej dwudziestu obserwujących potyczkę – a raczej masakrę - ludzi, on, Cosme Zuluaga, albo oberwie tak, że nie będzie mógł się podnieść, albo dokona żywota i...
- Stać! – potężny, głęboki głos rozległ się nad nimi, przecinając nawet najzagorzalsze okrzyki „kibiców” tych, co zaatakowali właściciela El Miedo. – Czy wyście poszaleli?!
Christian Suarez wpadł jak średniowieczny wojownik – choć w jego wypadku powinno się raczej użyć stwierdzenia „rozjuszony grecki bóg wojny” – w sam środek tej nieuczciwej bitwy i kilkoma dobrze wymierzonymi ciosami pozbawił atakujących jakichkolwiek szans i złudzeń na wygraną. Za moment leżeli już znokautowani w kurzu i pyle drogi – dokładnie tym samym, na który chcieli rzucić „El Loco”. Syn Andrea rozejrzał się wokoło, wściekły, jak jeszcze nigdy przedtem, samym spojrzeniem wyzywając każdego, kto chciałby mu stanąć na drodze.
Nikt się nie odważył. Co prawda jeden z mężczyzn skorzystał z okazji, że nikt na niego nie patrzył i złapał Lię w pasie, próbując wziąć ją na coś w rodzaju zakładnika i przynajmniej w ten sposób ochronić swoich podpitych kumpli, ale na nic to się mu zdało. Suarez wkurzył się jeszcze bardziej i jednym, dobrze wymierzonym ciosem posłał go do wszystkich diabłów – czyli tuż obok jego koleżków.
- Nic ci nie jest? – spytał potem z troską, obejmując roztrzęsioną przyjaciółkę.
- Nic – odparła, zagryzając zęby, by nie pokazać, że tam, w środku, ledwo się trzyma. To, co kiedyś przeżyła, problemy z matką, jej towarzysze, dla których liczyły się tylko narkotyki i przemoc, stanęło jej przed oczami. – Umiem się bić, prawda? – dodała za moment, jakby starając się odwrócić zarówno swoją, jak i Christiana uwagę od własnego stanu.
- Oczywiście – zgodził się poważnie Suarez. – Widziałem, jak zmiotłaś dwóch, zanim zdążyłem do was dobiec. Jesteś bardzo dzielna, wiesz? – pogładził ją po plecach, czując na sobie palące spojrzenia gapiów, który nadal trwali na posterunku – a nuż coś jeszcze ciekawego się wydarzy?
- Ty też – odszepnęła, biorąc głęboki oddech – a potem jeszcze jeden i jeszcze - dzięki czemu jej serce mogło przestać bić tak szaleńczo. Zupełnie, jakby wraz z dotykiem dłoni Christiana spływał na nią spokój. – Wiesz...Gdybyś nie dotarł na czas, na pewno leżelibyśmy teraz martwi, ci ludzie chyba chcieli nas zabić.
„Leżelibyśmy”. „Nas zabić”. Suarez przez moment nie wiedział, o co jej chodzi. Dlaczego ona mówi w liczbie mnogiej? Był tak straszliwie zaoferowany tym, że jego przyjaciółka – w sumie, to dwie, bo wiedział, co się stało z Nadią i potwornie się o nią niepokoił – mogła zostać ranna, że dopiero po dłuższej chwili coś sobie uświadomił.
Cosme.
Zuluaga sam zebrał się z ziemi, pojękując z cicha. Z lękiem w oczach sprawdził, czy nie ma nic złamane – jakby dotarł do El Miedo, kuśtykając przez całe miasto z połamaną nogą? Albo gdyby – co gorsze - złamał obie? Miałby pełznąć? Czuł dziwną pewność, że nikt nie przyszedłby mu z pomocą i nie podwiózł do domu.
- Nic panu nie jest? – to Lia zapytała pierwsza, wciąż w ramionach Christiana.
- Nic. Dziękuję, że pytasz. Przynajmniej ty jedna – wystękał Cosme, prawie przygryzając sobie przy tym język – ból w krzyżu sparaliżował go na dobre kilkanaście sekund. – Któreś z was pomoże mi dostać się do szpitala? Muszę sprawdzić, czy napadnięta kobieta...
- Nadia. Ona ma na imię Nadia – udzielił mu nieco niepotrzebnej w tej akurat chwili informacji Christian i zaoferował się: - Wezmę samochód Ignacia. Niech pan zaczeka.
- Nigdzie się nie wybieram – odparował tamten. – I dziękuję. Za uratowanie mi życia. Trochę późno przybyłeś, El Vengador, ale zawsze.
- Już wcześniej widziałem, co się dzieje, ale nie byłem w stanie pomóc Nadii. Dzieciaki z ośrodka zaczęły wrzeszczeć i panikować, bo Nadię napadnięto tuż przed oknami, w których miały zajęcia. Razem z Ignacio próbowaliśmy je uspokoić i przypilnować, żeby nie wybiegły na ulicę. Kto wie, czy ten psychopata nie kryje się gdzieś w okolicy, czekając tylko na kolejną możliwość ataku? Zauważyłem, że nie jest sama, że pan się nią zaopiekował, zaufałem więc pana umiejętnościom i wkroczyłem tak szybko, jak tylko się dało.
- Wiem, wiem – machnął ręką Zuluaga. – Idź po wóz.
Christian wrócił bardzo szybko, mając w planach namówienie Lii, by i ona pozwoliła się zbadać. Co prawda poza drobnymi zadrapaniami i przeżytym ogromnym stresem prawdopodobnie nic jej nie było, ale lepiej dmuchać na zimne.
Nikt nie zauważył, że całe starcie obserwowała jeszcze jedna osoba, kryjąca się w mroku kaptura. Dosyć szczupła, z rękami schowanymi w rękawiczkach, drżącymi teraz tak bardzo, jak osika na wietrze.
- Nie...To się nie mogło stać – wyszeptała do siebie, ledwo powstrzymując się przed podbiegnięciem do samochodu opuszczającego właśnie miejsce zdarzenia.
Plamy krwi Cosme Zuluagi i Nadii de la Cruz wciąż kłuły w oczy swoją czerwienią na chodniku.
Kimkolwiek by nie była, tajemnicza postać podeszła bezgłośnie do tej największej z plam i zatrzymała na moment, przezwyciężając nagłą potrzebę kucnięcia i dotknięcia czerwonej kałuży. Nie mogła przecież zrobić czegoś tak dziwnego w centrum miasteczka. Wtedy zaczęliby coś podejrzewać, a to było jej nie na rękę. Tylko jedna osoba wiedziała – a przynajmniej domyślała się – prawdy. On. Jej nadzieja, jej złudzenia...i jej przekleństwo.
Szybkim krokiem, o wiele szybszym, niż można by ją o to podejrzewać, znając jej prawdziwą tożsamość, przemierzyła odległość dzielącą ją od najważniejszego dla niej punktu w Valle de Sombras. Od wzgórza. Wspięła się na sam szczyt, doskonale zdając sobie sprawę, że dom stoi pusty - gospodarz przecież pojechał do szpitala razem z tamtymi. I dobrze. Będzie mogła wcielić w życie kolejną część swojego planu.
Doszła do wrót, wcale jednakże nie zamierzając ich użyć. Postać interesowało zupełnie coś innego. Mała, niepozorna skrzynka na listy. Uchyliła jej klapkę i wrzuciła do środka niewielką kopertę z podobną zawartością, co poprzednio. Tym razem jednak dziecko na zdjęciu było nieco starsze. Nie ulegało jednakże wątpliwości, że jest to ta sama dziewczynka, co na poprzedniej fotografii. Nadal jednak nie można było stwierdzić, jak wyglądałaby, mając na przykład dwadzieścia kilka lat.
Po zakończonej misji postała jeszcze chwilę, wpatrując się cicho i bezgłośnie w nieme i ciemne okna El Miedo. Nie bała się tego zamku. Ona go kochała. Tak samo, jak i jego właściciela. Wyszeptała, ledwo poruszając wargami, jego imię, po czym odeszła, wciąż czując pod palcami dotyk metalowego ogrodzenia – dotyk, który w jakiś sposób połączył ją z Cosme – bo ogrodzenie należało do niego. A potem odeszła, wiedząc coś, za co Zuluaga oddałby pół życia, albo i więcej. Zakapturzona osoba znała losy jego córki. Ba, wiedziała nawet, czy dziewczyna żyje, a jeżeli tak, to gdzie się teraz znajduje. Wiedziała o niej wszystko. W zasadzie każdy szczegół.
Nie zamierzała mu jednak tego mówić. Nigdy. Bo i po co, skoro Cosme nigdy na nią nie spojrzał? Jej miłość nie miała przyszłości, nie miała najmniejszych szans. A skoro on ją tak traktował, dlaczego ona miałaby mu coś dać? I to coś tak bardzo cennego? Nie. Od niej nigdy się tego nie dowie. Zuluaga nigdy nie pozna losów swojego dziecka.
Było coś złowrogiego w sposobie, w jaki opuściła zamkowe wzgórze. Na tyle, że nawet wiatr, który zabłąkał się pod kaptur, uciekł, jakby go gonił sam diabeł. I może to właśnie zobaczył. Diabła w ludzkiej skórze. Oblicze Lupity Martinez. |
|
Powrót do góry |
|
|
Eillen Generał
Dołączył: 25 Lut 2010 Posty: 7862 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: ..where the wild roses grow... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 14:52:44 30-08-14 Temat postu: |
|
|
65. CHRISTIAN
Przez całą drogę do szpitala w samochodzie panowała grobowa cisza. Christian nerwowym wzrokiem zerkał co chwilę we wsteczne lusterko. Widząc minę Lii, która siedziała z tyłu skulona, wpatrując się uparcie za boczną szybę, mógł tylko zacisnąć szczęki z wściekłości. Rankiem, gdy w pokrzepiającym geście, położyła dłoń na jego ramieniu, zobaczył, że jej oczy zaszkliły się od łez. Zmarszczył wtedy czoło, wpatrując się w jej bladą twarz z niepokojem. Widział, że coś jest nie tak, choć Lia za wszelką cenę nie chciała dać po sobie tego znać. Uciekła jednak, nim zdążył zareagować w jakikolwiek sposób, a teraz nie było sposobności, by porozmawiać, bo obok niego na fotelu pasażera siedział Cosme Zuluaga. Ten sam którego jeszcze jakieś dwadzieścia cztery godziny temu nie chciał nigdy więcej widzieć na oczy. Teraz musiał przyznać sam przed sobą, że być może zbyt szybko go ocenił. Tak jak ci wszyscy ludzie, którzy rzucili się na niego przed ośrodkiem, pomimo, że nie tylko nie zrobił nic złego, a właśnie ratował życie napadniętej kobiety.
– Widziałem dokumentację medyczną Laury – zaczął cicho, mocniej zaciskając, poobijane dłonie na kierownicy. Cosme poruszył się niepewnie na swoim fotelu i zerknął na niego kątem oka. – Przepraszam, że panu nie uwierzyłem. Miał pan rację, powinienem być tu, przy niej – dodał.
Kąciki ust Cosme drgnęły niemal niezauważalnie, gdy uświadomił sobie, że nie tylko nie jest już przez syna Andresa, tytułowany knypkiem, ale też został właśnie, jak mu się zdawało, najzupełniej szczerze przeproszony przez młodego Suareza. Kiedy rozmawiali poprzednio, Christian był wzburzony, czemu Cosme wcale się nie dziwił. Trudno przecież jest przyznać się do błędu, a jeszcze trudniej uwierzyć, że osoba, którą ma się za najbardziej uroczą i niewinną istotę na świecie, okazuje się być zupełnie inną.
– Daj spokój, El Vengador. Teraz trzeba się skupić na tym, by odszukać ją. Całą i zdrową. Obwinianie się… – urwał i zrobił głęboki wdech, chwytając się za serce, jakby chciał sprawdzić czy wciąż jeszcze bije. – Nic tu nie pomoże – dokończył, sprawiając wrażenie zaskoczonego wypowiedzianymi przez siebie słowami.
Christian wypuścił powietrze z ust, ponownie spoglądając we wsteczne lusterko. Tym razem udało mu się w nim pochwycić spojrzenie Lii, która ciągle zdawała się być nieobecna. Jakby toczyła jakąś nierówną walkę, mając świadomość, że nie jest w stanie jej wygrać.
– Christian – powiedział Suarez, a Cosme zmarszczył brwi i odwrócił głowę w jego stronę. – Szczerze mówiąc, to nie znoszę tej ksywki – wyjaśnił z lekkim uśmiechem, wjeżdżając już na parking szpitala. Cosme skinął tylko nieznacznie głową na znak, że przyjął komunikat do wiadomości i gdy tylko samochód zatrzymał się, pognał w stronę oddziału ratunkowego.
– Lia? – Christian złapał ją za rękę i zmusił, by odwróciła się w jego stronę, gdy zatrzasnąwszy za sobą drzwi starego pickupa, wyminęła go bez słowa, podążając za Zuluagą. – Co się dzieje?
– Nic – odparła, wzruszając ramionami i wysilając się na uśmiech.
– Przecież widzę.
Westchnęła i przygryzła policzek od środka, wpatrując się w jego oczy.
– Rozmawiałam z Damianem.
– Nie o to pytam – przerwał jej. – Pamiętaj…
– Pamiętam – tym razem to ona weszła mu w słowo. Uśmiechnęła się ciepło, ale jej oczy pozostały smutne. Zapominając, że Christian ciągle trzyma ją za rękę, ruszyła w stronę wejścia, ale on nie drgnął nawet o centymetr, więc ponownie stanęłam przodem do niego.
Suarez tępym wzrokiem wpatrywał się w szyld nad kliniką a przed oczami, niczym zwiastun jakiegoś filmu mignęły mu różne obrazy. Najpierw on i matka identyfikujący ciało ojca w kostnicy, potem on sam na szpitalnym łóżku, po wypadku, w którym zginęła Kylie i na koniec Laura, której jakiś zupełnie nieczuły na krzywdę innych lekarz w niezbyt delikatny sposób obwieszcza, że była w ciąży.
Potrząsnął głową i uśmiechnął się blado, widząc zaniepokojone spojrzenie Lii, a po chwili byli już w izbie przyjęć. Cosme, stał przy kontuarze recepcji, usiłując się czegokolwiek dowiedzieć, ale siedząca tam kobieta, nie miała ochoty mu niczego mówić, bo przecież nie był nikim z rodziny, a obcym nie udziela się informacji o pacjentach. Christian miał jednak wrażenie, że chodzi raczej o to, że to Cosme Zuluaga, El Loco, El Monsuro, w dodatku z zaschniętą na dłoniach i ubraniu krwią.
– Przepraszam – powiedział, podchodząc do kontuaru i nachyliwszy się lekko w stronę pielęgniarki, kontynuował: – Przywieziono tu moją narzeczoną. Nadia de la Cruz. Została napadnięta i raniona nożem. Możesz mi powiedzieć co się z nią, Dolores? – spytał błagalnie, odczytawszy imię kobiety z plakietki, wpatrując się w nią udręczonym wzrokiem i starając się wyglądać w miarę wiarygodnie, co wale nie było takie trudne, kiedy przywołał w pamięci to, jak się czuł, kiedy po wypadku ocknął się w karetce z nadzieją, że Kylie jakimś cudem ożyje.
Dolores przyjrzała mu się uważnie, rozważając czy powinna mu udzielić jakichkolwiek informacji. Z tego co wiedziała, a wiedziała całkiem sporo za sprawą swojej współpracownicy, Clementiny, która uważała, że dzień bez plotek, to dzień stracony, Nadia de la Cruz była wdową po jednym z synów Fernanda, Dimitrio. Była młoda i miała prawo ułożyć sobie życie na nowo, ale stojący tu mężczyzna, dopytujący się o jej stan, a podający się za jej narzeczonego, zdecydowanie nie wyglądał na obracającego się w wyższych sferach i wcale nie dlatego, że miał podrapaną twarz, obite kostki i rozciętą wargę.
– Christian Suarez – przedstawił się, wysilając się na uśmiech. Dolores zmarszczyła czoło, zastanawiając się czy to zwykła zbieżność nazwisk, czy oto stał przed nią syn Andresa. Dopiero teraz dostrzegła uderzające wręcz podobieństwo młodego mężczyzny do swojego starego znajomego z przeszłości. To nie mógł być zbieg okoliczności.
– Proszę poczekać, sprawdzę – odparła i uśmiechnąwszy się sztucznie, szybkim krokiem udała się w stronę urazówki.
Cosme przypatrywał się całej rozmowie zaskoczony. Gdy tylko Dolores oddaliła się, otworzył usta, by coś powiedzieć – być może skarcić Suareza za kłamstwo – ale ostatecznie żaden dźwięk nie wydobył się z jego ust. Nie miał przecież żadnych gwarancji, że Christian nie jest związany z Nadią, choć jego troska o długowłosą blondynkę, która wciaż zupełnie nieobecna stała oparta plecami o zimną ścianę, wskazywała, że bardziej zażyłe stosunki łączą go właśnie z nią.
– Może lepiej niech pan usiądzie – zasugerował Christian, widząc jego pobladłą minę. – Przyniosę kawę.
– Bez cukru – rzucił Cosme, uśmiechając się krzywo i zajął miejsce na krześle obok blondynki. – Wszystko w porządku? – zapytał.
Lia spojrzała na niego z góry i uśmiechnęła się przyjaźnie, ale nic nie powiedziała.
– Proszę – Christian podał jeden kubek Zuluadze, a drugi Lii, jednocześnie pocieszająco gładząc ją po ramieniu.
