|
Telenowele Forum Telenowel
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3493 Przeczytał: 3 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 17:53:34 19-06-23 Temat postu: |
|
|
Temporada III C 123
Victoria/Tia/ Fabricio/Emily/Diego/ Enzo/Adora
Deszcz zacinał coraz bardziej i bardziej wpadając do środka przez dziurawy dach. Wysoki, szczupły jasnowłosy mężczyzna zatrzymał auto przed lichą chatką i popatrzył w kierunku domostwa. Płacz dziecka był słyszalny nawet przez zacinający deszcz. Opuścił ciepłe samochodowe wnętrze naciągając na głowę kaptur. Tłumek przemoczonych gapiów popatrzył w jego kierunku. W Drabinance gdy działo się coś złego nigdy nie dzwoniono na policję czy po karetkę. Telefon wykonywano do Hrabiego. Andres nie lubił odbierając takich telefonów. Pewnym krokiem ruszył do środka. Nie musiał wyważać drzwi, one podobnie jak dom były kruche.
— Szefie — zaczął mężczyzna stojący za jego plecami. — Nie lepiej wezwać gliny? Albo opiekę społeczną?
— Bambi my jesteśmy glinami i opieką społeczną. Jak długo nie ma Poncho?
— Dzieciak wyje od kilku dni — odpowiedział mu na to ktoś z tłumu. — Andres posłał mężczyźnie chłodne spojrzenie. Sąsiadów nie interesował los niemowlaka, mieli dość jego płaczu. Wszedł do środka i pociągnął nosem. W pomieszczeniu cuchnęło wilgocią i odchodami. Dwaj mężczyźni kierowali się dźwiękiem niosącego się po domu płaczu. Niemowlaka znaleźli w jednym z pomieszczeń. Maluch siedział w łóżeczku.
— Co za smród — Bambi zatknął nos palcami. — Tu śmierdzi gównem.
— Gdybyś siedział w swoim gównie od kilku godzin śmierdziałbyś dokładnie tak samo — odpowiedział na to mężczyzna. — Znajdź jakiś koc — polecił. — Tylko suchy.
— Tak szefie. — Blondyn podszedł do łóżeczka i popatrzył na dziecko siedzące w łóżeczku. W półmroku trudno było odgadnąć płeć. Ostrożnie pochylił się nad kołyską i wziął maleństwo w ramiona. Zapach moczu i kału uderzył go w nozdrza jeszcze bardziej. — Mam koc szefie — Bambi wyciągnął przed siebie przedmiot. Andres pokręcił z niesmakiem głową. Facet miał dwa metry, bary jak dwa wielkie buki a smród dziecięcej kupy budził w nim niesmak. Owinął dziecko kocykiem kołysząc lekko ramionami. Próbował je uspokoić, lecz z marnym skutkiem. Dziecko płakało jeszcze bardziej. — Zabierzmy dzieciaka do Wieży.
— To nie miejsce dla niemowlaka.
— Dom dziecka też nie jest miejscem dla niemowlaka — odburknął Hrabia.
— Musisz coś jednak zobaczyć — odezwał się po krótkiej chwili Bambi ruszając na tył domu. — Sprawdzałem czy nie ma tu mleka czy czegoś takiego i znalazłem — uchylił lodówkę. W środku znajdowało się ciało kobiety. Hrabia instynktownie przytulił do siebie dziecko. — Trupem też mam się zająć?
— Nie — odpowiedział mu — chyba że chcesz odpowiedzieć za zabójstwo? — wyciągnął komórkę i niechętnie wybrał numer alarmowy. Po dwudziestu minutach czekania na karetkę pogotowia zirytowany i zmarznięty Hrabia sam zabrał śpiące mu na rękach dziecko do placówki medycznej. Gdy wszedł do środka na korytarzu kręciło się mnóstwo ludzi. Zmarszczył nos i podszedł do kontuaru recepcji.
— Doktor Vazquez?
— Musi się pan zarejestrować — poinformowała go pielęgniarka i pociągnęła nosem. — Córce trzeba zmienić pieluchę. — Andres, którego pokłady cierpliwości były na wyczerpaniu wzniósł oczy do nieba.
— Ma dyżur?
— Doktor Vazquez?
— Nie święty Mikołaj. Tak doktor Vazquez.
— Tak, ale najpierw trzeba się zarejestrować — podała mu podkładkę i długopis. Andres zgarnął papiery, ale nie miał zamiaru niczego wypełniać. Uśmiechnął się czarująco i grzecznie wycofał się w kierunku toalet. Gdy pielęgniarka skupiła się na kolejnym potrzebującym pomocy i podsunęła mu podkładkę z długopisem ruszył w stronę wind. Pediatria mieściła się na czwartym piętrze. Dostał się tam bez problemów i bez problemów odnalazł gabinet lekarza.
— Andres? — Julian zmarszczył brwi i podniósł się za za biurka porzucając swoje zajęcie. Popatrzył na dziecko drzemiące w ramionach mężczyzny to na blondyna.
— Nie jest moja — dodał pospiesznie. — Mógłbyś?
— Oczywiście — Julian wyjął małą z ramion znajomego żony i ostrożnie położył je na kozetce. Dziecko otworzyło zaspane oczka, dopiero gdy Julian ją rozebrał do pampersa. — Wyjaśnisz?
— Sąsiedzi zadzwonili z powodu płaczu dziecka. W środku znaleźliśmy bobasa
— To ona — wszedł mu w słowo Vazquez — i potrzebuje kąpieli.
— I trupa w lodówce — dokończył opowieść Julianowi. — Normalnie zabrałbym ją do siebie i rozwiązał problem sam, ale trup — zrobił pauzę — to Paloma Falcon.
— I była w lodówce?
— W zamrażarce jeśli mam być bardziej precyzyjny. Co z dzieciakiem?
— Co z jej ojcem?
— Nie wiem — mężczyzna przeczesał palcami przydługie blond włosy — nie wiedziałem nawet, że Poncho ma dzieciaka. — Zajmiesz się nią?
— Zajmę, wiesz, że muszę wezwać policję? — zapytał go czując jak dziewczynka chwyta go za palec. — i opiekę społeczną?
— Wiem, zajmij się dzieciakiem — wstał — ja muszę odnaleźć jej przygłupiego ojca.
Emily Guerra na ślub zastępcy szeryfa i nauczycielki ubrała się w wygodną sukienkę odcinaną pod biustem. Kobiecie przez rosnący brzuszek coraz trudniej było wybrać wygodny strój. Skromna błękitna sukienka idealnie pasowała do jej angielskiej urody. Włosy pomogła związać jej Emma chociaż uwadze blondynki nie umknęło to, że Emmie kilka razy zadrżała ręka przy zaplataniu jej prostego warkocza. Zbyła to jednak machnięciem dłoni. Przyjęcie weselne odbywające się w Grze Anioła posłużyło kobiecie za wygodne miejsce obserwacji. Jej przyjaciel Javier również zdawał się być myślami w zupełnie innym miejscu. Nie odebranie ciasta wydawało się być nie w jego stylu. Przyjęcie trwało już od kilku godzin gdy w okna restauracji zaczął bębnić deszcz. Emily podeszła do przyjaciela i położyła mu ręce na ramieniu. Javier podskoczył gwałtownie przestraszony.
— To tylko ja — Magik zapewniła go ściskając go za ramię. Blondyn spoglądał na nią wystraszonymi ciemnymi oczami. — Wszystko w porządku? — zapytała go coraz bardziej zaniepokojona.
— Tak, to stresujący dzień — odpowiedział wymijająco mężczyzna. — Potrzebujesz czegoś? Mam ogórki kiszone na zapleczu.
Emily uśmiechnęła się lekko i bezwiednie pogładziła po brzuchu. Chłopcy kokosili się w jej ciele ponownie bawiąc się w swoje przepychanki. Gdy nie mogła dostać jakieś potrawy za każdym razem dzwoniła do Magika, który wyczarowywał dla niej wszystkie smakołyki. Dziś obserwując ją ze swojego krzesła zauważyła jak bardzo się zmienił. Gdzieś zniknął wiecznie żartujący radosny mężczyzna. I nawet jego garderoba uległa transformacji. Tak nadal nosił koszule w odważne wzory, ale były utrzymane w ciemnych kolorach. Z mężczyzną działo się coś niedobrego.
— Co się dzieje? — zapytała go bez ogródek. Magik popatrzył na nią i wszystkie radosne iskierki zniknęły z jego oczu. Chwycił blondynkę lekko za nadgarstek i uniósł klapę baru wciągając ją za kontuar. Para udała się wprost na zaplecze gdzie Magik miał swoje biuro. Zamknął je i oparł się o drewno plecami. — Teraz zaczynasz mnie przerażać. Wiem, że widok Luke cię podminował.
— Szkoda, że nie chodzi tylko o to — mruknął w odpowiedzi właściciel lokalu. — Widziałem się z nim, w sensie rozmawiałem z nim twarzą w twarz. Emily — głos mu się załamał — on. To bydle go torturuje!
— Jak to się z nim widziałeś? Javier
— Normalnie się z nim widziałem. Twoja siostra zagadała Joaquina, a ja zakradłem się do piwnicy, a później Joaquin bum, bum i mózg jednego z Templariuszy wylądował na twarzy Emmy.
— Co proszę? Czy ty i Emma — Emily przesunęła palcami po włosach rozumiejąc dlaczego jej starsza siostra była wytrącona z równowagi. — Magik to było
— Wiem! — krzyknął — Daruj sobie, nie praw mi kazań. Wiem jakie to było głupie, nieodpowiedzialne, nierozsądne rzuć przymiotnikiem — machnął ręką — musiałem go zobaczyć. Musiałem go przytulić, musiałem chociaż spróbować wyciągnąć go z piwnicy, ale Luke cóż jest Lukiem. I nie chciał lecieć na Barbados.
— Barbados?
— Wiem, Londyn też jest piękny o tej porze roku. Jestem genialnym naukowcem, a nie potrafię mu pomóc. Nie potrafię — głos mu się załamał. Emily mocno go do siebie przytuliła gdy się rozpłakał.
— Wszystko będzie dobrze — powiedziała zła na siebie, że stać ją jedynie na jakiś pusty wyświechtany frazes. Dźwięk tłuczonego szkła oderwał ich od siebie. Javier wytarł mokrą twarz.
— Zostawić ich na pięć minut — wymamrotał — i już tłuką kieliszki. Para wróciła do lokalu. Na widok napisu na ekranie telewizora oboje zamarli. Most łączący dwa miasteczka zawalił się. Francisco Castelani obecny na przyjęciu weselnym wymienił spojrzenia z Carlosem Jimenezem i pospiesznie odstawił na stół kieliszek z alkoholem.
— Muszę zadzwonić do Victorii — powiedział bardziej do siebie niż do Emily blondyn i chwycił za komórkę. Emily usiadła obok męża i bezwiednie wzięła na kolana córeczkę. W restauracji zapanował chaos. Wraz z informacją o zawaleniu się mostu pracownicy służb ratunkowych podnieśli się ze swoich krzeseł. Strażak Castelani pocałował żonę i córkę a dwóm synkom zmierzwił włosy. Nastoletnia Rose odprowadziła tatę wzrokiem.
Gdy była małą dziewczynką cieszyła się, że ma tatę strażaka i chwaliła się wszystkim którzy chcieli słuchać, że jej ojciec to superbohater wynoszący ludzi z pożarów i ratujący kotki z drzew. Mundur ojca sprawiał, że pęczniała z dumy lecz wraz z wiekiem uświadomiła sobie jak wielkim ryzykiem zagrożenia życia jest zawód jej ojca. Ryzykował swoje życie, żeby ratować życie innych ludzi. W restauracji atmosfera z radosnej zamieniła się w posępną. Rose zerknęła na swojego ojca chrzestnego. Fabricio spacerował po lokalu ze słuchawką przytkniętą do ucha, Mówił szybko i po angielsku. Blondynka znała ten język dość dobrze, ale gdy Guerra mówił szybko słowa stawały się niezrozumiałe. Nastolatka z ciekawością zerknęła na żonę mężczyzny. Emily obserwowała go czujna niczym jastrząb. Rozłączył się i schował komórkę do eleganckich ciemnych spodni. Nastolatka domyśliła się że pewnie rozmawiał z jej nauczycielem przedsiębiorczości.
— Będziemy się zbierać — oznajmił. Alice podniosła na niego ciemne oczy swojej matki. Mąż i żona wymienili między sobą jedno długie spojrzenie.
— Idziecie już? — Javier był tym faktem wyraźnie zasmucony.
— Tak, Alice musi iść już spać — blondyn przesunął dłonią po jasnych włosach córeczki, która zmarszczyła nosek. Nie zamierzała iść po prostu spać. Małżonkowie zmierzali do drzwi gdy te otworzyły się gwałtownie i do środka weszła Victoria z psem i dzieckiem na rękach. Mały Alexander wtulał nos w jej szyję. W restauracji zapadła cisza. Javier pospiesznie podszedł do żony i wziął od niej malca.
— Wolę zostać z mamusią — oznajmił zaspanym głosikiem. — Chcę zostać z mamusią.
— Mamusia musi iść do pracy — Blondyn cmoknął go w nosek.
— Mamusia w nocy nie pracuje — Javier westchnął. Nie był w nastroju do sprzeczek z synkiem i składania wyjaśnień. Popatrzył na blondynkę. Nie musiał pytać o sytuację odpowiedź miała wymalowaną na twarzy. Cokolwiek się tam działo, działo się źle i było źle.
— Dziś pracuje — pogładziła synka po włosach. Hermes łypnął na Syriusza i po chwili wpełz pod jeden ze stolików. Magik wyciągnął wolną rękę i pogładził żonę po policzku. Czekała ją trudna nocy i jeszcze gorszy poranek. — Zdradzisz nam cokolwiek?
— Na miejscu pracują ekipy ratunkowe — odpowiedziała dyplomatycznie blondynka. — Naszym strażakom pomagają ekipy ratunkowe z Monterrey — blondyn domyślał się że była to zasługa Manuela do której Victoria zadzwoniła w pierwszej kolejności. — Przepraszam, ale się spieszę — pocałowała synka w policzek — Słuchaj się tatusia.
— Kocham cię mamusiu — obwieścił.
— Ja ciebie też — odpowiedziała — Javier
— To nie błąd, sprawdziłem trzykrotnie — oznajmił domyślając się o co chcę zapytać go żona. Blondynka pokiwała głową i wyszła szybkim krokiem z lokalu.
— Victoria jakoś się trzyma — stwierdził Fabricio odprowadzając ją wzrokiem do auta.
— I marzy, żeby ktoś inny był teraz na jej miejscu — mruknął Magik pod nosem.
Elena Victoria Diaz de Reverte o zawaleniu się mostu łączącego Valle de Sombras i Pueblo de Luz dowiedziała się od męża. Miała dzień wolny więc spędzała go na zabawie w towarzystwie czteroletniego synka i jedynie Alexander zaprzątał jej myśli. Gdy tylko zakończyła rozmowę z ukochanym stopy wsunęła w wygodne czarne adidasy i wybrała dwa numery. Po pierwsze zadzwoniła do Dante Gomeza, który o katastrofie budowlanej dowiedział się z mediów i już jechał do przyrodniej siostry. Templariusz domyślił się, że będzie ona potrzebowała ochrony. Drugi telefon wykonała do Barosso. Nie miała pojęcia czy Fernando wie o zwaleniu się mostu, ale nagrała mu krótką wiadomość i nakaz aby pojawił się w ratuszu i tylko w ratuszu. Jeszcze tego brakowało żeby udzielał się na miejscu katastrofy. Pewne rzeczy należało zostawić profesjonalistom. Umysł blondynki działał na zwiększonych obrotach. Do Urzędu Miasta ściągnęła wszystkich współpracowników i w ciągu godziny utworzyła Sztab Kryzysowy. Wyrzucała z siebie polecenia, zapisywała zadania członków sztabu na tablicy usiłując się dodzwonić do Fernando Barosso. Zgłaszała się jednak poczta głosowa. Przeklinając pod nosem cisnęła telefon na blat stołu w sali konferencyjnej.
— Gdzie jest burmistrz? — jeden z członków rady miejskiej przerwał panującą w pomieszczeniu ciszę. Victoria, która stała przy oknie wpatrując się w jaśniejące niebo popatrzyła na niego chłodnym wzrokiem
— Nie mam pojęcia — odpowiedziała i skłamała. Fernando Barosso pojechał bowiem do SPA. Victoria nigdy nie sądziła, że burmistrz preferuje takie rozrywki, ale nawet Fernando Baroaso był człowiekiem pełnym niespodzianek. — Dopóki go nie ma ja jestem burmistrzem. Na moją prośbę do szpitala pojechał Leonardo McCord psycholog który zapewni poszkodowanym i ich rodzinom pomoc psychologiczną. Osobiście zadzwoniłam do burmistrza Domingueza z prośbą o przysłanie służb ratunkowych z Monterrey. Illyrio potrzebne mi oświadczenie dla prasy, które jednocześnie będzie oświadczeniem dla mieszkańców. Trzeba także załatwić ciepłe posiłki dla służb ratunkowych. Wiem, że nikt nie będzie głodny, ale pogoda — popatrzyła za okno. — Paolo?
— Zajmie się tym — zapewnił ją i wyszedł z pomieszczenia. W jego ślady wyszła także współpracowniczka Victorii. Żona Javiera wpatrywała się w szalejący za oknem armagedon. Ręce oparła na parapecie. Ją czekało najtrudniejsze zadanie. I żałowała, że nie ma przy niej Magika. Wydała jeszcze kilka poleceń i dopiero wtedy usiadła. Nogi trzęsły się jej jak galareta. Praca dla Fernando Barosso stała się jeszcze trudniejsza. Wzięła ze stołu laptopa i uruchomiła go. Za nim podejmie ostateczną decyzję musiała upewnić się, że plan jest wykonalny.
***
Nieustannie padający deszcz, lodowaty wiatr nie ułatwiał pracy strażakom, którzy nadal przeczesywali miejsce katastrofy. Urwisko było strome i każdy krok należało stawiać ostrożnie. Ratownicy ubrani w przepisowe stroje nie należeli do najlżejszych. Jeden zły krok mógł zakończyć się w lodowatej toni. Nie odnaleziono wszystkich poszkodowanych, lecz wiedzieli, że szukają ciał. Jeśli zaplątali się w konary lub rosnącą wodną roślinność jeśli nie. Ciała być może nigdy nie uda się odnaleźć. Porucznik Castelani zmrużył oczy usiłując wypatrzeć cokolwiek na horyzoncie. Uniósł zasłonkę hełmu i popatrzył na wodę. Matka natura była wściekła. A nie było nic gorszego od wkurzonej kobiety.
Brunet pomyślał, że będzie jeszcze gorzej. Obecnie wszyscy którzy wiedzieli o zawaleniu się mostu byli w szoku. Nikt nie spodziewał się, że konstrukcja mostu jest licha i grozi zawaleniem. Tak Castelani słyszał plotki, że most zbudowano zbyt szybko, że pracowali przy nim ludzie nie mający pojęcia o budowaniu mostów lecz nie spodziewał się, że w tych słowach będzie więcej niż jedno ziarno prawdy. Nie przewidział, że człowiek, który mówił o tym najgłośniej straci życie, a człowiek który odpowiadał za budowę będzie jego najlepszym przyjacielem. Jose Balmacea zapewne wiedział już o katastrofie. Od czasu do czasu Castelani czuł jak telefon wetknięty w jedną z kieszeni wibruje zaciekle. To nie żona do niego dzwoniła. Wypuścił ze świstem powietrze robiąc do przodu kolejny krok. Zachwiał się, lecz utrzymał równowagę. Francisco Castelani nie był gotów na odbycie rozmowy z człowiekiem, którego uważał za przyjaciela. Ostrożnie przesunął stopy bliżej niespokojnego koryta rzeki mrużąc oczy. Miał wrażenie, że deszcz przybierał na sile a jego strażacka kurta robi się coraz cięższa i cięższa. I właśnie wtedy ich zobaczył. Parę nastolatków po drugiej stronie brzegu trzymających się jednego z wystających konarów. Postąpił jeszcze jeden krok na przód i zadarł głowę do góry. Nie było mowy, że w takich warunkach ściągnął z Monterrey helikopter. Po za tym nawet jeśli udałoby się to nie ma szans, żeby przyleciał on na czas. Sięgnął po radio.
— Kapitanie — odezwał się — widzę dwójkę poszkodowanych — poinformował dowódcę. Po drugiej stronie odezwało się tylko trzeszczenie. Zaklął pod nosem. I radio w taką pogodę odmawiało współpracy. Rozejrzał się dostrzegając nieopodal drzewo. Poprawił line na ramieniu. To mogło się udać. — Kapitanie — ponowił próbę kontaktu strażak. — Pieprzyć to — mruknął i zaczął wspinać się na zbocze. Ściągnął rękawice i przywiązał linę do drzewa. Przy odrobinie szczęścia utrzyma całą ich trójkę. Zrzucił z siebie kurtę wiedząc, że musi być jak najlżejszy. Brak ciepłej odzieży nie był przyjemny, ale konieczny. Bardzo powoli zaczął iść w dół z każdym kolejnym krokiem. I chociaż nie powinien tego robić rzucił też hełm. Dziewczyna dostrzegła go pierwsza. Długie czarne włosy przylepiły jej się do twarzy. Podciągnęła się na rękach usiłując sięgnąć po brata. Głowa chłopaka poruszyła się nieznacznie. Oboje żyli. To był niewątpliwie dobry znak lub oczywista oczywistość. Martwi nie trzymają się konarów drzew. Woda gdy do niej szedł była lodowata.
— Aurora! — krzyknął podpływając bliżej nich. Dziewczyna zamrugała powiekami. — Wszystko będzie dobrze — zapewnił ją chociaż nie był pewien czy go słyszy. Podpłynął bliżej czując jak lina napręża się jeszcze bardziej. Nie był pewien ile wytrzyma.
— Proszę ją stąd zabrać — wychrypiał Jorge Ochoa zerkając na dziewczynę. Rory pokręciła przecząco głową.
— Nigdzie bez ciebie nie pójdę — oznajmiła. Francisco westchnął głośno.
— To nie jest ani czas ani miejsce na sprzeczki — obwieścił nieznoszącym sprzeciwu tonem. Wątpił, że dzieciaki go usłyszały, ale bezceremonialnie chwycił Aurorę do swojego boku i przypiął do siebie. — Nie mam czasu się z wami cackać — mruknął. To dziewczyna usłyszała. Gwałtownie odwróciła do tyłu głowę uderzając go w twarz mokrymi włosami. Zignorował to i pociągnął ją w stronę brzegu. Nie było to zadanie łatwe. Nurt był silny. Deszcz nieco ustał, ale nadal wiał silny wiatr. Wyciągnął ją na brzeg narzucając na jej ramiona swoją strażacką kurtkę.
— Musi go pan uratować.
— Taki mam plan.
— Nie rozumie pan, musi pan. Nie zdążyłam mu powiedzieć jak bardzo go lubię — Francisco uśmiechnął się lekko kącikiem ust.
— Zrobię co w mojej mocy — odpowiedział dyplomatycznie i odpiął dziewczynę idąc po chłopaka którego ona bardzo lubi. Ruszył na brzeg i rozejrzał się. Jorge nie było przy konarze. Zaklął pod nosem podszedł do brzegu. Sprawdził linę. Była napięta. Pospiesznie pozbył się wysokich butów i ciężkich spodni za nim nie wskoczył do rzeki i nie zanurkował biorąc głęboki wdech. W ciemnościach nie widział nic. Wynurzył się czując jak lina, którą miał przypiętą do pasa napina się i szarpie. Wziął kolejny oddech i zanurkował. I wreszcie go dostrzegł. Gdy usiłował do niego podpłynąć lina szarpnęła. Była za krótka a Ochoa był za daleko. Działając nie myśląc odpiął linę i podpłynął do chło paka mocno obejmując go w pasie. Obaj wynurzyli się na powierzchnię.
— Jorge! — krzyknął usiłując przekrzyczeć wiatr i deszcz który przybrał znowu na sile. Chłopak nie reagował. — Cholera — zaklął pod nosem gdy fala zaczęła go znosić. Nie mógł płynąć pod prąd nie jeśli chciał przeżyć. Zadarł do góry głowę i rozejrzał się. Brzeg był blisko i daleko. Zaczął do niego płynąć. Walcząc z prądem wyciągnął go na brzeg . Skostniałe palce przyłożył do jego szyi. Nie wyczuł tętna. Zaklął pod nosem i popatrzył na Rory. — Musisz mi pomóc — powiedział gdy się do nich zbliżyła. Obserował jak odsuwa mu włosy z czoła. — Pamiętasz zasady pierwszej pomocy?
— Reanimacja? — pokiwał głową. — Trzydzieści uściśnięć, dwa wdechy.
— Zgadza się — zgodził się z nią strażak. — Potrzebuje drugiej pary rąk. Odchyl jego głowę do tyłu — instruował ją krok po kroku. Jego ręce pewnie uciskały jego klatkę piersiową. — Dalej dzieciaku — wymamrotał. — No dalej
— Francisco — głos Cruza dotarł do niego po chwili. — Co do — urwał w połowie zdania i przyklęknął.
— Nałykał się wody — wymamrotał bardziej do siebie niż swojego przełożonego. Jorge zadrżał i wypluł wodę. Cruz przekręcił go do pozycji bocznej. Castelani wypuścił ze świstem powietrze i przysiadł na piętach. — Nic ci nie będzie — powiedział do nastolatka. — Skąd wiedzieliście gdzie jesteśmy?
— Nie wiedzieliśmy gdy ekipa z Monterrey wyciągała Jimenzeza z wody zauważyli ciało. Nie mogli go wyciągnąć.
— Jose — poderwał się gwałtownie do siadu i zaczął błądzić wzrokiem po w poszukiwaniu kolegi. Jego wzrok padł na czarny worek. Głośno przełknął ślinę. — Nie żyje? — zapytał chociaż wiedział, że żywych nie nosi się w czarnych workach. Cruz położył mu dłoń na ramieniu i lekko ścisnął za ramię. Jose Balmacea był jego starszym kuzynem od strony matki.
— Musimy się zbierać — zarządzi Cruz. — Poruczniku załóż spodnie. — zapewne gdyby nie okoliczności zabrzmiałoby to nawet zabawnie. Fancisco wciągnął mokre spodnie bezwiednie przykładając dłoń do obolałego boku. Pod palcami wyczuł zimny kształt. Głośno przełknął ślinę i spojrzał w dół. Na dłoniach zobaczył krew. Ciepłą i lepką. Pospiesznie wytarł dłoń o spodnie.
— Idziemy? — zapytał kapitana, który pokiwał głową. Francisco pomyślał o żonie. Tony od kilku miesięcy nie ścinała włosów, które teraz sięgały jej do ramion. Wielokrotnie odgrażała się że odwiedzi salon Rocio Chavez aby zrobić z nimi porządek, ale po dziś dzień nie spełniała swoich gróźb. Szedł powoli krok za krokiem. Na weselu chciała mu coś powiedzieć. Gdy tańczyli do jednej z wolniejszych piosenek gładziła go bezwiednie po karku długimi palcami z uśmiechem na ustach. Znał ją od niemal dwudziestu lat i wiedział, że ma tajemnice. Zachwiał się wpadając na Oliviera Bruniego, który brał udział w akcji. Bruni zmarszczył brwi.
— Poruczniku — odezwał się gdy głowa Castelaniego opadła mu na ramię. Objął go w pasie. Pod palcami wyczuł ciepłą lepką substancję. Nie musiał patrzeć w dół by wiedzieć, że to krew. Przerzucił sobie rękę strażaka przez ramie. — Dobra kolego, idziemy. Jesteśmy już niedaleko — Bruni nie kłamał. Mężczyźni postawili jeszcze kilka kroków wychodząc na zdecydowanie lepiej utwardzoną nawierzchnię. Koguty karetek pogotowia migały. — Kapitanie Cruz! Potrzebne są nosze! — krzyknął z trudem utrzymując się na nogach z rannym strażakiem. Kilka chwil później bezwładnego bruneta ułożono na noszach. Pilar rozcięła mu koszulkę. Klamra od liny zabezpieczającej tkwiła w jego boku. Mężczyzna nie odpiął liny, urwała się nie wytrzymując napięcia. Kobieta zaklęła pod nosem i przycisnęła gazę do krwawiącej rany.
— Musimy jechać.
— Dzieciaki
— Dzieciakom nic nie będzie, uratowałeś ich teraz pozwól uratować siebie.
Gdy jest się żoną strażaka strach pojawia się za każdym razem gdy wychodzi na dwudziestoczterogodzinną służbę. Strażacy to bohaterowie bez peleryn czy supermocy. To ludzie z krwi i kości którzy obce życie i bezpieczeństwo stawiają na pierwszym miejscu. Telefon dzwoniący w środku nocy nigdy nie przynosi dobrych wiadomości ani widok kapitana straży pożarnej na progu domu. Antonia Castelani odetchnęła głęboko czując ulgę, że dzieci śpią. Gdy wspólnie z mężczyzną przekroczyła próg szpitala wszyscy strażacy poderwali się do góry spoglądając na nią. Akcja ratunkowa została przerwana z powodu złych warunków pogodowych. Zostanie wznowiona gdy pozwoli na to Matka Natura. Kobieta z trudem przełknęła ślinę.
— Siostro— wychrypiała do pielęgniarki, która wskazywała jednemu z ratowników drogę do gabinetu zabiegowego gdzie mógł oddać krew. Skoro wszyscy tkwili w szpitalu mogli się na coś przydać. Renata Diaz popatrzyła na nią przez ramię i szybkim krokiem podeszła do córki swojego kochanka. Ostrożnie objęła ją ramieniem.
—Zaprowadzę panią do męża — powiedziała i wspólnie ruszyły korytarzem. Francisco leżał na jednym z łóżek na ostrym dyżurze przy jego łóżku stała doktor Flores. Brunet na widok żony uśmiechnął się mimo bólu.
— Kretyn — wymamrotała podchodząc do łóżka. Pochyliła się nad mężem i pocałowała go. — Gdy wydobrzejesz skopie ci dupsko. Coś ty sobie myślał?
— Tony
— Żadne „Tony”
— Kocham cię — powiedział, a ona rozpłakała się wargami przesuwając po jego ustach — i mam przeczucie, że to dziewczynka. — Antonia popatrzyła na niego zaskoczona.
— Przepraszam — Alba odezwała się po chwili. — Musimy zabrać pani męża na operację.
Tony popatrzyła na męża i z czułością pogładziła go po policzku.
— Wróć do nas.
— Zawsze.
***
Deszcz przestał padać o świcie. W miejscu w którym jeszcze kilka godzin temu znajdował się most zionęła obecnie wielka czarna dziura. Ręce wsunęła w kieszenie skórzanej kurtki i popatrzyła w dół na odchuchań. Za pół godziny miała spotkać się z dziennikarzami. Nie na miejscu katastrofy, lecz w jednej sal Ratusza. Fernando Barosso zapewne pojawiłby się właśnie tutaj składając kolejne obietnice. Victoria uznała, że jej obecność na miejscu tragedii jedynie rozjuszy mieszkańców, którzy na razie byli zbyt zaszokowani, żeby działać, ale gdy pierwsze emocje opadną pojawi się wściekłość. I ludzie skierują swoją wściekłość na firmę, która zbudowała most i ludzi, którzy ich zatrudnili. Victoria mogła nie brać udziału w całym procesie, ale i tak czuła się odpowiedzialna za to co się stało. Westchnęła.
Fernando Barosso był nieosiągalny. I zapewne w innych okolicznościach nie miałaby nic przeciwko pełnej władzy nad miastem. Dziś chętnie by oddała ją Fernandowi. Niestety to ona musiała wypić piwo którego on nawarzył. Gdy piętnaście minut później wróciła do Ratusza w jej gabinecie czekał na nią stosowny strój. Podejrzewała się Magik maczał w tym swoje palce. Czarne proste spodnie, elegancka ciemna koszula. Włosy poskręcane od deszczu zostawiła rozpuszczone. Gdy weszła na salę nastała w niej cisza.
— Dzień dobry — przywitała się kładąc dłonie na pulpicie. Za swoimi plecami ustawiła wszystkich członków rady miasta. — Dziękuje za przybycie. Chciałabym wydać krótkie oświadczenie — zaczęła i skupiła się na jednej kamerze. Tak było prościej niż błądzić wzorkiem po wszystkich zgromadzonych. I zaczęła od podziękowań. Podziękowała straży pożarnej z Pueblo de Luz i ratownikom medycznym przysłanym z Monterrey, lekarzom pracujących w lokalnej klinice i ostrożnie dopierając słowa poinformowała o dwóch ofiarach śmiertelnych składając rodzinom kondolencje. — Z dniem dzisiejszym w mieście będzie trwała trzydniowa żałoba a flagi zostaną opuszczone do połowy masztu — zakończyła formalności z trudem powstrzymując się od wzięcia głośnego wdechu. To była ta łatwiejsza część — Doszło do tragedii — powiedziała nie zerkając do kartki którą miała położoną przed sobą — i wiem, że wszyscy chcemy odpowiedzi dlatego w ciągu tygodnia zostanie utworzona komisja, której zadaniem będzie wyjaśnienie przyczyn katastrofy. — urwała czekając aż szmer i gwar rozmów ucichnie. — W której skład wejdą nie tylko eksperci , ale także przedstawiciele Ratusza i aby zapewnić pełną transparentność chciałabym zaprosić do współpracy również przedstawicieli miasta Pueblo de Luc. Gubernator Estrada dał mi swoje słowo, że w komisji znajdzie się również przedstawiciel jego gabinetu oraz niezależny przedstawiciel miasta Monterrey.
— Burmistrz się na to zgodził? — wyrwało się jednemu z dziennikarzy znajdujących się na sali.
— Tak, burmistrz jest poza miastem, lecz jesteśmy w stałym kontakcie — skłamała gładko. Jeśli burmistrz włączy lokalną telewizję dowie się o tym co wyprawia jego zastępczyni i czeka ich cholernie nieprzyjemna rozmowa.
— Mój ojciec nie żyje — słowa Marcusa Delgado sprawiły, że wszystkie głowy odwróciły się w stronę wejścia. Zrobił krok w kierunku sceny kompletnie nie przejmując się tym, że wszystkie kamery i mikrofony zostały w niego wycelowane. Skupił się na Victorii. — Mój ojciec wielokrotnie informował Ratusz o tym, że most jest zbudowany ze słabych materiału i że powstał w zbyt szybkim tempie — mówił chłodnym wręcz lodowatym tonem. Nie krzyczał. Victoria wolałaby, żeby krzyczał niż był tak spokojny. Zrobiła krok w jego kierunku. Jeden potem drugi. — Nie potrzeba do tego specjalnej komisji do spraw katastrofy wystarczy, że zastępczyni burmistrza otworzy swoją skrzynkę mejlową i znajdzie odpowiednią wiadomość. — popatrzyli sobie w oczy. Nie miała pojęcia co mu powiedzieć. — Na kogo tym razem zepchnie odpowiedzialność twój szef? — zapytał ją. — Taki jest wielki, groźny i odważny a rzucił kobietę na pożarcie dziennikarskim hienom. — zakpił nastolatek.
— Ustalenia komisji zostaną przekazane do prokuratory — powiedziała zaskakując samą siebie siłą własnego głosu\. Nie drżał. Musiała zadrzeć do góry głowę aby spojrzeć Marcusowi w oczy. — i to w ich kwestii będzie już rozstrzyganie czy osoby odpowiedzialne za budowę mostu poniosą również odpowiedzialność karną. — Nie miała tego w planach, lecz nie miała także wyjścia. Jeśli Ratusz chciał przezwyciężyć kryzys a Barosso dotrwać na stanowisku do końca roku konsekwencje musiały zostać wyciągnięty. — Masz moje słowo.
— Twoje słowo nic dla mnie nie znaczy — odbił piłeczkę Marcus. — Jesteś hipokrytką, która zmienia poglądy jak chorągiewka. Masz krew na rękach Lady Makbet. I żadna komisja ich nie zmyje — Marcus odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem opuścił salę konferencyjną Ratusza w której zapanował chaos.
***
— Wybije mu wszystkie zęby — wymamrotał sam do siebie Ledesma opuszczając szpital. Jorge smalący cholewki do jego młodszej siostry? Po jego trupie. — Połamie mu szczękę — zacisnął pięść i zamachał nią w powietrzu.
— Mam nadzieję, że nie masz na myśli mnie — rozbawiony męki głos sprawił, że aż podskoczył. Vicenzo Diaz zaśmiał się krótko. — Kawy? — uniósł kubek.
— Co ty tu robisz? — zapytał go zaskoczony Diego biorąc od niego kubek z napojem. Pociągnął solidny łyk parząc sobie język.
— Bawię się w baristę. Na kogo pomstujesz?
— Jak to na kogo? Na Jorge. Zaprosił moją siostrę na randkę i omal jej nie zabił.
— Zawalony most prawie ją zabił. Ochoa zapewne marzył o innym finale — wymownie poruszył brwiami jeszcze bardziej rozjuszając nastolatka, który ruszył z powrotem do szpitala. — Porachuje mu wszystkie kości o tak — zamachnął się pięścią uderzając w ścianę. — O k***a — zaklął machając dłonią — Dlaczego nie powiedziałeś że to boli?
— Walenie ręką w ściany zawsze boli — Diego posłał mu rozjuszone spojrzenie. — Jeśli tknie ją choćby palcem porachuje nu kości.
— Za nim to nastąpi naucz się poprawnie zaciskać pięści bo tak tylko wybijesz sobie kciuka — odparł rozbawiony Enzo. Diego popatrzył na niego niezrozumiałym wzrokiem. Osiemnastolatek odstawił kubek z kawą na murek i podszedł do Diega biorąc go za rękę. Zgiął kciuka do wnętrza dłoni i złożył jego palce — teraz twój kciuk jest bezpieczny.
— Skąd o tym wiesz?
— Nauczyłem się w poprawczaku gdy wybiłem sobie kciuka podczas jednej z bójek — wytłumaczył bezwiednie gładząc jego kostki. Diego instynktownie rozluźnił pięść czując jak Enzo splata ich palce ze sobą. Popatrzył zdziwiony na ich splecione dłonie.
— Skąd wiedziałeś że tu jestem? — zapytał starając się zignorować trzepoczące w piersi serce.
— Mama do mnie zadzwoniła — odpowiedział. — Pomyślała, że potrzebujesz wsparcia przyjaciela.
— Jesteśmy więc przyjaciółmi? — wypalił Diego za nim zdążył ugryźć się w język. Enzo uśmiechnął się pod nosem robiąc krok do przodu. Diego był od niego niższy więc musiał zatrzeć do góry głowę żeby spojrzeć mu w oczy.
— Jesteśmy? — zapytał go Enzo.
— Diego! — Ledesma słysząc swoje imię gwałtownie odskoczył od kolegi. Kawa wypadła mu z rąk upadając na bruk. Puścił rękę Enzo jakby go parzyła i rozejrzał się nerwowo.
— Już idę! Wyszedłem na zewnątrz zaczerpnąć świeżego powietrza — ruszył ku matce. Gdy odwrócił do tyłu głowę Enzo już nie było.
***
Po wyjściu z Ratusza nogi same go poniosły do domu Adory. Nie był gotów na powrót do domu. Nie był gotowy, żeby zmierzyć się z tym co go czeka więc poszedł w pierwsze miejsce jakie przyszło mu na myśl. Drzwi otworzyła mu Adora, która bez słowa chwyciła go za nadgarstek i wciągnęła do środka. Prowadząc na górę. Gdy weszli do jej sypialni bez słowa zamknęła za sobą drzwi i go przytuliła.
— Tak strasznie mi przykro — powiedziała gładząc go po plecach. Marcus był cały spięty. — Odpuść — poprosiła go — po prostu odpuść. — uniósł powoli ręce obejmując ją. Musiał ugiąć kolana, żeby móc wtulić nos w jej szyję. Zamknął oczy powoli wypuszczając powietrze z płuc. Zamknął oczy i odpuścił pozwalając emocjom dojść do głosu. Łzy, które przełykał od wielu godzin zaczęły spływać po jego policzkach. Trwali tak do momentu, aż Beatriz zaczęła upominać się o uwagę mamy i niedoszłego taty. Marcus mimo sytuacji uśmiechnął się lekko. Było w tym coś dziwnie kojącego i zwyczajnego. O to noworodek upominający się o uwagę. Odsunął się od Adory umożliwiając jej podejścia do łóżeczka. Dziewczynka umilkła z chwilą wzięcia jej w ramiona. Młoda mama ostrożnie ułożyła ją na łóżku, kładąc się obok.
— Śmiało — zachęciła chłopaka. Marcus po chwili wahania położył się obok Bea odwróciła głowę w jego stronę.
— Widziałaś konferencję prasową?
— Nie ma osoby w mieście która by jej nie widziała — odpowiedziała dziewczyna.
— Nie powonieniem był — wymamrotał — To nie fair na tak wiele sposobów — Adora ostrożnie wyciągnęła dłoń i zmusiła go by na nią spojrzał.
— Marcusie Manuelu Delgado nie zawsze musisz być supermenem.
— Kim więc teraz jestem?
— Człowiekiem — odpowiedziała mu z prostotą. — Jesteś po prostu człowiekiem.
Adora zasnęła kilka minut później. W przeciwieństwie do swojej córeczki. Bystre zielone oczka Beatriz były szeroko otwarte. Maleństwo wierciło się z każdą chwilą coraz bardziej. Marcus ostrożnie wziął ją na ręce i zszedł z dziewczynką na dół. Nie spodziewał się że na dole zastanie Pilar pijącą kawę. Kobieta na jego widok również się zdziwiła.
— Chciałem, żeby Adora trochę pospała — wyjaśnił zerkając na dziewczynkę to na jej babcię. Pilar skinęła głową.
— Napijesz się mrożonej herbaty? — zapytała. Bezwiednie pokiwał głową. Kobieta postawiła przed nim szklankę. — Nie mieliśmy okazji porozmawiać — zaczęła gdy odłożył małą do wózka i zaczął nim jeździć po kuchni. — Chciałam ci podziękować.
— Nie musi pani.
— Muszę, to co chciałeś zrobić dla Adory i dla Beatriz.
— Każdy na moim miejscu zrobił by to samo.
— Sam w to nie wierzysz — odpowiedziała na to Pilar i uśmiechnęła się zerkając na wnuczkę. — Nie każdy. Cieszę się, że Adora ma w tobie wsparcie.
— Zawsze — zapewnił ją chłopak również spoglądając na małą. Była wszystkim co mu pozostało po Roque.
Venetia Capaldi z Thomasem umówiła się w pensjonacie. Mężczyzna był zaskoczony jej telefonem, lecz bez wahania zgodził się na rozmowę. Blondynka była mu winna wyjaśnienia, lecz za nim doszło do spotkania przebrała się czterokrotnie. Nie miała pojęcia co powinno się włożyć na spotkanie z ojcem? Postawiła więc na prostotę podejrzewając, że Thomas nie dba w co będzie ubrana. Oprawiła torbę na ramieniu i zatrzymała się przed pensjonatem. Uciekła przed nim na drugi kontynent, a on i tak ją znalazł. Uśmiechnęła się lekko pod nosem na widok mężczyzny na tarasie. Cała szczęście postawiła na prostotę.
— Przyszłaś — powitał ją nie widząc co zrobić z rękoma, kusiło go, żeby ją uściskać, ale nie chciał jej spłoszyć.
— Obiecałam — odpowiedziała mu z lekkim uśmiechem. — Jest tutaj jakieś spokojne miejsce do rozmowy? — zapytała go. Tom pokiwał głową i zaprowadził Tię na dużą drewnianą huśtawkę skrytą wśród drzew. Usiedli po dwóch przeciwnych jej końcach. Podwinęła pod siebie nogi i popatrzyła na profil mężczyzny. — Król lew — wypaliła bez zastanowienia. — wtedy po raz pierwszy usłyszałam twój głos — wyjaśniła. — i od tamtej pory bałam się lwów z czarną grzywą. Nikt mi nie powiedział, że lwy z czarną grzywą istnieją tylko w bajkach, ale bałam się Skazy. — zaśmiała się krótko rozbawiona własnymi wspomnieniami — gdy miała dwanaście lat połączyłam głos z twarzą — urwała — i już nie byłeś taki straszny.
Tom rozsiadł się wygodnie na huśtawce. Usiadł bokiem łokieć opierając o oparcie. Był ciekawa do czego zmierzają wspomnienia Tii. W głowie układał swoją filmografię przed i po występie w Królu Lwie. Nie było tego dużo. Odkąd pamiętał wolał stać za kamerą niż przed kamerą. Lista produkcji w których mogła go widzieć była dość mocno okrojona.
— Uwierz w ducha — wyrzuciła z siebie. — Miałam dwanaście lat gdy obejrzałam Uwierz w ducha.
— Mój ostatni aktorski film — dodał do tego reżyser. Portret rodzinny był jego pierwszą produkcją od dwudziestu pięciu lat gdy grał nie reżyserował. W tamtych latach częściej można było go spotkać w teatrze.
— Wyobraź sobie więc moje rozczarowanie gdy okazało się, masz wyjątkowo ubogą filmografie. — Tom zmarszczył brwi. Cholera, robiła dokładnie taką samą minę gdy ktoś bredził bez sensu. Parsknęła śmiechem. To co planowała wyznać nie miało sensu. — Rok później dowiedziałam się, że będziesz grał na West Endzie w Hamlecie więc stanęłam na uszach żeby uzbierać kasę na bilety — Tia sięgnęła do torby wyciągając opasały album. Przekartkowała go i otworzyła na odpowiedniej stronie. Przysunął się wyraźnie zaintrygowany. Na widok wpiętych biletów z tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku mocnej zabiło mu serce. — Gdy wiedziałam, że uzbieram pieniądze tylko na bilet na pociąg ukradłam Gillowi kartę kredytową i kupiłam bilet. Ósmy rząd miejsce dwunaste. Wiedziałam, że to być może moja jedyna szansa, żeby cię zobaczyć.
— Ukradłaś kartę kredytową?
— Pożyczyłam — poprawiła się szybko — i wiesz mi musiałam odpracować każdego centa, ale było warto. Spłakałam się jak bóbr na tym przedstawieniu. Nikt mnie nie uprzedził, że Hamlet umiera.
— Nikt?
— Miałam trzynaście lat. Nie czytałam Szekspira więc Hamlet mną wstrząsną — wyznała — ale tobą byłam zachwycona. Lemoniady? — Tia poderwała się z huśtawki i podeszła do stolika gdzie stała karafka z napojem i dwie wysokie szklanki. Thomas oparł album o swoje uda i popatrzył na plecy Tii to na tomiszcze w jego posiadaniu. Było grube. Przerzucił kilka kartek do tyłu. Wszystko w nim zawarte dotyczyło jego i jego twórczości.
— Venetia
Kobieta westchnęła nadal odwrócona do niego plecami. To było żenujące na tak wielu poziomach.
— Czy ty — zaczął sam nie wiedząc jakie myśli kotłują mu się w głowie — mną zauroczona? — dokończył.
— To żenujące — wymamrotała i wróciła na swoje miejsce. Podała mu wysoką szklankę. Sama wpatrywała się w swój napój — na wielu poziomach to jest po prostu żenujące.
— To urocze — odezwał się Tom. — dziwne, ale urocze — odwrócił stronę i zamarł wpatrując się w wyblakłą fotografię. Popatrzył na Tię to na zdjęcie. Przedstawiało ono jego samego obejmującego małą dziewczynkę o dużych błyszczących radością oczach. — Nie pamiętam tego — wykrztusił po chwili. — Dlaczego mi nie powiedziałaś?
— Nie chciałam wyjść na wariatkę z obsesją na twoim punkcie. Im starsza byłam twym więcej głębi widziałam w twoich filmach nie tylko pierwszą warstwę. W moich oczach zawsze byłeś wizjonerem łamiącym kolejne bariery. Gdybym podczas pierwszej kolacji powiedziała ci, że pociągiem przemierzyłam pół kraju żeby zobaczyć cię w teatrze, że poszłam na casting do Najszczęśliwszej tylko dlatego że to ty odpowiadałeś za scenariusz uznałbyś mnie za wariatkę albo co gorsza stalkerkę.
— Tia.
— Nie jestem wariatką.
— Nie oczywiście, że nie — zapewnił ją i odłożył na bok album. Ostrożnie nie chcąc jej spłoszyć objął ją ramieniem i przytulił do swojego boku. — Ten album przyjemnie łechta moje stare ego. — zaśmiała się cicho z nosem wtulonym w jego koszulę. Poczuła jak wargi Thomasa muskają czubek jej głowy. — Gdyby nie Najszczęśliwsza nigdy byście się nie urodziły.
— Wiem, Camille mi o tym mówiła. Mówiła także że zaszła w ciążę w jednej garderob na West Endzie.
— To akurat prawda. — Tia skrzywiła się. Thomas parsknął śmiechem. Wszystkie jego dzieci właśnie tak reagowały na takie rewelacje. — Aktorstwo było ci przeznaczone od poczęcia .— parsknęła śmiechem.
— Przepraszam — wymamrotała odsuwając się od niego.
— Nie masz za co mnie przepraszać Venetio.
— Obejrzałam jeszcze raz twój wywiad u Oprah — wyznała — i patrzenie jak ona umiera i to co było potem. Przepraszam, że musiałeś przez to wszystko przejść.
— Tia to nie jest twoja wina. To nigdy nie była twoja wina.
— Czuje jakby była — usiadła po turecku. — Nie chcę tego.
— Czego nie chcesz?
— Być i dla ciebie jednym wielkim rozczarowaniem. Chcę zrobić sobie przerwę, nie chcę rzucać się na pierwszą lepszą produkcję, kuć żelazo póki gorące chcę znowu zaszyć się w teatrze. Nie chcę nagród. Gdybym chciała to bym już je miała.
— Nie jesteś dla mnie rozczarowaniem. Jesteś idealna taka jaka jesteś
— Odrzuciłam szansę na bycie długiej oskarowej liście — wyrzuciła z siebie. — Kilka lat temu miałam szansę, ale powiedziałam „nie”, odrzuciłam role w Grze o Tron. Moja agentka myśli, że to z powodu braku cycków mnie nie wzięli, ale to ja nie chciałam być częścią tego projektu. Zdjęcia próbne to był jakiś koszmar.
— Długa oskarowa lista? — zapytał zaskoczony.
— Moja miłość. Mój przyjaciel. Mój wróg — wyjawiła — Sofia chciała mnie zgłosić na długą oskarową listę, ale odmówiłam. — westchnęła. — Jak na ironię to z tego filmu jestem najbardziej dumna. Nienawidzę go i uwielbiam jednocześnie. Praca sześć dni w tygodniu, chemia trzy dni w tygodniu.
— Pracowałaś i brałaś chemię w tym samym czasie?
— Dlatego włosy wypadały mi garściami. I dlatego ogoliłam głowę na łyso. Wiedziałam, że wypadną więc ubiegłam fakty. Nie jestem bohaterką, potrzebowałam kasy na leczenie.
— Twoi rodzice?
— Nie wiedzieli — wyjawiła co go zdumiało. — Nie powiedziałam im, że mam raka. — urwała. Nie była pewna czy Thomas powinien to wszystko usłyszeć? Całą koszmarną prawdę o jej dzieciństwie. — Nie byli zbyt wylewnymi ludźmi. Dorastałam bardziej z matką niż z ojcem. Gdy się urodziłam Gill nie mógł swobodnie poruszać się po Londynie. Znałam go z rozmów telefonicznych, gdy więc z nim zamieszkałam w Belfaście zamieszkałam z obcym człowiekiem. Preferował „zimny chów”. Przepraszam.
— Nie przepraszaj to nie twoja wina. Byłaś dzieckiem.
— Wiem, ale opowiadanie ci o tym wszystkim jest po prostu okrutne. Poznałam Camille — zmieniła temat i urwała. Palcami przeczesała jasne włosy — Powiedziała „pewnego dnia zagrasz u mojego męża i dostaniesz Oskara.
— Camille tak powiedziała?
— Tak, wydajesz się być zdziwiony?
— Jestem, po rozwodzie i na długo przed nim nasza relacja delikatnie mówiąc się nie układała. W jednym miała rację jedno słowo a dam ci rolę godną Oskara.
— Tom
— Wiem nie skorzystasz. Zacznijmy od czegoś skromniejszego — Tia uniosła brew. — Emmy, Złote Globy może jakaś BAFTA, a Oscar pewnego dnia będzie twoją wisienką na torcie.
— Wystarczy, że dzięki tobie dostałam się do RADA
— Dzięki mnie?
— Na egzaminach kandydat miał wygłosić monolog — wyjaśniła — wybrałam dość specyficzny — zaczęła i zerknęła na Thomasa. Instynktownie wyprostowała plecy. — Drogi narodzie chrześcijański — Tom uniósł brew — komisja chyba sądziła, że jestem jakąś twoją protegowaną.
— Chwila, irlandzkie szkoły raczej nie kładły nacisku na naukę o brytyjskiej monarchii.
— Nie, ale gdy miałam jakieś trzynaście lat wpadł mi scenariusz Najszczęśliwszej — wytłumaczyła. Thomas spoglądał na nią niezrozumiałym wzrokiem. — Dorastanie w Belfaście nie było łatwe. Byłam „mieszańcem” więc startowałam z gorszej pozycji. Krótko po przeprowadzce trafiłam do domu Iana Fitzpatricka który oglądał Okno na podwórze. Gdyby nie Ian pewnie nigdy nie zostałabym aktorką. Skończyłabym medycynę albo inny pewny kierunek studiów.
— Ian Fitzpatrick — Thomas zamyślił się — Lata nie słyszałem tego nazwiska. Został zastrzelony przed Teatrem Dramatycznym w Belfaście.
— Za zbrodnie przeciwko narodowi irlandzkiemu. Oskarżono go o kolaborowanie z wrogiem kiedy tak naprawdę jedynym błędem jaki popełnił było przyjście na moje przedstawienie. — głos jej zadrżał. — Był dla mnie kimś więcej niż mentorem. Był jak ojciec, którego nigdy tak naprawdę nie miałam.
— To nie twoja wina — bezwiednie wziął ją za rękę.
— Wiem, ale z czasem to wcale nie stało się łatwiejsze.
— Medycyna? — zapytał zmieniając temat.
— Całe szczęście wolałam chodzić do kina niż uczyć się anatomii — parsknęła śmiechem. — oblałam wszystkie egzaminy w sesji zimowej a jesienią wylądowałam RADA i to była najlepsza decyzja w moim życiu.
***
„Lady Makbet” przyjęło się z prędkością błyskawicy w lokalnych i krajowych mediach. Swoją popularność zawdzięczali Sylvii, której jeden z dziennikarzy wysłanych na konferencję oblikował tekst sprawnie i szybko na stronie internetowej gazety. Chwytliwe „Lady Makbet” połyskiwało na czerwono w otoczeniu wykrzykników. Grafika nie prezentowała się zbyt estetycznie, ale robiła oszałamiające wrażenie. Fabricio Guerra, który spędzał poranek w towarzystwie przyjaciela zacmokał i postawił przed nim talerz naleśników.
— Nie marudź tylko jedz bo ci się kość źle zrośnie — oznajmił gdy Severin popatrzył na niego z uniesioną brwią. — Mam cię nakarmić czy poprosić o to Lidię? Chwytliwe. Myślisz, że Barosso naprawdę przyklepał „komisję do sprawy katastrofy?”
— Nie — odpowiedział — Fernando Barosso wpuszczający do Ratusza niezależnych ekspertów i przedstawicieli innych miast w celu szukania winnych i postawienie ich przed sądem? — pokręcił przecząco głową i upił łyk kawy. — Victoria działała ma własną rękę.
— To dobrze czy źle? — zapytał go i wbił widelec w naleśnika.
— Nie wiem, Victoria gasi pożar, który wywołał Barosso i próbuje zachować twarz.
— Kiepsko jej to wychodzi skoro memy nazywają ich Pan i Pani Makbet. — postukał w palcem ekran. — Wiesz czego żałuje? — zapytał przyjaciela — Tego, żaden z nas nie widział miny Barosso gdy dowiedział się o komisji. To zapewne był niezapomniany widok.
— Widoku mnie jako członka komisji nie przegapisz — zapewnił go.
— Ciekawe, kogo przyjście Monterrey? — zastanowił się głośno Guerra. — Dominguez raczej sam się nie pofatyguje.
— Nie, ale przyśle Romo.
— Giovanniego? Skąd wiesz?
— Stąd — Conrado przesunął telefonem po blacie. Na ekranie była wyświetlona krótka wiadomość „ Do zobaczenia na obradach komisji”
Victoria potarła palcami zmęczone oczy. Była wyczerpana i zamiast o kolejnym kubku kawy marzyła o poduszce. O śnie mogła jednak zapomnieć.
— Miasto powinno przygotować się na pozwy — usłyszała głos Franceski Diaz — i należy utworzyć fundusz dla ofiar poszkodowanych w katastrofie. Jak miasto stoi z finansami?
— Jesteśmy w czarnej d***e — oznajmiła Victoria — tak stoją nasze finanse. Trzeba będzie poprosić o pieniądze władze stanowe lub krajowe. Nie mamy pieniędzy na zapomogi, nie mamy pieniędzy na honoraria dla ekspertów.
— Skoro w kasie brakuje pieniędzy to może nie należało tworzyć specjalnej komisji do spraw katastrofy? — Barosso odkąd pojawił się w jej gabinecie zdecydowanie bardziej słuchał niż mówił. Victoria wolała żeby krzyczał.
— Pueblo de Luz przyjście Conrado Severina. — poinformowała ich prawniczka.
— Brawo Victorio wpuszczasz lisa do kurnika — pogratulował jej z przekąsem mężczyzna. — Z Monterrey?
— Romo — odpowiedziała mu kobieta. — Nadal czekamy na odpowiedź z Ratusza, ale możemy spodziewać się Guzmana. Będzie po naszej stronie?
— Guzman? — zapytał ją zdumiony Barosso. — Jeśli niebo zacznie wschodzić na zachodzie a zachodzić na wschodzie — podsumował — to Fabian Guzman zacznie z nami współpracować. Victorio kogo chcesz pociągnąć do odpowiedzialności karnej? — zapytał ją Fernando.
— Winnych.
— Na Boga oszczędź mi tych farmazonów! Wymyśliłaś pieprzoną komisję więc przedstaw mi swój pieprzony plan!
— Mój plan jest prosty; winni poniosą karę. Trzeba rozpisać wybory do Rady miejskiej.
— Wybory do rady miejskiej? Naprawdę sądzisz, że odwrócisz uwagę mieszkańców od katastrofy jakimiś wyborami?
— Nie próbuje odwracać niczyjej uwagi sześciu członków rady złożyło rano rezygnację — poinformowała go.
— Szczury uciekają z tonącego statku — skomentował Barosso. Victoria odsunęła się od okna i usiadła na jednym z krzeseł.
— Pójdę po dokumentację — Francesca Diaz wstała i wyszła. Victoria i Fernando po raz pierwszy zostali sami. Burmistrz popatrzył na swoją zastępczynię.
— To jaki masz plan? Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę co narobiłaś?
— Ratuje ci dupsko więc bądź tak miły i podziękuj.
— Co proszę?
— Fernando wiem, że to firma krzak — zaczęła zmęczonym głosem. — Wiem, że Balmacea założył spółkę zapewne w porozumieniu z tobą. Nie wiem jak go do tego przekonałeś. Jemu też zgwałciłeś żonę? — zapytała go. Fernando prychnął. — To nie ma w tym momencie znaczenia jedyne co ma znaczenie to że w dokumentacji firmy nie figuruje twoje nazwisko. Kazałeś mu zbudować most po kosztach?
— Oczywiście że nie. Poleciłem zbudować most jak najszybciej nie korzystać z lichych materiałów.
— Na piśmie? — dopytała.
— Nie, to była umowa dżentelmeńska między mną a jego ojcem. To stary znajomy , a Balmacea potrzebował zastrzyku gotówki. Chcesz, żeby to on odpowiedział za katastrofę?
Victoria wstała
— Ktoś musi — podeszła do ekspresu i podstawiła kubek. Wybrała odpowiedni napój. — Miasto potrzebuje kogoś, kogo będą mogli obwinić. Balmacea założył firmę na początku tego roku — zaczęła — nie zajmował się wcześniej budownictwem. Nie miał o tym zielonego pojęcia więc spartaczył sprawę. — Fernando wstał i podszedł do drzwi.
— Matka byłaby z ciebie dumna.
— A co tatuś nie jest? — zapytała go spoglądając mu w oczy. Była wyczerpana i nawet nie próbowała udawać, że jest inaczej.
— Jedź do domu. To polecenie służbowe.
***
Liceum było wyjątkowo ciche i opustoszałe. Tego poniedziałkowego poranka wielu uczniów zostało dziś w domach. Rodzice zbyt zaaferowani ostatnimi wydarzeniami pozwolili na jeden dzień wagarów. Ruby Valdez nie miała tyle szczęścia. Ciotka jak zwykle odwiozła ją do szkoły i nastolatka nawet nie próbowała z nią rozmawiać na temat odpuszczenia sobie lekcji. Wiedziała co usłyszy od wujostwa; opuściłaś zbyt dużo aby odpuścić chociaż jeszcze jeden dzień. Dziewczyna czuła jednak lekką ulgę gdy przywitała ją cisza na korytarzu. Nie łatwo bowiem być „tą która wróciła”. Jeśli Ruby nie miała zbyt wielu przyjaciół przed ucieczką to teraz nie miała żadnego. Rówieśnicy wpatrywali się w nią z szeroko otwartymi oczami, szeptali za jej plecami obrzydliwe plotki gdy dziewczyna chciała po prostu zniknąć. Chciała wrócić do domu.
Kiedy pojawiła się pod domem Petera. Przemoczona do suchej nitki, przerażona i wewnętrznie obolała nie zadawał zbyt wielu pytań i bez słowa wpuścił ją do środka. Chciał ją objąć przytulić ale gdy odsunęła się od niego gwałtownie skinął w milczeniu głową i dwadzieścia minut później byli już u lekarza. Nie chciała się badać. Chciała zapomnieć, ale wszystko w środku tak strasznie ją bolało. Lekarka potwierdziła najgorsze jej podejrzenia. Ruby wiedziała co się stało. W jej pamięci zapisały się urywaki wspomnień, ale nie chciała dopuścić do siebie myśli, że to stało się naprawdę. Chciała zapomnieć.
W ciągu kolejnych miesięcy zmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni. Zeszczuplała, przycichła i zamieniła wszystkie sukienki i spódniczki na workowate spodnie i podkoszulki. Zasłaniała każdy centymetr swojego ciała. Ponowne włożenie spódniczki od munduru stanowiło dla niej wyzwanie. To za namową ojca zaczęła ćwiczyć i uprawiać szermierkę. Za maską i szpadą czuła się bezpieczna. I była w tym całkiem niezła. Zupełnie inaczej sprawa miała się w szkole.
Ricardo Perez zdecydował się o połączeniu dwóch czwartych klas w jedną gdyż liczba uczniów obecnych na zajęciach go nie satysfakcjonowała. Klasa biologiczno- chemiczna była drugą najmniejszą klasą w szkole z zaledwie dwudziestką uczniów z czego pojawiło się raptem siódemka. Dick cmokał więc nad dziennikiem z niezadowoleniem i doczepił biolchem do klasy o profilu artystycznym łącząc ich zajęcia w tylko sobie zrozumiałym porządku.
— Zaczniemy od — zaczął Perez gdy drzwi otworzyły się gwałtownie. Do środka wszedł Vicenzo Diaz. Włosy miał mokre jakby dopiero kilka chwil temu wyszedł spod prysznica, krawat nie zawiązany miał jedynie przerzucony przez szyję. Zmarszczył brwi na widok Felixa i innych dzieciaków z jego klasy. — Nie pomyliłeś sal. Siadaj z Castellano. W klasie się nie pije.
— To kawa — pociągnął solidny łyk napoju — skoro odstawiłem ekstazy muszę jakoś pobudzić mój mózg do myślenia. A to jedyny legalny narkotyk.
— Bardzo dowcipne — skomentował to Perez patrząc na niego chłodno. — A gdzie reszta? I jak ty wyglądasz?
— Zdefiniuj „reszta” — poprosił — i to mój image „na trzeźwo”
— Na trzeźwo mówisz? — Perez uśmiechnął się przebiegle i wyciągnął z szuflady odpowiednie przyrządy. Wstał i położył je przed Enzo. — Nie muszę tłumaczyć jak należy wykonać test. — Enzo z trudem powstrzymał się od wybuchnięcia śmiechem.
— Z fiutem czy bez fiuta i tak jesteś fiutem — skomentował zachowaniem dyrektora nastolatek. Siedzący obok Felkix dostał gwałtownego ataku kaszlu. Słyszał, że Diaz nie gryzie się w język, ale słyszeć a usłyszeć to to co innego. Chłopak wstał. — Wracam za kilka minut.
— Ktoś powinien chyba z nim pójść —odezwała się siedząca w pierwszej ławce Anna. — Żeby nie oszukiwał.
— Plotki o tobie jednak są prawdziwe.
— A co mówią?
— Że jesteś kompletną kretynką, ale jak chcesz być świadkiem jak siusiam na patyk droga wolna.
— Mowy nie ma. Jeszcze mi coś zrobisz.
Enzo roześmiał się serdecznie ruszając do wyjścia.
— Nie jesteś w moim typie.
— a co wolisz blondynki?
— Nie, szatynów — odpowiedział i wyszedł zostawiając wszystkich w kompletnym osłupieniu. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 9:03:34 01-07-23 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA III, CAPITULO 124 cz. 1
LIDIA/FABIAN/DEBORA/MARCUS/CONRADO/CARLOS/QUEN
Conrado miał naprawdę sporo na głowie po ostatnich wydarzeniach. Kilkudniowe obchody Święta Założyciela okazały się sukcesem ratusza Pueblo de Luz, nawet pomimo wypadku. Śledztwo się toczyło, ale zostało nieco przyćmione przez sobotnią katastrofę. Saverin był wściekły i postanowił za wszelką cenę ukarać winnego. Doskonale wiedział, kto stoi za budową felernego mostu i nie zamierzał tego puścić płazem. Fernando Barosso musiał za to zapłacić. Pułkownik Jimenez nie zasłużył na taki los − to on pierwszy ostrzegał Conrada o planach Barosso i był bardzo zaniepokojony. Umarł jako bohater, ratując wielu ludzi i Saverin nie mógł pozwolić, by jego śmierć poszła na marne. Rzucił się zatem w wir pracy, zupełnie zapominając o złamanej ręce, której prawie nie zauważał.
Fabricio dał mu przestrzeń, sam równie poruszony tą sytuacją, ale też świadomy tego, że musi najpierw zadbać o swoją własną kondycję zarówno fizyczną, jak i psychiczną. Odzyskanie pamięci było wykańczające i po raz pierwszy od dawna musiał skupić się na sobie. Brakowało mu ruchu, postanowił więc wybrać się na kort tenisowy w Valle de Sombras. Tamtejszy ośrodek sportowy był jedną z nielicznych atrakcji, a Guerra potrzebował lekkiego wycisku, by dojść do pełni sprawności. Nie spodziewał się jednak, że zabierając ze sobą Lidię, spoci się nieco bardziej niż by tego sobie życzył.
− Dobra, nie wiem, co w ciebie wstąpiło, ale z takim serwisem możesz co najwyżej pozbawić kogoś genitaliów. Grasz za agresywnie. Co jest grane? – Wysapał w stronę panny Montes, ledwo unikając piłki, która świsnęła mu niebezpiecznie blisko głowy.
− A może mam ochotę kogoś pozbawić pewnej części ciała? – Lidia z wściekłością uderzyła rakietą o ziemię.
Fabricio zarządził przerwę, widząc, że nie tylko jego przyjaciel przeżywa ostatnie wydarzenia. Lidii również musiało być ciężko. Usiedli w cieniu, a on podał jej bidon z wodą.
− Kiedy się tak złościsz, wychodzi z ciebie romski temperament – zauważył trochę rozbawiony tym faktem. Lidia bardzo chciała się wpasować w społeczność Pueblo de Luz, ale czasami nie miało się kontroli nad swoim pochodzeniem. – To nic złego, walczysz o to, czego chcesz. To dobrze – dodał w obawie, że nastolatka może mylnie zinterpretować jego słowa.
− Nienawidzę ich – powiedziała, wycierając brodę, po której popłynęła woda. Ze złością szarpnęła bidon.
− Cyganów? – zapytał Fabricio, czując, że pogubił się w sytuacji. Baron stał zapewne za zamachem na Conrada, więc to by wiele wyjaśniało, ale coś mu podpowiadało, że Lidia wcale nie ma na myśli patriarchy i jego ludzi.
− Chłopaków! – Krzyknęła wreszcie, dając upust emocjom.
Fabricio miał ochotę się roześmiać, ale dzielnie przełknął uśmiech i pozwolił jej się uzewnętrznić. Miał już trochę doświadczenia z udzielaniem rad dzieciakom, bo był w końcu opiekunem na szkolnej wycieczce w stolicy i choć nadal go to peszyło, był w tym całkiem niezły. Lidia opowiedziała mu o weselu Basty’ego i Leticii oraz o tym, co powiedział jej Felix, a to pozwoliło Fabriciowi lepiej zrozumieć sytuację.
− Jest mi strasznie głupio – wyznała w końcu Lidia, odwracając zawstydzony wzrok. – Ludzie ucierpieli, don Gilberto nie żyje, a ja wkurzam się, bo ktoś śmiał zrobić ze mnie idiotkę. Jestem złym człowiekiem, prawda?
− Nie. Jesteś po prostu nastolatką. – Fabricio pomyślał, że odrobina normalności jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
− Mam ochotę przywalić Felixowi za to, że przez ten cały czas się ze mnie nabijał. – Montes zacisnęła palce na butelce, aż pobielały jej kostki.
− Nie chcę być posłańcem takich wiadomości, ale… wygląda na to, że ten chłopiec cię lubi. – Kąciki ust Guerry drgnęły lekko, kiedy wypowiadał te słowa.
− Lubi mnie? Nic z tych rzeczy!
− Pewnie dlatego bał się powiedzieć ci prawdę. Niby po co miałby cię okłamywać w takiej sprawie?