– Ktoś powinien zobaczyć twoją rękę – zasugerowała, wzrokiem wskazując na spuchniętą dłoń Christiana, który tylko przewrócił oczami, zupełnie bagatelizując ten fakt.
– Pan Cosme Zuluga? – dobiegł ich stanowczy męski głos, a gdy odwrócili się w stronę wejścia, zobaczyli dwóch policjantów w mundurach, którzy od razu chwycili Cosme pod łokcie.
– Hej! – Christian, niewiele myśląc, bez pardonu wcisnął się między mundurowych i Zuluagę. – O co chodzi?
– O to, że pan Zuluaga napadł kobietę – wyjaśnił wysoki, czterdziestokilkuletni blondyn, który właśnie wkroczył do izby przyjęć i mignął im pośpiesznie swoją odznaką. Christian spojrzał w jego zmęczone, przekrwione oczy, ale nie potrafił w nich zupełnie niczego wyczytać. Były puste i nieobecne, a jego zmęczona, pobladła, pokryta kilkudniowym zarostem twarz wyraźnie wskazywała, że wolałaby dalej w zaciszu domowym sączyć do lustra wysokoprocentowe napoje niż zajmować się jakimś napadem. Sam fakt, że to właśnie on, szef miejscowej policji, [link widoczny dla zalogowanych], pofatygował się osobiście, by bez zbędnej zwłoki aresztować winnego napadu, którym w oczach wszystkich mieszkańców Valle de Sombras był Cosme Zuluaga, świadczył jednak o powadze sprawy. – Proszę się odsunąć. Zabieramy pana Zuluagę – powiedział, starając się odsunąć Suareza, ale ten ani drgnął.
– Na jakiej podstawie?
– Na takiej, że krew, którą ma i na dłoniach i na ubraniu, to z pewnością krew ofiary – do dyskusji wtrącił się jakiś [link widoczny dla zalogowanych] o nieco przydługich siwych włosach zaczesanych gładko do tyłu, którego Christian kojarzył mgliście sprzed lat. Poprawiając okulary o małych, owalnych szkłach, które zsunęły mu się na czubek szerokiego nosa, zerknął na Zuluagę z ukosa.
– Poza tym mamy zeznania świadków – dodał Diaz.
– Jakich świadków, do cholery? – fuknął wściekle Christian. – Tych pijaków, którzy chcieli go zlinczować? Rzeczywiście, są bardzo wiarygodni – prychnął z kpiną, przeczesując włosy palcami.
– Skąd w takim razie krew na jego rękach i ubraniu?
– Stąd, że ją ratował! Gdyby nie on, wykrwawiłaby się na śmierć! I o mały włos do tego nie doszło właśnie przez pana świadków! Co jest? Zapomnieli panu o tym wspomnieć? To pewnie o postaci w kapturze, która przystawiała tej kobiecie nóż do gardła też nie powiedzieli?
Christian wrzał z wściekłości. Był gotów rzuci się na policjantów z pięściami, z Diazem włącznie i kto wie czy nie doszłoby do tego, gdyby nie poczuł na ramieniu dłoni Lii.
– Widziałam wszystko – powiedziała spokojnie, wpatrując się w oczy Pabla. – Napastnik miał bluzę z kapturem. Uciekł, gdy pojawił się ten mężczyzna – dodała, wzrokiem wskazując na Cosme. – Gdy podbiegłam, ten pan tamował krwawienie i kazał mi dzwonić po kartkę. Potem zebrali się wokół nas różni ludzie, oskarżając go zupełnie bezpodstawnie. To mogło się naprawdę źle skończyć, więc może łaskawie zaczniecie szukać prawdziwego napastnika, zamiast kierować się poszlakami? – zasugerowała stanowczo. – Przypięliście mu jakąś łatkę, która uniemożliwia wam jasny osąd sytuacji i wierzycie w to, w co wam wygodniej, zupełnie nie zwracając uwagi na fakty.
Pablo westchnął, wpatrując się w dziewczynę. Wydarzenia sprzed dziesięciu lat, kiedy po raz pierwszy aresztował tego człowieka, stanęły mu przed oczami jak żywe. Wtedy też nie mieli żadnych twardych dowodów, ale jego ówczesny szef zdecydował, że mimo wszystko trzeba postawić Cosme Zuluagę w stan oskarżenia, a prokurator prowadzący sprawę, ochoczo temu pomysłowi przyklasnął, naciągając pewne fakty. Bo jeśli nie jego, to kogo? Tak było najwygodniej.
– Proszę, to narzędzie zbrodni, którego pana ludzie zapomnieli zabrać z miejsca zdarzenia – powiedział Ignacio, wchodząc do izby przyjęć. – Jestem absolutnie pewien, że nie ma na nim odcisków palców Cosme – dodał, podając Diazowi nóż zamknięty w foliowym woreczku. Pablo stłumił westchnięcie i kiwnął na mundurowych, dając mu znak, by wyszli. Spojrzał w oczy Zuluagi, trzymającego się za serce i usiłującego wyrównać oddech.
– Proszę nie opuszczać miasta – rzucił chłodno, a potem przeniósł wzrok na Christiana i Lię. – A państwa proszę o przybycie jak najszybciej na komisariat, spiszemy zeznania – zakończył.
Stary lekarz cmoknął z niezadowoleniem, ale zupełnie nie przejął się stanem Cosme, tylko zmierzył go pogardliwym spojrzeniem, które po chwili przeniósł na Ignacia. Uśmiechnął się pod nosem z kpiną i przewróciwszy oczami, odszedł do swoich zajęć.
– Jak się czujesz? – spytał Ignacio, zwracając się do Cosme.
– Przeżyję – odparł Zuluaga, przeklinając się w duchu za to, że posłuchał jakichś wewnętrznych podszeptów i postanowił opuścić bezpieczne mury El Miedo. W ciągu minionych już prawie trzech dni w jego życiu wydarzyło się więcej niż przez ostatnich dziesięć lat. Bał się, że za którymś razem, jego wycieczka skończy się naprawdę źle.
– A co z Nadią? – spytał Nacho, przenosząc wzrok na Christiana i Lię. Dziewczyna wzruszyła ramionami, a Suarez zacisnął nerwowo szczęki. Nie miał ochoty rozmawiać z Nacho chociaż w gruncie rzeczy właśnie po to pojechał do ośrodka – by rzucić mu na biurko dokumentację medyczną Laury i zażądać wyjaśnień.
– Naprawdę sądzisz, że ojciec… – zaczął Leo poważnie, kiedy rankiem rozmawiali w jego mieszkaniu. Christian tylko wzruszył ramionami w odpowiedzi. – Wiesz jak wiele zrobił dla nas i dla innych dzieciaków. Może miał jakiś powód, by ci o tym nie mówić?
– Chryste, Leo, jaki powód? Laura, koło której kręcił się jakiś podejrzany typek zniknęła bez śladu, a on nie mówi mi takich rzeczy? A kiedy opowiedziałem mu, co naopowiadał mi ten dziwak, nawet się nie zająknął na temat tego, że Lali była w szpitalu.
Leo westchnął ciężko, wsuwając dłonie w kieszenie spodni.
– Może po prostu chciał cię chronić? – zagadnął. – Nie rób głupstw – poprosił cicho, uśmiechając się blado. – Emocje to zły doradca...
Może Leo miał rację i Ignacio po prostu nie chciał mu dokładać zmartwień? Przecież to już się stało i nie mogli tego odwrócić, a najważniejsze teraz było by ją znaleźć. Nie zdążył porozmawiać o tym z Ignaciem, bo zaraz po tym jak wszedł do jego gabinetu, dobiegły ich krzyki dzieci. Potem wszystko działo się tak szybko, a teraz… Teraz bardziej niż nad tym dlaczego Ignacio nie mówił mu wszystkiego, zastanawiał się czy napad na Nadię ma jakikolwiek związek z mailem jaki otrzymała. Może ktoś zorientował się, że otrzymała go niewłaściwa osoba i postanowił się jej pozbyć? Westchnął i przetarł twarz dłońmi.
– Pan Suarez? – jakiś kobiecy głos wyrwał go z rozmyślań.
Christian odwrócił się za siebie i skinął twierdząco głową na widok młodej lekarki, jednocześnie kątem oka zerkając na Ignacio, który nabrał powietrza w płuca i przez chwilę wyglądał jakby zobaczył ducha, a jego usta ułożyły się w bezgłośne: Margarita niemal w tym samym momencie, kiedy kobieta przedstawiła się.
– [link widoczny dla zalogowanych]. Zajmowałam się panią Nadią. Podajemy jej krew, ale stan jest stabilny, a życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Myślę, że za chwilę będzie pan mógł zobaczyć narzeczoną, ale może najpierw – urwała, znacząco wpatrując się w jego spuchniętą dłoń. – Zapraszam na rentgen.
– To nic…
– Nalegam. Pani de la Cruz z pewnością panu nigdzie nie ucieknie – dodała rozbawiona, a Christian obdarował ją jednym z serii swoich zniewalających uśmiechów, zastanawiając się dlaczego Ignacio zareagował tak na jej widok.
– Myślę, że pan Zuluaga bardziej potrzebuje pomocy – powiedział, wzrokiem wskazując na Cosme, który nie wyglądał najlepiej.
– W takim razie zajmę się wami wszystkimi – odparła doktor Santos, przywołując do siebie Dolores, której natychmiast wydała dyspozycje dotyczące całej trójki. |
|
Powrót do góry |
|
|
Kenaya Prokonsul
Dołączył: 14 Gru 2009 Posty: 3011 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 23:17:32 30-08-14 Temat postu: |
|
|
66. LIA
Nienawidziła szpitali. Była tu tylko jeden jedyny raz w życiu i od tamtej pory robiła wszystko by nigdy więcej tu nie trafić. Zawsze kiedy potrzebowała pomocy lekarza, zwracała się do Ignacia. Znał jej historię, rozumiał ją i nie nalegał. Dzisiaj też nie miała ochoty tu przyjeżdżać, ale Christian nie chciał jej odpuścić, więc skapitulowała i potulnie wsiadła do samochodu. Wiedziała, że przez całą drogę do szpitala starał się wyłapać jej spojrzenie we wstecznym lusterku, jednak umyślnie udawała, że tego nie dostrzega. Być może postępowała tchórzliwie, ale bała się, że jego bystry wzrok wyłapie coś, czego ona nie była gotowa mu wyjawić i nie wiedziała czy kiedykolwiek się na to zdobędzie. Przeszłość była jak drzazga w jej sercu. Nie chciała do niej wracać, a odkąd przyjechała do Valle de Sombras, wszystko co starała się pogrzebać uderzało w nią jak bumerang, kiedy najmniej się tego spodziewała.
Z trudem usiedziała w jednym miejscu kiedy lekarka skrupulatnie ją badała. Oprócz kilku zadrapań na twarzy i siniaków na ciele, okazało się, że ranę, którą zajął się dzisiaj Ignacio, trzeba szyć od nowa. Nie miała wyjścia jak wytrzymać w tym miejscu kilka minut więcej starając się skupić myśli na czymś innym niż powracające wspomnienia i mdłości, które wzbierały w niej na sam zapach szpitala i widok tych wszystkich sprzętów wokół niej.
Po dwudziestu minutach opuściła nareszcie gabinet lekarski wypadając z niego jak burza i wpadając na stojącego na korytarzu Christiana. Po raz kolejny dzisiejszego dnia spojrzał na nią z niepokojem i zacisnął szczękę, aż mięsień na policzku zaczął mu drgać. Uśmiechnęła się do niego przepraszająco.
- Pan Suarez? – lekarka pojawiła się w progu gabinetu tuż za Lią i wyciągnęła dłoń widząc kopertkę z rentgenem, którą Christian trzymał w dłoni – zapraszam – rzuciła, gestem wskazując mu by wszedł do środka.
- Zaczekam na zewnątrz – rzuciła tylko Lia, po czym wyminęła Christiana i skierowała się w głąb korytarza, gdzie na jednym z krzeseł siedział Ignacio.
- Wiadomo co z Nadią? – zapytała Lia, a Nacho pokręcił głową – a z panem Zuluagą? – Ignacio potarł czoło i westchnął, po czym wstał z miejsca i podszedł do dyspozytora z wodą.
- Zabrali go na badania – wyjaśnił chwytając plastikowy kubek i napełniając go zimną wodą – dopiero co wyszedł ze szpitala, a teraz ta cała sytuacja, która wcale nie pomaga mu wrócić do zdrowia – dodał ze smutkiem kręcąc głową. Lia uśmiechnęła się łagodnie.
- Wydaje mi się, że to silny człowiek, nawet jeśli sam tego jeszcze nie wie. Wyjdzie i z tego – powiedziała Lia szczerze w to wierząc. Nacho uniósł wzrok i spojrzał jej w oczy uśmiechając się ciepło.
- Pewnie masz rację – odparł podchodząc bliżej i całując ją w czoło w ojcowskim geście.
- Pójdę się przewietrzyć – rzuciła zagryzając dolną wargę, ale Nacho nie odpowiedział tylko skinął ze zrozumieniem głową, więc Lia opuściła pospiesznie oddział ratunkowy. Kiedy znalazła się poza murami szpitala odetchnęła głęboko chcąc poczuć w płucach świeże powietrze zamiast sterylnego zapachu szpitala, którego szczerze nie znosiła. Powolnym krokiem podeszła do niewielkiego murku obok wejścia i usiadła na nim rozkoszując się chwilą samotności. Musiała odetchnąć. Cały dzisiejszy dzień był jakiś koszmarnie feralny i Lia pragnęła by się już wreszcie skończył. Czekała ją jednak rozmowa z Christianem i to niełatwa, biorąc pod uwagę co miała mu do przekazania. A jakby tego było mało musieli jeszcze złożyć zeznania na policji. Na samo wspomnienie dzisiejszego wydarzenia krew się w niej gotowała. Znała plotki na temat Cosme Zuluagi, ale wątpiła by cokolwiek z tego co usłyszała było prawdą. Wystarczyło spojrzeć mu w oczy by wiedzieć, że nie byłby w stanie nikogo skrzywdzić. Przecież uratował Laurę, kiedy leżała nieprzytomna w parku. Bez wahania rzucił się na ratunek Nadii, kiedy tylko zobaczył, że jest ranna. Czy taki człowiek może być zły? Była przekonana, że nie i miała nadzieję, że pan Zuluaga znajdzie w sobie dość siły, by walczyć o swoje dobre imię w tym miasteczku. Miał prawo do godnego i spokojnego życia, bez strachu, że gdy tylko opuści mury swojej posiadłości zostanie zlinczowany i posądzony o najgorsze zbrodnie, zwłaszcza kiedy nie miał z nimi nic wspólnego. Lia jednak wiedziała, że dużo czasu upłynie zanim do ludzi z tego miasteczko cokolwiek dotrze, o ile w ogóle to było możliwe. Valle de Sombras przykleiło mu łatkę mordercy, a zachowanie jakiego dzisiaj była świadkiem, nie mieściło jej się w głowie. Żyli w cywilizowanym świecie a miała wrażenie, że przeniosła się do epoki średniowiecza, gdzie ludzie żyli w totalnej ciemnocie i odrzucali logiczne myślenie. A najgorsze było to, że policja, która powinna być całkowicie bezstronna, robiła to samo co cała reszta tego ociemniałego miasteczka. Miała nieodpartą ochotę walnąć tego całego Pabla Diaza po gębie za to co wygadywał i wcale się nie zdziwiła, że Christian sam kipiał wściekłością, kiedy policja przyszła po Zuluagę. Christian. Po raz kolejny dzisiejszego dnia poczuła jak całe jej ciało spina się mimowolnie na wspomnienie porannej rozmowy z Leo. Choć starała się do tej pory, ze wszystkich sił odpychać od siebie wspomnienia z przeszłości, nie była w stanie ich całkiem zablokować. Uderzyły w najmniej oczekiwanym momencie. Odetchnęła głęboko i przymykając oczy ścisnęła nasadę nosa, a przed oczami, tym razem bardzo wyraźnie zobaczyła scenę, kiedy miała zaledwie siedemnaście lat.
Weszła do mieszkania i od razu uderzył ją odór alkoholu i chmura papierosowego dymu. Skrzywiła się nieznacznie i zamknęła za sobą drzwi podchodząc do obdrapanego kuchennego stołu, który kilka miesięcy temu zdążyła odmalować. Nic jednak tu nie trzymało się dłużej niż kilka miesięcy, kiedy przewijało się tylu facetów, a matka nigdy nie dbała o to, by cokolwiek tu wyglądało przynajmniej przyzwoicie. Nie mówić już o tym by cokolwiek naprawić czy zadbać o czystość. Lia sama musiała wypełniać te obowiązki, jeśli chciała mieszkać w cywilizowanych warunkach. Do tego jednak zdążyła się już przyzwyczaić.
Usiadła na skrzypiącym drewnianym krześle i otworzyła kopertę z rachunkiem, który wyjęła właśnie ze skrzynki. Kiedy zobaczyła kwotę, westchnęła i potarła czoło. Cieszyła się, że Nacho załatwił jej pracę w pobliskim warsztacie, inaczej za nic w świecie nie byłoby jej stać na opłacenia podstawowych rachunków. Dzięki temu miały z matką prąd, wodę i gaz, ale tą kobietę nie interesowało skąd jej niepełnoletnie dziecko ma pieniądze na takie rzeczy. Miało być i już. Lia złożyła rachunek i wstała z krzesła wsuwając go do tylnej kieszeni dżinsów, po czym skierowała się do swojego pokoju. Przeszła przez salon, w którym na kanapie leżała półprzytomna matka w jakieś starej sukience, z potarganymi włosami i rozmazanym już dwudniowym makijażem. Wokół walały się puste butelki po alkoholu, a w popielniczce tlił się jeszcze niedopalony papieros. Lia podeszła do stolika i zgasiła niedopałek krzywiąc się i machając ręką przed twarzą kiedy dym trafił do jej nozdrzy. Zakasłała kilka razy kiedy gardło zaczęło ją drapać, po czym weszła do swojego pokoju i zamknęła za sobą cicho drzwi. Stanęła na palcach i chwyciła stojącą na najwyższej półce książkę. Stare wydanie „Przeminęło z wiatrem” w twardej oprawie, w której od kilku miesięcy chowała pieniądze na rachunki po tym jak matka znalazła jej kryjówkę pod materacem, pod parapetem, pod łóżkiem, w szkatułce, w szafie i za biurkiem. Kiedy przekartkowała książkę zamarła. Przełknęła głośno ślinę i ponowiła czynność jeszcze dwa razy. Może przez pomyłkę wsunęła banknoty w inną stronę, ale nie mogła ich znaleźć. Chwyciła więc książkę za okładkę i zaczęła nią machać nad podłogą modląc się by pieniądze, które tam schowała wypadły. Nic takiego się nie stało. Warknęła wściekła i rzuciła książką o przeciwległą ścianę, przesuwając dłońmi po twarzy. Krew w niej zawrzała, bo była pewna, że matka i tą kryjówkę znalazła, ale jakim cudem wiedziała w której książce szukać, skoro Lia miała ich kilkadziesiąt na półce. Zacisnęła palce w pięści i wyszła z pokoju kierując się wprost do salonu. Odrzuciła gwałtownie koc, którym niedbale była okryta matka.
- Gdzie są pieniądze na rachunki? – warknęła wwiercając się w matkę spojrzeniem pełnym furii.
- Nie ma – zaśmiała się matka i nieporadnie usiadła na kanapie odpalając niedopalonego papierosa, którego chwilę wcześniej zgasiła Lia – były mi potrzebne to wzięłam, jasne? – spojrzała na córkę błędnym wzrokiem i wzruszyła ramionami trzymając fajka między zębami. Lia wyrwała jej papierosa i upuszczając go na ziemie przydeptała butem.
- Zarabiam pieniądze na opłaty, a nie na twoje ćpanie i alkohol – wyrzuciła jej Lia. Kobieta łypnęła na nią gniewnie i zmrużyła oczy.
- Mieszkasz u mnie, korzystasz z łazienki, lodówki, prądu i tego wszystkiego co tu masz – powiedziała wyniośle wskazując palcem dookoła.
- Korzystam z tego, bo na to pracuje. Gdyby nie to, nie byłoby ani wody, ani żarcia w lodówce, nie mówiąc już o ogrzewaniu i prądzie – zaczęła wyliczać na palcach coraz bardziej wściekła. Matka prychnęła obojętnie.
- To mój dom i robię co chce –wzruszyła ramionami przesuwając dłonią po tłustych włosach - Potrzebowałam pieniędzy to sobie je wzięłam i jak będę chciała wziąć następnym razem to również to zrobię, a ty zamknij dziób, bo nie masz nic do gadania. Jak będę chciała to przyniesiesz mi pieniądze w zębach, a jak będzie mi mało to pójdziesz i zarobisz na ulicy, bo do niczego innego się nie nadajesz, rozumiemy się? – wysyczała przez zęby mierząc w nią palec z długim niezadbanym paznokciem.
- Po moim trupie – wycedziła Lia patrząc na matkę z wyzwaniem – na co ci były te pieniądze? – zapytała rzucając szybkim spojrzeniem na stolik. W okna mgnieniu chwyciła pełną jeszcze torebkę z białym proszkiem i zamachała nim matce przed oczami – na to? – wypluła z siebie słowa. Matka spojrzała na nią ostrzegawczo i próbowała jej wyrwać torebeczkę.
- Nie twój zasrany interes! – krzyknęła, Lia z furią w oczach zgromiła matkę spojrzeniem i nie zastanawiając się dłużej ruszyła szybkim krokiem do kuchni – ani mi się waż, po przetrące ci łapy gówniaro! – ostrzegła, ale Lia była tak wściekła, że nie zwracała uwagi na krzyki matki. Podeszła do zlewu i odkręciła kurek z wodą, po czym otworzyła woreczek i wysypała całą zawartość do odpływu zanim matka zdążyła do niej doskoczyć. Poczuła silne szarpnięcie za włosy, a potem wpadła na drewniany stół, który zachwiał się pod jej ciężarem, by chwilę później Lia usłyszała trzask nadłamywanego starego drewna. Na podłogę upadła pusta szklanka rozbijając się na miliony kawałków. Zanim zdążyła się otrząsnąć matka chwyciła drewniane krzesło i z całej siły uderzyła córkę w kręgosłup. Lia jęknęła z bólu i zacisnęła powieki kiedy przed oczami zrobiło jej się ciemno, a łzy same popłynęły po policzkach. Zachłysnęła się powietrzem i osunęła na podłogę. Matka zamachnęła się po raz kolejny, ale Lia na tyle szybko na ile była w stanie, weszła na czworakach pod stół, a krzesło z impetem uderzyło w mebel łamiąc się na drobne.
- Ja cie nauczę posłuszeństwa pyskata zdziro! – warknęła matka i chwyciła leżącą na podłogę nogę od krzesła. Lia przeczołgała się po podłodze w kierunku drzwi nie zwracając nawet uwagi na to, że odłamki szkła ranią jej dłonie. Kiedy próbowała wstać, żeby jak najszybciej uciec z mieszkania poczuła znów silne szarpnięcie za włosy, a później mocne uderzenie w plecy i ramię. Kiedy spojrzała na matkę zobaczyła w jej oczach nienawiść i dojmującą chęć dokonania mordu. Wyglądała jak obłąkana, do której rzeczywistość przestała docierać. Lia po raz ostatni załkała.
- Nie rób tego mamo – błagała szeptem dławiąc się łzami, ale matka zdawała się jej nie słyszeć. Uderzyła po raz kolejny, a Lia skuliła się w sobie mając w głowie jedną myśl. Musiała wyjść z tego cało, nie tylko dla siebie.
Lia zachłysnęła się powietrzem i zakryła dłonią usta powstrzymując mdłości. Wspomnienia były tak silne i żywe, że czuła jakby po raz kolejny przechodziła przez koszmar sprzed lat. Czuła, że zaczyna rozsypywać się na kawałki, a nie mogła na to pozwolić, bo zbyt wiele kosztowało ją by wyjść na prostą i pochować przeszłość daleko za sobą. Oszukiwała jednak samą siebie jeśli liczyła na to, że może wrócić do Valle de Sombras a przeszłość jej nie dogoni. Dogoniła i niszczyło ją znowu, a ona trzymała wszystko głęboko w sobie. Zżerało ją to od środka, a ona nie czuła w sobie dość siły, by odsłonić przed kimś całe swoje życie i wystawić się na kolejne ciosy. Nie chciała znów być tą bezbronną mała dziewczynką. Musiała rozliczyć się ze swoimi demonami, ale wbrew pozorom nie było to takie łatwe.
- Tutaj jesteś – na dźwięk męskiego, głębokiego głosu drgnęła, ale szybko zebrała się w sobie starając się wyglądać lepiej niż się czuła. Spojrzała na podchodzącego do niej Christiana i uuśmiechnęła się blado – myślałem, że zwiałaś – zażartował, ale Lia nie zripostowała tego, tak jak to było w jej zwyczaju kiedy żartowali z Christianem.
- Wiadomo coś o Nadii? – zapytała odwracając wzrok i wlepiając go gdzieś przed siebie. Christian oparł się ramieniem o murek tuż obok niej i spojrzał jej w twarz.
- Wyjdzie z tego – rzucił krótko zerkając na swoją zabandażowaną dłoń.
- To coś poważnego? – zapytała Lia wskazując ruchem głowy na jego rękę. Wzruszył obojętnie ramionami i uśmiechnął się.
- Tylko stłuczenie, ale mam usztywniać dłoń i nie przeforsować jej, bo gorzej się to skończy – wytłumaczył krzywiąc się nieco. Lia skinęła głową ze zrozumieniem i w końcu na niego spojrzała.
- Nie masz coś ostatnio szczęścia – powiedziała uśmiechając się ciepło – a za chwilę to cholerne miasteczko przyczepi ci jeszcze łatkę bigamisty – zażartowała z goryczą w głosie, kręcąc przy tym głową. Christian parsknął śmiechem na te słowa.
- Mówiłem już, że niewiele mnie interesuje co o mnie mówią – przypomniał uśmiechając się w ten swój charakterystyczny sposób, który zwalał kobiety z nóg. Lia spojrzała mu w oczy, a po chwili odpowiedziała uśmiechem i ostrożnie, żeby szwy nie pękły, zsunęła się z murka stając tuż przed nim.
- Jedźmy złożyć te cholerne zeznania, co? – zaproponowała patrząc mu w oczy ze smutkiem. Christian przekrzywił głowę patrząc na nią niepewnie, nie do końca przekonany czy to dobry pomysł.
- Jesteś pewna? – zapytał, a Lia skinęła energicznie głową.
- Miejmy to już za sobą. Im szybciej złożymy zeznania tym szybciej odczepią się od pana Zuluagi – powiedziała nadal wściekła na to jak potraktowali dzisiaj tego człowieka.
- W porządku – zgodził się Christian i wyciągnął z kieszeni spodni kluczyki do swojego Suzuki – Ignacio przyjechał na moim motorze, więc zostawimy mu samochód, żeby mógł odwieść później Cosme do domu – wyjaśnił Suarez, a Lia skinęła w milczeniu głową. Półtorej godziny później wyczerpani po spotkaniu z policją, weszli do gabinetu Nacho. To było jedyne miejsce w ośrodku, w którym mogli spokojnie porozmawiać, bez świadków i ciekawskich spojrzeń. Lia podeszła do okna i opierają się dłońmi o parapet spuściła głowę oddychając głęboko kilka razy. Christian bez słowa podszedł bliżej i oparł się ramieniem o ścianę nie spuszczając w niej badawczego spojrzenia. Lia zagryzła policzek od środka i zerknęła na niego kątem oka.
- Nie patrz tak na mnie – rzuciła wpatrując się znów w tylko sobie znanym kierunku za oknem.
- Czyli jak? – zapytał przekrzywiając głowę i nie mając zamiaru odpuścić. Lia westchnęła.
- Jakbym wyglądała jak kupa nieszczęścia – wyszeptała śmiejąc się pod nosem z goryczą.
- Bo tak właśnie wyglądasz – przyznał, a kiedy spojrzała na niego unosząc pytająco brew, uśmiechnął się szeroko w nadziei, że chociaż raz zobaczy szczery uśmiech na jej twarzy.
- Faktycznie umiesz kobietom prawić komplementy – stwierdziła, a kiedy wyszczerzył się jeszcze bardziej, parsknęła w końcu wesołym śmiechem i pokręciła głową. Po chwili jednak zapadła między nimi cisza, którą przerwał Christian.
- Lia… - powiedział cicho, ale ona pokręciła głową nawet na niego nie patrząc.
- Nie rób tego – poprosiła zdławionym głosem. Wiedziała, że jeśli będzie dalej drążył ten temat, ona się rozleci, a za nic w świecie nie chciała pokazać, że ona również bywa słaba.
- Czego? – zapytał cicho. Lia zagryzła policzek od środka powstrzymując cisnące się do oczu łzy. Kiedy uparcie milczała przymknął oczy i westchnął – nie jestem ślepy Lia, widzę, że coś cię męczy – wyjaśnił, a ona spuściła wzrok i niepewnie założyła włosy za ucho – a ja odnoszę wrażenie, że zaczęłaś mi uciekać – dodał smutnym głosem wpatrując się w nią uważnie. Kiedy spojrzała mu w oczy uśmiechnęła się w swój wyćwiczony swobodny sposób, ale jej oczy nie kłamały.
- Przecież tu jestem – wzruszyła ramionami.
- Nie o tym mówię – dodał poważnie. Lia przesunęła dłonią po przydługiej grzywce i przełknęła powoli ślinę czując jak zasycha jej w gardle.
- Nienawidzę szpitali – wyrzuciła z siebie na jednym wydechu – mam złe wspomnienia i to na razie musi ci wystarczyć – powiedziała i wlepiła w niego swoje sarnie oczy błyszczące od powstrzymywanych łez. Więcej nie była w stanie mu powiedzieć. Przynajmniej nie teraz. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3493 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 0:43:41 31-08-14 Temat postu: |
|
|
67. Viktoria
Truchtem przemierzała kolejne metry plaży. Wzrok miała utkwiony przed siebie do jej uszu dobiegał cichy szum fal. Viktoria uwielbiała takie dni. Cicha spokojna opustoszała plaża jedynie zachęcała do długiego spaceru bądź szybkiego biegu.
Dla Viktorii bieganie było nie tylko dobrym sposobem na utrzymanie kondycji, ale świetnie oczyszczało jej umysł z wszelkich zmartwień. Dzisiejszy dzień nie należał jednak do wyjątków. Głowa dziewczyny aż pękała od nadmiaru myśli, emocji nawarstwionych z ostatnich tygodni. To było zdecydowanie zbyt wiele jak dla jednej osoby jednak problemy zamiast zostać rozwiązane nawarstwiały się wywołując u niej nie tylko ataki bólu głowy, ale i zdezorientowanie. Tak naprawdę nie wiedziała, co ma o tym wszystkim myśleć. Wczorajsze wydarzenia w porcie dostarczyły kolejnych znaków zapytania. Przed oczyma po raz kolejny zaczęły migać obrazy z poprzedniej nocy
Viktoria w życiu zawsze starała się kierować zdrowym rozsądkiem, każda decyzja, którą podjęła do tej pory była dokładnie przemyślana ale nie dziś. Tej nocy Viktoria złamała wszystkie swoje zasady i pożałowała tego dopiero wtedy kiedy jego usta przywarły do jej warg.
Drobna piąstka trafiła go w ramię lecz po chwili zaciśnięte w pięść palce rozluźniły się zaś ciało przywarło do ciała. Zamknęła oczy ręce zarzucając mu na szyję.
- Dobrze całujesz- mruknął wprost w jej usta wpatrując się w nią ciemnymi oczyma. Za ucho wsunął niesforny kosmyk złotych włosów nie mogąc oderwać od niej wzroku.
- Puść mnie- szepnęła niepewnie unosząc do góry głowę. Z trudem przełknęła ślinę kiedy za jej plecami rozległ się trzask łamanej gałązki podskoczyła czując jak dłoń Alejandro zacieśnia uścisk wokół jej tali zaś twarz mężczyzny rozjaśnia sztuczny uśmiech. Viktoria spojrzała mu w oczy dostrzegając jedynie chłód. Po plecach przebiegł ją zimny dreszcz.
- Przyprowadziłeś ze sobą dziewczynę Barosso?- Zapytał mężczyzna stojący zaledwie cztery kroki od Viktorii.
- Tak- odpowiedział bez wahania nawet nie patrząc na Viktorię.- Ktoś musi ją wprowadzić w rodzinny biznes- mówił dalej swobodnym gawędziarskim tonem.- kiedyś to ona przejmie obowiązki Felipe.
Zesztywniała słysząc imię swojego dziadka. Tylko nie to , odezwał się piskliwy głosik w jej głowie. On miał być inny. On miał być tym dobrym. Przełknęła łzy dławiące jej gardło odwracając do tyłu głowę. Hardo zadarła do góry podbródek.
- To jest wnuczka Diaza?- W głosie mężczyzny dało się słyszeć nutkę zawodu.- Myślałem że stary Diaz żartuje o emeryturze.
- Nie , mówiłem poważnie- Felipe z dłońmi wciśniętymi w kieszenie stał plecami opierając się o drzewo.- Nie chciałem abyś dowiedziała się w taki sposób- zawrócił się bezpośrednio do swojej wnuczki.- Chciałem ci powiedzieć w odpowiednim momencie ale skoro już przyszłaś za Alejandro.
- Ja- wydukała zbyt oszołomiona. Spojrzała na bruneta który nadal ciasno obejmował jej talię to na dziadka. Felipe prawdopodobnie do głowy nie przyszło że nie przyszła to za Barosso lecz za Pablo. Blondynka postanowiła nie wyprowadzać go z błędu. Zrobiła krok do przodu bezceremonialnie wsuwając ręce pod rozpiętą kurtkę Alexa. Z satysfakcją stwierdziła iż jego ciało napięło się niczym struna.- Zimno mi- wyjaśniła niewinnym tonem trzepocząc powiekami.
Pokręcił z niedowierzaniem głową opuszczając ręce wzdłuż ciała. Viktoria nie przestając się słodko uśmiechając w stronę bruneta ściągnęła z niego kurtkę.
- Dzięki- rzuciła zaskoczona własnym tonem głosu. Była spokojny, nie drżał jakby była tu zupełnie inna Viktoria. Włożyła kurtkę Alexa nie odrywając od niego wzorku. Brunet natomiast ledwie zauważalnie skinął głową. – To gdzie towar? – Zapytała odwracając się w stronę Felipe.
- Nie musisz tak iść- Alejandro zrobił krok do przodu obejmując Viktorię po raz kolejny.
- Nie przyszłam tutaj aby zostać odprawiona z kwitkiem- warknęła odwracając głowę w stronę bruneta. – Chcę zobaczyć towar.
- Nie będzie odwrotu- powiedział do niej brunet. Zdanie to wypowiedział na tyle cicho że tylko Viktoria mogła je usłyszeć. – Odwiozę cię do domu.