− No właśnie! Po co? Bo wiedział, że inaczej w ogóle bym z nim nie gadała. I wcale mnie nie lubi. Felix jest po prostu… dziwny. – Lidia skrzywiła się, wspominając Castellano, którego jeszcze do wczoraj nazwałaby swoim kumplem, a teraz czuła się po prostu oszukana. – Najgorsze jest to, że nawet nie mogę go zwymyślać przed przyjaciółmi. Moja najlepsza koleżanka jest też najlepszą przyjaciółką tego idioty.
− Posłuchaj. – Fabricio musiał zmusić się do powagi. – Wiem, jak to jest, kiedy ktoś, kogo uważasz za bliską osobę, kłamie w takiej sprawie…
− Ciebie też przyjaciel oszukał i udawał geja? – Lidia prychnęła, szczerze wątpiąc, by coś takiego spotkało kiedyś przyjaciela Conrada.
− Nie. − Guerra zmarszczył brwi. – Ale ktoś mi bliski udawał przez całe życie, że jest hetero. Wiem, że to nie to samo, ale Felix przynajmniej miał odwagę, by powiedzieć ci to osobiście. Niełatwo jest być szczerym z kimś, kogo się kocha.
− A co ty zaraz o miłości? Pogięło cię? – Lidia się oburzyła i wstała z miejsca. – Nic z tych rzeczy, nic między nami nie ma!
− Dobrze, już dobrze, wysnułem tylko obserwację, opierając się na twoich opowieściach. – Mężczyzna podniósł ręce, jakby się poddawał. Lidia potrafiła pokazać pazurki, a ostatnie czego chciał, to narażać się na gniew wkurzonej nastolatki, która do niedawna na życie zarabiała handlując dla Joaquina Villanuevy. – Ale dlaczego cię to tak złości? Wygląda na to, że ty też coś do niego czujesz.
− Co? Chyba oszalałeś!
− Więc dlaczego tak zareagowałaś?
− Bo tu chodzi o zasady! Masz pojęcie, jaką ze mnie zrobił kretynkę? Stawałam w jego obronie i w ogóle. Trzeba było się trzymać od tego z daleka. – Lidia pokiwała głową, jakby sama siebie o tym przekonywała.
− Coś za bardzo się wzbraniasz, ale kim ja jestem, żeby rozumieć serce nastolatki? Całe szczęście będę miał synów, a Alice bardziej interesują sukienki niż chłopcy. A przynajmniej taką mam nadzieję. – Ostatnie słowa Fabricio wypowiedział bardziej do siebie niż do Lidii, drapiąc się po głowie, jakby sam się nad tym zastanawiał.
− Wcale się nie wzbraniam, tylko mówię, że to niedorzeczny pomysł! Zresztą… − Lidia zawahała się, jakby chciała coś powiedzieć, ale chwilę później spaliła buraka i zamilkła. – Nieważne.
− Dokończ.
− Nie, bo będziesz się nabijać.
− Czy ja kiedykolwiek się z ciebie nabijałem?
− Przed chwilą.
− No dobra, dobra, o co chodzi? Możesz mi powiedzieć wszystko. Obiecuję, że nie wypaplam Conradowi, jeśli o to ci chodzi. Ale ostrzegam, to nie na miejscu, żebym udzielał rad z pogranicza sfery intymnej. – Guerra wzdrygnął się na samą myśl, a Lidia się skrzywiła.
− Fabricio, mógłbyś być poważny? Po prostu… − Westchnęła ciężko, po czym opadła z powrotem na siedzisko. – Lubię kogoś innego.
− Acha. I dlaczego to problem? – Fabricio spojrzał na nią skonsternowany. Wiedział, że hormony mogą płatać różne figle w tym wieku i pewnie o wiele łatwiej byłoby mu postawić się na miejscu Lidii, gdyby była chłopcem. Nic nie wiedział o nastoletnich dziewczętach poza tym, że potrafią nieźle łamać serca w liceum.
− Bo… bo… bo nie chcę mieć chłopaka i tyle. – Montes wzruszyła ramionami, żałując, że w ogóle poruszyła ten temat.
− Można kogoś lubić, to nie zbrodnia. – Guerra nie wytrzymał i się roześmiał. – Nie trzeba z tą osobą od razu chodzić. Oczywiście nie zachęcam do otwartych związków! – dodał szybko, żeby mieli jasność. − Poza tym Conrado prędzej przykuje cię do kaloryfera w domu, niż pozwoli ci chodzić na randki.
− Jakie randki? Kto tu mówi o randkach? – Lidia chciała dać mu kuksańca, ale skończyło się na tym, że uderzyła go rakietą. – Skończmy ten temat. Piśnij choć słówko komukolwiek, a przysięgam, włosy ci już nigdy nie odrosną.
− Ej, to był cios poniżej pasa. Ale zgoda. – Fabricio dał jej słowo harcerza, nadal będąc jednak lekko rozbawiony.
Wrócili do gry w tenisa i skupili się na odreagowaniu wszystkich negatywnych emocji poprzez sport. Nastolatki były dziwne.
***
Fabian Guzman nie znał słowa urlop – nie pamiętał, by od 1998 roku miał choć jeden dzień całkowicie wolny od pracy. Tak też było i tym razem. Jego dzieci były dotknięte przez katastrofę mostu, ale jego odpowiedzialnością było wyjaśnienie tej sytuacji − nie mógł więc sobie pozwolić na przerwę. Szczytem jego rodzicielskiej troski okazała się praca zdalna. Silvia cały czas od wesela spędzała w redakcji, gdzie wrzało jak w ulu, a dzieci nie mogły przecież zostać same, Nela miała w końcu złamaną nogę. Kuchnia i jadalnia w domu Guzmanów przypominały zatem archiwum – wszędzie walały się teczki i segregatory z dokumentami. Fabian od czasu przeprowadzki w sierpniu nie miał okazji przygotować sobie w domu gabinetu. Głównie dlatego, że uważał to za zbyteczne, skoro miał swoje biuro w mieście. W domu bywał zdecydowanie rzadziej niż w pracy, ale teraz zrobił wyjątek.
Victor Estrada dopiero co objął urząd gubernatora i kompletnie nie miał pojęcia, jak poradzić sobie z nawałem skarg i zapytań, które spływały do jego biura. Do tego powołanie komisji do spraw katastrof wymagało niemałego zaangażowania. Fabian wziął więc na siebie odpowiedzialność, ślęcząc nad papierami i zdając gubernatorowi raporty, kontaktując się z Ministerstwem Infrastruktury, a w wolnej chwili przeglądając informacje na temat konstrukcji mostów i przygotowując się na obrady komisji, w której skład miał wejść. Był nauczycielem i politykiem, a nie budowlańcem, tak więc musiał się dokształcić, by lepiej zgłębić temat. Leopoldo pewnie byłby dumny z syna − zawsze wolał, by ten poszedł w jego ślady i zdobył zawód odpowiedni dla tej okolicy. Mimowolnie uśmiechnął się sam do siebie, zdając sobie z tego sprawę.
Był późny poniedziałkowy wieczór, a nazajutrz miał odbyć się pogrzeb Gilberta Jimeneza. Jako zasłużony w amerykańskim wojsku pułkownik, mężczyzna miał zostać pożegnany z honorami. Jego przyjaciele i koledzy z armii przylatywali, by oddać mu hołd i zapowiadała się naprawdę poważna ceremonia, ale Fabian nie mógł sobie pozwolić, by pomyśleć o Gilbercie i jego śmierci. Wiedział, że jeśli zacznie o tym myśleć, będzie miał tylko ochotę od razu pojechać do Normy, a to nie wchodziło w grę. Nie był bez sumienia. Z rozmyślań wyrwało go stanowcze pukanie do drzwi. Pora była późna i zdecydowanie nie sprzyjała odwiedzinom, dlatego Guzman nieco się zdziwił, kiedy otwierał. Ku jego zdumieniu na progu zastał swojego dawnego kolegę ze szkolnej ławki. Doktor Osvaldo Fernandez w jednej dłoni trzymał neseser, a w drugiej tackę z dwoma kubkami kawy na wynos – ostatnimi sprzedanymi tego wieczora w kawiarni „U Camila”.
− Whisky byłaby bardziej na miejscu, ale wiem, że pracujesz. Ja zresztą też – wyjaśnił, a Fabian przesunął się w wejściu, by go przepuścić. – Pewnie boli jak cholera. Chcesz, żebym na to spojrzał? – Fernandez zagadnął, krzywiąc się na widok zaczerwienionej, lekko spuchniętej szczęki sekretarza gubernatora.
− Dzięki, nie trzeba. – Guzman zbył go, nie chcąc wdawać się w zbędne dyskusje. Osvaldo gotów był znów wyciągnąć na wierzch temat operacji swojego syna i tego, że Jordan powinien zostać ukarany po swoim wyskoku. Walił mocno, trzeba było mu to oddać, ale Fabian nie należał do ludzi, którzy zamierzali chwalić swoje dzieci za rękoczyny. Szczególnie te wymierzone rodzicom. – Czego chcesz, Aldo? Jak widzisz, jestem bardzo zajęty. Mam urwanie głowy.
− Twoja sekretarka powiedziała mi, że pracujesz w domu, wybacz wtargnięcie, ale to sprawa niecierpiąca zwłoki. – Ordynator był niezwykle poważny. Widząc, że Fabian marszczy czoło i nie ma ochoty na załatwianie prywatnych spraw, uznał, że musi mu dobitnie o czymś przypomnieć. – Jesteś mi to winny, Fabian. Nie zapominaj.
Fernandez miał chyba zamiar powiedzieć coś jeszcze, ale gospodarz uciszył go, podnosząc prawą dłoń i nasłuchując odgłosów z hallu.
− Można wiedzieć, dokąd się wybierasz o tej godzinie? – zapytał, podnosząc głos i kierując swoje słowa do syna, który właśnie schodził po schodach i jedną rękę miał już na klamce drzwi wyjściowych.
− Och, przepraszam, nie wiedziałem, że mam szlaban? – Jordi stanął w progu kuchni i oparł się o framugę.
− Nie masz, ale to nie czas na nocne eskapady. Nela śpi?
− Zasnęła pół godziny temu, zaniosłem ją do pokoju. Dzięki za troskę. – Nastolatek wysilił się na ironię, po czym jego wzrok padł na ordynatora. – O, Aldo, co to za sprawa niecierpiąca zwłoki? Rekonstrukcja szczęki?
Kąciki ust Osvalda uniosły się lekko, choć wcale tego nie planował. Nie ulegało wątpliwości, że Jordan i Fabian nie dogadywali się ze sobą, a katastrofa mostu tylko bardziej ich poróżniła. Młody Guzman miał natomiast świetny słuch i lepiej było przy nim nie omawiać ryzykownych tematów.
− Właściwie to mam też interes do ciebie – zagadnął, rzucając szybkie spojrzenie Fabianowi, jakby oceniał, czy może to zaproponować. – W szpitalu jest sporo pracy, ale też sporo do nauki. Zwykle nie zatrudniam tak młodych stażystów, ale pomyślałem, że przydałbyś się nam na oddziale. Jeśli oczywiście masz ochotę.
− Jest jakiś haczyk? – Jordan założył ręce na piersi, przypatrując się ordynatorowi ze zmrużonymi oczami. – Dwa tygodnie temu chciałeś mnie pozwać, bo złamałem nos Ignaciowi, a teraz zależy ci na mojej edukacji? Dzięki, ale spasuję.
− Jordan, to świetna okazja do nauki, taki staż będzie wyglądał imponująco w podaniach na studia. – Fabian powiedział to takim tonem, jakby przesądzał o decyzji syna, ale Jordi miał to gdzieś.
− Więc sam się zatrudnij. I lepiej przyłóż na to lód, nie wygląda to dobrze. – Nastolatek syknął, udając troskę, a w rzeczywistości żałując że nie przyłożył ojcu mocniej. – Wychodzę, nie czekaj na mnie.
Chwilę później usłyszeli tylko delikatny trzask drzwi wyjściowych, bo chłopak nie chciał obudzić śpiącej na górze siostry. Fabian miał minę pozbawioną wyrazu, kiedy sięgał po kubek z mocną czarną kawą przyniesioną przez gościa.
− Ma charakterek – skwitował ordynator, a widząc, że jego znajomy nie ma ochoty do żartów, wyciągnął ze swojej teczki jakieś dokumenty i pokazał je Fabianowi. – Znajdziesz dla mnie pół godziny?
Guzman przyjął od niego papiery i nakazał usiąść. Jak powiedział Osvaldo, w końcu był mu coś winny.
***
Wsiadła w samolot, jak tylko otrzymała telefon od bratanicy. Nie często się zdarzało, że Marianela, ta cichutka i zamknięta w sobie osóbka, zwracała się do ciotki z prośbą o pomoc. Widocznie sprawa była poważna i Debora nie wahała się ani chwili. Od razu spakowała najpotrzebniejsze rzeczy, odwołała zobowiązania w pracy i wsiadła w najwcześniejszy samolot. Na szczęście jako kuratorka sztuki sama była sobie szefową i nie musiała się martwić o reakcję swoich zwierzchników. Siedemnastogodzinny lot z przesiadką z Mediolanu do Monterrey był wykańczający, ale była już do tego przyzwyczajona – w jej pracy podróże były na porządku dziennym. Dzięki temu mogła oderwać myśli od własnych problemów, bardziej skupiając się na niewygodnym fotelu albo aferze z zagubionym bagażem. Musiała jednak przyznać przed samą sobą, że trochę się stresowała. Dawno nie była w rodzinnym miasteczku, odwiedzała je tylko z konieczności raz na jakiś czas. Nigdy nie nadawała się do życia na prowincji. Dużo lepiej odnajdywała się w wielkich miastach, w stolicach kultury, które tętniły życiem i gdzie każdy był zbyt zajęty własnymi interesami, by wtrącać się w sprawy innych. Tam wszyscy gnali przed siebie, jakby chcieli zapomnieć o własnym bólu i cierpieniach, a to jej pasowało, bo sama próbowała to zrobić od sześciu lat.
Wiadomość o śmierci pułkownika Jimeneza była dla niej ogromnym szokiem. Gilberto był przemiłym człowiekiem, który zawsze wszystkim pomagał i nigdy nie oczekiwał niczego w zamian. Debora Guzman uwielbiała słuchać jego historii o podróżach i różnych kulturach. Przykro było słyszeć, że ten niespełna pięćdziesięciopięcioletni mężczyzna już nigdy jej nie rozśmieszy. Chciała towarzyszyć mu w ostatniej podróży, choć nie znosiła pogrzebów. Ale kto je lubi? Z lotniska przyjechała taksówką, nie chcąc robić nikomu kłopotu. Wszyscy i tak byli zajęci żałobą i odreagowaniem tego, co się wydarzyło czterdzieści osiem godzin temu. Nela zadzwoniła do niej z płaczem w niedzielę, a ona w poniedziałkowy wieczór była na starych śmieciach. Różnica czasu była dobijająca, ale bardziej martwiła się o swojego bratanka i jego siostrę bliźniaczkę, by przejmować się takimi głupotami. Pierwszym przystankiem na jej trasie po przyjeździe w rodzinne strony był miejski cmentarz Pueblo de Luz i Valle de Sombras. Pogoda nadał była pod psem – od sobotniego wieczora lało tu jak z cebra, a teraz nad miastem krążyły ciemne chmury. Kółka wielkiej walizki zatapiały się w mokrej ziemi, kiedy ciągnęła ją w stronę dobrze jej znanych grobów. Mżawka, która nie ustępowała, była irytująca, a Debora nie cierpiała tego rodzaju zjawisk pogodowych.
− Niech albo pada albo nie, nic pomiędzy – mruknęła sama do siebie, zatrzymując się przy najnowszych nagrobkach.
Grób Franklina Guzmana był elegancki i zadbany. To chyba jeden z najnowszych w tej okolicy, przez co robiło się tylko ciężej na sercu. W wazonie w kształcie piłki nożnej spoczywały świeże kwiaty. Deborze wydało się to dziwne, bo Silvia nigdy nie była zwolenniczką żywych kwiatów na cmentarzu. Nie spodziewała się też, by Fabian odwiedzał to miejsce – unikał świętej ziemi jak ognia i wcale go za to nie winiła, bo sama miała co do tego podobne podejście. Żaden rodzic nie chciałby oglądać dziecka w tym miejscu, a co najważniejsze – nie powinien. Nie taka jest kolej rzeczy. To rodzic powinien odejść przed swoimi dziećmi.
Grób niedaleko Franklina rozpoznała z daleka. Był jednym z najmniejszych i budził największy żal. Wieczna lampka w kształcie aniołka świeciła się w ciemności, rozświetlając napis „Gracie Molina Guzman ur. 16.12.2004, zm. 3.09.2009r. Bóg tak chciał.” Nagrobek opatrzony był fotografią złotowłosej dziewczynki, która uśmiechała się niewinnie, nieświadoma, że zginie tuż przed swoimi piątymi urodzinami. Debora poczuła skurcz w żołądku, kiedy tak patrzyła w twarz swojej przedwcześnie zmarłej córeczki. Poczuła, że powinna coś ze sobą przynieść, jakąś świeczkę czy choćby kwiatka, ale w ogóle o tym nie pomyślała. Ucieszyła się zatem, że w wazoniku stoją świeże niezapominajki.
− Czy ta wielka walizka oznacza, że zostajesz na dłużej? – Usłyszała za plecami znajomy męski głos i choć wiedziała, że mężczyzna jest całkowicie niegroźny, mimowolnie się wzdrygnęła.
− A co, stęskniłeś się? – zapytała żartobliwie, odwracając się w stronę swojego byłego męża.
Przywitała się z Ivanem krótkim uściskiem. Żyli w dobrych relacjach od czasu rozwodu. Rzadko rozmawiali, ale też nie byli jednym z tych dołujących małżeństw, które nie mogą na siebie patrzeć po rozwodzie. Szeryf Molina wyglądał całkiem dobrze i zdrowo − nic się nie zmienił od kiedy widziała go po raz ostatni, choć kilka zmarszczek przybyło mu tu i tam.
− Dziękuję, że przynosisz jej niezapominajki. To były jej ulubione – westchnęła cicho, wskazując na kwiatki w wazonie.
− To nie ja. – Ivan stanął obok byłej żony, omiatając wzrokiem grób. – Jordan wciąż tu przychodzi.
Debora tylko pokiwała głową. Jej bratanek nosił w sobie mrok i niewiele osób zdawało sobie z tego sprawę. A teraz mógł dopisać kolejną osobę do listy, która zginęła w jego obecności. Nawet najbardziej rozsądna osoba postradałaby zmysły po tylu przeżyciach. Między innymi dlatego Debora rzuciła wszystko i przyleciała do Pueblo de Luz. Jordi nie przyznałby się do tego, ale jej potrzebował. Nie mógł przecież pogadać na te tematy z rodzicami.
− Jak oni się trzymają? Nela brzmiała na roztrzęsioną, kiedy z nią rozmawiałam przez telefon. To zrozumiałe, przeżyła traumę, ale wydaje się bardziej bać o Jordana. To prawda, że był z Gilbertem, kiedy…? − Urwała, bo ostatnie słowa nie chciały jej przejść przez gardło.
− Tak. A potem trzy godziny czuwał przy jego zwłokach, zanim pojawili się ratownicy medyczni.
− Cholera – wyrwało się Deborze, zanim zdążyła się powstrzymać. – Jak to znosi?
− Znasz go. Niewiele mówi, nie licząc sarkazmu i głupich docinków. – Ivan machnął ręką. – Jak na razie to oberwało się Fabianowi i ratownikowi medycznemu, który ma zwichnięty nadgarstek po starciu z twoim kochanym bratankiem. Że o psychoterapeucie nie wspomnę…
− Wysłali Jordi’ego na terapię? Czy oni nie znają własnego syna? – Kobieta wyglądała na oburzoną samym tym pomysłem.
− Fabian zmusił go do jednej sesji. Domyślasz się, jak to się skończyło − terapeuta sam potrzebuje psychiatry po jednym spotkaniu z Jordanem. – Molina uśmiechnął się krzywo, bo sam pamiętał, jak po śmierci córki kazano mu udać się do terapeuty. Efekt był dokładnie taki sam jak w przypadku młodego Guzmana.
− Wyobrażam sobie. – Debora pokiwała głową, jakby doskonale wiedziała, jak mogła przebiegać sesja z psychologiem. Jordan bywał już u wielu terapeutów w dzieciństwie, ale to nie był sposób, by do niego dotrzeć. Nie potrzebował obcych ludzi, którzy będą mu mówić, co jest z nim nie tak. On dobrze wiedział co.
− Masz gdzie się zatrzymać? – Ivan wyrwał ją z rozmyślań. − Na El Tesoro otworzono pensjonat, będzie ci tam wygodnie.
− Zatrzymam się u Fabiana, wolę mieć dzieciaki na oku. Mam tylko nadzieję, że nie będę musiała zbyt często znosić mojej bratowej z piekła rodem. – Debora skrzywiła się na wspomnienie Silvii Olmedo.
− Ptaszki ćwierkają, że Silvia cały czas spędza ostatnio w redakcji Luz del Norte. Prawie nie ma jej w domu.
− Ptaszki? – Kobieta uniosła jedną brew podejrzliwie.
− Mam swoich ludzi. – Ivan udał ważniaka, a jego usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu.
− Gabriella Castellano jak zwykle na posterunku. – Debora pokręciła głową, wspominając córkę Basty’ego. Ta dziewczynka i jej brat byli niemożliwi jeśli chodziło o wyciąganie różnych informacji. Wdali się całkowicie w ojca i wujka Ivana.
− Podwieźć cię? Nie obraź się, ale z tą walizką wyglądasz jak akwizytor wciskający ludziom gówniane produkty.
− Nie, posiedzę tu jeszcze chwilę. Nie przejmuj się mną. Obowiązki wzywają? − Molina pokiwał głową i pożegnał się z nią. Już miał odchodzić, kiedy Debbie nie wytrzymała. – Minęło sześć lat, Ivan. Odpuść.
− Co masz na myśli? – Cofnął się, nie rozumiejąc, o co jej chodzi. Zirytowała go jednak tym stwierdzeniem.
− Nie wrócisz jej życia, nie ważne, jak bardzo się starasz. Ona odeszła. – Debbie uśmiechnęła się smutno w stronę swojego ex. Jej słowa były dobitne i krzywdzące, choć prawdziwe. – Marnujesz czas, ścigając tych, którzy jej to zrobili. Zacznij żyć, póki jeszcze masz okazję.
− Cieszę się, że ci się ułożyło, Deb, naprawdę – odpowiedział, czując jednak, że powoli traci cierpliwość. – Jeżeli jesteś szczęśliwa, to gratuluję ci z całego serca. Ale nie mów mi, jak mam żyć i jak mam opłakiwać własną córkę. To nie jest twoja rola.
Debora pokiwała tylko głową, przyjmując to do wiadomości. Z ciężkim sercem patrzyła jak szeryf oddala się szybkim krokiem do swojego samochodu zaparkowanego pod cmentarzem. Nie mogła mu mówić, jak ma żyć, ale chciała dla niego wszystkiego co najlepsze. Tymczasem on spędził ostatnie lata, zagłębiając się w teoriach spiskowych i poszukując morderców Gracie, nie dbając o to, czy sam zginie, próbując ją pomścić. Stała jeszcze jakiś czas w ciszy, przypatrując się fotografii swojej córki, po czym uznała, że na nią już czas. Cmentarze były dołujące. Ruszyła więc przed siebie, pozwalając nogom ją prowadzić. Drogę znała na pamięć i było to przedziwne uczucie.
Na ulicy panowała nienaturalna cisza. W kilku domach paliły się nikłe światełka, domyśliła się, że to świeczki – ludzie oddawali się modlitwie albo po prostu nie chcieli hałasować z uwagi na okoliczności. Ogród w domu Castellanów jak zwykle był bujny i przywodził na myśl labirynt. Debora uśmiechnęła się na ten widok – przynajmniej to się nie zmieniło. Zdusiła w sobie ochotę, by udać się do Basty’ego i złożyć mu gratulacje z powodu ślubu. Domyśliła się, że zastępca szeryfa, jak na dobrego glinę przystało, pewnie miesiąc miodowy spędza w papierach na komisariacie. Nie chciała zawracać głowy jego dzieciom i świeżo upieczonej żonie. Westchnęła zatem i otworzyła sobie furtkę do dawnego rodzinnego domu.
Wychowała się tutaj, ale potem wszyscy wybyli z gniazda i rodzice przepisali dom Fabianowi. Nie miała im tego za złe. Gdy pytali ją, czy chciałaby tu zamieszkać, odpowiedziała prosto z mostu, że nie ma takiej opcji. Miała zamiar na stale wyprowadzić się do stolicy, ale życie lubiło niespodzianki. Po studiach musiała tu wrócić na jakiś czas, a potem po ślubie z Ivanem nie było możliwości stąd uciec, bo objął urząd publiczny. Debora pokręciła głową, jakby sama próbowała wybić sobie z głowy te myśli. Przeszła przez idealną dróżkę prowadzącą do domu Guzmanów, mijając po drodze równiutko przystrzyżony trawnik i idealne rabatki Silvii. Mogłaby otworzyć sobie drzwi i wejść jak do siebie, ale uznała, że nie byłoby to mądre posuniecie. Zadzwoniła więc kulturalnie dzwonkiem, mając nadzieję, że to jej brat otworzy drzwi, a nie jego żona.
− Debbie? Co ty tutaj robisz? – Sekretarz gubernatora wyglądał na całkowicie zbitego z tropu, widząc swoją młodszą siostrę na progu jego domu. – Myślałem, że jesteś we Włoszech.
− Ciebie też miło widzieć, braciszku. Pomożesz? Ta walizka mnie wykończy. – Kobieta wskazała na ciężką torbę podróżną, gramoląc się do środka i rozglądając po wnętrzu. – Wow, Nela mówiła, że odnowiliście dom, ale wszystko wygląda dokładnie tak samo.
Nie czekając na zaproszenie od Fabiana, przeszła przez korytarz prosto do kuchni, gdzie ku jej zdumieniu przy stole siedział Osvaldo Fernandez. Na jej widok, zaczął porządkować papiery i układać je na równe stosiki.
− Debora, co za niespodzianka. – Aldo ucałował znajomą w oba policzki na powitanie, a ona zmarszczyła brwi.
− Co wy kombinujecie o tej godzinie? – Popukała się w zegarek, by pokazać im, że to nie czas i miejsce na pracę. Zegar wskazywał już godzinę dziesiątą wieczorem.
− Miałem pewną sprawę do twojego brata – wyjaśnił ordynator, zabierając swoje dokumenty. – Będę już uciekał, pewnie macie sporo do przegadania. – Aldo uśmiechnął się smutno w stronę kobiety, po czym kiwnął głową gospodarzowi. – Widzimy się na pogrzebie.
Fabian odprowadził go do drzwi, a kiedy wrócił do kuchni, jego młodsza siostra opierała się o kuchenny blat i popijała kawę.
− Czy to dobry pomysł? Nie będziesz mogła zasnąć – zwrócił jej uwagę Guzman, podwijając rękawy koszuli i sprzątając ze stołu.
− Przyganiał kocioł garnkowi. – Wywróciła oczami, wskazując na jego papierowy kubek z kawiarni Camila. – Poza tym nigdy nie mogę zasnąć, kiedy mam jet lag. Ani kiedy umiera ktoś bliski. – Kobieta machnęła ręką, po czym zapytała o coś, co bardzo ją nurtowało. − Po co Osvaldo cię odwiedził o tej godzinie? Może się mylę, ale miałam wrażenie, że nie jesteście przyjaciółmi, którzy zwierzają się sobie do poduszki.
− Miał pilną sprawę. Nie musisz się tym przejmować.
− Nie przejmuję się, ale uważam, że to dziwne. Nela opowiadała mi o wybryku Jordana w urodziny bliźniaków. Jeśli sprał tego gogusia Ignacia tak, że potrzebna była operacja, to dziwię się, że Aldo nie kazał go aresztować.
− Tylko by spróbował. – Fabian nie garnął się do udzielenia szczegółowych odpowiedzi, więc musiała zadowolić się tym, co wiedziała od Neli. – Co jest z tą wielką walizką, zostajesz na dłużej?
− Już chcesz się mnie pozbyć? – Debora odstawiła kubek z kawą i poklepała swój bagaż z czułością. – Przywożę dary z Europy. Nie bój się, mam nawet coś dla Silvii. I uprzedzając twoje pytanie – nie, to nie jest kaganiec, choć z tego co wiem od Marianeli, twojej żonie nie zaszkodziłoby nabrać czasem wody w usta. – Debora uśmiechnęła się na samą myśl, a potem dokonała bliższych oględzin brata. − Musiało boleć. Wyglądasz jak chomik.
Fabian westchnął tylko, zatrzaskując drzwi zmywarki i spoglądając na siostrę z dezaprobatą. Przypatrywała się jego szczęce ze skrzywioną miną. Jej brat nie był osobą, która wdawała się w bójki, więc tylko Jordi mógł mu tak przywalić. Lewą część twarzy miał spuchniętą i zaczerwienioną. Debora miała ochotę zrobić mu kazanie, ale zamiast tego podeszła i przytuliła go.
− Był dobrym człowiekiem. Nie zasłużył na to, co go spotkało – powiedziała, a ona poklepał ją lekko po plecach.
− Był najlepszy – zgodził się z nią, bo chociaż Gilberto był mężem jego pierwszej miłości, był też jednym z najlepszych ludzi, jakich znał.
− Jak to się mogło stać? – Kobieta złapała się za głowę, próbując to sobie jakoś poukładać, ale im dłużej nad tym myślała, tym bardziej szalone jej się to wydawało.
− Zbadamy to. Nie przejmuj się. Ten kto za to odpowiada, poniesie konsekwencje. Już moja w tym głowa.
***
Miał ochotę zerwać ortezę unieruchamiającą ramię i popędzić od razu do Fernanda, by go zwymyślać, ale sam dobrze wiedział, że nie jest to dobre posunięcie, nawet bez upomnień Fabricia. Jedno było pewne – Barosso musiał zapłacić za to, co zrobił. Conrado bardzo chciałby, żeby Victoria stanęła po jego stronie w tej sprawie, ale wiedział, że to niemożliwe. Zaczynał czuć, że żona Magika za bardzo zaangażowała się w swoją rolę i jeśli miał być szczery przed samym sobą, sam już nie wiedział, czy Victoria rzeczywiście robi to wszystko, by uderzyć w biologicznego ojca w najmniej spodziewanym momencie, czy może naprawdę wzięła sobie do serca pracę w ratuszu Valle de Sombras i tuszowanie występków starego weszło jej w krew. Było to niebywale frustrujące. Saverin nie był człowiekiem, który lubił występować przeciwko przyjaciołom, ale w tym przypadku był na to gotów. Poprosił więc, by Fabricio miał oko na Lidię, która od czasu wesela chodziła rozkojarzona, a sam wrócił do pracy, nie przejmując się złamaną ręką, która w tej chwili była jego najmniejszym zmartwieniem.
− Don Conrado, nie jest pan na zwolnieniu?
Pracownica ratusza Pueblo de Luz wyglądała, jakby zobaczyła ducha, kiedy Chilijczyk wmaszerował do gmachu niczym w filmie akcji. Nie było czasu na wyjaśnienia, nie było sensu się tłumaczyć. Trzeba było działać tu i teraz. Zemsta na Fernandzie była ważna, ale życie i zdrowie mieszkańców obu miasteczek również.
− W życiu nie wziąłem chorobowego – odpowiedział tylko z uśmiechem, co było zgodne z prawdą.
Przeważnie nie chorował, badał się regularnie, dbał o siebie i uważał, że tylko ciężką pracą można do czegoś w życiu dojść. Wiedział też, że tylko on był w stanie stanąć przeciwko Victorii, która może wyszła z inicjatywą powołania komisji do spraw katastrof, ale jej intencje były zupełnie inne i chodziło o ochronę ratusza Doliny. On zamierzał wymierzyć sprawiedliwość.
− Chcesz czynić honory? – Jimena Bustamante przepuściła go w drzwiach na salę plenarną, a on podziękował jej wzrokiem. Nie było tajemnicą, że mimo iż to ona posiadała tytuł burmistrza, to on był twarzą ratusza. Szczególnie po ostatnich wydarzeniach.
Victoria zwołała konferencję, nie tracąc czasu. Pokazała profesjonalizm i odciągnęła od miasta wszelkie podejrzenia. Nie ulegało wątpliwość, że będzie próbowała zrzucić całą winę za felerną budowę mostu na spółkę Balmacedy. Conrado nie miał więc zatem wyjścia i również musiał kuć żelazo póki gorące, w przeciwnym razie ludzie gotowi byli uwierzyć, że tak właśnie było. Saverin stanął w wyznaczonym miejscu, ale pokręcił głową, kiedy asystent Jimeny podał mu podkładkę z przemówieniem. Wiedział, co chce powiedzieć i nie potrzebował, by specjaliści od PR-u mu to doradzali. Wszystkie kamery, mikrofony i dyktafony zostały skierowane w jego stronę a podniecony szum tłumu ucichł, kiedy go zobaczyli. Miał wokół siebie taką aurę, że nikt nie chciałby mu podskoczyć, a to wszystko za sprawą jednej podstawowej rzeczy – gniewu, który malował się na jego twarzy tak wyraźnie, jak jeszcze nigdy nie mieli okazji zobaczyć.
− Wiem, że nie po to tu przyszliście, ale jak mawia mój dobry przyjaciel – liczby nie kłamią. Dlatego pozwólcie państwo, że zacznę właśnie od nich. – Conrado z góry przeprosił za nudne przemówienie, które jednak było konieczne. – Szesnaście ofiar. Czworo nastoletnich dzieci, trzech seniorów, kobiety, mężczyźni, w tym porucznik miejscowej straży pożarnej oraz zasłużony pułkownik piechoty morskiej. Pięć złamań, dwa wstrząsy mózgu, skręcenia i zwichnięcia kończyn, poważne rany kłute, urazy klatki piersiowej, jeden skomplikowany zabieg plastyki błony bębenkowej, jedna poważna operacja rany jamy brzusznej, jeden nieodwracalny uraz rdzenia kręgowego zakończony paraliżem. Dwa zgony – dodał na końcu i zawiesił głos, dając zebranym dziennikarzom chwilę na przetrawienie tych informacji. – Liczby nie kłamią. Ale też nie można im całkowicie ufać. Ofiar jest wiele i tak, większość pacjentów wyjdzie z tego i wróci do swojego normalnego życia. Ale czy na pewno? Konsekwencje tej katastrofy pozostaną z nimi na długo. Będą się borykać z tą traumą każdego dnia, opłakiwać swoich bliskich. Jako miasto postaramy się wspomóc wszystkich poszkodowanych, oferując bezpłatne konsultacje psychoterapeutyczne w najnowszej klinice. Wszyscy, którzy się do nas zgłoszą, otrzymają fachową pomoc. Przejdziemy przez to wspólnie.
Fotograf z Luz del Norte pstryknął kilka fotek, czym oślepił stojącą nieopodal Conrada Jimenę. Dziennikarze pisali zawzięcie notatki, a Conrado miał świadomość, że nie jest w stanie zrobić zbyt wiele, by pomóc pokrzywdzonym i ich rodzinom, a to go dobijało.
− Wiem, że to niewiele. Jesteście źli, jesteście smutni i przede wszystkim żądacie wyjaśnień i sprawiedliwości. Macie do tego pełne prawo. W imieniu ratusza miasta Pueblo de Luz obiecuję wam, że zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by ukarać winnego. Dziś nie tylko chcemy pokazać solidarność z ofiarami i uhonorować zmarłych, ale chcemy też obiecać im sprawiedliwość. W katastrofie mostu zginął człowiek, którego wielu z was znało i szanowało, którego wielu z was kochało, a którego i ja miałem zaszczyt dobrze poznać i mogę powiedzieć z ręką na sercu, że był to jeden z najbardziej hojnych, oddanych i wiernych swoim ideałom mężczyzn, jakich kiedykolwiek znałem. Pułkownik Gilberto Jimenez był bohaterem i umarł jako bohater, lecz nie jest to żadna pociecha dla jego bliskich. Uratował wielu poszkodowanych zanim sam stracił życie. Gilberto był człowiekiem czynu. Wielokrotnie apelował o wstrzymanie budowy i jej rewizję, jego wnioski zawsze zostawały odrzucane. Dziś to on i jego rodzina oraz rodziny wszystkich innych ofiar ponoszą cenę za to, co rządzący Valle de Sombras robili od czasu rozpoczęcia swoich rządów w czerwcu tego roku. – Conrado ponownie zawiesił głos, spoglądając po dziennikarzach i zdając się przewiercać ich wzrokiem na wylot. Był zdeterminowany, by doprowadzić tę sprawę do końca. − Nie ma naszej zgody na zrzucanie odpowiedzialności na podwykonawców, nie ma zgody na chowanie głowy w piasek, nie ma zgody – Conrado podniósł głos, czując, że sam traci cierpliwość – na niekompetencje władzy, która ślubowała służyć i chronić mieszkańców.
Rozległ się aplauz od obecnych na sali. Głos Conrada brzmiał głośno i wyraźnie, nawet bez mikrofonu. Kilka fleszy błysnęło, ale był już do tego tak przyzwyczajony, że nawet nie mrugnął. Bardzo się starał, aby utrzymać nerwy na wodzy, ale było to po prostu niewykonalne, biorąc pod uwagę wszystkie emocje, które w nim buzowały. Ludziom zdawało się to podobać, czuli, że mogą się z nim utożsamić. Budził respekt i zdecydowanie miał teraz wokół siebie aurę burmistrza.
− Dziękuję mojej koleżance z Valle de Sombras, pani Victorii Diaz de Reverte za podjęcie środków, by tę sprawę wyjaśnić, ale z jednym się z nią nie zgadzam. Nie chcemy odpowiedzi. – Conrado zszokował wszystkich tym stwierdzeniem i rozległy się poszeptywania wśród widowni. − Nie potrzebujemy ich, bo dobrze wiemy, kto ponosi odpowiedzialność za to, co się stało. Kto ponosi odpowiedzialność za to, że dziadkowie, rodzice, dzieci nie będą w stanie normalnie przeżywać kolejnych dni, miesięcy, a może i lat. Wiemy, kto ponosi winę za to, że dziś flagi opuszczone są do połowy masztów i wiemy też, kto zbrukał dobre imię metropolii Monterrey. Nie chcemy tylko odpowiedzi, nie chcemy czczych obietnic. Chcemy sprawiedliwości. Dziś stoję tu przed wami i mówię otwarcie – winę ponosi skąpstwo. Winę ponosi chciwość i żądza władzy. I smutne jest to, że do tej pory to biedni i słabi ludzie musieli mierzyć się z konsekwencjami tych rzeczy. Ale z tym już koniec, to mogę wam obiecać. Dołożę wszelkich starań, by obrady komisji były przeprowadzone możliwie jak najobiektywniej i żeby światło dzienne ujrzały fakty, które my, jako obywatele Pueblo de Luz, znamy od dawna. Człowiekiem odpowiedzialnym za to, co się stało jest wyłącznie Fernando Barosso. I zostanie pociągnięty do odpowiedzialności. Macie moje słowo.
Rzecznik ratusza musiał uspokajać tłum, bo ręce dziennikarzy powędrowały w górę i wszyscy przekrzykiwali się jeden przez drugiego, chcąc zadań pytanie Saverinowi. W końcu udzielono głosu jednemu z dziennikarzy, którym okazał się reporter gazety przychylnej Fernandowi.
− To naprawdę poważne zarzuty pod adresem burmistrza Barosso. Może pan zostać oskarżony o pomówienia. Czy ma pan jakiekolwiek dowody na to, że don Fernando stał za zawaleniem mostu? A może twierdzi pan, że sam go budował? To jakiś nonsens! – Starszy dziennikarz prychnął złośliwie, podstawiając swój dyktafon bliżej Conrada, chcąc uwiecznić każde słowo, by móc później wykorzystać przeciwko niemu.
− Dowody? Owszem, mam ich aż szesnaście. Wymienić nazwiska? Gilberto Jimenez, Jose Balmaceda, Rosa Paz, Julio Gomez… kontynuować? − Speszony dziennikarz chciał, chyba coś jeszcze powiedzieć, ale Saverin machnął dłonią i poprosił o kolejne pytanie.
− Co pan sądzi o plotkach, że panią zastępczynię wiążą intymne kontakty z burmistrzem Barosso? Jak się pan do tego odniesie?
− Nie mam zamiaru spekulować na ten temat. Plotki to domena tabloidów, a to poważna konferencja. Proszę następne pytanie.
− Victoria Diaz de Reverte została niedawno nazwana Lady Makbet. Czy burmistrz Barosso nie powinien otrzymać w takim przypadku przydomku po bohaterze tragedii Shakespeare’a?
− Zapewniam panią, Fernanda Barosso nikt nie musi nakłaniać do niemoralnych czynów tak jak w przypadku Makbeta. Jeśli już na siłę próbuje pani znaleźć porównanie literackie, proponuję Harpagona z komedii Moliera. Burmistrza Barosso interesują tylko oszczędności i własny interes, co stało się przyczyną tragedii, która wydarzyła się w sobotni wieczór. – Saverin nie dbał o to, że rzuca oskarżenia, miał nadzieję, że Fernando obejrzy relację z konferencji i usłyszy to wszystko. Chciał, żeby poczuł, że mu pali się pod stopami.
− Proszę wybaczyć, ale to nie przystoi. Mówimy o burmistrzu sąsiedniego miasteczka, który wiele zrobił dla mieszkańców – odezwał się ponownie sprzedajny dziennikarzyna, a kilka osób obok niego pokiwało głowami, widocznie byli z podobnych mediów.
− Zamieniam się w słuch: co takiego zrobił dla mieszkańców Fernando Barosso od czasu objęcia urzędu? – Saverin pochylił się lekko na mównicy i wpatrzył intensywnie w reportera, który trochę spocił się, że musi coś wymyślić. Kiedy cisza się przedłużała, Saverin sam odpowiedział na zadane przez siebie pytanie. – Burmistrz Barosso od miesięcy walczył o zamknięcie ośrodka wychowawczego dla młodzieży, który wszyscy w okolicy tak bardzo cenią i z którym wiążą wiele wspomnień. Ogłosił przetarg na budowę mostu, kiedy zwycięzca przetargu był już mu bardzo dobrze znany. Fernando Barosso nie robi nic, by poradzić sobie ze skrajnym ubóstwem w swoim miasteczku ani z brakiem dostępu mieszkańców biedniejszych dzielnic do podstawowej opieki medycznej, nie mówiąc już o wizytach u lekarzy specjalistów. Ponadto, mój polityczny rywal uznaje, że odsetek przestępczości i morderstw w jego miasteczku nie jest wart jego uwagi. Nie ulega wątpliwości też fakt, że faktyczną władzę w Valle de Sombras zdaje się sprawować pani zastępczyni Reverte, a z tego co mi wiadomo – nie ją wybierali państwo w wyborach powszechnych.
Kilka osób zaczęło klaskać, a reporter zapadł się w sobie. Conrado uznał, że to odpowiedni moment, by działać.
− Podczas gdy zastępy miejscowej straży pożarnej, karetki i policja wyruszyły na pomoc ofiarom katastrofy, podczas gdy sama pani burmistrz Bustamante – Saverin wskazał dłonią Jimenę, która lekko się zdziwiła – nadzorowała ewakuację pokrzywdzonych w sobotę wieczorem, a ja dopełniałem formalności w gubernaturze, don Fernando – Conrado włożył w te słowa najwięcej jadu na ile było go stać – oddawał się masażom i kąpielom błotnym w salonie SPA.
− Oszczerstwa!
− Zamknij się, Pascual, lepiej przeczytaj najnowsze wydanie Luz del Norte. – Ku zdumieniu wszystkich Silvia Olmedo, która do tej pory w ciszy robiła notatki na sali plenarnej, wstała i rzuciła w stronę konkurenta zwiniętą w rulonik gazetę. – Masz szczęście, to wydanie poglądowe, świeżutkie prosto z druku.
Kilka osób pochyliło się nad mężczyzną nazwanym Pascualem, który rozwinął gazetę. Ich oczom ukazały się szokujące zdjęcia przedstawiające Fernanda Barosso na zabiegach upiększających. W białym puchowym szlafroku, śmiejący się w niebogłosy oraz przepasany ręcznikiem w saunie z kilkoma innymi mężczyznami, których twarze zostały zamazane. Sam Fernando palił cygaro, zupełnie nie przejmując się przepisami i będąc wyraźnie zrelaksowany. Nagłówek głosił – „wSPAniały weekend burmistrza niezakłócony zawaleniem mostu”.
− To jest śmieszne! Nie jesteś obiektywna, Silvio. Poza tym te zdjęcia można było spreparować.
− A żebyś wiedział, że jestem cholernie obiektywna i musiałam mocno się hamować, by nie napisać dokładnie tego, co mi chodziło po głowie. – Silvia Olmedo de Guzman rzuciła w stronę znajomego kpiący uśmieszek. – Preparowanie zdjęć? Tak, rzeczywiście miałam na to mnóstwo czasu między przejażdżkami z domu do kliniki w Valle de Sombras, gdzie moja córka uczęszcza na fizjoterapię, bo jako jedna z ofiar zawalenia mostu miała szczęście, że skończyło się tylko na złamanej nodze. Puknij się w głowę, Pascual.
− Drodzy państwo, proszę o spokój. – Rzecznik ratusza załamywał powoli ręce. W końcu udało się opanować sytuację i sesja pytań dobiegła końca.
Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 9:04:30 01-07-23, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 9:05:48 01-07-23 Temat postu: |
|
|
cz. 2
Wszyscy spekulowali o tym, czy Silvia rzeczywiście puści do druku artykuł o Fernandzie, ale doszli do wniosku, że pewnie będzie się bała kolejnego pozwu. Nic bardziej mylnego. Widocznie udział jej własnych dzieci w katastrofie sprawił, że odebrała sprawę osobiście. We wtorkowym porannym wydaniu Luz del Norte wszyscy mieszkańcy okolicy mogli już poczytać o udanym weekendzie burmistrza.
− Ale te zdjęcia są niesmaczne. Musimy to czytać przy śniadaniu? – Ella Castellano udała, że wymiotuje do swojej owsianki, za co ojciec skarcił ją wzrokiem.
− Ale jaja, dali nawet bony zniżkowe do resortu SPA jako dodatek do gazety. – Felix zaśmiał się w głos. – Nie cierpię Silvii, ale to jej się akurat udało.
− Dzieciaki, przestańcie. Nie zapominajcie jaki dzisiaj dzień. – Basty odłożył gazetę pierwszą stroną do dołu, by nie psuć nikomu apetytu w czasie śniadania. Minę miał niebywale poważną.
− Zastanowiliście się, co włożycie na pogrzeb? – zagadnęła Leticia, która była w rozsypce.
Mieszkała w domu Castellano od niedawna, ale zawsze czuła się tu pewnie i swobodnie. Dzisiaj była rozkojarzona, a na jej głowie nadal tkwiły wałki. Gilberto Jimenez był przyjacielem wszystkich i nikt nie mógł uwierzyć, że nie było go już wśród nich.
− Coś wesołego – odpowiedziała Ella, spuszczając głowę i nie mając ochoty dokańczać śniadania. – Gilberto lubił, jak nosiłam sukienkę w słoneczniki. Mówił, że od razu robi mu się weselej.
− To miło, kochanie. Dobry pomysł, idź się przebrać. – Basty uśmiechnął się smutno, nie mając nawet siły zmuszać Elli, by dokończyła owsiankę. On sam też nie miał apetytu i jego tosty były tylko nadgryzione.
− Tato, czy mogę wyjść szybciej? Obiecałem Quenowi, że się z nim spotkam. Żaden z nas nie ma ochoty wysłuchiwać bzdur Horacia o kruchości ludzkiego życia i o dawaniu na tacę, póki jest na to czas. – Felix skrzywił się lekko na wspomnienie chciwego klechy, a Sebastian sam nie wierzył, ale wyraził na to zgodę.
Msza święta była krótka i zwięzła. Norma nie chciała, żeby Horacio przemawiał zbyt długo. Kościół zapełnił się gośćmi ze Stanów Zjednoczonych – kolegami Gilberta z armii. Przyszli również obywatele Pueblo de Luz, a było ich tyle, że nie mogli się pomieścić w środku. Stali więc na zewnątrz z kwiatami, niektórzy przynieśli też świeczki, chcąc pożegnać sympatycznego pułkownika, który zawsze wszystkim pomagał bezinteresownie. Norma była niezwykle wzruszona, kiedy to zobaczyła. Ludzie podchodzili, by złożyć jej kondolencje i mówili, jak wielkim człowiekiem był Gilberto. A ona dzielnie pozwalała, by ściskano jej dłonie, starając się jakoś trzymać. Carlos pełnił funkcję głównego żałobnika. Oczy miał podpuchnięte, ale nawet mimo tego w swoim odświętnym mundurze wyglądał poważnie i nie sposób było przejść obok niego obojętnie. Marcus stał z boku, dziękując innym za przybycie tylko lekkim skinięciem głowy. Wybrał zwyczajną białą koszulę, czując, że w garniturze czułby się nieswojo. Pamiętał, jak kupował pierwszy garnitur z ojczymem. Gilberto powiedział mu wtedy, że rośnie jak na drożdżach i nie ma sensu kupować nowych rzeczy, bo i tak wkrótce z nich wyrośnie. Miał rację. Tamtego lata urósł tak, że był już najwyższy w szkole, a garderoba była do wymiany.
Do Normy i jej rodziny podeszli państwo Guzman, by złożyć swoje kondolencje. Fabian uścisnął dłoń Carlosowi, Marcusa poklepał po ramieniu, a Normę obdarzył tylko spojrzeniem pełnym troski.
− Gdybyście czegoś potrzebowali…
− Wiem, Fabian. Dzięki – przerwała mu Norma, bo dobrze wiedziała, że Guzman potrafił być pomocny, kiedy chciał.
Silvia Olmedo położyła kwiaty na wozie, który miał zawieźć wszystkie wiązanki na cmentarz razem z trumną. Nela została w domu. Nie tylko dlatego, że nie była w stanie przyjść o własnych siłach, ale była całkowicie rozstrojona emocjonalnie i za bardzo przeżywała tamten wieczór, by móc pożegnać Gilberta. Był dla niej jak dobry wujek i nie mogła tego przeboleć. W domu została z nią sąsiadka, która miała jej doglądać. Natomiast Jordan miał minę, jakby walczył z samym sobą, nie wiedząc, czy podejść do Jimenezów, czy może jednak trzymać się z daleka, biorąc pod uwagę to, że nie potrafił pomóc Gilbertowi. Czuł, że zawiódł. Kiedy już postanowił, że wycofa się w cień i pozwoli innym kontynuować, Norma go zauważyła, więc chcąc nie chcąc, podszedł do niej. Nie wiedział, co powiedzieć.
− Przepraszam – wyszeptał tylko, bo było to pierwsze słowo, które przyszło mu na myśl. Czuł, że to jego wina. Był przeklęty, nie było innego wytłumaczenia.
Bardzo się zdziwił, kiedy Norma Aguilar, zwykle spokojna i opanowana kobieta, która nawet teraz podczas pogrzebu męża trzymała się nadzwyczaj dzielnie, rozpłakała się i przytuliła go do siebie, jakby był jej własnym synem. Było to przedziwne uczucie. Nie pamiętał, by Silvia kiedykolwiek go tak przytuliła i nie pamiętał, by kiedykolwiek łączyło go z matką coś tak ważnego, jak połączyło go w tej chwili z Normą.
− Dziękuję. Dzięki tobie się nie bał. Był w dobrych rękach – szepnęła mu do ucha, a on poczuł, że na to nie zasługuje.
Orszak przeszedł na cmentarz, gdzie trumna Gilberta przykryta zarówno flagą Meksyku jak i flagą Stanów Zjednoczonych, spoczęła w ziemi. Przedstawiciele armii robili wrażenie ze swoimi mundurami i odznakami a jeden z nich odegrał na trąbce jakiś nikomu nieznany hymn, który zdawał się być pieśnią dla poległych. Następnie odmaszerowali i zostawili żałobników, którzy zostali jeszcze chwile.
− To chyba jakieś żarty – warknął pod nosem Quen, kiedy zauważył, kto pojawił się na cmentarzu. – Idę mu coś powiedzieć.
Młody Ibarra poczuł jak jego blada jak ściana matka łapie go za łokieć, by udaremnić mu zwymyślanie Fernanda Barosso za pojawienie się na pogrzebie. Widok Ofelii w takim stanie sprawił, że jego gniew i irytacja ustąpiły miejsca trosce. Jego matka nie wyglądała dobrze. Właśnie musiała pożegnać kolejnego przyjaciela. Wszyscy z jej paczki przyjaciół ze szkoły średniej już nie żyli – Sonia Delgado, Mercedes Nayera, Ernesto Vega, a teraz także Gilberto Jimenez, który był jej najbliższy przez te wszystkie lata. Quen zdusił w sobie ochotę, by pójść przywalić burmistrzowi Valle de Sombras i został przy matce, widząc, że ona go bardziej potrzebuje.
Ludzie powoli zaczynali dostrzegać Fernanda, który jak gdyby nigdy nic przemaszerował przez cmentarz w towarzystwie dwóch ochroniarzy, z których jeden niósł ogromny wieniec pogrzebowy. Marcus miał wrażenie, że ziemia osuwa mu się spod stóp i nie miało to nic wspólnego z wykopanym nieopodal grobem, w którym właśnie spoczął jego ojczym. Fernando podszedł do Normy i złożył jej kondolencje, jakby to była rzecz najnormalniejsza pod słońcem, a miał przy tym taki wyraz żalu na twarzy, że zirytowałby chyba nawet samego ojca Horacio. Delgado drgnął niespokojnie. Chciał coś powiedzieć, chciał napluć temu człowiekowi w twarz, chciał zrobić cokolwiek, ale wiedział, że nie może. Zamiast tego zrobił jedyną rzecz, która w tym momencie przyszła mu do głowy. Odwrócił się na pięcie i odszedł bez słowa, znikając za drzewami.
Norma Aguilar była ucieleśnieniem anielskiej cierpliwości. Nie powiedziała złego słowa, przyjęła kwiaty od burmistrza i oddała je Carlosowi, by złożył je razem z innymi. To nie był czas ani miejsce na kłótnie czy oskarżenia. Gilberto zasłużył na godny pochówek i taki miał otrzymać. Niestety ktoś był chyba innego zdania.
W jednej chwili ludzie w popłochu rzucili się na ziemię, zakrywając głowy, bo tuż nad nimi zaczęły przelatywać strzały. I nie było wątpliwości, w kogo były one wycelowane. Jeden z ochroniarzy zasłonił instynktownie Barosso, a drugi odskoczył przerażony, kiedy jedna ze strzał zatoczyła łuk i wbiła się w jego prawą stopę. Zawył z bólu i przewrócił się, niemal tracąc zmysły. Carlos jako medyk rzucił się od razu do pomocy.
− Co do cholery? – warknął Fernando, wściekły, że ktoś śmiał dokonać zamachu w biały dzień, a w dodatku przeszkodził w jego szopce.
− Ale… to niemożliwe – mruknął do siebie Felix, rozglądając się po tłumie. Dostrzegł Jordana stojącego w cieniu drzew, równie jak on zdumionego.
− Co jest niemożliwe? Że Łucznik nie trafił Barosso w jego serce z kamienia? – Ella zadarła głowę, by spojrzeć na brata. Czasami przerażało go, jak bardzo jest nieustraszona i potrafi znaleźć coś pozytywnego nawet w tak parszywej sytuacji.
− Policja! Łapcie go! – krzyknął Fernando, niemal szarpiąc Basty’ego za mundur, który ten miał na sobie, by uhonorować zmarłego przyjaciela.
Castellano z godnością wytrzymał tę zniewagę, po czym delikatnie oderwał pomarszczone dłonie burmistrza od klap munduru i wytłumaczył, że nie jest na służbie. Prawdą było, że nie odczuwał potrzeby ukarania osoby, która nastraszyła Barosso. Zasłużył chociaż na odrobinę strachu.
− Mamo, dobrze się czujesz? – Quen pochylał się nad matką, która zgięta wpół wyglądała, jakby miała zwymiotować.
Większość żałobników rozeszła się szybko, bojąc się o swoje życie, ale najbliższa rodzina i przyjaciele zostali jeszcze przy grobie, by chwilę podumać. Mimo sceny, której dopiero co byli świadkiem, mieli dziwne wrażenie, że sprawca był po ich stronie.
− Nie zostawię tego tak! Najpierw te obelżywe artykuły w gazecie, a teraz to! To zamach na burmistrza. – Fernando wyglądał jak rozjuszony byk, kiedy kierował palec wskazujący bezpośrednio w pierś zastępcy szeryfa.
− Don Fernando, oczywiście wyjaśnimy tę sprawę, ale to nie czas i miejsce. Oddajmy szacunek zmarłemu i jego rodzinie. Proszę za mną. – Ivan nakazał gestem burmistrzowi, by poszedł za nim, a ten mógł tylko zaciskać dłoń na swojej lasce i psioczyć pod nosem. Bał się zapewne, że dziennikarze mogą czyhać pomiędzy drzewami i znów trafi na pierwszą stronę Luz del Norte.
*
Kiedy jechali na stypę w domu Delgadów i jeszcze długo potem Basty Castellano był jakby w innym świecie, starając się sobie ułożyć w głowie wszystko, co się tego dnia wydarzyło. Conrado Saverin, który nie przyszedł na pogrzeb, by nie wywoływać sensacji, przyszedł prosto na przyjęcie pożegnalne, by wyrazić swój żal z powodu śmierci Gilberta.
− Był wielkim człowiekiem – powiedział Normie Aguilar, która podziękowała mu ze smutnym uśmiechem na twarzy.
− Dziękuję ci, Conrado, za to wszystko, co powiedziałeś na konferencji prasowej. To wiele by dla niego znaczyło. Jesteś tym, czego to miasto potrzebuje. Wiesz, że Gilberto i ja wspieraliśmy cię od początku i chcę cię zapewnić, że nadal masz moje pełne poparcie. Może nie wyglądam, ale nieskromnie powiem, że mam posłuch wśród naszej małej społeczności i mam też wiele znajomości w lokalnej administracji. Gdybyś czegoś potrzebował, czegokolwiek… − Norma nie musiała kończyć. Saverin dobrze zdawał sobie sprawę z jej lojalności. Była niesamowitą kobietą, która z podniesioną głową stawiała czoła problemom.
− Słyszał pan o „zamachu”? Co pan o tym sądzi? – Do Conrada podeszli rozentuzjazmowani Felix i Quen.
− Przestańcie wypytywać zastępcę burmistrza. To nie przystoi – upomniał syna i jego przyjaciela Basty, ale nic sobie z tego nie robili.
− Ale miasto chyba nie zamierza tego dalej drążyć? W końcu nikt by nie płakał, gdyby Barosso stracił parę palców, prawda? – Za te słowa Ibarra zasłużył sobie na westchnienie zniecierpliwienia od Basty’ego.
− Właśnie miałem porozmawiać o tym z policją. Wybaczcie. – Conrado uśmiechnął się lekko w stronę dwóch młodych detektywów i zagłębił się w dyskusję z Castellano. – Macie jakieś nowe podejrzenia w sprawie Łucznika z El Tesoro?
− Cały czas wiatr w polu – przyznał się bez ogródek Basty. – Ale to zupełnie inna sytuacja.
− Co masz na myśli? – Saverin zmarszczył czoło. Nie było go na cmentarzu, więc nie rozumiał, czym ta sytuacja różniła się od poprzednich ataków Łucznika.
− Pamiętasz, co miały ze sobą wspólnego poprzednie ataki? – Basty zdążył to sobie już dobrze przemyśleć. Wzrokiem ogarniał też wszystkich obecnych na stypie gości, ale żaden nie wzbudził w nim podejrzeń.
− Wszystkie strzały zawierały liścik z biblijnym cytatem adekwatnym do sytuacji. – Conrado odpowiedział bez zastanowienia. – Niech zgadnę, tym razem nie było żadnej przestrogi ani wiadomości?
− Bingo. W dodatku schemat działania kompletnie nie pasuje. Łucznik w poprzednich akcjach zdawał się dokładnie celować, uważając na ludzi, co najwyżej lekko ich zastraszając. Zawsze pojawiała się też tylko jedna strzała. Tym razem było ich wiele i wszystkie były wycelowane po to, żeby zranić. Ochroniarz Barosso jeszcze trochę będzie kulał.
− Czy myślisz o tym samym co ja? – Conrado zastanowił się nad tym głęboko. Miał tylko jedno wytłumaczenie.
− Mamy tutaj do czynienia z naśladowcą. I to dosyć niebezpiecznym. Choć nie powiem, nie jest mi żal Fernanda Barosso, ale jako przedstawiciel prawa, nie mogę pozostać obojętny.
Saverin rozumiał to aż za dobrze. Basty wykonywał dobrze swoją pracę, był uczciwy i nikogo nie faworyzował, a to czyniło go dobrym policjantem.
− O, Debora! Nie widziałem cię całe wieki. – Castellano dostrzegł za plecami Saverina swoją znajomą. – Chyba jeszcze się nie poznaliście. Debora Guzman, a to Conrado Saverin, zastępca burmistrza.
Conrado poczuł się, jakby miał dejavu. Imię siostry Fabiana i Ofelii przewijało się ostatnio często w rozmowach, nawet w jego przedziwnym śnie po środkach przeciwbólowych, ale jakoś nigdy nie skojarzył faktów. Dopiero kiedy odwrócił się w stronę kobiety i zobaczył jej twarz, zdał sobie sprawę, z kim ma do czynienia.
− Debora? – zapytał machinalnie, zastanawiając się, kiedy widział ją po raz ostatni, ale wszystko przed śmiercią Andrei i krótko po niej zdawało się zlewać w całość.
Najmłodsza córka Guzmanów nie wyglądała na zadowoloną z tego spotkania. Stanęła jak wryta, kiedy Basty przedstawił jej profesora przedsiębiorczości i można było dostrzec na jej twarzy złość, może nawet wściekłość. W domu rodziny Delgadów nigdy wcześniej nikt nie został spoliczkowany, więc Conrado Saverin dostąpił zaszczytu bycia pierwszą osobą, która otrzymała soczysty policzek od dawnej znajomej ze studiów. Dźwięk plaskacza był tak głośny, że kilka osób przestało plotkować i zajadać przekąski, a uwagę skupili na tej dwójce.
− Ciebie też miło widzieć – wypalił Conrado, nie bardzo wiedząc, jak zareagować, ale jednocześnie czując, że zasłużył na to, co go spotkało.
Debora nie miała ochoty rozmawiać, odwróciła się więc i wyszła czym prędzej z domu Delgadów, nie oglądając się za siebie.
− Auć, to musiało boleć. Co Saverin ma do twojej ciotki? – Felix zagadnął przyjaciela, który wpatrywał się jak osłupiały w Deborę, która już trzaskała drzwiami.
− Pytanie brzmi, co ona ma do niego? – Młody Ibarra zmarszczył brwi, przypatrując się Conradowi, który wrócił do rozmowy z Bastym jak gdyby nigdy nic.
− Może przespał się z nią i nie zadzwonił?
− Fuj, jesteś obrzydliwy – skwitowała Lidia Montes, która pojawiła się przy nich niepostrzeżenie. Przyszła na stypę w towarzystwie Conrada, ale teraz czuła, że to kiepski pomysł.
− O, odzywasz się do mnie. Jak miło. Już wolałem, kiedy wyzywałaś mnie od dupków. – Felix obruszył się i odwrócił ostentacyjnie głowę od dziewczyny.
− Och, zamknijcie się oboje. Czy ktoś widział Marcusa? – Quen nie przywykł do tego, że jako jedyny jest rozsądny w całym towarzystwie. Może zmądrzał albo wydoroślał, sam nie wiedział. Ale jedno było pewne – strasznie nurtowało go, co łączyło ciotkę Deborę i Saverina.
*
Od sobotniego wieczoru był w ciągłym biegu, ale nie przeszkadzało mu to. Lubił uciekać od problemów, odganiać myśli od nieprzyjemnych sytuacji. Śmierć ojca była ogromną tragedią dla wszystkich. Żałował, że nie wykorzystał tego czasu, jaki im pozostał. Gdyby wiedział, że ojca może niedługo zabraknąć, wiele rzeczy zrobiłby inaczej. Dlatego Carlos Jimenez rzucił się w wir przygotowań do pogrzebu − sprowadził do Pueblo de Luz wszystkich kolegów ojca ze szkoły i z armii, uzgodnił catering z „Grą Anioła” oraz doglądał wszystkich formalności. Był teraz głową rodziny i musiał trzymać ją na karku. Wiedział, że Norma poradziłaby sobie sama, nigdy go o nic nie prosiła, ale sam chciał ją wyręczyć i choć tak się jej przysłużyć. Ta kobieta była ze stali, ale potrzebowała też chwili na żałobę, a on sam potrzebował odskoczni.
Marcus gdzieś zniknął i nie wracał, ale wcale go to nie dziwiło. Jego przysposobiony brat rzadko mówił o sobie i swoich uczuciach, więc i teraz nie zanosiło się na to, że otworzy się przed nim i będą sobie razem wypłakiwać oczy. Marcus nie był tego typu dzieciakiem, a właściwie już młodym mężczyzną. Rzadko płakał, gdy coś go bolało, nigdy się nie skarżył, co czasem bywało nie lada problemem. Delgado nie lubił czuć się jak ciężar i Carlos doskonale go rozumiał. Czasami żałował, że siedemnastolatek nie może się przed nim otworzyć, ale wiedział też, że nikogo nie można skłonić do zwierzeń czy rozmów o uczuciach.
Pokój Marcusa był jak zwykle czysty i uporządkowany, a idealnie pościelone łóżko sprawiało wrażenie, że nikt w nim nie spał od paru dni i Jimenezowi ścisnęło się serce, kiedy pomyślał, że jego młodszy brat pewnie nie zmrużył oka od czasu zawalenia się mostu. Kiedy Carlos przestąpił próg pokoju Marcusa przez chwilę nie zauważył, że ktoś już w nim jest.
− Cholera, Ella, co ty wyprawiasz? – Strażak speszył się, kiedy zdał sobie sprawę, że dziewczynka wpatruje się w tablicę rodem z filmów FBI, którą trzymał w pokoju Delgado i dzięki której łączył kropki w swoim prywatnym śledztwie. – Po co to wyciągałaś?
− Wyglądało dziwnie. – Ella wzruszyła ramionami, trochę zawstydzona, że została złapana na gorącym uczynku. – Marcus szuka Odina.
− Co? – Carlos zamrugał nieprzytomnie oczami, po czym rzucił szybkie spojrzenie na tablicę, zdjęcia i podpisy pod nimi. Przy imieniu Odina widniał wielki czerwony znak zapytania. – Nie, nie szuka go. Po prostu lubi analizować różne rzeczy. Nie zaprzątaj tym sobie głowy. – Jimenez odwrócił tablicę i schował ją tam, gdzie nie była widoczna. Że też Ella ja znalazła.
− Dlaczego nikt nic nie robi? Nie możecie aresztować tych wszystkich złych ludzi? – zapytała trzynastolatka. Mimo tego, że była bardzo bystra jak na swój wiek, nadal bywały rzeczy, których po prostu nie rozumiała. – Barosso zlecił budowę tego mostu i Gilberto zginął. Nelka nie może chodzić, a Jordi prawie złamał szczękę ojcu ze złości. Gubernator wiedział, co się święci i też nie reagował. Dlaczego tylko pan Saverin coś z tym robi? Czy tata nie może po prostu wsadzić tych złych za kratki?
− To nie jest takie proste, El. – Carlos nie wiedział, jak jej to wytłumaczyć. Nawet dla niego ta sprawa była zbyt skomplikowana.
− A powinno być. Wtedy życie byłoby dużo prostsze. A tak tata codziennie ryzykuje w pracy życie, widzę jaki przychodzi zmęczony, nawet dobrze się nie odżywia. Nie mógł się cieszyć miesiącem miodowym, bo przez tę sprawę z mostem nie ma żadnego wytchnienia. Ivan każe mi siedzieć cicho i się nie mieszać, Felix udaje, że nie ciągnie go do rozwiązania zagadki, ale wiem, że w pokoju ma podobną makietę jak Marcus. – Ella zapowietrzyła się, bo wypowiedziała to wszystko na jednym wydechu. – A Rafael nie mógł nawet być na pogrzebie przyjaciela, bo siedzi w więzieniu. A to przecież dobry człowiek. Dlaczego dobrych wsadzają do kicia, a ci źli chodzą na wolności i krzywdzą ludzi? Powiedz mi, Carlos, bo ja już naprawdę tego nie rozumiem.
− Też chciałbym wiedzieć. – Jimenez przytulił ją do siebie jednym ramieniem i poklepał po plecach. – Życie nie zawsze jest sprawiedliwe.
− Przynajmniej jeden Łucznik robi coś z tym miastem i zaprowadza porządek.
− Dzisiaj to chyba jednak trochę przegiął, nie uważasz?
− Okej, dzisiaj było trochę niebezpiecznie, ale don Fernando sobie zasłużył. Ale wcześniej wszystko, co mówił Łucznik było prawdą. Pueblo de Luz to banda faryzeuszy i wszystko robią na pokaz, a tak naprawdę każdemu zależy na władzy i pieniądzach.
− Aleś ty się zrobiła mądra. – Carlos zaśmiał się cicho. Pierwszy raz od śmierci ojca pojawił się na jego twarzy szeroki uśmiech i to spowodowało, że nie mógł już dłużej tłumić tego w sobie. Rozpłakał się jak dziecko.
Ella instynktownie przytuliła go mocniej, obejmując chudymi ramionami w pasie.
− Już dobrze. Gilberto będzie nad tobą czuwał. Nad tobą i Marcusem. Już nikomu nic złego się nie stanie.
Carlos bardzo miał nadzieję, że mała panna Castellano miała rację.
***
Emocje buzowały w niej tak bardzo, że nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Mogła cofnąć się do domu Delgadów i przywalić Conradowi raz jeszcze, ale nie była pewna, czy udałoby jej się to wytrzymać psychicznie. Prawa dłoń nadal ją piekła – włożyła w ten cios całą swoją siłę, nawet się nie zastanawiając. Co Saverin robił w tej dziurze zabitej dechami? Dlaczego Basty zachowywał się, jakby to był jego stary znajomy? Świat zwariował i Debora Guzman po raz kolejny miała na to namacalny dowód. Ostatecznie musiała przyznać, że dawno nie zaglądała w rodzinne strony. Ostatni raz była tutaj w zeszłym roku na pogrzebie Franklina. Wtedy jednak większość czasu spędziła w szpitalu w San Nicolas de los Garza, czuwając nad nieprzytomnym Jordanem, bo jego rodzice byli zbyt zajęci, by zainteresować się jego losem albo po prostu tak jak ona uciekali od problemów w pracę. Nie ulegało jednak wątpliwości, że Pueblo de Luz się zmieniło. Kiedyś myślała, że to nudna wioska, teraz była przekonana, że to przeklęte miejsce.