- Nie będziesz mi mówił co mam robić- zajrzała mu odważnie w oczy uświadamiając sobie że nie czuje strachu lecz adrenalinę krążącą w żyłach. Intuicja podpowiadała jej że przekracza granicę i tak jak powiedział Alejandro nie będzie odwrotu. – Idziemy?- zwróciła się bezpośrednio do Felipe ruszając pewnym krokiem w jego kierunku.
- Oczywiście.
Port mimo później pory był rozświetlony. Viktoria zaciekawiona rozglądała się dookoła nie dlatego że chciała zapamiętać każdy szczegół lecz aby nagrać każdy szczegół, Umieszczona miniaturowa kamerka w jej okularach rejestrowała obraz przesyłając go bezpośrednio na jej domowy komputer. Pablo dostrzegła na jednym z rybackich statków. Viktoria zauważyła iż mężczyźni podają sobie brązowe półciemne worki.
- Zamierzacie upiec wielkie ciastko?- Zagadnęła dziadka który spojrzał na nią z uśmiechem i pokiwał głową.
- To kolumbijska biała dama- wyjaśnił jej- będzie z tego wiele ciastek.
- Viktoria
W momencie, kiedy usłyszała swoje imię wiedziała do kogo należy ten głos. Spojrzała na Pablo. W oczach mężczyzny, który ją wychował dostrzegła szok i ból.
- Co ty tutaj robisz? Miałeś jej w to nie mieszać- warknął w stronę Felipe.
- Dziewczyna sama się w to wmieszała Pablo- odpowiedział mu spokojnym głosem.- To jej spuścizna.
- Nie. Tato ona może mieć normalne życie. Nie musi być tego częścią.
- Viktoria zdecyduje sama. W odpowiednim momencie. Ile?- Zapytał zmieniając temat.
- Cały ładunek to dwieście kilogramów czystej kokainy.
- Dobrze lecz doszły mnie słuchy że mieli małe problemy.
- Zajęto się tym- odparł automatycznie Pablo.
- Przeprowadźcie go.
Alejandro zrobił krok do przodu stając dokładnie za plecami Viktorii. Wzrok utkwił w czubku jej głowy, wprost nie mógł zrozumieć jak ktoś tak inteligentny może postępować tak głupio. W przeciwieństwie do Felipe wiedział że nie przyjechała za nim lecz za Pablo. Z jednego z magazynów wywleczono mężczyznę rzucając zaledwie kilka centymetrów od stóp Viktorii. Alex instynktownie objął ją w pasie.
- Nie lubię, kiedy ktoś próbuje mnie okraść
Ciepło w głosie Felipe, które słyszała tyle razy teraz zniknęło. Teraz był chłodny, niedostępny wręcz przerażający. Zabrała rękę z jego ramienia czując jak ręce Alejandro oplatają ją mocniej. Po raz pierwszy cieszyła się że ma go przy sobie.
- Panie Diaz ja..- wydusił z siebie mężczyzna. Viktoria zmusiła się aby na niego spojrzeć. Twarz, ubranie mężczyzny pokryte były świeżą krwią.- To nie ja. Przysięgam na Boga że to nie ja!
- Podnieście go- zwrócił się do dwóch mężczyzny. Obaj skinęli głowami unosząc jego ciało ku górze. – Nie lubię zdrajców. - Zadał pierwszy cios , potem drugi uderzał na oślep. Blondynka z przerażeniem spoglądała na staruszka, który miał w sobie więcej krzepy niż na początku mogło się wydawać.
- Przestań.
Nie myślała zbytnio, kiedy ruszyła w stronę Felipe. Chwyciła go za rękę, którą po raz kolejny chciał zadać cios.
- Myślę, że zrozumiał
Spoglądała błagalnie w oczy Felipe po cichu licząc, iż zostawi nieszczęśnika w spokoju.
- Tak masz rację, myślę, że zrozumiał- wypowiadając te słowa spoglądał na swojego syna, którego najwyraźniej bardziej interesowała rozmowa przez telefon niż fakt, iż jego ojciec lada chwila pobije na śmierć człowieka.
- Zaraz będę- powiedział do słuchawki Pablo.
- Coś się stało?- Zapytał Felipe.
- Muszę wracać do pracy jakieś dzieciaki napadły na sklep spożywczy- westchnął znużony.
Viktoria spojrzała w stronę ojca wprost nie mogąc uwierzyć własnym oczom i uszom, z jaką łatwością z człowieka zrzucającego ze statku worki z kokainą stał się przykładnym stróżem prawa. Westchnęła cicho wsuwając dłonie w kieszenie kurtki. Wzrokiem odnalazła, Alejandro który spoglądał na wszystko z obojętną miną. Jeżeli zachowanie Pablo było dla niej kompletnie niezrozumiałe to Alejandro był jak cholerna wojenna Enigma
- Alejandro bądź tak uprzejmy i odwieź swoją dziewczynę do domu.
- Nie jestem jego dziewczyną- warknęła niemal natychmiast czując jak na policzki wstępuje szkarłatny rumieniec.
- Nie ma się czego wstydzić kochanie pasujecie do siebie. – Rzucił dziarskim tronem staruszek klepiąc ją po policzku.
**
Z zamyślenia wyrwało ją radosne szczekanie psa. Hermes biegł od niej dwa razy szybciej i najwyraźniej największą frajdę sprawiło mu gonienie fal. Viktoria mimowolnie zaśmiała się pod nosem dwukrotnie dłonią uderzając w udo. Pies radośnie merdając ogonem wylądował przednimi łapami na jej bluzce.
- Mój łobuziak
Podrapała go za uszami przypinając mu smycz do obroży. Viktoria nie wyobrażała sobie dnia bez swojego czworonożnego przyjaciela, choć kiedy jako szczeniak znalazł się pod jej opieką Pablo stwierdził, iż postradała wszystkie zmysły.
Hermes od najmłodszych lat był żywiołowym wściubiającym wszędzie pyszczek psem, po za tym uwielbiał spędzać czas na świeżym powietrzu, dzięki czemu Viktoria miała teraz świetną kondycję.
Zatrzymała się żeby złapać oddech. Dłonie oparła płasko na udach spoglądając na radośnie chodzący psi ogon. Hermes wpatrywał się w budynek po drugiej stronie ulicy.
-To ośrodek Ignacio Sancheza poinformowała rzeczowym tonem psa, który łypnął na nią niebieskimi ślepiami. – Raz nawet odważyłam się wejść do środka, ale bardzo szybko stamtąd wyszłam.- Viktoria westchnęła cicho. Nie lubiła wracać do tamtych dni. To było czternaście lat temu, kiedy jako dzieciak usiłowała się dopasować. Po „wizycie” w ośrodku Ignacio zaprzestała prób poszukiwania przyjaciół Villa de Sombras. Znalazła ich gdzie indziej.
Hermes popatrzył na nią mądrymi niebieskimi oczyma. Zrobił krok do przodu spoglądając na smycz, która wysunęła jej się z rąk lądując na ziemi. Pies bezceremonialnie przebiegł na drugą stronę ulicy radośnie przy tym wymachując ogonem.
- Hermes do nogi!- Krzyknęła. Pies popatrzył na nią zatrzymując się przy drzwiach prowadzących do ośrodka. Stanął na dwóch tylnich łapach. Przednie oparł na klamce naciskając ją. Drzwi od ośrodka otworzyły się z cichym skrzypieniem. Hermes wślizgnął się do środka.
- Cholera- Zaklęła głośno przebiegając na drugą stronę ulicy. – Nie dostaniesz dziś kolacji- mruknęła bardziej do siebie niż do psa, który najwyraźniej miał ochotę pozwiedzać. Pokręciła z niedowierzaniem głową niepewnie wchodząc do środka.
Ośrodek wydawał się być opuszczony. Viktoria w duchu postanowiła, że wyjdzie stąd, gdy tylko znajdzie tego głupiego psa. Ręce wcisnęła w kieszenie bluzy rozglądając się dookoła. Niepewnie podeszła do jednego z wiszących worków mimowolnie wyciągając do niego rękę. Opuszkami palców musnęła czarną skórę.
Zdarzały się takie dni, kiedy żałowała, iż stąd uciekła. Kusiło ją nawet, aby wrócić, lecz zraniona duma nie pozwalała jej postawić stopy w ośrodku.
- Co ty tutaj robisz!?- Drgnęła na dźwięk podniesionego kobiecego głosu. Odwróciła niepewnie do tyłu głowę spoglądając na wysoką blondynkę stojącą nieopodal.
- Ja- wydukała z siebie Viktoria zbyt zaskoczona, że ktoś przyłapał ją na myszkowaniu. – To wszystko przez psa- powiedziała w końcu i zaczęła nerwowo rozglądać się za swoją zgubą. – Wabi się Hermes. Wlazł tutaj i schował się gdzieś.
- Mam uwierzyć, że pies sam otworzył sobie drzwi i wszedł do środka a ty, jako zatroskana właścicielka postanowiłaś go znaleźć?- Zapytała unosząc do góry brew.
- Tak. nie wierzysz mi?
- Nie
- Wielkie dzięki Hermes- mruknęła sama do siebie. Wzięła głęboki oddech w duchu modląc się o cierpliwość. Sięgnęła do kieszeni po okrągłą kolorową piłę i zaczęła bezmyślnie uderzać nią o podłogę. Nieznajoma przyglądała jej się z zaciekawieniem. Viktoria zagwizdała przeciągle. Po upływie minuty, która wydawała się być wiecznością Hermes z dumnie uniesionym ogonem wbiegł do sali radośnie przy tym ujadając. – Ty łobuzie- zwróciła się bezpośrednio do psa blondynka chwytając go za smycz. – Wstydziłbyś się. – Hermes trącił ją łapą. Pokręciła z uśmiechem głową wyciągając z drugiej kieszeni jego ulubionego psiego herbatnika.- Proszę, choć nie zasłużyłeś. Podniosła wzrok na nieznajomą, która przyglądała się jej z rozbawieniem.
- Zachowuje się przy nim nieco irracjonalnie- wyjaśniła robiąc krok do przodu.- Jestem Viktoria. – Wyciągnęła w jej stronę rękę.
- Lia- uścisnęła jej dłoń nie odrywając wzorku od jej twarzy. dopiero teraz ją olśniło. Miała przed sobą wnuczkę Diaza i nowy obiekt zainteresowań Alejandro. – Miło cię poznać a ty pewnie jesteś Hermes- zawróciła się bezpośrednio do psa, który przyglądał się jej z jawnym psim zainteresowaniem.- To husky?- Zapytała mimowolnie wyciągając rękę, aby go pogłaskać.
- Tak.
Zapadła między nimi krępująca cisza. Viktoria właściwie nie miała pojęcia, o czym rozmawiać. Bezmyślnie zaczęła rozglądać się po pomieszczeniu.
- Nigdy tutaj nie byłaś?- Zapytała Lia widząc jej wzrok błądzący po ścianach.
- Co?. Nie. Tzn. Byłam raz. Szybciej wyszłam niż weszłam. – Palnęła bez zastanowienia. – Trenujesz?- Zapytała uznając to pytanie za najbardziej idiotyczne, jakie mogła zdać.
- Tak, a co chcesz się nauczyć? – Lia samą siebie zaskoczyła tym pytaniem.
- Kiedyś chciałam, ale później uznałam, że to nie dla mnie. To zbyt brutalne. Krew, połamane paznokcie, siniaki w różnych dziwnych miejscach- pokręciła rozbawiona własnym słowotokiem. Nawet Hermes spojrzał na swoją właścicielkę jak na wariatkę. – Mówię bez ładu i składu, co?
- Tylko trochę- odpowiedziała z lekkim uśmiechem.- Znalazłaś sobie inne zajęcie prawda? – Widząc jak wpatruje się w nią niezrozumiałym wzorkiem dodała szybko- chodzi mi o komputery? Jesteś informatykiem?
- Tak. Komputery to moja pasja wręcz obsesja byłabyś zaskoczona, jak złożone i interesujące są te maszyny a Internet to prawdziwa kopalnia wiedzy pod warunkiem, że wiesz gdzie szukać. I jak.
- Wszystko? Nawet no wiesz ludzi? – Zapytała.
- Tak. Ludzie tworzą sieć bez nich Internet by nie istniał. Dziś wszystko jest połączone z Internetem. Banki, restauracje, hotele Internet jest jak Wielki Brat. – Urwała wiedząc, że się zagalopowała. – To ja już sobie pójdę, Hermes idziemy. Miło było cię poznać. – Wyciągnęła w jej stronę drobną dłoń.
- Wzajemnie- odparła Lia- odprowadzę was do drzwi- powiedziała uprzejmie.
- Dzięki
Viktoria wyszła na świeże powietrze w duchu obiecując sobie, że jeszcze odwiedzi ośrodek i może, kto wie Lia nauczy ją boksu?
Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 12:13:02 31-08-14, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Eillen Generał
Dołączył: 25 Lut 2010 Posty: 7862 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: ..where the wild roses grow... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:04:52 31-08-14 Temat postu: |
|
|
68. IGNACIO
Odwiózł Cosme do El Miedo, choć młoda lekarka, która się nim troskliwie zajęła, uparcie zalecała, by pozostał w szpitalu. Zuluaga jednak nie chciał nawet o tym słyszeć, więc gdy tylko odebrali wyniki, a doktor Santos wypisała recepty i stosowne zalecenia, opuścili klinikę. W samochodzie Ignacia obaj milczeli, pogrążeni we własnych myślach. Cosme nerwowo pocierał dłonie, jakby wciąż miał na nich krew, a przecież zmył ją jeszcze w szpitalu. Ignacio z kolei nie mógł pozbyć się z głowy obrazu kobiety, która tak bardzo przypominała mu żonę.
Rozstali się więc szybko. Sanchez nie proponował, że zostanie, a Cosme, podziękowawszy krótko za pomoc od razu skierował się do bramy swej posiadłości, nie próbując nawet zaprosić przyjaciela na kawę. Żaden z nich nie miał ochoty na rozmowę, a Nacho poczuł, że musi kogoś odwiedzić.
Westchnął cicho, odgarnął z nagrobnej płyty jakieś wyschnięte liście i opuszkami palców przesunął delikatnie po wyżłobionych w niej literach.
– Margarita… – wyszeptał, uśmiechając się do swoich wspomnień.
– Nacho? Co się dzieje? – spytała, wpatrując się w jego udręczoną twarz z troską, gdy rzucił swoją teczkę niedbale na szafkę przy drzwiach i przeczesał gęste, czarne włosy palcami. – Kochanie? – zaniepokoiła się i podszedłszy do niego ujęła jego twarz w swoje szczupłe dłonie. Zaplótł wtedy palce na jej nadgarstkach i całując wewnętrzną stronę obu dłoni, uśmiechnął się blado.
– Jak się ma nasz skarb? – spytał, kładąc dłoń na jej już sporych rozmiarów brzuch. Kobieta uśmiechnęła się przykryła jego dłoń swoją, spoglądając w jego twarz akurat w momencie gdy i on podniósł wzrok.
– Chyba znów oberwałam kilka razy w żebra – powiedziała, krzywiąc się lekko.
– Mówię ci, że to będzie chłopak – odparł Ignacio, a w jego oczach błysnęły wesołe iskierki. Klęknął przed nią, delikatnie odsunął materiał jej zwiewnej, luźnej koszulki i pocałował nagą, napiętą skórę tuż obok pępka, by po chwili opleść jej biodra ramionami i przytulić się do niej. Wsunęła wtedy swoje szczupłe palce w jego gęste włosy i przez chwilę bawiła się nimi bez słowa.
– Jak nikt inny potrafisz odwrócić uwagę od siebie – powiedziała cicho, a Nacho odsunął się nieznacznie od niej i podniósł wzrok, by spojrzeć w jej duże, ciemne oczy, w których tonął za każdym razem gdy w nie patrzył, niezmiennie od pięciu lat, kiedy się poznali. – Ale powinieneś wiedzieć, że znam cię już trochę – dodała i chwyciwszy go za podbródek, zmusiła do powstania. – Więc?
Ignacio uśmiechnął się krzywo. Wiedział, że nie zdoła przed nią niczego ukryć, a nie chciał jej dokładać zmartwień. Ich dziecko miało przecież już za kilkanaście dni pojawić się na świecie.
– Barosso w końcu dopiął swego. Za tydzień zbiera się komisja lekarska. Jeśli uznają, że popełniłem błąd w sztuce, stracę prawo wykonywania zawodu.
– Nie przestanę cię przez to kochać – zapewniła, sięgając do jego ust, jakby to był jedyny problem w całej tej sytuacji. – Poradzimy sobie, zobaczysz.
Ignacio uśmiechnął się lekko. Pragnął uwierzyć jej na słowo, ale nie potrafił robić w życiu nic innego i nie wyobrażał sobie, w jaki sposób zapewni byt jej i swojemu dziecku, będąc pozbawionym możliwości robienia tego, co kochał. Zbyt dobrze wiedział jak to jest nie mieć dachu nad głową, walczyć nie tylko z uczuciem głodu i pragnienia, ale też ze społeczną znieczulicą, pogardliwymi spojrzeniami ludzi mijających cię ludzi, którzy mają cię za śmiecia, bezdomnego, żebrzącego ćpuna i każdego dnia zmuszać się do tego by wstać, gdy wydaje się, że najprościej byłoby zamknąć oczy i poczekać aż śmierć otuli ciało zimnymi ramionami i ukoi wszelkie cierpienia. Jako nastolatek uciekł z domu dziecka, w którym nie tylko nikt nie przejmował się potrzebami podopiecznych, ale w którym oni sami byli zmuszani do zarabiania nie tylko na siebie, ale też na potrzeby dyrekcji i swoich wychowawców. Ignacio stwierdził wówczas, że skoro musi zarabiać, będzie zarabiał wyłącznie na siebie. Był przekonany, że tylko opuszczając nieszczęsną placówkę, ma jakiekolwiek szanse na spełnienie swoich marzeń i zostanie światowej sławy lekarzem. Przez kilkanaście miesięcy żył na ulicy, zarabiając w każdy możliwy sposób i odkładając pieniądze na wymarzone studia. Nie było łatwo, w końcu jednak dopiął swego, zdobył dyplom i od kilku dobrych lat wspinał się powoli po szczeblach medycznej kariery. Ale na jego drodze pojawił się Fernando Barosso. Człowiek bezwzględny, nieznoszący sprzeciwu i święcie przekonany o tym, że wszystko można kupić. Człowiek, który nie potrafił się pogodzić z tym, że lekarze nie są cudotwórcami. Człowiek przez którego mógł teraz stracić wszystko to, na co przez te wszystkie lata tak ciężko pracował.
Za wszelką cenę chciał oszczędzić Margaricie życia, jakiego sam doświadczył, ale prawda była taka, że jeśli zostanie pozbawiony prawa do wykonywania zawodu, będą zmuszeni opuścić nie tylko luksusowe mieszkanie, ale też stolicę, bo jego oszczędności nie wystarczy na długo i z czasem na życie w centrum wielkiego miasta, zwyczajnie nie będzie ich stać, a przypięta mu łatka lekarza–mordercy w połączeniu z jego przeszłością, nie ułatwią z pewnością poszukiwania innej pracy, która zapewniłaby by im byt.
– Nie martw się – powiedziała kobieta, zarzucając mu dłonie na szyję i uśmiechając się ciepło. Często miał wrażenie, że potrafiła czytać w nim jak w otwartej książce. Tak było też tym razem. – Nie muszę żyć w luksusach. Jeśli ty będziesz ze mną, to mogę spać nawet pod gołym niebem – dodała, ponownie sięgając do jego ust…
Margarita Rezende. Piękna, seksowna kobieta o kruczoczarnych, gęstych, kręconych włosach i ciemnych jak tafelki czekolady, dużych oczach, była jego promykiem światła, nadzieją na lepsze jutro i lekarstwem na wszystkie problemy. Okrutny los jednak, nie tylko pozbawił go prawa do realizowania się w swojej pasji, ale też zabrał mu to, co kochał najbardziej na świecie – ukochaną kobietę i ich nienarodzone dziecko. Kiedy obudził się następnego dnia po tamtej rozmowie, Margarity już nie było. Na poduszce znalazł tylko krótki liścik, który do dziś nosił w portfelu razem z jej zdjęciem:
„Wszystko będzie dobrze, nie martw się. Biorę samochód, wrócę wieczorem. Kocham Cię.”
Ogarnęło go wtedy jakieś złe przeczucie, ale zupełnie je zignorował, dochodząc do wniosku, że pewnie postanowiła odwiedzić przyjaciółkę, która mieszkała na drugim końcu miasta. Pojechał więc do pracy. Póki ją miał, chciał się cieszyć każdą jej minutą, ale jeszcze tego samego dnia okazało się, że nic go w życiu już nigdy nie będzie cieszyć.
– Nacho – zawołał za nim Juarez, kiedy opuściwszy pokój lekarski, szedł już w stronę wyjścia. – Policja czeka na ciebie w izbie przyjęć.
– Policja? – Ignacio zmarszczył czoło. – Czy to ma jakiś związek z Barosso? – spytał. Razem z Juarezem operowali żonę Fernanda Barosso, więc pierwszym, co przemknęło mu przez myśl było to, że przyszli przesłuchać ich w tej sprawie. Gdy Juarez wzruszył ramionami, Ignacio poczuł, że wcale nie chodzi o pracę.
– To pański samochód? – spytał jeden z funkcjonariuszy zaraz po tym, jak wylegitymowali się, pokazując Sanchezowi zdjęcie [link widoczny dla zalogowanych], wyciągniętego z rzeki. Nacho spojrzał na tablice rejestracyjne i poczuł jak krew odpływa mu z twarzy, a serce podchodzi do gardła.
– Mój – wyszeptał, szukając ręką jakiegoś oparcia, bo kolana miał jak z waty. – Margarita… Co z moją żoną? – spytał, spoglądając w oczy jednemu z policjantów, ale ten tylko opuścił wzrok.
– Nie znaleźliśmy jeszcze ciała – powiedział drugi, a Nacho oparł się plecami o kontuar recepcji i osunął się na podłogę, ukrywając twarz w dłoniach.
Ciała Margarity nie odnaleziono nigdy, ale kiedy poznał okoliczności wypadku, przestał łudzić się, że mogła go przeżyć i wystąpił o uznanie jej za zmarłą. Za każdym razem, gdy stał nad jej pustym grobem zastanawiał się, czy gdyby wówczas nie wziął zastępstwa za kolegę i odmówił operowania pani Barosso, dziś byłaby z nim. Czy mimo zapewnień, nie uciekłaby w końcu przed życiem w zdecydowanie mniej luksusowych warunkach niż dotychczas. Tydzień później komisja, przed którą o dziwo nie stanął Juarez, który przecież operował razem z nim, uznała, że popełnił błąd w sztuce, ale wtedy zupełnie nie miało to już dla niego znaczenia. Nie miał już dla kogo żyć i walczyć o prawdę. Opuścił stolicę i przeniósł się do Valle de Sombras, zabierając ze sobą zaledwie jedną walizkę. To tu spotkał przyjaciela z dzieciństwa – Andresa Suareza, którego rodzina wkrótce stała się jego własną. Po miasteczku zaś szybko rozniosło się, nie wiadomo jakim cudem, że jest lekarzem, więc zaczął świadczyć drobne usługi, ale najczęściej jako wynagrodzenie otrzymywał owoce, warzywa, pieczywo czy inne produkty domowej roboty, czasem nawet jakieś mięso z własnej hodowli, ale bardzo rzadko pieniądze. Czuł się wówczas jakby czas zatrzymał się w tej mieścinie dawno temu, ale cieszył się, że choć w minimalnym stopniu może realizować się jako lekarz, ale kiedy w mieście otwarto klinikę i to się skończyło i został mu już tylko ośrodek, który był dla niego całym życiem. Kilka miesięcy po przyjeździe do Miasteczka Cieni udało mu się dosłownie za grosze kupić [link widoczny dla zalogowanych], którą z pomocą Andresa i Cosme doprowadził do stanu, w którym nadawała się do użytku, a która w niedługim czasie stała się drugim domem, a częstokroć jedynym, dla wielu miejscowych dzieciaków. To wtedy zrozumiał, że wszystko w życiu dzieje się po coś. Odnalazł sens w tym wszystkim co go spotkało, całkowicie oddając siebie i wszystko co miał mieszkańcom Valle de Sombras. Nie zapomniał jednak o przeszłości, która bardzo szybko dała znów o sobie znać. Często przeglądał różne fachowe czasopisma i kiedy w jednym z nich pod jakimś artykułem, zobaczył zdjęcie współautorki – młodej brunetki, uderzająco podobnej do jego zmarłej żony, wiedział, że to nie może być przypadek, tym bardziej, że wiek tej początkującej, ale jakże obiecującej lekarki, zgadzał się z wiekiem, w jakim byłoby teraz jego dziecko, gdyby żyło. To wtedy po raz pierwszy pomyślał, że naprawdę jest ojcem. Wprawdzie wszystkich swoich wychowanków traktował jak własne dzieci. Jednemu z nich – małemu Leandro, który błąkał się samotnie po uliczkach Valle de Sombras, to kradnąc, to próbując zarobić parę groszy brzdękaniem na gitarze – zdecydował się dać nawet swoje nazwisko, ale dopiero kiedy zobaczył tę dziewczynę, poczuł się ojcem w pełnym tego słowa znaczeniu, choć przecież nie znał jej w ogóle, nie był świadkiem jej pierwszych słów, kroków czy rozterek sercowych. A dziś zobaczył ją znowu i był już absolutnie pewien – choć nie potrafił tego wyjaśnić w żaden racjonalny sposób – że to ona. Krew z jego krwi, ciało żywcem wzięte z ciała jej matki. Jego córka. Margarita da Silva Santos.
– Znalazłem ją – powiedział cicho, uśmiechając się do płyty nagrobnej. – A może to ona znalazła mnie? Może… może ciebie też jeszcze odnajdę – zakończył i palcami przeniósł pocałunek z ust na zimną płytę, po czym podniósł się i ruszył do bramy cmentarza, gdzie zostawił samochód.
Gdy wysiadł z samochodu przed ośrodkiem i zobaczył na placu Suzuki Christiana, westchnął ciężko. Wiedział, że będzie musiał się gęsto tłumaczyć, już w momencie, kiedy młody Suarez wparował do jego gabinetu w południe i wyglądał przy tym jakby miał ochotę zabić go gołymi rękami. Ignacio domyślał się o co może chodzić. Szczęście w nieszczęściu, że nie dane im było porozmawiać, bo w zasadzie nie miał nic na swoje usprawiedliwienie. Wiedział jednak, że rozmowa jest nieunikniona, tak samo jak wiedział też, że Suarez nie będzie zachwycony faktem, iż w całą sprawę zniknięcia Laury może być wmieszany Edgar, a teraz także Greta.
CHRISTIAN
Siedział na kanapie w gabinecie Nacho, obracając w palcach papierosa. Nie mógł znaleźć sobie miejsca, a palenie zawsze go uspokajało. Od kiedy związał się z Kylie, to ona była jego najlepszym środkiem uspokajającym i lekiem na wszystkie problemy. Ale jej już nie było, a problemy, jakie miał teraz i wszystko to, co wydarzyło się w ciągu ostatnich trzech dni, było jakby żywcem wyjęte z serialu sensacyjnego. Najbardziej jednak martwił się teraz Lią, choć gdy po porannej rozmowie przyjechali z Leo do ośrodka i zobaczył ją myszkującą pod maską samochodu Ignacia, wydawała się być w swoim żywiole.
– Nie gap się tak na nią – upomniał, sprzedając, wgapiającemu się w Lię przyjacielowi, szturchańca w bok.
– Niby dlaczego? – oburzył się młody Sanchez. – Jest piękną kobietą, a piękne kobiety są po to, żeby się na nie gapić, podziwiać je i być na każde ich skinienie.
Christian przewrócił wtedy oczami i pokręcił głową z dezaprobatą. Lia nie była dziewczyną, którą można traktować tak, jak wszystkie swoje dotychczasowe dziewczyny traktował Leo, który mimo upływu lat wciąż pozostawał lekkoduchem, którego największymi pasjami były piękne kobiety i szybkie motory, a nadrzędnym celem w życiu – dobra zabawa.
Uśmiechnął się do siebie na myśl, że jeszcze niedawno był dokładnie taki sam. Dopóki w jego życiu nie pojawiła się Kylie. Kiedy jej się oświadczał, sądził, że przywiezie ją kiedyś do Valle de Sombras, przedstawi Ignaciowi, Leo i Laurze i razem stworzą naprawdę szczęśliwą rodzinę. Los jednak chciał inaczej. Odebrał mu dwie najbliższe jego sercu osoby, a teraz jeszcze Lia, zaczęła się wycofywać, zamykać w sobie. Ewidentnie miała jakiś problem, o którym nie chciała mówić, a on musiał to uszanować. Nie zamierzał naciskać, bo to mogło przynieść efekt zupełnie odwrotny od zamierzonego, a tego nie chciał. Sam nie lubił mówić o sobie, więc doskonale ją rozumiał, ale serce mu się krajało, gdy patrzył na nią, będącą w takim stanie jak dziś – w totalnej rozsypce, ale za wszelką cenę starającą się zachowywać, jakby zupełnie nic się nie stało. Musiał uzbroić się w cierpliwość i po prostu być. Problem w tym, że cierpliwość nigdy nie była jego mocną stroną.
Kiedy ktoś zapalił światło w gabinecie, drgnął i odruchowo spojrzał w stronę drzwi.
– Co z Cosme? – spytał Christian.
– Dostał całą apteczkę medykamentów i odwiozłem go do El Miedo, bo za żadne skarby świata nie chciał zostać w szpitalu. Nadia też ma się już całkiem nieźle – powiedział Ignacio, siadając w swoim fotelu. – Zastanawiam się, kto mógł to zrobić.
– Może ta sama osoba, która przysłała jej maila ze zleceniem zabójstwa – zasugerował Christian. Ignacio podniósł wzrok i spojrzał mu w oczy.
– Zabójstwa? Kogo?
– Mnie – odparł Suarez tonem, jakby w ogóle nie robiło to na nim wrażenia. – Może ta sama osoba jest odpowiedzialna za zniknięcie Laury, może…
– Stop – przerwał mu stanowczo Nacho. – Zabójstwa? Nie zabija się ludzi za niewinność – dodał, podejrzliwie wpatrując się w swojego dawnego podopiecznego. – W coś ty się wpakował, Christian?
Suarez przewrócił oczami i westchnął cicho, opierając się przedramionami o kolana.
– Robiłem mnóstwo rzeczy, z których nie jestem dumny, ale ojciec też nie był święty i pewne sprawy, które on zaczął, będą ciągnęły się za mną jak smród – odparł wymijająco, uśmiechając się krzywo. – Trzymaj – dodał, podnosząc się z kanapy i rzucając na biurko Ignacia grubą kopertę.
– Co to? – spytał Nacho, podnosząc wzrok z koperty na Christiana.
– Pieniądze. Tyle zabrałem ze sobą ze Stanów w gotówce. Resztę przeleję ci na konto. Widziałem twoje faktury, wiem, że przydadzą ci się bardziej niż mnie.
– Skąd masz taką sumę?
Christian wzruszył ramionami i uśmiechnął się niewinnie.
– Nielegalne walki, wyścigi uliczne, kasyno – wymienił, ale Ignacio nie był głupi.
– Narkotyki? Handel bronią?
– Po prostu je weź i zrób z nich użytek – uciął krótko Christian. – To miejsce jest zbyt ważne dla wielu osób, by tak po prostu miało zniknąć – zakończył, kierując się do wyjścia.
– Christian! – zawołał za nim Ignacio.
– Nie zdawaj pytań – odparł Suarez, zatrzymując się na chwilę w progu i zerkając na swojego mentora przez ramię. – Im mniej wiesz, tym dłużej żyjesz.
Ignacio westchnął cicho i skinął głową ze zrozumieniem. Miał porozmawiać z Christianem o Edgarze i Grecie, ale w tym momencie wszystko wskazywało na to, że jego podopieczny ma o wiele poważniejsze problemy niż początkowo zakładał.
Ostatnio zmieniony przez Eillen dnia 18:55:51 01-09-14, w całości zmieniany 4 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
Eillen Generał
Dołączył: 25 Lut 2010 Posty: 7862 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: ..where the wild roses grow... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:12:07 31-08-14 Temat postu: |
|
|
dubel przebrzydły
Ostatnio zmieniony przez Eillen dnia 18:17:33 31-08-14, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Stokrotka* Mistrz
Dołączył: 26 Gru 2009 Posty: 17542 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 20:57:07 31-08-14 Temat postu: |
|
|
69.Greta
Wdech. Wydech.
Wdech. Wydech.
Rozszalałe serce biło mocno w piersi, a urwany oddech rozchodził się głucho w pomieszczeniu. Głowę oparła na zimnej ścianie, jakby nie mogąc sobie poradzić z jej ciężarem. Ręce drżały nerwowo - nie tylko z panującego chłodu. I tylko ostry, piekący ból rozciętej łydki trzymał ją jeszcze przy zmysłach. Nie wiedziała jaki jest dzień i jaka jest godzina. Nie wiedziała ile czasu spędziła w tym przeklętym miejscu. Trzy, cztery godziny? A może wszystko się jej już tak myliło, że siedzi tu więcej niż dzień i nawet nie zdaje sobie z tego sprawy.
Woda z kranu nieustannie kapała, wprowadzając ją w swoisty trans, jakby wszystko - oprócz tego pomieszczenia i niej - zniknęło. Liczyła w myślach czas, dokładnie tak jak spadały krople, a kiedy na chwilę się zapominała, znowu zaczynała od początku. Jakby jej egzystencja zaczynała i kończyła się wraz z tymi spadającymi kroplami.
Przymknęła powieki, starając się - o zgrozo - choć trochę odprężyć. Czy była świadoma tego w jakim niebycie się znajduję? Czy zdawała sobie sprawę, że stało się to, czego tak właśnie się obawiała?! Była zrezygnowana. Sekundy przechodziły w minuty, a minuty w godziny, a ona z każdą chwilą czuła się coraz bardziej bezsilna, coraz bardziej zatracała się w otchłani swojej podświadomości, kreując w głowie świat, który nigdy tak naprawdę nie istniał. Można by rzec - śniła na jawie. I jedynie nadal krwawiąca rana i cieknący w nieskończoność, kropla po kropli, kran przypominał jej, w jakim tan naprawdę miejscu się znajduję.