Po raz pierwszy od kilku dni słońce zaczęło przebijać przez ciemne chmury. Zupełnie jakby Gilberto dawał im znać, że wszystko będzie dobrze, ale Debora instynktownie czuła, że to dopiero początek ich problemów. Nogi poniosły ją do jedynego miejsca w tym mieście, gdzie zawsze mogła znaleźć ukojenie – El Tesoro. Ivan mówił jej, że Astrid i Prudencia odnowili hacjendę i otworzyły pensjonat i niezmiernie podobał jej się ten pomysł. Ta ziemia była magiczna, przyciągała niczym magnes. I choć każdy już wiedział, że wbrew nazwie wcale nie można tu było znaleźć skarbów, sama hacjenda wystarczyła, by Debora poczuła się nieco lepiej. To miejsce przywodziło na myśl wiele wspomnień z dzieciństwa, kiedy El Tesoro jeszcze cieszyło się prestiżem, kiedy wuj Elias i ciotka Graciela jeszcze żyli. Organizowali najlepsze pikniki w okolicy i mogła się tam objadać do woli słodyczami, czego w domu zwykle jej zakazywano. Uwielbiała słuchać historii mieszkańców, którzy zebrani pod gołym niebem śmiali się, jedli i pili, po prostu ciesząc się życiem. Ale potem wujostwo zginęło w wypadku samochodowym, kiedy ona miała niespełna trzynaście lat. El Tesoro przeszło w ręce szalonego kuzyna Leona, który nie miał drygu do zarządzania ziemią, więc ta wkrótce popadła w ruinę. Była to ogromna strata. Leon nie chciał żadnej pomocy od Leopolda i Serafiny, odgrodził się od ludzi i na starość popadł w paranoję. Otwarcie pensjonatu tym bardziej więc cieszyło Deborę. Czuła, że Prudencia zrobi z tym miejscem porządek, a jeśli miała do pomocy Astrid to mogły przenosić góry.
Debora wdrapała się na wzgórze, kiedy słońce zaczęło już chylić się ku zachodowi. Widok był niesamowity. Uspokoiła nieco myśli i udała się do jednego z budynków pensjonatu, gdzie jak wiedziała, pokoje zajmowała jej siostra i siostrzeniec.
Ofelia Ibarra nie wyglądała dobrze. Była blada, a ciemne włosy, poznaczone gdzieniegdzie siwymi pasmami, przykleiły jej się do spoconego czoła. Opierała się o umywalkę w łazience i kiwała się z boku na bok, jakby nie mogła ustać w jednym miejscu.
− Chodź, pomogę ci. – Debora zareagowała natychmiastowo, chwytając starszą siostrę pod ramię i prowadząc ją w stronę dużego miękkiego łóżka.
Najmłodsza córka Guzmanów skłamałaby, gdyby powiedziała, że były z Ofelią blisko. Zbyt wielka siedemnastoletnia różnica wieku zrobiła swoje i nigdy nie miały wspólnych tematów. Pani Ibarra mogłaby być jej matką. Była jednak troskliwa i pomocna i kiedy Debora najbardziej jej potrzebowała, Ofelia stawała na wysokości zadania, ale sama nigdy się nie żaliła i nie zwierzała z własnych problemów. Dlatego tak wielkim szokiem była dla Debory wiadomość o tym, że jej siostra i Rafael adoptowali Enrique i nikomu o tym nie powiedzieli. Oczywiście informację tą otrzymała od Neli. Nikt inny albo nie wiedział albo nie kwapił się, by ją poinformować. Ofelia wyglądała jednak tak żałośnie, że Debora nie miała siły wypominać jej braku szczerości.
− Też za nim tęsknię – powiedziała, przysiadając na podłodze i opierając się o łóżko, na którym Ofelia siedziała, pochylona i wpatrzona tępo w okno, za który rozciągał się piękny widok na stadninę. – Ty i Gilberto byliście nierozłączni w szkole. Musi ci być bardzo ciężko. Wszyscy będziemy za nim tęsknić.
Ofelia poklepała młodszą siostrę po ramieniu, jakby chciała jej dodać otuchy. Nagły atak kaszlu spowodował jednak, że nie była w stanie nic powiedzieć.
− Jesteś rozpalona. – Debora dotknęła czoła siostry, z niepokojem stwierdzając u niej gorączkę. – Połóż się, zapytam Prudi, czy ma jakieś leki.
− Nie trzeba. Nic się nie stało. – Głos Ofelii był ochrypły i Deborę uderzyło, jak bardzo się zmienił przez ten czas, kiedy się nie widziały.
Najmłodsza Guzmanówna była jednak bystra i nie zwiodły ją słowa siostry, tym bardziej kiedy sięgnęła po fiolkę z tabletkami, które połknęła, popijając niewielką ilością wody. Ofelia przyłożyła głowę do poduszki, a Debora przestudiowała etykietę na lekach. Nie znała się na medycynie, ale umiała dodać dwa do dwóch.
− Och, siostrzyczko – wyrwało jej się z gardła, choć wcale tego nie planowała.
− Tylko mi tu nie becz. Minęły czasy, kiedy płaczem mogłaś sobie załatwić wszystko, czego chciałaś. – Pani Ibarra uśmiechnęła się krzywo i drżącą dłonią otarła policzek siostry, która nie mogła się powstrzymać. – Jest dobrze. Jest w porządku.
− Nic nie jest w porządku! – Debora miała ochotę coś rozwalić. Czuła, że wszechświat naprawdę uwziął się na jej rodzinę.
Gracie i Franklin odeszli zbyt szybko, Jordan omal nie umarł, Nela miała szczęście, że skończyło się tylko na złamanej nodze, Quen mógł już nigdy nie odzyskać pełni sprawności w wiodącej ręce, Rafael siedział w więzieniu, a Ofelia powoli umierała. To nie było sprawiedliwe.
− Co mówią lekarze? – zapytała, choć wiedziała, że Ofelia i tak udzieli jej wymijającej odpowiedzi. – Jest jakieś lekarstwo?
− Połóż się koło mnie – poprosiła tylko, a ona usłuchała, czując się znów jak mała dziewczynka.
Przytuliła się do pleców siostry, myśląc o tym, jak ciężko było jej rodzicom, kiedy Ofelia chorowała w dzieciństwie na białaczkę. Już wtedy lekarze nie widzieli nadziei, ale dzięki przeszczepowi szpiku, wróciła do zdrowia. Dopiero teraz Debora zaczynała tak naprawdę rozumieć, z czym wiązała się jej choroba. Kiedy ona się urodziła, Ofelia była już długo w remisji, choć i tak była chorowita i rodzice obchodzili się z nią jak z jajkiem. Pewnie dlatego zdecydowała się z Rafaelem na adopcję. Po chemioterapii pewnie w ogóle nie mogła zajść w ciążę, a Debora głupia przez ten cały czas myślała, że zwlekają ze względu na karierę. Wiedziała, z czym wiąże się nawrót choroby po tylu latach i to w dodatku w tak zaawansowanym stadium. Otarła łzy i zadała pierwsze pytanie, które przyszło jej do głowy, choć dobrze znała odpowiedź:
− Quen wie?
− Nie i ty mu o tym nie powiesz.
− Ofelio!
− Obiecaj mi, Debbie. To dziecko już zbyt wiele wycierpiało, nie chcę dostarczać mu zmartwień. Niech będzie szczęśliwy chociaż przez chwilę. Zasługuje na to. Mój synek na to zasługuje.
Debora wtuliła tylko nos we włosy siostry, postanawiając spełnić jej prośbę. Nie wiedzieli, ile czasu jej zostało i to ją dobijało, ale zostawiła to dla siebie. Poczekała aż Ofelia zaśnie, przykryła ją kocem i wymknęła się w ciemny wieczór.
− Chciałaś tak wyjść bez pożegnania? I przywitania. – Quen zaskoczył ją przed pensjonatem. – Dlaczego nie mówiłaś, że przyjeżdżasz?
− A co, nie mów, że wreszcie nauczyłeś się odpowiadać na SMS-y? – Zażartowała i potargała mu włosy, sprawiając, że się speszył, bo nie miał już w końcu pięciu lat.
Usiedli na huśtawce w oświetlonym ogrodzie Prudencii i mieli chwilę, by nadrobić stracony czas.
− Mogę cię o coś zapytać? – Enrique w końcu odważył się poruszyć drażliwy temat. – O co poszło z Saverinem?
− Co masz na myśli? – Udała, że nie wie, co jej siostrzeniec ma na myśli.
− No daj spokój, wszyscy żałobnicy widzieli twojego plaskacza. Ojciec Horacio się nawet opluł na ten widok. Stary kretyn – dodał Quen, krzywiąc się pod nosem na wspomnienie nienawidzonego klechy.
− Po prostu nie spodziewałam się go tam zobaczyć.
− Aha, czyli na powitanie dawnych znajomych zawsze tak reagujesz? – Nastolatek zaśmiał się cicho. – Znam Saverina i pewnie sobie zasłużył, ale zastanawia mnie, czym tobie podpadł zastępca burmistrza Pueblo de Luz.
Debora wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. Conrado Saverin w polityce? Tego by się nie spodziewała. Zawsze był oczytany i odznaczał się niesamowitą elokwencją, wygrywał uniwersyteckie debaty, a Andrea dostawała szału, kiedy dostawał lepsze stopnie od niej, ale nigdy nie pomyślała, że ten facet mógłby dostać się do ratusza w tak małej miejscowości. Widziała go raczej w roli nauczyciela, myśliciela, mentora. Posada burmistrza była bardziej dla ludzi pokroju Fernanda Barosso.
− Poznałam Conrada na studiach, byliśmy na jednym roku. Powiedzmy, że nasza znajomość nie zakończyła się dobrze.
− Co ty chrzanisz? Aua! – zawył, kiedy ciotka uszczypnęła go za karę za takie odzywki. – No to musiałaś też znać jego żonę, Andreę. Jaka ona była?
Debora wyglądała na zbitą z pantałyku. Nie rozumiała, dlaczego Quena to interesuje, ale tak dawno nie rozmawiała o zmarłej przyjaciółce, że mimo smutku, jaki w sobie nosiła, poczuła też wielkie ciepło na sercu, kiedy przed oczami stanęła jej piękna Andrea o promiennym uśmiechu.
− Była uparta jak osioł – stwierdziła i sama zaśmiała się ze swoich słów. – Ona i Conrado darli ze sobą koty od pierwszych chwil, kiedy się poznali. Właściwie to ona była prowodyrem, Saverin nigdy nie robił nic, żeby się jej narazić, ale była zwyczajnie zazdrosna o jego sukcesy akademickie. Boże, jakże ona się wzbraniała przed uczuciem do Conrada, chyba sama siebie okłamywała.
− To miłość w stylu „kto się czubi, ten się lubi”?
− Żartujesz? To nie były jakieś niewinne docinki, oni naprawdę się nie cierpieli. To był wyższy poziom rywalizacji. Nie mam pojęcia, kiedy oboje zdali sobie sprawę, że są sobie pisani, ale my wiedzieliśmy to już dużo wcześniej. – Debora zaśmiała się w głos na te wspomnienia, ale zaraz potem spochmurniała.
− Przykro mi. Wygląda na to, że ona była twoją przyjaciółką? Słyszałem, że zginęła w porachunkach karteli. Saverin wyjawił to na otwarciu swojego hotelu. – Quen przypomniał sobie plotki, które krążyły.
− Andrea była jedną z wielu ofiar tamtych czasów. Nie zasłużyła na taki los. Dlaczego o nią pytasz? Skąd ta fascynacja Saverinem i jego żoną?
− Tak zapytałem z ciekawości. Mam jeden z jej obrazów. Dokończyłem go. – Quen wzruszył ramionami, udając, że to nic takiego, ale Debora się podekscytowała i nakazała siostrzeńcowi szybko pokazać to dzieło. Udali się więc do jego pokoju w pensjonacie, gdzie obraz stał nadal na sztaludze, bo nie było dla niego miejsca na ścianie. – Jest kiepski, wiem. Ale to ostatni, który malowałem, zanim na dobre pożegnałem się z karierą. – Ibarra pokazał swoją wykoślawioną rękę, robiąc dobrą minę do złej gry.
− Quen, to jest niesamowite! – Debora nie mogła wyrazić słowami tego, co chciała powiedzieć. Obraz był jak żywy. Widać w nim było rękę Andrei, ale Quen dodał do niego swój unikatowy styl. Obraz stworzyło dwóch artystów, ale stanowił spójną całość i jako kuratorka sztuki, Deborę rzadko coś tak zachwycało. – Musimy to wystawić w jakiejś galerii. Zorganizuję coś, pokażemy twoje inne prace.
− Oszalałaś? Jak mam coś namalować tym czymś? – Pomachał jej przed oczami swoją lewą dłonią.
− Nela mówi, że to tylko twoje wymówki. Że ten cały fizjoterapeuta Sandro każe ci ćwiczyć drugą rękę, ale to zaniedbujesz.
− Nela ma za długi język, a lekarz ma na imię Sergio. – Quen wywrócił oczami. – Nieważne, to nie ma sensu.
− Słuchaj się ciotki – na niewielu rzeczach się znam, ale na sztuce i owszem. Zaufaj mi.
− Nie chcę tego sprzedać.
− Co? Myślałam, że przyda wam się dodatkowa kasa. – Debora zdziwiła się po słowach Quena. Pamiętała, że gdy pytała go zwykle, co chciałby na święta czy urodziny, zawsze wybierał gotówkę. To podejście było do niego niepodobne.
− Tak, ale… sam nie wiem. Ten obraz jest inny. – Sam nie potrafił tego wyjaśnić. – Pomógł mi kiedy miałem ciężki czas po tym jak się dowiedziałem… No wiesz… Zaraz ty wiesz czy nie?
Debora poczuła, że poprawia jej się humor. Było coś zabawnego i uroczego w nieporadności jej siostrzeńca, który zwykle pozował na macho, a w środku był po prostu wrażliwym chłopcem. Pokiwała głową, dając mu znać, że wie o adopcji.
− I co, nic nie powiesz?
− A co mam powiedzieć?
− Nie będziesz mnie traktowała inaczej, wiedząc, że nie jesteśmy tak naprawdę rodziną? – Quen wybałuszył oczy ze zdziwienia.
− Enrique. – Debora położyła mu rękę na ramieniu i wpatrzyła mu się głęboko w oczy, mając nadzieję, że dotrze to do jego zakutej głowy. – Jesteś moim siostrzeńcem, adoptowany czy nie – jesteśmy rodziną. Poza tym i tak muszę cię kochać, nawet jeśli jesteś wrzodem na tyłku.
− Ale przyznasz, że jestem lepszy od Jordana, prawda? – Quen przyparł ją do muru, a ona migała się od odpowiedzi. – No powiedz: jakbyś miała wybrać, z kim być na bezludnej wyspie – ze mną czy z Jordim?
− Kochany, Jordi praktycznie żyje w dziczy, z nim bym nie zginęła. Za to tobie musiałabym usługiwać i prać twoje gatki.
− Debbie! – Quen zrobił się czerwony na twarzy.
− No ale dobra, przyznaję, jako dzieciak byłeś dużo grzeczniejszy i nie miałam ochoty cię udusić przynajmniej raz na dobę.
− Dziękuję. To nie było takie trudne, co?
Przekomarzali się tak jeszcze długo. Quen opowiadał o tym, co działo się w miasteczku w ostatnim czasie, przekazywał jej najnowsze plotki, a ona słuchała z uwagą, jednocześnie nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że ten dzieciak niedługo będzie musiał przejść prawdziwą szkołę dorosłości.
***
Wyłączył komórkę, nie chcąc słuchać kolejnych kondolencji albo zapytań, gdzie się podziewa. Nie miał ochoty na rozmowy czy zwierzenia, chciał być sam. Matka pewnie już zaprosiła wszystkich na stypę w ich domu, a te zwykle trwały do późnego wieczoru, więc postanowił pokręcić się po okolicy tylko ze swoimi ponurymi myślami. Kiedy przekroczył próg baru El Paraiso, było około południa, a przy stolikach nie było żywej duszy. Jedynie właściciel siedział na barowym stołku i popijał brandy, wpatrując się w jakieś papiery. Kto by pomyślał, że Joaquin Villanueva doglądał interesu samodzielnie.
− Zgubiłeś się? – usłyszał lekko rozbawiony ton szefa kartelu, który oderwał wzrok od swojej pracy i uznał pojawienie się nastolatka w jego barze za pretekst na papierosa. – Zapalisz?
− Nie palę. – Marcus musiał kilka razy odchrząknąć, bo sam nie poznał własnego głosu.
− Cholerni sportowcy. – Wacky pokręcił tylko głową i odpalił fajkę. – Co cię sprowadza?
− Właściwie to… − Marcus zawiesił głos.
Joaquin przypatrywał mu się przez chwilę, po czym pochylił się nad barem i sięgnął po czystą szklankę i butelkę whisky. Nalał gościowi drinka i postawił przed nim, zachęcając go do spróbowania.
− Daj spokój. Potrzebujesz tego – powiedział, kiedy nastolatek pokręcił głową na znak, że nie ma ochoty.
Marcus Delgado po raz pierwszy od kiedy go poznał poczuł, że Joaquin Villanueva ma rację. Przysiadł na stołku obok i wychylił szklaneczkę za jednym razem. Whisky była mocna i zupełnie nie w jego stylu. Zaczął się zastanawiać, jak niektórzy mogą topić smutki w alkoholu i w jaki sposób pomaga im to uciec od problemów. On po wypiciu rozgrzewającego płynu poczuł się tylko gorzej – jakby wnętrzności płonęły mu żywym ogniem.
− Nie zadręczaj się, młody. Nie miałeś wyjścia. – Wacky mówił lekceważącym tonem, jakby dla niego był to chleb powszedni. – Wiem, jak się czujesz…
− Chyba kpisz. – Marcus odstawił szklankę na ladę z takim impetem, że lekko popękała. – Nie masz pojęcia…
− Twój ojczym nie żyje, dzisiaj go pochowałeś, a jedyne o czym teraz myślisz, to wcale nie Gilberto a tamten facet. Nie mam racji?
Marcus odwrócił zawstydzony wzrok, bo utrafił w samo sedno. Czuł się podle, nie mogąc w pełni opłakiwać Gilberta. Był egoistą, myśląc tylko o tym, co zrobił. Pozbawił kogoś życia i stał się takim samym przestępcą i mordercą jak człowiek, który siedział obok niego. Może nawet i gorszym, bo on nadal udawał, że wszystko gra, podczas gdy Joaquina wszyscy zdążyli już poznać ze złej strony.
− Co Hugo zrobił z…? – Marcus urwał, nie bardzo wiedząc, o co tak naprawdę chce zapytać. Gdzie jego kuzyn ukrył ciało? Pozbył się go? Sam nie wiedział, czy chciał znać odpowiedź.
− Nie musisz się tym martwić. Miałeś o tym nigdy więcej nie mówić. Hugo zna się na rzeczy. Jeśli ci mówi, że masz się wziąć w garść, to to robisz i z nim nie dyskutujesz.
− Od kiedy tak się słuchasz Huga? – Marcus prychnął, nie mogąc sobie wyobrazić, że szef Templariuszy przyjmuje rozkazy od kogokolwiek innego.
− Hugo nie raz uratował mi życie. Tylko dzięki temu, że jesteś z nim spokrewniony, nie pozwoliłem Lalo cię tknąć.
− Dziękuję za tę łaskę, ale potrafię o siebie zadbać. A Lalo jest tylko mocny w gębie. – Marcus poczuł się urażony, że kuzyn musiał otoczyć go specjalną opieką.
− Być może. Ale ta jego gęba czasem na coś się przydaje. Dzięki niemu wiem o twojej niedawnej wycieczce do Nuevo Laredo. – Po tych słowach Joaquina nastolatek zastygł w miejscu, zastanawiając się, jak na to zareagować. – Kiedyś myślałem, że jesteś głupi, ale teraz widzę, że masz jaja. Szkoda tylko, że używasz ich w niewłaściwy sposób. Jeśli myślisz, że uda ci się pokonać Los Zetas w pojedynkę, to się mylisz.
− Nie przyszedłem rozmawiać tu o wojnie karteli.
− A więc po co? – Joaquin zaciągnął się papierosem, świdrując swojego gościa wzrokiem. – Chyba nie po to, żebym pogłaskał cię po główce i powiedział ci, że wszystko będzie dobrze?
Marcus pożałował, że jego nogi go tu przywiodły. W końcu nienawidził tego człowieka, ale zaczynał już wariować i nie wiedział, co ze sobą zrobić.
− Naucz mnie.
− Czego? Jak handlować prochami? – Wacky zaśmiał się w głos a Marcus przestraszony obejrzał się za siebie, czy aby ktoś nie podsłuchuje ich rozmowy, ale na szczęście byli sami.
− Bronić się.
− Umiesz całkiem nieźle się bić, mogę to poświadczyć. – Villanueva wskazał na swoją twarz, która zdążyła się już zagoić po starciu z pięścią Marcusa, ale nadal pamiętał, że cholernie go bolała.
− To nie to samo. Chcę być gotów. Nie mogę pozwolić, by to się powtórzyło. Nie mogę znów… gdybym wiedział jak…
To było całkiem do niego niepodobne – nigdy nie miał problemu ze znalezieniem odpowiednich słów. Teraz czuł wiele emocji na raz, a jedną z nich było upokorzenie. Prosił o pomoc Joaquina Villanuevę, nawet jemu się to nie mieściło w głowie. Znał podstawy, wiedział, jak się bić, ale czym innym było znokautowanie niczego niespodziewającej się osoby albo bójka z rówieśnikiem, a czym innym walka wręcz o przetrwanie z kimś, kto został do tego wyszkolony. Jason Miranda był świetnym wojownikiem, musiał mu to przyznać.
− Coś ci powiem – to, że nauczysz się zadawać umiejętne ciosy, nie sprawi, że będziesz niezniszczalny. Czasem będziesz musiał zabić, by przeżyć. Taka jest kolej losu.
− Nie zgadzam się z tym. Nie chcę, żeby tak musiało być. Chcę przetrwać, ale nie za wszelką cenę. To nie jest tego warte.
− Skoro tak twierdzisz. – Joaquin wzruszył ramionami.
− Wiem o podziemnym klubie walk…
− Nie przeczę, przeszło mi to przez myśl, ale teraz widzę, że się do tego kompletnie nie nadajesz. Nie wystarczy mieć siły, trzeba też mieć poukładane w głowie. – Wacky popukał się palcem w skroń, jakby chciał chłopakowi pokazać dobitnie, że obecnie nie jest w stanie myśleć trzeźwo. – Poza tym Los Zetas wystawiają do walk swoich ludzi i zapewniam cię – każdy z nich, by cię zmiażdżył. A ja, wbrew temu co o mnie mówią, nie jestem bez serca.
− Więc dlaczego każesz walczyć Lucasowi? – Marcus nie mógł się powstrzymać. Przez Villanuevę przemawiała niebywała hipokryzja.
− Widzę, że twój braciszek miele ozorem. – Mężczyzna wywrócił oczami i wychylił do końca swojego drinka. − Lucasowi to było potrzebne. Zemsta jest potężnym motorem do działania.
− To jest twoje motto? Zemsta?
− Nie, zemsta akurat nie jest w moim stylu. Ja się nie mszczę na wrogach, ja odbieram długi. A to różnica.
− Możesz w to wierzyć, jeśli chcesz. Roque też był jednym z twoich dłużników i przypłacił to życiem. Jesteś obrzydliwy, jeśli to sobie wmawiasz. – Delgado zacisnął dłonie w pięści, żałując, że w ogóle tu przyszedł.
Sam nie wiedział, co chciał osiągnąć. Może miał nadzieję, że Joaquin wpuści go do klatki, a bezlitośni ludzie Hrabiego zrobią swoje. Może instynktownie czuł, że zasługuje na karę. Jeśli nie na odsiadkę w więzieniu to chociaż na karę cielesną. Może wtedy łatwiej byłoby znieść świadomość, że pozbawił kogoś życia.
− Rozumiem, Roque był twoim przyjacielem i to naturalne, że jesteś zły. – Słowa Joaquina zamiast go uspokoić, tylko bardziej go rozsierdziły, ale nie aż tak, jak to, co dodał później. – A wiesz, kim jeszcze był Gonzalez? Złodziejem. Podkradał mi towar i sprzedawał prywatnie. Byłbym w stanie to wybaczyć, gdyby nie fakt, że wisiał mi już sporo kasy. Zamiast spłacić długi jak przystało na mężczyznę… no dobrze, chłopca na progu dorosłości… on wolał zgłosić się na ochotnika do testowania nowych formuł. Więc tak, przypuszczam, że z technicznego punktu widzenia, można założyć, że to ja naładowałem broń, ale to on sam pociągnął za spust. To był jego wybór. – Joaquin wysilił się na metaforę, jakby chciał zobrazować bardzo skomplikowany problem.
− Jesteś chory. On był tylko dzieckiem, nie wiedział, w co się pakuje! – Marcus wstał gwałtownie, przewracając stołek barowy. Joaquin był jednak niewzruszony.
− Dzieckiem, które już od czternastego roku życia notorycznie lądowało na odwykach? Tacy jak Roque nie mogą sobie pozwolić na dzieciństwo. Uwierz mi, znam to z autopsji. Znałeś go jako swojego kumpla z podwórka, ale wierz mi – ćpun jest w stanie zrobić wszystko dla działki. No i Roque zrobił wszystko. Możesz mnie winić, jeśli chcesz, ale zawsze są dwie strony medalu.
− Po jaką cholerę ja tu przyszedłem? – Marcus zaśmiał się cicho sam do siebie, rozumiejąc swoją głupotę. – Myślałem, że jeśli Hugo ci ufa…
− Jestem z tobą szczery, młody. Pomogłem ci. Ale to nie znaczy, że będę na każde twoje skinienie. Musisz albo zapomnieć albo nauczyć się, jak z tym żyć – to moja jedyna rada dla ciebie.
− Sam z tej rady korzystałeś? – Delgado odczuł silną ochotę, by dopiec Villanuevie. Ten jednak nie dał się sprowokować.
− Dla mnie nigdy nie było innego wyboru. Takie życie było mi pisane. Ale ty masz przed sobą przyszłość, ludzi, którzy cię kochają, nawet jeśli jesteś upartym osłem. Więc idź stąd i żyj dalej, bo nikt nie zrobi tego za ciebie, rozumiesz?
Rozumiał, ale nie zmieniało to faktu, że nic już miało nie być takie samo. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3493 Przeczytał: 3 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:13:22 16-07-23 Temat postu: |
|
|
Temporada III C 125
EMMA/ EMILY/VICTORIA/JAVIER GIOVANNI/
Victoria Reverte obejrzała konferencje prasową na ekranie swojego laptopa między jednym kieliszkiem wody a przeglądaniem materiałów dotyczących przetargu. Jeśli miasto miało wyjść z twarzą z kryzysu musieli na niego zapracować. Fernando Barosso mógł chować głowę w piasek, ona nie zamierzała iść w jego ślady. Wiedziała jednak, że czeka ją cholernie trudne zadanie. Conrado był w dużo lepszej pozycji. Miał szacunek ludzi, budził zaufanie, spełniał swoje obietnice wyborcze nawet jeśli nie w tym mieście. Ona wszystkie swoje obietnice złamała. Jedna po drugiej. Palcami przeczesała jasne włosy. Nazywanie jej przez Conrado „panią Reverte” bolało bardziej niż sama chciała się przed sobą przyznać. Brzmiało jak obelga nie wyraz szacunku. Conrado miał jednak rację.
Fernando nie dbał o mieszkańców miasta. Nie dbał o wskaźnik przestępczości w mieście, o braki kadrowe w policji czy w szpitalu, nie dbał o to że ludzie nie mają ubezpieczenia zdrowotnego, pracy a emerytury są głodowe. Obchodził go jedynie własny zysk. I właśnie dlatego wzięła na siebie ciężar poprawy jakości życia. Co było wręcz syzyfową pracą. Łatała jedną dziurę pojawiała się kolejna. Fernando po raz kolejny zachował się cóż jak Fernando co jedynie rozmnożyło jej problemy. Victoria wiedziała jednak że ludzie nie przyjmą pomocy bezpośrednio od niej. Musiała więc zmniejszyć swoje oczekiwania, uzbroić się w cierpliwość i pomagać przy użyciu innych dostępnych środków. Pomagać poprzez fundację. Darmowe posiłki i paczki przy współpracy z kościołem, dofinansowanie Domu Samotnej Matki i dziecka, dofinansowanie szkoły podstawowej znajdującej się w mieście czy utworzenie biblioteki gdzie odbywały się zajęcia nauki czytania i pisania dla dzieci młodzieży i osób starszych. To były maleńkie sukcesy za które jedynie w teorii odpowiadał ktoś inny. Podobnie było z mieszkaniami socjalnymi. Victoria zrezygnowała ze swoich planów i podzieliła przeklętą ziemię na mniejsze działki na których powstawały mieszkania socjalne dla potrzebujących. Gdy późnym wieczorem zatrzymała się przed ziemią uśmiechnęła się lekko na widok zapalonych świateł w oknach.
Warto było, przemknęło jej przez myśl. Warto było sprzedać ziemię miastu za przysłowiową złotówkę i pozwolić Hektorowi zaprojektować kompleks budynków, których elewacja nosiła kolory tęczy. To co podobało się żonie Magika to nie to że powstała całkiem nowa dzielnica miasta, która zasili Radę. To co ją niewątpliwie cieszyło, to że najbardziej potrzebujący mieli dach nad głową. Bezpieczny dom. Hermes siadł na zadzie obok jej nóg. Arcoíris dawała nadzieję na lepsze jutro. Nie obchodziło jej że laury zbierał ktoś inny. Ważny dla Victorii był efekt. Pociągnęła psa z powrotem w kierunku domu.
W przeciwieństwie do Barosso Victoria nie uczestniczyła w pogrzebie Pułkownika. Na ceremonii pojawił się jej mąż gdyż para wspólnie uznała, że po ostatnich wydarzeniach jasnowłosa będzie ostatnią osobą którą rodzina chce w tak trudnym dniu oglądać. Lady Makbet nie chodzi na pogrzeby ona jedynie je wywołuje, przypomniała sobie jeden z komentarzy pod artykułem Luz del Norte. To nie jad hejtu zaskoczył zastępczynię burmistrza, lecz Fernando Barosso zaszywający się w domowym zaciszu i liżący rany. Okładka mocno nadszarpnęła jego zdrowie, usłyszała od Juareza który wypisał mu zwolnienie lekarskie i zalecił odpoczynek. Dla blondynki był to jasny sygnał, że z bałaganem który spowodował burmistrz musiała radzić sobie sama. Nie mogła w to uwierzyć. Wielki groźny Fernando zamknął się w domu jak wystraszony dzieciak. To nie podobało się kobiecie. Z dwóch powodów; pierwszy był taki, że Fernando liże rany, drugi, że coś knuje.
Zatrzymała się przed domem. Był pogrążony w mroku. Javier zabrał ich czteroletniego syna do Atticusa gdzie malec mógł do woli majsterkować z mężczyzną przy samochodach, układać wieże z klocków czy naciskając pedał gazu gdy poprosi go wujek. Lubił spędzać z nim czas. Victoria pchnęła furtkę puszczając uradowanego psa przodem. Hermes po krótkiej chwili zaczął szczekać. Ku zaskoczeniu kobiety na progu jej domu siedział Fernando Barosso. Kobieta uniosła brwi w wyrazie kompletnego zdumienia. Miała wrażenie, że świat naprawdę się kończy.
— Co ty tutaj robisz? — zapytała zdumiona gdy odzyskała głos. Otworzyła drzwi i wpuściła niespodziewanego gościa do środka.
— Musimy pomówić — zaczął bez zbędnych wstępów. — Należy pozwać gazetę.
— Przyszedłeś do mnie o — popatrzyła na zegarek — dwudziestej trzydzieści żeby rozmawiać o pozwie? — zapytała go. — Nie uważasz, że są ważniejsze rzeczy do omówienia niż zawrotna cena za maseczkę błotną? Tak przy okazji było wpaść do nas. Alec zrobiłby ci taką samą zupełnie za darmo.
— Miło, że żarty się ciebie trzymają gdy mnie próbowano zamordować!
— Marna byłaby to strata — odpowiedziała sięgając po szklankę z wodą. — Wody.
— Szkockiej.
— A lekarz pozwolił?
— Eleno, mój wizerunek szlag trafił — warknął mężczyzna — przestań wreszcie się ze mnie nabijać.
— To należało swoje brudne interesy załatwiać za zamkniętymi drzwiami nie w trakcie maseczek błotnych.
— Możesz przez jedną chwilę udawać, że cię to nie cieszy?
— Mogę — odpowiedziała i podeszła do lodówki wyciągając ze środka butelkę czerwonego wina. Z szafki wyciągnęła dwa kieliszki.— Co ci strzeliło do głowy żeby jechać do SPA? — zapytała go.
— A czy mi nie wolno? — odpowiedział pytaniem na pytanie Fernando. Zmarszczył brwi na widok kieliszka, który obok niego postawiła. — Twoja matka pijała ze mną czerwone wino.
— Urocze, nie czas na wspominki — pociągnęła łyk ze swojego kieliszka — musimy logicznie wyjaśnić twój pobyt w SPA i dlaczego rozmawiałeś z dyrektorem banku.
— Co? Skąd do diabła wiesz, że był tam Echeverría?
— Włamałam się do serwera rezerwacji. Z resztą to najmniejszy problem. Ty potrzebujesz wymówki dlaczego tam byłeś nie ja — przypomniała mu.
—Dlaczego mam wrażenie, że w twojej główce już zrodził się machiaweliczny plan? — zapytał ją.
— Nie spodoba ci się.
—Gorzej nie będzie
— Narzeczona
— Co proszę?
— Pojechałeś poprawić urodę dla kobiety
— Ty chyba sobie żartujesz! Wyjdę na głupca.
— Zakochanego głupca
— Nie
— Nando — zwróciła się do niego zdrobniale — Ludzie uwielbiają zakochanych głupców.
— Twój plan ma jedną wadę; ja nie mam narzeczonej.
— Mogę mieć kilka kandydatek
— Kilka?
— Wszystkie są majętne
— I zapewne stare
— Wybacz, ale wszystkie nastoletnie narzeczone były ją zajęte — odgryzła się i wyszła z kuchni. Fernando sięgnął po kieliszek wina. Blondynka wróciła z laptopem — Pamiętaj, że są bogate.
— Są stare. Ta — wskazał palcem na kobietę — jest w moim wieku! — Victoria wzniosła oczy do nieba proszę Boga o cierpliwość. — Nikt nie uwierzy, że się zakochałem w niej — wskazał na ekran — jest szkaradna
— Nigdy nie słyszałeś, że zakochujemy się w we wnętrzu nie opakowaniu? — zapytała go. Popatrzył na nią z politowaniem. — Twoje notowania spadły. Nigdy nie były dobre, ale teraz są gorsze niż złe.
— Narzeczona tego nie zmieni
— Powołujesz się na wartości rodzinne kiedy cała twoja rodzina się na ciebie wypięła —Wypięła? — wszedł jej w słowo.
— Margarita wyjechała,Dimitrio wyjechał, Nicholas zamieszkał z narzeczoną — wyliczyła — a Alejandro zamordowałeś
— Mam ciebie
— Nie jestem twoją córką — sprowadziła go na ziemię blondynka. — Potrzebujesz narzeczonej a jeszcze lepiej potrzebujesz żony. Ludzie nie ufają niezamężnym bezdzietnym politykom.
— Ufają Conrado.
— Szanują go czyli coś na co ty nie zapracujesz nawet jeśli oddasz cały swój majątek na cele charytatywne a mówiąc o majątku musisz oddać miastu to co ukradłeś
— Niczego nie ukradłem miastu!
— Sparafrazuje musisz oddać miastu to co dostałeś od Solano jako działkę —doprecyzowała — Miasto potrzebuje tych pieniędzy, bo zleciłeś budowę felernego mostu — przypomniała mu. — Wysoki posag żony wynagrodzi ci wszelkie niedogodności.
— Jeśli podkreślam jeśli zgodzę się na twój absurdalny plan to nie zamierzam żenić się żadną z tych staruch.
— Nicholas powiedział dokładnie to samo.
— Mój syn wie co lubię.
Skrzywiła się.
— Jest matką.
— Przeżyje
— Bliźniąt — doprecyzowała.
— Będę miłym ojczymem
***
Widziała zło w swoim życiu. Widziała to co najgorsze w człowieku, ale nie mogła wymazać z pamięci mężczyzny którego zastrzelił Joaquin. Gdy zamykała oczy miała przed oczami jego eksplodującą głową. To nie była pierwsza śmierć jaką widziała, ale była to śmierć tak niespodziewana, że nią wstrząsnęła. A mimo to stała przed El Parasio i wpatrywała się w wejście z zadumaną miną. I mimo wszystko stała przed barem i rozważała kolejną rozmowę z Joaquinem. Zrobiła krok w kierunku wejścia.
— Lubisz igrać z ogniem — brunet podniósł na nią wzrok. Emma uśmiechnęła się kącikiem ust leniwym krokiem ruszając w stronę mężczyzny siedzącego za biurkiem. Usiadła nonszalancko na jednym z krzeseł. — Co ty tu robisz? — zapytał zirytowany. Ta kobieta jak żadna inna wyprowadzała go z równowagi.
— Chcę porozmawiać
— nie mam ci nic do powiedzenia. Naprawdę życie ci nie miłe? Zastrzeliłem Poncho pamiętasz?
— Pamiętam, zniszczyłeś moja ulubioną bluzkę — popatrzył na nią zdziwiony — Poncho nie był pierwszym zastrzelonym facetem na moich oczach — dodała. — Porozmawiaj ze mną.
— Nie mammy o czym
— Lucas
— Nie wtrącaj się w sprawy które ciebie nie dotyczą.
— Byłam na jego ostatniej walce — rzuciła nagle — widziałam co zrobił. Widziałam do czego go zmusiłeś.
— Walczył o życie, zrobił co konieczne żeby przeżyć.
— A ty żeby zarobić — odparowała i wstała. — Niewiele różnisz się od facetów którzy mnie sprzedawali.
— Nawet się nie waż mnie do nich porównywać ! — wstał. Krzesło z łoskotem uderzyło o ziemię lecz żadne z nich nie zwróciło na to uwagi.
— To przestań zachowywać się jak alfons i wypuść Luke
— Nie mogę
— Nie chcesz
— Nie mogę. Myślisz że tego właśnie chcę? — zrobił krok w jej kierunku. — Myślisz że chcę trzymać go w piwnicy, faszerować prochami i wystawiać w klatce jak barna na rzeź? Sądziłem że kto jak kto ale ty masz o mnie lepsze zdanie.
— Bo uratowałeś mi życie?
— Bo oboje mieliśmy popaprane dzieciństwo. Mamusie nas nie kochały — powiedział powoli. Emma popatrzyła mu w twarz i zmniejszyła odległość między nimi. Z nos ściągnęła mu okulary.
— Nie waż się ich łamać, ledwie kupiłem nowe. — uśmiechnęła się kącikiem ust i rzuciła je na biurko. — Czego chcesz?
— Daj mu więcej swobody i pozwól widywać się z Magikiem.
— Jeszcze czego — prychnął
— On tego potrzebuje. Przyjaciela, kotwicy, kogoś dla kogo warto walczyć
— A co ty możesz o tym wiedzieć? — zapytał ją. Odsunęła się od niego i podeszła do okna.
— Byłam dziewczyną w piwnicy. Wiem jak kto jest tkwić w ciemnym miejscu i nie mieć absolutnie żadnej władzy nad swoim życiem. — Joaquin — zaczęła ponownie chociaż czuła się tak jakby rozmawiała ze ścianą. Cierpliwość szatynki była na wyczerpaniu. — oboje robiliśmy złe rzeczy i podejmowaliśmy wątpliwie moralnie decyzję, ale chociaż raz możesz zrobić coś dobrego — wiedziała że brunet stoi tuż za nią więc oparła mu głowę na piersi. — Im więcej czasu będzie spędzał w zamknięciu odizolowany od przyjaciół tym bardziej będzie marniał. Stanie się apatyczny, obojętny. Pewnego dnia wejdzie do klatki i pozwoli się zabić.
— Emmo
— Widywałam to. Przychodzi taki moment, że wiesz że będzie to twój ostatni dzień i przechodzisz w stan czuwania i oczekiwania. Najpierw czekasz aż wszyscy zasną — zaczęła — byłeś w poprawczaku więc pewnie widziałeś to na własne oczy — ciche wstawanie z łóżka i odnalezienie ostrego kawałka, który przygotowano już wcześniej , a później się kładziesz
— Przestań
— I umierasz, w ciszy, samotności. Gdy rano znajdą jego albo jej ciało wiesz że ci się za to oberwie, ale i tak mu albo jej na to pozwalasz bo to jedyny wybór jaki ma. To jest ostatnia cząstka władzy, którą jeszcze jej nie odebrano. Władza nad własnym życiem i nad śmiercią. To czeka Lucasa jeśli dalej będzie tkwił w piwnicy.
— Luke jest twardy
— Też tak kiedyś o sobie myślałam, ale każdy ma swój własny próg bólu.
— Chciałaś się zabić? — zapytał ją zaskoczony.
— Chciałam „polecieć”
— Co cię powstrzymało?
— Mój syn zaczął kopać — odpowiedziała mu i obróciła głowę żeby na niego spojrzeć. — On potrzebuje kogoś w swoim narożniku, ale rób co chcesz — Emma chciała go wyminąć, ale chwycił ją za nadgarstek.
— Zjedz ze mną kolację — wypalił. Popatrzyła na niego zaskoczona.— A Magik zje z nim kolację — nie wierzył we własne słowa.
— Czy ty zapraszasz mnie
— Nie! To żadna randka, to kolacja i tyle.
— Dobrze, zrób rezerwację
***
— Co pani tutaj robi?
— Zawsze myślałam, że mężczyźni z Ameryki Łacińskiej mają „kompleks macho” — zaczęła — kiedyś spotykałam się z jednym Chilijczykiem — zaczęła — to był krótkotrwały związek.
— Dlaczego? — zapytał zaskakując tym samym samego siebie.
— Spędzał więcej czasu w łazience o de mnie — wyjaśniła — nieważne to stare dzieje — machnęła ręką — Przepraszam powinnam była zacząć od „dzień dobry nazywam się”— odwróciła się w jego stronę.
— Venetia Capaldi
— Po prostu Tia — podała mu dłoń.
— Conrado,
— chcę pomówić o domu kultury
— Widzę że przechodzisz od razu do sedna
— A co po co mam marnować twój czas? — zapytała go — Jestem kiepska w gadce o niczym więc przejdźmy do meritum Dom kultury potrzebuje dofinansowania do wieczorów filmowych. Repertuar jest ubogi pod względem gatunkowym i już nie wspomnę o jakości tych produkcji.
— Powinnaś porozmawiać na ten temat z panią burmistrz
— Chcę rozmawiać z kimś decyzyjnym a po konferencji prasowej odniosłam wrażenie, że ty masz klucze do miasta — Tia podeszła do kanapy i usiadła. — Jak już mówiłam potrzebne jest urozmaicenie — wyciągnęła z torebki plik kartek — Przygotowałam listę filmów, które mają być wyświetlane w październiku — Conrado zaciekawiony usiadł i wziął od niej plik kartek —Czerwone to filmy które były wyświetlane
— Sporo tych czerwonych znaczków
— Właśnie dyrektorka Domu Kultury poinformowała że filmy wyświetlane są w trzymiesięcznym zapętleniu. Nie zrozum mnie źle uwielbiam Masz wiadomość, ale ludzie potrzebują urozmaiceń. Mózg ludzki umiera bez nowych bodźców dlatego ratusz powinien zakupić kilka filmów — podała mu kolejne kartki
— Kilka? — rzucił szybkim okiem na listę.
— Nie wszystkie naraz oczywiście.
— Okno na podwórze?
— Klasyk, który każdy powinien znać. Oczywiście osobiście wolę Ptaki, ale na seanse przychodzi dużo osób starszych nie chcę żeby scena pod prysznicem przyprawiła ich o zawał. Po za tym urozmaicenie wyświetlanego materiału przyciągnie nieco młodszą widownię.
— Król Lew?
— Nie lubi pan bajek?
— Są dla dzieci — odpowiedział
— Dlatego jest na liście — wyjaśniła palcami przesuwając po jasnych włosach. — Po za tym ludzie starsi potrzebują stymulacji. Ich mózgi potrzebują stymulacji inaczej obumierają. Fajnie, że mają dostęp do kultury, ale potrzebują więcej dlatego mam plan.
— Pani?
— Proszę mówić mi po imieniu. Żadna ze mnie „pani” Tak wspólnie z panią dyrektor i innymi pracowniczkami opracowaliśmy „plan trzymiesięczny” który rozszerza ofertę kultury skierowanej do osób starszych, rodziców z dziećmi, dzieci i młodzieży. Każdy dzień tygodnia będzie skierowany do osób z innej grupy wiekowej, ale także są dni „zjednoczenia”
— Zjednoczenia?
— To robocza nazwa. Słyszał pan pewnie o „konflikcie pokoleń?” o tym że starsi nie rozumieją młodych a młodzi starsze osoby uważają za dinozaury a prawda jest taka że starsi ludzie też mają coś do powiedzenia ale bez moralizatorstwa i gadce o Bogu. Starsi ludzie nie nadążają nad zmieniającym się światem, nie rozumują współczesnego świata więc wszyscy zyskają. Sam pan rozumie jak ważna jest integracja i walka z uprzedzeniami.
— To prawda chociaż przyznaje że nie rozumiem
— co mogę wiedzieć o uprzedzeniach?
— Kiedy znajdziesz na to czas?
— Tym proszę się nie martwić w Czarnym kocie pracuje tylko w weekendy — Conrado uniósł brwi — Potrzebuje zajęcia, muszę mieć zajęcie bo nie umiem siedzieć na tyłku zbyt długo bo zanikają mi szare komórki — drzwi się otworzyły i do środka wszedł wysoki szczupły mężczyzna który stanął jak wyryty wpatrując się w Capaldi za swoich okularów.
— Cześć — wydukał Santos Eric DeLuna — Co ty tu robisz?
— Omawiam z burmistrzem program kultury dla mieszkańców— odpowiedziała marszcząc brwi. — Spokojnie nie śledzę cie — Conrado kusiło żeby zapytać ale milczał.
— Dlaczego stoisz w progu? Przesuń się — do środka weszła żona Fabrico Guerry która najpierw popatrzyła na Conrado to utkwiła ciemne oczy w Tii, która na jej widok poderwała się z kanapy.
— Dobre pytanie. DeLuna — Guerra był rozbawiony powędrował wzrokiem to do aktorki to do Conrado to do żony.
— Dziękuje za poświęcony czas panie burmistrzu
— On nie jest burmistrzem
— To niech przestanie się tak zachowywać. Jeśli chcesz być szarą eminencją Pueblo de Luz to osiągasz cel odwrotny od zamierzonego. I właśnie udzieliłam rady komuś kto o nią nie prosił — wymamrotała. Emily uśmiechnęła się pod nosem. — Przepraszam bycie córką polityka ma więcej wad niż zalet. Zastanów się i wiesz gdzie mnie znaleźć.
— Santos też by chciał wiedzieć gdzie cię znaleźć
— Fabricio — upomniała go Emily kręcąc z niedowierzaniem głową. Panowie zakopali topór wojenny, ale jak widać małżonek nie mógł się wprost powstrzymać. — No co? Może jak znajdzie sobie dziewczynę to odczepi się od ciebie. Zakocha się, ożeni — żona dała mu kuksańca w bok uniemożliwiając skończenie myśli.
— Pójdę już i Fabricio mam nadzieję, że bekhend jest dużo lepszy niż ostatnim razem gdy się widzieliśmy.
— Znacie się? Emily popatrzyła to na jedno to na jedno to na drugie. Tego się nie spodziewała. Wpatrywała się w męża oczekując wyjaśnień. On patrzył na aktorkę, jakby widział ją pierwszy raz w życiu. Zmarszczył brwi usiłując sobie cokolwiek przypomnieć. Gdyby spał z Capaldi to by ją zapamiętał.
— Mieszkaliśmy po sąsiedzku — przyszła mu z pomocą trzydziestolatka. — Zwracałeś się do mnie imieniem Will
— Will — powtórzył głucho Guerra.
— Venetia Wilhelmina Capaldi — podała swoje pełne dane — Moja matka częściej używała imienia Wilhelmina niż Venetia. To drugie jest zdecydowanie bardziej angielskie.
— Will — powtórzył na ona uśmiechnęła się pod nosem. — Sam na to wpadłem.
— Mówił tak do mnie tylko dlatego, że do jedenastego roku życia ścinałam włosy na krótko.
— I świat skurczył się do rozmiarów jednocentówki — wymamrotał Santos
— Och cicho bądź Santos.
— Santos?
— Nie tylko używasz drugiego imienia — odpowiedział jej Guerra. Emily miała ogromną ochotę udeptać męża — Santos z nią spał — wyjaśnił Conradowi. Tia wraz z żoną posłały mu pełne politowania spojrzenie. Brunet popatrzył na DeLunę który uśmiechał się półgębkiem. Siostry mogły nie dorastać razem, mieć inny kolor oczu ale to spojrzenie mówiło więcej niż tysiąc testów DNA.
— I jeśli kogokolwiek to interesuje niewiele to znaczyło. Był po prostu pod ręką — wypaliła w odpowiedzi Tia — Bez urazy — zwróciła się do Erica.
— I vice versa.
— Dlaczego my w ogóle o tym rozmawiamy?— zapytała palcami przeczesując jasne włosy. Emily nie odrywała oczu od swojej siostry bliźniaczki. Ich oczy spotkały się na krótką chwilę. Tia zmarszczyła brwi splatając ręce na piersiach. Blondynka uśmiechnęła się pod nosem. — Co?
— Przypominasz mi moją siostrę — wyznała młodsza z sióstr. Obie równocześnie zacisnęły usta w wąską kreskę z trudem powstrzymując się od uśmiechu. — Masz ochotę na kawę? — zapytała ją.
— A możesz pić kawę?
— Jedna dziennie im nie szkodzi — odpowiedziała bezwiednie przykładając rękę do brzucha. — Chętnie posłucham o jego kiepskiej zagrywce — ruchem głowy wskazała na męża.
— A ja chętnie ci opowiem jak na gruszki w kościelnym sadzie wchodziłam szybciej od niego. Mnie nigdy nie złapali.
— Nie złapali cię bo nigdy cię nie wydałem.
— Tak sobie, tłumacz — odparowała Capaldi. — Był po prostu za wolny. Santos parsknął śmiechem, Guerra posłał mu zirytowane spojrzenie.
W domu rodziny Balmaceda panowała ponura atmosfera. Goście, którzy po ceremonii pogrzebowej zabrali się na stypie aby uczcić pamięć zmarłych; dwudziestojednoletniego Jose i dziadka Alberto zebrali się w salonie połączonej z jadalnią w milcząc i jedząc przygotowane przez catering potrawy zdecydowanie bardziej z grzeczności niż z apetytem. Jorge Ochoa zerknął w kierunku Primrose Castelani która widelcem dłubała w sałatce ze szpinakiem. Jej jasne oczy spotkały się z jego ciemnymi tęczówkami. Usta wymieniły smutne uśmiechy. Syn Gideona powędrował spojrzeniem do matki. Lucia Balmaceda de Ochoa siedziała na jednej z kanap szeptem rozmawiając ze swoją szwagierką; Eleną Dominguez de Balmaceda. Jorge ostatni raz matkę widział w kwietniu gdy zobaczył jak obściskuje się z wuefistą hardkorowym koksem. Dla nastoletniego chłopca była to ta kropla która przelała czarę.
Gdy związek rodziców bruneta rozpadł się. Ojciec chłopaka próbował tłumaczyć zachowanie matki typowymi tekstami rodzica, który próbuje wybielić jednego kosztem drugiego; była młoda gdy braliśmy ślub, związki rodziców rozpadają się, ale to nie wasza wina gdyż zawsze będziemy was kochać. Były to teksty, które Jorge określił mianem „typowe” I tak wierzył w to, że związek rodziców skończył się na długo przed ich rozwodem to nie rozumiał dlaczego Lucia wciągnęła go w batalię sądową toczącą się między małżonkami? Kobieta była naiwna jeśli sądziła że po tym co usłyszał będzie po jej stronie i to z nią będzie chciał zamieszkać. Gideon może nie był idealnym człowiekiem, ale to nie on zdradzał ją w trakcie trwania młodożeństwa z nauczycielem. Było wręcz odwrotnie. Chłopak wstał podchodząc do otwartych tarasowych drzwi. Primrose Castelani stała na tarasie wpatrując się w pogrążony w deszczu ogród. Szczupłe palce zaciskała na szyjce od butelki. Jorge podszedł do niej i ostrożnie wyjął butelkę z jej rąk. Rose popatrzyła na niego przez ramię. Brunet pociągnął solidny łyk. Alkohol palił go w gardło gdy przełykał trunek. Skrzywił się i usiadł na wilgotnych deskach. Rose zrobiła to samo.
— Nie lubię pogrzebów — odezwała się wyjmując butelkę z jego rąk.
— Tylko masochiści lubią pogrzeby — odparł na tą uwagę Ochoa — Skąd masz szkocką?
— Z barku — odpowiedziała. — Wślizgnęłam się do biblioteki i wzięłam jedną. Nikt nie zauważy barku jednej butelki.
— Zauważą, że jesteś pijana — odpowiedział. Parsknęła śmiechem. Zasłoniła dłonią usta. Śmiech na pogrzebach był wręcz niestosowny.
— Wątpię, teraz ich świat kręci się wokół dziecka
— Jakiego dziecka
— W macicy mojej matki
— Twoja mama jest w ciąży? Fajnie — Rose posłała mu lodowate spojrzenie — Bardzo niefajnie — poprawił się niepewnie. — Jak oni mogli to zrobić?
— Jak to jak? Bzykali się i zapomnieli go gumkach.
— Jezu Rose — jęknął
— Nie zazdroszczę jej — zmieniła temat Rose ruchem głowy wskazując na dziewczynę Jose.
— Zerwał z nią — wypalił Jorge i chwycił za butelkę. — Przyjechał do stolicy, żeby z nią zerwać. Poznał kogoś na uniwerku i się zakochał.
— Zerwał z nią tak przy was?
Jorge pokiwał głową.
— Kaszana
— Dlatego był z wami w aucie — domyśliła się Rosie. Nastolatek ponownie skinął głową obracając w palcach butelką. — Moja matka tu jest.
— Wiem, widziałam ją. Chciałabym w jej wieku wyglądać jak ona — Jorge posłał jej ostre spojrzenie. — albo i nie — wyjęła butelkę z jego rąk — kto chciałby mieć figurę osy i twarz niemalże bez zmarszczek w pieku piedziesięciu lat? Na pewno nie ja. Chcę być stara gruba i pomarszczona.
— Czterdzieści cztery.
— Co?
— Moja matka ma czterdzieści cztery lata na pięćdziesiąt.
— Czym się właściwie zajmuje?
— Zdradzaniem mojego ojca — odpowiedział na to chłopak pociągając kolejny łyk z butelki.
— Jestem lekarzem — odpowiedziała spokojnym głosem. Jorge cały się spiął. Rose pospiesznie wyciągnęła butelkę z jego rąk i wstała.
— Odniosę to za nim ktokolwiek zauważy brak. Powodzenia — rzuciła w stronę chłopaka i weszła do środka.
— Jorge
— Odeszłaś! — warknął. — Zostawiłaś nas. Tatę, Glorię, mnie więc zrób nam wszystkim przysługę i wracaj do dziury z której wypełzłaś — wstał i lekko chwiejnym krokiem odszedł.
***
Biblioteka rodziny Balmaceda była pokaźnych rozmiarów pokoikiem z półkami wypełnionymi książkami. Rose opuszkami palców przesunęła po drogocennych woluminach i uśmiechnęła się pod nosem. Zawsze lubiła to miejsce. Pachniało starością i drewnem. I to połączenie po dziś dzień jej się podobało. Upiła kolejny łyk alkoholu i podniosła stojącą na stoliku fotografię. Przedstawiała ona Jose ze swoją dziewczyną Allegrą Perez de Cruz.
Allegra Perez de Cruz była jej kuzynką i śliczną jak z obrazka młodą kobietą, która zarabiała niemałą fortunkę na publikowaniu swoich zdjęć na Instagramie. Gdy Rosie dorastała zazdrościła jej figury modeli, prostych jasnych włosów i tej ślicznej buzi. Zazdrościła jej także tego, że dziadkowie uważali ją za chodzący ideał. Nie można było powiedzieć o niej złego słowa bo straciła ojca będąc jeszcze w pieluchach. Nigdy nie poznała Gaela, jej starszy o krok brat sam ledwie pamiętał ojca gdyż jak podejrzewała Rose sam jeszcze wtedy nosił pieluchy. Kiedy patrzyła na twarz kuzynki zastanawiała się czy dziadkowie powiedzieli jej prawdę o ojcu? Gael nie żył przez homofobię ojca. Blondynka palcami przeczesała poskręcane włosy. Gdy usłyszała jak drzwi od biblioteki się otwierają czmychnęła za jedną z półek.
— Mówiłem ci że tu ją zostawiłem — usłyszała głos wuja Jose. Mężczyzna podszedł do butelki którą zostawiła na stoliku Rosie i podkręcił korek — Masz ochotę na szklaneczkę? — zwrócił się do osoby za jego plecami.
— Nie i ty też pownienneś przestać już pić — Rose rozpoznała głos ojca. Francisco podszedł do przyjaciela i wyciągnął butelkę z jego rąk.— Nie trzeźwiejesz od kilku dni.
— Gdybyś stracił jedyne dziecko też byś pił
— Masz jeszcze córkę która cię potrzebuje — przypomniał mu Francisco.
— Veda ma matkę — odbił piłeczkę i usiadł ciężko w fotelu. —Rzucą mnie na pożarcie psom — zauważył nieprzytomnym głosem mężczyzna. — Elena mówiła mi, ostrzegała żebym nie wchodził w interesy z Barosso, ale jej nie posłuchałem. Potrzebowaliśmy gotówki. Studia Jose w stolicy, prywatna szkoła Vedy w Stanach. To wszystko kosztuje. I to nie mało. Veda uparła się że zostanie wybitną wiolonczelistą. Będzie cholernie rozczarowana gdy jej powiemy że o Stanach może zapomnieć.
— Jeśli potrzebujecie pieniędzy na szkolę dla Vedy
— pięćdziesiąt tysięcy — powiedział powoli Jose — dolarów. Za semestr. Pora żeby Veda zeszła na ziemię. Przenieśliśmy ją do tutejszego ogólniaka.
— Będzie niepocieszona
— Delikatnie mówiąc — mruknął Jose. — Niestety Veda ma charakterek matki więc już kazałem schować lepsze talerze — wyjaśnił i zaśmiał się upijając kolejny łyk alkoholu. — Następnym razem kiedy się spotkamy na drinku Francisco zapewne będzie to sama widzeń.
— Jose
— Zamknął mnie — powiedział z przekonaniem. — Spójrz co zrobił Ibarze, mnie czeka podobny los, albo nawet i gorszy.
— Jeśli Barosso kazał budować ci most po kosztach
— czy ty nie słyszałeś tej jego córuni
— Córuni? — powtórzył zdziwiony. Jose roześmiał si,ę spoglądając na przyjaciela.
— Victoria — powiedział — to jego córunia.
— Wypiłeś zdecydowanie za dużo
— Jezu Francisco ja mam słabą pamięć, ale że ciebie to też dopadło. Nie pamiętasz już jaka z Inez Diaz była laseczka w młodych latach. Wszyscy dostawaliśmy ślinotoku na jej widok.
— Mów za siebie
—Tak wiem ty jedyną kobietą do której się śliniłeś była Tony. Jedyna babka z którą się bzykałeś. No chyba że miałeś panienkę na boku i nic nie powiedziałeś. Za nim Inez totalnie odwaliła palma i zabiła swojego dzieciaka często tańczyła na rurze w El Parasio. Potrafiła na niej wywijać, ale do brzegu — machnął butelką która wyślizgnęła mu się z rąk i potoczyła po podłodze. Odprowadził ją wzrokiem. — Fernando Barosso pieprzył ją tak że wióry leciały, ale wcale mu się nie dziwię była dobra w te klocki.
— Ty i Inez?
— Nie bądź taki zdziwiony. Ty żyłeś w celibacie, jak mnich czekając na swoją księżniczkę Antonię ja — westchnął — tylko nie mów Elenie. Nigdy jej się nie przyznałem, że posuwałem jej najlepszą przyjaciółkę.
— Elena i Inez się przyjaźniły?
— Aha — przytaknął — były jak papużki-nierozłączki. Przyjaźniły się nawet gdy ta pierwsza zaciążyła ze starym Barosso. Podsłuchałem ich rozmowę — wyjawił — To było lata temu. Dwadzieścia sześć, siedem czy jakoś tak. Inez przyznała się do romansu, powiedziała że Fernando ma plan. Ten staruch wmówił jej że będą rodziną, ale on nie może jej poślubić dlatego znalazł jej głupca który zrobi to za niego. Zapłacił mu okrągłą sumkę, że bycia białym małżonkiem. Gdzie moja wódka?
— Wystarczająco dużo już wypiłeś — zapewnił go Castelani pomagając mu wstać. — Położysz się.
— Myślisz że jest tak samo dobra w łóżku jej mamusia.
— Musisz się położyć
— Założę się że tak — pokiwał głową idąc wsparty na ramieniu przyjaciela.
Rose wypuściła ze świstem powietrze i wygrzebała z torebki telefon wystukując numer SMS do przyjaciela o treści 911!!! i wyszła przez okno. Kolejną wiadomość wysłała do matki informując że się zmywa.
***
W domu rodziny Ledesma panowała złowroga wręcz cisza. Z niewielkiego budynku nie dochodziły żadne dźwięki. Nikt nie krzyczał, nikt nie awanturował się. Panowała przyjemna dla ucha cisza. Sąsiedzi żyjący nieopodal rodziny zerkali na budyneczek z ciekawością. Dom na ulicy Czereśniowej nigdy nie należał do tych cichych. Zawsze wydobywały się z niego wysokie, podniesione dźwięki. Krzyczał głównie pan Ledesma, pani Ledesma próbowała uspokoić małżonka natomiast dwójka małoletnich dzieci; siedemnastoletni Diego i jego młodsza o czternaście miesięcy siostra siedzieli na ganku czekając aż pijany zazwyczaj ojciec pójdzie spać. Dziś w chłodne październikowe popołudnie w domu panowała cisza.
Ciekawska pielęgniarka Clementina stała przed posesją podpierając się na boki. Nie ruszyła jednak w kierunku domu Ledesmów, lecz skręciła w kierunku Diazów. Przeszła przez furtkę gdy drzwi otworzyły się i z domu wyszedł Enzo.
— Całe szczęście, że jesteś w domu — chłopak zmarszczył brwi — zajrzałbyś do Ledesmów.
— A po co?
— Cicho jakoś u nich.
— Mam iść do nich bo jest za cicho? — zapytał upewniając się czy aby dobrze ją rozumiał. Gdy skwapliwie mu przytaknęła roześmiał się. Gdy w domu toczytł się awantury nigdy nie interweniowała. Gdy panowała cisza chciała biec z pomocą. — Są na pogrzebie.
— Pogrzebie?
— Jose Balmaceda — przypomniał jej. — Pojechali na pogrzeb.
— Taka wielka tragedia — zalamentowała pielęgniarka — taka tragedia
— tak, tak — przyznał jej rację nastolatek zamykając domu na klucz. — Coś jeszcze? Spóźnię się na trenig.
— A ty do matki wróciłeś?
— Jak widać — odpowiedział
— I już nie ćpasz?
Popatrzył na nią z politowaniem. Nawet jeśli ćpałby nadal to jej nie zamierzał się do tego przyznawać. Wyminął ją bezceremonialnie i wsunął do uszu słuchawki truchtem ruszając w stronę liceum. Potrzebował przebieżki. Vincenzo Diaz nie znał zbyt dobrze Jose Balmacedy. Dwudziestopięciolatek był starszy o niego o kilka lat ale Enzo go kojarzył. Głównie dlatego że raz czy dwa sprzedał mu trawkę. Nic więcej. Nastolatek już wtedy podejrzewał że chłopak nie jest nałogowcem. Palił raczej dla sportu, towarzystwa czy kilku chwil odprężenia.
Biegł truchtem przed siebie. Sport nie tylko utrzymywał go w dobrej kondycji, ale też był całkiem dobrym pomysłem na zmęczenie organizmu. Zmęczony organizm domagał się prysznica, snu i pozostanie trzeźwym stawało się odrobinę łatwiejsze. Tylko jednak odrobinę. Gdy pojawił się na szkolnym boisku trwała rozgrzewka. Mimo ostatnich wydarzeń Bruni nie zamierzał im odpuszczać i był mu za to niezwykle wdzięczny kozłując z piłką.
Wzrokiem odnalazł Diega. Na lekcji biologii nie zamierzał ujawniać wszystkim swojej orientacji seksualnej. Był zdania że to tylko i wyłącznie jego sprawa, ale gdy Perez kazał mu wykonać test na narkotyki coś w nim pękło. Wiedział bowiem, że dla Dicka nie będzie większego upokorzenia niż syn (bękart ale syn) jest gejem. I co gorsza wszyscy o tym wiedzą. Nie miał wątpliwości, że Anna Conde nie tylko rozpuściła wieści w szkole ale i poza nią. Zatrzymał się na dźwięk gwizdka. Bruni ogłosił koniec treningu. Kiedy rozejrzał się po boisku nieopodal dostrzegł Rose Castelani. Nastolatka pomachała w jego stronę wesoło. Gdy zbliżył się do siostrzenicy uderzyła go w ramię.
— Dlaczego o tym, że jesteś gejem dowiaduje się od Anakondy? — zapytała na tyle głośno, że grupa chłopaków zatrzymała się idąc w drodze do szatni. — Powinieneś mi powiedzieć.
— To nic wielkiego — stwierdził.
— To jest coś wielkiego — Rose opadła na trawę. — Twoja mama wie?
— Perez jej powiedział — usiadł obok niej. — Zamknęła mu drzwi przed nosem, a Diaz grzecznie poprosił, żeby wyszła bo akurat był w ogrodzie i podlewał kwiaty.
— Brawo dla niej — przyklasnęła Renacie Rosie.
— Co się stało? — Na boisko wbiegł Felix. Rose popatrzyła na niego niezrozumiałym wzrokiem. — 911 — przypomniał jej machając telefonem.
— A to — machnęła ręką — Moja mama jest w ciąży.
— I to jest według ciebie 911?
— Dla mnie to koniec ciszy i spokoju witajcie nieprzespane noce i brudne pieluchy — wpatrywała się w niego jasnymi oczami. — Myślisz, że twój ojciec planuje dziecko z żonką? — zapytała go nagle unosząc ciało na łokciach. Felix usiadł obok niej. — Noc poślubna już była jak się uwinął to będziemy chodzić z wózkami po osiedlu. Ty z niebieskim ja z różowym.
— Co? Dlaczego zakładasz — urwał — nie, nie będę o tym myślał.
— O czym dokładnie? O potencjalnym rodzeństwie czy o tym, że twój ojciec jest aktywny seksualnie?
— Rose — jęknął Felix.
— Co? Tęsknie za seksem — popatrzyła na mężczyznę przechodzącego obok. — Bruni nie jest w moim typie — stwierdziła — ale dla twojego ojca — poruszyła wymownie brwiami — zostałbym heterą na jedną noc.
— Jezu Chryste Rosie — Leżacy obok na trawie Vincenzo roześmiał się serdecznie. — Możemy zmienić temat?
— A na jaki temat rozmawiacie? — Soleil Padilla de Dominguez usiadła bok blondynki.
— O tym, że Rose zostanie heterą i prześpi się z ojcem Felixa.
— Nie dziwię się. Twój tato jest przystojnym facetem — Felix posłał jej ostre spojrzenie — Tylko stwierdzam fakt.
— Twój staruszek też jest niczego sobie. Wygląda jak książę z bajki — wyznała Castelani. — Widzisz? — machnęła w stronę przyjaciela — jej to nie rusza.
— Mój ojciec podczas kampanii wyborczej dostawał pocztą damską bieliznę, oferty matrymonialne. Na jednym z wieców desperatki rzucały na scenę swoje staniki więc nie rusza mnie to.
— Twój staruszek jest jak gwiazda rocka.
— Proszę zmieńmy temat.
— Fernando Barosso jest ojcem Victorii Diaz de Reverte — obwieściła przyjaciołom. — Przypadkiem usłyszałam rozmowę ojca z Jose — doprecyzowała i streściła całą konwersację nastolatkom.
— Moim zdaniem to wierutna bzdura. Jose Balmaceda stracił syna powie wszystko żeby zdyskredytować ratusz — skomentował rewelacje Enzo.
— To że z nią sypiał też sobie wymyślił? — zapytała wuja. — To żadne osiągnięcie, mój staruszek był mocno zdegustowany, ale wyszukałam kilka zdjęć Inez sprzed lat i była naprawdę ładną dziewczyną. Żadna z niej ślicznotka, ale była ładna.
— Być może i była ładna, ale i szurnięta czy ty wiesz co Inez Romo robiła swoim ofiarom?
— Im cięższe winy mieli na sumieniu tym większe męczarnie im fundowała — odezwała się Soleil. — W Monterey Inez zyskała przydomek „última feria”
— Inez Romo była ostatnią sprawiedliwą? — upewnił się Felix. Sol pokiwała głową.
— Była policją, sędzią a na końcu katem. Legenda głosi, że po pomoc do Inez zgłaszały się skrzywdzone szukające sprawiedliwości kobiety. Ofiary przemocy domowej, gwałtów czy zabójstw, ich rodziny zwracały się do Inez po pomoc , a ona pomagała. Przychodziła nocą gdy organy ścigania zawodziły.
— Zabijając ich?