Otrząsnęła się z niebytu w jakim się znajdowała, przez ... nawet nie wiedziała ile czasu. Ciało ciągle napięte, odmawiało jakiejkolwiek współpracy. Nie próbowała nawet wstawać, zbyt dużo bólu i siły musiałaby na to przeznaczyć. A obydwie rzeczy jedynie ją wykańczały. Chciało jej się pić. Tak okropnie pragnęła skosztować choćby łyczka zwykłej wody. Przejechała językiem po spierzchniętych wargach, przedłużając swoją agonię. A najgorsze w tej sytuacji było to, że kawałeczek dalej, tak blisko niej, a zarazem tak daleko, był kran z cieknącą wodą. Ten sam, który w myślach przeklinała odkąd tylko odzyskała przytomność za pierwszym razem. Spadające krople, jedna po drugiej dawały znać, że są tutaj. Blisko. Koło niej. I jeżeli tylko by chciała może je skosztować, może ugasić pragnienie, które niemal trawiło ją od środka. Ale nie miała siły. Ledwo zdołała podeprzeć się ręką, żeby ułożyć się lepiej na tej nieznośnie zimnej i niewygodnej podłodze, co dopiero myśleć o tym, żeby wstać i podejść do kranu. Musiała nabrać siła. Musiała zrobić coś, żeby nie czuć rozciętej łydki, żeby przestać użalać się nad sobą. Ale później - przeszło jej przez myśl, gdy powieki - kolejny już raz - opadły, będąc zbyt ociężałe, żeby wytrzymać. Ostatnią rzeczą o jakiej pomyślała, gdy zapadła w niespokojny sen, było to, że nikt jej nie znajdzie. Bo rodzice nigdy o nią nie dbali. Nie zauważyliby nawet, że zniknęła.
Obudziła się, szeroko otwierając oczy, jakby sprawdzając, że jest nadal w tym samym łóżku do którego kładła się spać. Spojrzała na stojący na szafce nocnej zegarek, z lekką złością stwierdzając, że jest 3 w nocy, a ona wybrała sobie ten właśnie moment na idiotyczne wspomnienia. Sapnęła z wściekłości, układając sobie poduszkę pod głową, po czym zamknęła oczy, starając powrócić do świata, z którego uciekła w tak nieprzyjemny dla niej sposób. Wszystko jednak było nie tak. A to poduszka za twarda, a to za mocno wbijała się jej w głowę, a to sama niewygodnie była ułożona. Podniosła się do pozycji siedzącej zła. Lubiła być wyspana. a z tym słowem nie szło w parze budzenie się o 3 w nocy. Opuściła nogi na podłogę, wsuwając jednocześnie bose stopy, w swoje ulubione puszyste, różowe [link widoczny dla zalogowanych]. Sięgnęła po paczkę papierosów i wyjęła jednego z nich. Odpaliła go bez większych problemów, po czym zaciągnęła się długo i głęboko, rozluźniając napięte mięśnie i uwalniając głowę od zbędnych myśli. Liczył się tylko ten papieros i ta substancja, która docierała do każdej komórki, do każdego zakamarka jej umysłu i ciała, powodując swoiste odprężenie. Miała ochotę napić się whiskey. Poczuć jej cierpki smak na ustach i języku, zatopić zmysły w jej ostrym zapachu. Nie jest to jednak ani miejsce ani czas. Musi skupić się na innych sprawach. Jak na przykład dlaczego Barosso interesuję się tą informatyczką? Co ich ze sobą łączy? Dlaczego stary porwał ją i jej matkę? Tyle pytań, a na żadne nie miała odpowiedniej odpowiedzi, albo przynajmniej takiej, która by pasowała. I jeszcze ta nieszczęsna prośba Ignacia. Kim była dla niego ta dziewczyna, że zdecydował się przyjść właśnie do niej?! Wyciągając przy tym wszystkie argumenty - również te niezbyt moralne, żeby tylko ją przekonać. Czego też miałaby się dowiedzieć tak strasznego, że inny detektyw na jej miejscu rzuciłby sprawę w cholerę, nie przejmując się wynagrodzeniem. I znowu zbyt dużo pytań. Myśli kłębiły się jej w głowie, bez ładu i składu. Kojarzyła ojca dziewczyny - Andresa Suarez, czytała też co nieco o jego niezbyt legalnych interesach. Renata Ortiz zabezpieczyła się na wszelki wypadek. W końcu nie obracała się w zbyt pewnym środowisku, a jeden fałszywy krok był jak wyrok śmierci. Ale w jej pamiętnikach czy dokumentach nie znalazła nic wartego uwagi. A może po prostu to przeoczyła?! Może to było coś co z łatwością mogła zaliczyć do błahych i nieistotnych rzeczy, a tak naprawdę stanowiło to rozwiązanie całej zagadki?! Krążyła jak ślepy we mgle, nie znajdując żadnego punktu zaczepienia. W sprawie Barossów miała więcej informacji, ale stary zawsze dobrze się zabezpieczał, za to Ignacio nie dał jej żadnych wskazówek, w którym kierunku powinna iść. Wzięła do ręki kartkę i długopis. Może jak to wszystko wypisze sobie czarno na białym to zobaczy coś co wcześniej ominęła, coś co może zmienić jej spojrzenie na tę sprawę.
Była sama. W domu pełnym ciszy. Wpatrywała się w białą kartkę, a literki rozmazywały się jej przed oczami, jakby wręcz same nie chciały zostać przeczytane. Nie mogła tego powstrzymać. I chociaż starała się z całych sił, wspomnienia wracały. Wracały falami, zalewając ją od nowa bólem, rozpaczą, klęską i rezygnacją. Wszystkim tym co czuła, gdy siedziała tam sama. Zamknięta. Pozbawiona wszelkiej nadziei. Jakby przeklęty Nicolas Barosso jednym swoim spojrzeniem, jednym słowem czy uśmiechem znowu zamknął ją w zimnej piwnicy, odbierając to wszystko co do tej pory zdołała zyskać.
Przejmujący ból w klatce piersiowej nie pozwalał jej oddychać. W akcie desperacji, jednym na jaki teraz mogła się zdobyć, otworzyła na oścież drzwi balkonowe, wpuszczając do środka powiew mroźnego, nocnego powietrza. Odetchnęła mocno. Raz, drugi, trzeci. Jestem żałosna - przeszło jej przez myśl, gdy udało się jej odeprzeć bolesne wspomnienia. Świadomość tego, że wpadała w panikę, przyprawiała ją o kolejny ból głowy. Już dawno zakopała tą głupią dziewczynę, którą była. Wraz ze wszystkimi wspomnieniami. Tym wszystkim co kojarzyło się jej z upadkiem, rezygnacją, poddaniem. Nie po to stała się kobietą bezwzględną, pewną siebie i swojej siły, żeby teraz drżeć na myśl o Nicolasie Barosso.
Kwiecista sukienka powiewała wokół jej uda, dodając jej jedynie wdzięku i blasku, który od kilku dni zadawał się jej nie opuszczać. Promieniała całym ciałem, tak wewnątrz i na zewnątrz, czując przy tym obezwładniającą błogość. Wystawiła twarz do promieni słonecznych, rozkoszując się ciepłym początkiem wiosny, który jakby odzwierciedlał jej wyśmienity nastrój. Czekała na niego na ławeczce w parku. Ciesząc się ciszą, spokojem, śpiewem ptaków i lekkim szumem drzew. Zobaczyła go dopiero po chwili, gdy kroczył w jej stronę z tym swoim obezwładniającym uśmiechem, z niesfornymi włosami lekko zarzuconymi do tyłu. Podniosła się zwinnie i niczym na skrzydłach podbiegła do niego, zarzucając mu ręce na szyję i całując jego pełne usta. Odciągnął ją od siebie niezbyt przyjemnie, na odległość ręki, wpatrując się w nią swoimi ciemnymi oczami, które tak uwielbiała.
- Stało się coś? - spytała niepewnie, w środku niemal trzęsąc się ze strachu. Dopiero teraz dostrzegła, że on wcale nie patrzy na nią z czułością i radością, jego wzrok jest pusty, a na ustach błąka się cyniczny uśmiech, którego nigdy wcześniej nie widziała. Odsunęła od niego ręce, robiąc parę kroków w tył, chcąc zachować między nimi jako taki dystans i wpatrując się w niego niecierpliwie, oczekując odpowiedzi.
- Słuchaj Greta - zabrzmiał swoim mocnym, głębokim głosem - Było miło. Naprawdę. Ale widzisz - odparł uśmiechając się do niej słodko - ja nie jestem stworzony do stałych związków.
Szok na jej twarzy był niczym w porównaniu z tym jakie emocje czuła w środku. To się nie może dziać naprawdę - przemknęło jej przez myśl, jednak im dłużej się w niego wpatrywała, tym coraz jaśniej rozumiała, że tak naprawdę nigdy dla niego nic nie znaczyła. Chciał się jedynie zabawić. A któż byłby lepszy niż ona - głupia córka Renaty Ortiz. Przygryzła dolną wargę, powstrzymując cisnące się do oczu łzy. Chciała mu coś powiedzieć, krzyknąć na niego, zażądać wyjaśnień. Jednak gula w gardle nie pozwalała jej się odezwać. On tymczasem kontynuował
- Chyba nie sądziłaś, że to coś poważnego?! - odparł kpiarskim tonem, patrząc na nią pobłażliwie i widząc jej zaszklone oczy - Niby dlaczego miałbym wiązać się z córką nałożnicy mojego ojca?! Miałbym się zniżyć do waszego poziomu i Cię poślubić?! - dodał śmiejąc się głośno - Nie potrzebuję kogoś takiego jak ty. Jesteś nikim i nikim pozostaniesz na zawsze. Nie widzisz tego? - spytał ironiczne, podchodząc do niej i chwytając kawałek jej sukienki między palce - Myślisz, że wyglądasz w tym ładnie, w tym nędznym kawałku materiału?!
Pierwsza kropla popłynęła po policzku, a za nią podążyły następne. Nie zamierzała ich ścierać, pomimo że wywołało to u niego kolejną salwę śmiechu. Śmiechu z niej, z tego jak wygląda, z tego kim jest. Zacisnęła dłonie w pięści, aż paznokcie wbiły się w skórę i nie pozwoliły się jej całkowicie rozkleić. Nie tutaj. Nie przed nim.
- Z oczami pełnymi łez wyglądasz tylko gorzej - zauważył cierpko, nie przejmując się jej uczuciami - Ale spójrz z innej strony, było zabawnie. I ja i chłopaki świetnie się bawiliśmy. Umiałaś nas rozbawić do łez. Te twoje ckliwe gadanie, czułe słówka, słodkie pocałunki - dodał, serwując jej ten swój cholerny, cyniczny uśmiech, który już teraz chciała zedrzeć z jego przystojnej twarz - Ale za to w łóżku - odparł po chwili, bardziej zmysłowym tonem, biorąc między palce kosmyk jej włosów - Prawdziwa z Ciebie kocica. Coś jednak po matce odziedziczyłaś - zniżył głowę, wdychając zapach jej włosów i uśmiechając się przy tym drwiąco - Chłopcy też chcieliby Cię wypróbować - odtrąciła jego rękę wściekle, odsuwając się od niego na bezpieczną odległość
- Zapłacisz mi za to - powiedziała złowrogo, wpatrując się w niego zimno.
- I co mi zrobisz? - spytał z przekąsem - Będziesz mnie straszyć w ten sam sposób jak Twoja matka mojego ojca?! A może zrobisz mi tu zaraz scenę wyjętą z dramatu?! Nie bądź żałosna. Sama się o to prosiłaś. Życzę miłego dnia - odparł po chwili - Mój będzie na pewno - spojrzał na nią po raz ostatni wzrokiem pełnym kpiny i pogardy. Odwrócił się tyłem i odszedł cholernie pewny siebie, swojej mocy i władzy.
Osunęła się na ławkę z twarzą mokrą od łez. Nie będzie robić scen. Nie będzie go błagać o ochłapy jakichkolwiek uczuć. Uniosła dumnie głowę, opanowując emocje.
- Zapłacisz mi za to Nicolasie Barosso. Ty i Twoi cholerni koledzy - zapowiedziała jadowicie.
I zapłacili. Jeden po drugim. Tak jak na to zasłużyli. Został tylko on jeden. Ostatni. Ten, który poniesie najsurowszą karę. A kiedy w końcu zrozumie, to ona będzie śmiała mu się w twarz tak jak on śmiał się z niej. I nawet wszechwładny ojciec mu nie pomoże. Nikt mu nie pomoże. A ona będzie lubować się w jego błaganiach i jękach, a kiedy w końcu postanowi skrócić jego męki i zakończyć jego marny żywot, wyświadczy mu jedynie przysługę.
Zamknęła cicho drzwi balkonowe. Oplotła ramiona dłońmi, chcąc się trochę rozgrzać. Jedna szklaneczka nikomu nie zaszkodziła - przeszło jej przez myśl, a chwilę potem dzierżyła w dłoni swoje ulubione whiskey. Już sam zapach ją odurzał. Skosztowała łyczek, czując przyjemne pieczenie gardła. Podeszła do ciemnych, mocnych drzwi otwierając je ciężkim kluczem. Pchnęła je lekko i weszła do środka. Wszystko było tak jak zaplanowała. Stara pralka, kilka rupieci, zardzewiała blacha i zepsuty kran. Obrzuciła wszystko wzrokiem, mimowolnie czując dreszcze. Nogi niemal odmówiły jej posłuszeństwa. Postąpiła jednak dumnie na przód, stawiając bose stopy na niepewnych drewnianych schodach, które trzeszczały złowrogo pod ciężarem jej ciała. Poczuła chłód owiewający jej zziębnięte ramiona. Niemal taki sam jak tamten. Jakby przeniosła się w czasie i była w tamtym miejscu. A kran - tak samo jak tam - kapał nieustannie,
Poczuła, że więzy na rękach nie są mocne. Poruszyła parokrotnie. Jest wolna. Wolna. Nareszcie. Podtrzymała się zimnej ściany, będąc zbyt słabą, by wstać o własnych siłach. Nasłuchiwała czy aby ktoś przypadkiem nie idzie. Chwilę później ruszyła do drzwi, utykając. Doszła do nich po jakimś czasie, a prawdziwym wyzwaniem były schody. Słabe ramiona, obolałe stopy i rozcięta łydka, spowalniały każdy jej krok. A była tak blisko. Tak bardzo blisko. Pchnęła drzwi lekko, z zaskoczeniem stwierdzając, że są otwarte. A już po chwili była na zewnątrz. Znowu wolna. Usłyszała za sobą jakiś mało zrozumiały dźwięk. Nawet się nie odwracała. Całą swoją pozostałą siłę zmagazynowała, by zacząć biec. Biec i uciec od tego miejsca. Od tego człowieka. Potknęła się, bo łzy czające się w oczach, zasłaniały jej widok. Poczuła jak jedna z jej kości gruchocze, a z obtartych kolan płynie krew. Ale na takie odczucia nie było teraz czasu. Niemal czuła na plecach oddech swojego oprawcy. Czuła jak ją ściga.
Nie ścigał ją jednak nikt oprócz jej własnego strachu |
|
Powrót do góry |
|
|
CamilaDarien Wstawiony
Dołączył: 15 Lut 2011 Posty: 4094 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Cieszyn Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 23:06:50 31-08-14 Temat postu: |
|
|
70. NADIA
W jej nozdrza z oszałamiającą prędkością uderzyła silna woń szpitalnego łóżka, lekarstw, zastrzyków, kroplówek i wszystkich tych innych medycznych wynalazków, a przechodzący obok niej w pośpiechu ludzie, również pachnieli jakoś specyficznie. Uniosła powoli powieki, ale nagła jasność sprawiła, że zaraz zamknęła je z powrotem. Odczekała chwilę, po czym ponowiła próbę, tym razem ze wszystkich sił starając się znieść rażące ją światło. Zamrugała kilka razy, aż oczy w końcu przyzwyczaiły się do powstałych warunków i rozejrzała się dookoła. Ten nieprzemyślany ruch wywołał u niej falę kłującego bólu w szyi tuż przy świeżo założonych szwach. Jęknęła cicho, jednocześnie zdając sobie sprawę, gdzie jest i co się stało. Wciąż była bardzo słaba i tak też się czuła. Przez jej głowę jak film krótkometrażowy przewinęło się kilka znajomych twarzy. Pierwsza osoba, o której pomyślała to Cosme – człowiek, który poprzedniego dnia uratował jej życie. Potem Christian, którego krzyk słyszała niezbyt wyraźnie, leżąc na ulicy w kałuży krwi i balansując między jawą a snem. A na końcu Lia, kobieta, która wezwała pogotowie ratunkowe, a której tożsamości wciąż nie znała. Posiadała o niej tylko jakieś strzępki niepotwierdzonych informacji, które zapewne w dużej mierze mijały się z prawdą. Nadal bowiem głowiła się i troiła, jakiegoż to rodzaju relacje łączyły ową blondynkę z młodym Suarezem, ale nic mądrego nie wymyśliła. Na dokładkę jakby w całej tej sytuacji było mało dramaturgii, w uszach Nadii wciąż dudnił zachrypnięty głos napastnika grożącego jej rychłą śmiercią, a na samo wspomnienie ów napadu znów poczuła paraliżujący ją strach. Rozpoznała go, mimo że mężczyzna był zamaskowany, a włosy szczelnie ukrył pod czarnym kapturem. Nie zadbał jednak o każdy najmniejszy szczegół, bo co za idiota odzywa się, wiedząc, że zostanie przez to bez trudu zdemaskowany? I od kiedy to Nadia znalazła się jego celowniku? Im dłużej myślała, tym więcej w jej głowie rodziło się pytań i wątpliwości, a zaskoczenie było wcale niemałe. Dimitrio Barosso – jej rzekomo zmarły mąż – z niewyjaśnionych bliżej przyczyn wstał z grobu i w pierwszej kolejności zrobił zamach na życie swojej żony (bo w zaistniałych okolicznościach Nadia niestety nadal nią była). Okazało się, że za grosz nie znała człowieka, za którego wyszła i było to przykre. Poruszyła się niespokojnie na posłaniu, krzywiąc usta w delikatnym grymasie z zadanego sobie tym bólu i poczuła niepokojący szelest papieru pod poduszką. Sięgnęła ręką po znalezioną przypadkiem kartkę i to co przeczytała, zmroziło krew w jej żyłach. I tak straciła jej już dość sporo, a teraz jeszcze ten cholerny anonim!