— Tak, w mieście są organizowane wycieczki „śladami Inez Romo”
— A ja myślałem, że ludzie w Dolinie mają nierówno pod sufitem — skomentował Enzo wstając.
— Inez jest częścią lokalnego kolorytu i miasto zarabia fortunę opowiadając o jej niechlubnych czynach. Tato chciał to znieść, ale jak dowiedział się ile turyści płacą za upiorne historie odpuścił. W rocznicę jej śmierci w mieście będą tłumy. Tato boi się że frakcje popierające Inez zetrą się z tymi którzy jej nie popierają.
— Ludzie popierają to co robiła? — Felixowi nie mieściło się to w głowie.
— Tak, otaczała się głównie kobietami które nazywano Walkiriami. Policja nigdy nawet nie próbowała oskarżyć jej za popełnione zbrodnie. Popierały ją głównie kobiety, bo tylko ona ich słuchała i na swój sposób im pomagała. Nie popieram tego co robiła, ale dla wieku była ostatnią deską ratunku.
— Zabierzesz mnie na wycieczkę śladami Inez Romo? — zapytała ją Rosie.
— Jasne, kiedy?
— Dziś — odpowiedziała i wstała — weźmiemy auto mamy albo taty.
— Piłaś — przypomniał jej Felix. Gdy tylko przyszedł wyczuł od niej alkohol.
— Soleil będzie prowadzić ja ją zgadywać.
— Twoi rodzice nie będą mieli nic przeciwko?
— No coś ty — machnęła ręką otrzepując spódniczkę. — Będzie fajnie — ujęła ją pod ramię i ruszyły w stronę wyjścia.
Ingrid Lopez de Vazquez usiadła obok Felixa wyciągając przed siebie nogi. Blondynka zdążyła jedynie dostrzec szatę graficzną bloga. Uśmiechnęła się lekko pod nosem wystawiając twarz do słońca. Były to prawdopodobnie ostatnie ciepłe dni w tym roku.
— Też czytam tego bloga — odezwała się po chwili. — Autor ma lekkie pióro, pisze zwięźle chociaż ma problem ze skupieniem się na jednym temacie. Chcę „złapać kilka srok za ogon”. I to jest ok dopóki te sroki obracają się w jednym temacie. Gdy zaczyna skakać i poruszać różne kwestie wprowadza chaos. Nad tym doradzałabym popracować. Mapy myśli pomagają. Nie powinieneś być na lekcjach?
— nie chodzę na religię
— Szczęściarz, nadal żywo w pamięci mam lekcje z ojcem Horacio.
— Mogę o coś zapytać?
— Pytaj
— Czy to prawda, że w Monterey jest szlag śladami Inez Romo?
— Tak, zdradzę ci jednak sekret z Inez Romo ma on tyle wspólnego ile ja z baletem. Turyści jednak łyknął wszystko zwłaszcza, że Inez w Meksyku jest dość znana ze swoich dokonań.
— Według Soleil zabijała złych ludzi.
— Urażasz więc ci źli zasłużyli na karę bo byli źli? — zapytała go. Uśmiechnęła się gdy wyraźnie się zmieszał. — Jak zdefiniować zło? — zapytała go. — Wiem strasznie egzystencjalne pytanie ale czy czyny Inez Romo można usprawiedliwić? Tak na liście są osoby z kartoteką. Zabójcy, pedofile — wymieniała wyliczając na palcach — gwałciciele czy faceci bijący żony, matki czy dzieci więc raczej typy którymi mówiąc krótko nie poszedłbyś na piwo, ale czy zasłużyli na śmierć. Inaczej; czy ich śmierci można uniknąć gdyby system działał? Dlaczego ludzie, którzy dokonują złych czynów nas fascynują? Lub dlaczego cieszą nas bardziej ludzkie sukcesy niż porażki? Na takie pytania powinien odpowiadać autor bloga lub bardziej lokalnie; Gdzie leży winna? Most się zawalił, lecz kto powinien odpowiedzieć za katastrofę? Zleceniodawca czy wykonawca? Ratusz Valle de Sombras ogłosił, że poszkodowani mogą zgłaszać się po pomoc finansową; jak zamierzają wycenić śmierć? To są pytania na które warto szukać odpowiedzi — wstała — Na tym powinieneś się skupić.
***
Gdy zobaczył prostą białą kopertę leżącą wraz z pocztą na jego biurku nie spodziewał się zaproszenia na ślub Fernando Barosso. Zapoznawał się z tekstem dwukrotnie nie dowierzając. Fernando Barosso się żenił! Zapoznał się z nazwiskiem kobiety, lecz i ono nic mu nie mówiło. Brzmiało obco. Gdyby Nando miał narzeczoną pokazałby ją światu w trakcie wyborów, gdyby planował z nią ślub bębniłby o tym na okrągło. Severin roześmiał się perliście. To zdecydowanie nie było w stylu Fernando. To wymyślił ktoś zupełnie inny i ktoś mu dobrze znany. Sięgnął po telefon i wystukał prostą wiadomość do Victorii Będę. Cokolwiek miało wydarzyć się w sobotę nie zamierzał tego przegapić.
Sobota przyszła szybko. Conrado wybrał strój elegancki i prosty. Na widok Giovanniego Romo przed kościołem wraz z córką i żoną zmarszczył brwi. Nie spodziewał się go tutaj. Przywitał się z mężczyzną i jego rodziną.
— Widzę, że nie tylko mnie kopnął ten zaszczyt — skomentował gdy wymienili uprzejmości. Blondyn przesunął dłonią po blond włosach i odprowadził wzrokiem żonę i córeczkę. Obie panie poszył się przywitać ze znajomymi. Manuel Dominguez skinął Conradowi i Giovanniemu głową. — To zdecydowanie nie w jego stylu.
— Czytałeś oświadczenie. Wyjechał do SPA aby przypodobać się młodszej narzeczonej.
— Fernando może i wykąpać się w fontannie młodości i mu to nie pomoże — odpowiedział Conrado . — Javier powinien już tu być
— Javiera nie będzie — odpowiedział mu Giovanni. — Czytuje „nie będę brał udziału w tym cyrku zwanym ślubem” Victoria przyjdzie sama. Jest druhną panny młodej
— Podejrzewam, że jest całą pomysłodawczynią tego przedsięwzięcia — mruknął Severin na widok samochodu parkującego przed kościołem. Ze środka wyszedł Barosso wraz z synem. Po wejściu do środka pana młodego to samo zaczęli robić goście. Ceremonia była skromną uroczystością na której pojawili się nieliczni. Conrado podejrzewał że Sylvia pojawiła się wraz z mężem tylko i wyłącznie z uprzejmości niż jakikolwiek więzi z młodym. Fernando jako Pan Młody wyglądał pokracznie. Conrado zajął miejsce obok Giovanniego Romo.
Kiedy do środka w dźwiękach Ave Maria weszła Victoria Giovanni ze świstem wypuścił powietrze Conrado zaś jedynie zmarszczył ledwie zauważalnie brwi. Kolor sukienki jaki wybrała na tę okazję był.. niecodzienny. Czerń na ślubach, zwłaszcza u druhen jest rzadko spotykana. Ku jego zaskoczeniu Fernando Barosso pobladł na widok swojej córki.
— To suknia ślubna Inez — szepnął mu do ucha Giovanni. — albo jej idealna kopia. Brakuje tylko wielkiego brzucha.
Victoria uśmiechnęła się do Nando a do środka główną nawą weszła panna młoda. Po kościele rozeszły się szepty. To nie suknia ślubna przyciągnęła wzrok zebranych, lecz jej twarz. Wybranka Fernando była młoda. Zdecydowania za młoda żeby poślubiać starca. Conrado podejrzewał że ma między trzydzieści a trzydzieści pięć lat. To co jednak zaskakiwało i szokowało jeszcze bardziej zabranych gości to ognistorude loki opadające na jej ramiona. Kobieta, która poślubiała Fernando Barosso łudząco przypominała matkę jego zastępczyni. Nikomu nie umknął fakt, że nieznajoma była także w ciąży ani to że podczas składania przysięgi oczy burmistrza utkwione były w jego córce.
Ślub powinien być najpiękniejszą chwilą w życiu zakochanych narzeczonych. Pownien być idealny i nic nie powinno zakłócić tego pięknego dnia. To najczęściej słyszy się o ślubach, lecz Fernando Barosso tylko raz uwierzył w miłość i gorzko się rozczarował dlatego przez cały tydzień było mu obojętne kogo poślubi. Aż do momentu aż panna młoda nie weszła do kościoła.
Była urodziwą rudowłosą ciężarną wdową. Gdy pierwszy szok minął popatrzył na Elenę, która uśmiechała się lekko pod nosem. Osoby postronne zapewne sądziły, że robi to na widok młodej panny, ale ona uśmiechała się z satysfakcją. Znał ten uśmiech. Widział ten uśmiech. I nigdy ten uśmiech mu się nie podobał. Zacisnął jednak zęby i dotrwał do końca ceremonii mają ogromną ochotę udusić blondynkę gołymi rękoma. Ceremonia trwała i trwała i dopiero dwie godziny później udało mu się zamknąć za sobą drzwi od swojego gabinetu i wychylić szklaneczkę szkockiej. Gdy drzwi się otworzyły i do środka weszła Victoria ledwie podniósł na nią wzrok.
— Za nim wyjdziesz do gości pozbądź się tej ponurej miny. Wyglądasz jakbyś był na stypie nie własnym weselu. — Fernando zamachnął się szklaneczkę. Victoria uchyliła się w ostatniej chwili. — Spudłowałeś tatku — odpowiedziała mu
— Powiedziałaś mi, że jest młoda i że ma bliźniaki — zaczął — słowem nie wspomniałaś że jest w ciąży!
— Ciszej — syknęła — chyba nie chcesz żeby wszyscy dowiedzieli się że bierzesz odpowiedzialność za cudze dzieci? — zapytała go. — Wyszedłbyś na głupca.
— Upokorzyłaś mnie przed całym miastem
— Gości przez ostatnie wydarzenia ograniczyłam do minimum — podeszła do biurka. — Przyszła tylko garstka.
— Sylvia obsmaruje mnie w poniedziałkowy wydaniu Luz del Norte. — warknął. — Naprawdę sądzisz , że sobie odpuści tak smakowity kąsek jakim jest ślub z obowiązku?
— A myślisz po co ją zaprosiłam? — zapytała go. — Dokładnie tego po niej oczekuje. Współczesne media są dużo lepszym sposobem na rozgłos niż spacer przez miasto z domu do kościoła z ciężarną u boku — Fernando zmarszczył brwi. Victoria dostrzegła w nich błysk rozumienia. — Wreszcie dotarło.
— I wszystko z w powodu Inez? Ta procesja nie była moim pomysłem tylko twojej kochanej babuni. To ona chciała ją upokorzyć.
— Ślub z Mario to był twój pomysł — przypomniała mu. — Zapłaciłeś mu za poślubienie swojej ciężarnej kochanki.
— Ty zapłaciłaś mi. Czuje są te pieniądze? Twoje męża? Właściwie to gdzie jest Javier?
— Jest zajęty — odpowiedziała — i nie pieniądze nie są mojego męża. Dzięki posagowi pozbyłam się niechcianego spadku a ty zwróciłeś pieniądze miastu
— Niechcianego spadku? Chcesz mi powiedzieć że to pieniądze Diaza!?
— Nie, Inez — odpowiedziała wywracając oczami — Mamusia była niezwykle hojna i bogata więc jak to się mówi „upiekłam dwie pieczenie na jednym ogniu?”
— Myślisz że ujdzie ci to na sucho?
— A co mi zrobisz? — zapytała go. — Nie rozwiedziesz się przecież dobę po ślubie — rzuciła i ruszyła w stronę wyjścia z gabinetu.
— Od kiedy bronisz honoru mamusi? — zapytał ją.
— Od kiedy wiem, że wiedziałeś — odpowiedziała mu. — Wiedziałeś o wszystkim a teraz wypij piwo którego nawarzyłeś. Pora na pierwszy taniec.
Wyszła z gabinetu Nando na miękkich nogach podchodząc do barku. Dłonie oparła płasko na blacie wpatrując się w swoje odbicie we szkle. Już dawno przestała rozpoznawać samą siebie.
— Dziękuje — zwróciła się do Severina.
— Za co?
— Za ten artykuł w Luz del Norte — odpowiedziała mu — Gdyby nie wspaniały dzień burmistrza w SPA jeszcze długo urabiałabym burmistrza — Victoria obróciła się łokciami opierając o blat. Odnalazła wzrokiem wzrokiem żonę Fernando. — Czas nie grał na moją korzyść.
— Muszę przyznać, że poszło łatwiej niż sądziłam.
— Dlaczego?
— Dlatego, że dwadzieścia sześć lat czekałam, żeby oddać mu tę przysługę. To on przekupił Mario, żeby ożenił się z Inez. I to najmniejsza z jego win — westchnęła i upiła łyk wody. — Moja matka cierpiała na dysocjacyjne zaburzenia osobowości. Fernando jako jeden z nielicznych potrafił odrużnić jedną osobowość od drugiej więc przekonał jedną z Inez do zabicia mnie i mojego brata. Mieli razem uciec cóż wiemy jakie jest zakończenie tej historii — Conrado popatrzył na nią niezrozumiałym wzrokiem. — Dałam mu coś co pewnego dnia mu odbiorę. — powiedziała i odeszła.
11 października 2015r
Conrado Severin nie mógł zasnąć. Po tak intensywnym i pełnym emocji weekendzie przekręcał się z boku na bok w łóżku aż zirytowany myślami krążącymi w głowie wstał i wyruszył na przebieżkę. Nie był specjalnym fanem biegania. Wolał sporty zespołowe. Miał jednak nadzieję, że emocje kołaczące w jego głowie ucichnął. Zatrzymał w miejscu katastrofy budowlanej. Na miejscu zionęła dziura. Na widok miejsca katastrofy wszystkie emocje ucichły. Victoria mogła rozmywać winę ratusza w Valle de Sombras ale była ona oczywista. To Fernando Barosso był odpowiedzialnym za tragedię. I musi za nią zapłacić.
Hotelarz już miał wracać do domu gdy jego uwagę przykuło wydobywające się się z dołu światło. Zmarszczył brwi i stąpając ostrożnie pochylił się do przodu. Ze względu na toczące się śledztwo miejsce katastrofy nie było uprzątnięte. Auta, które stoczyły się z urwiska nadal tam tkwiły. Prokuratora która na wniosek ratusza w Valle de Sombras rozpoczęła dochodzenie zakazała jakiejkolwiek ingerencji traktując miejsce jako element miejsca zbrodni. Chwycił za telefon włączając latarkę. Ostrożnie pochylił się i oświetlił dół. Snop światła oświetlił znajdujące się na dole ciało. Kobiety w długiej czarnej sukni z jasnymi lokami tworzącej aureolę wokół głowy. Klnąc pod nosem ostrożnie stąpając zaczął schodzić w dół. Nie widział twarzy kobiety, ale domyślał się kim ona jest. Ciesząc się że zabrał ze sobą zestaw słuchawkowy wezwał służby alarmowe.
Skóra była blada i lodowata. Mężczyzna zanurzył się kostkami w wodzie pochylając się nad ciałem. Telefon wetknął do zawieszonej do paska nerki. Była pełnia księżyca więc widział względnie dobrze. Palce przyłożył do zimnej szyi nie wyczuwając i jasnowłosej pulsu. Zaklął pod nosem zadzierając do góry głowę. Nie było ani chwili do stracenia. Oczekiwanie na służby skróciłoby jedynie szanse kobiety na przeżycia. Udało mu się chwycić ją pod pachy i zaczął wspinać się w górę. Nie było to zadanie łatwe zwłaszcza, że teren był stromy, grząski i każdy krok mógł zabić ich oboje. Osiągnął jednak swój cel i już po kilku minutach był na górze z nieprzytomną Victorią ułożoną na ziemi. Przyklęknął i przystąpił do reanimacji wdzięczny sobie że kiedyś zrobił kurs pierwszej pomocy. Rytmicznie uciskał klatkę piersiową młodej kobiety.
Myśli walczyły w jego głowie. Jedna bardziej szalona od drugiej. Severin starał się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Gdy pochylał się nad jej szyją zauważył duże zasinienie, gdy popatrzył na jej nadgarstki nosiły ślady więzów. Sukienka, którą miała na sobie była rozdarta. Odetchnął z ulgą dy usłyszał dźwięk karetki. Ze środka wyszło dwóch sanitariuszy i lekarz który czasami jeździł do wezwań. Oswaldo Fernandez popatrzył na Severina to na poszkodowaną.
— Jak długo leżała tam na dole?
— Nie wiem, mogła godzinę mogła całą noc — lekarz wyjął z podręcznej torby termometr. — Dwadzieścia trzy i półł stopnia.
— Martwa jak pień — skomentował jeden z zanitariuszy.
— Niekoniecznie — proszę przejąć reanimację
— Ona nie żyje.
— Temperatura jej ciała wynosi dwadzieścia trzy i pół stopnia. Ciało pani Diaz de Reverte jest w stanie skrajnej hipotermii. Nie mogę stwierdzić zgonu dopóki ponad wszelką wątpliwość nie będę mieć pewności że zrobiłem wszystko aby ją uratować. Przejmij reanimację.
— Oczywiście doktorze, ty — zwrócił się do drugiego z nich — przynieś nosze. To będzie długa noc — wymamrotał unosząc powieki i sprawdzając reakcję na światło. To będzie cud jeśli Victoria przeżyje noc.
***
Obudziła się w nieznanym pokoju. Szczupłe ciało uniosła na łokciach jasnymi oczami rozglądając się po pomieszczeniu. Nie wiedziała gdzie jest. Nie miała pojęcia gdzie się znajduje, ale gdy wciągnęła w płuca haust powietrza poczuła zapach drożdży. Odrzuciła na bok koc i sięgnęła po leżący na fotelu sweter. Zbiegła po schodach i zatrzymała się w progu kuchni. Przy kuchennym blacie stała wysoka ruda kobieta, która odwróciła do tyłu głowę i posłała jej uśmiech.
— Proszę, proszę kto wreszcie raczył zejść na śniadanie — postawiła na blacie kubek z gorącym napojem. — Czarna, dwie kostki cukru zgadza się?
— Co ty tu robisz? — zapytała sięgając po kawę. Upiła łyk gorącego napoju.
— Mieszkam — odpowiedziała rozbawiona Inez. — Upiekłam drożdżówki.
— Upiekłaś drożdżówki? — powtórzyła z niedowierzaniem.
— Kupiłam je w kawiarni „u Camillo” tylko nie mów ojcu.
— Ojcu?
— Eleno co się z tobą dziś dzieje? — zapytała ją Inez przerzucając ściereczkę przez ramię— Dobrze się czujesz?
— Sama nie wiem — odpowiedziała obejmując się rękoma. — Zimno tu jakoś.
— tak to już jest gdy umierasz na hipotermię — odwróciła do tyłu spoglądając wprost na Mario Rodrigueza który stał w progu kuchni z ręcznikiem przerzuconym przez ramię. — Gdybyś wstała wcześnie moglałbyś się ze mną wykąpać w jeziorze.
— Prędzej utopić — odpowiedziała na to Inez. — I sam będziesz wycierał podłogę, ja nie zamierzam sprzątać twoich brudów.
— Umieram na hipotermię — powtórzyła i usiadła n krześle.
— Technicznie rzecz biorąc już jesteś martwa — stwierdziła kobieta dolewając jej kawy. — Ogrzewają twoje ciało tylko dlatego, że muszą stwierdzić twój zgon.
— To czyściec?
— Nie, to twój mózg broniący się przed śmiercią — odbiła piłeczkę Romo wychodząc na zewnątrz. Victoria podążyła za nią. — I nie pytaj co ja tutaj robię. To twój mózg nie mój — wyszła na zewnątrz wystawiając twarz do słońca. — Nigdy nie lubiłam lata.
— To nasz dom? —zapytała rozglądając się dokokoła.
— Inna zapytałaby się dlaczego jestem w stanie skrajnej hipotermii? Co się stało? — odezwała się po chwili Inez siadając na huśtawce. — I to był nasz dom. Dopóki go nie spaliłaś.
— Zabiłaś mojego brata. Wzruszyła obojętnie ramionami.
— Pewnie zabiłabym także ciebie gdybyś mi nie uciekła. Dlaczego?
— Dlaczego ci uciekłam?
— Nie, głuptasie dlaczego jesteś w takim stanie?
— Nie wiem.
— Oczywiście że wiesz
— Inez nie pastw się nad nią — do rozmowy wtrącił się Mario stawiając na ziemi ciemnowłosego chłopca. Victoria na jego widok głośno przełknęła ślinę na widok chłopczyka. Victor podbiegł do niej i przytulił się do jej nóg. — Tęsknił za tobą.
— To nie czas na rodzinne zjednoczenie.
— Zawsze zabijasz nastrój.
— A ty zawsze się z nią cackasz — odwarknęła. — Dobrze wiesz, że ona nie ma tyle czasu. Umiera. Jeśli jej serce nie podejmie pracy jej mózg zacznie obumierać. Jej drogocenny mózg więc przestań się z nią cackać.
— Nie cackam się, spędzam czas z córką.
— Nie jesteś nawet jej ojcem —syknęła. — Nie pownienieś mieć prawa głosu. Eleno spójrz na mnie — poleciła robiąc krok w jej stronę. — Nie lubisz mnie. Ja raz kocham cię raz nienawidzę widać taka dola matki, ale musisz powiedzieć co się stało.
— Po co? — zapytała ją. — Po co mam o tym mówić?
— Aż chcę się powiedzieć twoje geny — rzuciła w stronę Mario. — On także nie chciał nigdy mówić o tym co go spotkało. O tym co zrobiła mu mamusia.
— Mistrzyni zwierzeń się odezwała — warknął wstając z huśtawki. — Gdybyś komuś powiedziała.
— Mówiłam, ale nikt nie chciał słuchać. Mój brzuch nie wziął się znikąd ale matka wolała kryć występki męża niż pomóc dziecku. Fernando wykorzystał moje słabości przeciwko mnie a później całą odpowiedzialność zrzucił na ciebie. Ona nie może uciekać, bo wie jak skończy jak my! Musisz pamiętać Eleno — podeszła do niej i ujęła jej twarz w swoje gorące dłonie. — Musisz pamiętać.
— Nie chcę — wychrypiała przez łzy płynące po policzkach. — Nie chcę pamiętać. Dlaczego mnie zmuszasz?
— Dlatego, że musisz uczyć się na naszych błędach. Całe życie uciekaliśmy przed przeszłością, przed bólem i obie znamy zakończenie.
— ja już jestem Lady Makbet. Jestem taka jak ty
— mój słodki głuptasie. Nigdy nie byłaś nie jesteś i nie będziesz taka jak ja. Jesteś na to za mądra.
— on — wychrypiała — nie każ mi tego mówić. Ty wiesz co się stało.
— Wiem i wiesz mi gdyby żyła facet zginąłby w męczarniach.
— Co jeśli chcę zostać z wami? — zapytała ja
— Nie chcesz. Masz synka który na ciebie czeka. Nie chcesz teraz walczyć dla siebie dobrze ale walcz dla niego.
Dla lekarzy opiekujących się Victorią to była długa noc gdyż lista obrażeń była długa i gdy znikał jeden problem pojawiał się kolejny a za nim kolejny. Gdy lekarzom udało się podnieść temperaturę jej ciała a serce podjęło prace rozpoczęła się nierówna walka z krwotokiem wewnętrznym. Każdy z medyków uważał, że obrażeniem z jego dziedziny należy zająć się w pierwszej kolejności. Chirurg usunął śledzionę, ortopeda wstawił endoprotezę stawu biodrowego zaś doktor Fernandez na samym końcu zajął się pęknięciem oczodołu i złamaniem nosa. Obrażeniami ginekologicznymi zajęto się na końcu. Świtało gdy lekarza opuścili blok. Javier był blady i potargany.
— Victoria przeżyła operację — zaczęła Alba. Javier bezwiednie usiadł na niewygodnym krześle przesuwając dłonią po zmęczonej twarzy. Alba usiadła obok niego kładąc mu dłoń na drżącym kolanie.
— Chcę wiedzieć wszystko — zaznaczył. —Powiedz mi prawdę.
— Victoria została przywieziona o trzeciej trzydzieści w stanie skrajnej hipotermii. Udało nam się podnieść temperaturę ciała i przywrócić akcję serca. Po przeprowadzeniu badań okazało się, że ma uszkodzoną miednicę i płyn w brzuchu. Doktor Sotomayor wszczepił jej endoprotezę stawu biodrowego. Wspólnie z doktorem Caine usuneliśmy śledzionę. Javier
— Wiem — wymamrotał — Nie miało szans — pociągnął nosem. — Co jeszcze?
— Doktor Fernandez przeprowadził zabieg rekonstrukcji pękniętego oczodołu. Będziemy wiedzieć więcej gdy się obudzi.
— Mogę ją zobaczyć?
— Gdy trafi na OJOM — zapewniła go lekarka.
— Dziękuje — wymamrotał.
— Javier — mężczyzna podszedł do nich ostrożnie. Blondyn podniósł wzrok na Fernando Barosso. — Co z Victorią?
— Co z Victorią? — powtórzył niczym echo i wstał. — Ty masz czelność tu przychodzić? — zapytał go wstając. — Masz jej krew na rękach — powiedział. Conrado Severin który został w szpitalu milczał. — Masz krew ich obojga na rękach. Gdyby moja żona nie zaczęła dla ciebie pracować nic by jej się nie stało. Byłaby w domu. Ze mną z naszym synkiem. To wszystko to twoja wina — i za nim ktokolwiek zdążył go powstrzymać Javier wyprowadził cios łamiąc nos Barosso.
Tej samej nocy mimo protestów lekarzy przetransportował żonę w bezpieczne znane tylko nielicznym miejsce.
Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 18:16:23 16-07-23, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 14:39:11 17-07-23 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA III, CAPITULO 126 cz. 1
CONRADO/HUGO/MARCUS/ARIANA/FELIX/JORDAN/IGNACIO/EVA/LUCAS/LALO
Nie mógł pozbyć się wrażenia, że to jego wina i to on ją w to wciągnął. Gdyby Victoria nie sprzymierzyła się z nim i nie zaczęła pracy dla Fernanda, by go zniszczyć, nigdy nie skończyłaby w takim stanie. Być może były to irracjonalne myśli – w końcu od niedawna miał wrażenie, że nie poznaje blondynki, którą niegdyś szanował i traktował jak przyjaciółkę – lecz mimo wszystko Conrado Saverin taki właśnie był. Zbyt dużo ludzi cierpiało, zbyt wielu straciło życie, pomagając mu i nie mógł przestać się o to obwiniać. W tym momencie jednak żadne bicie się w piersi nie było w stanie nikomu pomóc. Musiał być silny, Javier go potrzebował.
Fernando Barosso został przyjęty do szpitala po tym, jak zięć wyraził swoje uczucia w czysto fizyczny sposób, a Conrado był w stanie tylko siedzieć cicho i obserwować to, co się stało. Kilkanaście minut później do szpitala wbiegła zaspana Lidia w poczochranych włosach. Miała na sobie trampki nie do pary i pidżamę i była wyraźnie przerażona. Rzuciła się w objęcia Saverina, a on poczuł, że coś w nim pęka.
− Nic ci nie jest? Dlaczego wymknąłeś się bez uprzedzenia? Masz pojęcie, jak się bałam? Słyszałam, że znaleźli ciało w miejscu zawalonego mostu! I co z twoją ręką? – Panna Montes nie dbała, że właśnie pokazuje swoją wrażliwą stronę, której tak nie cierpiała. Bała się nie na żarty, myśląc, że znów zostanie sierotą.
Conrado uspokoił ją i ze zdziwieniem zerknął na swoje lewe ramię, jakby dopiero teraz je zauważył. Był pod wpływem adrenaliny, kiedy znalazł Victorię i w ogóle o nim zapomniał. Kiedy Lidia o nim wspomniała, poczuł lekki ból.
− Nic mi nie jest – powiedział, starając się uśmiechnąć. – Goi się jak na psie – dodał, a ona tylko zawyła głośniej i przytuliła się do niego jeszcze mocniej.
− Javier, wszystko dobrze? – zapytała, dopiero po chwili zauważając blondyna, który wyglądał, jakby przed chwilą rwał sobie włosy z głowy. Bezwiednie pocierał knykcie pięści, które przed chwilą obiły Barosso gębę. Javier nic nie odpowiedział, ale Lidia zdawała się zrozumieć. Złapała go za rękę i mocno ścisnęła. Słowa nie miały teraz żadnej wartości.
− Posiedzę z Alexandrem, wy macie dużo na głowie – zaproponowała, a Magik spojrzał na nią z wdzięcznością. – Weźmiemy go do siebie na parę dni? – zaproponowała nastolatka, a Conrado poczochrał ją po i tak już rozczochranej ciemnej głowie.
− Pewnie, że tak. Mam jeszcze kilka ścian, które wymagają malowania. – Saverin zapewnił Javiera, że nie ma się o nic martwić i ma skupić się na tym, co teraz najważniejsze. Alec lubił wujka Conrada, więc z chęcią spędzi z nimi kilka dni. – Javi – mężczyzna zwrócił się jeszcze do przyjaciela, zanim ten dopełnił formalności, by zabrać Victorię ze szpitala w sobie tylko znane miejsce – zrobię wszystko, co w mojej mocy, by znaleźć winnego.
Reverte był w stanie tylko kiwnąć głową. Jeszcze tej nocy Conrado wykonał telefon do Santosa, stawiając go na nogi i prosząc o sprawdzenie wszystkich kamer monitoringu w mieście i okolicy, skupiając się szczególnie na kościele i miejscu wesela. Ktokolwiek napadł Victorię, mógł obserwować ją przez cały poprzedni wieczór. Dlatego pluł sobie w brodę, że nie odwiózł jej prosto do domu. Dlaczego puścił ją samą?
− Powinieneś zbadać tę rękę – poprosiła Lidia, kiedy wychodzili ze szpitala. Na jednej z sal mignął im Fernando Barosso, ale Conrado nie miał nastroju, by jeszcze się spierać ze starym.
− Nic mi nie jest. – Conrado przygarnął do siebie dziewczynę sprawnym ramieniem. – Jedźmy po Aleca. Niech koniecznie zabierze kredki.
***
Hugo Delgado wbiegł do szpitala, mając ochotę przyłożyć pierwszej lepszej osobie, którą napotka. Kiedy Fernando zostawił mu tajemniczą wiadomość, nie wiedział, jak zareagować. Był wściekły.
− Co znów odwaliłeś? – wysyczał przez zaciśnięte zęby, trzaskając drzwiami do gabinetu doktora Fernandeza.
− Ja? Twój kumpel złamał mi nos, nie widzisz? – Fernando syknął z bólu, kiedy Aldo dokonywał oględzin jego twarzy.
− Dziwisz mu się? Co z Victorią?
− Operacja się udała. – Fernando patrzył, jak ordynator opuszcza na chwilę gabinet, by poprosić pielęgniarkę o rezerwację sali.
− I to tyle?
− Nic więcej nie chciał mi powiedzieć. Dlaczego się tak spiąłeś? – Barosso wyglądał okropnie i nie sposób było go teraz brać na poważnie. Hugo spojrzał na niego jak na idiotę.
− Dlaczego? Może dlatego, że żenisz się z jakąś ciężarną młódką i nawet nie raczyłeś mnie o tym poinformować! – Delgado zacisnął pięść, czując, że gdyby Javier go nie ubiegł sam porachowałby szefowi kości. – Victoria jest dla mnie jak młodsza siostra. Jeśli coś jej się stanie, sam cię wypatroszę.
− A co ja mam z tym wspólnego? Dlaczego wszyscy mnie oskarżają? – W głosie Barosso dało się słyszeć wyrzut.
− Bo to wszystko to twoja wina! To zawsze jest twoja wina, Nando, nie widzisz tego? Ludzie przez ciebie cierpią! Ludzie przez ciebie giną! Kiedy to wreszcie dotrze do twojego zakutego łba?!
− Hugo, zważaj na słowa! – Fernando syknął, przyciszając głos. Delgado nie dbał, że robi raban. Pielęgniarka Clementina mogła już podsłuchiwać pod drzwiami i wcale nie musiała się wysilać, by cokolwiek z tej konwersacji wynieść, bo słychać ich było na korytarzu.
− Nie, to ty uważaj, Nando. – Delgado uspokoił się nieco, ale nadal był wściekły jak osa. Javier nie odbierał telefonu i nie mógł go za to winić, musiał dowiedzieć się, co się stało Victorii i zamierzał powiesić sprawcę za jaja, jak tylko go znajdzie. – Siejesz spustoszenie, gdziekolwiek się pojawisz, ale to niedługo się skończy. Karma cię dopadnie. Przypomnisz sobie moje słowa.
− Co to ma niby znaczyć? Hugo? Hugo!
Ale Delgado już nie było. Nie był w stanie przebywać z tym człowiekiem w jednym miejscu, bo czuł, że był w stanie zabić go własnymi rękami, a to uczucie mu się nie podobało. Zastanawiał się, czy ktokolwiek powiedział Pablowi o tym, co się stało. Wszystko wydarzyło się tak szybko, być może Magik nie miał nawet do tego głowy. Uznał, że lepiej będzie, jeśli szeryf dowie się o tym od niego niż z lokalnych gazet lub co gorsza od Fernanda.
***
Pueblo de Luz jeszcze nigdy wcześniej nie miało okazji widzieć Conrada Saverina tak wzburzonego. Zwykle trzymał nerwy na wodzy, ale ostatnie wydarzenia przelały czarę goryczy. Od tygodnia chodził nabuzowany, wciąż załatwiając sprawy urzędowe, jednocześnie nie zapominając o swojej pracy profesora w miejscowym liceum. Widok Victorii w zgliszczach mostu wybił mu się na stałe w pamięci. Dzisiaj jednak wyglądał na wyjątkowo troskliwego i Marcusowi Delgado wcale nie spodobał się ten wyraz twarzy, kiedy siedział na miękkim krześle w gabinecie nauczyciela i czekał na to, co ten ma mu zamiar powiedzieć. Wszyscy uczniowie czwartej klasy mieli odbywać konsultacje z opiekunem roku oraz szkolnym doradcą, by móc zdecydować o swojej przyszłej ścieżce kariery. Jako że lekcja historii w klasie humanistycznej została odwołana w oczekiwaniu na zastępstwo za nieobecną nauczycielkę, Saverin postanowił skorzystać z okazji. Wołał do siebie uczniów pojedynczo, a zaczął właśnie od przewodniczącego szkoły.
− Chciałbym pomówić o twoich stopniach. – Conrado miał przed sobą teczki z ocenami swoich podopiecznych i zdążył już uważnie je przeanalizować.
− Coś z nimi nie tak? – zapytał Delgado, unosząc jedną brew podejrzliwie. Od kiedy sięgał pamięcią nie dostał oceny niższej niż piątka. Zaczynał podejrzewać, że te całe konsultacje to tylko pretekst nauczyciela, by wybadać, jak się czuje po śmierci Gilberta i nie miał na to ochoty. – Nie opuściłem się w nauce.
− W tym rzecz. Twoje stopnie są idealne. – Conrado odłożył teczki i zerknął na wysokiego młodzieńca zza biurka. Wyglądał na zmęczonego, ale widocznie zależało mu na dobru uczniów, skoro pracował na kilka etatów nawet ze złamaną ręką.
− Chyba nie rozumiem. To chyba dobrze, że utrzymuję taką średnią? – Marcus zaczynał czuć się nieco poirytowany. Gdyby chciał pójść do psychologa, to by to zrobił.
− Oczywiście, że dobrze. Chciałem ci jednak dać znać, że to w porządku, jeśli nie zawsze będziesz przygotowany do zajęć. Po tym co przeszedłeś…
− Powiedziałeś Quenowi prawdę? – Przerwał mu Marcus, teraz już naprawdę rozeźlony. Nie cierpiał, kiedy ktoś się nad nim litował. Wystarczyło mu, że jego przyjaciele obchodzili się z nim jak z jajkiem. – O tym, że jesteś jego ojcem?
Conrado westchnął ciężko i pozostawił pytanie bez odpowiedzi, więc Marcus tylko prychnął pod nosem.
− Z całym szacunkiem, ale proszę zająć się swoimi sprawami, zamiast wtrącać się w moje.
− Ja tylko staram się pomóc.
− Dziękuję, ale zupełnie niepotrzebnie. Nic mi nie jest. – Marcus wstał z miejsca i zarzucił sobie plecak na jedno ramię. – Do widzenia.
Wyszedł szybkim krokiem z gabinetu, zostawiając zmartwionego Saverina. Kim on był, żeby tak się zachowywać? Śmierć ojczyma stała się powodem do specjalnego traktowania i nie podobało mu się to ani trochę. Matka również nalegała, by został przez parę dni w domu i zrobił sobie przerwę od szkoły, tylko po co? Co by to zmieniło? Gilberto Jimenez nie żył, całe miasteczko pogrążyło się w chaosie, Marcus Delgado był zabójcą, a szkoła organizowała konsultacje w sprawie kariery. Zawsze tłumił wszystko w sobie i nigdy się nie uzewnętrzniał, ale teraz po raz pierwszy czuł, że nikomu wręcz nie może powiedzieć, co naprawdę czuje.
− Hej ty, Pędziwiatr! Wolniej trochę! – Do kuzyna podbiegł Hugo i zrównał się z nim na wysokości szkolnych łazienek. – Nie słyszysz, jak cię wołałem? Musimy pogadać.
− O czym? O moich stopniach?
− W nosie mam twoje stopnie. Jak tak dalej będziesz się zachowywał to nie tylko nie ukończysz szkoły, a skończysz w rynsztoku z kulką w głowie. – Hugo szarpnął wyższego kuzyna za ramię, kiedy razem wyszli ze szkoły szybkim krokiem i obrócił go w swoją stronę. Wyglądał na wściekłego. – Co ci strzeliło do łba, żeby iść do Joaquina i prosić go o pomoc?
− Naskarżył na mnie? Wacky? – Marcus miał ochotę, by się roześmiać. Nie podejrzewał Villanuevy o bycie plotkarzem. – Od kiedy to masz szefa kartelu na szybkim wybieraniu? Wypytujesz o mnie czy sam donosi?
− Przestań się wydurniać, mówię poważnie. – Na twarzy Huga malowało się coś na kształt dezaprobaty zmieszanej z troską i był to zupełnie inny rodzaj troski od tej, którą chwilę temu Marcus widział u Conrada Saverina. – Joaquin nam pomógł i na tym koniec. Zostawiamy to i nie mówimy o tym nigdy więcej. Nie będziesz do niego chodził, nie będziesz z nim rozmawiał, nie będziesz nawet oddychać w jego obecności. Rozumiesz?
− Szczerze? Nie za bardzo. – Marcus wyrwał się z uścisku kuzyna i założył ręce na piersi. Miał siedemnaście lat, ale wyglądał teraz znacznie dojrzalej i mógłby uchodzić za równolatka Huga. – Skoro jest taki niebezpieczny, to dlaczego mu ufasz?
− Nie zrozumiesz tego. Joaquin i ja mamy dziwną relację. – Hugo machnął ręką. Nie starczyłoby mu dnia na interpretowanie dziwnej więzi, która łączyła go z Villanuevą. Prawdą było, że kiedyś się przyjaźnili i może pozostały w nim resztki sentymentu. A może chodziło o to, że pomógł Leonor, kiedy go potrzebowała? Trudno powiedzieć. – Zbastuj, chłopie. Próbujesz odpokutować w najgorszy z możliwych sposobów. Podziemny krąg u Hrabiego? Nie jesteś Bradem Pittem.
− A co mam zrobić? – Marcus wybuchnął i dobrze się złożyło, że na parkingu przed szkołą nie było nikogo oprócz nich. – Bo już naprawdę nie mam pojęcia. Ja wariuję, Hugo. Niedługo zamkną mnie w wariatkowie jak La Vieję Martinez. Nie dam rady. Jak ty to robisz?
Hugo nie odpowiedział. Sam zadawał sobie to pytanie każdego dnia – jak? Myślał o rodzinie, myślał o tym, żeby przetrwać, to był jego motor do działania. Robił to od prawie dziesięciu lat i z czasem weszło mu to po prostu w krew. Udawanie, że wszystko jest dobrze było jak jego drugie imię. Marcus nie był jednak tak wprawiony w boju. Może i wyglądał na dorosłego, ale był tylko dzieciakiem.
− Wsiadaj – powiedział tylko, podając mu kask ochronny i odpalając swój motor.
− Co? – Młodszy Delgado był w lekkim szoku, kiedy kuzyn poklepał miejsce za sobą.
− Boisz się, że spadniesz czy jak? Wskakuj mówię. Chyba jeździłeś kiedyś?
− Tak, ale…
− Po co ja pytam. Jest coś, czego nigdy nie robiłeś?
− Tydzień temu powiedziałbym, że nigdy nie zabiłbym człowieka, a oto jesteśmy.
Hugo przełknął głośno ślinę, kiedy to usłyszał, ale szybko się otrząsnął i ponowił rozkaz. Marcus wziął od niego kask i usadowił się za jego plecami. Kilka minut później wchodzili już do ośrodka wychowawczego, który niegdyś prowadził doktor Ignacio Sanchez. O tej porze dnia nie było tu żywej duszy. Dzieciaki jeszcze nie skończyły lekcji, a te które urywały się ze szkoły, by potrenować, dostały ostatnio niezłą reprymendę od Carlosa Jimeneza, więc zaczęły stosować się do zasad. Na pierwszy rzut oka w ośrodku nie było nikogo.
Hugo wszedł na ring, zdejmując po drodze skórzaną kurtkę i rozciągając kark. Marcus stanął w progu jak wryty, rozglądając się po wnętrzu. Dawno tutaj nie był. Kiedyś Roque i Felix często tu przychodzili, a on bywał tu razem z nimi, ale nigdy nie był stałym bywalcem. Większość wolnego czasu zwykle spędzał na siłowni w szkole albo trenując piłkę nożną.
− Czekasz na specjalne zaproszenie? – Krzyknął w jego stronę starszy kuzyn, prowokując go wzrokiem, by wszedł na ring.
− Wiem, co próbujesz osiągnąć, więc przestań. – Marcus zrzucił plecak z ramion i sprawie przeszedł pod linkami. Po chwili stanął już twarzą w twarz z Hugiem. − Poszedłem do Joaquina, bo tego potrzebowałem. Czy chciałem, żeby ktoś mnie ukarał? Tak. Ale to zupełnie co innego…
Jego słowa przerwał ostry ból w prawym policzku. Hugo, jak gdyby nigdy nic, wymierzył mu policzek. Ciosy pięścią bolały, ale policzki były dużo bardziej upokarzające. W dodatku Hugo chyba opanował tę sztukę, bo bolało jak cholera.
− Oddaj mi – rzucił zaczepnie starszy Delgado.
− To dziecinada – skwitował Marcus, prychając pod nosem, ale chwilę później nie było mu do śmiechu, kiedy kuzyn wymierzył mu drugi policzek z lewej strony. – Odbiło ci?
− Oddaj mi – powtórzył Hugo, rozkładając szeroko ramiona. – O to ci chodziło, tak? Chcesz się wyładować, potrzebujesz tego. Więc proszę bardzo. Nigdzie się nie spieszę.
− Nie wierzę, że jesteśmy spokrewnieni – syknął nastolatek, chcąc odejść z ringu, ale powstrzymał go kolejny policzek.
− Och, jeszcze nie poznałeś świra Delgado, na podwórku siałem postrach. – Brunet uśmiechnął się półgębkiem, wspominając stare czasy. – Uderz mnie, Marcus, poczujesz się lepiej.
− Nie poczuję. Wiem, że nie.
− Tego chciałeś od Joaquina, prawda?
− Nie, zupełnie nie o to mi chodziło. Chciałem… − Nie wiedział czego chciał. Może po cichu liczył, że ludzie Hrabiego go wykończą i odwalą robotę za policję, na którą przecież nie mógł sam pójść i zgłosić się dobrowolnie. A może mógł tylko nie chciał? Te myśli kołatały mu w głowie bezustannie od ponad tygodnia.
− Chciałeś, żeby ktoś dał ci wycisk. A ja ci mówię, że to bzdura – poczujesz się lepiej tylko jak sam coś rozwalisz. No uderz mnie! – Hugo poklepał się po mięśniach brzucha, dając znać kuzynowi, że jest gotowy, ale ten tylko pokręcił głową. Nie lubił rozwiązywać spraw w taki sposób. – Mięczak z ciebie i tyle. Co się stało z tym Marcusem, który na własną rękę prowadził śledztwo w sprawie Templariuszy? – Delgado zaczepnie szturchnął palcem kuzyna prosto w pierś. – Co z tym Marcusem, który prawił mi moralne wykłady i który rzucił wyzwanie Joaquinowi, ośmielając się liczyć karty w jego kasynie, co?
− Przestań.
− Co z tym chłopakiem, który chciał za wszelką cenę pomścić przyjaciela?
− Hugo, zamknij się.
− Jak chcesz, żebym się zamknął, to wierz, co masz robić. Zamknij mi dziób, to przestanę. – Delgado wzruszył ramionami, prowokując młodszego chłopaka krzywym uśmieszkiem. – Gdzie jest ten Marcus, który pojechał sam do obcego miasta, żeby ratować gościa, który równie dobrze mógłby już nie żyć?
− Nie działają na mnie takie zaczepki – uświadomił go dobitnie i pokręcił głową. Nie podobało mu się to, co Hugo próbował zrobić.
− Gdzie jest ten Marcus – Hugo podniósł głos, zupełnie jakby w ogóle go nie słuchał – który był gotów zszargać sobie reputację i wziąć na siebie odpowiedzialność za dziecko przyjaciela?
Głuche tąpnięcie zwiastowało, że młodszy z chłopaków wreszcie się złamał. Hugo przewrócił się na ring, trzymając się za wątrobę.
− Człowieku, ja byłem operowany niespełna rok temu! Chcesz mnie zabić? – zawył, krzywiąc się i zwijając się z bólu.
− Przepraszam, nic ci nie jest? – Nastolatek ukląkł przy kuzynie i z troską dokonał jego oględzin, mając nadzieję, że nie odezwą się jego dawne rany.
− Nie daj się nabrać na jego sztuczki. On tylko dramatyzuje. – Dał się słyszeć lekko rozbawiony głos doktoa Vazqueza, który obserwował całą scenę ze swojego oszklonego gabinetu na piętrze, skąd miał idealny widok na ring.
− Dramatyzuję? A wyglądam, jakbym udawał? – Hugo puścił wiązankę przekleństw pod nosem. – Lepiej złaź tutaj ze swoim podręcznym zestawem lekarskim, bo chyba tym razem nie obejdzie się bez usuwania śledziony.
− Do wesela się zagoi – rzucił ze śmiechem Julian, ale zszedł do nich i przyjrzał im się z bliska.
Marcus wydawał się speszony jego obecnością. Adrenalina nadal buzowała mu w żyłach a na jego śniadej cerze pojawiły się lekkie rumieńce. Hugo dla odmiany był blady, a kiedy podwinął koszulkę, okazało się, że pewnie nie obędzie się bez gigantycznego siniaka.
− Walisz mocno, ale musisz to robić z głową. Emocje zaćmiewają ci osąd – skwitował Julian, zwracając się bezpośrednio do Marcusa. – Chcesz trenować boks?
− Boże broń. – To Hugo odezwał się za kuzyna. – Naucz go paru chwytów, jak poddusić przeciwnika, takie tam podstawy. Ja chyba pojadę na ostry dyżur. – Hugo ponownie rozmasował obolały brzuch w miejscu gdzie widniała blizna po zabiegu. Ariana szyła go kiedyś zwykłymi nićmi, ale widocznie miała niezłą wprawę, bo blizna była prawie niewidoczna.
− Podstaw? Kogo ty chcesz poddusić? – Lekarz spojrzał najpierw na swojego przyjaciela, a potem na jego młodszego kuzyna, który wyglądał śmiesznie na ringu w szkolnym mundurku i był wyraźnie zawstydzony przez swojego nieokrzesanego krewniaka.
− Nie zadawaj pytań, doktorku, tylko bierz się do roboty. Uznajmy, że to twój urodzinowy prezent. Nic ci nie kupiłem, bo nie zasłużyłeś, więc miej chociaż to.
− Hugo. – Julian domyślił się, że przyjaciel słyszał już o chorobie Camila. Ta rozmowa była nieunikniona.
− Nie chcę o tym gadać, jasne? – Motocyklista urwał dyskusje i ruszył do wyjścia. – Pogadajcie sobie, dajcie sobie po pysku, a ja w tym czasie sprawdzę, co zostało jeszcze z mojej wątroby.
***
Ucieczka od problemów poprzez skupienie się na pracy stała się już domeną jej znajomych. Ona jednak nie miała zbyt wielkiego wyboru – miała tyle roboty, że nie mogła o niczym innym myśleć, a to stało się dla niej błogosławieństwem. Oprócz studiów zaocznych, które spędzały jej sen z powiek, miała mnóstwo zajęć w szkole. Ariana Santiago nigdy nie przypuszczała, że prowadzenie biblioteki może być tak ciężką harówką. Okazało się jednak, że biblioteka licem Miasta Światła rządziła się swoimi prawami – oprócz uczniów przychodzili tu powiem mieszkańcy, a nawet przyjeżdżali goście z innych miast. Wyposażenie było lepsze niż w niejednej bibliotece uniwersyteckiej, a to wszystko za sprawą hojności państwa Aguilar, którzy ufundowali to miejsce i nadal przesyłali hojne czeki. Jeśli Ariana myślała, że będzie mogła się obijać i skupić się na pisaniu swojej książki, to bardzo się myliła. Obok zwykłych obowiązków bibliotekarki – robienia inwentaryzacji, porządkowania woluminów na półkach, prowadzenia dokumentacji – doszły również zajęcia związane z przeszkalaniem uczniów i personelu szkoły. Czuła się zatem jak pełnoprawna nauczycielka. Mimo iż nią nie była, pojawiała się czasem na radach szkoły i pytano ją o zdanie, czym była tak wytrącona z równowagi, że zwykle nie miała nic do powiedzenia. Ponadto razem z Evą przygotowywały zajęcia kółka teatralno-filmowego, a w wolnych chwilach pomagała w kawiarni u Camila lub zajmowała się małą Marią, kiedy Cosme i Dolores potrzebowali chwili dla siebie. Ariana nie miała więc ani chwili wytchnienia, a przy ostatnich wydarzeniach było jej to bardzo na rękę.
Może właśnie dlatego, kiedy kierowniczka biblioteki i zarazem nauczycielka historii i obywatelstwa, wiekowa pani Yolanda Rivas, odeszła w końcu na emeryturę wskutek traumy związanej z katastrofą mostu, Ariana właściwie wcale się nie przejęła, mimo że wszystkie obowiązki spadły na nią. Nie wiedziała, jak to się stało, ale dona Yolanda oświadczyła, że przekazuje jej pieczę nad cenną biblioteką i udaje się na zasłużony odpoczynek. Wypadek na moście, w którym uczestniczyła, dał jej do zrozumienia, że życie jest zbyt krótkie i trzeba z niego korzystać. Tak więc Ariana została w bibliotece z plakietką „kierownik” i był to chyba pierwszy raz w życiu, kiedy miała pod sobą innych pracowników. Co prawda była to tylko dwójka bibliotekarzy, którzy pomagali dorywczo, ale i tak nigdy wcześniej nie miała takiej władzy.
Niektórzy uczniowie nadal krzywo na nią patrzyli, ale miała już coraz większy posłuch wśród młodzieży. Dlatego też kiedy tego dnia Conrado Saverin poprosił ją, by przypilnowała czwartą klasę w czasie okienka, zgodziła się, dumnie wypinając pierś i ciesząc się, że może się na coś przydać. Klasa humanistyczna czekała znudzona w bibliotece, podczas gdy Saverin wykorzystał nieobecność nauczycielki historii, by odbyć z każdym z klasy indywidualną rozmowę na temat wyników w nauce oraz aspiracji. Marcus Delgado poszedł na pierwszy ogień jako przewodniczący szkoły, a reszta musiała poczekać na swoją kolej.
Jako że nauczycielka historii i obywatelstwa odeszła nagle, dyrektor po raz kolejny stanął w trudnej sytuacji, kiedy musiał zatrudnić nową osobę. A jako że dusił każdy grosz, nie było to łatwe zadanie. Na szczęście z pomocą przyszło ministerstwo edukacji i samo podesłało kandydatkę. Dick Perez nie miał więc nic do gadania. Nowa nauczycielka miała się zjawić lada dzień i wokół jej postaci zaczęły już krążyć legendy. Czwartoklasiści nie byliby sobą, gdyby nie podzielili się swoimi spostrzeżeniami.
− Słyszeliście o tej nowej nauczycielce od historii? Podobno ma zacząć od jutra. – Mówił jeden z chłopaków, który zwykle miał najświeższe plotki zaraz po Annie Conde.
− Słyszałem, że to straszna snobka. Podobno miastowa, ze stolicy. – Jedna z koleżanek Anny skrzywiła się, kiedy to mówiła.
– Skończyła najlepszą uczelnię i dużo jeździła po świecie. Co w tym złego? – Anakonda była wyraźnie podekscytowana perspektywą poznania kogoś „światowego”. Eva Medina, która była jej idolką, nie spełniła tych oczekiwań, ponieważ nie dawała sobie słodzić i nigdy jej nie faworyzowała, na czym Annie wyraźnie zależało. – To świetnie, że wreszcie będziemy mieli kogoś, kto nam opowie, jak wygląda prawdziwe życie z klasą. Ta szkoła schodzi na psy, skoro zatrudnia TAKICH ludzi. – Podniosła nieco głos i nie ulegało wątpliwości, że mówi o Arianie, która jednak w ogóle jej nie słuchała. Miała inne rzeczy na głowie.
− Tak, ty za to oznaczasz się wielką klasą, Anno. Gdyby przyznawali nagrody dla najlepszego plotkarza, miałabyś złoty medal. – Quen był nieco poirytowany jej zachowaniem. Lubił Arianę i nie podobało mu się, kiedy ktoś źle o niej mówił.
− Zamknij się, Ibarra, ty już w tym mieście nie masz żadnego posłuchu. Razem z matką musicie żebrać o dach nad głową, bo policja zrobiła wam wjazd na chatę. – Ignacio roześmiał się w głos, a jego kumple zarechotali z uciechy jak wierne pieski.
− Olej ich. – Carolina uspokoiła Enrique, który już wyrywał się przy swoim stoliku, żeby odgryźć się Ignaciowi.
− Dziewczyna cię musi bronić? Ha ha! – Kilku osłów przybiło sobie piątki, żartując z Quena, który bardzo się starał, by trzymać nerwy na wodzy. Ku swojego zdumieniu stwierdził, że Carolina bardzo mu w tym pomagała.
− Zgadzam się z Anną, dobrze będzie dla szkoły, że w końcu przyślą nam kogoś z poziomem. – Nacho od niechcenia strzepnął jakiś pyłek ze swojego ramienia, jakby chciał podkreślić swoją wyższość. – Może da wam kilka wskazówek, jak dostać się na dobre studia. Przyda wam się to. Ja osobiście tego nie potrzebuję.
− Oczywiście, że nie. – Do biblioteki wszedł jak zwykle modnie spóźniony Jordan Guzman. Na jego widok Ignacio trochę zapadł się w sobie. – Przecież i tak nie wybierasz się na studia, więc po co ci jakiekolwiek wskazówki?
− Jak to, Ignacio, co on wygaduje? – Anna była w wielkim szoku. Uczepiła się ramienia Nacha, który był tak wściekły, że nie był nawet w stanie jej odepchnąć.
− Bredzi i tyle. Nie słuchaj go – mruknął pod nosem, ale na twarzy był czerwony jak burak.
− Nie oszukuj się, Nacho. – Jordi rzucił swój plecak na pusty stolik i usiadł przy nim, rozwalając się nonszalancko. – Masz kartotekę, jesteś notowany. Myślisz, że jakakolwiek uczelnia cię przyjmie? Osvaldo nie jest cudotwórcą, nawet on nie jest w stanie usunąć twojego pobytu w poprawczaku z akt. Nie mówiąc już o twoich ocenach… Jak będziesz miał szczęście, to może zostanie ci szkoła policealna, może jakiś kurs rzemiosła dla dorosłych.
− Zamknij się – warknął pod nosem Ignacio. Nadal miał w pamięci swoją operację nosa, ale nie mógł przejść obojętnie wobec tej zniewagi. – Myślisz, że jesteś taki świetny, bo Fabian pociągnie za sznurki i przygarnie cię tam, gdzie sam wykłada? To tak nie działa.
Jordi uśmiechnął się tylko, bo nie zamierzał kontynuować tej dyskusji. I tak wygrał tę słowną potyczkę, wszyscy wiedzieli, że ma rację, a to rozzłościło Fernandeza nie na żarty.
− Hej, słyszeliście kiedyś historię o tym, jak matka Jordi’ego złapała jego ojca na dziecko?
Nela, która przyszła tego dnia po raz pierwszy do szkoły, poruszając się o kulach, drgnęła w miejscu i zrobiła się blada jak ściana. Na twarzy Nacha pojawił się złośliwy uśmiech. Guzman mógł ponownie stracić nad sobą kontrolę, ale był dziwnie spokojny. Nie powtórzyłby już tej akcji z urodzin.
− Silvia Olmedo, ta sama która teraz opisuje najnowsze wiadomości rodem z tabloidów, zaciągnęła Fabiana Guzmana przed ołtarz, kiedy on myślał, że urodzi jego dziecko. – Ignacio użył swojego gawędziarskiego tonu, a kilka osób zaczęło poszeptywać między sobą.
− Przestań opowiadać bzdury. Wszyscy wiemy, że moja ciotka była wtedy w ciąży. A może już zapomniałeś o Franklinie? – Quen rzucił ukradkowe spojrzenie na Jordana, który jednak zdawał się być niewzruszony. Ibarra poczuł moralny obowiązek, by wesprzeć kuzyna. – Nie wiem, co próbujesz osiągnąć, ale…
− Tak, Silvia była w ciąży, ale poroniła. Tuż przed ślubem. No i co zrobiła? Oczywiście nie przyznała się Fabiankowi, bo wiedziała, że ją pogoni, więc udawała do samego końca, a krótko po ślubie szybko zaszła znów w ciążę i kiedy Fabian się dowiedział, było już za późno. – Ignacio był z siebie niebywale zadowolony, kiedy objawiał wszystkim tę prawdę. – Co, Nela, chyba się nie popłaczesz? Twoja stara zawsze była zołzą, więc chyba cię to nie dziwi – dodał, kiedy w oczach Marianeli stanęły łzy.
− Wystarczy, Nacho. Po co opowiadasz takie bzdury? – Felix z niepokojem obserwował koleżankę, za której grubymi okularami zaczęły pojawiać się łzy. Nela nigdy nie była dobra w konfrontacji.
− A tak tylko… − Nacho wzruszył ramionami, po czym ponownie zwrócił się do Jordana, który wpatrywał się w niego intensywnie, ale milczał. – Nic nie powiesz? Żadnej ciętej riposty? – Krzywy uśmieszek pojawił się na twarzy syna ordynatora. – Odwołuję to, co mówiłem kiedyś o klątwie drugiego potomka. Nie jesteś drugim dzieckiem Silvii i Fabiana, raczej trzecim. Franklin już wyciągnął kopyta, więc ty możesz spać spokojnie. Zresztą znając ciebie to wszyscy wokół ciebie prędzej padną jak muchy, niż ty sam wyzioniesz ducha. Biedny pułkownik Jimenez jest tego dowodem.
Kumple Nacha roześmiali się w głos, Quen już zrywał się z miejsca, by go walnąć, ale Carolina pociągnęła go za rękę, by mu to udaremnić. A potem Jordi wstał z miejsca i wszyscy wstrzymali oddechy, kiedy podszedł powoli do Ignacia. Felix był pewny, że szkolny chuligan się doigrał i że młody Guzman ponownie złamie mu nos lub parę innych kości, ale nic bardziej mylnego. Jordan wyglądał, jakby sobie to dokładnie przemyślał – nachylił się do Ignacia i wyszeptał mu coś na ucho. Nikt nie był w stanie dosłyszeć, co takiego mu powiedział. W miarę słuchania wiadomości od Jordi’ego, oczy Ignacia zaczęły się robić coraz większe.
− Ty skurwielu – powiedział tylko, kiedy Guzman skończył mówić i uśmiechnął się kpiąco.
Fernandez wyglądał, jakby wpadł w totalny szał. Rzucił się na Jordana i zaczął go okładać pięściami, nie zastanawiając się, gdzie one uderzą i po raz pierwszy od dawna nie bojąc się, że jego przeciwnik mu odda. Guzman jednak nie miał zamiaru się bronić. Pozwolił Nachowi złapać się za koszulę od mundurka i kiedy kolejne ciosy osiemnastolatka trafiały go w twarz, uśmiechał się, jakby tylko bardziej z niego drwił.
− Pojebało cię? – krzyknął Quen, próbując odciągnąć Nacha od kuzyna, ale kumple Fernandeza skutecznie mu to udaremniali.
− Nacho, ogarnij się, co ty wyprawiasz? – Felix również bezskutecznie próbował interweniować, ale Ignacio walił raz za razem, nie zwracając na nikogo uwagi.
Nela rozpłakała się na dobre i sama próbowała rzucić się na pomoc bratu, który pozwolił koledze potraktować go jak worek treningowy, wyraźnie dobrze się przy tym bawiąc. Lidia w porę ją powstrzymała i uniemożliwiła podejście do walczących, mogło się to skończyć tragicznie.
− Co się tutaj dzieje? – Ariana dopadła do nich, dopiero zauważając z drugiego końca biblioteki, że dzieje się coś niedobrego.
Jej oczom ukazał się przedziwny widok. Na twarzy Ignacia Fernandeza malował się dziki szał, zdawał się nie słyszeć i nie widzieć niczego oprócz Jordana, z którego uśmiechniętych ust sączyła się krew. Ariana nie mogła tego tak zostawić − chwyciła Nacha za łokieć, próbując udaremnić mu kolejne ciosy, ale skończyło się na tym, że chłopak w amoku uderzył i ją, sprawiając, że zatoczyła się do tyły i uderzyła głową w kant stolika. To jakby otrzeźwiło Jordana, który nagle odzyskał dawny animusz. Siły odwróciły się o sto osiemdziesiąt stopni, kiedy złapał jeden z nadgarstków Fernandeza i sam zdzielił go w twarz z takim impetem, że syn ordynatora zobaczył gwiazdy.
− Dość! – Do biblioteki wparował Conrado Saverin. Był wyraźnie wzburzony tym, co zobaczył.
Wszyscy stanęli jak wryci, bo profesor miał autorytet, a rzadko widywali go naprawdę rozgniewanego. Nawet ze złamaną ręką prezentował się poważnie i budził respekt. Jordi nie zatrzymał się w miejscu jak reszta, tylko spokojnie pochylił się nad Arianą, by upewnić się, czy nic jej nie jest. Trzymała się za głowę i miała rozciętą wargę, ale oprósz szoku chyba nie było aż tak źle.
− Fernandez, do mojego gabinetu. – Conrado nie znosił sprzeciwu.
Nacho nie oponował. Nie miał nawet ochoty patrzeć na Jordana, ale nikt nie wiedział, czy ze wstydu, strachu czy może był jeszcze jakiś inny powód. Wyszedł z biblioteki, a reszta klasy musiała wysłuchać reprymendy opiekuna roku.
− Wszystko dobrze? – upewnił się, patrząc na Arianę, która pokiwała głową, a następnie przenosząc wzrok na Jordana, którego kołnierzyk od szkolnego mundurka nabrał krwistego odcienia. Na szczęście Nacho nie miał takiej siły, by cokolwiek mu złamać.
Saverin wyglądał na naprawdę wściekłego. Przez resztę wolnej godziny kazał uczniom rozsiąść się przy różnych stolikach i już ze sobą nie rozmawiać. Każdy dostał fragment książki do przeczytania i miał napisać na ten temat krótkie sprawozdanie. Naprawdę nie miał czasu użerać się z taką agresją w miejskim liceum.
− Głupia jesteś? Po co się pchałaś na pomoc? – warknął Jordan, kiedy razem z Arianą poszli doprowadzić się do porządku. – Ktoś cię o to prosił?
− Miałam pozwolić, żebyście się pozabijali? – Santiago poczuła się urażona. Może i nie była nauczycielką, ale nadal pracownicą szkoły i nie lubiła, gdy komuś działa się krzywda. Była dorosła, nie mogła przejść obojętnie wobec rękoczynów. – Mógłbyś powiedzieć dziękuję.
− Miałem to pod kontrolą.
− Naprawdę? – Ariana zmierzyła go wzrokiem pełnym politowania i nie czekając na pozwolenie złapała go za podbródek i obróciła jego twarz w swoją stronę. Jordan syknął z bólu. – Też mi kontrola.
− Bywało gorzej. – Wyrwał się jej i pokręcił głową, kiedy wyciągnęła ze składziku apteczkę.
− Siadaj – nakazała, wskazując mu miękki fotel w głębi biblioteki, gdzie panowała cisza i spokój. – Nie rozumiem cię. Ból sprawia ci przyjemność czy jak? Jesteś masochistą?
− Dlaczego pytasz? Jeśli masz w głowie jakieś wyuzdane pomysły, to wiedz, że jestem nieletni. – Na pokiereszowanej twarzy Guzmana pojawił się nikły uśmiech.
− Dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi. – Ariana wywróciła oczami, a on syknął ponownie, kiedy oczyszczała jego ranki na twarzy.
− Zasłużyłem sobie – odparł w końcu w odpowiedzi na jej pytanie, ale czuła, że nie mówi jej wszystkiego. – Nacho potrzebował się wyładować.
− Obrażał twoją rodzinę.
− Nie wiesz, co ja mu powiedziałem.
− Nie wiem, ale nic nie usprawiedliwia takiego wybuchu.
− Nie mów, że nie widziałaś nigdy szkolnej bójki? Nie jesteś przypadkiem z Texasu? – Jordi prychnął, przypatrując się kobiecie z niedowierzaniem. – Myślałem, że tam to na porządku dziennym macie takie akcje.
− Wbrew wyobrażeniom, amerykańskie licea wcale nie przypominają tak tych z filmów dla młodzieży. W tym miejscu doświadczyłam więcej przemocy niż w San Antonio przez całe życie – wyznała zgodnie z prawdą, a on nieco się zdumiał.
− Więc po co jeszcze tu jesteś? Bez obrazy, ale nikt normalny z własnej woli nie chciałby tu mieszkać. Wierz mi. – Nastolatek obserwował, jak Ariana przykleja mu niewielki plasterek na łuk brwiowy i zaczyna chować apteczkę. Złapał ją za rękę, by jej to udaremnić i widząc, że jest zbyt zamyślona, by odpowiedzieć od razu, sam odkaził jej rozciętą wargę i opatrzył jej obrażenia.
− Sama nie wiem. Może… może tutaj jest mój dom – powiedziała po dłuższej chwili, jakby sama nie znała odpowiedzi na to pytanie. – Jordan? − Chłopak pochował wszystko do apteczki i zerknął na nią pytająco. Wydawała się oderwana od rzeczywistości. – Kiedyś powiedziałeś mi, żebym trzymała się z daleka od Huga. Mówiłeś, że nie jest tym, za kogo go uważam. Co miałeś na myśli?
Guzman trochę zbyt długo zamykał apteczkę, ociągając się z odpowiedzią, bo wiedział, że cokolwiek powie, nie spodoba jej się to. Nie chciał być posłańcem złych wiadomości, nie chciał znów rzucać oskarżenia. Był pewien, że to Hugo Delgado zamordował trzy lata temu burmistrza Ulisesa Serratosa, ale nic nie mógł z tym zrobić.
− Zapomnij o tym.
− Kiedy nie mogę. Coś mi chciałeś przekazać. O co chodzi? Skąd znasz Huga?
− Powiedzmy, że nie jest dobrym człowiekiem.
− Jordi… − Ariana zmusiła go, by na nią spojrzał. Potrzebowała prawdy. Hugo z nią nie rozmawiał, przyjaciele mieli własne problemy, a ona czuła, że niedługo zwariuje.
− Mówiłem poważnie, kiedy kazałem ci się trzymać od niego z daleka. – Nastolatek nie zamierzał wdawać się w dyskusje. – Gdyby coś ci groziło…
− Hugo nigdy by mnie nie skrzywdził. – Ariana przerwała mu, a w jej głosie dało się słyszeć pełne przekonanie. Nie było mowy, by Delgado był skłonny do złych czynów. Mimo że długo nad tym myślała i miała pewne wątpliwości, zawsze dochodziła do jednego wniosku. − To dobry człowiek – trochę narwany, trochę nieokrzesany, ale ma dobre serce i zrobiłby wszystko dla bliskich.
− Naprawdę wszystko? – Guzman uniósł jedną brew pytająco, zasiewając w niej ziarenko niepewności. – Ja tylko dałem ci dobrą radę. Twoja sprawa czy z niej skorzystasz.
***
Lekcja hiszpańskiego jeszcze nigdy nie była tak ponura. W klasie Leticii Aguirre panowała niemal grobowa atmosfera. Zwykle wrzało od plotek i każdy z chęcią wymieniał się spostrzeżeniami, ale ostatnimi czasy zaczynały dziać się rzeczy, których nawet nieposkromieni uczniowie się bali. Wiadomość o napaści na Victorię Diaz de Reverte obiegła nawet młodzież. I choć nikt nie znał konkretnych szczegółów, wszyscy byli przerażeni. Nauczycielka nie miała nawet siły przypominać im o zadaniu w parach na godzinę wychowawczą. Postanowiła podzielić się dobrymi wieściami, chcąc ich nieco podbudować.
− Oceniłam wasze wypracowania – poinformowała z przesadnie wesołym wyrazem twarzy, od którego nawet ją zaczęły boleć mięśnie. – „Gdzie widzę siebie za pięć lat”. Mieliście naprawdę ciekawe pomysły, ale jeden esej szczególnie wyróżnił się na tle reszty.
− Znów Castellano dostanie najwyższą ocenę, bo jego stary bzyka Leticię? – Ignacio mruknął kąśliwą uwagę z końca pomieszczenia. Kilku kumpli zachichotało złowieszczo.