[link widoczny dla zalogowanych]
Przetarła czoło, czując jak kropelki potu spływają jej strumieniem po twarzy, po czym ostrożnie uniosła się na łokciach i wcisnęła mały przycisk przy łóżku, by wezwać kogoś z personelu. Chciała choć na krótką chwilę przestać o tym myśleć. Po kilku minutach do sali, w której leżała brunetka, weszła pielęgniarka Dolores.
- Czy czegoś Pani potrzeba? – zapytała uprzejmie kobieta, uśmiechając się przyjaźnie.
- Chciałabym się z kimś zobaczyć. – poinformowała z chłodem w głosie, co zapewne było spowodowane szokiem, który przeżyła.
- Pani narzeczony wyszedł wczoraj wieczorem, ale obiecał, że dzisiaj wróci. – odparła Dolores, spoglądając na kartę pacjentki.
- Kto? – zdziwiła się Nadia.
- Christian Suarez. – odpowiedziała trochę zdezorientowana. – Nie pamięta go Pani?
- Ach, tak… Christian… Mój narzeczony. – powtórzyła, nie bardzo wiedząc, jak ma się do tego odnieść. – Jasne, że pamiętam. – postanowiła nikogo nie wyprowadzać z błędu. – A czy był z nim ktoś jeszcze?
- Pan Cosme Zaluaga i jakaś blondynka. – kobieta na oko czterdziestoparoletnia zastanowiła się jeszcze przez moment. – A, zapomniałabym wspomnieć o doktorze Ignacio… To znaczy Panu Sanchezie. – poprawiła się, wzdychając ciężko.
- Jasne, dzięki. – rzuciła krótko Nadia, by się zbytnio nie przemęczać.
- Mam komuś coś przekazać?
- Jak zjawi się mój narzeczony… – zaczęła. – Nie, nic. Proszę o tym zapomnieć. – wycofała się jednak szybko, nie chcąc dokładać zmartwień przyjacielowi z dzieciństwa, a pielęgniarka wyszła bez słowa.
Początkowo Nadia chciała pokazać Christianowi anonim, który otrzymała, ale uznała, że nie będzie obarczać go swoimi problemami. W końcu tym razem to jej grożono, a nie jemu. Na dodatek jej potencjalnym prześladowcą był jej własny mąż, któremu jeszcze niedawno ufała, a teraz już tylko nim gardziła. Śmiała nawet podejrzewać, że sam sfingował swoją śmierć, by zabawić się jej kosztem i zakpić z jej uczuć. Toczyła walkę ze zdrowym rozsądkiem, który podpowiadał jej, że powinna oddać męża w ręce stosownych władz, ale wtedy przypomniała sobie ich wspólne chwile i chociażby na wzgląd tego co łączyło ją z Dimitriem, nie potrafiła tego zrobić. Liczyła, że było jakieś logiczne wytłumaczenie jego zachowania albo że to tylko jej chora wyobraźnia uroiła sobie, że słyszała jego głos. Jedno było pewne. Coś tu śmierdziało na kilometr i bynajmniej nie zamierzała tego tak zostawić. A ten anonim… To wszystko po prostu nie było w stylu Dimitria. No chyba, że naprawdę żyjąc z nim przez tyle lat, była taka ślepa, że nie zauważyła jego prawdziwego oblicza. Homoseksualizm to jedno, a charakter to zupełnie odrębna sprawa i wydawało jej się rzeczą niemożliwą, by udawać do tego stopnia. Teraz jednak coś innego zaprzątało jej myśli. Jej dziecko, które musiała odzyskać za wszelką cenę.
16.08.2003r.
Siedziała na kanapie z zaszklonymi od nieustannego płaczu oczami, obejmując nogi rękoma i kołysząc się z nerwów to w jedną, to w drugą stronę. Środki uspokajające już dawno przestały działać, a telefon wciąż milczał jak zaklęty, chociaż minęło całe, cholernie 48 godzin, odkąd zgłosiła porwanie synka na policję. Taka była władza w tym kraju?! Przecież ci durnie nawet nic nie robili, żeby wpaść na jakiś sensowny trop, a był to ich zasrany obowiązek! Miała dość czekania, które zabijało ją z każdą kolejną sekundą. Na szczęście w tych trudnych chwilach mogła liczyć na wsparcie Ignacia. Gdyby nie on, już dawno by się poddała i być może nawet leżałaby trzy metry pod ziemią.
- Nie martw się, znajdziemy go. – Nacho przytulił swoją podopieczną, ale wiedział, że czego by nie powiedział, nic nie będzie w stanie jej pocieszyć, dopóki nie zobaczy synka całego i zdrowego.
Nastolatka wtuliła się w opiekuńcze ramiona wujka, ciągle szlochając. Nie odpowiedziała na jego słowa, po prostu nie miała już sił. Od dwóch dni nie spała, nie jadła. Tylko piła, ale niewielkie ilości wody. Ignacio martwił się o nią, a wkrótce jego obawy się sprawdziły. Dziewczyna potwornie się rozchorowała i dostała tak wysokiej gorączki, że w zwyczajnym termometrze zabrakło stopni, a rtęć zdawała się w środku wrzeć jakby planowała zaraz wybuchnąć.
- Nadia, nic Ci nie jest?! – z rozmyślań wyrwał ją nieco podniesiony głos Patrica, który wparował do sali niczym wojownik i w mgnieniu oka znalazł się tuż obok przyjaciółki, trzymając ją za rękę.
- Patric, a co Ty tutaj robisz? – zdziwiła się brunetka, spoglądając na niego z zaciekawieniem.
- Jak tylko się dowiedziałem, musiałem przyjechać. – odparł, ciągle nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. – Matko, nawet nie masz pojęcia, jak się o Ciebie bałem. – wyznał, całując wnętrze jej dłoni.
- Ej, kolego. – zaśmiała się cicho. – Nie pozwalaj sobie na zbyt wiele, okej? Jeszcze żyję. – powiedziała i delikatnie wysunęła swoją dłoń z jego uścisku. – Kto Ci powiedział? – zapytała, zmieniając temat.
- A czy to ważne? – odpowiedział pytaniem na pytanie. – Najważniejsze, że z tego wyjdziesz. – przerwał na chwilę i przeczesał palcami swoje blond włosy. – Przysięgam, że ten sukinsyn, który Ci to zrobił, zapłaci mi za to. – powiedział bardziej do siebie niż do niej, ale ona usłyszała jego słowa.
- Tobie? O czym Ty mówisz, Patric? – nie rozumiała i chyba tego dnia już niczego więcej się nie dowie, bo jak blondyn miał już otworzyć usta, oboje usłyszeli pukanie do drzwi.
- Cześć. – Christian uśmiechnął się nonszalancko. – Pielęgniarka mówiła, że chciałaś mnie widzieć. – zwrócił się do Nadii i dopiero teraz zauważył, że nie są sami. – Ale może wrócę później, bo widzę, że jesteś zajęta.
- No, przestań. – odwzajemniła uśmiech, próbując się podnieść. – Wejdź. Pamiętasz Patrica, prawda? – zapytała, wskazując na przyjaciela.
Christian wcześniej nie mógł skojarzyć, skąd zna to imię i nazwisko, ale teraz gdy panowie spotkali się po latach twarzą w twarz i bliżej mu się przyjrzał, olśniło go. Ostatnio miał tyle na głowie, że właściwie nic innego go nie interesowało.
- Jak mógłbym zapomnieć? – Młody Suarez zawsze potrafił się ze wszystkiego wybielić, ale na tym właśnie polegał cały jego urok. – Siema, stary. – uścisnęli sobie dłonie po męsku, po czym pierwszy odezwał się Patric.
- Miło było cię znów zobaczyć, Christian. – uśmiechnął się mężczyzna. – Myślę, że na mnie już czas, a Wy sobie pogadajcie spokojnie.
Młody detektyw wyszedł, jak tylko pożegnał się z ową dwójką, Nadię całując w policzek, a Christiana poklepując przyjacielsko po ramieniu. Brunet zajął miejsce przy łóżku przyjaciółki z dzieciństwa, na którym przed chwilą siedział syn starej Lupity Martinez.
- Jak się czujesz?
- Bywało gorzej, także obecna sytuacja to nic w porównaniu z tym, co już przeszłam. – odpowiedziała, uśmiechając się blado. – Właściwie to chciałam Ci podziękować. – dodała po chwili.
- Za co? – spytał zaskoczony. – To Cosme uratował Ci życie, nie ja.
- Wiem i jemu też podziękuję, kiedy w pełni dojdę do siebie. No wiesz, nie chcę go narażać na kolejne ataki ze strony ludzi, a jeśli znowu by wyszedł z El Miedo, na pewno by się tak stało. – wyjaśniła z obawą. – Ale Tobie też dziękuję za to, że tam byłeś i uspokoiłeś rozszalały tłum, i w ogóle za wszystko.
- Nie ma sprawy. – powiedział i wtedy rzuciła mu się w oczy kartka papieru z naklejonymi literkami, leżąca na półce przy łóżku pacjentki.
Wziął ją do ręki i przeczytawszy tych kilka linijek, ścisnął nasadę nosa, a Nadia westchnęła ciężko, przeklinając się w duchu, że zostawiła anonim na samym wierzchu. Nie pytał o nic, to co było tam napisane, mówiło samo za siebie.
Ostatnio zmieniony przez CamilaDarien dnia 18:17:28 27-07-18, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Kenaya Prokonsul
Dołączył: 14 Gru 2009 Posty: 3011 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 20:28:04 01-09-14 Temat postu: |
|
|
71. LIA
To była chyba jej najgorsza noc, w ciągu ostatnich pięciu lat. Nie budziła się co prawda z krzykiem, kiedy po raz kolejny nawiedził ją ten sam potworny koszmar, a ona cała mokra od potu i trzęsąca się jak osika zrywała się z łóżka. Tym razem przewracała się z boku na bok, nie mogąc sobie znaleźć miejsca, a kiedy tylko zamykała powieki, przed oczami przesuwały jej się obrazy nie tylko z wczorajszego dnia, ale również z jej przeszłości. Te których nie chciała pamiętać. Kiedy w końcu całkiem wyczerpanej udało jej się zasnąć nad ranem, przespała może ze cztery godziny, a teraz ubrana w bluzę z kapturem oraz jasne dżinsy i trzymająca kubek z kawą, siedziała na schodach wejściowych do ośrodka przyglądając się jak miasteczko budzi się do życia. O tej godzinie kręciło się tu niewiele dzieciaków, więc mogła spokojnie posiedzieć i pobyć sama ze sobą. Tym bardziej zanim znajdzie ją Nacho i siłą zaciągnie na porządne śniadanie, jak to miał nieraz w zwyczaju kiedy jeszcze była dzieckiem. Uśmiechnęła się do siebie na to wspomnienie. Pamiętała, że całe dzieciństwo zazdrościła dzieciakom z miasteczka, które miały to szczęście, wychowywać się w pełnej rodzinie, otoczone miłością i bezpieczeństwem. Zazdrościła tym, którzy pamiętali beztroskie i radosne dzieciństwo. Być może ona sama nigdy by tego nie zaznała, gdyby w jej życiu nie pojawił się Nacho. Stał się jej opiekunem, jedyną bliską osobą, jaką miała na świecie. Jako dziecko nie miała wzorców. Nie wiedziała co znaczy kochać, a tym bardziej być dla kogoś kimś ważnym. Ignacio ją tego nauczył. Pomógł jej wybrać życiową drogę, pozwolił popełniać własne błędy, ale pomógł wyciągnąć z nich wnioski, pokazał jak należy postępować, jak się nigdy nie poddać. Jak znaleźć w sobie siłę i odwagę by żyć tak jak my tego chcemy, a nie tak jak oczekują od nas inni. Nauczył ją jednak jeszcze czegoś bardzo ważnego. Pokazał jak wiele człowiek jest w stanie zrobić i poświęcić dla kogoś na kim mu zależy. Lia była pewna, że gdyby Ignacio kiedykolwiek miał córkę, byłby wspaniałym ojcem. Ciepłym, czułym i mądrym.
Upiła łyk gorącej kawy i spojrzała w zachmurzone niebo, które zwiastowało, że na Valle de Sombras znów spadnie deszcz. Mimowolnie jej wzrok powędrował w kierunku zaschniętej już, ciemnej plamy krwi, która przypominała tylko o tym co się wczoraj wydarzyło, a później zerknęła na stare zamczysko stojące na wzgórzu. Nadal nie mieściło jej się w głowie, że ludzie z tej małej mieściny potrafią być tacy podli. Szczerze współczuła panu Zuluadze tego przez co musiał przechodzić każdego dnia. Była jednak pewna, że chowanie się za murami „El Miedo”, wcale mu nie pomoże. Nie chodziło tylko o kontakty z mieszkańcami miasteczka, że ukrywając się w domu daje im tylko potwierdzenie swojej ewentualnej winy. Ci ludzie zawsze będą źle o nim mówić. Chodziło raczej o niego samego. Zamykając się w klatce, którą sam dla siebie stworzył, nie pomagał przede wszystkim sam sobie uporać się z tym wszystkim. Pogłębiał swoją rozpacz i samotność, a to potrafiło człowieka zniszczyć. Coś o tym wiedziała, niestety. Izolowanie się od ludzi, nie było wyjściem. Wiedziała o tym, ale nie zmieniało to jednak faktu, że nie lubiła o sobie mówić. Starała się być przez całe życie silną dziewczyną i nie załamywać się na każdym kroku. Wczoraj była w rozsypce, ale to był jej problem. Jej przeszłość, z którą musiała się uporać i nie miała prawa nikogo obarczać tym co przeszła. Nikogo, kto miał mnóstwo własnych problemów, a które z każdym dniem coraz bardziej się piętrzyły. Zdawała sobie sprawę z tego, że wczoraj Christian zwyczajnie się o nią martwił. Widziała to w jego oczach kiedy na nią patrzył. Jednak teraz miał o czym myśleć i czym się niepokoić, a ona sobie jakoś poradzi. Tak jak zawsze to robiła. Sama.
Odetchnęła głęboko i upiła kolejny łyk kawy przymykając oczy. Z rozmyślań wyrwał ją dzwonek telefonu. Sięgnęła do kieszeni dżinsów i zerknęła na wyświetlacz. Zmarszczyła brwi i odebrała mając złe przeczucia.
- Damian? – zapytała z wahaniem, po czym przełknęła głośno ślinę i pokręciła głową – to niemożliwe, jadę do ciebie – rzuciła i nim jej rozmówca zdołał zaprotestować, wpadła jak burza do ośrodka, a chwilę później trzymając w dłoni kluczyki do Kawasaki zbiegła ze schodów wsiadła na motor i odjechała. Kiedy po kilkudziesięciu minutach zatrzymała się pod szpitalem w Monterrey serce waliło jej jak młotem. Potarła czoło dłonią i zacisnęła mocniej powieki starając się uspokoić oddech. Los robił sobie z niej chyba żarty, że w przeciągu kilku ostatnich godzin spędziła więcej czasu w szpitalu niż przez całe swoje życie. Musiała tu jednak przyjechać i musi wejść do tego cholernego miejsca, choć nie miała na to ochoty. Odłożyła kask na siedzenie po czym wbiegła po schodach do środka. Pielęgniarka w rejestracji niechętnie udzieliła jej informacji, robiąc nieprzyjemną minę, bo Lia najwyraźniej przerwała jej ploteczki z koleżanką i zajadanie się kolejny już dzisiaj ciastkiem z kremem. Postanowiła jednak być grzeczna i nie komentować tego w żaden sposób, a kiedy dowiedziała się w którym pokoju leży pacjent, nie czekając na windę, wbiegła na drugiej piętro i krocząc sterylnym korytarzem zerkała po drzwiach szukając odpowiedniego numerka. W końcu znalazła. Drzwi były uchylone, a kiedy zajrzała do środka dostrzegła Damiana leżącego na szpitalnym łóżku z bandażem na głowie i tępo wpatrującego się w coś za oknem. Przełknęła ślinę i zapukała. Kiedy odwrócił wzrok i zobaczył stojącą w progu Lię, jego oczy błysnęły radośnie na moment, a usta wykrzywiły się w lekkim uśmiechu.
- Cześć – przywitała się cicho rzucając okiem na jego bezwładną postać zawiniętą w pościel.
- Nie musiałaś przyjeżdżać – odezwał się łagodnie wpatrując w nią intensywnym spojrzeniem, nie poruszył się jednak tylko oparł głowę o poduszkę. Mimo iż bardzo się starał pokazać, że wszystko jest w porządku, Lia widziała zupełnie co innego.
- Co się stało? – zapytała drżącym głosem, bo wiedziała, że nie spodoba jej się to co za chwilę usłyszy. Damian westchnął i odwrócił wzrok i wzruszył ramionami.