− Mówiłam, że nie ma limitu słów, mieliście pisać od serca i jestem z was dumna – wszyscy dostaliście wysokie oceny. – Leti chyba nie usłyszała słów szkolnego chuligana, który po dzisiejszej kłótni z Jordanem chodził wściekły na cały świat, bo otrzymał szlaban. – Quen, gratuluję – dodała na koniec, machając kartką zapisaną lekko krzywym pismem. – Świetny esej!
Enrique podniósł znudzony wzrok na nauczycielkę, potem zerknął na Felixa, który uśmiechał się zachęcająco. Był pewien, że się przesłyszał. Rozległy się niemrawe oklaski reszty uczniów, gratulujących mu najwyższej oceny. Wszyscy byli jednak w lekkim szoku.
− Ale przecież to ty zawsze dostajesz najwyższe oceny z esejów – mruknął w stronę Felixa, kiedy siadał z powrotem na swoim miejscu. Castellano cieszył się z sukcesu przyjaciela. Nie skomentował jednak tego, co powiedział.
− Felix, pozwolisz na chwilkę? – zapytała Leticia, kiedy zabrzmiał dzwonek na przerwę i uczniowie zaczęli tłumnie opuszczać klasę. – Chciałam z tobą porozmawiać o twoim eseju.
− Mówiłaś, że nie ma limitu słów – usprawiedliwił się mechanicznie, a ona uśmiechnęła się, po raz pierwszy tego dnia szczerze.
− Owszem, ale zwykle przekraczasz limit dwa razy. – Pani Aguirre de Castellano zaśmiała się pod nosem, wręczając mu kartkę. – Chcesz o tym porozmawiać?
Felix przyjął od niej arkusz i wpatrzył się w swoje wypracowanie, a raczej w prawie pustą kartkę, na której widniało jego nazwisko, tytuł pracy i jedno jedyne zdanie. Uśmiechnął się sam do siebie. Zasiadał do tego zadania niezliczoną liczbę razy. Zwykle kończył takie prace pisemne od razu, tym razem jednak ociągał się do samego końca terminu. Gdzie widział siebie za pięć lat? Nie znał konkretnej odpowiedzi na to pytanie. Im dłużej nad tym myślał, tym przychodziła mu do głowy tylko jedna odpowiedź.”Przeżyję za wszelką cenę.”
− Leti, widziałaś, co się dzieje w miasteczku i w Valle de Sombras. To dopiero początek. – Felix od dawna nie był tak poważny. Uderzyło ją to, jak bardzo wydoroślał. Z głupkowatego przyjaciela Marcusa stał się dojrzałym młodym mężczyzną. – Kończę z tym – ze śledztwem na własną rękę, z mieszaniem się w sprawy kartelu, z prowokowaniem niewłaściwych ludzi. Życie jest na to za krótkie. Obiecałem tacie, że będę się zachowywał i jestem mu to winien. On mnie potrzebuje, Ella też. No i ty… jesteśmy teraz rodziną. Nie mogę myśleć tylko o sobie. − Wzruszył ją tymi słowami, ale nie chciała dać tego po sobie poznać. Felix kontynuował. – Mam marzenia, nawet wiele i nadal mam nadzieję, że chociaż część z nich się spełni, ale nic z tego nie będzie miało znaczenia, jeśli umrę przed osiągnięciem pełnoletniości. Dlatego za pięć lat widzę siebie wśród żywych. To moja największa ambicja – przeżyć i ochronić moich bliskich. Czy dostanę złą ocenę?
Nauczycielka hiszpańskiego otarła wilgotne oczy, nachyliła się nad biurkiem i wpisała mu piątkę.
− Tylko nie chwal się za bardzo, bo znów powiedzą, że cię faworyzuję.
− Musisz. Jestem twoim pasierbem. – Felix wyszczerzył w jej stronę zęby.
Naprawdę wziął sobie do serca wszystkie rady ojca. Wreszcie zrozumiał, że martwy nie pomoże nikomu. Wiadomość o Victorii Diaz, z którą poczuł ostatnio dziwną emocjonalną więź, wywarła na nim większe wrażenie, niż chciał się przyznać. Również to, co powiedziała mu o niej Rosie. Nie dbał o to, czy żona Javiera jest również córką najniebezpieczniejszego człowieka w okolicy. Dla niego była autorytetem, dowodem na to, że można podnieść się z najgorszego dna. Wcześniej często użalał się nad sobą, obwiniał za wszystkie problemy matkę, ojca, Silvię, nawet Jordana. Teraz poczuł, że jego problemy są dziecinne w porównaniu z tym, co musiała przejść zastępczyni burmistrza.
Myślał o tym jeszcze długo, nawet kiedy tego popołudnia został dłużej po treningu pływackim, by wymyślić strategię na jesienne zawody. Usiadł nad brzegiem basenu z podkładką do notowania, obmyślając składy drużyn i wreszcie biorąc sobie do serca rady trenera DeLuny, który od dawna strofował go za brak zaangażowania. Teraz kiedy odsunął na bok swoje detektywistyczne zapędy, mógł zachowywać się znów jak na nastolatka przystało. A tak się złożyło, że jako kapitan drużyny pływackiej, miał swoje obowiązki.
− Wiem dlaczego ja muszę zostawać po godzinach, ale ty co przeskrobałeś? – Usłyszał protekcjonalny głos Ignacia Fernandeza, który odbił się echem od pustego basenu.
Conrado Saverin dał mu szlaban w postaci zostania po lekcjach, by wysprzątać basen i posegregować sprzęt sportowy. Dyrektor Perez zapewne zawiesiłby go w prawach ucznia, w końcu Nacho śmiał podnieść rękę na syna Fabiana, ale Saverin nie był zwolennikiem takich drastycznych rozwiązań. Z dwojga złego Nacho wolałby pewnie odbębnić zawieszenie, przynajmniej nie czułby się tak upokorzony, ale wiedział też, że kolejna taka akcja wyglądałaby źle w jego papierach. Już i tak jego szanse na dostanie się na uniwerek graniczyły z cudem, jak to wypunktował tego dnia w bibliotece Jordan.
− Muszę zdecydować o kolejności w sztafecie. Nie zwracaj na mnie uwagi. – Felix nie zaszczycił kolegi nawet spojrzeniem. Zgodnie ze swoją nową filozofią, wolał nie drażnić lwa. Umiał czasem pokazać pazurki, udowodnił to kiedyś nad jeziorem w bójce z Lalo, ale wtedy był wściekły, a teraz w starciu z Fernandezem nie miał szans.
Nacho rzucił naręcze desek do pływania, które właśnie porządkował, i przysiadł obok niego nad basenem, wyrywając mu z rąk notatki.
− Anna niech płynie żabką. Wiem, że straszny z niej wrzód na tyłku, ale na krótkich dystansach jest całkiem szybka. – Zakreślił coś na podkładce, po czym zmarszczył brwi. – No i niechętnie to mówię, ale Jordi powinien płynąć delfinem na 200 metrów i stylem dowolnym na 400. Lepiej radzi sobie od ciebie na dłuższych dystansach, jest w lepszej formie. Bez obrazy, ale ostatnio się opuściłeś.
− Dzięki. – Felix przypatrywał się przez chwilę Fernandezowi, bardzo chcąc go o coś zapytać. – Dlaczego jesteś takim dupkiem?
− Co proszę? Ja ci pomagam, a ty mnie wyzywasz? – Nacho chciał zmarszczyć nos, co wyglądało przekomicznie, bo nadal nie doszedł do pełni sprawności po złamaniu go przez Guzmana.
− Dzisiaj zachowałeś się jak dupek w stosunku do Jordi’ego. Po co ci były te docinki o Fabianie i Silvii? A komentarze o śmierci Franklina i Gilberta były poniżej pasa – Felix nie mógł tego pojąć. Były rzeczy, z których nie należało żartować.
− A ty co stajesz w jego obronie? Nie rozmawiacie ze sobą od lat i nagle znów jesteście wielkimi przyjaciółmi? – Ignacio prychnął. – Nie masz pojęcia, co ten gnojek mi powiedział…
− Co?
Na twarzy Fernandeza pojawił się taki wyraz, że Felix musiał po raz kolejny przypomnieć sobie, że nie powinien mieszać się w nie swoje sprawy. To była prywatna sprawa między Jordim a Ignaciem i nie powinno go to ciekawić, a jednak było to na tyle poważne, że Nacho wyglądał, jakby miał zamiar go zabić. A jeszcze gorsze w tym wszystkim było to, że Jordan w ogóle się nie bronił.
− Nieważne – syknął Fernandez i kopnął ze złością wodę.
− Nie moja sprawa. – Castellano uniósł ręce w geście poddania. – Ale wydaje mi się, że trochę pozujesz na kozaka, a w rzeczywistości nie jesteś taki zły, jak cię malują. Bardzo cię zabolało to, co Jordi powiedział o studiach.
− Zabolało? A co ja jestem baba, że będę płakał, jak dostanę list odmowny z jakiejś tam podrzędnej uczelni? – Ignacio prychnął, ale Felix nie dał się zwieść. Chłopak bardzo się starał, żeby ojciec był z niego dumny, ale jak na razie kiepsko mu wychodziło.
− Tak tylko mówię. – Felix wzruszył ramionami. – To nie koniec świata, jak się nie dostaniesz. Zawsze można próbować za rok. No i jak chcesz, mogę ci dać korki z hiszpańskiego i włoskiego. Myślę, że gdybyś poprosił Marcusa, pomógłby ci z chemii i matmy.
− Mam prosić o pomoc Delgado? Niedoczekanie. Co będzie kolejne? Sesje wyrównawcze z angielskiego z Jordanem?
− Jak chcesz, chciałem tylko pomóc. – Felix wzruszył ramionami. – Wiesz, Nacho, nie zawsze trzeba na wszystko odpowiadać atakiem. Nie jesteś taki jak Freddie, mam nadzieję, że o tym wiesz.
Przez chwilę Ignacio nie wiedział, co powiedzieć. Był w totalnym szoku, że ktoś, kogo on od dziecka zaczepiał i przezywał, teraz go pocieszał i mówił mu to, co on tak desperacko pragnął usłyszeć. Po dzisiejszym dniu był ogromnie wyczerpany emocjonalnie, a Felix, mimo że go nie lubił, odpłacał mu dobrocią za wyrządzone krzywdy. Pochylił się w jego stronę, zanim zdążył się powstrzymać. Felix zrobił wielkie oczy, odsuwając się w ostatniej chwili. Był w szoku.
− Nacho, co ty robisz? Czy właśnie chciałeś…? – zapytał w totalnym osłupieniu. Nagle wszystko zaczęło nabierać więcej sensu. Może Jordi już dawno go przejrzał, w końcu wielokrotnie zwracał mu uwagę, że to duszone w sobie instynkty sprawiły, że Ignacio tak bardzo nie cierpi homoseksualistów.
− Zamknij się, Castellano. Jak komuś o tym powiesz to… to… to cię wykończę, jasne?! – Ignacio poderwał się na równe nogi i zniknął z basenu tak szybko, że Felix nawet nie zdążył tego zarejestrować.
Po raz pierwszy w życiu zrobiło mu się żal Ignacia Fernandeza.
Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 14:52:56 17-07-23, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 14:41:29 17-07-23 Temat postu: |
|
|
część 2
Dom Guzmanów jak zwykle był pełen nerwowej atmosfery. Debora starała się jak mogła, by dzieciaki czuły się swobodnie, nawet w obliczu ostatnich wydarzeń, ale bliźniaki zawsze były dziwne i ciężko było do nich dotrzeć. Nela zgadzała się na wszystko − była uległa i nigdy nie miała własnego zdania. Brakowało jej pewności siebie i jeśli już z kimś się zgadzała, robiła to dla świętego spokoju, żeby zostawiono ją samą. Natomiast Jordan od małego chodził własnymi ścieżkami, nigdy nie słuchał nikogo, a nawet wykonywał wszystko specjalnie na opak, byle tylko zrobić rodzicom na złość. Nie był konformistą i nigdy nie podążał za innymi. Debora czuła, że jej bratanek jest w rozsypce, ale nic nie mogła poradzić, jeśli nie chciał z nią rozmawiać.
Myślała, że jej pojawienie się w miasteczku nieco ośmieli resztę członków rodziny, ale niestety jej przypuszczenia się nie sprawdziły. Każdy zdawał się myśleć tylko o sobie i nikt nie znalazł nawet pół godziny, by zjeść wspólnie kolację. Sama Debora również nie czuła się najlepiej po ostatnich wieściach o chorobie siostry, ale obiecała trzymać język za zębami i to właśnie robiła.
− Zjesz z nami? – zawołała z nadzieją, kiedy cień jej bratanka mignął jej koło kuchni.
− Nie jestem głodny – odparł siedemnastolatek, opierając się o framugę drzwi do jadalni. W rękach trzymał butelkę wody.
− Idziesz biegać? O tej godzinie? – Debora spojrzała na zegarek lekko skonsternowana. Okolica nie była bezpieczna, tym bardziej dla dzieciaków, ale ani Fabian ani Silvia zdawali się nie przejmować, że ich syn robił, co chciał. Już miała zamiar coś mu powiedzieć, kiedy zauważyła siniak na jego policzku i rozciętą wargę. – Cholera, kto ci to zrobił?
Jordan wywrócił oczami i upił kilka łyków wody. Nie miał ochoty na zwierzenia. Dobrze wiedział, co takiego Debora robiła w Pueblo de Luz i nie podobało mu się to. Nie potrzebował niańki, a wiedział, że Nela zadzwoniła do ciotki właśnie po to, by przyjechała mieć na niego oko.
− Ignacio Fernandez go pobił – mruknęła cicho Marianela, a brat posłał jej karcące spojrzenie. – No co? Ktoś musiał powiedzieć. Myślałam, że cię zabije!
− Potrafię sobie z nim poradzić. – Młody Guzman zapewnił obie krewne, które siedziały samotnie przy stole i dziobały resztki zimnej kolacji, obie w smętnych humorach.
− Tak, już to udowodniłeś. – Debora prychnęła, odkładając ze złością serwetkę na stół. – Jordan, to nie jest normalne. Porozmawiaj z kimś. Jeśli nie ze mną, to z Ivanem, Bastym… z kimkolwiek.
− Przyganiał kocioł garnkowi.
− Co to niby ma znaczyć?
− Czy ty przypadkiem nie przywaliłaś Conradowi Saverinowi na stypie Gilberta? Wybacz, Deb, ale nie będę przyjmował rad od kogoś, kto sam się do nich nie stosuje. – Jordi był stanowczy i nie chciał słyszeć kazań starych jak świat. – Plotka głosi, że nawet Horacio zmówił zdrowaśkę, jak uderzyłaś zastępcę Jimeny. Co on ci takiego zrobił? Złamane serce na uniwerku? Wolał twoją przyjaciółkę czy coś takiego?
− Zupełnie nie o to chodzi. – Kobieta westchnęła, czując, że traci cierpliwość. – Nie interesuj się rzeczami, które ciebie nie dotyczą. – Po chwili jednak zdała sobie z czegoś sprawę. – Zaraz, zaraz – jak to plotka? A gdzie ty byłeś w czasie czuwania u Delgadów, że musiałeś się o tym dowiadywać od innych? – Debora zmarszczyła podejrzliwie czoło, a on wywrócił oczami.
Od konieczności odpowiedzi na pytanie wybawiła go, o dziwo, Silvia, która właśnie wróciła do domu po niemal dwudziestoczterogodzinnym pobycie w redakcji. Była zmęczona, ale wyglądała na zadowoloną z siebie. Ciężko było powiedzieć, czy tym razem obsmarowała innego prawego obywatela, czy może kuła żelazo póki gorące i kontynuowała temat burmistrza Valle de Sombras. Zatrzymała się w progu jadalni, omiotła wzrokiem wszystkich obecnych, na chwilę zatrzymując spojrzenie na swoim synu z twarzą, która jasno świadczyła, że nie próżnował i znów wdał się w bójkę.
− Nie mam nawet siły pytać – westchnęła, po czym machnęła ręką i poszła po schodach do swojej sypialni.
Nela wyglądała jakby miała się rozpłakać, Debora zrobiła żałosną minę, której Jordan tak nie cierpiał, bo świadczyła o tym, że ciotka się nad nim litowała. Natomiast Fabian Guzman, który wszedł do domu zaraz za Silvią, wyglądał na podenerwowanego, co nie było w jego stylu. Złapał syna za ramię, boleśnie wbijając w nie palce i wyciągnął go szybkim krokiem do ogrodu, gdzie ani Debora ani Marianela nie mogli ich usłyszeć.
Jordi miał znudzoną minę, dobrze wiedział, co go czeka i musiał to wytrzymać. Fabian zatrzymał się i zwrócił się do niego przez zaciśnięte zęby.
− Coś ty nagadał Ignaciowi?
− A co, poskarżył się?
− Zadałem ci pytanie. – Ojciec był bardzo zestresowany, co sprawiło, że nastolatek poczuł niebywałą satysfakcję. – Wiem od profesora Saverina, że pobiliście się z Nachem. Podobno świadkowie twierdzili, że go sprowokowałeś.
− Ignacia łatwo wytrącić z równowagi. – Jordan uśmiechnął się złośliwie, ale zaraz potem poczuł, że ojciec znów chwyta go za ramię, tym razem mocniej i potrząsa nim gwałtownie. – Widzę, że uderzyłem w czuły punkt. Cóż… nie powiedziałem mu nic niezgodnego z prawdą, jeśli to masz na myśli. Uznałem, że Nacho powinien znać prawdę, którą ty i Aldo próbujecie przed nim ukryć.
− Jaką prawdę, Jordan, o co ci chodzi?
− Dobrze wiesz o co. – Jordan wyrwał ramię z uścisku ojca, który wyglądał teraz na lekko przestraszonego, a to był niecodzienny widok. – Nie jestem głupi, wbrew temu co myślicie o mnie z matką. Umiem dodać dwa do dwóch. Strzeżecie z Osvaldem swoich sekrecików, jakby były największymi skarbami.
− Mścisz się na mnie? Chodzi o ten most i Gilberta, tak?
− Nie, tato. – Jordi uśmiechnął się, ale był to sztuczny uśmiech. W rzeczywistości miał ochotę po raz kolejny obić ojcu twarz. – Nie wszystko na tym świecie kręci się wokół ciebie.
Nim Fabian zdążył go powstrzymać, odwrócił się i odszedł, nie oglądając się za siebie.
***
Przez chwilę myślała, że pomyliła lokale. Pewność siebie z jaką otwierała drzwi El Paraiso szybko uleciała, kiedy zauważyła, że w barze nie ma nikogo oprócz samego właściciela. Powinno ją to ucieszyć, ale zaczęła się denerwować. A Eva Medina nie była osobą, która stresuje się z byle powodu.
− Interes się nie kręci? – zapytała, bez ogródek sadowiąc się na barowym stołku i rzucając torebkę na blat.
− My się znamy? – zapytał lekko skonsternowany Joaquin Villanueva, odrywając się od papierów i swojego ulubionego drinka. – Ach tak, niedoszła żona Saverina. Czemu zawdzięczam tę dziwną uprzejmość?
− Nie postawisz mi najpierw czegoś do picia? To chyba nadal bar, czy może teraz już bardziej kasyno? – Eva zrobiła taką minę, że nieco go zaintrygowała. Przeszedł za bar i wybrał wysoką szklankę, do której nalał kolorowego drinka.
− Co to ma być, napój bezalkoholowy? Nalej mi whisky, nie jestem taka delikatna jak wyglądam. – Medina zmierzyła go wzrokiem, a on uśmiechnął się pod nosem i wyciągnął zwykłą szklankę, do której nalał bursztynowego trunku i postawił przed gościem.
− Czy teraz zechcesz powiedzieć, co cię sprowadza? Nie będę ukrywał, że zaczynają mnie irytować niechciane odwiedziny. – Villanueva wrócił na swoje miejsce obok Evy i sam chwycił za swoją whisky.
− Nie będę owijała w bawełnę. – Eva odwróciła się na stołku w jego stronę i założyła nogę na nogę. Miała niezwykle zacięty wyraz twarzy, ale nie uszło jego uwadze, że pod fasadą arogancji, jest okropnie zdenerwowana. – Przyszłam z polecenia Fernanda Barosso.
− A czego może chcieć ten stary dureń? Teraz wysługuje się młodymi kobietami? Myślałem, że mniej przyjemne zadania zostawia dla Huga albo jakichś innych sługusów. Chociaż, zależy co dla kogo jest nieprzyjemne. Może stary coś w sobie ma, skoro baby tak do niego lgną. Słyszałem, że się ożenił, ale widzę, że już znalazł sobie nową zabaweczkę.
− Jeśli insynuujesz, że z nim sypiam, to wal się. To obrzydliwe. – Medina wyglądała, jakby miała zaraz zwymiotować. – Jestem konsultantką do spraw sztuki w ratuszu Valle de Sombras.
− Jak zwał tak zwał. – Joaquin machnął ręką i upił kilka łyków swojej whisky. – To zdumiewające, że jeszcze do niedawna grałaś w innej drużynie. Co się zmieniło? Barosso potrafi być przekonujący, ale żeby aż tak? Saverin wydaje się dużo bardziej atrakcyjny.
− Sam współpracujesz z Fernandem, prawda? Dobrze go znasz, jemu się nie odmawia. – Eva napiła się swojego drinka, a ręka jej nieco zadrżała. – Fernando przesyła ci wiadomość.
− Zamieniam się w słuch. – Joaquin dokończył drinka i wpatrywał się w Evę zaciekawiony i nieco rozbawiony. Stary zawsze działał mu na nerwy, ale ostatnio przechodził samego siebie.
− Podobnie jak ty Fernando nienawidzi zdrajców. Chciałby cię poinformować, że wasza współpraca dobiegła właśnie końca.
− Zabawne. – Joaquin parsknął śmiechem, nie bardzo się tym przejmując. – Twój szef żyje chyba w błędnym przekonaniu, że to on rozdaje karty. Używał moich ludzi, kiedy i jak chciał, a teraz mu się odwidziało? Mogę zapytać, z czystej ciekawości, co jest tego powodem?
− Twoja matka.
Po tych słowach Joaquin drgnął niespokojnie na swoim miejscu. Zacisnął mimowolnie dłoń na kartce papieru.
− Fernando dowiedział się, że zataiłeś przed nim informację o tożsamości twojej matki.
− Mam mu się spowiadać z drzewa genealogicznego?
− Dobrze wiesz, że nie o to chodzi. – Eva pochyliła się nieco w stronę rozmówcy, by mieć pewność, że dobrze ją usłyszy. Nienawidziła Fernanda, ale Joaquina równie mocno za to, co zrobił Lucasowi. W wojnie między tymi dwoma, była skłonna opowiedzieć się za Barosso. – Fernando wie, że miałeś jakiś motyw albo przynajmniej próbuje dmuchać na zimne. Nie wnikam w szczegóły.
Joaquin poczuł, że oblewa się potem. Poluzował krawat, mając wrażenie, że zaraz się udusi. Przed oczami zaczęło mu się dwoić. Z trudem odszukał wzrokiem pustą szklankę po whisky.
− Ty suko, coś ty mi zrobiła? – wycharczał i wyciągnął rękę, by złapać Evę za szyję, ale kończyny odmówiły mu posłuszeństwa i runął jak długi na posadzkę, mając wrażenie, że ziemia się kręci.
− Nie byłam całkiem szczera – wyznała Medina, wstając i biorąc z powrotem swoją torebkę, którą w pośpiechu zamknęła. – To prawda, że przysłał mnie tu Fernando, ale nie robię tego dla niego.
− Ty suko – powtórzył tylko, ponownie wyciągając dłoń, ale nie był w stanie jej uchwycić. Zresztą z tej pozycji mógł co najwyżej złapać ją za kostkę. Czuł, że się dusi, a przed oczami pojawiła się mgła. – Chodzi ci o Lucasa?
− Gdzie on jest? Co mu zrobiłeś? – Eva nachyliła się nad nim, a wszelki stres, który wcześniej odczuwała, teraz z niej uleciał. – Jest tutaj, prawda? W El Paraiso?
Eva zaczęła krzątać się po barze, mając nadzieję, że uda jej się znaleźć Hernandeza i uwolnić z niewoli Villanuevy. Wielkie było jej zdziwienie, kiedy go nie znalazła, a Joaquin, mimo parszywego położenia, zaczął się śmiać ochryple, nadal wijąc się z bólu na podłodze.
− Nie ma go tutaj, idiotko.
− Co? Gdzie on jest? Co z nim zrobiłeś? Gadaj! – Eva chwyciła mężczyznę za klapy marynarki i zaczęła nim potrząsać, ale Joaquin nie był w stanie już nic więcej powiedzieć.
Zaczął się trząść, jakby dostał ataku epilepsji, jego oczy stanęły w słup, a potem z jego ust zaczęła sączyć się piana. Joaquin Villanueva umierał.
***
Ofelia nie była gotowa, by wyznać prawdę o swojej chorobie reszcie rodziny, a w szczególności Quenowi. Siedemnastolatek wiele przeszedł w ostatnim roku i nie chciała dokładać mu zmartwień. Musiała jednak być szczera wobec Javiera, który stał się swego rodzaju dobroczyńcą dla jej rodziny i wiele mu zawdzięczała. W dodatku on sam przechodził teraz ciężkie chwile, więc czuła, że go zawiodła, ale nie mogła pozostawić go bez tej informacji.
− Zdaję sobie sprawę, że to sporo do przetrawienia – powiedziała oficjalnym tonem, kiedy już skończyła informować pracodawcę o swojej chorobie. – Jest mi okropnie głupio. Po tym wszystkim, co pan dla nas zrobił i w obliczu tego, co sam pan przechodzi…
− Ofelio, przestań. – Javier pokręcił głową, chcąc jej przerwać, ale nie wiedział, co mógłby powiedzieć.
Był późny wieczór, zaszył się w restauracji Gra Anioła, by uciec w pracę od ostatnich problemów, a Ofelia została chwilę dłużej po zamknięciu lokalu i uporaniu się z zaległościami w księgowości, by poinformować go o tym, że umiera. Potrzebował chwili, żeby to przetrawić.
− Oczywiście będę pracowała tak długo, jak tylko będzie to możliwe. Nie chcę sprawiać kłopotów.
− Twoje zdrowie jest najważniejsze. Nie chcę, żebyś się przepracowywała. Powinnaś spędzić więcej czasu z Quenem, z bliskimi… − Kiedy to mówił, poczuł że rozbolała go głowa. Ta rodzina wiele wycierpiała, a młody nadal nie wiedział, że jego prawdziwy ojciec od dawna jest w pobliżu. Co się z nim stanie po śmierci Ofelii? Rafael siedział w więzieniu, a Fernando Barosso już pracował nad tym, jakby tu mu dołożyć więcej do odsiadki. Ofelia trzymała się dzielnie, ale gołym okiem widać było, że nie jest z nią dobrze.
− Potrzebuję tego. Normalności – wyznała pani Ibarra z całym przekonaniem. – Nie chcę specjalnego traktowania. Chcę spędzić czas, jaki mi pozostał, tak jak zawsze.
− Rozumiem, ale… − Magik przeczesał włosy dłonią, wzdychając ciężko. Ostatnio zbyt wiele się działo. – Gdybyś czegoś potrzebowała, możesz na mnie liczyć.
− Jest pan jak anioł, naprawdę. – Kobieta uśmiechnęła się lekko, wzrokiem wskazując szyld z nazwą restauracji. – Chciałabym móc się panu odwdzięczyć za dobroć, której nam pan udzielił.
Javier również uśmiechnął się smutno. Ofelia nadal myślała, że to on zapłacił za operację i fizjoterapię Quena i nie wyprowadził jej z błędu, choć bardzo go korciło, by dać jej namiary na Saverina. Ta kobieta powinna poważnie porozmawiać z Conradem i oboje powinni wyznać Quenowi prawdę. Dla dobra wszystkich. Wiedział jednak, że to nie jest jego rola, by ingerować w ich życie. Ugryzł się więc w język i pożegnał się z księgową, zamykając za nią drzwi.
Miał zamiar wracać do domu i zamykać, był już w końcu bardzo zmęczony, kiedy usłyszał ciche pukanie od strony zaplecza. Zaintrygowany zmarszczył brwi i ruszył do drzwi, ale przez chwilę się zawahał, zanim otworzył. Nie był strachliwy, ale ostatnio w miasteczku i okolicy działy się dziwne rzeczy i lepiej dmuchać na zimne. Od kiedy był ojcem, stał się dużo bardziej odpowiedzialny.
− Zamknięte – powiedział głośno i wyraźnie, by upewnić się, że osoba po drugiej stronie drzwi dobrze go słyszy. – Zapraszamy jutro. – Chciał jeszcze dodać, że klienci restauracji wchodzą innym wejściem, ale nie zdążył, bo usłyszał znajomy głos, który jednak brzmiał bardzo nie do poznania.
− Mógłbyś chociaż zaproponować sernik na wynos.
− Luke? – Javier otworzył oczy szeroko ze zdumienia i w pośpiechu zaczął otwierać wszystkie zamki w drzwiach.
Już po chwili jego oczom ukazała się brodata twarz przyjaciela, który wyglądał okropnie – wychudzony, z poobijaną twarzą, ale to co przeraziło Javiera najbardziej to jego oczy. Były dziwnie puste i takiego Lucasa nie widział jeszcze nigdy w życiu. Był jednak tak uradowany na jego widok, że nie mógł się powstrzymać – zamknął go w szczelnym uścisku. Po chwili jakby zdał sobie sprawę, że to niebezpieczne, zaczął rozglądać się po okolicy.
− Co tu robisz? Ktoś cię śledził? Jak… jak ci się udało nawiać? – Magik nie mógł powstrzymać słowotoku.
− To zabawne, ale… nie nawiałem. – Luke posłał mu krzywy uśmiech. – Joaquin mnie wypuścił.
− Żartujesz. Wchodź, musisz mi wszystko opowiedzieć!
Nim Luke się obejrzał, jego przyjaciel już zakasał rękawy, by coś dla niego upichcić. Hernandez w porę go powstrzymał.
− Nie jestem głodny – wyznał, a Magik złapał się za kark, jakby kręciło mu się w głowie.
− Wyglądasz, jakbyś był jedną nogą w grobie. Musisz coś zjeść!
Po tych słowach przystąpił do przygotowywania dania, a Lucas usiadł przy jednym ze stolików i rozejrzał się po wnętrzu. Jeszcze nie miał okazji zobaczyć Gry Anioła na własne oczy. Otwarcie lokalu miało miejsce już długo po tym, jak Templariusze i Los Zetas wymieniali go między sobą niczym towar. Widać było rękę Javiera, restauracja była jednocześnie elegancka i przytulna, dzięki czemu to miejsce idealne zarówno na randkę, biznesowe spotkanie, jak i rodzinny obiad.
− To miejsce jest niesamowite, Javi – wyznał, kiedy właściciel wrócił do niego, niosąc naręcze talerzy z potrawami. – Po co się kłopotałeś, naprawdę nie jestem głody.
− Milcz i wcinaj. Nie wiedziałem, na co będziesz miał ochotę. – Javier rozłożył wszystko na stole.
− Dobrze cię widzieć. – Luke poczuł lekkie wzruszenie na widok Reverte, który wychodził z siebie, by dobrze go ugościć. – Ale nie mogę za długo zostać. Muszę wracać.
− Żartujesz? – Javier opadł na krzesło i wpatrzył się w przyjaciela niemal z wyrzutem. – Przecież mówiłeś, że Joaquin cię wypuścił!
− Tak, ale to tylko nagroda za dobre sprawowanie. Muszę wracać.
− Czy chcę wiedzieć, o jakie dobre sprawowanie chodzi?
− Raczej nie. – Ton głosu Lucasa świadczył, że nie chce o tym mówić. Reverte to wyczuł i sam również nie miał ochoty drążyć. Wystarczył mu widok Luke’a jako wraku człowieka.
− Jeśli myślisz, że cię stąd wypuszczę, to chyba mnie przeceniasz. Jeśli będzie trzeba, przykuję cię do krzesła. Aż tak bardzo spodobało ci się siedzenie w piwnicy El Paraiso? Skoro Aruba czy Barbados ci nie odpowiadają, w restauracji też mam całkiem fajny magazyn.
− Nie rozumiesz, Javier. Wracam z własnej woli.
− Poczekaj, bo chyba się przesłyszałem. – Magik włożył do ucha palec wskazujący i gwałtownie nim pokręcił. – Czy ty oszalałeś? Chcesz wrócisz do tego psychopaty i robić, co ci każe? Wypuścił cię, jesteś wolny. Dlaczego nie chcesz z tego skorzystać?
− Bo muszę dokończyć to, co zacząłem. – Luke sam nie wierzył, że to mówi, ale teraz nie mógł już się poddać. – Muszę dopaść Odina, to mój jedyny cel.
− Odina? Co? – Javier miał ochotę przywalić Hernandezowi talerzem w ten głupi łeb i zaciągnąć go na zaplecze, gdzie przykułby go łańcuchem. Wiedział jednak, że Harcerzyk był uparty jak osioł i kiedy coś sobie postanowił, nie łatwo go było odwieźć od tego pomysłu. Zamiast więc kłócić się z nim, postanowił cieszyć się tymi krótkimi wspólnymi chwilami. – Jedz, proszę. Jedzenie wystygnie – powiedział, wskazując na ulubione potrawy Lucasa.
Hernandez miał podniebienie jak dzieciak, uwielbiał wszystko, co niezdrowe, więc zgarnął po drodze z kuchni wszystko, co ten lubił, łącznie ze słodyczami. Kiedy Lucas pokręcił głową z taką miną, jakby nie mógł nawet patrzyć na jedzenie, Magik poczuł, że jego serce się kraje. Z nadzieją podsunął mu zatem domową drożdżówkę, ale Luke tylko uśmiechnął się smutno.
− Lucas Hernandez nie ma ochoty na słodkie, świat stanął na głowie. – Blondyn zamknął oczy, jakby sam nie dowierzał w to, co się dzieje. Postanowił zmienić temat. – Przyszedłeś sam?
− Nie, Lalo mnie przywiózł. – Po tych słowach Lucas po raz pierwszy od dawna miał ochotę się roześmiać. Do czego to doszło, że znalazł wspólny język z Marquezem. – Świat naprawdę stanął na głowie. Dlatego nie mamy zbyt wiele czasu.
− Luke, co oni ci zrobili? – Javier wypowiedział to pytanie, zanim zdążył się powstrzymać. Pustka w oczach przyjaciela była tak dołująca, że nie był w stanie dłużej udawać, że tego nie widzi.
Hernandez jednak nie był w stanie odpowiedzieć na to pytanie, nawet gdyby chciał. Do restauracji wparowała bowiem zmachana blondynka z rozwianymi włosami. Nogi trzęsły się jej tak bardzo, że mogła zaraz się przewrócić. Na widok roztrzęsionej Evy Mediny, obaj mężczyźni wstali z miejsca zaintrygowani.
− Lucas, ty żyjesz! – Nie czekając na zaproszenie podbiegła do przyjaciela z dzieciństwa i rzuciła mu się na szyję, szlochając w jego przepocony T-shirt, ale chyba nie przeszkadzało jej to. Eva była w totalnym szoku, że widzi go całego i zdrowego. Poczuła ulgę, ale zaraz potem jeszcze większy skurcz w żołądku. – Zaraz… on nie kłamał. Naprawdę cię tam nie było?
− Evo, co się stało? – Magik pierwszy zadał pytanie, które obaj mieli na końcu języka. Luke był w takim szoku, że nawet nie był w stanie odsunąć się od Evy, która wyglądała teraz jakby zobaczyła ducha. Podejrzewał, że on wyglądał równie okropnie.
− Wszystko w porządku – wyznała, uśmiechając się przez łzy, nadal nie wierząc, że Luke tu jest i nic mu się nie stało. Żaden z nich jednak tego nie kupił. – Wszystko ze mną okej. Ale… on chyba nie żyje.
− Kto? – Luke zmarszczył brwi, odsuwając się od blondynki i chwytając ją za ramiona. Miał złe przeczucie. – Co zrobiłaś?
− Ja? – Eva odgarnęła z twarzy rozczochrane włosy. – Wydaje mi się… To znaczy… Zabiłam Joaquina Villanuevę.
***
Lalo Marquez nie lubił przegrywać, ale pod wieloma względami czuł, że nie ma wyjścia. Robienie za szofera Hernandeza nie należało do najprzyjemniejszych zadań, ale po ostatnich wydarzeniach nabrał do niego czegoś na kształt szacunku. Nie było mowy o przyjaźni między nimi, ale teraz kiedy wiedział, do czego policjant był zdolny, mógł spojrzeć na niego z innej perspektywy. Zaparkował przed restauracją Javiera Reverte i czekając na Lucasa, odpalił papierosa, opierając się o maskę. Co chwilę zerkał na zegarek, zastanawiając się, co tak długo go nie ma. Jeżeli miał zamiar wcinać domowy obiadek, mógł i jego zaprosić. Nie uśmiechało mu się stanie na widoku w miejscu publicznym. Miał przedziwne wrażenie, że jest obserwowany i to przeczucie było jak najbardziej słuszne.
Usłyszał świst, a zaraz potem powietrze z tylnego koła jego auta zaczęło głośno się ulatniać. Instynktownie zasłonił głowę i uszy, ale to nie uchroniło go przed kolejnym złowrogim dźwiękiem, kiedy kolejna strzała świsnęła mu tuż koło ucha. Padł na kolana, zaciskając oczy tak mocno, że zobaczyć białe plamy. Żar z papierosa spadł na dłoń, boleśnie go parząc, ale za bardzo bał się o własne życie, by przejmować się tak trywialną rzeczą.
− Proszę, zostaw mnie w spokoju – wyjąkał, bojąc się otworzyć oczy. – Nic nie zrobiłem. Nie mnie szukasz.
− Nic nie zrobiłeś? – Odezwał się gruby zniekształcony głos. Oczywiście, że napastnik nie używał swojego prawdziwego głosu, a jedynie modulował go za pomocą technologii. – A więc uważasz, że jesteś bez winy?
Lalo podniósł jedną powiekę i jego oczom ukazała się ciemna sylwetka. Nie mógł się zbyt dobrze przyjrzeć, ponieważ osoba ta stała w lekkiej odległości od niego, a na zewnątrz było ciemno.
− Chcesz powiedzieć, że nigdy nie zrobiłeś niczego, czego później żałowałeś? – Łucznik kontynuował przesłuchanie. Zwykle nie angażował się w rozmowy, ale Eduardo był pierwszym, który zaczął. – Nigdy nie zrobiłeś czegoś do tego stopnia karygodnego, że powinieneś smażyć się w piekle?
Kolejna strzała wystrzeliła z taką szybkością, że Lalo nie zdążył zauważyć, kiedy Łucznik wyciągnął ją z kołczanu. Wzbiła się w powietrze, zatoczyła łuk i wylądowała tuż między nogami Marqueza, wbijając się w wilgotną ziemię. Templariusz poczuł, że zaraz zwymiotuje ze strachu. I nie chodziło tylko o obecność Łucznika. Wiedział, że ma rację. Do strzały był przypięty liścik, zupełnie jak w pozostałych przypadkach.
− Nie musisz czytać. Wiesz co tam znajdziesz, prawda?
Przez zmodyfikowany głos ciężko było uchwycić emocje Łucznika. Czy był zirytowany czy może wściekły? Może nabijał się z niego, a może sprawiało mu uciechę igranie z emocjami członka kartelu? Jedno było pewne – wiedział o nim więcej niż niejedna osoba w miasteczku. Znał mroczne sekrety i przede wszystkim – wiedział, czego Lalo Marquez żałuje najbardziej w swoim żałosnym życiu.
− Nie chciałem. Przysięgam, że nie chciałem. To nie miało tak być – usprawiedliwił się Marquez i ponownie zamknął oczy, kiedy zobaczył, że Łucznik natarł na niego, najprawdopodobniej chcąc go uderzyć. W porę się jednak powstrzymał.
− Nadal znajdujesz wymówki dla swoich zbrodni? Brzydzę się tobą. – Ubrana na ciemno osoba zaczęła się powoli wycofywać. – Nie zaznasz ani chwili spokoju, będziesz rozpamiętywał ten dzień do końca swojego żałosnego żywota. I nigdy nie zdołasz odpokutować, choćbyś nie wiem jak się starał.
− Przepraszam, ja nie chciałem. – Lalo Marquez zaczął płakać jak dziecko. To było silniejsze od niego. Nadal trząsł się cały, nie mogąc nad sobą zapanować.
Łucznik wydawał się usatysfakcjonowany tą reakcją i wycofał się w ciemność, zostawiając Templariusza samego ze swoimi demonami i liścikiem, który ściskał w ręce.
***
− Jak to zabiłaś Joaquina? Co ty mówisz? – Javier poczuł, że to za dużo jak na jeden dzień. Ludzie powinno zaczynać go uprzedzać o takich wiadomościach. – Co zrobiłaś?
− Otrułam go. Dałam mu proszki od Fernanda. – Eva była blada jak ściana. Luke pomógł jej usiąść, sam również będąc w szoku.
− Zaraz, Barosso kazał ci zabić Joaquina? Dlaczego?
− Przez jego matkę. Uważa, że Villanueva celowo zataił pokrewieństwo z Mercedes i chciał go zniszczyć. Stary ma paranoję. Nie cierpi, kiedy ktoś nie jest z nim szczery i ma jakiś ukryty motyw. – Medina mówiła jakby była robotem. Sama nie wierzyła, że odważyła się na ten ruch.
− Zrobiłaś to dla Barosso? Zgłupiałaś? – Magik zacisnął pięści ze złości. Jego teść zawsze musiał wszędzie namieszać.
− Nie zrobiłam tego, bo mi kazał. Otrułam go, bo… bo chciałam ratować Lucasa. Ale jego tam nie było.
− Ty kretynko. – Reverte złapał się za głowę po raz kolejny tego dnia, nie mogąc już zliczyć, ile razy miał ochotę wyrwać sobie włosy. Po chwili jednak podszedł do przyjaciółki i spróbował zapytać ją nieco łagodniej. – Co dokładnie się wydarzyło?
− Rozmawialiśmy, a potem on upadł, zaczął się trząść i ta piana z ust…
− Atak epilepsji? Jak u Nicolasa Barosso na cmentarzu. – Lucas uruchomił swoje instynkty policyjne, których nie miał okazji używać przez ostatnie trzy miesiące. – Czy oddychał, kiedy wychodziłaś?
− Tak, chyba tak.
− Trzeba było od tego zacząć. – Luke już biegł do drzwi, kiedy Javier złapał go za nadgarstek. Hernandez wyglądał na zirytowanego, w końcu każda sekunda była na wagę złota. – Co robisz?
− A ty? Nie słyszałeś, co mówiła Eva? Jeśli wtedy nie był martwy, teraz już na pewno jest. – W głosie Magika pobrzmiewała dziwna nutka nadziei. Życie wszystkich byłoby łatwiejsze, gdyby Villanueva po prostu umarł.
− Jeżeli jest jakakolwiek szansa, że jeszcze żyje, trzeba to sprawdzić.
− On pozwoliłby ci umrzeć.
− Ale ja nie jestem nim. – Lucas delikatnie wyciągnął dłoń z uścisku Javiera, po czym rzucił krótkie spojrzenie na Evę. – Zrobiła to dla mnie. Jak mam się z tym czuć?
Właściciel Gry Anioła wyglądał, jakby bił się z myślami. W końcu dał za wygraną, ale nie zamierzał posyłać Lucasa w paszczę lwa.
− Nie możesz tam pojechać i po prostu wezwać pogotowia. Wszyscy myślą, że wyjechałeś do Waszyngtonu, gdzie przebywasz od trzech miesięcy. Chcesz, żeby Pablo dostał zawału, kiedy cię zobaczy? A gwarantuje ci, nawet mój teściu nie jest bez serca i widząc cię w takim stanie, domyśli się wszystkiego. – Javier powrócił do swojego zwykłego tonu głosu. – Mówiłeś, że przywiózł cię Lalo, tak? Niech on jedzie i to sprawdzi. My wyślemy anonimowo karetkę.
− Nie możemy wezwać ani pogotowia ani glin. Wtedy ona będzie miała problemy. – Hernandez wskazał głową Medinę, do której chyba w ogóle nie docierało, co do niej mówią.
Nie było czasu się spierać, postanowili obmyślić plan po drodze. Wybiegli na zewnątrz restauracji, zostawiając Evę w amoku. Kobieta sama nie wiedziała, czy liczy na to, że Joaquin jednak przeżyje czy może było jej wszystko jedno. Marqueza znaleźli w lekkim oddaleniu od restauracji tuż obok jego auta. Nie wyglądał dobrze.
− Czy on… płacze? – Magik wpatrywał się w Templariusza, jakby widział go po raz pierwszy w życiu. Nie lubił go, ale w tym momencie mężczyzna wyglądał tak żałośnie, że nie był w stanie rzucić pod jego adresem żadnej obelgi. – Co się stało?
− Łucznik. Łucznik tu był – wyjąkał Lalo, ściskając obie dłonie mocno na skrawku papieru, bojąc się przeczytać to, co zostało tam napisane.
− Kto? – Luke zmarszczył czoło, przenosząc wzrok na przyjaciela, oczekując wyjaśnień.
− To długa historia. Za długo cię nie było. – Javi machnął ręką i pochylił się nad Marquezem. – Weź się w garść, Eduardo, twój szef jest w niebezpieczeństwie.
Lalo był jednak tak roztrzęsiony, że nie był w stanie przetworzyć informacji, które przekazywał mu Reverte. W końcu obaj przyjaciele dali za wygraną i sami udali się do El Paraiso. Nikogo tam nie było, ulica świeciła pustkami, podobnie jak plac przed barem. Drzwi do środka nadal opatrzone były srebrną strzałą, która zdawała się świecić w ciemności ku przestrodze wszystkich. Tego poniedziałkowego wieczoru Villanueva zamknął lokal, na drzwiach wisiała kartka z informacją, że trwa inwentaryzacja, więc żaden klient się tutaj nie zbliżył. Może to dobrze, a może zaważyło to na losie szefa kartelu.
Leżał nieruchomo na posadzce w kałuży własnych wymiocin. Jego klatka piersiowa się nie poruszała. Javier odruchowo odwrócił głowę, marszcząc nos, ale Luke nie zamierzał rezygnować. Podszedł bliżej i ukląkł przy ciele Joaquina, sprawdzając mu puls. Wyglądało na to, że mężczyzna walczył do samego końca, próbując pozbyć się toksyny z organizmu. Luke przystąpił do resuscytacji, wkładając resztki sił w miarowe uciśnięcia klatki piersiowej swojego, jakby nie było, oprawcy.
− Dzwoń po doktora Vazqueza! – polecił zdyszany przyjacielowi, ale Javier nie ruszył się z miejsca. – Słyszysz mnie, Javi? Doktor Julian!
Przez ten ułamek sekundy Magik miał wielką ochotę zapytać „dlaczego?”. Po co mieli go ratować? Nie był im potrzebny, wyrządził im wiele krzywd. Przetrzymywał i torturował Luke’a przez trzy miesiące, a teraz Hernandez zdawał się mieć jakiś dziwny syndrom sztokholmski.
− Javier! – ponaglił go, ale zanim Magik zdążył wybić numer znajomego lekarza, klatka piersiowa Joaquina uniosła się, a on sam zachłysnął się powietrzem.
Luke upewnił się, że Villanueva ma miarowy oddech, po czym ponownie odwrócił się w stronę Javiera. Był wściekły.
− Co to miało być? – warknął, ale Magik blady jak ściana nie mógł udzielić mu odpowiedzi.
− Nie mogę i ciebie stracić, Luke. Za dużo osób cierpi. Victoria prawie zginęła, nie pozwolę, by to się powtórzyło.
Hernandez zmarszczył brwi i już miał zamiar zapytać, o co przyjacielowi chodzi, kiedy oddech Joaquina zabrzmiał chrapliwie w pustym barze, udaremniając im dalszą rozmowę.
− Barosso… − Szef Templariuszy wycharczał ledwo słyszalnie, zanim stracił przytomność. – Niech ten skurwiel lepiej się modli, żebym umarł, bo jeśli przeżyję, własnoręcznie go zabiję. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3493 Przeczytał: 3 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 19:17:58 30-07-23 Temat postu: |
|
|
Temporada III C 127
Julian/Javier/Emily/Adora/Ruby
Julian Vazquez nie był w nastroju do świętowania swoich trzydziestych trzecich urodzin. Ostatnio zbyt wiele złego się wydarzyło, aby miał głowę do myślenia o świętowaniu. Atak na Victorię był niespodziewanym i bezczelnym aktem przemocy, który widział na własne oczy. Uczestniczył w transporcie blondynki na prośbę matki jak i przyjaciela. Widok Charlotte Vazquez go zaskoczył. Kobieta jeszcze kilka lat temu pracowała dla Sebastiana Romo. Po jego tragicznej śmierci zaprzestała więc brunet nie mógł się przestać zastanawiać na czyje polecenie działała jego rodzicielka? Dwie róże przestały istnieć po śmierci Inez chyba że… W zadumie przeczesał ciemne włosy. Plotki o Valkiriach są prawdziwe. Ile kobiet uwolniła Inez? Westchnął co nie umknęło uwadze Marcusa, który podniósł na niego swoje ciemne oczy. Był w trakcie rozciągania się. Trening był owocny. Chłopak łapał wszystko w mig chociaż potrzebował praktyki i systematyczności.
— O nic pan nie pyta — zauważył nastolatek.
— Ufam Hugo i ufam, że wykorzystasz te lekcje tylko gdy będzie to konieczne i niezbędne. Jesteś rozsądnym chłopcem? — zapytał go.
— Żaden nastolatek nie jest rozsądny, gdzie się pan tego nauczył? — zapytał go nastolatek. Doktor Vazquez budził powszechny szacunek wśród młodzieży i był owiany nutką tajemnicy.
— Szkolenie wojskowe — odpowiedział — i trochę w Nibylandii.
— U Javiera Reverte? — zapytał zdumiony. Julian popatrzył na niego i roześmiał się serdecznie wprawiając go w konsternację.
— Nie, dawno temu tak nazywano starą fabrykę zabawek w Monterey. Kierował nią mój zmarły teść Peter Pan. Po za tym sam kiedyś walczyłem w nielegalnych walkach w piwnicach zamkniętych szpitali psychiatrycznych.
— Pan?
— Tak ja i muszę przyznać że byłem w tym naprawdę niezły — wyciągnął przed siebie nogi uśmiechając się kącikiem ust do swoich wspomnień. — Wydajesz się być zaskoczony.
— No bo — Marcus przeczesał włosy palcami — wydawało mi się że do takich miejsc chodzą raczej ludzie z problemami. Wiem, że to stereotypowe.
— Trochę tak, ale gdy dorastałem miałem problemy z gniewem — westchnął. — Gdy byłem trochę młodszy od ciebie straciłem ojca — poinformował go. — Powiesił się w starej szopie na narzędzia.
— Znalazł go pan— domyślił się Marcus a Julian skinął głową i uśmiechnął się. Bystry był ten Delgado.
— To było dwadzieścia lat temu i w tamtych czasach chodzenie do psychologa czy terapeuty było powodem do wstydu niż dumy więc znalazłem swój własny sposób na wyładowanie drzemiącego we mnie gniewu.
— Walcząc nielegalnie?
— Coś w tym styku — Julian nie doprecyzował gdyż wyznanie Marcusowi, że przy okazji jego wyładowywania gniewu kilka osób straciło życie to kiepski początek znajomości. — Odnalazłem się dopiero w wojsku.
— Mam się zaciągnąć?
— Broń cię Boże — roześmiał się. — Myślę, że twoja mama za takie rady wytargałabym mnie za uszy na spółkę z Carlosem. Musisz znaleźć swój własny sposób na rozładowanie gniewu.
— Nie mam w sobie gniewu — zaprotestował chłopak.
— A ja nie jestem w wieku Chrystusowym — odpowiedział mu Julian i wstał. Poruszył głową na boki. — To jeden z powodów dla prowadzę ośrodek. Jestem może i po trzydziestce , ale nadal pamiętam jak to jest być dzieciakiem w twoim wieku i robić głupie rzeczy czy pakować się w niebezpieczne sytuacje. To miejsce jest właśnie po to, aby uniknąć klatki Hrabiego.
— Nie zamierzam walczyć w klatce — zapewnił go Marcus.
— Mam nadzieję — odezwał się lekarz. — Wiem, że klatki wydają się czasem dobrym rozwiązaniem, ale to bzdura. Tam straci się kawałek siebie. I nie mam na myśli wybitych zębów, a teraz szoruj pod prysznic i do zobaczenia w środę.
— W środę?
— Tak, na początku trzeba dać odpoczynek mięśniom.
— Nie bolą mnie mięśnie. Jestem wysportowany, mogę przyjść jutro.
— Poczujesz je, to ci gwarantuje — zapewnił go lekarz — A teraz szoruj pod prysznic.
***
Emily Guerra zajęła miejsce przy jednym ze stolików w lokalnej kawiarni. Miała ze sobą laptop, garść notatek, dokumentację medyczną zaś w pamięci żywy obraz Victorii przykutej do łóżka i nieprzytomnej. Takich rzeczy nie dało się zapomnieć. Smukłymi palcami przeczesała jasne włosy i związała je w koczek. Otworzyła dokument i skupiła się na pracy. Nie musiała tego robić, ale Javier poprosił ją o opracowanie profilu psychologicznego sprawcy. Nie mogła mu odmówić nawet jeśli była emocjonalnie zaangażowana. Bezwiednie pogładziła się po brzuchu. Gdy Victoria się obudzi będzie potrzebowała czegoś więcej niż lekarzy będzie potrzebowała przyjaciół. Palcami postukała w blat biurka. Ktokolwiek to zrobił chciał żeby cierpiała. Fizycznie i psychicznie. Oderwała wzrok od ekranu i zamknęła go. Przy jednym ze stolików siedział Santos. Mężczyzna zauważył ją i wstał ze swoim laptopem podchodząc do stolika blondynki.
— Dlaczego mam wrażenie, że pracujemy nad tym samym? — zapytała go.
— Oddaje przysługę Conrado a ty?
— Javierowi i nie rozsiadaj się, muszę się przejść inaczej zacznę śpiewać.
— Masz ładny głos — zauważył DeLuna. Emily uniosła rozbawiona brew.
— Nie mam nastroju do klasyki lat osiemdziesiątych — wyznała i wstała. Do torby wrzuciła swój laptop, który Santos wziął.
— Nie będziesz dźwigać — dodał widząc jej minę. — To dokąd idziemy?
— Do twojego auta, mam ochotę na wycieczkę. Spokojnie pokieruje cię.
— Gdy mówiłaś że masz ochotę na wycieczkę myślałem że masz na myśli park a nie miejsce katastrofy mostu — zauważył Santos zatrzymując się obok blondynki która popatrzyła w dół.
— Szkoda że nie mogę tam zejść — powiedziała z wyraźnym smutkiem. — Jakoś bym tam zeszła.
— A Guerra urwałby mi łeb — odpowiedział na to DeLuna — Lubię moją głowę.
— Wiem, tu znalazł ją Conrado znaczy na dole — Emily rozejrzała się czujnie — a nie tutaj była przetrzymywana i torturowana.
— Skąd wiesz?
— To miejsce mimo wszystko jest zbyt odsłonięte. Ktoś mógł przechodzić coś zobaczyć albo usłyszeć. Dźwięk się niesie. Na miejscu nie zabezpieczono śladów bieżnika nie licząc tego od karetki
— Myślisz że ją tutaj przyniósł?
— Tak, przyniósł ją i zrzucił w dół. Dlaczego tutaj?
— Nurt rzeki jest bardzo silny — zaczął — liczył że porwie ciało?
— Nie tak zawalony, rzeka nadal nie jest oczyszczona. Jej nurt jest spowolniony. Po za tym obrażenia, które ma Victoria przysięgłabym że gdzieś już je widziałam, ale nie mogę sobie przypomnieć gdzie — podparła się na boki — tu nic nie ma.
— Po za starym magazynem.
— Co?
— Jakiś kilometr dalej jest stary magazyn Ibarrów. Nikt go nie używa.
— Za tymi drzewami — wskazał kierunek. Emily ruszyła w tamtą stronę. — Tylko czasem spotykają się tam kartele narkotykowe.
— Całe szczęście mam obok siebie wielkiego silnego mężczyznę który mnie obroni. Idziemy Kurczaczku.
— Nie jestem Kurczaczkiem, po prostu to niebezpieczne. Ty jesteś w ciąży a ja mam metalowe śruby w kolanie.
— Miejmy więc nadzieję że na spotkaniu nie pojawi się Magneto. Podobno wyczuwał metal tak jak ja wyczuwam że masz cukierki czekoladowe w kieszeniach.
— Chcesz cukierka?
— Nie teraz — odpowiedziała mu gdy zatrzymali się przed magazynem. Niepozorny budynek w środku lasu był wręcz idealnym miejscem spotkań dla złoczyńców lub kochanków. — Stąd nikt nie usłyszy krzyku.
— Świetnie — mruknął pod nosem Santos sięgając po telefon. Wysłał Conrado pinezkę z lokalizacją. Nie miał ochoty na spotkanie z Severinem, ale wolał dmuchać na zimne. Guerra urwałby mu nie tylko głowę gdyby coś się stało jego żonie i dzieciom. — A gdzie Guerra?
— Na kawie z Tią.
— Nie przeszkadza ci to?
— A co ma mi przeszkadzać? Że mój mąż znał Tię Capaldi jako Will i chodził z nią po drzewach i przypadkiem okazała się mają martwą ale żywą siostrą bliźniaczką? Nie ani trochę nie stoi mi to ością w gardle — ruszyła do środka i zajrzała przez brudne szyby. — Wygląda na pusty. Masz aparat?
— W samochodzie.
— To wróć po niego.
— Mowy nie ma — zaprotestował — nie zostawię ci tutaj samej.
— Jestem dużą dziewczyną, dam sobie radę. Idź — syknęła a sama weszła do środka. W pomieszczeniu unosił się smród. Emily zmarszczyła nos ostrożnie stąpając po podłodze. W półmroku widziała wirujące w powietrzu drobinki kurzu. Magazyn na pierwszy rzut oka wydawał się opuszczony.
Conrado Severin niewiele spał tej nocy a ostatnie wydarzenia wstrząsnęły nim do głębi. Brunet nie zamierzał jednak zaniedbywać swoich obowiązków chociaż powoli Lidii zostać w domu z małym Alexandrem. Jasnowłosy chłopczyk zabrał wszystkie swoje przybory do malowania więc zastępca burmistrza spodziewał się że na ścianie powstanie kilka kolorowych malunków. Sam po wizycie w szkole udał się wprost do ratusza. I jakież było jego zdziwienie gdy ponownie w swoim gabinecie spotkał obcą kobietę! Zirytowany odócił do tyłu głowę szukając swojej asystentki.
— Proszę na nią nie krzyczeć — odezwała się nieznajoma — powiedziałam jej że kawę pijam z mlekiem owsianym. Nie sądziłam że pobiegnie do sklepu żeby je kupić — Conrado uniósł brwi.
— A pija pani kawę z mlekiem owsianym?
— Tak, nie toleruje laktozy. Przepraszam — powinnam zacząć od — wzięła głęboki oddech i podeszła do bruneta — Prokurator Veronica Russo — przedstawiła się szatynka — Zostałam przydzielona do sprawy zawalonego mostu — poinformowała go.— Pomyślałam, że wpadnę i się przedstawię za nim komisja ruszy z pracami.
— Sądziłem, że prokuratura zagażuje się po zakończeniu obrad
— Moi przełożeni również — odparła na to — Chcę uczestniczyć na każdym etapie zbierania materiału dowodowego — oznajmiła — Victoria Diaz de Reverte zagwarantowała mi pełną transparentność
— Tak wiem , po prostu nie sądziłem że prokuratora pojawi się już na tym etapie śledztwa.
— To zagwarantuje pełen przepływ informacji — odpowiedziała na to — Będę z panem szczera moi przełożeni nie są zbyt zachwyceni komisją do sprawy katastrofy i pana oskarżeniami.
— To nie oskarżenia to fakty. Jeśli przyszła pani mnie poinformować że prokuratura ukręci sprawie łeb
— Co? Nie, skąd ten pomysł? — westchnęła — zacznijmy od początku tak moi przełożeni chcą aby sprawę rozwiązać jak najszybciej wyciszyć ją i już na pewno nie są chętni stawiania urzędującego burmistrza w stan oskarżenia za zaniedbanie.
— Za zaniedbanie?
— Ja celuje w nieumyślne spowodowanie śmierci, katastrofę budowaną ze skutkiem śmiertelnym — wyliczyła — i chętnie oskarżyłabym go nawet o zabójstwo ale to byłby cholernie trudne do udowodnienia
— Trudne?
— Nie studiował pan prawa co? Zamiar, motyw i sposobność — wykonała kolejną wyliczankę — dlatego nie mamy co celować w zabójstwo, raczej dwa wyżej które wymieniłam.
— a co na to pani przełożeni?
— Mają gigantyczny ból głowy — odpowiedziała — nie wiedzą właściwie co ze mną zrobić — wstała i podeszła do obrazu namalowanego przez Alice — Rysuje pan?
— Dzieło córki przyjaciół
— Zdolna dziewczynka.
— najchętniej by mnie wyrzucili, ale łatwiej powiedzieć niż zrobić — popatrzyła na Conrado przez ramię. — Widać że nie jest pan stąd inaczej już moje nazwisko —Moim ojcem był Theodore Russo który wypowiedział wojnę Sebastianowi Romo cóż za to został przybity do drzwi sądu w którym pracował a polityka nienawiści mojej matki zmiotła z powierzchni ziemi ratusz w Monterey więc nie mają pojęcia co ze mną zrobić.
— Dali pani więc śmierdzącą sprawę i liczą że się wyłoży
— Dokładnie zwolnić mnie nie mogą. Mój ojciec to żywa legenda ruchu oporu przeciwko wojnie z kartelami narkotykowymi zwalnianie jego córki to naprawdę kiepski pomysł. P
o za tym bardzo chętnie popracuje z Giovannim
— Zna go pani?
— I to dość dobrze — odpowiedziała. Do środka weszła asystentka z tacą. — Dziękuje — Veronica wzięła od niej kawę. Gdy kobieta wyszła Ronnie usiadła na jednej z kanap. Popatrzyła na Severina który przyglądał się jej dłuższą chwilę — Tak, byliśmy takimi znajomymi na długo za nim ożenił się z Heleną. Nieważne — machnęła ręką. — A mówiąc już o ślubach to w weekend ożenił się Barosso.
— Jest pani zdziwiona że Barosso się ożenił?
— Nie, to musiało nastąpić. To dobry krok PR zaskakuje mnie wybór panny młodej i jej krągłości rzecz jasna. Rodzi jakoś w lutym. Chodzi mi o to, że akurat ożenił się z Cornelią. Conrado już miał na końcu języka pytanie lecz wiadomość od Santosa wyraźnie go zaniepokoiła.
— Chętnie podyskutowałbym na ten temat, ale mam pilne spotkanie.
— Oczywiście, przepraszam że zajęłam panu czas. Zostawię numer sekretarce żeby mogła mnie powiadomić o pierwszych obradach komisji. Kobieta pożegnała się i wyszła. Kilka chwil później wyszedł w pośpiechu i Conrado przeklinając głupotę Santosa.
***
Zapach kurzu łaskotał go w nozdrza gdy obserwował Emily krążącą z aparatem fotograficznym po magazynie. Słuchawki miała wsunięte na uszu co gdyby nie miejsce w jakim się znajdowali uznałby za urocze. Gdy drzwi od magazynu zaskrzypiały uniósł pręt który trzymał w dłoniach. Odetchnął z ulgą gdy zobaczył Conrado lecz mina mu zrzedła gdy za nim wszedł Fabricio posyłając mu gromie spojrzenia. Gdyby spojrzenie mogło zabijać Santos byłby martwy.
— Czyś ty kompletnie zwariował? — syknął mu do ucha. — Po cholerę przyprowadziłeś tu moją żonę?
— Technicznie rzecz ujmując to ona przyprowadziła tu mnie. Ja przyszedłem za nią. Jak kawka z Tią?
— A co zazdrosny? Chcesz wypić kawę z Tią to zaproś.
— Wiesz że wolę włóczyć się po lesie z twoją żoną — odparował. Emily odwróciła głowę w ich stronę i westchnęła.
— Skoro Santos już was tu przyciągnął to chodźcie — przywołała mich ruchem dłoni. Cała trójka podeszła do blondynki. — Stań tutaj — poleciła Conrado — unieś ręce nad głową — ugnij kolana —podeszła do niego i bezwiednie położyła mu dłonie po obu bokach — idealnie. — przycisnęła palce w żebra — znaleźliśmy miejsce przestępstwa.
— Jesteś pewna — Conrado opuścił ręce. Czuł się dziwnie gdy Emily stała tak blisko niego.
— Niestety znalazłam też to — podniosła pręt który włożyła do jednorazowej torebki na dowody., Mężczyźni popatrzyli na Santosa to na Emily. — Mogę mieć przy sobie podręczny zestaw do zabezpieczenia śladów.
— Możesz?
— Ty możesz pić kawki z moją dawno zaginioną siostrą ja mogę pałętać się po miejscach zbrodni.
— Mówiłaś że ci to nie przeszkadza
— A ty mi uwierzyłeś? Jak głupi jesteś? Odsuńcie się wszyscy — warknęła na nich. Conrado i Santos posłusznie wykonali polecenie gdy Emily stanęła na miejscu Conrado odwrócona do nich plecami i unosiła ręce. — Pozwolił jej się obudzić. Była zdezorientowana, być może unosiła się kilka centymetrów nad ziemię. Pierwsze uderzenie odebrało jej oddech. Świadomość przyszła wraz z bólem — opuściła ręce i otworzyła oczy. — Złamał jej osiem żeber cztery po każdej stronie, w płucach miała pęcherzyki powietrza spotykane u ofiar tortur wodą. Położył szmatę na jej twarzy i polewał jej twarz wodą. Musiał stać za jej plecami z butelką, którą polewał jej twarz. Musiał stać na stołku — rozejrzała się w poszukiwaniu mebla. Nie było do. — Victoria ma metr sześćdziesiąt z hakiem więc sprawca ma między metr siedemdziesiąt a dwa. Waży jakieś dziewięćdziesiąt kilko. Santos notujesz?
—Tak, zielonym długopisem.
— Miło że pamiętasz — mruknęła— Dlaczego jej obrażenia są takie znajome?
— Widziałaś wiele miejsc zbrodni
— Nie, to jest osobiste i cholernie precyzyjne. Osiem złamanych żeber, cztery po każdej stronie, dlaczego to takie znajome?
— Ty miałaś osiem złamanych żeber cztery po każdej stronie — odezwał się nieśmiało Santos. Emily zatrzymała się gwałtownie i popatrzyła na niego. — Czytałem twoją kartę medyczną.
— No tak tylko tak mogłeś dowiedzieć się że byłam w ciąży i to wykorzystać na otwarciu hotelu i bawić się w Pana Boga.
— Ja
— Twoja wiedza wreszcie się na coś przyda. Co jeszcze wyczytałeś?
— Co?
— Santos skup się. Lista moich obrażeń. Osiem złamanych żeber, rażenie prądem, dziura w sercu, strata dziecka o czym nie pamiętam?
— Hipotermia, byłaś w skrajnej hipotermii dlatego przeżyłaś.
— Serio?
— Tak, później musieli
— Tak wiem wycieli mi serce, zaszyli w wsadzili z powrotem — machnęła ręką jakby to było nic. — Nie użył na mnie pręta dlaczego? — zamknęła oczy i wciągnęła w płuca powietrze. Kichnęła bo zakręciło ją w nosie. — Nie wiedział, że jestem w ciąży. Nie powiedziałam mu tego wiedziałam że to nic nie da. Wiedziałam że dziecko i tak już nie żyje — westchnęła — Victoria chciała ocalić dziecko. Tak robią matki. Chronimy dzieci — bezwiednie pogładziła się po brzuchu. — Zrobimy wszystko żeby je ocalić nawet nie powiemy im że jesteśmy ich rodzicami bo nie chcemy burzyć ich i tak kruchego świata. Dzieci są naszym światem ich strata. Po czymś takim nie da się podnieść. Możesz żyć, ale to wegetacja więc albo obierasz trochę zemsty, ale zatracasz się w pracy albo spychasz żałobę gdzieś w głąb siebie tworzysz szalone alter ego które nie wytrzymuje i próbuje się zabić — bezwiednie potarła blizny na rękach. Zamknęła oczy. — Ona nigdy sobie tego nie wybaczy, dlaczego mu powiedziała? — zapytała.
— Odwoływała się do jego sumienia — Santos odważył się odezwać. Fabricio i Conrado byli zbyt zaskoczeni żeby się odezwać. — Miała nadzieję, że przestanie gdy powie mu o dziecku — Emily popatrzyła mu w oczy. — Odwoływała się do jego sumienia bo przeżył podobną stratę? — zapytał ją ostrożnie. — może to kobieta.
— Nie — do takiego okrucieństwa zdolny jest tylko mężczyzna. On jej nienawidzi, ale to nie jest nienawiść która pojawia się z dnia na dzień. Nienawiść kiełkuje przez lata aż da plon. Victorię zaatakowano po wypadku na moście.
— Stresor
— Nie pierwszy.
— Muszą być dwa. Pierwszy to myśl mogę zabić drugi powoduje działanie — Emily uśmiechnęła się pod nosem z uznaniem. — Nauczyłem się czegoś w Seattle.
— Czegoś cię tam nauczyłam. Sprawca wykorzystał część sposobu działania Rodrigueza ale nie cały. Nie ma podpisu.
— Nie wiedział o nim?
— Nie wszyscy wiedzieli o jego podpisie. Naśladowcy bazują na informacjach które posiadają więc co jeśli znał Mario Rodrigueza sprzed Teksasu? Sprawca ma część układanki — westchnęła — Mario był impotentem, ale nigdy nie penetrował swoich ofiar żadnymi przedmiotami. — Usiadła na ziemi, po turecku. Santos ostrożnie do niej podszedł.
— Emily — głos miał łagodny. Blondynka zamrugała powiekami. — Czy to możliwe, że zabijał przed Teksasem? Że zabił kogoś tutaj?
— Może — palcami przeczesała włosy — pozbyła się koczka i roztrzepała je ręką. — Był zbyt pewny siebie. Wiedzieliśmy, że zaczął w dziewięćdziesiątym siódmym lub ósmym roku. Gdy przyjechałam do Valle de Sombras zimą w dwa tysiące jedenastym sprawdziłam akta. Nie znalazłam niczego co wskazywałoby, że zabił kogoś w mieście.
— Sprawdziłaś tylko Valle de Sombras — Fabricio podszedł do żony. Wyglądała krucho i bezbronnie. Pokiwała głową.
— Mógł zabić kogoś w Pueblo de Luz — dodał Conrado. — Zapytam Bastego, może coś pamięta.
— Wracajmy do domu — zasugerował mąż żonie ostrożnie obejmując ją ramieniem. Przytuliła się do jego boku — musisz odpocząć. Skinęła głową i wstała z jego pomocą.
— Santos — zwróciła się do mężczyzny — to masz t e cukierki? — zapytała go. Anglik uśmiechnął się i podał jej czekoladowy smakołyk. — Dziękuje.
***
Valle de Sombras było społecznością małą i plotkarską. Ludzie w miasteczku zawsze mieli swoje zdanie i między sobą bardzo chętnie je wyrażali więc gdy gruchnęła wiadomość że wybrany przez nich burmistrz ożenił się z ciężarną młódką wszyscy nie tylko byli w szoku, ale koniecznie chcieli wiedzieć kim jest panna, która usidliła ich burmistrza. Dwunastego października ukazał się najnowszy numer Luz del Norte w którym ukazał się artykuł przedstawiający sylwetkę nowej pani Barosso czytelnicy przecierali ze zdumienia oczy.
Cornelia Baptista de Barosso łudząco przypominała inną rudowłosą kobietę, która dwadzieścia sześć lat temu również brała ślub w kościele parafialnym w Valle de Sombras. Jeśli wierzyć artykułowi w gazecie nawet proboszcz na widok panny młodej pobladł. Był on człowiekiem w podeszłym wieku i to on udzielał ślubu rodzicom Victorii. To co nie uszło uwadze nikogo to jedno zdanie, że „burmistrz złożył przysięgę małżeńską, lecz nie swojej narzeczonej, lecz kobiecie stojącej za jej plecami. Swojej zastępczyni” To jedno zdanie napisane z zamiarem wywołania zamieszania nie uciszy plotek o romansie Victorii i Fernando. Plotki rozgorzały się na nowo. Świeżo upieczona pani Barosso rzuciła gazetę na stół i wstała. Ręka bezwiednie powędrowała do brzucha i przespacerowała się po tarasie podchodząc do barierek. Rezydencja burmistrza była okazała, gustownie urządzona, lecz brakowało w niej domowego ciepła,. Nie był to dom rodziny z dziećmi raczej zagorzałego kawalera, który od momentu wyjścia gości nawet na nią nie spojrzał. Myśli kobiety były zdecydowanie w innym miejscu. Przy Victorii. Ta drobna dziewczyna nie zasłużyła na to co ją spotkało. Żadna kobieta nie zasługuje na taki los, pomyślała i zeszła po tarasowych stopniach na dół. Ochroniarz Fernando podążył za nią niczym cień. Odwróciła do tyłu głowę i uśmiechnęła się z politowaniem. Gdyby jej kochany małżonek wiedział z kim się ożenił…
Gdy Cornelia Baptista po raz pierwszy spotkała córkę Inez lecz pierwszym uczuciem było lekkie rozczarowanie. Jasnowłosa nie była aż tak podobna do matki jak wszyscy chcieli by była. Ludzie na siłę szukali w Victorii i Inez podobieństwa. Dlaczego nikt nie wiedział podobieństwa Victorii do jej ojca? Prawdziwego ojca? Jasnowłosa miała jego oprawę oczu i kształt nosa i gdy ciskała tymi oczami gromy była nieodrodną córką Fernando Barosso. Ludzka pamięć jest krótka, pomyślała rudowłosa. Uwierzą we wszystko aby mogli spać spokojnie w nocy. Uwierzyli, że to Mario Rodriguez jest ojcem bliźniaków tak samo łatwo jak w to, że to Alina Diaz urodziła Felipe.
Biologiczna matka Felipe pochodziła z dalekiej Szwecji i do Meksyku przyleciała z rodziną na wakacje. Była piękną jasnowłosą, jasnooką kobietą o skórze białej jak mleko. Miała zaledwie dwadzieścia dwa lata gdy Horacio Diaz zawiesił na niej wzrok i usiłował zdobyć jej względy. Victoria dała mu kosza więc on dał jej nauczkę. Zabił jej bliskich, uprowadził ją i więził. W ciążę zaszła stosunkowo szybko i pewnej nocy powiła synka. Gdy urodziła córkę- jej matkę kazał się ich obu pozbyć. Jej dziadek nie wykonał rozkazu i zamiast zabić Victorię i córeczkę wywiózł ją do innego stanu. Ożenił się i wychował jej matkę jak swoją córkę. Para doczekała się jeszcze dwójki dzieci. Kuzynki Inez i Cornelia spotkały się po latach. Jedna z nich tkwiła w przemocowym małżeństwie druga była jej ostatnią deską ratunku. To co na początku było szaleństwem nie do pomyślenia po latach stało się faktem i kobiety połączyła przyjaźń i skompilowana relacja. Gdy rozdzwonił się jej telefon zerknęła na wyświetlacz.
- Nie zmieniłaś numeru – przywitał ją męski głos. - Musimy się spotkać. Teraz.
- Nie mogę – zaprotestowała kobieta odwracając do tyłu głowę. Ochroniarz Fernando z tej odległości nie słyszał treści rozmowy. Fernando zostawił ochroniarza żeby mnie pilnował
- Fernando Barosso chroniący tyłek swojej żony? Ciekawe czy zrobiłby to wiedząc do czego jesteś zdolna. Masz dwadzieścia minut, sądzę że pamiętasz adres.
Dwadzieścia minut później zaparkowała auto przed jednym ze znajdujących się na przedmieściach Pueblo de Luz budynkiem. Giovanni Romo stał w progu z rękoma założonymi na piersiach i nietęgą miną.
— Punktualna jak zawsze — przepuścił ją w drzwiach. — Udało ci się zgubić ochronę.
— O czym zapewne wie już mój mąż — odbiła piłeczkę kobieta wchodząc za mężczyzną do przestronnej słonecznej kuchni. — Noga jak widzę się goi.
— Daruj sobie gadkę- szmatkę Cornie — warkną Romo. — W co ty i Victoria gracie? — zapytał ją. — Ślub z Barosso? To jego dziecko? — wskazał na jej brzuch — Czy ty w ogóle jesteś w ciąży?
— Oczywiście że jestem w ciąży — odparła — i ojcem bliźniaków jest randomowy facet z Europy.
— Jeśli szukałaś dla dzieciaków tatusia to trafiłaś jak kulą w płot — odwarknął blondyn. Chciał dodać coś jeszcze, ale dzwonek do drzwi mu to uniemożliwił. Gdy poszedł otworzyć a na progu zastał Severina z równie nietęgą miną jak własna jedynie westchnął wpuszczając do do środka.
— Co ona tu robi? — zapytał patrząc na rudowłsą żonę swojego wroga, — Ten ślub to był też twój pomysł?
— Co? Mnie do kwestii matrymonialnych nie mieszaj — uniósł ręce w geście poddania się. — Gdybym wiedział co te dwie planują zdusiłbym ten absurd w zarodku. Co wy dwie sobie myślałyście? Ja rozumiem że ciąża kobietom rozumu nie dodaje ale ślub z Barosso?
— Chwila skąd wy się znacie?
— Byłam żoną jego brata.
— Którego zabójstwo zleciłaś Inez — doprecyzował Giovanni nalewając jej szklankę wody. — Rozstrzelano go na ulicy gdy wracał do domu. Do swojej kochanej żony.
— Dobrze wiesz że Gabriel nigdy mnie nie kochał ani nie szanował. Małżeństwo z nim to był koszmar.
— To trafiłaś z deszczu pod rynnę złotko bo twój nowy mąż również do świętych nie należy. Gdy ostatni raz cię widziałem obiecałaś że nie wciągniesz Victorii w bagno matki.
— Nie wciągnęłam jej w bagno jej matki
— To dlaczego w winnicy palą się światła a w wjazdu na teren chronią uzbrojone po zęby strażniczki?
— Robią to na moje polecenie. Dobrze wiesz że zrobią wszystko co konieczne aby chronić jej córkę.
— Szkoda że nie były takie chętne do ochrony kilka godzin wcześniej — warknął Romo.
— Ktokolwiek zrobił Victorii jest już martwy.
— Miło, że chociaż w jednym się zgadzamy — zdezorientowany Conrado błądził wzrokiem od Giovanniego do Cornelii. — Co z Victorią? — zapytał łagodniejszym tonem. — Skoro Javier ukrył ją w winnicy to znaczy, że opiekuje się nią Vazquez. Jego matka nie Julian — zwrócił się do Severina.
— Budzi się i zasypia — powiedziała powoli sięgając po szklankę z wodą. — Minął miesiące za nim stanie na nogi. — upiła łyk. — Jest bezpieczna i Gio mówiłam poważnie facet umrze w męczarniach.
— Chwileczkę — Conrado popatrzył to na jedno to na drugie — naprawdę sądzicie że pozwolę go zabić? Kimkolwiek jest? Victoria by tego nie chciała.
— A ty naprawdę sądzisz że w tej kwestii którykolwiek z was ma cokolwiek do powiedzenia? — zapytała go wstając — Muszę wracać do domu. Pozdrów Helenę i córkę Giovanni — odezwała się i wyszła.
— Masz ochotę na szklaneczkę czegoś mocniejszego? — zapytał podchodząc do jednej z szafek. Wyciągnął burbon i dwie szklanki nalewając do obu alkohol.
— Kim ona do diabła jest?
Blondyn westchnął głośno i wypił wszystko do dna. Jedną postawił przed Conrado.
— Wdową po moim bracie — odpowiedział mu — ale jak się domyślasz to wierzchołek góry lodowej. Historia ma swój początek jeszcze w ubiegłym stuleciu Horacio Diaz marzył o męskim potomku, ale miał pecha bo los zsyłał mu same córki więc puszczał się na prawo i lewo z równie marnym skutkiem. Pewnej nocy przywiózł do domu młodą dziewczynę. Jasnowłosą, jasnooką i skórze białej jak mleko. Z nią spłodził upragnionego dziedzica majątku.
— Felipe — domyślił się Conrado.
— Gdy Victoria urodziła córkę kazał ją zabić. Ją i dziecko. Giuseppe ma jednak miękkie serce i zamiast zabijać matkę i noworodka wywozi ją do innego stanu, żeni się z nią i żyją długo i szczęśliwie do czasu aż mojemu głupiemu durnemu bratu w oko wpada Cornelia. Jak możesz się domyślić nie są zbyt szczęśliwie dobraną parą. Mój brat wdał się w ojca. Kochał mocno, ale krótko. Był jedną z pierwszych ofiar wojny między Felipe Diazem a moją rodzinką.
— A winnica?
— Gdy Elena Rodriguez weszła poprzez małżeństwo syna do biznesu gdzieś musiała upłynnić zarobione środki więc kupiła starą winnicę w San Nicolas de los Garza a skoro stara wyciągnęła kopyta to majątek przeszedł na ostatnią żyjącą krewną. Nie przyjechałeś tutaj żeby wspominać historię. Co cię sprowadza?
— Veronica Russo.
— Ronnie? Czego do diabła ona od ciebie chce?
— Najwyraźniej pochwalić się że z tobą spała
Giovanni popatrzył na niego zaskoczony i roześmiał się serdecznie.
— Co u niej słychać?
— Pracuje w prokuraturze. Dostała sprawę katastrofy mostu.
— Byłem ciekaw komu to wcisnął — przyznał Giovanni siadając. — Żaden prokurator nie chciał tej sprawy. To śmierdzące jajko.
— Nikt nie chcę oskarżać Barosso — odezwał się Conrado obracając w palcach szklaneczką z nietkniętym trunkiem. — Veronice Russo można ufać?
— Można — zapewnił go. — Przypomina bardziej ojca niż matkę. Ma jego zmysł sprawiedliwości.
— To dobrze — przytaknął Severin. Barosso musi zapłacić za to co się stało.
***
Javier Reverte używając niemalże siły zabrał Luke Hernandeza do swojego domu w jednej z dzielnic Valle de Sombras. Mężczyźni w milczeniu pokonali trasę każdy z nich pogrążony we własnych myślach. Blondyn pchnął drzwi do mieszkania uświadamiając sobie, że nie czeka na niego ani żona ani synek. Przełknął głośno ślinę. Conrado zabrał do siebie nawet Hermesa co było całkiem zrozumiałe. Alec nie zaśnie bez swojego pupila. Luke pozostawił na kanapie sam kierując się do kuchni. Z jednej z górnych szafek wyciągnął butelkę wysokoprocentowego trunku.
— Javier powinienem
— się przymknąć — wszedł mu w słowo Magik siadając na podłodze. — Bądź cicho i daj mi pomyśleć.
— Pomyśleć
— Jak przekonać twój zakuty łeb do wyjazdu na Barbados
— Nie zamierzam uciekać
— Korzystać z wygód wolności również nie zamierzasz to co zamierzasz Luke? — zapytał go Javier — Podcierać mu tyłek gdy zostanie warzywkiem? — zapytał i wstał. Zaczął przechadzać się po przestronnym salonie. — Zostaniesz tutaj.
— Nie mogę narażać ciebie, Victorii
— Mojej żony tu nie miną miesiące za nim wróci do domu — odpowiedział z trudem siląc się na beztroski ton — o ile wróci.
— O czym ty mówisz?
— O tym że to moja żona może być rośliną! — krzyknął — Victoria może nigdy się nie obudzić Harcerzyku więc wybacz jeśli śmierć Joaquina spłynie po mnie jak po kaczce. Mam swoje problemy.
— Nie martw się nie będę jednym z nich — Luke wstał
— Siadaj — warknął — ja też mam piwnicę Hernandez i nie zawaham się jej użyć — pogroził mu palcem — dlatego zostaniesz u mnie. Nie jesteś problemem jesteś moim przyjacielem i gdybyś nie zauważył ledwie trzymam się na nogach pozwól więc ze usiądę i przedstawię ci mój plan. — Zostaniesz mu mnie i odgruzujesz się. Długa kąpiel, zgolisz to coś — machnął ręką w stronę jego zarostu — z twarzy i zostaniemy współlokatorami.
— Javier
— Nie zamierzam cię powstrzymywać — wszedł mu w słowo Magik. — — Chcesz walczyć w klatkach u Hrabiego będziesz walczył w klatkach. I nie będziesz sam.
— Magik
— Spokojnie nie zamierzam się bić. Szkoda tej twarzy na pięści — pogładził się po szczęce — Będę twoim skrzydłowym.
— Javier nie mogę cię o to prosić.
— Nie musisz, nie widzisz, że ja też tego potrzebuje? — zapytał go wstając. Podszedł do okna. — Potrzebuje kogoś obok siebie bo Bóg mi świadkiem stracę zmysły.
***
Dolina Cieni była miasteczkiem stosunkowo małym więc plotki rozchodziły się szybciej niż grypa wśród przedszkolaków. Do południa miasto wręcz huczało od szeptów. O Victorii mówiono pod kościołem, przy stoiskach warzywniaka czy w kawiarni „I Camillo” która w dobie owych wydarzeń po godzinie piętnastej stała się ulem głosów gdzie każdy absolutnie każdy miał coś do powiedzenia. Wśród sączących kawę i jedzących drożdżówki pojawiały się głosy „sama sobie zapracowała na swój los” od „pewnie wywiózł ją daleko żeby w spokoju umarła” Eddie Vazquez obserwował wszystkie „znawczynie tematów” z wyraźnie zniesmaczoną miną. Smukłymi palcami przeczesał ciemne włosy. Postanowił, że zaraz po pracy odwiedzi Javiera i małego Alexandra. Zgarnął dla chłopczyka dwie ostatnie jagodzianki. Zawsze odkładał słodkości dla malca, który z mamą do kawiarni przychodził regularnie. Gdy blondynka spotykała się z ludźmi i prowadziła poważne rozmowy dla dorosłych on bawił się z czterolatkiem.
— Idę zapalić — poinformował krzątającą się na sali Arianę i wyszedł na zaplecze gdzie wsunął dłonie w kieszenie ciemnych spodni. Palce zacisnął na telefonie. Powinien zadzwonić do Magika tylko co powiedzieć? „Przykro mi, że Victoria została napadnięta”, „Wyjdzie z tego” Jak pocieszyć faceta któremu zawalił się cały świat a on nie może rozpaść się na kawałki bo ma czteroletnie dziecko, które go potrzebuje. — k***a — zaklął głośno i usiadł na stopniach ukrywając twarz w dłoniach.
W Victorii Diaz de Reverte zakochał się podczas jednego z nielicznych pobytów w Monterey. Był dzieciakiem, a ona miała najpiękniejszy uśmiech jak widział więc wpadł na zając do kapusty. Było to oczywiście szczeniackie zauroczenie, które oboje wspominali z rozbawieniem, ale blondynka była jego pierwszą dziewczyną, która naprawdę mu się podobała. Dziś walczy o życie. Niezależnie od tego o czym plotkowały stare lampucery, Victoria nie zasłużyła na to co ją spotkało. Była dobrym człowiekiem. Zadarł do góry głowę wierzchem dłoni przesuwając po mokrych policzkach. Popatrzył w stronę pustej przestrzeni. Jeszcze kilka dni temu wejście na miejski rynek szpeciły nieużywane od lat centrum handlowe. Zgodnie z rozporządzeniem władz miejskich budynek został zburzony. Zatrudnieni przez firmę zewnętrzną pracownicy oczyszczali teren z gruzów. W lokalnym radiu podczas audycji spiker poinformował mieszkańców, że w miejscu starego pasażu posadzone zostaną drzewa.
— Rosną ponad podziałami — wymamrotał słowa które powiedziała do niego Victoria kilka dni temu, gdy zapytał o powód decyzji. Uśmiechnął się smutno zamykając oczy. Miasto zmieniało się na jego oczach, ale ludzie zdawali się nie dostrzegać zmian lub błędnie przypisywali je nowemu burmistrzowi.
— Podniosłeś ceny drożdżówek — usłyszał głos Camillo który wyszedł z kawiarni zaczerpnąć świeżego powietrza. Usiadł obok niego.
— Chcą drożdżówek i chcą mielić ozorem niech płacą
— Eddie
— Co? — warknął mężczyzna — a może ty też masz podobne zdanie? — zapytał podrywając się z miejsca. — Też uważasz że sobie zasłużyła na swój los?
— Oczywiście że nie — Camillo pokręcił głową. Eddie zaczął spacerować w tę i z powrotem. — Nie wiedziałem że jesteście tak blisko.
— Nie jesteśmy — palcami przeczesał włosy. — Znam ją od lat — wyznał zatrzymując się — to wszystko — westchnął i popatrzył na właściciela kawiarni. — Biorę wolne na resztę dnia — powiedział i wrócił do środka. Zgarnął dwie ostatnie drożdżówki i wyszedł udając się do domu swojego małego przyjaciela. Camillo odprowadził go wzrokiem. Eddie Vazquez przed wszystkimi zgrywał lekkoducha, który niczym się nie przejmuje, ale właściciel kawiarni widział w nim młodego mężczyznę o miękkim jak masło sercu.
`***
Gapili się na nią. Gdy szła przez korytarz z naręczem książek, gdy przemykała z klasy do klasy na następne zajęcia uczniowie się na nią gapili i szeptali między sobą niewybredne komentarze. Od jak chciała wrobić w Marcusa w dziecko do wygląda jakby wcale nie rodziła. Adora ignorowała to wszystko chcąc jedynie przetrwać pierwszy dzień po powrocie do szkoły gdy jej całe ciało i umysł tęskniły do małej Beatriz. Dziewczynka została pod opieką babci swojej imienniczki a cały plan opieki nad maleństwem został ustalony przez obie babcie. Ku zaskoczeniu Adory babcia Pilar spędzała z malutką każdą wolną chwilę. Nosiła ją na rękach, kołysała i śpiewała. Bea to lubiła i wpatrywała się w babkę ogromnymi zielonymi oczami. Szatynka wślizgnęła się do biblioteki i zaczęła krążyć wśród półek w poszukiwaniu materiałów do ćwiczeń o których mówiła Fernandez.
— Widziałaś jaka jest gruba? — usłyszała i zamarła z ręką na książce. — Gdyby nie fakt, że urodziła w szkolnej łazience to bym w życiu nie powiedziała, że coś z niej wylazło.
— Chuda to ona nigdy nie była, ale teraz — widziała jak dziewczyna z drugiej klasy kręci rozbawiona głową. — Ale żeby z narkomanem?
— Widziałaś przecież jak wyglądał? — odezwała się druga z dziewcząt. — Gonzalez był przystojny.
— I przychodził naćpany na lekcje, ale może tacy ją kręcą? I jeszcze chciała wrobić Marcusa w tego jej dzieciaka. Skoro jej uwierzył to musiała się i z nim puścić. To w co nie mogę uwierzyć to że na nią poleciał.
— Faceci myślą tylko o jednym o skorzystał z okazji i dał się złapać. Dobrze, że się domyślił, bo inaczej płaciłby za cudzego dzieciaka do końca życia. — nastolatki umilkły gdy w alejkę przy której siedziały weszła wysoka i szczupła dziewczyna którą Adora kojarzyła jedynie z widzenia.
—Cześć, Ruby — przywitała się z nią jedna z nich — Dobrze, że wróciłaś — podeszła do półki za którą stała Adora. Oczy nastolatek spotkały się.
— Doprawdy? — zapytała słodkim głosikiem Ruby Valdez odrzucając na plecy warkocz — czyli już nie życzysz mi żebym zamieszkała w Drabinance i wystawała tam pod latarnią? — zapytała odwracając do tyłu głowę.
— To tylko takie żarty — wyjąkała towarzyszka. — My sobie tak tylko żartujemy.
— Żartujcie sobie ile tylko chcecie, ale i tak wszyscy wiemy, że poziom waszej inteligencji jest wprost proporcjonalny do poziomu waszych żartów.
— Czy ty — wyjąkała nastolatka
—Tak nazwałam was idiotkami — przewróciła oczami Ruby — a teraz spieprzajcie za nim wykorzystam swoje umiejętności ninja które nabyłam w Tybecie i skopie wam tyłki. — obie poderwały się z krzeseł czmychając z biblioteki. Ruby przeszła za półki i popatrzyła na Adorę. — Wszystko w porządku? — zapytała dziewczynę.
— Tak, nie musiałaś tego robić. To sługuski Annakody
— Wiem, za parę godzin cała szkoła będzie myśleć że byłam w Tybecie i szkoliłam się ninja — odparła rozbawiona wzruszając ramionami. — Słyszałam gorsze rzeczy na swój temat. Masz czas na kawę? Pijesz kawę?
— Mogę pić kawę. Dlaczego zapraszasz mnie na kawę? — zapytała ją szatynka.
— Znałam Roque — odpowiedziała — można powiedzieć że się kumplowaliśmy. To dziwnie zabrzmi, ale chciałabym poznać jego córeczkę — przełknęła ślinę — jeśli się zgodzisz. — Adora popatrzyła na nią zaskoczona.
— Po szkole miałam zabrać ją na spacer — wykrztusiła — jeśli chcesz możesz do nas dołączyć.
— Chętnie się z wami przespaceruje.
***
Conrado był wyczerpany. Sposób w jaki Emily stworzyła profil był przytłaczający. Basty telefonicznie obiecał mu spotkanie wieczorem w domu państwa Guerra. Blondynka miała doszlifować profil. Brunet natomiast wrócił do mieszkania w którym usłyszał śmiech. Alexander Reverte chichotał głośno i radośnie kiedy brunet przekroczył próg salonu zrozumiał co tak bawi chłopczyka. Ściana nad kanapą pokryta była odciskami rąk. Kolorowymi, trzech osób. Alec na jego widok wyszczerzył ząbki w uśmiechu i zeskoczył z kanapy.
— Spójrz wujku — wskazał na ścianę i wyciągnął ręce w stronę bruneta. Conrado wziął go w ramiona nie przejmując się tym że Alexander go upaćka kolorową farbą. — To nie był mój pomysł — zapewnił go. Lidia uśmiechnęła się nieśmiało a z kuchni wyszedł mężczyzna na widok którego Conrado cały się spiął. — To Eddie, przyjaźni się z mamusią i przyniósł jagodzianki. Zostawiliśmy ci kawałek.
— Pracuje w kawiarni — wyjaśnił mężczyzna — wpadłem zobaczyć się z Alexanderm.
— Mamusia jest chora — powiedział ze smutkiem — musiała wyjechać żeby poczuć się lepiej — poinformował go malec. — Ja chcę do mamusi — oznajmił i przytulił się do Severina.
— Wiem mały — pogładził go po plecach.
— To może umyjesz rączki? — zasugerował Eddie. — a później jeśli pan Severin się zgodzi upieczemy babeczki.
— I zdradzisz mi sekrety składnik?
— Dodasz go osobiście — zapewnił go chłopak robiąc krok do przodu. Alec wyciągnął w jego stronę ręce i po chwili już był na rękach Eddiego niesiony do łazienki.
— Jest niegroźny — zapewniła go Lidia. — Rozwesela go. Wiesz co z jego mamą?
— Żyje — odpowiedział na to nie bardzo wiedząc co powiedzieć Lidii. — Fabricio pytał czy Alice może wpaść pobawić się z Aleckiem?
— Tak niech przyjdzie — odezwał się Alec wchodząc na rękach — upieczemy razem jagodzianki.
— Jagodzianki czy babeczki? — zapytał zdezorientowany Conrado.
— Jagodzianki i babeczki — oznajmił chłopczyk. — Alice lubi słodycze.
— A kto nie lubi słodyczy? — zapytał go Eddie. — Pomogę dzieciakom. Pracuje w kawiarni u Camillo więc pomogę i podzielę się tajnym przepisem.
— To będzie nasz sekret — zapewnił go czterolatek.
***
Był późny wieczór gdy Basty Castellano zaparkował przed domem Severina. Na zaskakująca prośbę mężczyzny przyjechał prywatnym autem i ruszył do części w której zamieszkali państwo Guerra. Drzwi otworzył mu gospodarz i zaprosił go do środka.
— Dziękuje że przyszedłeś.
— Conrado mówił, że to pilne i dał mi jasno do zrozumienia że woli spotkać się na bardziej prywatnym gruncie.
— To delikatna sprawa — odparła Emily stawiając przed nim kubek z gorącą czekoladą na widok której brwi policjanta uniosły się do góry. — Jeśli nie toleruje pan laktozy jest na mleku owsianym.
— Nie o to chodzi. Pierwszy raz ktoś częstuje mnie gorącą czekoladą.
— Mogę dolać kapkę burbona
— Fabricio
— Co? Z alkoholem smakuje jeszcze lepiej.
— Jestem autem — oznajmił — I to raczej nie jest towarzyskie spotkanie.
— Niestety nie — potwierdziła to Emily siadając na kanapie naprzeciwko policjanta. — Chcę opowiedzieć ci o pewnej sprawie i chcę żebyś się zastanowił czy w jakimkolwiek elemencie brzmi ona znajomo.
— Dobrze — poruszył się niespokojnie, nie brzmiało to zbyt dobrze. Emily zaczekała aż mąż usiądzie obok niej. Conrado zajął miejsce na krześle. — Na prośbę męża Victorii opracował profil psychologiczny sprawcy ataku i sądzę a nawet jestem pewna że go pan zna.
—Nie prowadzę tej sprawy — zaczął — Ivan.
— Uzna że mój profil to wróżenie z fusów — weszła mu w słowo kobieta — sądzę że ty masz bardziej otwarty umysł i zdecydowanie bardziej przyjazne usposobienie. Mieszkasz tu całe życie jak sprawca i wiesz o rzeczach o których oficjalnie się nie mówi więc posłuchaj — wzięła głęboki oddech — Jest to mężczyzna rasy latynoskiej między czterdziestym a czterdziestym piątym rokiem życia, którego życie na pewnym etapie splotło się z Mario Rodriguezem.
— Tym zabójcą ze Stanów?
— Tak, podejrzewam, że za nim zaczął zabijać w Stanach zabił kogoś stąd. Z Pueblo de Luz.c— Czytałem o nim — zaczął Basty — nie mógł usiedzieć w jednym miejscu. — Gdyby jakaś kobieta w mieście została zabita w taki sam sposób wiedziałbym o tym.
— Nie zabił w dokładnie taki sam sposób — poprawiła go Emily — są pewne punkty styczne z jego zbrodniami a atakiem na Victorię. Uważam że sprawca wzorował się na jej ojcu i skopiował jedną znaną mu zbrodnię do której miał dostęp. Sprawca widział akta i postanowił potraktować Victorię tak jak Mario potraktował kogoś mu bliskiego. Stresorem było zawalenie się mostu. To obudziło w nim wspomnienia gdyż od lat uważał że Diazom wszystko uchodzi na sucho, że nie ponoszą konsekwencji swoich działań.
— O jak bardzo odległych wydarzeniach mówisz?
— Dawnych. Ten gniew, ta nienawiść kumulowały się w sprawy od bardzo dawna. To o czym mówię dotyczy bardzo młodej dziewczyny, która zginęła w tragicznych okolicznościach. Została zamordowana i brutalnie okaleczona, a jej ciało znaleziono nad rzeką. Być może została zrzucona z mostu. Mogła być w ciąży w chwili napaści. Mogłeś być wtedy nastolatkiem — dodała w nadziei że mu to pomoże. Sięgnęła po kubek z napojem i upiła łyk.— Mężczyzna o którym mówię mógł być jej bratem, chłopakiem albo dalekim krewnym. To on mógł znaleźć jej ciało. — Basty sięgnął po słodki gorący napój i upił łyk. Emily czuła, że na coś trafiła. — Coś świta?
— Była jedna taka sprawa — przyznał zastępca szeryfa. — Byłem wtedy nastolatkiem. Młodszym od Felixa gdy zaginęła koleżanka z mojej klasy, jej ciało znaleziono później nad rzeką. Nie skojarzyłem na początku, bo nie widzę punktów stycznych ze sprawą Victorii.
— Znasz szczegóły?
—Mój dziadek był szeryfem w Pueblo de Luz — wyjaśnił — Ta sprawa go gryzła więc często mi o niej opowiadał. — Na komendzie pewnie gdzieś są jej akta.
— Co pamiętasz z tych opowieści?
— To było zabójstwo młodziutkiej dziewczyny. Mojej rówieśniczki. Pamiętam, że całe miasto było wstrząśnięte. Dziadek był już wtedy w sędziwym wieku, widział wiele. Gdy był dzieckiem wybuchała wojna widział wiele a nigdy nie widział czegoś takiego co spotkało Joannę. Miała liczne obrażenia wewnętrzne. Połamane żebra, pękniętą śledzionę. Ciało było tak w kiepskim stanie, że pogrzeb odbył się przy zamkniętej trumnie.
— Została zgwałcona?
— Nie tak jak pani myśli. Użył czegoś — przesunął dłonią po włosach. — Znaleziono ją nad rzeką. Zmarła na hipotermię. Dziś może by ją uratowali, ale wtedy — westchnął kręcą głową.
— Miała chłopaka?
— Nie wydaje mi się. Dziadek podejrzewał, że się z kimś spotykała i że on ją zabił, ale nie miał dowodów. Mówił o nim że był starszy i żonaty.
— Jeszcze jedno; Joanna była blondynką?
— Tak, farbowała włosy na blond. To ważne?
— Joanna mogła być pierwszą ofiarą Mario Rodrigueza — powiedziała wprost Emily. — Miała rodzeństwo? Tak, ale znam jej brata to nie on.
— Jak się nazywa?
— To nie on Emily. To dobry człowiek, ostatnio może i się pogubił ale to na pewno nie on.
— Kto to?
— Jose Balmaceda — powiedział. — ale to nie on. Nie skrzywdziłby nawet muchy.
***
Basty Castellano wyszedł zaś Conrado i państwo Guerra obiecali nie dzielić się z nimi informacjami , które mu przekazali. Dał także słowo że dostarczy Emily akta sprawy Joanny. Fabricio przyniósł do domu śpiącą córeczkę i położył ją spać w jej pokoju. Na dole zastał żonę i przyjaciela. Oboje milczeli.
— Możesz się mylić?
— Pasuje do profilu
— Emily
— Co mam ci powiedzieć Fabricio? Chciałabym się mylić, ale wiem z własnego doświadczenia, że są traumy które nigdy się nie goją. Mario prawdopodobnie spotykał się z Joanną bo przypominało mu matkę, zabił ją bo gdy chcieli skonsumować swój związek on nie mógł więc pokazał jej że jest mężczyzną w inny okrutniejszy sposób a Balmaceda otworzył zabójstwo siostry. Być może powiedziała mu o dziecku i wtedy uznał, że nie będzie lepszej kary jak zabicie go. Wiedział, że nigdy nie będzie już taka sama gdy straci to co chciała tak desperacko ochronić.
— Kochanie — Fabricio zrobił krok w jej kierunku. — Victoria nie jest tobą.
— Nie, ale tylko jak wiem co czuje i jak trudno będzie jej się z tego podnieść.
— To co spotkało Victorię to nie twoja wina — zauważył przytomnie Conrado.
— Powiedziałam jej że zemsta to długa gra. Za nim jeszcze zaczęła pracować w ratuszu— przynosi satysfakcję tylko wtedy gdy pozbawiamy obiekt wszystkiego co jest dla niego ważne. Pozwoliłeś mu wygrać wybory bo kopanie leżącego nie przynosi satysfakcji. Doradziłam jej że Barosso musi cierpieć tak jak ona cierpiała. Musi odebrać mu to co dla niego jest najcenniejsze. Władzę
— Rodzinę — mruknął Severin — Victoria straciła przez niego rodzinę więc co planuje zabić bliźniaki Cornelii?
— Nie. Victoria nie jest zabójczynią, ale gdy ja straciłam siostrę zemściłam, ty straciłeś rodzinę mścisz się więc Victorii pozostaje tylko jedna droga. I nie mów mi że nie jestem za to odpowiedzialna bo oboje dołożyliśmy swoją cegiełkę do tego tam gdzie jest teraz |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 20:55:08 05-08-23 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA III, CAPITULO 128 cz. 1
BASTY/FELIX/JORDI/QUEN/JOAQUIN/HUGO/MARCUS/LUCAS/CONRADO
Basty Castellano był wykończony. Już i tak w miasteczku działy się dziwne rzeczy, a na domiar złego być może Pueblo de Luz było miejscem, w którym swoją karierę przestępczą zaczynał Mario Rodriguez. Nie chciało mu się wierzyć, by Jose Balmaceda miał coś wspólnego z atakiem na Victorię, ale jako policjant wiedział też, że musi być obiektywny. Obiecał Emily, że przekaże jej stare akta Joanny, ale na razie zbyt wiele miał na głowie bieżących spraw, by skupić się również na odgrzebywaniu starego śledztwa dziadka.
Przyjechał do domu późno, ale i tak nie zamierzał kłaść się spać, mimo że jego świeżo upieczona żona już szykowała się do poduszki. Leticia czesała włosy przy toaletce, wyglądając od niechcenia przez okno.
− Czy coś się stało u Guzmanów? – zapytała lekko zaniepokojona, a Basty podniósł wzrok znad papierów, nie bardzo rozumiejąc, o co jej chodzi. – Dlaczego przyjechała do nich policja?
Basty zerwał się z miejsca, przeszedł kilka kroków, jakie dzieliły go od okna i spojrzał na drugą stronę ulicy.
− To nie jest nasz patrol. To z San Nicolas de los Garza – wyjaśnił, rozpoznając tamtejsze wozy policyjne i ich rejestrację. – Przyjechali bez sygnału.
− To chyba znaczy, że wszystko dobrze? – zauważyła Leti z nadzieją, ale jej mąż nie był przekonany.
− To znaczy, że chcieli załatwić sprawy po cichu. Zaraz wracam – powiedział, głosem nakazując jej, by została w domu.
− Co się dzieje, tato? Co to za hałasy? – Felix wyjrzał ze swojej sypialni zaspany, ale ojciec nie miał czasu mu odpowiadać.
Wypadł z domu i przebiegł kilkadziesiąt metrów, które dzieliły go od podwórka sąsiadów. Wzburzona Debora Guzman wykłócała się o coś z mężczyzną w policyjnym mundurze i o surowym wyrazie twarzy.
− Nie, to ty mnie nie rozumiesz! Jego opiekunów prawnych nie ma w domu, ja za niego odpowiadam. Nie pozwolę go zabrać, nie wiedząc nawet czego od niego chcecie! – W tym momencie oczy szatynki natrafiły na sąsiada. – Basty, powiedz im coś! To jakieś nieporozumienie.
− Paolo, co to ma znaczyć? Przyjeżdżacie pod osłoną nocy i nagabujecie moich sąsiadów? O co chodzi? – zwrócił się do kolegi po fachu Castellano, bystrym spojrzeniem omiatając całą scenerię.
− Przykro mi, Basty, taka procedura. Przecież rozumiesz. – Mężczyzna nazwany Paolo wydawał się skruszony w obecności zastępcy szeryfa Pueblo de Luz. – Nic mu nie będzie, to tylko przesłuchanie.
− Jasne, przesłuchanie! – Debora prychnęła. – Gdyby to było przesłuchanie, to byliby tu jego rodzice i nie zachowywalibyście się jak zwierzęta!
Sebastian powoli zaczynał łączyć fakty. Z wnętrza domu Guzmanów wyszły dwie osoby. Jedna wysoka i smukła szła nonszalancko − od razu rozpoznał w niej Jordana, który wyglądał na lekko znudzonego. Za nim szedł niski i krępy policjant.
− To chyba jakieś żarty. Zdejmij to, zanim stracę cierpliwość. – Basty poczuł, że krew gotuje mu się w żyłach. Na nadgarstkach Jordana dostrzegł błysk srebrnych kajdanek. – Nie macie żadnych podstaw…
− Owszem mamy. – Paolo chyba nie chciał, żeby ktoś podważał jego autorytet. – Znał ofiarę i mamy nowe informacje, które wskazują na to, że pokłócił się z nią w dniu przed jej śmiercią. Dodatkowo nie życzył jej dobrze. Mamy obowiązek to sprawdzić.
− Nie pozwolę wam go zabrać. – Debora wyrwała się do przodu, ale Basty złapał ją za ramiona. Wiedział, że funkcjonariusze wykonują swoją pracę.
− Może pani pojechać za nami, nie mamy nic do ukrycia – odezwał się drugi policjant, który przyprowadził zakutego Jordi’ego. – Na razie pani bratanek jest podejrzanym w sprawie gwałtu i śmierci Dalii Bernal. Śledztwo pokaże, czy rzeczywiście jest tak niewinny jak pani twierdzi.
Debora rzuciła wiązankę przekleństw. W tym samym momencie z domu Castellanów wyszli Leticia, Felix i Ella, którzy zaniepokoili się hałasami. Ella, nie patrząc na ojca i brata, podbiegła do zbiegowiska i od razu złapała za rękę Marianelę, która ledwo się trzymała stojąc o kulach w swojej długiej koszuli nocnej.
− Tato, co tu się dzieje? – Felix również wystąpił naprzód, ogarniając całą scenę swoim bystrym wzrokiem i od razu czując się rozbudzony.
− Felix, wracaj do środka – rzucił tylko Basty, po czym zwrócił się do funkcjonariusza. – Jeśli się dowiem, że przekroczyliście wasze kompetencje… Pamiętaj, że to mój chrześniak.
− Właśnie dlatego nie powinieneś się w to mieszać. – Paolo wydawał się zadowolony z siebie. Nakazał koledze wsadzenie Jordana do policyjnego radiowozu.
− Nie martw się, Jordi, powiadomię twoich rodziców. Przyjedziemy zaraz za wami. – Castellano postanowił trochę uspokoić syna Fabiana. Ten jednak wydawał się rozbawiony.
− Rodziców? – Na twarzy Jordana pojawił się bliżej nieokreślony wyraz. – Dzwoń po Normę, Basty. Czuję, że przyda mi się prawnik.
Policja odjechała, starając się zachować ciszę, mimo że Debora cały czas przeklinała i pokazywała w ich stronę niecenzuralne gesty.
− Fabian jest u gubernatora, a Silvia ma jakieś spotkanie integracyjne. Nie odbierają telefonów. Co ja mam im powiedzieć? – Kobieta wyglądała jakby była w rozsypce. Leticia podeszła do niej, by ją uspokoić.
− Dzwoń do Fabiana ile się da. Ja jadę do Monterrey po Normę. Ma tam jakąś konferencję, tak będzie szybciej.
− Basty, chyba nie sądzisz, że on naprawdę potrzebuje prawnika? – Debora wyglądała, jakby miała wyzionąć ducha. – Kto mógłby go tak okropnie podkablować? Że niby pokłócił się z Dalią? Miał do niej żal i chciał dać jej nauczkę? To niedorzeczne.
− Ignacio – wyjaśnił Felix, który połączył fakty. Tylko Fernandez byłby do tego zdolny.
− To nie ma teraz znaczenia. Gdzie jest Silvia? Wspominałaś o jakiejś imprezie integracyjnej?
− Tak, z ludźmi z gazety. W El Gato Negro.
− Poinformuję ją – zaproponował Felix. – Pobiegnę, będzie szybciej – dodał, widząc, że jego ojciec jest zbyt wściekły, by cokolwiek zrobić. Basty podziękował mu wzrokiem, a sam ruszył do swojego auta. Wyglądało na to, że i tej nocy nie zmruży oka.
***
− Mam prawo do zachowania milczenia. I do adwokata. Nic nie powiem bez mojej prawniczki.
− Chłopcze, masz świadomość, że czyn, o który cię podejrzewamy jest poważny?
− Jest na tyle poważny, że potrzebuję prawnika.
− Wiesz, w jakim świetle cię to stawia? Tylko winni proszą o adwokata.
− Nie, tylko głupcy o niego nie proszą. – Jordan uniósł nieco głowę na więziennej pryczy. Leżał spokojnie, odmawiając współpracy, trochę bawiąc się tą sytuacją i naigrywając się z tutejszej służby. Zapomniał, jak bardzo policja w San Nicolas była nieudolna.
− Proszę po raz kolejny – jeśli nie masz nic do ukrycia, zrób to. – Policjant zamachał w powietrzu małym przezroczystym pudełeczkiem.
− Co to za frajda? Nie zamierzam spuszczać się do kubeczka na zawołanie, żeby umilić wam ten kabaret.
− Nie cierpię dzieciaka. Nie mogło paść na kogoś innego niż on? – westchnął jeden z funkcjonariuszy, który dobrze zdążył poznać syna byłego burmistrza San Nicolas, jeszcze kiedy Guzmanowie tu mieszkali. – Nie będzie współpracował i w sumie mu się nie dziwię. A prawdą jest, że jak Fabian Guzman się o tym dowie, to już możemy pakować manatki.
− A co jeśli to on jest sprawcą? Dalię Bernal zgwałcono i zamordowano, a ty współczujesz jej byłemu chłopakowi?
− Pragnę nieśmiało zauważyć, że skoro do tej pory nie znaleźliście sprawcy, to chyba świadczy o waszej nieudolności – odezwał się Jordi ze swojej celi, wyraźnie rozbawiony.
− Zamknij się, Guzman, bo dostaniesz kaganiec.
− Powtórz to, a wylecisz stąd szybciej niż zdążysz powiedzieć „przepraszam”. – Na komisariat wkroczyła jak burza Silvia Olmedo de Guzman. Zawsze miała wokół siebie nieco przerażającą aurę, ale tej nocy była naprawdę wściekła. – Chcę z nim rozmawiać.
− Mama? Niepotrzebnie się kłopotałaś, Basty pojechał już po Normę.
− Przestań, Jordan. – Silvia zbyła policjantów i została z synem sam na sam. – Nic nie mów – wszystko, co powiesz, mogą obrócić przeciwko tobie.
− Myślisz, że jestem idiotą? – Jordan wywrócił oczami.
− Dałeś się zamknąć, czyż nie? – odpowiedziała, co było na tyle słuszną uwagą, że nawet nie miał siły się spierać. – Jak przyjedzie Norma, spiszemy zeznania. Przy dobrych wiatrach do rana cię wypuszczą. Mów tylko to, co konieczne. Oszczędź im swoich barwnych komentarzy. Im mniej wiedzą, tym lepiej.
− Mamo… − Jordan podniósł się na miejscu i usiadł na swojej pryczy, wpatrując się w blondynkę zza krat. Nigdy nie sądził, że tak właśnie będą rozmawiać twarzą w twarz. – Wiesz, że tego nie zrobiłem, prawda?
− Nie ważne, co zrobiłeś, Jordan. Ważne, w co oni wierzą.
Nie było czasu na dyskusję, odeszła by dopełnić formalności i postraszyć starych znajomych z policji pozwami, a Jordi siedział oniemiały, zastanawiając się, czy w ogóle poczułaby jakąś różnicę, gdyby zamknęli go w więzieniu. Norma Aguilar przyjechała w towarzystwie Basty’ego jakąś godzinę później, ale zdawało się, że czas płynął bardzo wolno. Porozmawiała z szeryfem i Silvią, po czym przyszła do Jordana. W przeciwieństwie do pani Olmedo de Guzman, poprosiła o otwarcie celi i krzesło oraz zdjęcie chłopakowi kajdanek.
− Jest w celi. Za kogo wy go uważacie? Proszę to natychmiast zdjąć. – Miała ton głosu nieznoszący sprzeciwu, więc policjant się ugiął, a Jordan z ulgą rozmasował szczupłe nadgarstki.
− Też chcesz mi powiedzieć, żebym siedział cicho i nie mówił za dużo?
− Dlaczego? – Norma była autentycznie zdumiona. – Powiedz wszystko, co wiesz. Zaczynając od ostatniego dnia, kiedy widziałeś Dalię. Nie zatajaj niczego, to nikomu nie pomoże. Chcemy znaleźć prawdziwego sprawcę.
− Ty mi wierzysz? – Jordi nie chciał, by tak to zabrzmiało, ale wyglądał na zdumionego. Norma zamrugała kilka razy powiekami, nie rozumiejąc, o co ją właściwie pyta.
− Jordi, jak mogłabym choć przez chwilę myśleć, że miałeś cokolwiek wspólnego z tą odrażającą sprawą? Znam cię od dziecka. Nie skrzywdziłbyś muchy. Jestem po twojej stronie, dobrze?
Norma spojrzała na niego z takim ciepłem w oczach, że poczuł się głupio, że w ogóle o to zapytał. Przed chwilą miał wrażenie, że jego własna matka uważa, że byłby zdolny do takiego okrucieństwa, a teraz obca kobieta praktycznie wstawiała się za nim, stawiając swoją karierę na szali. Poszedł więc za jej radą i powiedział wszystko, co wiedział. Ostatnia rozmowa z Dalią nie była żadną kłótnią, a jedynie krótką rozmową w trakcie meczu piłki nożnej. Był wtedy zirytowany, to fakt, ale nie groził jej i nie chciał z nią nawet rozmawiać. Veronica była zresztą świadkiem, jak zbywał jej przyjaciółkę, która mu się narzucała. Jordi był pewny, że Ignacio miał mu za złe ostatnie starcie w bibliotece i postanowił podrzucić policji anonimowy cynk dotyczący potencjalnego mordercy nastolatki z San Nicolas de los Garza. Była to obrzydliwa zagrywka, ale nie był na niego zły. Raczej mu współczuł.
− Kiedy będzie mógł stąd wyjść? – Silvia zerkała na zegarek, poganiając policjantów, ale nikomu niespecjalnie się spieszyło, by wypuścić zatrzymanego.
− Nie tak szybko, droga Silvio. Musimy jeszcze ustalić, gdzie twój syn był w dniu morderstwa Dalii Bernal. Jak dotąd milczał jak zaklęty w tej kwestii. Nie ma alibi. – Paolo Costa założył ręce na piersi, zerkając na nastolatka siedzącego w celi. Nie zaprowadzili go nawet do pokoju przesłuchań.
− Banda patałachów – mruknęła Silvia, robiąc niewyraźną minę. Pamiętała, że tamtego dnia jej syn zniknął i wrócił późno do domu. Ona, Fabian i Basty czekali na niego w kuchni, by poinformować go o śmierci byłej dziewczyny. Pozwalali mu chodzić, gdzie chce i kiedy chce, a teraz mogło to być jego zgubą. Nie wątpiła, że był niewinny, ale nie podobało jej się, że nie ma na to niepodważalnych dowodów.
− Czy ktoś może potwierdzić, gdzie wtedy byłeś? – Policjant powtórzył pytanie, ale Jordan milczał.
− Ja mogę. Był ze mną. – Ku zdumieniu wszystkich Felix, który przyjechał z Silvią na komendę, wystąpił naprzód. Miał czekać w poczekalni, tak jak kazał mu ojciec, ale nie byłby sobą, gdyby go usłuchał. – Cały dzień po szkole porządkowaliśmy rzeczy dziadka Vala na strychu. Jordi miał mi pomóc z festiwalem romsko-meksykańskim i szukaliśmy starych tekstów dziadka.
− Ciekawe… i nie uznałeś za stosowne, żeby wcześniej podzielić się tą informacją? – Paolo zmrużył podejrzliwie brwi.
− Nikt mnie nie pytał. – Felix wzruszył ramionami. Basty przyglądał mu się uważnie.
− Czy ktoś jeszcze może to potwierdzić? – Paolo westchnął ciężko i zanotował coś sobie w aktach.
− Pies Syriusz, jeśli ma pan czas go przesłuchiwać. Biorąc pod uwagę absurdalność tej sytuacji, wcale by mnie to nie zdziwiło.
− Felix. – Basty upomniał syna, ale w głębi duszy musiał się z nim zgodzić.
− Żartuję, animag nie umie mówić – dodał Felix, już z lekkim uśmieszkiem na twarzy.
Jakieś pół godziny później Jordan został wypuszczony na wolność, a Silvia dopilnowała, że zapamięta nazwiska wszystkich osób, które śmiały tak znieważyć jej rodzinę.
Jordan miał chwilę, by porozmawiać z Felixem, kiedy Norma i Basty wymieniali spostrzeżenia przed komendą policji. Zaczynało już świtać.
− Nie musiałeś tego robić – zauważył szatyn, wciskając dłonie głęboko w kieszenie czarnych dżinsów.
− Wystarczyłoby „dziękuję”. – Castellano starał się na niego nie patrzeć. Nie pamiętał, kiedy rozmawiali sam na sam i czuł się niekomfortowo, bo nadal nie pogodzili się po zajściu sprzed trzech lat, które ich poróżniło.
− Nie mam zamiaru ci dziękować. To było głupie. Mogłeś mieć problemy. – Jordi oparł się o samochód Basty’ego, również nie patrząc na przyjaciela. – Miałeś okazję, żeby zobaczyć, jak dostaję karę.
− Oszalałeś? Chyba całkiem cię pogięło, jeśli sądzisz, że siedziałbym bezczynnie i patrzył, jak oskarżają cię o coś, czego nie zrobiłeś, tylko po to, żeby dać ci nauczkę za kradzież głupiego eseju. Za kogo ty mnie masz? Poza tym zawsze kryliśmy się nawzajem. Już zapomniałeś?
Jordi mimo woli uśmiechnął się pod nosem. Tacy byli – kiedy jeden coś zmalował, drugi zawsze trzymał jego stronę. Jeśli było trzeba, kłamali, naginali prawdę, byli dla siebie nie tylko najlepszymi przyjaciółmi, ale byli jak bracia. I obaj nie mogli tego powiedzieć na głos, ale cholernie im tego brakowało.
− Dzięki – powiedział w końcu Jordan, dając za wygraną. – Ale i tak uważam, że to było głupie. Nie zapytasz mnie? Gdzie wtedy byłem?
− Wiem, gdzie byłeś, Jordi. – Felix wywrócił oczami. – Byłeś ze mną na strychu. Porządkowaliśmy rzeczy dziadka. Koniec tematu, okej?
− Okej.
***
Gdyby kilka miesięcy temu ktoś jej powiedział, że będzie czuwała przy łóżku nieprzytomnego Villanuevy, pewnie by go wyśmiała. Nie miała pojęcia, dlaczego to robi, ale kiedy Javier mimochodem wspomniał o zamachu na życie szefa kartelu, udała się do miejscowej kliniki zobaczyć, jak się czuje. Być może dlatego, że Joaquin nie miał nikogo, kto mógłby go złapać za rękę czy po prostu posiedzieć i poczekać aż się obudzi. Może Emmie było go po prostu żal? Może czuła jakiś dług wdzięczności wobec tego mężczyzny, który w końcu kiedyś sam ocalił jej życie?
Pierwszy raz od kiedy go poznała, wyglądał całkiem niewinnie, leżąc nieruchomo w swojej śnieżnobiałej pościeli. Lekarze mówili, że najgorsze minęło – Joaquin miał bardzo rozwinięty instynkt przetrwania i zachował trzeźwość umysłu, w porę pozbywając się toksyny. Jednak miało minąć trochę czasu, zanim na dobre wyzdrowieje, a może już nigdy nie dojść do pełnej sprawności. Trucizna mogła wpłynąć na układ nerwowy. Emma siedziała więc przy nim i z braku lepszej alternatywy, czytała mu książkę, którą wypożyczyła ze szpitalnej biblioteczki. Uśmiechnęła się sama do siebie, nie mogąc uwierzyć, że akurat taka lektura wpadła jej w ręce.
− Zabłądziłaś? – Usłyszała za sobą szorstki kobiecy głos. Kończyła już czytać książkę, więc odwróciła się powoli w stronę przybyłej.
− Nie – odparła najgrzeczniej, jak potrafiła.
− Zdajesz sobie sprawę, jak to wygląda, prawda? – Dayana Cortez podeszła do łóżka Joaquina i zaczęła wygładzać mu pościel, mimo że było to całkowicie niepotrzebne. Potem zabrała się do wstawiania świeżych kwiatów do wazonu. – Wiesz, że jestem jego narzeczoną?
− Naprawdę? – Emma wyglądała na lekko rozbawioną. Czyżby Dayana była zazdrosna z jej powodu? – Jakoś nie widzę pierścionka – dodała z nutą złośliwości, nie mogąc się powstrzymać. Nie zamierzała wyprowadzać panny Cortez z błędu. Śmiesznie było patrzeć, jak cała się skręca.
− Panno Cortez, prosiłam tyle razy! – W drzwiach stanęła pielęgniarka Dolores Lozano. – Nie wolno tu wnosić kwiatów, to oddział zamknięty!
− Już dobrze, dobrze. Zabieram je. – Dayana z wściekłością wyciągnęła bukiet z wazonu tak, że kilka kropel wody prysło na łóżko pacjenta.
− I mówiłam – jeden gość na raz.
− Więc niech ją pani wyprosi! – Nauczycielka chemii wyglądała już na poważnie rozeźloną.
− Nie mogę, ta pani była tu pierwsza. Proszę za mną.
Kobieta chciała coś powiedzieć, ale nie śmiała robić scen przy personelu szpitala. Zamiast tego podniosła głowę z godnością i opuściła pokój razem z Dolores.
− Już myślałem, że nigdy nie pójdzie. Gada jak najęta.
Chrapliwy głos Joaquina sprawił, że Emma lekko się wzdrygnęła. Wyglądał słabo, ale niewątpliwie żył i chyba nawet był skory do żartów.
− Od jak dawna jesteś przytomny? – spytała, nie wiedząc czy bardziej ma być zła czy może rozbawiona.
− Gdzieś mniej więcej od śmierci mamy Bambiego. Nie mogłaś wybrać lepszej lektury? – Villanueva uniósł powoli powieki i spojrzał na Emmę z dziwnym błyskiem w oku. – To bajka tak dołująca, że nawet ja mam ochotę palnąć sobie w głowę. W dodatku chyba za bardzo wzięłaś sobie do serca metaforę nieobecnej mamusi.
− Tylko to mieli pod ręką. Jak się czujesz? – zapytała, odkładając książkę i proponując pacjentowi wody, ale pokręcił głową i już odkrywał kołdrę, by wstać z miejsca.
− Masz odpoczywać, lekarz powinien cię zbadać. Omal nie zginąłeś.
− Na nieszczęście Fernanda Barosso nadal żyję, więc bądź tak miła i podaj mi spodnie. Muszę kogoś zamordować.
− Od kiedy to potrzebne są do tego spodnie?
Zarówno Emma jak i Joaquin spojrzeli w kierunku drzwi, skąd dobiegło to pytanie. Quen Ibarra chyba nie sądził, że wypowiedział to na głos. Wyglądał na skonsternowanego. Towarzyszył mu nie kto inny jak Carolina, która wpatrywała się w starszego brata, jakby widziała go po raz pierwszy w życiu.
− Co to, jakiś rodzinny zlot? – Wacky wyglądał na niebywale zakłopotanego, co nie było do niego podobne.
− Zadzwonili ze szpitala. Podobno figuruję jako osoba do kontaktu – wytłumaczyła się Carolina, czując że dobrze zrobiła, że poprosiła Enrique, by jej towarzyszył. Chciała zobaczyć, jak Villanueva się czuje. Może nie był dobrym człowiekiem, ale nadal byli rodziną, nawet w tym pokręconym wszechświecie miało to dla niej znaczenie. – Jak się czujesz?
− Jak nowo narodzony. – Kiedy to mówił skrzywił się i spuścił głowę. Nie uszło uwadze Emmy, że zacisnął dłonie na krawędzi łóżka tak, że pobielały mu kostki. Musiał cierpieć.
Wyciągnęła w jego stronę kubek z wodą, mając nadzieję, że tym razem usłucha. Uniósł dłoń, chcąc wziąć od niej napój, ale chwilę później dał się słyszeć głośny brzdęk. Nie mógł uchwycić naczynia, które wymsknęło mu się z dłoni i wylądowało na podłodze.
− Pójdę po pielęgniarkę – zaoferowała Emma, a Quen, mimo że jej nie znał, posłał jej błagalne spojrzenie, by nie zostawiała ich sam na sam z Joaquinem. – Zaraz wrócę – zapewniła, nie bardzo wiedząc, skąd ten strach.
− No proszę. Nie spodziewałem się, że dożyję chwili, w której moja droga siostrzyczka mnie odwiedzi. – Villanueva wysilił się na żart. Nie czekając na powrót Emmy, wstał i zaczął szukać swoich rzeczy. Wyciągnął z szafki swój garnitur, przeklinając pod nosem, bo ktoś strasznie go pogniótł, a nie był tani. Z kieszeni wyciągnął papierośnicę i bez krępacji wsadził sobie jednego papierosa między zęby.
− Zamierzasz teraz palić? Tutaj? – Quen uniósł brwi, a Joaquin poczuł ogromną irytację.
− Serio, ten cienias? – Spojrzał na brunetkę, która nie bardzo wiedziała, o co mu chodzi. – Jesteś ładna, mogłabyś mieć każdego chłopaka. Choćby Delgado, ten to jest konkret. Ale ten tutaj? – Villanueva miał taki wyraz politowania na twarzy, że Enrique poczuł się dotknięty.
− Wypraszam sobie, ja tu stoję! – Ibarra poczerwieniał po czubki uszu. – A poza tym to wcale nie tak…
− Nie urodziłem się wczoraj, młody, też kiedyś miałem siedemnaście lat. – Joaquin pomacał kieszenie spodni w poszukiwaniu zapalniczki. – Nie wątpię, że jesteś w porządku, ale brak ci ikry ojca. Daleko ci do niego.
− A co to niby miało znaczyć? – Quen zmarszczył czoło i po raz pierwszy poczuł się naprawdę zaintrygowany. Dlaczego miał wrażenie, że Joaquin wcale nie mówi o Rafaelu? Czyżby znał jego biologicznego ojca? Już kiedyś dawał mu do zrozumienia, że wie o adopcji, ale czy mógłby znać tożsamość jego prawdziwych rodziców?
− Panie Villanueva, na litość boską, tu nie wolno palić! – Dolores złapała się za głowę, kiedy chwilę później weszła do pokoju razem z Emmą. Joaquin miał już na sobie spodnie od garnituru i rozpiętą koszulę. Dym z papierosa wypełnił wnętrze szpitalnej sali, kiedy on nieudolnie próbował zapiąć guziki. Okropnie trzęsły mu się ręce i nie był to efekt odstawienia dragów. Wiedział, że trucizna mogła wywrzeć na nim większe wrażenie, niż mógłby przypuszczać.
− Więc wypuście mnie do cholery, bo nie zamierzam rzucać. – Joaquin nie znosił sprzeciwu. Miał zamiar sam wyjść ze szpitala, ale kiedy zrobił kilka kroków, zakręciło mu się w głowie.
Emma złapała go pod rękę.
− Jesteś słaby, połóż się.
− Nic mi nie jest. Gdzie jest Lalo?
Wzruszyła ramionami, bo nie miała pojęcia, gdzie jest jego prawa ręka. Prawdą było, że od wieczoru, kiedy szef kartelu został otruty, Lalo nadał był w szoku, ale wcale nie po tym, co spotkało jego szefa, a po spotkaniu z Łucznikiem.
− Bezużyteczny dureń. Hej ty! – Villanueva wskazał palcem na Ibarrę. – Umiesz chyba prowadzić, prawda?
− Co? – Quen obejrzał się kilka razy, nie wiedząc, do kogo on mówi, ale wkrótce stało się jasne, że miał na myśli właśnie jego.
Lekarz kategorycznie nie chciał wypuszczać Joaquina, ale postraszył go tak, że nie miał wyjścia. Stanęło na tym, że umówili się na badania kontrolne kolejnego dnia. Joaquin Villanueva nie miał chwili do stracenia. Dolores uparła się, by wziął chociaż laskę, bo ledwo szedł. Wspierając się na lasce przypominał teraz Fernanda Barosso, którego tak nienawidził. Nie wiedzieć skąd, kilka minut później na podjeździe szpitala zaparkowało czarne auto. Templariusz, który nim kierował został oddelegowany do jakiegoś zadania, ale żadne z towarzyszy Joaquina nie zdołało zrozumieć, co miał do zrobienia.
− Wybacz, ale ta kolacja będzie musiała trochę poczekać. – Villanueva zwrócił się bezpośrednio do Emmy, która obserwowała go z zaciekawieniem, nadal ściskając w rękach książkę o jelonku Bambi. – Młokos, siadaj za kierownicę i daj mi swój telefon.
− Mój telefon? Po co ci on? – Quen nadaremno próbował dowiedzieć się, co szef kartelu kombinuje, czując się niebywale głupio, że został w to wciągnięty, ale nie mógł przecież zostawić Caroliny sam na sam z bratem.
Wsiedli do samochodu i ruszyli, choć żadne z nich nie wiedziało, dokąd tak naprawdę zmierzają. W tym czasie Joaquin nie bez trudności wystukał czyjś numer w komórce Ibarry.
− Widzę, że numer aktualny. Ciekawe dlaczego nie odbierasz ode mnie? – W głosie Villanuevy dało się wyczuć sarkazm. Oboje Quen i Carolina wymienili porozumiewawcze spojrzenia na przednich siedzeniach. – Jesteś mi coś winny, pamiętasz?
− Czego chcesz? – Nawet nie widząc twarzy Huga, można było sobie z łatwością wyobrazić jak wywraca oczami po tym telefonie.
− Przyjedź do El Tesoro za pół godziny, to się dowiesz. I zgub swój ogon. Niepotrzebni nam świadkowie. − Rozłączył się i rzucił Quenowi telefon na przednie siedzenie.
− Czy to był Hugo? Co wy kombinujecie? Dlaczego jest ci coś winny? – Potok słów wydobył się z ust młodego Ibarry, zanim zdążył go powstrzymać.
− Patrz na drogę i nie zadawaj głupich pytań.
− Dlaczego do El Tesoro? Nie do ciebie do El Paraiso? – Carolina była bystra i od razu wyczuła, że jej starszy brat coś kombinuje.
− A dlaczego nie? Słyszałaś, co powiedział lekarz – powinienem być teraz pod opieką bliskich. A że jesteś moją jedyną żyjącą krewną, mam nadzieję, że zaopiekujesz się mną jak należy. W końcu mi casa es su casa, prawda? – Villanueva uśmiechnął się półgębkiem, a Carolina przełknęła głośno ślinę. Nie podobało jej się to, ale coś jej podpowiadało, że może zaufać Joaquinowi. Pytanie tylko czy nie będzie tego później żałowała?
***
Lekcja z Julianem Vazquezem dała mu wiele do myślenia. Nigdy nie przypuszczał, że przyjaciel Huga może mieć mroczną przeszłość i takie problemy z gniewem. Ale ostatecznie było przecież wiele rzeczy na tym świecie, które nigdy nawet nie przyszłyby mu na myśl. Nigdy wcześniej nie sądził, że Roque może zginąć przez eksperymentalny narkotyk, nie sądził, że mógł mieć tajemniczą dziewczynę, o której nigdy mu nie powiedział, a która zaszła w ciążę. Nigdy nie sądził, że jego ojczym zginie w katastrofie mostu, a on sam stanie się mordercą.
− O czym myślisz? – Olivia kroczyła u jego boku, z głową wbitą w ziemię, bo przechodzili przez miasteczko i miała wrażenie, że wszyscy się na nią gapią. Tego dnia miała wrócić do szkoły i już na samą myśl było jej niedobrze. Świadomość posiadania przyjaciela takiego jak Marcus, który obiecał dotrzymać jej tajemnicy i ją chronić, była jednak pokrzepiająca. Tym razem to on wydawał się mieć dużo na głowie i od razu to zauważyła.
− Myślę, że zapiekanka ziemniaczana nie sprawi, że Javier Reverte poczuje się lepiej – mruknął Delgado, zerkając z ukosa na szklane naczynie przykryte folią aluminiową w dłoniach Olivii.
− Mówisz tak, bo nie próbowałeś specjalności Gildy. – Bustamante uśmiechnęła się nieśmiało, wpatrując się w ciepłą zapiekankę. – Nasza gosposia jest niesamowitą kucharką. Mama uparła się, żebym zaniosła panu Reverte coś na pocieszenie. Po tej sprawie z panią Victorią pewnie nie jada zbyt dobrze.
− Jest właścicielem restauracji. Jestem pewien, że nie zapomina o jedzeniu.
Marcus w gruncie rzeczy wolał nie niepokoić Magika niespodziewaną wizytą. Sam nie lubił, kiedy ludzie się nad nim litowali, a jeszcze do teraz mieszkańcy zwalali się do ich domu, wręczając Normie i Carlosowi półmiski z jedzeniem w iście amerykańskim stylu i wypłakiwali sobie oczy, wspominając Gilberta. Delgado domyślał się, bo sam też by tak zrobił, że Javier szuka winnego na własną rękę i nieproszeni goście tylko mu to utrudnią. Miał więc nadzieję, że nie zastaną biznesmena w jego domu. Niestety nie miał racji.
− Wejdźcie, to miło ze strony Jimeny, że o nas pomyślała. – Magik przepuścił ich w wejściu, starając się być grzeczny. – A z tobą wszystko dobrze? – zapytał na widok bladej jak ściana Olivii, która od kilku tygodni zapomniała nawet o wizytach na solarium. Zwykle modnie ubrana, w pełnym makijażu i blond włosach powiewających na wietrze, teraz wyglądała jak zwykła szara myszka w powyciąganym dresie, tłustych włosach i wypryskami na twarzy.
Uśmiechnęła się smutno i położyła zapiekankę na blacie. Marcus miał zamiar przeprosić za to wtargnięcie i jakoś się wytłumaczyć, ale Javier mrugnął do niego okiem, dając mu do zrozumienia, że to nic takiego. Wtedy z pomieszczenia obok kuchni wyszedł Lucas Hernandez.
− Luke? Ty… on cię wypuścił? – Marcus był w niebywałym szoku. Olivia zrobiła wielkie oczy, więc żeby nie zadawała pytań, Javier poprosił ją o pokrojenie zapiekanki, a sam wstawił wodę na herbatę. – Jak się czujesz? – Delgado nie był w stanie wykrztusić nic więcej, kiedy Hernandez poprowadził go do gabinetu Magika i mogli porozmawiać sam na sam.
− Czuję się dobrze. Za to ty jesteś idiotą. – Lucas oparł się o biurko Javiera i założył ręce na piersi. Był wychudzony i osłabiony, ale nadal robił wrażenie. Przypominał prawie tego samego agenta FBI, który robił wykład dzieciakom w salonie Basty’ego Castellano parę miesięcy temu. Zdawało się, że minęły całe wieki od tamtego dnia. – Wiem, że szukałeś mnie na własną rękę. To bardzo głupie i lekkomyślne. Ale dziękuję – dodał po chwili, czym wprawił Marcusa w osłupienie.
− Joaquin ci to powiedział? – Delgado prychnął, bo choć Wacky pomógł mu ostatnio i miał u niego dług wdzięczności, nadal go nienawidził za wszystko, co zrobił jego przyjaciołom i Roque.
− Nie, Chicle – jeden z Templariuszy, którzy mnie pilnowali. To dobry chłopak. Ma też dobry słuch i oczy dookoła głowy. Trochę dla mnie szpiegował. – W głosie Luke’a dało się słyszeć nutkę dumy i Marcusa niebywale to ucieszyło. Znaczyło to bowiem, że był na dobrej drodze, by wrócić do szczytowej formy. Jego widok od razu powiedział Delgado wszystko, co musiał wiedzieć. Nie trzeba było być geniuszem, by domyślić się, że Los Caballeros Templarios na spółkę z Los Zetas torturowali go na przemian, a znając okrucieństwo Villanuevy, tortury mogły wyglądać tylko w jeden sposób.
− Będziesz mi prawił morały? To jest ten moment, kiedy walniesz mi kazanie o tym, że nie powinienem mieszać się w sprawy kartelu i zadzierać z dorosłymi? – Delgado uniósł jedną brew, czekając na to, co nieuniknione.
− Wręcz przeciwnie. Potrzebuję twojego sprytu i instynktu. Chciałbym, żebyś miał dla mnie oko na niejakiego Olivera Bruni’ego. – Lucas napiął mięśnie, przypominając sobie znienawidzonego faceta z wrogiego kartelu. – Podobno objął posadę trenera i nauczyciela wychowania fizycznego w waszej szkole.
− Tak. Wiedziałem, że maczał palce w twoim zaginięciu.
− Wiedziałeś, że to członek Los Zetas? Od jak dawna?
− Prawie od początku. Widziałem go w Nuevo Laredo z… − Marcus urwał, nie chcąc palnąć czegoś, czego będzie później żałował. – Połączyłem fakty – szybko się poprawił. – To niebezpieczny gość, Lucas. A najgorsze jest to, że nikt nie zdaje sobie z tego sprawy. Wszyscy go uwielbiają. Leticia zaprosiła go nawet na swój ślub. Oliver jedna sobie ludzi, nikt się nie domyśla, jak bardzo jest obrzydliwy i obłudny.