- Miałem wypadek samochodowy, ale nic mi nie jest – dodał uśmiechając się i patrząc na nią smutnym wzrokiem, popełniającym tym samym karygodny błąd – zagapiłem się, straciłem panowanie nad kierownicą i uderzyłem w drzewo, nic wielkiego – starał się zbagatelizować całą sytuację spuszczając wzrok i nerwowo skubiąc pościel. Lia przygryzła policzek od środka i podeszła do okna opierając się o parapet plecami i wpatrując w niego uważnie. Między nimi zapadła cisza. Damian odchrząknął i uniósł wzrok zerkając na nią niepewnie, a Lia tylko utwierdziła się w przekonaniu, że nie mówi jej prawdy. Kłamał, bo nie chciał by wiedziała co się stało i obwiniała, ale ona nie była głupia. Zaklęła siarczyście i ścisnęła nasadę nosa zaciskając przy tym szczękę.
- Wiedziałam, że to się tak skończy – warknęła bardziej do siebie niż do Damiana. Westchnął ciężko i przetarł oczy palcami – nie powinnam była do ciebie przyjeżdżać – wyrzuciła sobie i schowała dłonie do kieszenie dżinsów.
- Powinnaś…. – zaczął, ale mu przerwała łypiąc na niego gniewnie.
- Nie Damian! To, że tu jesteś to moja wina – wskazała na niego dłonią – czułam, że źle robię prosząc cię o pomoc, przy znalezieniu jednego z templariuszy, a mimo to zignorowałam to i przyjechałam. Powinieneś był się nie zgodzić! – dodała ściszonym głosem odwracając głowę i wlepiając spojrzenie w ścianę naprzeciwko.
- Wiesz, że nie mógłbym ci odmówić – odparł łagodnie, a Lia pokręciła głową i spojrzała na niego ze smutkiem. Jęknął zrezygnowany kiedy uświadomił sobie, że niechcący pogłębił tylko jej poczucie winy.
- I właśnie dlatego, nie powinnam była tego robić – wyjaśniła zagryzając dolną wargę – masz dla kogo żyć. Nie miałam prawa cię w to wciągać, więc nie mów, że to nie moja wina. Naraziłam cię na niebezpieczeństwo – wycedziła przez zęby coraz bardziej wściekła na siebie, że taki idiotyczny pomysł przyszedł jej do głowy – a co gdyby inaczej się to skończyło? – zapytała zdławionym głosem, nie chcąc nawet wyobrażać sobie tego co mogło się stać.
- Ale się nie skończyło – zauważył i skrzywił się kiedy poruszając się na łóżku poczuł ból. Nie umknęło to uwadze Lii. Zmarszczyła brwi i spojrzała na niego badawczo.
- Chyba jednak tak – rzuciła i podeszła bliżej siadając na stołku przy łóżku – co ci jest oprócz złamanej ręki, zabandażowanej głowy i tych zadrapań? – zapytała wskazując na jego twarz. Pokręcił głową i podrapał się po nosie uciekając wzrokiem.
- Nic – rzucił krótko i uśmiechnął się uspokajająco, a Lia przekrzywiła głowę patrząc z powątpieniem.
- Nie kłam – skarciła go. Zacisnął szczękę, aż mięsień na policzku zaczął mu drgać, ale uparcie milczał – Damian? – ponagliła go ostrzej niż zamierzała. Zerknął na nią, a widząc, że nie zamierza odpuścić, westchnął i odruchowo przesunął dłonią po głowie, teraz owiniętej bandażem – powiesz mi ty, czy mam pójść do lekarza? – zapytała wpatrując się w niego wielkimi sarnimi oczami. Pokręcił głową zrezygnowany.
- Lekarze stwierdzili, że wypadek spowodował uszkodzenie kręgosłupa – wyrzucił z siebie na jednym wydechu. Lia przymknęła oczy czując jak ziemia osuwa jej się spod nóg. Jak mogła do tego dopuścić! Przesunęła dłonią po włosach i wstała ze stołka podchodząc do okna i opierając się czołem o zimną szybę. Zacisnęła dłoń w pięść czując nieodpartą ochotę przywalenia w coś i to bardzo mocno. To wszystko była jej wina. Wiedziała, że Damian jej nigdy nie odmówi, bo był w niej zakochany. Widziała to od dawna, ale starała się nie dawać mu nadziei na nic poza przyjaźń. A on mimo to za każdym razem się starał zdobyć jej serce. Najgorsze jest to, że ta miłość doprowadziła go w to miejsce. Zacisnęła powieki czując jak łzy wzbierają jej pod powiekami – Lia….. – westchnął – spójrz na mnie proszę – dodał błagalnym tonem, a ona odwróciła się i spojrzała mu w oczy – nie obwiniaj się, wiedziałem co robię godząc się na pomoc – zauważył – uczciwie ostrzegłaś mnie w co się mieszam – powiedział uśmiechając się krzepiąco. Lia pokręciła głową i podeszła bliżej – poza tym lekarze mówią, że wystarczy rehabilitacja i wrócę do formy. Może nie będę mógł skakać na bungie – zaśmiał się chcąc rozładować napiętą atmosferę – ale będzie dobrze – dodał z nadzieją, a Lia ucieszyła się, że mimo wszystko myśli pozytywnie.
- Jak do tego wszystkiego doszło? – zapytała poważnie wpatrując się niego uporczywie i dając mu wyraźnie do zrozumienia, żeby nie kłamał, bo mu nie odpuści.
- Zamknąłem wczoraj studio później niż zwykle, bo miałem więcej klientów – zaczął pocierając czoło i marszcząc brwi – wsiadłem do samochodu i pojechałem do domu. Mniej więcej w połowie drogi zauważyłem we wstecznym lusterku, że ktoś mnie śledzi, więc wrzuciłem gaz i wtedy…. – zawahał się opierając głowę na poduszce i przymykając oczy – niewiele pamiętam. Wiem, że próbowałem go zgubić, zanim dojadę do domu, ale w pewnym momencie poczułem jak ten samochód kilka razy uderza w mój, a później kierowca starał się mnie zepchnąć z drogi – powiedział i przełknął ślinę, starając sobie przypomnieć jak najwięcej szczegółów – w końcu mu się udało i z dużą prędkością uderzyłem w pobliskie drzewo. Reszty nie pamiętam – dodał ciszej unosząc wzrok i patrząc jej w oczy. Lia usiadła na stołku i przesunęła dłońmi po twarzy próbując poukładać wszystko to co się ostatnio stało.
- To na pewno nie był przypadek i ktoś chciał cię nastraszyć – stwierdziła Lia zagryzając policzek od środka – pamiętasz jaki to był samochód? – zapytała z nadzieją. Damian pokręcił powoli głową.
- Było ciemno…..ale…….- zawahał się wlepiając wzrok przed siebie i mrużąc oczy jakby próbował przypomnieć sobie wczorajsze wydarzenia – to był chyba…. Czarny SUV – odparł wzruszając ramionami i zerkając na nią ukradkiem – więcej nie jestem w stanie sobie przypomnieć – westchnął ze skruchą. Lia uśmiechnęła się do niego łagodnie i uścisnęła jego dłoń.
- Obiecaj mi, że stąd wyjedziesz – poprosiła Lia poważnie patrząc mu w oczy. Kiedy zmarszczył brwi i otworzył usta, żeby zaprotestować, przerwała mu szybko – wiesz tak samo jak ja, że jak próbowali raz, spróbują znowu, jak nie z tobą, to z twoją siostrą – zauważyła słusznie, a Damian westchnął – ona ma dziecko, musisz ją chronić, obiecaj mi, że wyjedziesz – poprosiła ponownie, a kiedy ścisnął jej dłoń i zajrzał głęboko w oczy z nadzieją cała się spięła.
- Jedź ze mną – odparł niemal szeptem, a w jego oczach Lia dostrzegła tęsknotę i ogromną nadzieję. Kiedy uśmiechnął się zachęcająco pokręciła głową.
- Nie mogę Damian – odparła spuszczając wzrok i wyswobadzając dłoń z jego dotyku. Wpatrywał się w nią przez chwilę w milczeniu.
- Masz kogoś? – zapytał z udręką w głosie. Lia przełknęła ślinę i zamrugała kilkakrotnie odganiając cisnące się do oczu łzy. Wiedziała, że nie powinna go okłamywać. Zdawała sobie sprawę, że mocno go tym zrani, ale w tej sytuacji musiał trzymać się od niej z daleka. Musiała go skutecznie od siebie odsunąć i jeśli środkiem do celu miało być przyznanie, że z kimś się spotyka, gotowa była to zrobić. Powinien o niej zapomnieć, zacząć nowe życie i ochronić swoją rodzinę. Kiedy uniosła wzrok i na niego spojrzała, jęknął zawiedziony i zaśmiał się histerycznie zasłaniając dłonią oczy. Żadne słowa nie chciały jej przejść przez gardło, ale musiała to dla niego zrobić. Tak będzie lepiej dla niego i dla niej. Lubiła go. Zawsze odnosił się do niej jak prawdziwy przyjaciel, ale ona nie potrafiła poczuć do niego nic prócz czystej sympatii. Nie chodziło tylko o to, że nie pozwalała nikomu się do siebie zbliżyć. Damian był dobrym człowiekiem, ale zupełnie na nią nie działał. Nigdy nie było między nimi chemii, ani nic z tych rzeczy, nie mówiąc już o odwzajemnieniu uczucia, a ona nie potrafiła związać się z kimś i całe życie kłamać.
- Będziesz z nim bezpieczna? – zapytał po chwili wpatrując się w nią uważnie.
- Będę – przyznała i uśmiechnęła się najszczerzej jak potrafiła po czym wstała i uścisnęła mocno jego dłoń – trzymaj się i wyzdrowiej – powiedziała śmiejąc się krzepiąco.
- A jak tego nie zrobię, to jest nadzieja, że jeszcze się spotkamy? – zapytał niby żartując, ale w jego oczach Lia zobaczyła ból. Przekrzywiła głowę i spojrzała na niego upominająco. Westchnął i pokręcił głową – nie było pytania – stwierdził krzywiąc się nieznacznie.
- Zadzwonię, ale już się nie zobaczymy Damian – powiedziała poważniejąc w jednej chwili. Mężczyzna skinął głową i przełknął ślinę, a Lia zebrała się w sobie i wyszła z pokoju zamykając za sobą drzwi. Nie wiedziała w jaki sposób opuściła szpital. Nie wiedziała jak udało jej dojechać do ośrodka bez kolizyjnie. Nie mogła sobie nawet przypomnieć jakim cudem stała teraz z niedbale zawiniętymi taśmą bokserką dłońmi i uderzała z całej siły w wiszący przed nią worek treningowy. Nie mogła sobie podarować, że wciągnęła w całe to bagno bogu ducha winnego Damiana, który gotów był zrobić dla niej wszystko, tylko dlatego, że był beznadziejnie zakochany. Nie powinna była tego robić. Była na siebie wściekła za swoją lekkomyślność i brak odpowiedzialności. Całe życie uczyła się postępować rozsądnie i jeśli trzeba zbierać konsekwencje swoich czynów, ale tym razem za jej błędy karę poniósł ktoś całkiem niewinny. Niosła ze sobą tylko kłopoty. Sprawiała, że ludzie przez nią cierpieli. Może matka miała rację, mówiąc jej nie raz, że przynosi tylko nieszczęście i jest nic nie warta. Może prawdą było, że to co się stało z matką było tylko i wyłącznie jej winą. Być może słusznie dostawała lanie, może zasłużyła na te wszystkie blizny, wyzwiska i dzieciństwo takie a nie inne. Może słusznie Barosso traktował ją jak dziwkę, może nie bez powodu los zabrał jej to co mogło nadać sens jej życiu. Jak miała sobie do cholery tłumaczyć te wszystkie pieprzone nieszczęścia w jej życiu. Nie chciała się nad sobą użalać, ale zrozumieć. Może powinna być w życiu sama. Może na to właśnie zasługiwała.
Warknęła cicho i uderzała bez ustanku w skórzany worek nie zważając na otaczające ją dzieciaki. Nie zwracała nawet uwagi na ból w rękach, a wręcz odwrotnie napędzał jej wściekłość jeszcze bardziej. Łzy niczym grochy płynęły jej po policzkach a włosy poprzyklejały się mokrej od potu twarzy. Nagle poczuła, że czyjeś silne dłonie chwytając ją w pasie i odciągają od worka.
- Lia …. – usłyszała za sobą zaniepokojony i głęboki głos Ignacia. Szarpnęła się do przodu wyrywając się z jego objęć.
- Puść mnie Nacho! – warknęła łypiąc na niego z furią w oczach oddychając przy tym ciężko. Kiedy zrobił krok w jej stronę pokręciła energicznie głową nie odrywając od niego spojrzenia i dając mu tym samym do zrozumienia, żeby jej nie dotykał. Nie chciała by ktokolwiek się do niej teraz zbliżał. Musiała się sama ze sobą uporać.
- Co się dzieje Lia, do cholery? – zapytał zaniepokojony wpatrując się w nią swoimi ciepłymi brązowymi oczami, zerknął na jej poobcierane dłonie i zakrwawione bandaże, po czym odruchowo wyciągnął dłoń.
- Zostaw … - powiedziała zdławiony głosem odsuwając się do niego i zakrywając dłonią usta, kiedy chciał jej się wyrwać z nich szloch. Czuła jak od wysiłku kręci jej się w głowie, a łzy całkiem zamazują ostrość widzenia.
- Lia przerażasz mnie, co się stało? – zapytał opanowanym głosem nie chcąc jej wystraszyć. Pierwszy raz od dawna widział Lię w takim stanie i naprawdę zaczynał się o nią niepokoić.
- To wszystko moja wina….. – załkała przełykając ogromną gulę rosnącą jej w gardle. Kiedy poczuła na ramieniu ciepłą dłoń rozkleiła się jeszcze bardziej i trochę mniej gwałtownie strząsnęła ją po czym wycofując się do wyjścia zacisnęła dłonie w pięści.
- Porozmawiaj ze mną – poprosił błagalnie Nacho, coraz bardziej bojąc się o swoją podopieczną. Już kiedyś tak się przed nim zamknęła, wiedział, że trudno będzie do niej w tej chwili dotrzeć, ale zdawał sobie sprawę, że jeśli ją wypuści z ośrodka, może stać się jej krzywda. Zanim jednak się zorientował Lia odwróciła się i wybiegła na zewnątrz. Nacho zaklął szpetnie i pobiegł za nią ile sił w nogach, ale Lia biegała zdecydowanie szybciej od niego, tym bardziej, że on sam miał już swoje lata. Kiedy wybiegł na zewnątrz dostrzegł tylko jak biegnie ulicą w tylko sobie znanym kierunku. Sięgnął do kieszeni po kluczyki i wsiadł do swojego starego pickupa stojącego przed budynkiem. Wsunął kluczki do stacyjki, ale silnik zacharczał tylko kilka razy nie chcąc odpalić. Ignacio wściekły uderzył otwartą dłonią w kierownice i wysiadł zatrzaskując za sobą drzwi. Za cholerę nie wiedział gdzie ma jej szukać, a kiedy spojrzał w niebo pierwsze krople deszczu zaczęły spadać na ziemię.
- Jasna cholera! – warknął i wszedł do środka kierując się od razu do swojego gabinetu i chwytając za słuchawkę telefonu.
Lia biegła ile sił w nogach nie przejmując się wcale deszczem, który zdążył już całkowicie przemoczyć jej włosy i ubranie. Nie trudziła się nawet zakładaniem kaptura. Zresztą w tej sytuacji niewiele by to zmieniło. Nim się spostrzegła zrozumiała gdzie się właśnie znajduje. Podświadomie dotarła do jedynego miejsca na ziemi, które należało do niej. Tym bardziej w taką pogodę. Tylko tu mogła odetchnąć. Zbiegła piaszczystą dróżką nad jezioro i zatrzymała się pod drzewem. Osunęła się na ziemię i pozwoliła by po raz kolejny dzisiejszego dnia łzy popłynęły po jej policzkach mieszając się z kroplami padającego na nią deszczu. Pochyliła się do przodu i zakryła drżącą dłonią usta nie mogąc się uspokoić. Wydarzenia ostatnich kilku godzin nagromadziły się w niej niczym przyczajony drapieżnik, by w końcu bezlitośnie zaatakować, nie dając jej szans na obronę. Nie potrafiła tego zatrzymać, a wściekłość która w niej wręcz kipiała stawała się z każdą chwilą większa. Wściekłość na siebie za własną głupotę, wściekłość na Damiana, że się zgodził, a przede wszystkim na tych bydlaków, którzy próbowali go skrzywdzić. Teraz była pewniejsza niż wcześniej, że musi razem z Christianem doprowadzić tę sprawę do końca. Nie mogła pozwolić na to by ci ludzie kogokolwiek jeszcze skrzywdzili. Była gotowa bronić swoich bliskich za wszelką cenę, a w tej chwili największe niebezpieczeństwo groziło Christianowi. Wiedziała, że w końcu się o wszystkim dowie i być może będzie chciał by odpuściła dla własnego dobra. Jednak ona nie była małą dziewczynką, wiedziała na co się porywa. Całe życie decydowała sama o sobie i teraz nie zamierzała tego zmieniać. Christian potrzebował jej pomocy i nie pozwoli mu z tego zrezygnować, nawet jeśli będzie musiała się z nim bić.
Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 15:11:07 03-09-14, w całości zmieniany 2 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
Kenaya Prokonsul
Dołączył: 14 Gru 2009 Posty: 3011 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 20:30:11 01-09-14 Temat postu: |
|
|
GIŃ!
Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 21:18:17 01-09-14, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Kenaya Prokonsul
Dołączył: 14 Gru 2009 Posty: 3011 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 20:31:11 01-09-14 Temat postu: |
|
|
Abrakadabra zniknij dublu
Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 20:32:22 01-09-14, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|