− Mówisz tak, jakby coś ci zrobił. Nie mówisz mi o czymś?
− Nie. Po prostu znam się na ludziach. – Marcus nie mógł przecież zdradzić tajemnicy Olivii, choć bardzo chciał, by ktoś z dorosłych zainteresował się zbrodniami Bruna. − Zresztą Jordi też uważa, że to typ spod ciemnej gwiazdy.
− Kto?
− Jordi Guzman, przyjaciel, nie znasz go. Jesteśmy razem w drużynie.
− Miejcie się na baczności i donoś mi o wszystkim, co wyda ci się dziwne. Ten człowiek planuje coś dużego. – Lucas zastanowił się przez chwilę, zanim zadał kolejne pytanie: − Czy koło Bruna nie kręcił się czasem jakiś Amerykanin? Po trzydziestce, blondyn, wygląda jakby żywcem wyciągnięty z Broadwayu?
− Amerykanin? – Marcus poczuł, że oblewają go zimne poty. Oczywiście Hernandez mówił o Jasonie Mirandzie, nie było mowy o pomyłce. Stanął przez dylematem – mógł powiedzieć mu prawdę, mimo że obiecał Hugowi, że nikt więcej się o tym nie dowie, ale mógł też udawać głupiego, licząc na to, że Lucas odpuści temat. – Nie widziałem nikogo takiego – dopowiedział w końcu, mając nadzieję, że nie zdradziło go drżenie w jego głosie. – To twój znajomy?
− Więcej niż znajomy. Mój mentor i przyjaciel z FBI. – Luke wyglądał na zawiedzionego, że Marcus nie ma żadnych informacji. – On zlecił mi misję szpiegowania Templalriuszy i to on mnie zdradził.
− W takim razie to chyba zły człowiek, prawda? Chcesz się na nim zemścić? – Delgado ostrożnie dobierał słowa. Jak mógł mu teraz powiedzieć, że Jason wąchał kwiatki od spodu gdzieś, gdzie nikt go nie znajdzie?
− Sam nie wiem. – Hernandez sam był zdziwiony swoimi słowami. – Chciałem się zemścić. Kiedy Joaquin mnie przetrzymywał i torturował, miałem w głowie tylko jedną myśl – dorwać ich wszystkich i sprawić, że zapłacą za to, co mi zrobili. Ale teraz… nie jestem taki pewien, czy Jason naprawdę mnie zdradził.
− Co? – Nieprzyjemny dreszcz przebiegł po plecach Marcusa. – Ale przecież… skąd Los Zetas wiedzieliby, gdzie cię szukać? Dlaczego FBI nie wysłało za tobą ludzi?
− Jest wiele powodów. Ale bardzo chcę wierzyć, że człowiek, którego podziwiam i który nie raz ryzykował dla mnie życie, nie jest tak okrutny. – Hernandez westchnął ciężko. – Im częściej o tym myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku, że to wszystko jakiś misterny plan Los Zetas i Odina, który obrał sobie mnie i Joaquina za cel. Ale nie przejmuj się mną. – Luke wyrwał Marcusa z rozmyślań. – Po prostu bądź czujny, dobrze? I nie pakuj się w kłopoty.
Delgado dał znak, że zrozumiał. Czuł, że zaraz zwymiotuje, ale nie dał tego po sobie poznać.
− Marcus, przykro mi z powodu pułkownika. Słyszałem od Javiera.
Nastolatek pokiwał tylko głową, nie mogąc nic z siebie wykrztusić. W tym samym momencie usłyszeli wołanie Javiera, który zapraszał ich na pyszną zapiekankę.
− Musimy się już zbierać. Nie możemy się spóźnić do szkoły. – Delgado bardzo chciał już opuścić to miejsce. Miał wrażenie, że wszechświat nie da mu zapomnieć o zbrodni, którą popełnił, nieważne jak bardzo będzie się starał. Zanim wyszli, obejrzał się jeszcze w stronę Lucasa. – Wiem, że to nie moja sprawa i nie jestem twoim największy fanem, ale… Ariana zerwała z Sergiem. Pomyślałem, że powinieneś wiedzieć.
− Dzięki, ale nie mam teraz głowy do randek. – Hernandez pożegnał nastolatków i zamknął za sobą drzwi.
− O czym myślisz? – Javier otrzepał dłonie i wstawił brudne naczynia do zmywarki. Nawet nie patrząc na przyjaciela, słyszał jak trybiki w jego głowie pracują na zwiększonych obrotach.
− Ta dwójka coś kręci – wyznał Luke.
− Zgadzam się. Bustamante wygląda jakby zobaczyła ducha, trzyma się Marcusa blisko, jakby się bała, że coś jej grozi. Nie wspomnę już o tym, że wygląda okropnie, ale to chyba nie przystoi.
− Marcus też nie mówi mi wszystkiego. Dobrze maskuje uczucia, widać Delgadowie mają to we krwi. – Hernandez zastanowił się nad tym przez chwilę.
− Teraz mamy inne zmartwienia, Harcerzyku. Znajdźmy łachudrę, który skrzywdził moją Vicky i skupmy się na tym, żebyś wygrał kolejną walkę u Hrabiego.
− Myślałem, żeby najpierw odwiedzić Evę – wyznał niespodziewanie Lucas. – Nie wiadomo do czego jest zdolna po tym, co się stało.
− Stary, nie możesz sobie chodzić po mieście w biały dzień, nadal jesteś na celowniku Los Zetas, nawet jeśli Joaquin dał ci przepustkę. Bruno może i pociąga za sznurki, ale nie mamy pojęcia, ilu ukrytych członków kartelu jest w mieście. Poza tym dzwoniłem dziś do Evy i nic jej nie jest. Villanueva nie będzie chciał jej skrzywdzić, skupi się na Barosso.
− Może masz rację.
− Ja zawsze mam rację. Wcinaj tę zapiekankę i bierzmy się do pracy. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 20:59:31 05-08-23 Temat postu: |
|
|
Capitulo 128 cz. 2
Ignacio Fernandez miał nietęgą minę, kiedy kolejnego dnia w szkole zobaczył Jordana. Guzman jakoś wykaraskał się z oskarżeń i szkolny chuligan czuł, że przegrał. Sam również nie wierzył, by Jordi był zdolny zamordować swoją byłą dziewczynę, ale był tak wściekły po ich ostatnim starciu, że nie namyślając się długo, wykonał anonimowy telefon na komisariat policji w San Nicolas de los Garza, licząc na to, że da mu nauczkę.
Felix obserwował Nacha z daleka, mając w pamięci poprzednie popołudnie. Po raz pierwszy od dawna czuł współczucie do syna ordynatora. Ignacio nie musiał mu mówić, by trzymał gębę na kłódkę. Nie zamierzał nikomu wspominać o tamtym zajściu nad basenem. Wiedział, że Quen chciałby to wykorzystać przeciwko Fernandezowi, który sam wielokrotnie uprzykrzał im życie. Castellano był jednak zdania, że Nacho musi dojrzeć i sam zrozumieć, co się z nim dzieje, zanim komukolwiek o tym powie.
− Nacho znów świruje, nie? – Podskoczył w miejscu, kiedy Ibarra zaszedł go znienacka na szkolnym korytarzu. – Wszystkim opowiada, jak to obił wczoraj mojemu kuzynowi gębę. Oczywiście pomija fakt, że Jordi się nie bronił. Gdyby chciał, to by go powalił z palcem w duuuu…
− Quen, dzień dobry. – Anita Vidal uśmiechnęła się dobrodusznie, przechodząc obok nich, a on w porę się powstrzymał, by nie dokończyć zdania.
− Och, cześć, Anito – wybąkał zawstydzony.
− Felix.
− Dzień dobry – mruknął Castellano, nie mogąc się zdobyć na nic więcej. Od kiedy zaczęła tu nauczać, traktował ją jak zwyczajną nauczycielkę, a przynajmniej bardzo się starał. Wczorajszego wieczoru, kiedy poszedł szukać Silvii w Czarnym Kocie, niespodziewanie natrafił jednak również na matkę i było to bardzo niezręczne spotkanie.
Kiedy Anita przeszła, wyraźnie smutna, że syn traktuje ją tak chłodno, ale doskonale zdając sobie sprawę, że na to zasługuje, Quen szepnął mu na ucho:
− Stary, stało się dziś coś mega dziwnego. Gdzie jest Marcus, muszę wam opowiedzieć o Villanuevie!
− O Villanuevie? Co znów zrobił?
− Nie on. Barosso próbował go otruć. Ledwo się z tego wykaraskał.
− Barosso?
− Nie, Joaquin! Nadążaj!
− Wybacz, Quen, ale nie jestem w nastroju na te plotki. To była ciężka noc. – Felix ziewnął ostentacyjnie.
− A co się stało? – Quen zamrugał nieprzytomnie powiekami.
− To ty nie wiesz?
− Przecież nikt mi nic nigdy nie mówi! – Ibarra się oburzył i podniósł głos, przez co zwrócił na nich uwagę reszty uczniów, w tym szkolnych chuliganów z Ignaciem na czele.
Fernandez miał taką minę, jakby miał zamordować Felixa. Z jego perspektywy musiało to wyglądał tak, jakby Castellano właśnie opowiadał przyjacielowi o zajściu nad basenem. Zrobił się czerwony jak burak i jak to miał w zwyczaju, postanowił uderzyć pierwszy, nim ktokolwiek będzie miał sposobność spróbować go ośmieszyć.
− Ej, wiecie, że Anita jest matką Felixa? Tak, nauczycielka muzyki. – Zaśmiał się kpiąco, opowiadając o tym kilku uczniom i ostentacyjnie patrząc przy tym na Castellano, który poczuł, że podłoga osuwa mu się spod nóg. – Byliście małymi szczylami, więc nie pamiętacie, ale Vidal jest stuknięta. Naćpała się i chciała zabić siebie i jego siostrę. – Wskazał palcem na Felixa, a wszystkie głowy obróciły się w jego stronę. W tłumie zatrzymali się Marcus i Olivia, patrząc z daleka na Felixa, który zrobił się blady jak ściana.
Tak bardzo się starał, by ukryć ten fakt przed resztą. Wiedział, że prędzej czy później ktoś połączy fakty, ludzie nie byli głupi. Ale tak jak powiedział Ignacio, wszyscy byli wtedy bardzo mali i nie pamiętali, co wtedy się wydarzyło. Ich rodzice też starali się nie powtarzać tych makabrycznych wydarzeń. A jednak Ignacio postanowił go wydać w tak okrutny sposób.
− A teraz ta świruska uczy w naszej szkole, to jest dopiero absurd, przyznacie? – Fernandez przybił piątkę swojemu kumplowi. – Niedoszła morderczyni i ćpunka. Cóż, w sumie to wszyscy wiemy, że Ella i tak jest jedną nogą w grobie, ale mimo wszystko…
Castellano stał jak sparaliżowany, nie mogąc nic zrobić. Nigdy w swoim życiu nie czuł się tak upokorzony i jednocześnie tak bezradny. Kilka osób zapragnęło walnąć Ignacia, ale tylko jednej się to udało.
− Co tu się dzieje, co to za zbiegowisko? – Dayana Cortez przyjechała do pracy prosto ze szpitala i nadal była rozeźlona, a jeszcze na dodatek musiała użerać się z bandą nastolatków, którzy przy każdej okazji bili się po gębach. – Nie mów, że złamałaś rękę, bo nie ręczę za siebie.
Lidia Montes miała twarz wykrzywioną bólem, a oczy płonęły jej gniewem. Pięść bolała ją tak, jakby przywaliła nią w ścianę. Biła na oślep. Nawet nie wiedziała, gdzie dokładnie trafiła, ale sądząc po różowym uchu Fernandeza, właśnie tam. Jej cios zbyt wiele jednak nie zdziałał − Nacho śmiał się wniebogłosy zadowolony, że upokorzył Felixa, zanim ten zdołał rozpuścić jakieś plotki na jego temat.
− Rozejść się. – Dayana nie miała nawet siły dociekać, kto jest prowodyrem tej sytuacji. – Chodź, przyłożymy lód – zwróciła się do Lidii i był to szczyt jej wychowawczej troski, ale Montes wyrwała jej się i pobiegła prosto do Felixa.
− W porządku? – zapytała, ale on jakby jej nie widział.
Przed oczami miał znów sceny sprzed siedmiu lat. Matka zabierająca gdzieś Ellę, on biegnący do dom Marcusa ile sił w płucach, bo Guzmanów nie było w domu. Zimne i bezwładne ciała matki i siostry, które wydostał na powierzchnię, jeszcze wtedy nie rozumiejąc, co tak naprawdę się stało, sądząc, że to wypadek. Gilberto pomagający mu w reanimacji, ciepła dłoń Marcusa i szlafrok Rafaela narzucony w pośpiechu, bo pędził im na pomoc. Syreny karetek, płytki oddech Elli, ściskającej w ramionach pluszowego pieska i dźwięk nieodebranych połączeń, bo nie mógł dodzwonić się do ojca. Błyski fleszy i banda dziennikarzy wystająca pod jego domem. Obrzydliwy artykuł Silvii w gazecie. Naleśniki babci Serafiny i Jordan próbujący poprawić mu humor przez całe wakacje w Veracruz.
Nie zapomniał. Pamiętał to bardzo dobrze, ale już dawno zamknął te wspomnienia na klucz w skrytce na dnie swojego umysłu. Ignacio sprawił, że znów to wszystko przeżywał na nowo. Nie mogąc nic powiedzieć, zmusił się całą siłą woli, by obrócić się na pięcie i odejść w stronę sali lekcyjnej.
− Czy on…? – Lidia zwróciła się bezpośrednio do Quena, który miał taką minę, jakby nawet on stracił ochotę, by walnąć Ignacia w łeb.
− Będzie dobrze. Nie martw się – powiedział tylko, ale ponad jej głową wymienił porozumiewawcze spojrzenia z Marcusem.
***
Miała wrażenie, że serce jej pęknie, kiedy widziała syna w takim stanie. Był blady, jego twarz pozbawiona była jakiegokolwiek koloru. Kruczoczarne włosy, które jakiś czas temu pofarbował na wściekle niebieski kolor, by sprzeciwić się szkolnemu reżimowi, teraz upodabniały go do tego dziesięciolatka, którego znała. Nie mogła znieść, że sprawia mu tyle bólu, nawet po tych wszystkich latach. Błędem było przyjmowanie posady w liceum. Nigdy nie powinna wracać z buciorami w ich życie. Ella była mała, nie rozumiała tego, co się wtedy działo. Potrzebowała matki i łatwiej jej było puścić to wszystko w niepamięć. Natomiast Felix pamiętał i rozumiał więcej niż mogłoby się wydawać. Musiał dorosnąć znacznie szybciej – bez matki, bez ojca, bez dziadka, który trzymał ich wszystkich w garści.
− Złożę rezygnację. Nie przejmuj się – odezwała się w końcu, nie mogąc już dłużej znieść tej kłującej w uszy ciszy. Felix podniósł wzrok ze swojej ławki. Byli sami w pustej klasie muzyki. Po raz pierwszy od kiedy zaczęła tu nauczać.
− Pewnie. Uciekaj. Jak zawsze.
− Nie uciekam, ja po prostu…
− Odchodzisz. To ci wychodzi najlepiej. – Felix nie płakał, ale właśnie przez to serce bolało ją tylko mocniej. – Gdy zaczyna się robić źle, ratujesz własny tyłek. Tabletki, alkohol, samobójstwo… Same wymówki zamiast stawić czoła problemom.
− Masz rację. Jestem słaba.
− Nie jesteś słaba. Jesteś destrukcyjna. – Felix wstał i zarzucił sobie plecak na ramię. – Twoje odejście tylko pogorszy sprawę. W dodatku Perez pewnie się ucieszy, a bardziej niż mój komfort psychiczny, wolę jego skręcanie się na twój widok.
Wyszedł, zostawiając matkę samą.
***
Widok Joaquina Villanuevy panoszącego się na El Tesoro był irytujący, podobnie zresztą jak jego niecodzienna prośba, a może raczej rozkaz. Hugo wolał nie drażnić szefa kartelu, tym bardziej że ostatnio okazał się on bardzo podobny. Ostatnie czego chciał Delgado to wciąganie Marcusa w jeszcze większe bagno, więc nie miał wyjścia – tymczasowo stał się pieskiem na posyłki Villanuevy. Był jednak w lekkim szoku, kiedy stary znajomy wyjawił mu powód tego nagłego spotkania.
− Chcę, żebyś odnalazł Łucznika.
− Że co proszę? – Delgado miał skonsternowany wyraz twarzy. – Mam szukać człowieka widmo?
− Trafił swój na swego, powinno ci pójść znakomicie – odgryzł się Wacky, czując, że czas go goni. – Nie będę siedział bezczynnie i czekał aż twój szefuncio łaskawie zechce dokończyć dzieła i wysłać resztę swoich pomagierów, by mnie wykończyli.
− No dobrze. Zakładając, że Fernando rzeczywiście chce spróbować raz jeszcze, po co ci ten cały Łucznik? On dba tylko o swoje interesy i na pewno nie sprzymierzy się z kimś takim jak ty.
− Dzięki, Hugo. – Villanueva skrzywił się, doskonale o tym wiedział. – Mamy jednak wspólnego wroga. Słyszałem, że na pogrzebie pułkownika Łucznika nieźle poniosło i próbował kropnąć Fernanda.
− To przesada, chciał go tylko nastraszyć. – Delgado uśmiechnął się mimo woli na to wspomnienie. Perspektywa widoku Fernanda z przebitą jedną stopą wydawała się cudowna, ale niestety to jego ochroniarz przyjął to na siebie.
− Warto spróbować. Nie muszę ci mówić, że…
− Mam u ciebie dług? Tak, wiem, powtarzasz się. Ale wiedz, że nie robię tego ze względu na dług. To, że Fernando cię zaatakował, jest po części moją winą. Mogłem przez przypadek napomknąć mu, że nazwisko panieńskie twojej matki to Nayera… − Hugo udał skruchę, uważnie obserwując Villanuevę. Nie musiał mu się tłumaczyć, ale zwykle był lojalny, nawet wobec takich szumowin jak Wacky, więc i teraz odczuł moralny obowiązek, by go o tym poinformować.
− Dowiedziałby się prędzej czy później. – Villanueva skrzywił się, ale ciężko było stwierdzić czy na wspomnienie Mercedes, Fernanda czy może z doskwierającego mu bólu. – Przekaż Łucznikowi, że chce się z nim spotkać. Mogę zapłacić.
− Jemu nie zależy na pieniądzach.
− Nazywają go Złodziejem z El Tesoro, czyż nie? – Joaquin spojrzał na Huga jak na idiotę, a ten nie był w stanie się kłócić.
− Mogę zapytać dlaczego ja? – Delgado zwrócił się do szefa kartelu zanim odszedł. Coś mu tutaj nie pasowało. – I nie chrzań, że chodzi o dług. Wiesz przecież, że Nando siedzi mi na ogonie, a ja w każdej chwili mogę mu donieść o tym, co kazałeś mi zrobić.
Joaquin przypatrywał się młodszemu mężczyźnie z wyrazem zdumienia na twarzy. Ani przez chwilę nie pomyślał, że Hugo mógłby go zdradzić. Nie trzeba było być geniuszem, żeby wiedzieć, że Delgado nienawidził swojego pracodawcy.
− Myślałem, że to oczywiste. Jesteś jedyną osobą, której ufam, Hugito. Nie zawiedź mnie.
***
Uczniowie przeżyli niemały szok, kiedy wchodzili po kolei do klasy przed dzwonkiem. Zwykle dłuższe przerwy przeznaczali na plotki albo odpisywanie zadań domowych i jeszcze nigdy nie zdarzyło im się, że nauczyciel pojawił się w klasie przed nimi. Nowa nauczycielka historii i obywatelstwa była jednak ulepiona z innej gliny. Od razu było widać, że jest nietutejsza − miastowa, jak to mówili, ubrana w elegancką garsonkę skrojoną tak, że mogłaby uchodzić za pierwszą damę. Jej włosy zdawały się układać idealnie na jej ramionach, choć wcale się o to nie starała. Miała poważną minę niewyrażającą zupełnie nic i od początku wiedzieli, że nie będzie to ktoś pobłażliwy. Rozległy się nieśmiałe powitania, każdy mijał ją i siadał w swojej ławce lekko spięty. Kobieta odpowiadała grzecznie i obserwowała, jak wszyscy po kolei sadowią się na swoich miejscach. Kiedy zadzwonił dzwonek na lekcje, od razu przeszła do rzeczy i przywitała się punktualnie, nie czekając na spóźnialskich.
− Nazywam się Julieta Santillana i będę was uczyła historii i wiedzy o społeczeństwie. Przejęłam obowiązki pani Yolandy Rivas, która odeszła na zasłużoną emeryturę. Mam nadzieję, że będzie nam się dobrze współpracowało i podejdziecie do mojego przedmiotu na poważnie, ponieważ nie toleruję lenistwa.
Kilka osób wymieniło między sobą spojrzenia. Pani Rivas była w porządku, zwykle nie zwracała uwagi, co młodzież robi na jej lekcjach, więc klasa do historii stała się miejscem plotek i zabaw. Nowa nauczycielka nie dawała sobie jednak w kaszę dmuchać.
− Jakieś pytania? – zwróciła się bezpośrednio do uczniów, jakby rzucała im wyzwanie.
Ręka Anakondy powędrowała w górę i kobieta udzieliła jej głosu.
− Czy to prawda, że studiowała pani w Europie? Dlaczego pani tu przyjechała? Przecież to takie nudne miejsce…
− Tak, to prawda, że mieszkałam długo w Europie, ale nie widzę powodu, dla którego powinno cię to interesować. Moje życie prywatne nie jest twoją sprawą. Chcę, żebyśmy mieli jasność. − Anna Conde spaliła buraka i szepnęła coś do Ignacia, z którym siedziała w ławce. − O ile mi wiadomo, dyrektor nie zezwala na koedukacyjne siadanie w ławkach. Przesiądź się, proszę. – Mimo magicznego słowa na końcu zdania ton nauczycielki był tak rozkazujący, że Anna nie śmiała się sprzeciwić. Zajęła wolne krzesło obok Lidii, która skrzywiła się na ten widok. – Kilka zasad, o których musicie wiedzieć przed moimi zajęciami – nie toleruję spóźnień, macie być w klasie na czas, inaczej nie będę was wpuszczała do środka i będziecie odsyłani do dyrektora.
− Ciekawe czy Dick o tym wie. Jak mu się nagle pół klasy zwali do gabinetu, to pewnie się wkurzy. – Rosie szepnęła koleżance z ławki, ale zasłużyła sobie tym samym na karcący wzrok nowej pani profesor.
− Zasada numer dwa – nie toleruję impertynencji czy sarkastycznych komentarzy. Zachowajcie to, co myślicie dla siebie. – Julieta posłała Primrose wrogie spojrzenie, czym zmroziła ją do kości. – Nieobecności na moich lekcjach trzeba będzie odrabiać.
− Nawet jak się ma zwolnienie od lekarza? To jakiś obłęd! – Quen się obruszył, ale zaraz potem spokorniał, bo nauczycielka miała wzrok Bazyliszka.
− Jesteście na ostatnim roku i zdążyłam się już zorientować, że macie ogromne braki. Nie tylko jeśli chodzi o dobre maniery, ale też wasze stopnie – dodała złośliwie, spoglądając po uczniach. – Zależy mi na waszej edukacji, dlatego będę osobiście przeprowadzała z wami konsultacje, jeśli będzie trzeba.
− Musi mieć pani mnóstwo wolnego czasu. – Rosie uśmiechnęła się złośliwie, ale Julieta pozostawiła to bez komentarza.
Nie było więcej pytań, a przynajmniej nikt już się nie odważył odezwać, więc rozpoczęli lekcje. Wtedy drzwi do klasy się otworzyły i wszedł spóźniony uczeń.
− Chwileczkę. – Julieta stanęła z kredą w dłoni i przyjrzała się uważnie nastolatkowi. – Lekcja zaczęła się dziesięć minut temu.
− Zgadza się. – Jordan poprawił sobie na ramieniu plecak i spojrzał na nią od niechcenia. Nie łatwo było go zastraszyć i miał gdzieś, co o nim myśli nowa profesorka. – Zdaje się, że popsuł mi się zegarek – wytłumaczył się, wzruszając ramionami. Stary zegarek Ulisesa Serratosa błysnął na jego nadgarstku. Sprzęt był stary, ale nadal niezawodny i nie ulegało to żadnej wątpliwości.
− Gdybyś przyszedł na czas, wiedziałbyś jak traktuję w mojej klasie spóźnienia. – Julieta odłożyła kredę i założyła ręce na piersi, czując że traci cierpliwość. – Jak się nazywasz?
− Pani chyba jest tu nowa. – Guzman pozwolił sobie na ironię. W tłumie uczniów dostrzegł Ignacia, który wyglądał na wściekłego, że widzi go w szkole. Pewnie spodziewał się, że policja przytrzyma go na komendzie przez 48 godzin. Uśmiechnął się kpiąco w jego kierunku.
− Nie jest mi do śmiechu. Jak się nazywasz? – powtórzyła pytanie, nie mogąc wyczytać jego nazwiska z plakietki na mundurku.
− Perez. Jestem wnukiem dyrektora – odpowiedział Jordi, najwyraźniej postanawiając trochę się tą sytuacją pobawić.
Kilkoro uczniów patrzyło na tę scenę z ciekawością. Julieta była surowa i nikt nie chciał się jej narazić, ale nikt nie chciał też podpaść Jordanowi, kablując na niego, więc siedzieli cicho.
− Widzę, że szkolny regulamin jest ci obcy. – Santillana zmierzyła chłopaka od stóp do głów. Miał na sobie szkolny mundurek, ale pod rozpiętą białą koszulę założył zwykły czarny T-shirt, a zamiast niewygodnych butów miał na sobie zwykłe trampki. Widocznie jej tym podpadł. – Wiesz, że brak odpowiedniego stroju skutkuje negatywnymi punktami z zachowania?
− Proszę czynić honory – odparł, nie bardzo się tym przejmując.
Julieta wyciągnęła z biurka plik jakichś kartek i na jednej z nich nabazgrała coś, czego nikt nie mógł odczytać. Potem wręczyła Jordanowi wilczy bilet, mówiąc:
− Zapraszam do dyrektora. Przyjdę po lekcji i uzgodnimy karę za twoje zachowanie. Nie akceptuję arogancji u uczniów, nawet jeśli to krewni pana Pereza.
− Tak jest. – Guzman zasalutował, jednocześnie śmiejąc się z jej postawy. W gruncie rzeczy zrobiła mu przysługę, bo nie chciało mu się siedzieć na lekcji historii.
− Zakład, że nie pójdzie do Dicka tylko na wagary? – szepnął Quen do Felixa, który siedział z nim w ławce, ale Castellano nie był co do tego przekonany.
Wbrew przewidywaniom Enrique, Jordan udał się prostu do gabinetu dyrektora. Ricardo Perez był niezmiernie zdziwiony na jego widok, a jeszcze bardziej, kiedy usłyszał, że to zarządzenie nowej nauczycielki, która na pewno wszystko mu wyjaśni, jak przyjdzie po lekcji. Dick otwierał i zamykał usta niczym ryba wyciągnięta z wody, bo został postawiony w parszywej pozycji.
− Panie dyrektorze, dziękuję za cierpliwość. – Julieta przekroczyła próg gabinetu Dicka, kiedy jej lekcja dobiegła końca. – Chciałabym porozmawiać o dyscyplinie w tej szkole. A raczej jej braku.
Dick, normalnie zwolennik drakońskich praw, teraz walczył sam ze sobą. Oczywiście musiał ukarać przykładnie spóźnialskiego ucznia, ale też nie chciał podpaść Fabianowi Guzmanowi, który zawsze był jego pupilkiem w szkole i który miał duże wpływy w biurze gubernatora.
− Pański wnuk okazał mi całkowity brak szacunku i nie mówię tu tylko o spóźnieniu na moje zajęcia. – Julieta wymieniała swoje spostrzeżenia, ale Perez był w stanie zarejestrować tylko jedną informację.
− Wnuk? – zapytał, mrugając zawzięcie oczami.
− Dziadku, nic nie powiesz? – Jordi wczuł się w rolę, a Ricardo zaczął się zastanawiać, czy nie wypił poprzedniego wieczora o jednego drinka za dużo.
− Pani Santillana, bardzo przepraszam, ale nic z tego nie rozumiem.
− Panno Santillana – sprostowała ostentacyjnie.
− To wiele wyjaśnia – wtrącił się Jordi złośliwie, ale go zignorowała, mimo że kąciki ust jej zadrżały ze złości.
− Jeżeli nie może pan nic zaradzić, proszę o kontakt do rodziców ucznia. Myślę, że powinni wiedzieć, jak zachowuje się w szkole.
− Panno Santillana, rozumiem, że jest pani tutaj nowa. Zapewniam, że mamy doskonały system dyscyplinarny i uczniowie zawsze otrzymują należytą karę. – Dick chciał wyjść z tego wszystkiego z twarzą, ale nie chciał wzywać do szkoły ani Fabiana ani Silvii. Fabian miał zbyt duży autorytet, a Silvia gotowa była jeszcze obsmarować go w gazecie, twierdząc, że jej syn jest szykanowany przez ciało pedagogiczne.
− Dobrze więc, czy mogę wyznaczyć karę według własnego uznania?
− Oczywiście. – Perez szybko podchwycił temat. W razie czego zwali się wszystko na tę kobietę, która pojawiła się znikąd i którą ministerstwo oświaty niemal wepchnęło do szkoły z sobie tylko znanych powodów.
− Zostaniesz po lekcjach i napiszesz wypracowanie z dzisiejszych zajęć na temat konfliktu migracyjnego między Meksykiem a Stanami Zjednoczonymi.
− Nie było mnie na dzisiejszej lekcji, pani profesor – zwrócił jej grzecznie uwagę Jordi, złośliwie wypowiadając ostatnie słowa, ale nie dbała o to.
− To nie jest mój problem. Chcę zobaczyć wypracowanie na moim biurku pod koniec dnia.
− Niestety, ale nie mogę dzisiaj odbyć kary. Trening piłki nożnej, sama pani rozumie.
− Nie interesuje mnie to. Najpierw obowiązki, potem przyjemności.
− Chyba pani nigdy nie widziała naszej drużyny. – Jordan zaśmiał się pod nosem. Skoro uważała, że treningi z Oliverem i Hugiem były przyjemnością, może warto by było ją zaprosić na jeden z nich i zobaczyłaby, jak bardzo są do bani i jak bardzo potrzebują takiego gracza jak Jordan.
− Panno Santillana, Julieto – Dick poprawił się szybko i podszedł do nauczycielki, kładąc jej rękę na ramieniu. Kiedy spojrzała na nią krzywo, szybko puścił ją jak oparzony. – Chłopak ma rację, nie możesz go karać w czasie treningów.
− Dlaczego nie? – Julieta wyglądała na oburzoną. Jeszcze nigdy w całej jej karierze nie spotkała się z takim zachowaniem.
− Zbliżają się zawody sportowe, drużyna musi trenować, jeśli chcemy zdobyć w tym roku puchar.
− Ważniejsze są dla pana sukcesy szkoły niż brak podstawowej kultury osobistej u uczniów? – Julieta spojrzała na Dicka jak na karalucha, a on spalił lekkiego buraka.
− Pierwszy mecz w tym sezonie, który naprawdę się liczy, będzie w przyszłym tygodniu. Proszę o zrozumienie. Po meczu może pani sama zadbać o dyscyplinę. – Dick uśmiechnął się, w jego mniemaniu dobrodusznie, a Julieta się skrzywiła.
− Czyli co, mogę odejść? – Jordi odezwał się, jak gdyby nigdy nic, a Dick machnął w jego stronę dłonią.
− Dzięki, dziadziu – rzucił szybko na odchodnym, a Perez zacisnął zęby, dzielnie wytrzymując tę zniewagę.
− Przeszkadzam? – W drzwiach wyminął Jordana Conrado Saverin. W dłoniach trzymał dziennik czwartej klasy. − Chyba przyszedłem nie w porę?
− Ależ skąd, Saverin. Panna Santillana prosiła o dziennik, gdzieś nam po drodze zaginął. – Dick zaprosił gestem Conrada do gabinetu, nie sądząc, że kiedykolwiek tak ucieszy się na jego widok. – Państwo wybaczą, ale muszę iść na lekcję biologii z pierwszą klasą. Do zobaczenia.
− No proszę. – Saverin uśmiechnął się w stronę koleżanki po fachu, kiedy zostali sami. – Kiedy zobaczyłem twoje nazwisko na liście ciała pedagogicznego, musiałem przetrzeć oczy ze zdumienia. Chciało ci się wracać na stare śmieci po tylu latach? Co cię tu sprowadza? Jeśli można wiedzieć oczywiście.
− To samo, co wszystkie kobiety – mężczyzna. – Julieta po raz pierwszy tego dnia się uśmiechnęła. – Miło cię widzieć, Conrado. Nie spodziewałam się, że jeszcze kiedyś się spotkamy. I to w takich okolicznościach. Podobno jesteś zastępcą burmistrza? Masz mi wiele do opowiedzenia.
− Ty tak samo. – Conrado przywitał się z dawną znajomą. Julieta studiowała z nim na Cambridge i obracali się w podobnych kręgach. Podobnie jak on była nieco starsza od swoich rówieśników, kiedy zaczynała swoją edukację w Anglii, więc to ich do siebie zbliżyło. – Dziennik klasy humanistycznej, o który prosiłaś. – Wręczył jej dziennik. – Wybacz, ale wpisywałem oceny z przedsiębiorczości.
− Dziękuję, przyda się. Nie mogłam dziś sprawdzić obecności i czuję, że padłam ofiarą niezbyt miłego dowcipu.
− Klasa humanistyczna jest dość… specyficzna. – Conrado zastanowił się nad odpowiednim słowem, ale zaraz potem się uśmiechnął. – Ale to dobre dzieciaki, polubisz ich. A oni ciebie. Daj im się poznać.
− Nie jestem tutaj, by dać się lubić. Jestem tutaj, żeby uczyć. – Julieta schowała dziennik pod pachę i wygładziła na sobie elegancką garsonkę, czym wywołała na twarzy Conrada lekki uśmiech.
− Nic się nie zmieniłaś. Mamy sporo do nadrobienia.
− Też tak uważam. Jak to się stało, że ktoś taki jak ty przeniósł się na meksykańską prowincję i zaczął karierę polityczną?
− To długa historia. Lepiej powiedz, kim jest ten facet, dla którego tutaj jesteś?
***
Quen Ibarra czuł się tego dnia wyjątkowo paskudnie. Miał wrażenie, że wszyscy po prostu go ignorowali, a desperacko potrzebował porozmawiać z przyjaciółmi na osobności o tym, co usłyszał od Joaquina Villanuevy. Nie było ku temu sposobności, bo na korytarzach kręciło się mnóstwo uczniów, na dodatek Felix chodził jak struty, bo wszyscy już wiedzieli, że nauczycielka muzyki jest jego matką, a Marcus był w swoim świecie. Okazja nadarzyła się dopiero na stołówce, kiedy usiedli razem przy stoliku. Nie było z nimi żadnych dziewczyn czy innych znajomych, więc Enrique niemal klasnął w dłonie z radości. Kiedy powtórzył przyjaciołom dokładną treść rozmowy z Joaquinem, Marcus nieco się zmieszał, co nie uszło jego uwadze.
− Pewnie mi powiesz, że to nic takiego, co? – zwrócił się do kumpla, znając go na wylot. – Że nie można ufać Villanuevie, że tacy jak on powiedzą wszystko, żeby wywołać zamieszanie.
− Przecież on nic takiego nie powiedział. – Delgado czuł się okropnie. Od dawna wiedział, że biologicznym ojcem Enrique jest Conrado Saverin, ale przecież nie mógł mu tego powiedzieć. To profesor przedsiębiorczości powinien wykazać się inicjatywą. Bał się, że Quen się wścieknie, kiedy się dowie, że to przed nim ukrywał, ale nie miał wyjścia. Takie informacje nie powinny wyjść od niego, więc był skłonny się poświęcić. Widocznie Saverin miał powód, dla którego jeszcze nie wyjawił synowi prawdy.
− Powiedział, że nie masz ikry ojca? – Felix podłapał temat, czując ulgę, że choć na chwilę może zapomnieć o Anicie i Ignaciu rozpowiadającym wszem i wobec, że jego matka jest psychicznie chora. – To rzeczywiście nie trzyma się kupy. Rafael jest w porządku, jest konkretnym facetem, ale nie powiedziałbym, że ma „ikrę”.
− Co to w ogóle znaczy? Że nie mam ikry ojca? Nie mam jaj czy co? I niby co jest ze mną nie tak? Że niby nie jestem wystarczająco dobry, żeby chodzić z Caroliną? – Quen prychnął, mówiąc bardziej do siebie niż do swoich przyjaciół.
− A chciałbyś z nią chodzić? – Marcus smętnie przebierał w swoich frytkach, bo nie miał apetytu.
− Nie! Nie wiem… ale to nie jest jego sprawa, prawda? Może i jest jej bratem, ale… − Enrique zaczął się zastanawiać nad tą sprawą, ale potem szybko wybił to sobie z głowy. – To nie jest jego sprawa! Ale nie ulega wątpliwości, że on coś wie. Myślicie, że powinienem z nim porozmawiać sam na sam?
− Nie! – Marcus i Felix odezwali się chórem, czym trochę zbili kumpla z pantałyku.
− Skoro ma teraz zamieszkać tymczasowo na El Tesoro, to i tak będę go widywać. Czy tego chcę czy nie. No i nie zapominajmy, że Barosso chciał go zabić! Czy nie interesuje was, o co poszło?
− Nie. – Felix nie musiał się nad tym zastanawiać. Obiecał ojcu, że będzie grzeczny i tak miało pozostać.
− Daj spokój! Widzę, że twój wewnętrzny detektyw aż szaleje z ciekawości. – Quen próbował sprowokować przyjaciela. – Mógłbyś napisać o tym na swoim blogu. „Kryształowy Głos” ostatnio trochę przycichł i zaczął pisać tylko o wygodnych tematach. Myślę, że powinieneś czasem wrzucić też coś o znajomych, żeby ludzie nie zaczęli nabierać podejrzeń.
− Mam pisać o was? – Felix prychnął, po czym zerknął na Marcusa, który był nie w sosie. – Mam pisać o tym, że cała szkoła gada tylko o tym, że Adora złapała cię na dziecko? A może mam pisać o Victorii Reverte? Nie, nie jestem jak Silvia Olmedo.
− Ingrid mówiła ci, że masz wyjść ze strefy komfortu i pisać o czymś ważnym.
− Na razie nie znalazłem nic takiego. Chociaż… może znajdzie się jeden temat, ale… nieważne.
− Co? No powiedz, co tak nagle zamilkłeś? – Quen jeszcze chwilę naigrywał się z kumpla, ale potem ich uszom doszła rozmowa dziewczyn siedzących przy stoliku nieopodal.
− Widzicie? – mówiła Tamara, koleżanka Anakondy z klasy niżej. – Mówiłam wam, że ona już dla niego nie istnieje. Kiedyś to co chwilę za nią łaził, nosił jej książki, a teraz nawet na nią nie spojrzy. Siedzą przy osobnych stolikach!
− Dziwisz się? Upokorzyła go na całego. Może i ją przeleciał, ale teraz pewnie tego żałuje. Współczuje jego matce. Mama Anny wywaliła Normę Aguilar z rady rodziców za ten cały skandal. – Druga psiapsiółka nawet nie starała się zniżyć głosu do szeptu.
− A ja tam im nie współczuje. – Anakonda była złośliwa jak zawsze. – Marcus wiedział, w co się pakuje. Adora jest łatwa, każdy o tym wie. Skoro poszła w tango z Roque i Marcusem, to kto wie z kim jeszcze? Może nawet z Felixem, który woli chłopaków? Nie zdziwiłoby mnie to.
− A mi jest szkoda Marcusa. – Odezwała się inna dziewczyna. – Jest taki przystojny i mądry, a przez tę laskę ma zrujnowaną reputację.
− Sam jest sobie winny. Gdyby był mądrzejszy, to by trzymał kutasa w spodniach. Dobrze chociaż, że się poznał na Adorze i już z nią nie gada. Chyba w końcu zrozumiał swój błąd.
Felix i Quen obserwowali jak Marcus powoli wstaje od stołu i podchodzi do stolika dziewcząt. Nachylił się nad Anakondą i oparł jedną rękę o blat stolika. Jej koleżanki widziały jak się zbliża z daleka, ale nie zdążyły ostrzec przyjaciółki, która dopiero teraz zobaczyła, co się święci. Delgado z reguły nie reagował na złośliwe komentarze i puszczał je mimo uszu, ale nie mógł siedzieć obojętnie, kiedy szkolne plotkary obmawiały Adorę.
− Co jest, Marcus? Uszy cię piekły? – Anakonda starała się wyjść z sytuacji z twarzą, ale nie udało jej się ukryć zdenerwowania.
− A ciebie nie pieką policzki? Nie jest ci wstyd opowiadać takie głupoty? – Delgado nie musiał podnosić głosu. Wszyscy w stołówce zaniemówili i doskonale słyszeli tę wymianę zdań, mimo że celowo pochylił się nisko nad koleżanką z klasy.
− Gdyby to były głupoty, to byś nie reagował. Przecież to, o czym mówimy, to czysta prawda. Adora próbowała ci wmówić, że dziecko Roque jest twoje. Wiem, że dzieliłeś się z kumplem wszystkim, ale żeby dzielić się też dziewczyną? To trochę nie w twoim stylu.
− Nie twoja sprawa, z kim sypiam i co robię – rzucił dobitnie, a koleżanki Anny wstrzymały oddech. – Nie muszę ci się tłumaczyć z mojego życia prywatnego, a ciebie też nie powinno to interesować. Jednak jeśli jeszcze raz usłyszę, że obrażasz Adorę lub jej dziecko albo jeśli nadal będziesz rozsiewać obrzydliwe plotki, nie puszczę tego płazem.
− A co mi możesz zrobić? – Dziewczyna próbowała brzmieć nonszalancko, ale głos jej się zatrząsł, bo nie spodziewała się, że Marcusowi w końcu puszczą nerwy.
− Może i mam zszarganą reputację, jak to ładnie ujęłaś, ale nadal jestem przewodniczącym szkoły. A ty należysz do samorządu, więc radzę uważać, bo pozbawię cię tej funkcji w mgnieniu oka. Podobnie jak twoich szans na piękne świadectwo, na którym najwyraźniej tak ci zależy.
− Czy ty mi grozisz? – Anna była w autentycznym szoku. Marcus Delgado nigdy by się nie odważył zrobić czegoś podobnego.
− Czy to jest dla ciebie groźba? Informuję cię tylko o konsekwencjach twoich czynów. Dostając się do samorządu, musiałaś zaakceptować jego regulamin. Jako skarbnik pełnisz odpowiedzialną funkcję, a ja nie mogę przejść obojętnie wobec twojego zachowania. Samorząd powinien chronić uczniów, a nie ich poniżać i działać wbrew ich interesom.
− Nie odważysz się.
− Chcesz się założyć? – W głosie Marcusa dopiero teraz pobrzmiała zawadiacka nuta. Coś czego jeszcze wiele osób nigdy nie słyszało u idealnego niegdyś przewodniczącego.
− Niech cię diabli, Delgado. – Anna się oburzyła, ale zdała sobie sprawę, że Marcus nadal ma nad nią władzę. Nie mogła się jednak powstrzymać, by nie dodać złośliwie. – Teraz wiem, dlaczego Veronica cię rzuciła. Skoro zapraszasz do łóżka pierwszą lepszą przybłędę, to nic dziwnego, że Serratos cię pogoniła. Szkoda, taka ładna i miła dziewczyna. Pewnie teraz, kiedy Adora wywinęła ci ten numer, zatęsknisz za Vero, co? Już się pewnie nie możesz doczekać, kiedy znów ją zobaczysz. Na meczu w przyszłym tygodniu…
Marcus nic nie odpowiedział. Przeszedł przez stołówkę i usiadł przy stoliku Adory i Ruby, zabierając z talerza swojej przyjaciółki kilka frytek i zaczynając z nią normalną konwersację. Uczniowie na stołówce powoli zaczynali wracać do swoich obiadów, ale fakt, że Marcus Delgado nadal rozmawiał z Adorą Garcia de Ozuną i wydawali się sobie bliscy, jeszcze długo miał pozostać na ich językach.
***
Okazja nadarzyła się szybciej niż przypuszczał i nawet nie musiał się o to specjalnie starać. Musiał przyznać, że Łucznik był niezły – skradał się cicho, bezszelestnie, był jak ninja. Problem w tym, że Hugo zbyt długo żył w podobny sposób i nauczył się wielu trików, w których tajemniczy mściciel jeszcze nie zdołał go przegonić.
Szedł spokojnym krokiem, kierując się w stronę cmentarza. O tej porze nie było tu nikogo, więc stanowił idealną przestrzeń na ewentualną konfrontację. Odnalazł grób matki, na którym palił się duży znicz. Camilo zachodził tutaj niemal codziennie, a Hugo poczuł się głupio, bo ostatnimi czasy nie znalazł chwili, by przynieść choćby kwiatka. Zadumał się i czekał, wpatrując się w lśniące nazwisko Sonii na marmurowym grobie.
Zmysły miał wyostrzone i był na to przygotowany, ale i tak, kiedy przeleciała koło niego srebrna strzała i wbiła się w pień drzewa rosnącego nad nagrobkiem, wzdrygnął się i serce zabiło mu szybciej.
− Zastanawiałem się, kiedy mnie znajdziesz – mruknął cicho, ale nie odwrócił się w stronę, skąd przyleciała strzała. Instynktownie wyczuwał, że Łucznik nadal tam był i słuchał. – W końcu musiało to nastąpić. Wybrałeś ładny cytat?
− Nie musisz czytać. Dobrze wiesz, co tam znajdziesz – odezwał się zniekształcony głos od strony drzew, a Hugo uśmiechnął się lekko do własnych myśli. Gość był dobrze przygotowany.
Podszedł do drzewa, zerwał liścik, ale zamiast go rozwinąć i przeczytać, pochylił się nad grobem matki, przykładając go do płomienia świeczki. Po chwili papier zajął się ogniem.
− Muszę przyznać, że mi zaimponowałeś. – Hugo wreszcie się odwrócił. Nie widział swojego rozmówcy, bo stał w oddaleniu ukryty między drzewami. Wbił więc oczy w ciemność. – Niewiele osób wie, czym się zajmuję. Mogę zapytać, czym się zdradziłem?
− Czy to nie oczywiste? Jesteś wiernym człowiekiem Fernanda Barosso. Już sam ten fakt nie świadczy o tobie dobrze. – Zmodulowany głos Łucznika był pozbawiony emocji, więc Hugo nie był w stanie go rozgryźć.
− A ty jesteś niby lepszy? – Delgado kontynuował tę gierkę, ciesząc się, że przykuł uwagę tego człowieka. Nadal nie był pewny, czy to kobieta czy mężczyzna. Nie mógł się bliżej przyjrzeć a modulator głosu zdecydowanie tego nie ułatwiał. – Możesz okradać bogatych i dawać biednym, ale fakty są faktami – to nadal kradzież.
− Hugo Delgado prawi komuś morały? Ciekawe. – Łucznik po raz pierwszy zabrzmiał na rozbawionego. – Może jednak przejdziesz do rzeczy i wytłumaczyć mi, po jaką cholerę ciągnąłeś mnie aż tutaj? Chyba nie sądziłeś, że dam się nabrać.
− Po raz kolejny jestem pod wrażeniem. – Brunet zaśmiał się cicho, naprawdę czując lekki podziw. Myślał, że jest bystry i niepozorny, a tymczasem ten człowiek go rozgryzł i doskonale wiedział, że Hugo prowadzi go na spotkanie. – Joaquin Villanueva chciałby się z tobą zobaczyć. Ma dla ciebie propozycję współpracy.
Tym razem to Łucznik się zaśmiał, przez chwilę Hugowi wydawało się, że usłyszał jego prawdziwy głos, ale nic podobnego – modulator nadał zdawał egzamin, ale przynajmniej nie brzmiał już jak robot, a jak człowiek z krwi i kości.
− Nie układam się z przestępcami.
− Sam nim jesteś.
− Jak zwał tak zwał. Szczerze mówiąc, trochę mnie rozczarowałeś. Nie sądziłem, że przyjmujesz rozkazy od kogokolwiek innego poza Barosso.
− Dlaczego wciąż zwracasz się do mnie w ten sposób? Czyżbyśmy się znali? Może zdejmiesz maskę i mi się pokażesz? Tak nakazują dobre maniery. – Nie chciał się do tego przyznać, ale ta niemoc i brak kontroli nad sytuacją wykańczały Huga.
− Poznałem cię, ale ty pewnie tego nie pamiętasz. Nie ma to jednak żadnego znaczenia.
− A to dlaczego?
− Dlatego że w końcu poniesiesz karę za swoje czyny. Dopilnuję tego.
− Jak? – Hugo tym razem roześmiał się beztrosko. Wiedział, że Łucznik ma rację, sam żył z wyrzutami sumienia, a świadomość, że tak swobodnie rozmawiał sobie o zabijaniu ludzi nad grobem matki, tylko bardziej go dołowała. Wiedział jednak, że Łucznik nie ma żadnej kontroli nad wymiarem sprawiedliwości. W przeciwnym razie inaczej podchodziłby do swoich ofiar. – Masz tylko te swoje strzały – tylko one, domysły i przypuszczenia. Gdyby było inaczej, nie chowałbyś się za maską, tylko wsadził tych wszystkich ludzi do więzienia, łącznie ze mną. Wiesz, drogi kolego, jeśli kiedyś poniosę karę, to zrobię to z godnością, ale przed tobą jeszcze długa droga.
− Będę tym, który wsadzi cię za kratki.
− A ja będę na to czekał. – Hugo odpowiedział całkiem szczerze. Mimo irytującego charakteru i dziwnego sposobu wymierzania sprawiedliwości, polubił tego tajemniczego Złodzieja z El Tesoro. – Rozumiem, że ze współpracy z Joaquinem nici? Nawet jeśli obaj macie wspólny cel i chcecie dorwać Fernanda Barosso?
− Kto powiedział, że chcę dorwać burmistrza? – Łucznik zabrzmiał teraz na bardzo pewnego siebie, zupełnie jakby zmylił swojego przeciwnika i był z tego powodu niebywale dumny. – Nie muszę nic z nim robić, on sam kopie pod sobą dołki. Poza tym Saverin idealnie wyręcza mnie w wymierzaniu Barosso odpowiedniej kary.
− A więc dlaczego zaatakowałeś go na pogrzebie pułkownika? Nie jako odwet za zawalenie mostu?
− Idź spać, Delgado. Wracaj do domu, do Barosso. Na pewno ma dla ciebie kolejne „zadania specjalne” do wykonania.
− Myślisz, że tak dobrze mnie znasz? – Brunet poczuł się dotknięty. – Wiedz, że ja też mam o tobie kilka ciekawych informacji. Informacji, których nie wyjawiłem policji, a mogłyby im się przydać.
− Naprawdę? – Tajemniczy kształt między drzewami poruszył się niespokojnie, dając Hugowi satysfakcję.
− Wiem na przykład, że podczas przyjęcia urodzinowego Prudencii de la Vega mogłeś być wśród gości. Nie musiałeś nawet znikać, jak twierdzi biuro szeryfa. Sprzęt miałeś przygotowany wcześniej – strzałę wystrzelono z łuku automatycznego.
− Brawo, odrobiłeś zadanie domowe. Ale ty również posiadasz tylko domysły i przypuszczenia. Nic więcej – zakpił sobie z Huga, parodiując jego wcześniejsze słowa.
− Kim ty, do cholery, jesteś? – Delgado nie mógł się powstrzymać i zadał w końcu to pytanie, które cisnęło mu się na usta od dawna.
− Ja? – Łucznik poruszył się lekko i wystąpił kilka kroków do przodu. Hugo dostrzegł jedynie zarys sylwetki. – Jestem twoim najgorszym koszmarem. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 9:59:57 13-08-23 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA III, CAPITULO 129 cz. 1
OLIVIA/JORDI/CAMILO/QUEN/JOAQUIN/FABIAN/LIDIA/ARIANA/HUGO/BASTY
Marcus zapewniał ją, że jej powrót do szkoły nikogo nie ruszy. W końcu uczniowie mieli lepsze rzeczy do roboty i inne osoby do obmawiania – sprawa dziecka Adory nadal była świeża, Vincenzo praktycznie dokonał coming outu na lekcji biologii, powrót Ruby Valdez budził mieszane uczucia i wokół jej wcześniejszego zniknięcia zaczęły krążyć nowe legendy. Do tego wszyscy z niepokojem obserwowali spięcia na linii Jordana i Ignacia oraz dzielili się przemyśleniami w związku z pojawieniem się nowej nauczycielki historii. Chwilowa refleksja i niepokój po katastrofie mostu oraz napaści na zastępczynię burmistrza Valle de Sombras szybko odeszły w niepamięć i nastolatki wróciły do dawnych nawyków. Nic więc dziwnego, że i skandal z udziałem Olivii Bustamante nie ucichł w ciągu ostatnich tygodni, kiedy była nieobecna.
Nikt co prawda nie wiedział o jej próbie samobójczej, z wyjątkiem Marcusa, matki, gosposi i kilku zaufanych lekarzy. Dziewczyna wątpiła, by nawet jej ojciec się tym zainteresował, ale mogło to również wynikać z faktu, że Jimena rzadko kontaktowała się z byłym mężem, nie chcąc go kłopotać. Pan Bustamante mieszkał w Monterrey z nową rodziną i chociaż pamiętał o córce, przysyłał drogie prezenty i traktował jak oczko w głowie, ich relacja nie była już taka sama jak przed rozwodem. Jimena pozostała przy nazwisku męża, ponieważ cieszyło się ono dobrą reputacją w miasteczku i pozwoliło rozwijać karierę polityczną.
Olivia jakoś przetrwała pierwszy dzień po powrocie, bo Marcus nie odstępował jej na krok, ale nie mogła na nim aż tak polegać. Już i tak miał problemy przez sprawę z Adorą, a zadawanie się z Olivią mogło mu przysporzyć tylko więcej kłopotów i nieprzyjemnych słów. Musiała więc wziąć się w garść, tym bardziej że Delgado nie mógł jej towarzyszyć na dodatkowych lekcjach. Kiedy ona miała francuski, on uczęszczał na włoski. W klasie francuskiego mogła co prawda polegać na Quenie, który nie pochwalał jej zachowania, kiedy po raz pierwszy oskarżyła (wtedy jeszcze niesłusznie) Olivera o molestowanie, ale nie lubił, kiedy inni ją gnębili. Na innych przedmiotach była jednak zdana tylko na siebie. Podobnie było też na lekcji wychowania fizycznego, gdzie nie mogła liczyć na kolegów. Na samą myśl, że za chwilę miała spotkać się twarzą w twarz ze swoim oprawcą, dostawała gęsiej skórki. Jimena nie chciała jednak słyszeć o zwolnieniu z ćwiczeń, wręcz nakazała córce uczęszczać dalej na lekcje, tak jak powinna. Olivia nie mogła jej za to winić – nie powiedziała jej, że Bruni dokończył to, co ona sama zaczęła. Musiała więc się zmusić i przetrwać.
− Nie rozumiem. Marcus najpierw chodzi za Adorą, a teraz na dodatek pokazuje się w szkole z Bustamante? Myślałam, że będzie chciał dbać o reputację – mówiła jedna z dziewczyn, wierna koleżanka Anakondy, kiedy wszystkie przebierały się do ćwiczeń.
Olivia spaliła buraka, ociągając się, bo bardzo nie chciała szybciej pojawić się na sali gimnastycznej, by nie spotkać Olivera. Było jej jednak głupio, że postawiła Marcusa w takim położeniu i spowodowała tylko większe plotki.
− Dokładnie. Niby taki obrońca uciśnionych, a popiera patologiczną kłamczuchę i mitomankę. – Anna Conde od razu podłapała słowa przyjaciółki. − Ten Delgado myśli, że jest panem i władcą tej szkoły? – Mówiła z oburzeniem, przebierając się powoli w szatni. – Słyszeliście, co mi powiedział? Chce pozbawić mnie funkcji skarbnika w samorządzie. Mnie! Za kogo on się uważa?
− Za przewodniczącego szkoły wybranego w uczciwych wyborach – odpowiedziała jej Sara Duarte, mimo że pytanie nie było skierowane do niej. Poczuła się jednak w obowiązku jako przyjaciółka Delgado, by o tym przypomnieć. Reszta dziewczyn w szatni przysłuchiwała się tej wymianie zdań z ciekawością. – A ja jako jego zastępczyni i dobra przyjaciółka całkowicie go popieram. Twoje ostatnie zachowanie jest karygodne. Ktoś musiał w końcu zamknąć ci usta.
− Och, przestań. Przyjaciółka? Kogo ty próbujesz oszukać? – Anakonda wybuchła gromkim śmiechem, szydząc z koleżanki z klasy, która nie rozumiała, o co jej chodzi. – Kochasz się w Marcusie od dziecka, tylko lepiej to maskujesz od Olivii.
− Bredzisz. – Sara próbowała zachować resztki godności, ale oczywiście niewiele mogła zdziałać, bo Anakonda utrafiła w punkt.
− Naprawdę? Przecież gdyby nie twoja najlepsza przyjaciółeczka, Veronica, pewnie sama byś się zasadziła na Marcusa. Ale ta wasza siostrzana solidarność cię zgubiła. Swoją drogą, nie wiem, gdzie Serratos miała głowę. Marcus jest przystojny, ale ewidentnie ma kiepski gust. – Anna zrobiła krzywą minę i spojrzała ostentacyjnie na Olivię, której trzęsły się ręce, kiedy zamykała swoją szafkę. – Biedny pan trener. Musi cię oglądać po tym wszystkim, co mu zrobiłaś.
Olivia chciała coś powiedzieć. Cisnęło jej się na usta, by wybuchnąć, mówiąc „to on zrobił mi coś strasznego!”, „to on powinien czuć się winny”, „to on powinien się teraz trząść ze strachu i wyrzutów sumienia”. Nic takiego jednak nie przeszło jej przez gardło. Podświadomie czuła, że to jej wina, że to ona wszystko zaczęła, oskarżając go, by zapewnić sobie miejsce w drużynie siatkówki.
− Biedne my, bo musimy grać z tobą w piłkę i udawać, że cię lubimy. – Carolina stanęła w obronie przyjaciółki, zwracając się do szkolnej plotkary. – Lepiej mniej gadaj, a więcej graj. Bruni poszedł ci na rękę, pozwalając ci grać w drużynie, więc pokaż na co cię stać. I pamiętaj o duchu zespołowym, bo wywali cię szybciej niż włożysz koszulkę szkolnej reprezentacji.
Anakonda nie mogła się z tym spierać. W końcu Oliver dał jej dobitnie znać, że musi nauczyć się grać zespołowo, jeśli chce być w żeńskiej drużynie siatkówki. Mimo wcześniejszych zapewnień, że wystawi tylko kilka dziewcząt, które zwyciężyły w ostatnim pamiętnym sprawdzianie, postanowił dać szansę również reszcie, wybierając te najzdolniejsze do głównego składu, a resztę traktując jako rezerwowe.
− Tak naprawdę to on dobrze wie, że jesteśmy do bani i dlatego zmienil pierwotny plan – rzuciła konspiracyjnym szeptem Luz Maria, kiedy zmierzały na salę gimnastyczną. – Nie cierpię Anny, ale ma mocny serw, przyda się na zawodach. Olivia też jest dobra. Tylko pytanie, czy Oliver ją weźmie po tym jak prawie zniszczyła mu reputację?
− Nie ma co się martwić na zapas – odpowiedziała jej Lidia, która została mianowana kapitanem szkolnej reprezentacji. Miały jeszcze przed sobą długą drogę. – Nela ma złamaną nogę, więc nie może grać nawet w rezerwie, więc musiał coś zrobić. Z Soleil na bloku, Anną w serwisie i Olivią, jeśli ją przyjmie, na pewno mamy spore szanse. – Spojrzała po reszcie koleżanek, w tym Rosie, która szła u jej boku, kiwając głową.
− Ja tam się cieszę, że mogę usiąść na ławce razem z Paulą – dodała Carolina, ośmieliwszy się nieco przy koleżankach. Ostatnio spędzała z nimi sporo czasu i zaczęła je nawet lubić, co było do niej niepodobne, bo zwykle stroniła od rówieśników. – Wy zajmijcie się wygrywaniem.
Lidia zaśmiała się i poklepała ją po plecach. Wszystkie stawiły się na sali gimnastycznej, gdzie nauczyciel już na nich czekał. Ku wielkiej uldze Olivii, dzisiaj salę gimnastyczną musieli dzielić z chłopcami. Przez chorobę jednego z nauczycieli, nastąpiły roszady w planie lekcji, przez co musieli liczyć się z ograniczeniami. Odetchnęła głęboko, bo dostrzegła Marcusa, Felixa i Quena, po drugiej stronie sali, którzy już rozgrzewali się do zajęć. Bruni na pewno nie ośmieli się nic zrobić, kiedy Lalo Marquez i jego grupa stali tuż obok.
Oliver nie zaszczycił jej nawet spojrzeniem. Nie wiedziała, czy ma być z tego powodu zadowolona czy może odczuwać jeszcze większy niepokój. Zdawał się ją traktować jak powietrze, ale kiedy przy jednym ćwiczeniu dotknął jej pleców, poprawiając jej postawę, poczuła, jakby poraził ją prąd. Odskoczyła gwałtownie, oblewając się zimnym potem. W oddali jak przez mgłę widziała Marcusa, który przerwał rozgrzewkę i już miał zamiar do niej podejść, z prawdziwym wyrazem furii na twarzy, ale pokręciła głową w jego stronę, błagając go, by tego nie robił. Ostatnie czego chciała to robienie scen i powodowanie jeszcze więcej plotek.
− Coś się stało? Źle się czujesz? – zapytał Bruni z troską. Inni mogli go uważać za idealnego faceta. Mógł oszukiwać wszystkich, co zresztą robił perfekcyjnie, ale jej pokazał już swoją prawdziwą twarz.
− N-nie – wyjąkała, bojąc się nawet na niego spojrzeć. – Ja tylko… zmęczyłam się ćwiczeniami – wyznała, odchodząc kilka kroków od trenera i modląc się w duchu, by dał jej spokój.
− Przygotuj się na więcej ciężkiej pracy, bo oficjalnie zapraszam cię do szkolnej reprezentacji siatkówki. Nie zawiedź mnie. – Oliver uśmiechnął się, a ona poczuła, że zaraz zwymiotuje.
Przekaz był jasny – będę cię torturował i przypominał ci o tym, co się stało, a ty nie możesz nic powiedzieć, bo i tak nikt ci nie uwierzy. A nawet jeśli spróbujesz, przekonasz się na własnej skórze, że tamto było tylko przedsmakiem tego, co cię jeszcze czeka.
− Czego chciał trener? Wszystko dobrze? – Carolina zaintrygowała się rozmową koleżanki z nauczycielem. Olivia była blada i nie wyglądała na zdrową.
− Pogratulował mi przyjęcia do drużyny – odparła Bustamante, siląc się na uśmiech.
− To chyba dobrze? Puścił w niepamięć wasze nieporozumienie. Mimo wszystko to fajny gość, prawda? – Nayera ucieszyła się, że Olivia nie ma żadnych problemów ze względu na swoje wcześniejsze kłamstwo. Bustamante nie była w stanie wyprowadzić jej z błędu.
− Tak. Szczęściara ze mnie – powiedziała i skupiła się już na ćwiczeniach.
Tego dnia postanowiła, że żeby przetrwać, musi wrócić do normalności. Nie pomoże sobie ani nikomu innemu, jeśli będzie się nad sobą użalała i traktowała jak ofiarę. Musi wrócić do bycia dawną sobą, bo inaczej oszaleje, a przede wszystkim musiała to zrobić, by nie dać temu łajdakowi satysfakcji.
***
Silvia Olmedo de Guzman miewała w swoim życiu różne pomysły, dlatego kiedy tego wieczora zaproponowała wspólną kolację, wszyscy wiedzieli, że coś się święci. Fabian jak zwykle siedział w biurze do późna, więc ominęła go ta wątpliwa przyjemność, ale Jordan, Nela i Debora musieli zasiąść do wspólnego stołu i być gotowi na najgorsze. Silvia była w świetnym humorze i wyglądała jakby wygrała los na loterię, a to zwykle nie wróżyło niczego dobrego.
− Tak sobie pomyślałam – zaczęła mimochodem, nakładając Deborze sałatki, mimo że ta w ogóle o nią nie prosiła. – Skoro Victor będzie przebywał w okolicy jako nowy gubernator, warto by było go ugościć. Jego dzieci muszą być strasznie samotne. Byłoby miło, gdybyście czasem do nich zajrzeli – zaproponowała, zwracając się bezpośrednio do bliźniaków.
Żadne z nich nie podłapało tematu. Nela była zbyt nieśmiała, by sama nawiązywać kontakty, a Jordan dźgał widelcem swojego kurczaka, wyobrażając sobie, że to jego bębenki, bo nie mógł znieść tej paplaniny, która prowadziła tylko do jednego.
− Jordan, ty i Romeo graliście już razem w tenisa, prawda? Zabierz go gdzieś, spędź z nim trochę czasu. Wydaje się strasznie zamkniętym w sobie chłopcem.
− Bo taki jest – mruknął Jordi od niechcenia. Ostatnie czego chciał to sztuczne podtrzymywanie kontaktów z dziećmi gubernatora Victora Estrady. – I jest też beznadziejny w sportach, więc lepiej będzie jeśli Victor wynajmie mu prywatnego nauczyciela, ja nie będę robił za trenera.
− Nie bądź głupi, zabierzesz kilku znajomych, pokażecie mu miasteczko, na pewno się ucieszy. Weź Marcusa, zawsze robi dobre wrażenie. – Po słowach Silvii, Debora kopnęła pod stołem swojego bratanka i oboje powstrzymali śmiech.
Jeszcze do niedawna Silvia krytykowała Marcusa, który zszedł na złą drogę, zadając się z jakąś dziewczyną i pozwalając jej „wrobić się w dziecko”. Teraz jednak kiedy na szali leżała reputacja jej rodziny, była skłonna przełknąć dumę i poprosić Delgado o pomoc. Był w końcu młodym dżentelmenem, marzeniem każdej matki. Robił furorę i była pewna, że był w stanie zaprzyjaźnić się nawet z synem gubernatora. A dzięki temu ona i jej rodzina również weszliby w łaski Estrady i jego nowej narzeczonej.
− A może wezmę Quena? To w końcu rodzina. – Jordi uwielbiał irytować matkę, na której twarzy pojawił się krzywy grymas po jego słowach. Enrique i Felixa uważała za nieokrzesanych i zdecydowanie nie nadawali się na nowych znajomych wrażliwego syna gubernatora.
− Po prostu spraw, żeby się dobrze poczuł w nowym miejscu. Na pewno to doceni. A skoro już o tym mówimy…
Jordi odłożył na talerz sztućce z brzękiem. Wiedział, że wspólna kolacja to tylko pretekst. Nie pamiętał, kiedy ostatnio razem jedli – może jeszcze za życia Franklina. Od początku wiadome było, że jego matka ma ukryte zamiary.
− Amelia bardzo się za tobą stęskniła i byłaby wniebowzięta, gdybyś zabrał ją w jakieś ładne miejsce.
− Mam iść na randkę z córką gubernatora? Odpada. – Jordan niemal prychnął. Stracił całkowicie resztki apetytu i miał tylko ochotę odejść od stołu.
− Dlaczego? – Silvia była autentycznie zdumiona.
− Bo nie umawiam się z małolatami, a poza tym nie będę niańczył księżniczki tylko po to, żebyś mogła się pochwalić w redakcji, że twój syn zostanie zięciem gubernatora.
− Nie mówię od razu o małżeństwie…
− Ale o tym pomyślałaś. Wybaczcie, jestem zmęczony – dodał, bardzo się starając, by nie powiedzieć dobitniej, co myśli o niezbyt subtelnym swataniu go przez matkę. Już kiedyś próbowała bawić się w kupidyna, przez co musiał chodzić z Dalią. Tym razem nie zamierzał iść jej na rękę. Zbyt wiele dla niej poświęcał.
− Nie odchodź od stołu, jeszcze nie skończyliśmy. – Silvia odłożyła ze złością serwetkę i wpatrzyła się w syna z takim wyrazem zawodu, że Deborze zrobiło się przykro. Żadne dziecko nie powinno oglądać takiej miny rodzicielki. – Byłam cierpliwa, ale twoje ostatnie zachowanie naprawdę zaczyna przechodzić wszelkie granice.
− Moje zachowanie? – Jordi wskazał na siebie palcem, uśmiechając się szczerze, bo matka zawsze potrafiła go rozbawić takimi stwierdzeniami. – Wybacz, że przysparzam ci tyle powodów do wstydu, mamo. Nie robię tego umyślnie.
− Nie? Ja myślałam, że twoim ulubionym hobby jest upokarzanie mnie wszem i wobec. Wyraźnie cię to bawi. – Olmedo odsunęła się na krześle, a wszyscy wstrzymali oddechy.
Nela jak zwykle była bliska płaczu, a Debora wiedziała, że i tak nie zdoła powstrzymać kłótni, nieważne jak będzie się starała. Grzebała więc w swojej sałatce, czekając aż ktoś z nich okaże się mądrzejszy. Silvia i Jordan byli jednak ulepieni z tego samej gliny i żadne z nich łatwo się nie poddawało.
− Od początku stawiasz mnie w parszywej pozycji. Od kiedy wróciliśmy do miasta nie robisz nic, tylko sprawiasz, że czuję wstyd i boję się pokazać ludziom na oczy. Twoje zachowanie w szkole, ciągle bójki z Ignaciem i resztą… Wychodzisz z domu, kiedy ci się podoba, nie mówisz, dokąd ani z kim idziesz. Gdyby coś ci się stało…
− To byś miała problem z głowy – dopowiedział za nią, a ona zacisnęła dłonie na krawędzi stolika, bo mocno ją tym wkurzył.
− Może mój ojciec miał rację, kiedy sugerował, że powinniśmy cię wysłać do szkoły wojskowej w stolicy. Może wtedy poszedłbyś po rozum do głowy i nabrał ogłady. Może nie musiałabym się martwić, że policja zapuka do moich drzwi. Do widoku ciebie w kajdankach powoli zaczynam się przyzwyczajać.
− Chyba przesadzasz, Silvio. Szkoła wojskowa z internatem brzmi okropnie, Jordi to dobry dzieciak, poprawi się. Prawda? – Debora wstawiła się za bratankiem, wzrokiem dając mu do zrozumienia, by również się ukorzył, ale on nie miał takiego zamiaru.
− Dlaczego? Może to świetny pomysł. W szkole z internatem miałbym trochę odpoczynku od tej waszej ciągłej obsesji udawania idealnej rodzinki. – Młody Guzman pokiwał głową z uznaniem, jakby matka wreszcie mówiła z sensem. – I rzeczywiście nie musiałabyś się martwić policją, plotkami na mieście, nikt nie oskarżałby twojego syna o bycie gwałcicielem i mordercą. Same plusy. Po prostu powiedz, że chcesz się mnie pozbyć, zamiast wymyślać wymówki.
− Jesteś niewdzięczny. – Silvia wymierzyła w niego palcem, czując się okropnie, że pierze brudy przy szwagierce, ale z Jordim inaczej nie dało się rozmawiać. – Wiesz, że nie o to mi chodzi.
− A o co?
− Dlaczego nie możesz być bardziej jak…?
− Bardziej jak Franklin? – Jordan znów skończył za nią zdanie. W oczach matki dostrzegł złowrogi błysk. – Bardziej jak on posłuszny czy bardziej jak on martwy?
Krzesło, na którym siedziała Silvia, zostało odsunięte z impetem i niemal się przewróciło. Kobieta dyszała ciężko, wpatrująć się w nastolatka tak, jakby zranił ją na wskroś. Debora również wstała, wyczuwając napiętą atmosferę, a Nela spoglądała to na matkę to na brata i do jej oczu już napływały łzy.
− Masz tutaj za dobrze, prawda? – Silvia nie zwracała na nic więcej uwagi. Widziała tylko Jordana, który był podobnie jak ona wściekły. – Na wszystko ci pozwalamy i rozpuściliśmy cię. Koniec z tym.
Nie czekając na żadną odpowiedź, ruszyła przed siebie i niemal wbiegła po schodach na piętro. Jordi był niewzruszony. Może myślała, że pobiegnie za nią i ją przeprosi? Jeśli tak, to grubo się myliła. Chwilę później zdał sobie jednak sprawę, że była zdolna do wszystkiego, a kiedy usłyszał hałasy na górze dobiegające zdecydowanie z jego pokoju, poczuł niepokój. Wiedział, co matka chce zrobić, mimo że jej nie widział. Puścił się biegiem na górę, a Debora z trudem go dogoniła, bo biegał szybciej niż ktokolwiek.
− Nie rób tego, proszę. To skrzypce Valentina, przecież o tym wiesz. – Jordi stał na środku pokoju, wyglądając teraz jak negocjator, który próbuje przemówić do rozsądku osobie próbującej popełnić samobójstwo. Silvia otworzyła okno – w ręku trzymała skrzypce syna, wystawiając je na zewnątrz i ewidentnie sugerując, że jest skłonna zrzucić je z piętra, co niewątpliwie skończyłoby się dla nich tragicznie.
− Prosiłam, żebyś dał je Neli. Miałeś już nie grać. Mówiłam ci, że to cię do niczego nie doprowadzi. Za bardzo skupiasz się na rzeczach błahych, zamiast zatroszczyć się o swoją przyszłość. Muzyka tylko cię rozprasza.
− Przepraszam, okej? – Jordi oblał się zimnym potem, kiedy instrument w rękach Silvii zjechał nieco niżej. – Nie będę już grał, dobrze? Odłożę je do futerału albo lepiej – oddam Anicie. Ale nie rób tego. Proszę cię, mamo.
Debora czuła, że zaraz pęknie jej serce, kiedy tak obserwowała jak jej bratanek, który w całym swoim życiu nigdy nikogo o nic nie prosił, teraz niemalże błagał, by matka wróciła po rozum do głowy. Te skrzypce były wszystkim, co miał – ostatnim żyjącym wspomnieniem po Valentinie i jego naukach, a także pierwszą prawdziwą pasją. Mimo że mógł grać tylko w zaciszu domowym, kiedy rodziców nie było, był wtedy w innym świecie. Zapominał o wszystkim.
− Zrobisz, o co cię proszę? Będziesz dobry dla Amelii? – zapytała Silvia podejrzliwie, a Debora uznała to za przebrzydłą zagrywkę.
− Umówię się z nią, rozkocham ją w sobie, jak chcesz to mogę ci nawet zrobić wnuka, ale proszę, odłóż je. – Jordan powiedziałby wszystko, byle tylko ratować spuściznę Valentina i Silvia dobrze o tym wiedziała.
− Nie przesadzaj. Chcę tylko, żebyś zrobił dobre wrażenie. – Skarciła go za głupie odzywki, po czym cofnęła się od okna i położyła skrzypce z powrotem w futerale na łóżku. Jordan od razu do nich dopadł, by sprawdzić, czy nic się nie stało.
− To było obrzydliwe, nawet jak na ciebie – zauważyła Debora Guzman, kiedy Silvia wychodziła z pokoju ze zwycięską miną. – Szantażować syna w ten sposób? Co z ciebie za matka?
− Nie masz dzieci, Deb, więc nie praw mi kazań.
− Mamo! – Jordan poczuł, że krew znów zaczyna się w nim gotować. Spojrzał na matkę z wściekłością, nie rozumiejąc, jak mogła wypowiedzieć tak okrutne słowa pod adresem jego ciotki, kiedy ta straciła córkę sześć lat temu. Silvia chyba zreflektowała, że powiedziała o jedno słowo za dużo, bo wyszła szybko z pomieszczenia i usłyszeli jej kroki na schodach. Debora była blada jak ściana. – Przepraszam cię za nią. – Jordi poczuł, że jego moralnym obowiązkiem jest wziąć odpowiedzialność za słowa matki. Podszedł do ciotki zatroskany jej smutną miną.
− Nie przepraszaj, to nie twoja wina. No i w końcu nie powiedziała nic, co nie byłoby prawdą. – Debbie uśmiechnęła się smutno, poklepała chrześniaka po klatce piersiowej i wyszła, ale już nie zeszła na dół, by dokończyć kolację, a udała się do sypialni gościnnej, którą zajmowała.
Nastolatek patrzył za nią długo, czując, że szaleje w nim mnóstwo emocji − gniew na matkę, wstyd, poczucie winy, współczucie. Skrzypce postanowił schować w ustronnym miejscu, by udaremnić matce kolejny wyskok. Za bardzo cenił ten instrument i pamięć po jego właścicielu, by znów to przeżyć. Wiedział, że jeśli Silvia spróbowałaby ponownie, tym razem by się nie zawahała, a on by jej nigdy nie wybaczył.
***
Wiedział, że jego czas się zbliżał i nadal nie zdecydował się na przeszczep wątroby. Wiązało się to bowiem z ogromnym ryzykiem, zarówno dla niego jak i dla Sergia, który od razu wykazał gotowość pomocy, kiedy okazało się, że może być dla niego dawcą. Procedury były jednak skomplikowane, a Angarano nie chciał nikomu robić kłopotów. Hugo dał mu jasno do zrozumienia, że ma zgodzić się na przeszczep, bo inaczej sam wytnie komuś wątrobę i poprosi Juliana o nielegalną operację. Szczerze mówiąc, czuł, że jego syn wcale nie żartuje, dlatego obiecał, że się zastanowi. Córce powiedział o chorobie dopiero niedawno. Zniosła to dużo gorzej niż początkowo zakładał, przez co zaczął żałować, że w ogóle to zrobił, tym bardziej że Leonor była w delikatnym stanie i nie powinien jej denerwować. Spodziewała się w końcu dziecka Ethana i wreszcie miała szansę na normalne życie.
Do tego ten chłopak, Eddie. Narwany jak Hugo za młodu, ciężko było do niego dotrzeć, ale miał dobre serce i Camilo to dostrzegł już pierwszego dnia, mimo że Vazquez bardzo starał się to ukryć. Dręczyła go sprawa z Victorią i Angarano sam musiał przyznać, że te wieści jemu samemu wzburzyły krew w żyłach. Nie był jednak człowiekiem, który łatwo daje się wytrącić z równowagi. Chciał jakoś pomóc Eddie’emu, ale nie miał pomysłu jak. Czuł, że Vazquez również od niego stroni – może bał się pokazać prawdziwe uczucia, może czuł, że stary właściciel kawiarni go przejrzał. Tak czy siak, Angarano postanowił dać mu przestrzeń. Czuł jednak, że ma na tym świecie jeszcze sporo do zrobienia. I dopiero teraz zaczął tak naprawdę się zastanawiać, co oznaczać będzie śmierć.
Pablo Diaz wpadł na kawę, ale wyglądał tak żałośnie, że Camilo postawił przed nim ziółka na uspokojenie. Wiedział, że żadne słowa nie sprawią, że poczuje się lepiej. Po wieściach o córce pewnie znów miał ochotę chwycić za kieliszek, ale zamiast tego odnalazł swojego sponsora. Bardzo chciał mu powiedzieć, że będzie dobrze, ale nie mógł go o tym zapewnić. Jedyne, co pozostawało, to ufanie Javierowi, że znajdzie napastnika Victorii.
Kiedy Pablo opuszczał kawiarnię było już bardzo późno. Kierował się do służbowego auta, wpatrując się w swoje buty i czując niewyobrażalną bezsilność. Bardzo chciał ukarać tego, który omal nie zabił mu córki. Nawet jeśli on i Victoria ostatnio byli poróżnieni, to kochał ją i nie mógł sobie nawet wyobrazić, że mógłby ją stracić. W pewnym momencie powietrze przecięła strzała. Momentalnie złapał za kaburę, chcąc wyciągnąć broń, ale nic więcej się nie zadziało. Spodziewał się zbitej szyby w samochodzie, ale kiedy podszedł bliżej i dokonał oględzin w świetle ulicznej latarni, dostrzegł że do grotu strzały przyczepiono przyssawkę do szyb. Strzała dygotała, powiewając liścikiem, który był do niej przyczepiony. Pablo wcześniej niespecjalnie przywiązywał wagę do Złodzieja z El Tesoro czy Łucznika z Miasta Światła, jak o nim mówili. Dopóki trzymał się sąsiedniego miasteczka, było wszystko w porządku. Nie sądził jednak, że i on padnie ofiarą tego samozwańczego mściciela.
− Wszystko w porządku, Pablo? – Camilo wyszedł z kawiarni szybkim krokiem, okrywając się w pośpiechu swetrem.
− Tak, wracaj do środka. Może się tu gdzieś czaić. – Diaz rozglądał się wokół, skupiając wzrok na drzewach i budynkach, ale nigdzie nie zauważył napastnika. Był szybki jak błyskawica, a w ciemności jeszcze trudniej było cokolwiek ujrzeć.
Camilo jednak nie usłuchał i zamiast tego podszedł do samochodu przyjaciela, odrywając strzałę od szyby, nie bez trudności, bo mocno się przyssała.
− Chcesz mi o czymś powiedzieć? – zapytał, wczytawszy się w treść wiadomości, po czym wręczył ją szeryfowi.
Pablo miał nietęgą minę, kiedy odczytał wiadomość: „Nie wolno ci być stronniczym ani brać łapówki, bo łapówka zaślepia mędrcom oczy i nagina słowa prawych” (Księga Powtórzonego Prawa 16:19).
− To stare dzieje, Camilo. Ktokolwiek wysłał wiadomość, widocznie ma na myśli moje niezbyt chlubne dni. – Diaz zmiął wiadomość w kulkę. – Wiesz, że już tego nie robię.
Angarano pokiwał głową. Diaz się zmienił i nie chodziło tylko o rzucenie nałogu. Niegdyś był stronniczy i tuszował sprawy kartelu swojego ojca. Był pobłażliwy wobec Templariuszy i nawet Barosso zawsze mógł liczyć, że szeryf Doliny przymknie oko na jego machlojki. Widocznie Łucznik postanowił przypomnieć Pablowi o jego dawnych przewinieniach i korupcji.
− Masz pojęcie, o co może chodzić?
− To może być cokolwiek. Wybacz, Camilo, ale naprawdę nie mam nastroju, by o tym teraz myśleć.
− Wracaj bezpiecznie. − Angarano pokiwał głową, doskonale go rozumiejąc, po czym obaj się pożegnali.
***
− Zjemy w ogrodzie.
− To jakaś specjalna okazja?
− Nie, po prostu będzie nam tam wygodniej i wszyscy bez problemu się pomieścimy.
− Nie podoba mi się to.
Lidia wzięła sztućce i zaczęła nakrywać do stołu z nietęgą miną. Conrado dziwnie się zachowywał, zapraszając jakichś obcych ludzi do domu. Dopiero co się tutaj zadamawiała, a miała wrażenie, że wciąż musi sprostać pewnym oczekiwaniom, być bardziej ułożona i kulturalna, dopasować się do standardów Saverina. Nie powiedział jej tego wprost, ale nie musiał. Widziała przecież, że to facet z wyższych sfer. Mógł twierdzić, że pochodzi z nizin i dorobił się wszystkiego ciężką pracą, ale prawda była taka, że Conrado miał nienaganne maniery, był elokwentny i zawsze umiał się zachować, miał wyczucie i wszyscy go szanowali. Ona wychowała się w obskurnej cygańskiej dzielnicy albo tułając się z jednego domu dziecka do drugiego, od rodziny zastępczej do drugiej. Nie miała obycia w towarzystwie, nie umiała się stroić w sukienki (nie żeby jakieś w swojej garderobie posiadała), no i jej niewyparzony język i lepkie ręce już nieraz wpędzały ją w kłopoty. Bardzo się starała, by Saverin ją polubił. Nie robiła sobie nadziei, że zostanie z nim na zawsze, ale może na tyle długo, by uzyskać pełnoletniość i mieć lepszy start na przyszłość. Szczęka jej jednak opadła, kiedy dowiedziała się, kim jest tajemniczy gość Conrada.
− Zaprosiłeś Julietę Santillanę? Moją nauczycielkę? – zapytała pewna, że się przesłyszała.
− Tak, to stara znajoma. – Conrado nie wiedział, o co tyle krzyku. Przyniósł butelkę wina i postawił ją na stole w ogrodzie.
− Co za znajoma? Znam ją? – Fabricio tego dnia robił za kucharza. Przyniósł miskę z sałatką i wpatrzył się wyczekująco w przyjaciela, który poinformował go o pojawieniu się w miasteczku jego dawnej koleżanki ze studiów. – Rozumiem. Spałeś z nią?
− Nie, skąd ten pomysł? Poza tym, nie mów takich rzeczy przy dziecku. – Saverin rzucił mu spojrzenie pełne dezaprobaty.
− No bo skoro jej nie znam, to nasuwa się samo przez się. – Fabricio wzruszył ramionami.
− Julieta jest okropna! Nie mogę uwierzyć, że ją zaprosiłeś. To straszna baba. Byście widzieli jej minę na pierwszej lekcji historii. Guzman nieźle ją urządził – dodała ze śmiechem, czym również zasłużyła sobie na naganę opiekuna.
− Szczerze mówiąc, zdziwiłoby mnie, gdyby to była twoja ex-dziewczyna. – Guerra przyniósł kilka krzeseł i ustawił je przy stole, nie patrząc na kumpla. – Kiedy cię poznałem, byłem pewny, że jesteś czterdziestoletnim prawiczkiem.
− Miałem wtedy trzydzieści lat.
− Jeden pies.
− Miałem dziewczyny, kiedy byłem nastolatkiem. Wiesz o tym, Guerra?
− Tak, tak, wiem, oczywiście. – Fabrio dał za wygraną, ale ukradkiem za plecami Saverina zrobił minę do Lidii, która parsknęła słumionym śmiechem. – Więc co cię łączy z tą harpią?
− Julieta nie jest harpią, to inteligentna kobieta, razem studiowaliśmy i była dobrym przeciwnikiem w debatach uniwersyteckich.
− Brzmi jak bardzo rozrywkowa laska. – Guerra zaśmiał się cicho, wtórując Lidii, która poszła otworzyć drzwi wejściowe, do których ktoś się dobijał. – Naprawdę nic a nic?
− Nie, to czysto platoniczna relacja. Zresztą zrozumiesz, jak już ją poznasz.
− A to dlaczego?
− Zobaczysz.
− Coś mnie ominęło? – Do ogrodu wszedł Santos prowadzony przez Lidię. W rękach niósł butelkę irlandzkiej whisky.
− To już zawsze będziemy musieli jeść w jego towarzystwie? – Fabricio wniósł oczy do nieba, nie rozumiejąc, za jakie grzechy musi tak cierpieć. – Dobre i to, że nie przyszedłeś z pustymi rękami.
− Masz na myśli to? – DeLuna uniósł dłoń, w której trzymał butelkę. – To dla mnie, bo na trzeźwo tego nie ogarnę. Nie cierpię Juliety.
− Dziękuję! – Lidia przybiła sobie z nim żółwika, a Fabricio zmienił front.
− W takim razie na pewno nie jest taka zła, jak ją malujecie.
− Kto nie jest zły? − Alice pojawiła się znikąd w towarzystwie małego Alexandra, który nadal pozostawał pod opieką Saverina i Lidii. Chłopiec poszedł pobawić się z Hermesem i Cheshire, a blondynka usadowiła się na miejscu obok swojego dobrego przyjaciela. Fabricio łypnął groźnie na rywala. – Mamy nie będzie, jest strasznie zapracowana – wyjaśniła dziewczynka, kiedy wzrok DeLuny zaczął błądzić po ogrodzie, zatrzymując się dłużej na drzwiach do domu w poszukiwaniu Emily.
Kiedy Julieta Santillana pojawiła się punktulnie w domu Conrada, Fabricio od razu zrozumiał, co Conrado miał na myśli. Była niezwykle wyważoną kobietą, bardzo poważną i, co tu dużo mówić, dość sztywną. Guerra musiał uśmiechnąć się za jej plecami w stronę Saverina, kiedy zdał sobie sprawę, co ten chciał wcześniej powiedzieć. Na pierwszy rzut oka Julieta wydawała się po prostu żeńską wersją Conrada. Umawianie się z samym sobą byłoby co najmniej dziwne i nawet taki sztywniak jak Saverin musiał zdawać sobie z tego sprawę. Poza tym w trakcie rozmowy Guerra dowiedział się, że Julieta wróciła do Meksyku dla mężczyzny i wkrótce miała wyjść za mąż.
− Twój narzeczony musi być dziany. Ten pierścionek jest ogromny! – wypaliła Alice, wpatrując się w błyszczącą biżuterię na palcu nauczycielki. Rzeczywiście trudno było tego nie zauważyć.
− Nie narzeka na brak pieniędzy, ale jeśli insynuujesz, że wychodzę za niego dla pieniędzy, to mylisz się – odpowiedziała bardzo poważnie i zupełnie nieadekwatnie do sytuacji.
− Ona nic nie insynuuje, to jeszcze dziecko. Tylko stwierdza fakty. – DeLuna poczuł się osobiście urażony zwróceniem Alice uwagi. – Każdy normalny człowiek pomyślałby, że żenisz się dla pieniędzy. Kobieta z twoim pochodzeniem nagle zaczyna się nosić jak wielka pani? Coś tu nie pasuje.
− Zarabiam, Santos. Wiem, że może trudno w to uwierzyć, ale są na świecie ludzie, którzy trudnią się ciężką pracą, a nie tylko oszustwami i szantażem. Przy okazji, ty widzę też zmieniłeś wizerunek. Od kelnera do nauczyciela? Nie pojmuję, jak dyrektor Perez mógł cię zatrudnić w tutejszej szkole, ale nie mnie oceniać.
− Czy ja mówiłem, że już cię lubię? – Guerra zwrócił się do panny Santillana i wzniósł swój kieliszek, chcąc wznieść toast za utarcie nosa Santosowi, a DeLuna zmroził go wzrokiem.
− Eric jest bardzo dobrym nauczycielem – wtrąciła się Lidia, w odróżnieniu do Fabricia, coraz mniej pałając sympatią do tej kobiety. – A Dick Perez jest starym zboczeńcem i zwyrodnialcem.
− Lidio. – Conrado zwrócił jej uwagę, ale tylko wzruszyła ramionami.
− To sama prawda. Czy mogę odejść? Nie czuję się komfortowo.
− Coś ci dolega? – zaniepokoił się Conrado, a Eric miał ochotę klepnąć się w czoło.
− Nie, po prostu postawiłeś ją w niezręcznej sytuacji, sadzając przy stole z trzema nauczycielami, których jutro musi oglądać w szkole – powiedział dobitnie, po czym Conrado pozwolił pannie Montes odejść od stołu. Poszła pooglądać bajkę z Alexandrem.
− Nie sądziłam, Conrado, że kiedykolwiek dożyję tej chwili. Ty i dzieci? Skąd ci przyszedł do głowy ten pomysł? – Julieta była autentycznie ciekawa motywów Saverina. Zawsze lubił pomagać potrzebującym, ale żeby wziąć na wychowanie nastolatkę? To było do niego niepodobne.
− A pani ma dzieci? – Alice nie przejmowała się, że nie ma filtra.
− Nie – odpowiedziała Julieta, co jakoś nikogo niespecjalnie zdziwiło. Nie wyglądała na kobietę, której życiową ambicją jest siedzenie w domu i gotowanie zdrowych obiadków gromadce szkrabów.
− Powiesz nam wreszcie, kim jest ten frajer, którego usidliłaś? Biedny facet. Powinienem się z niego śmiać, ale zaczynam mu współczuć. – Santos również nie przebierał w słowach, ale w jego wykonaniu powód był zupełnie inny niż u Alice. On autentycznie nie lubił panny Santillana, która zawsze traktowała go z góry i nieraz nim pomiatała jeszcze kiedy pracował w hotelu Conrada.
− Santos użył złych słów, ale muszę przyznać, że mnie również ciekawi tożsamość twojego wybranka. – Saverin przypatrywał się uważnie kobiecie. – Tym bardziej że niewielu jest w tej okolicy kawalerów do wzięcia.
− Znająć Julie to wcale nie musi być kawaler. Przecież ona ma słabość do żonatych, prawda? – Na twarzy Erica pojawił się zwycięski uśmieszek. Z satysfakcją stwierdził, że ubodło to Julietę. Nie zamierzała jednak odpowiadać na jego zaczepki.
− To nie jest żadna tajemnica i wkrótce i tak byś się o tym dowiedział. – Santillana zwróciła się bezpośrednio do dawnego kolegi, celowo ignorując DeLunę. – Wychodzę za Victora Estradę.
− Za gubernatora?
− Jego właśnie.
− Gratulacje. Mam nadzieję, że będziesz o mnie pamiętać, wysyłając zaproszenia na ślub. – Saverin uśmiechnął się, a Eric parsknął w swój kieliszek.
− Ja również winszuję. To zawsze było twoją życiową ambicją, żeby usidlić bogatego i wpływowego człowieka. – DeLuna uniósł do góry kieliszek, wznosząc sztuczny toast, wyraźnie naigrywając się ze znajomej. – No i twój najgorszy koszmar również się spełni – będziesz pracowała razem ze mną w tej samej szkole, na równym stanowisku. Jakie los potrafi nam czasem płatać figle, prawda?
***
Miał ochotę się roześmiać, ale każda komórka jego ciała krzyczała w proteście, by tego nie robił. Bolało go jak diabli i dopiero zaczynał doceniać przeciwnika, jakim był Fernando Barosso. Jego lekarz zadzwonił kolejnego dnia, prosząc, by stawił się na wizytę. Proponował również rehabilitację, twierdząc, że im dłużej z tym zwleka, tym skutki niedowładu prawej strony ciała mogą być bardziej dotkliwe. Joaquin wiedział jednak, że jedynym fizjoterapeutą w okolicy był Sergio, a z dwojga złego wolał być warzywem, niż pozwolić mu się leczyć. Zbył więc lekarza i odpalił papierosa. Pod nosem przeklął, kiedy ręka omsknęła mu się na zapalniczce. Przeklęty Barosso.
− Nie powinieneś zwlekać. Też nie lubię Sergia, ale to dobry lekarz. Plusem rehabilitacji z nim jest to, że kiedy już się skończy, będę mógł mu przyłożyć. – Quen pojawił się z nikąd i stanął obok Joaquina, który przypatrywał się z zaciekawieniem pasącym się koniom na El Tesoro.
− Nie zrozumiesz, młody. – Wydmuchał dym z papierosa, tworząc coś na kształt obręczy w powietrzu. – Nie mam nastroju na niańczenie bachorów. Czego chcesz?
− Informacji. – Quen postanowił dowiedzieć się więcej o swoim biologicznym ojcu, wbrew wszelkim zasadom zdrowego rozsądku zwracając się po pomoc do Joaquina. – Kumple odradzali mi rozmowę z tobą, ale muszę spróbować.
− Jeśli Delgado ci odradzał, to lepiej go słuchaj. Wie, co mówi. No chyba że gadałeś z Castellano, to możesz to zignorować – jego matka jest wariatką, więc pewnie ma to we krwi.
− Jego matka jest chora, twoja opuściła cię z własnej woli. – Nie wiedział, dlaczego to powiedział. Może dlatego, że nie znosił, kiedy ktoś obrażał jego przyjaciół, a może po prostu chciał wyładować własną frustrację. Nie powinien jednak prowokować szefa kartelu, więc szybko zreflektował: − Przepraszam. Nie powinienem tego mówić, tym bardziej że sam nie wiem, czy moja matka mnie nie zostawiła. Ale ty wiesz, prawda? – Quen wpatrzył się błyszczącymi oczami w Villanuevę, który długo milczał. – Wiesz, kim są moi biologiczni rodzice, prawda? Wczoraj insynuowałeś, że…
− Za dużo gadasz – stwierdził Joaquin, ale w jego oczach pojawił się jakiś nieodgadniony wyraz. Ibarra nie był w stanie go sklasyfikować, ale zdawało mu się, że widzi poczucie winy w jego spojrzeniu.
Nie było mu jednak dane nic więcej powiedzieć, bo przy padoku dołączył do nich Lalo Marquez. Quen spiął się cały, czując mrowienie w lewej dłoni. Od tamtego dnia, kiedy pomagier Joaquina zmiażdżył mu rękę, widywał go tylko w szkole. Poczuł, że oblewa go fala gorąca.
− No nareszcie. Zechcesz mi wytłumaczyć, dlaczego nie czuwałeś przy łożu umierającego szefa? Coś było pilniejszego? – Joaquin wysilił się na ironię, a Lalo spokorniał.
− Nie wierz w ani jedno jego słowo. To człowiek Barosso. On mi to zrobił – rzucił nagle Enrique, wskazując na swoją lewą dłoń. Sam nie wiedział, co go do tego podkusiło. Od kiedy zaczął sprzymierzać się z Villanuevą? Czy informacje o rodzicach naprawdę były tego warte?
− Szokujące. – Villanueva nawet nie próbował udawać, że go to dziwi. – Wracaj do piaskownicy, młody. Dorośli muszą porozmawiać na poważne tematy.
Quen poczuł się okropnie, ponownie został spławiony i potraktowany jak śmieć. Joaquin zdawał się doskonale wiedzieć, że członek kartelu nie jest wierny tylko jednemu panu. Widok Lala był dla Enrique tak traumatyczny, że oddalił się w stronę pensjonatu, gdzie zamieszkiwał z matką. Gdyby kilka miesięcy temu ktoś mu powiedział, że będzie mieszkał niemal pod jednym dachem z szefem Templariuszy, pomyślałby, że ten ktoś oszalał. A jednak.
− Przepraszam, szefie, ale miałem… − Eduardo próbował się tłumaczyć, ale Villanueva nie chciał tego słuchać.
− …inne obowiązki – dopowiedział za niego i zgasił papierosa o ogrodzenie.
− Myślałam, że wyraziłam się jasno. – Ich rozmowę przerwała Astrid Vega. Zwykle miała przyjazne usposobienie, ale dla tych dwóch starych znajomych nie przewidywała dobrodusznego uśmiechu. – Możesz tu mieszkać, bo z niewiadomych przyczyn Carolina chce ci pomóc. Ma dobre serce i tylko dlatego jeszcze nie wywaliłam cię na zbity pysk. Jednak przyprowadzanie tutaj przestępców przekracza granice przyzwoitości.
− Spokojnie, Astrid, znamy się nie od dzisiaj. – Lalo wyszczerzył zęby, ale zaraz tego pożałował, bo pani dermatolog nie żartowała. Miała zaciętą minę.
− Dokładnie tak. I widzę, jak się zmieniłeś, Lalito. Nie ma w moim domu miejsca dla ludzi takich jak ty. Tym bardziej po tym, co próbowałeś zrobić siostrzeńcowi Huga.
− Przecież Hernandez złapał za niego kulkę, prawda? Poza tym to było dawno temu. Więc w czym problem?
− W tym że jesteś złym człowiekiem. I nie chcę mieć takich ludzi w swoim domu.
− Przyznaj się, Astrid. – Joaquin, który do tej pory z ciekawością się temu przysłuchiwał, teraz musiał wtrącić swoje trzy grosze. – W rzeczywistości cieszysz się, że tutaj jestem. Nie chcesz tego przyznać, ale wiesz, że tylko ja jestem w stanie zagwarantować wam bezpieczeństwo przed Fernandem Barosso.
− Przed Barosso? My potrzebujemy ochrony przed tobą. – Astrid zacisnęła pięści, nie mogąc powiedzieć tego, co naprawdę myśli. A prawdą było, że podświadomie czuła, że Villanueva ma rację.
− Wiesz, że nie skrzywdzę Caroliny. Jesteśmy rodziną. To, że przyjaźnisz się z Hugiem ma dla mnie w tej chwili małe znaczenie. Lepiej mnie nie prowokuj.
− Zapominasz, że ja też mam wpływowych znajomych. Nie będę siedziała z założonymi rękami i patrzyła, jak rozbijasz sobie obóz kartelu na mojej ziemi.
− Jeżeli masz na myśli swojego ex-kochanka szeryfa Molinę, to w ogóle mnie to nie rusza. – Villanueva zaśmiał się od niechcenia i zaraz potem pożałował, czując ból w okolicach prawego płuca.
− Zaraz… ty i Molina? Gdzie ty miałaś głowę? – Lalo zrobił wielkie oczy. Nie było tajemnicą, że nie przepada za szeryfem, który próbował wkupić się w łaski Barosso. Ten typ był podejrzany i tylko on zdawał sobie z tego sprawę.
− O to samo mogę zapytać ciebie – Astrid zaśmiała się kpiąco, taksując Marqueza wzrokiem. – Ta fryzura, a raczej jej brak, woła o pomstę do nieba.
− Jak dzieci. – Joaquin wywrócił oczami, nie wierząc, że przyszło mu współpracować z bandą idiotów. – Molina może i jest twoim bliskim przyjacielem, Astrid – dodał po chwili, nasączając ostatnie słowa jadem. – Ale to zwykły skorumpowany glina. Od razu widać, że nie obchodzi go los innych, dba tylko o własne interesy. Żyje przeszłością.
− Jeśli mówisz o jego zmarłym dziecku…
− W nosie mam jego zmarłe dziecko, ale nie zmienia to faktu, że Ivan Molina nie stąpa po ścieżce prawa. Strasząc mnie nim, nic nie wskórasz.
Astrid odeszła ze złością, czując, że miał rację. Na razie jednak musiała pogodzić się z jego obecnością na El Tesoro. Jak słusznie zauważył, był jedyną osobą, która w jakiś sposób mogła ochronić Carolinę przed Fernandem, a nikt na razie nie znał planów Barosso. Mógł coś kombinować względem nastolatki.
− O czym ona mówiła? Molina stracił dziecko? – Lalo wydawał się być zaintrygowany. Wszystkie informacje, które pozwoliłby mu pozbyć się Ivana były na wagę złota.
− Tak. Jego córka zginęła z rąk Templariuszy. El Pantera i jego ludzie maczali w tym palce, byłeś wtedy jego prawą ręką, nie pamiętasz tego? Miała jakieś pięć lat, zastrzelili ją na rynku w Valle de Sombras. Jakieś sześć lat temu.
Eduardo poczuł zimny dreszcz na plecach. Odruchowo zacisnąl dłonie w pięści, jakby ściskał liścik od Łucznika. Czy to możliwe, by jego przypuszczenia okazały się prawdą? Jeśli tak, to Ivan Molina wykiwał wszystkich, łącznie z nim. Ale najgorsze w tym wszystkim było to, że nie mógł go już swobodnie nienawidzić. Miał u niego dług, którego nigdy nie uda mu się spłacić, chyba że własnym życiem.
Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 10:00:56 13-08-23, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 10:02:27 13-08-23 Temat postu: |
|
|
CAPITULO 129 cz. 2
W rezydencji Barosso nie dało się wyczuć atmosfery nowożeństwa. Gdyby tak było, Fabian Guzman uznałby to pewnie za koniec świata. Wszedł do domu wuja, witając się z gosposią, która nadal miała na głowie opatrunek po upadku w dniu zawalenia mostu.
− Jest u siebie? – zapytał, kierując się w tamtym kierunku i nie czekając na odpowiedź.
− Tak, ale… czy był pan umówiony? Pan Barosso jest bardzo zajęty. – Rosa Paz wyglądała na przestraszoną, nie chciała podpaść szefowi. Wzbudziła w Guzmanie współczucie – mimo że jej szef odpowiadał za katastrofę, w której sama brała udział, nadal wiernie u niego służyła, choć oczywiście nie miała przecież innego wyboru.
− Nie byłem umówiony, ale nic nie szkodzi – przyjmie mnie – odpowiedział bardzo pewny siebie i pozwolił, by Rosa go zapowiedziała, zanim wszedł do gabinetu pana domu.
− Fabian, co za niespodzianka. Przyszedłeś złożyć mi gratulacje z okazji ślubu? Rychło w czas. Na zaproszenie na ślub nie odpowiedziałeś. – Fernando nie wyglądał na zdziwionego pojawieniem się krewniaka. Wskazał mu krzesło, aby usiadł, ale Fabian pokiwał nieznacznie głową i spojrzał na stojącego pod oknem Huga Delgado. – W porządku, możemy rozmawiać przy Hugu. Nie mam przed nim tajemnic.
Delgado skrzywił się, bo szczerze w to wątpił, ale przezwyciężyła w nim ciekawość i postanowił ugryźć się w język, by czegoś nie palnąć, a zamiast tego słuchać uważnie, co też sekretarz gubernatora miał do powiedzenia jego szefowi.
− Musisz przestać, Fernando. To co robisz zaczyna być męczące – odezwał się w końcu Guzman, a Huga uderzyła stanowczość, z jaką mówił. Zwracał się do Barosso niemal z taką samą pewnością, jak on sam, z tym że był zdecydowanie bardziej elokwentny i kulturalny.
− Kiedyś mówiłeś do mnie „wuju” – zauważył z lekką kpiną Barosso, po czym wyciągnął cygaro i zaproponował gościowi, ale ten nie zwrócił nawet na niego uwagi, więc odpalił i zaciągnął się powoli.
− Nie przypominam sobie. – Guzman nie lubił grać w gierki z nikim, a już w szczególności nie z tym człowiekiem. – Proszę cię, żebyś przestał bombardować mnie wiadomościami. Jestem zajętym człowiekiem i nie mam czasu na spełnianie twoich zachcianek czy wstawianie się za tobą u gubernatora. Czego chcesz?
− Dobrze wiesz, że tego samego, co ty – znaleźć winnego katastrofy mostu na rzece San Juan. Victoria niestety jest obecnie niedysponowana, a jako że ona zorganizowała komisję, która ma zbadać ten okropny incydent…
− To próbujesz się wymigać od odpowiedzialności? – Na twarzy Guzmana pojawił się lekki drwiący uśmiech. – A może próbujesz wpłynąć na niezależnego członka komisji?
− Nic z tych rzeczy! Po prostu, chciałem ci przypomnieć, że jakby nie było, jesteśmy rodziną. Wiesz przecież, że gdybym wiedział o wadliwej konstrukcji…
− Owszem, jesteśmy rodziną przez krew, ale to że jesteś kuzynem mojej matki jest w tej chwili drugorzędne. – Guzman był zirytowany, ale nawet w takiej sytuacji potrafił zachować zimną krew i doskonale ważyć swoje słowa. Hugo obserwował go z lekkim podziwem. Nigdy wcześniej nie był w stanie przyjrzeć mu się z bliska – ten człowiek robił wrażenie. – Obrady komisji odbędą się, z lub bez udziału twojej zastępczyni. I jedyne co ci mogę obiecać to to, że prawda wyjdzie na jaw, bo każdemu z nas zależy na znalezieniu winnego.
− Kamień z serca – mruknął Fernando, trochę zawstydzony, że nie udało mu się wpłynąć na syna Serafiny. W młodości był bardziej skory to rozmów, ale widać, życie wiele go nauczyło – przede wszystkim tego, by liczył tylko na siebie. – Wiem, że będziesz obiektywny w tej sprawie. Nie jestem przekonany co do Romo, ale Saverin zdecydowanie zrobi wszystko byle pogrążyć Valle de Sombras, w tym mnie i Victorię. Mam nadzieję, że chociaż ty zachowasz trzeźwy umysł.
− Obiektywny? – Fabian zastanowił się przez chwilę. Korciło go, by powiedzieć Fernandowi, co naprawdę myśli. Musiał się więc bardzo powstrzymywać, by mu nie wygarnąć. – Moja córka była na moście w momencie, gdy się zawalił. – Obserwował reakcję Barosso i tak, jak się spodziewał, był on w lekkim szoku. – Mój syn pomagał ratować ludzi, którzy ugrzęźli w korycie reki, ryzykując własnym życiem. Ale tak, będę obiektywny. Możesz być spokojny.
Pożegnał się i wyszedł, a Hugo był bardzo zaintrygowany tym niecodziennym spotkaniem. Guzman epatował jakąś dziwną energią, ale pomimo jego osobistego związku ze sprawą, Delgado nie miał wątpliwości, że mówił prawdę i zamierzał spojrzeć na katastrofę z punktu widzenia urzędnika państwowego i osoby postronnej.
− Śmieszy cię to? – Usłyszał podenerwowany głos Fernanda, który przypatrywał mu się od dłuższej chwili. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że te myśli musiały odbić się na jego zwykle niewzruszonej twarzy.
− Odrobinę. Sam przecież mówiłeś, że Fabian to facet z jajami, który wie, czego chce i po to sięga, prawda? Więc dlaczego myślałeś, że nagle zacznie jeść ci z ręki? – Hugo przywołał niedawne słowa szefa i pokręcił lekko głową, ubolewając nad kompletnym brakiem logiki w jego działaniach, a może raczej desperacją. Bez Victorii i bez kogoś, kto podejmowałby decyzję za niego, Barosso był kompletnie bezradny i chwytał się jak tonący brzytwy.
− Zrób coś dla mnie.
− Mam znaleźć haki na Guzmana? – Brunet wyprzedził fakty, śmiejąc się pod nosem, ale Barosso był wyraźnie skupiony i nie zwrócił na to uwagi.
− Nic z tych rzeczy, Fabian jest czysty jak łza. Może z wyjątkiem jego licznych skoków w bok, ale i tak nieźle się z tym kryje. Tutaj akurat nieco mu zazdroszczę. Chodzi o coś innego… dowiedz się, kim jest Łucznik z Miasta Światła.
− Tak nagle? Skąd to zainteresowanie?
− Jakbyś nie zauważył, niedawno padłem ofiarą tego łajdaka i nie daje mi to spokoju.
− Przecież nic ci nie jest. Izurieta dostał antybiotyk i rana się goi. – Hugo wywrócił oczami, wspominając ochroniarza, któremu oberwało się od Łucznika na pogrzebie pułkownika. – Znów się porywasz z motyką na słońce?
− Nie, po prostu intryguje mnie ten człowiek. Lalo wspominał, że Łucznik ma sporo informacji na temat Templariuszy i wydaje się, że próbuje dopaść każdego, kto ma coś za uszami. Czy przypadkiem nie odezwał się do ciebie? – Barosso nagle zdał sobie sprawę, że jego pracownik również nie ma czystego konta.
− Nic mi na ten temat nie wiadomo – skłamał gładko, nie czując potrzeby, by dzielić się ostatnim spotkaniem z Barosso. Pominął również fakt, że Joaquin poprosił go o dokładnie to samo. – Myślę, że zaczynasz popadać w paranoję.
− Nie, Hugo, to nie paranoja. Ten człowiek może zniszczyć wszystko, na co pracowałem przez ostatnie lata. Nie pozwolę, żeby jakiś gość w rajtuzach niszczył mi reputacje.
− To nie są rajtuzy, bardziej obcisłe spodnie. Tak słyszałem – dodał szybko, po czym przez chwilę w głowie pojawiła mu się zupełnie nieprawdopodobna myśl. Postanowił sprawdzić ten trop, ale nie zamierzał informować o tym Fernanda. – Ty lepiej skup się na swojej nowej żonce i „nienarodzonych dzieciach”. Ludzie gadają, a bez Victorii jesteś totalnie bez kontroli.
− Nie potrzebuję Eleny, by mówiła mi, co mam robić.
− Najwyraźniej. – Hugo uśmiechnął się, próbując uciąć dyskusję. – I następnym razem, kiedy wyślesz kogoś, żeby zabił szefa kartelu, lepiej będzie mnie uprzedzić. Joaquin jest wrzodem na tyłku, ale jest też niebezpieczny. Lepiej go nie prowokuj.
− Nikogo nie prowokuję, Hugo. Joaquin wie, co oznacza zadzieranie ze mną. Jeśli nie powiedział mi prawdy o tym, że jest synem Merche i Jorge Villanuevy, musiał mieć ukryty powód. Sam to sugerowałeś.
− Tak, ale ja sugeruję różne rzeczy i nigdy mnie nie słuchasz. – Delgado wzruszył ramionami. Prawą dłoń już trzymał na klamce od gabinetu, chcąc czym prędzej sprawdzić swoje przypuszczenia. – Więc zasugeruję ci teraz to – odpuść, Nando. Niczego tym nie wskórasz, a możesz tylko obudzić bestię. Nie wiesz, do czego Wacky jest zdolny, kiedy chce. Potrafi być nieprzewidywalny. Zaufaj mi.
***
Ariana robiła, co mogła, być żyć normalnie i nie dać się zwariować, choć było to ogromnie trudne w miasteczku takim jak Pueblo de Luz. Martwiła się o Victorię, ale nie dowiedziała się, gdzie jej przyjaciółka obecnie przebywa. Javier twierdził, że jego żona była bezpieczna i to musiało jej na razie wystarczyć. Im mniej osób wiedziało o pobycie Vicky w winnicy, tym lepiej. Ariana skupiła się więc na nauce, odnajdując w sobie nową pasję do nauczania młodzieży. Bardzo podobały jej się zajęcia na uniwersytecie. Mimo że były to zajęcia zaoczne, dawała z siebie wszystko, niemal bez odpoczynku. Nigdy nie sądziła, że jeszcze kiedyś dostanie się na uniwersytet i to w dodatku trzeci największy w Meksyku. Kiedy mieszkała w Stanach jej rodziców nigdy nie było stać na najlepszą uczelnię, więc i tak skończyłoby się pewnie na stanowym college’u, ale w związku z niesłusznym oskarżeniem przez Evę i Lucasa, mogła tylko o tym pomarzyć. Mimo że nie była winna, żadna uczelnia już i tak by jej nie przyjęła. Eduardo Medina i Roberto Hernandez o to zadbali. Dlatego tak bardzo cieszyła się perspektywą odbywania zajęć na Universidad Autónoma de Nuevo León. Co drugi weekend miała wykłady w San Nicolas de Los Garza, ale większość lekcji odbywała się w liceum Pueblo de Luz wieczorami, po godzinach, gdzie profesorowie specjalnie dojeżdżali do studentów. Było jej to bardzo na rękę. Chociaż do San Nicolas nie było daleko to i tak miała już ograniczony czas na naukę i sen, więc każde pół godziny traktowała na wagę złota.
Fabian Guzman był doskonałym nauczycielem, a tak się złożyło że prowadził większość przedmiotów z jej rocznikiem. Chłonęła wiedzę jak gąbka, chociaż przed każdym wykładem czy ćwiczeniami z nim była niebywale spięta. Sekretarz gubernatora tak działał na ludzi – roztaczał wokół siebie pewną powagę i nie spoufalał się ze studentami. Rzeczywiście ich uczył, a ona była mu za to wdzięczna, bo metody wychowawcze, które stosował znacznie odbiegały od tych, które pamiętała ze szkoły w San Antonio.
Tego wieczoru zajęła miejsce tam gdzie zawsze na dużej auli w miejscowym liceum. Nagłośnienie było doskonałe, więc wykładowcy byli idealnie słyszani nawet w najdalszych zakamarkach. Szkoła mogła pochwalić się świetną akustyką auli teatralnej dzięki Valentinowi Vidalowi, który przez lata się o nią starał i pociągał za sznurki, by zdobyć na nią fundusze, co w końcu mu się udało. Aula nosiła też jego imię, z czego Dick Perez zdecydowanie nie był zadowolony, ale został przegłosowany przez radę szkoły.
− Suń się, gringa, dlaczego siadasz na brzegu? – Usłyszała nad sobą znajomy zirytowany głos i niemal podskoczyła na swoim siedzeniu.
Hugo przepchnął się koło niej, widząc, że nie kwapi się, by się przesunąć, po czym opadł na krzesełko i rozwalił się wygodnie, obserwując w dole Fabiana Guzmana, który przygotowywał rzutnik i prezentację na wykład, który miał zacząć się za kilka minut.
− Pomyliłeś drogę? Co ty tu robisz? – zapytała Santiago zupełnie zbita z tropu. Jeszcze do niedawna nie chciał z nią rozmawiać i prawił pod jej adresem przykre komentarze, a teraz zachowywał się jak gdyby nigdy nic.
− Słyszałaś kiedyś o wolnych słuchaczach? Nie zwracaj na mnie uwagi, nie przyszedłem tu dla ciebie. – Hugo rzucił jej spojrzenie tak pełne politowania, że poczuła się nieco urażona. – Dużo masz zajęć z Guzmanem?
− Sporo, a dlaczego cię to interesuje? I dlaczego nagle się do mnie odzywasz? – Naburmuszyła się, otwierając zeszyt z notatkami, gdzie wszystko zapisywała skrupulatnie, podkreślając kolorowymi pisakami. Hugo skrzywił się na ten widok.
− Bo jestem ciekaw, co Fabian robi, kiedy nie zarywa nocek u gubernatora. – Hugo nie mógł się powstrzymać, by nie zdradzić się przed Arianą, że Guzman niezmiernie go interesuje.
− Czyli chcesz powiedzieć, że mnie potrzebujesz? – Dziewczyna uśmiechnęła się zwycięsko. Tęskniła za przyjacielem i mimo że nadal miała w pamięci ostrzeżenia Jordana, trudno było jej brać je na poważnie, kiedy Delgado zachowywał się jak duży dzieciak.
− Nie pochlebiaj sobie. Wisisz mi przysługę za te wszystkie okropności, które o mnie napisałaś w swoim romansidle.
− To nie jest żadne romansidło!
− Jak zwał tak zwał. Jesteś z nim blisko? – zmienił temat, wskazując głową Guzmana, a ona dopiero po chwili zrozumiała, co on insynuuje i uderzyła go w bark z oburzeniem. – Wolę się upewnić, Fabian ma słabość do swoich studentek, chociaż… o ciebie mogę być dziwnie spokojny.
− A co to niby ma znaczyć? – Nie powinno ją to oburzyć, ale mimo wszystko spaliła buraka.
− On woli… no wiesz inteligentne, ładne…
− A ja to niby brzydka i głupia?
− Inteligencją nie grzeszysz. Urodą zresztą też.
− Mam ci pomóc czy będziesz mnie obrażał?
− No dobra. – Hugo wywrócił oczami.
− Najpierw mi powiedz, co z Victorią. Gdzie jest? Javier nie chciał mi powiedzieć. – Ariana wykorzystała okazję, by podpytać znajomego o stan zdrowia przyjaciółki.
− I słusznie zrobił, zaraz wszystko byś wypaplała. – Delgado zgodził się z Reverte. Im mniej Santiago wiedziała, tym lepiej. – I sam tego nie wiem. Nie chciałem, żeby Magik mi mówił, Nando mógłby to ze mnie wyciągnąć.
− A co Fernandowi do tego? Aż tak bardzo troszczy się o swoją zastępczynię?
− O swoją zastępczynię może nie, ale o swoją… − Hugo urwał i zmrużył oczy. Ariana miała niebywały talent wyciągania od niego informacji, mimo że wcale się nie starała. W porę ugryzł się język, żeby nie powiedzieć o jedno słowo za dużo i zdradzić coś, czego Victoria nie wyjawiła wszystkim. – Vicky jest bezpieczna, to ci mogę obiecać. Javier strzeże jej jak oka w głowie. Możemy skupić się na moim problemie?
− Aż tak? Hugito, w tym wieku to nie jest normalne. Powinieneś iść do specjalisty. Na pewno w Valle de Sombras jest dobry urolog.
Hugo miał ochotę zakneblować jej usta po tym komentarzu, bo kilku studentów odwróciło się w ich stronę z ciekawością i zaśmiali się, patrząc na Delgado. Fabian Guzman zaczął w tym czasie wykład i musieli zniżyć głosy do szeptu.
− Dlaczego interesuje cię Fabian Guzman? Nie pomogę ci, jeśli mi nie powiesz! – Od razu uprzedziła, niezbyt umiejętnie próbując ukryć, że wcale jej to nie interesuje. Było w tym nawet coś uroczego.
− Bo podejrzewam go o bycie Złodziejem z El Tesoro – odpowiedział zgodnie z prawdą, nawet nie starając się tego ukryć.
− Co, tym Łucznikiem? – wyrwało się szatynce, czym zasłużyła sobie na karcące spojrzenie kilku studentów siedzących nieopodal. Ściszyła więc głos do minimum. – Na jakiej podstawie tak twierdzisz?
− Na takiej, że znam się na ludziach i mam świetną intuicję.
− Niezbyt dobry argument.
− Na razie mi wystarczy.
− A po co ci ten cały Łucznik? Przecież to chyba przestępca. Po co chcesz się kontaktować z przestępcą? – Ariana zaczęła gryzmolić w zeszycie, nie patrząc na Huga, jakby bała się usłyszeć odpowiedź.
− Fernando Barosso chce się dowiedzieć, kim jest Łucznik, bo sądzi, że ten czyha na jego życie. Z kolei Joaquin z tego samego powodu potrzebuje się z nim sprzymierzyć. A jako że ja nie stoję po żadnej ze stron, chciałbym odkryć tożsamość Łucznika, zanim zrobi to któryś z nich i wykorzysta w niecnym celu.
− Musisz mieć naprawdę dużo wolnego czasu.
− Nie narzekam. To jak, zauważyłaś coś niecodziennego w zachowaniu Fabiana? Kiedy macie jakieś konsultacje indywidualne w bibliotece…
− A ty znów o tym! Czy ja wyglądam na taką, co spoufala się z profesorem? Guzman wydaje się w porządku, jest dobrym nauczycielem. Jeśli potrzebujesz więcej informacji, dowiem się w przyszłym tygodniu – zaczynam u niego praktyki studenckie.
− Będziesz jego asystentką? – Hugo prychnął, nie mogąc się dłużej powstrzymać.
− Nie – odpowiedziała najbardziej dobitnie, jak się dało. – Będę mu pomagać w lekcjach i obserwować jak prowadzi zajęcia.
− Brzmi jakbyś była jego asystentką. To zupełnie to samo. A wiesz, co robi Fabian Guzman z asystentkami? Nikt o tym nie mówi, ale powiedzmy, że Casanova to przy nim niewiniątko.
− Nie zamierzam z nim iść do łóżka i przestań z tymi głupimi komentarzami, to niesmaczne! – Santiago się oburzyła, a on wywrócił oczami, dając za wygraną. – Pomogę ci, ale pod jednym warunkiem. Wybaczysz mi sprawę z książką i puścisz ją w niepamięć.
− Stawiasz mi ultimatum? Aż tak bardzo nie potrzebuję twojej pomocy. – Delgado chciał wstać z miejsca i wyjść, ale pociągnęła go za rękaw skórzanej kurtki i zmusiła, by ponownie usiadł.
− Mówię serio, Hugo. Jest mi okropnie przykro, a ty traktujesz mnie jak śmiecia. Zrobiłam źle, powinnam ci powiedzieć, że wykorzystałam kilka twoich historii…
− Kilka?
− … ale to tylko fikcja. Możemy wrócić do tego co było? – Puściła mimo uszu jego słowa, a on zastanowił się przed chwilę. W gruncie rzeczy Ariana mogła mu się przydać. Ciężko było dostać się do Fabiana, tym bardziej pracownikowi Fernanda, za którym przecież Guzman nie przepadał. Santiago mogła okazać się przydatnym sojusznikiem.
− Zgoda. Ale jeśli jeszcze raz wywiniesz taki numer…
− Nie wywinę.
− No to mamy umowę.
− Super! Ustalimy jakiś sekretny kod czy coś w tym stylu? Może jakiś szyfr?
− A na cholerę nam szyfr? – Hugo spojrzał na nią jak na idiotkę, a ona poczerwieniała ze wstydu.
− No nie wiem, na filmach zawsze tak robią… mają hasła, tajne kryjówki…
− To nie jest film ani żadna pieprzona telenowela. Jak będziesz chciała ze mną pogadać to po prostu zadzwoń. I gringa… − dodał, kiedy już miał zamiar odchodzić. Nie wiedział, czy powinien to mówić. – Uważaj na siebie.
***
Nie sądził, że spotkanie z wujem tak wytrąci go z równowagi, a jednak. Fabian Guzman rzadko okazywał prawdziwe uczucia, więc ciężko było mu otwarcie przyznać, że ma ochotę udusić Barosso za to, że dopuścił do katastrofy mostu. Mówił szczerze – zamierzał być obiektywny, a przynajmniej tak obiektywny jak to możliwe, podczas obrad komisji do spraw katastrof, ale jednocześnie czuł nieprzyjemny dreszcz na karku, kiedy pomyślał, że jego dzieciom mogła stać się krzywda, a on pośrednio się do tego przyczynił. Jordan tyle razy próbował zwrócić mu uwagę na wadliwą konstrukcję, prosił o interwencję, ale zbywał syna, sądząc, że to kolejne głupoty z jego strony. Nie tym razem. Most się zawalił, a Jordi jeszcze bardziej go znienawidził, o czym przypominała mu boląca szczęka. Mimo upływu czasu nadal doskwierała i zaczynał myśleć, że odwiedzenie Osvalda na jego oddziale wcale nie jest takim głupim pomysłem. Do tego wszystkiego dowiedział się od żony, że po Jordana przyjechała policja z San Nicolas, stawiając mu absurdalnego zarzuty. Na szczęście Norma zajęła się wszystkim i był jej niebywale wdzięczny, ale to nie zmieniało faktu, że czuł się okropnie, że nie było go wtedy w domu. W jego obecności funkcjonariusze nie odważyliby się tak postąpić.
Zaparkował auto przed swoim schludnym domem, gdzie nie paliły się prawie żadne światła. Dom sprawiał wrażenie pustego. Zamiast udać się na upragniony odpoczynek, skierował się jednak do sąsiadów naprzeciwko. W przeciwieństwie do domu Guzmanów, u rodziny Castellano wrzało jak w ulu.
− Syriusz, spokój! – usłyszał głosik Elli, kiedy musiała niemal ciągnąć czarnego labradora za obrożę, by nie rzucił się na przybysza. – Cześć, Fabian. Dopiero wracasz z pracy?
− Niestety. A ty dlaczego tak późno przesadzasz grządki? – zwrócił się do trzynastolatki z lekkim uśmiechem. Dziewczyna zawsze była urocza i mimo wątłego stanu zdrowia, promieniała radością i zarażała nią wszystkich wokół.
− Nie mogę zasnąć, a to pozwala mi się odprężyć. Chcesz spróbować? – zagadnęła, pokazując jakąś wyjątkowo brzydką roślinę, ale Fabian grzecznie podziękował. Syriusz obnażył kły i zaczął warczeć jeszcze głośniej.
− Nie przejmuj się, Fabian, on warczy na wszystkich. – Basty został wywołany z domu przez szczekanie psa i podniesione głosy.
− Nieprawda. Na mnie nie. – Trzynastolatka uśmiechnęła się z wyższością, głaszcząc psa po lśniącym futrze.
− Bo ty jesteś wyjątkowa – wyjaśnił Sebastian, ze śmiechem kręcąc głową na widok umorusanych ziemią ogrodniczek córki. – Co cię sprowadza? − Podał sąsiadowi dłoń na przywitanie, zastanawiając się, czemu zawdzięcza tę wizytę.
− Chciałem ci podziękować. Słyszałem, że pomogłeś w sprawie Jordana. Ten policjant, Paolo Cruz, jest twoim znajomym?
− Zgadza się. Nie przejmuj się, złożyłem już skargę na niego i jego partnera.
− Silvia będzie niepocieszona. Pewnie chciała to zrobić osobiście. – Guzman musiał powstrzymać lekki uśmiech na twarzy. Czasami charakter jego żony bywał przydatny. – Dziękuję za wszystko. Dobrze jest mieć was za sąsiadów.
− Cała przyjemność po mojej stronie. – Castellano kiwnął mu głową na znak, że to żaden kłopot, a kiedy Fabian już chciał odchodzić, dodał: − Fabian, dam ci radę. Jako ojciec nastolatków… odpuść trochę.
− Co masz na myśli?
− Wiem, że nie macie łatwo. – Basty poczuł, że to jego obowiązek, by zainterweniować. – Po śmierci Franklina… Wiem. – Nie łatwo było mówić o tym na głos. – Bądź obecny, póki możesz. Nigdy nie wiadomo, co może się stać. Twoje dzieci cię potrzebują. Jordan tego nie powie, ale jest mu ciężko.
− Dzięki, Basty, doceniam to.
Pożegnali się i Guzman wrócił do swojego domu naprzeciwko. Wtedy Basty dostrzegł, że córka obserwuje go od dłuższego czasu. Pies Syriusz nadal wpatrywał się wrogo w sąsiada, który zamykał już drzwi po drugiej stronie ulicy.
− Ty też mógłbyś bywać częściej w domu, wiesz? – zauważyła z lekkim wyrzutem, a jemu zrobiło się przykro. Ostatnio zaniedbał dzieci, ale miał tyle na głowie, że nie mógł tak po prostu zostawić pracy. – Ivan mógłby od ciebie przejąć kilka spraw. I tak nic nie robi. Wciąż tylko wisi na telefonie.
− Ivan jest szeryfem, ma też inne obowiązki. Dlaczego mówisz, że wciąż do kogoś dzwoni?
− Albo on dzwoni albo ktoś do niego. Kiedy pilnował mnie w wieczór imprezy urodzinowej doni Prucencji na El Tesoro, ktoś do niego zadzwonił i zniknął na jakąś godzinę.
− Co takiego? – Basty otworzył oczy ze zdumienia.
− Spokojnie, nie byłam sama. Jordi przyszedł, graliśmy w scrabble. Ale Ivan dziwnie się zachowywał.
− Dlaczego mówisz mi o tym dopiero teraz?
− Bo nie wydawało mi się to ważne, ale wkurza mnie, że spycha na ciebie całą robotę, a sam załatwia prywatne sprawy. – Ella lekko posmutniała, bo chociaż uwielbiała Ivana, który był dla niej dobrym wujkiem, mimo że nie łączyły ich więzy krwi, to bardziej zależało jej na zdrowiu i komforcie psychicznym jej ojca, który wciąż się przepracowywał.
− Czy pamiętasz, kiedy Ivan wrócił?
− Nie pamiętam, nie patrzyłam na zegarek. Czy to ważne?
− Nie przejmuj się tym. – Basty poczochrał córce pieszczotliwie włosy, a w duchu zaczął się poważnie namyślać.
Wersja Elli nie pokrywała się z tym, co opowiedział mu Ivan. Molina twierdził, że spędził wieczór z córką przyjaciela, a następnie zaprosili Jordana na partyjkę gry, a o kradzieży na El Tesoro dowiedzieli się później. Jeżeli to, co powiedziała Ella było prawdą, a nie miał powodu, by sądzić, że córka kłamie albo myli fakty, to Ivan Molina zniknął dokładnie w momencie grabieży, czyli wtedy gdy Łucznik uderzył po raz pierwszy. Basty Castellano zbyt długo pracował w policji, by wziąć to za przypadek. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3493 Przeczytał: 3 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 20:01:20 20-08-23 Temat postu: |
|
|
Temporada III 130
Emily/ Veda/Ruby/Adora/Jorge
Lucas Hernandez nie uważał aby wycieczka za miasto do innego miasta to był dobry pomysł. To był bardzo zły pomysł, ale siedzenie w domu. W czterech ścianach nieważne jak wygodnych doprowadzało go do szału dlatego też zgodził się towarzyszyć Emily w wycieczce. Blondynka umieściła go na tylnej kanapie auta zaś sama skupiła się na wskazówkach wydawanych przez GPS.
Dom do którego jechali znajdował się na uboczu , a przed nim ciągnęły się pola uprawne z winoroślą. Luke uchylił okno i z ciekawością wyjrzał na zewnątrz. Było to miejsce piękne wręcz idylliczne. Jasnowłosa zatrzymała auto przed bramą z kutego żelaza, która otworzyła się z głośnym skrzypieniem.
— Co to za miejsce?
— Winnica od pokoleń należąca do rodziny Rodriguez. Walkirie stworzyły tu bezpieczną przystań dla wszystkich potrzebujących pomocy. Wysiadka — poleciła i sama opuściła auto wpatrując się w mężczyznę schodzącego po schodach. Dante Gomez mimo zapewnień, że Victoria jest tutaj bezpieczna nie opuszczał jej boku. Tylko raz popełnił ten błąd.
— Luke — przywitał się z mężczyzną. — Javier nie uprzedził, że przyjedziesz.
— Mała wycieczka mu nie zaszkodzi — odpowiedziała na to Emily. — Chcę porozmawiać z lekarzem opiekującym się Victorią i Victorią.
— To nie będzie możliwe — usłyszała spokojny kobiecy głos. Doktor Charlotte Vazquez zeszła na dół po schodach i przywitała się z Emily oraz Lucasem. — Victoria nie odzyskała przytomności — poinformowała ich kobieta podając Emily teczkę. — Magik prosił abym udostępniła ci wszystko na temat jej zdrowia. Tu jest wszystko.
— Musze ją zobaczyć.
— To nie będzie możliwe — odbiła piłeczkę lekarka. — Tu znajdziesz wszystko czego potrzebujesz. Przepraszam, muszę wracać do pacjentki. Zapraszam do środka. Dante zaprowadź państwa na taras. Teczka ma do mnie wrócić — poinformowała Emily.
— Oczywiście doktor Vazquez — zapewniła kobietę blondynka i wspólnie skierowali się na taras. Usiadła na jednym z krzeseł. Dante wycofał się chociaż Luke był pewien że nie odszedł zbyt daleko. . Na taras przyniesiono dzbanek z wodą oraz dwie wysokie szklanki. Kobieta dostarczająca napój łypnęła na Lucasa i bardzo szybko
— Co to za miejsce?
— Mówiłam ci winnica — popatrzyła na mężczyznę i westchnęła — Inez Romo stworzyła to miejsce z myślą o kobietach potrzebujących schronienia i leczenia.
— Leczenie i Inez Romo?
— Tak wiem jak to brzmi, ale podobno pielęgnowanie roślin wspomaga leczenie traum, jako psycholog trudno mi si z tym nie zgodzić.
— Co masz na myśli?
— Gdy kończyłam terapię mój psycholog doradził mi posadzenie kilku roślin i opiekę nad nimi za nim za nim wejdę w nową relację.
— I jak ci to wyszło?
— Zabiłam nawet kaktusa — odpowiedziała rozbawiona wsuwając za ucho niesforny kosmyk włosów. — Jak się czujesz?
— Javier cię o to prosił? Żebyś mnie wywiozła na odludzie i przesłuchała?
— Javier mnie o nic nie prosił. Wywiozłam cię na odludzie bo potrzebowałam towarzystwa i to nie jest przesłuchanie. — zapewniła go. — On się martwi. I jak też.
— Nic mi nie jest — zapewnił ją. — Dlaczego wszystkim tak trudno w to uwierzyć?
— Może dlatego że byłeś przetrzymywany przez trzy miesiące w piwnicy i zmuszono cię do nielegalnych walk w klatce w których jak słyszałam nadal zamierzasz uczestniczyć. Luke to nie jest zdrowy sposób leczenia.
— nie potrzebuje leczenia bo nic mi nie jest.
Emily westchnęła i odłożyła na bok dokumenty. Podeszła do Hernandeza i położyła mu dłoń na ramieniu.
— Pewnego dnia będziesz musiał porozmawiać o tym przez co przechodzisz. To co czujesz nie zniknie, bo opuściłeś piwnice. Fizycznie w niej nie tkwisz
— Przestań i oszczędź mi psychologicznego bełkotu. Poradzę sobie z tym na własnych warunkach dlaczego ty i Javier usilnie próbujecie mnie ratować?
— Na tym polega przyjaźń — powiedziała po prostu — ale masz rację zderz się kilka razy ze ścianą albo pięścią , a zrozumiesz co mam na myśli i że okładanie kogoś pięściami nie sprawi że ból w tobie magicznie zniknie. Gniew będzie narastał i gniew doprowadzi do tragedii, ale masz rację to tylko psychologiczny bełkot — poklepała go po ramieniu i wróciła do dokumentacji medycznej Victorii.
— Co ty możesz o tym wiedzieć? Przetrzymywano cię kiedyś w piwnicy przez trzy miesiące?
— torturowano mnie przez osiemnaście godzin, straciłam dziecko i przez kilka miesięcy udawałam że nic wielkiego się nie stało w międzyczasie cierpiąc na dysocjacyjne zaburzenia osobowości. Wiesz mi FBI nigdy już nie miało tak dobrych statystyk wykrywalności brutalnych przestępstw.
— Jak to się skończyło?
— Jak to jak? Próbowałam się zabić — odpowiedziała z prostotą. — Nie do końca to pamiętam jak podcinałam sobie nadgarstki pamiętam że prowadziliśmy sprawę ciężarnej kobiety która została porwana. Sprawczyni która cierpiała na depresję z powodu straty dziecka, miała urojenia wycięła dziecko z jej brzucha. To był chłopiec. Colin. Pamiętam, że weszłam do do domu i zapach krwi był przytłaczający. Lynn oddała mi dziecko i wyskoczyła z ósmego piętra, a ja nie próbowałam jej zatrzymać próbowałam uratować Beth , ale było za późno. Zmarła ze świadomością, że jej synek jest bezpieczny, ale będzie dorastał bez niej. Siedziałam tam później z dzieckiem na rękach i płakałam razem z nim. Jeszcze nigdy w całej swojej karierze nie czułam takiej więzi nie z ofiarą, lecz sprawczynią. Wiedziałam jak to to jest pragnąć czegoś czego nie możesz mieć. Z tamtego domu zadzwoniłam do ojca i się z nim pożegnałam. On umieścił mnie na trzydniowej przymusowej obserwacji psychiatrycznej po tym jak znalazł mnie wykrwawiając się w wannie. Najlepsza decyzja jaką podjął. Chodzi o to Luke, że nie jesteś sam. Nigdy nie będziesz sam i jeśli będziesz chciał kiedykolwiek z kimkolwiek porozmawiać to polecam mojego brata. Zawodowo zajmuje się wysłuchiwaniem problemów innych, ale jak mówiłeś nic ci nie jest więc jego numer — położyła przed nim wizytówkę — do niczego ci się nie przyda.
***
Włosy zebrała i związała w wysoki koczek uważając aby żadne pasmo nie wyślizgnęło się spod upięcia i nie łaskotało jej karku. Veda Balmaceda nie lubiła gdy niesforne kosmyki dotykały jej nagiej skóry. Brunetka nie lubiła wielu rzeczy; zapachu papierosów palonych przez rodziców, piskliwego głosu babki który wdzierał się do jej uszu czy włosów łaskoczących kark. Nade wszystko Veda nie lubiła zmian. Przeprowadzka do rodzinnego miasta, zmiana liceum na ostatniej prostej do Juliard. Tego siedemnastolatka nie miała w swoich planach. Nie przepadła za swoim starym liceum to fakt, ale podejrzewała, że to do którego zapisali ją rodzice (nie pytając jej o zdanie) nie zapowiadało się ani trochę lepiej. Veda była także zmuszona do noszenia spódnic. Spódnic także nie lubiła prawie tak samo jak dopasowanych koszul i cisnących szyję krawatów. Nie rozumiała dlaczego szkoła zmusza uczniów do noszenia czegoś tak niewygodnego. Brakowało jej swobody ruchów.
— Veda — do środka zajrzała z Elena Balmaceda, która weszła do pokoju córki i uśmiechnęła się lekko na jej widok. Podeszła do nastolatki kładąc jej dłonie na ramionach. Veda mimowolnie wzdrygnęła się na ten niespodziewany gest. Nie lubiła niespodziewanego dotyku. — Wyglądasz ślicznie.
— Nieprawda — zaprzeczyła dziewczyna — Nie mają spodni do tego mundurka?
— Obawiam się, że nie
— Powinni mieć. Szkoła z góry zakłada, że dziewczęta powinny nosić spódnice a chłopcy spodnie. Dlaczego nikt nie wziął pod uwagę że są dziewczęta, które nie lubią nosić spódnic?
— Nie wiem, może zapytasz o to dyrektora — zasugerowała córce.
— Nie będę wdawała się z tym człowiekiem w dyskusję.
— Dlaczego?
— Dlatego, że ktokolwiek wymyślił szkolny regulamin nie jest otwarty na debatę na temat szkolnych mundurków i ewentualnych zmian w ubiorze dziewcząt. — Veda sięgnęła po swój plecak. Na szyję zawiesiła duże czarne nauszne słuchawki. — Jose jedzie z nami? — zapytała kobietę. Elena pokręciła przecząco głową ujmując dziewczynę pod ramię prowadząc ją w stronę wyjścia. Obie kobiety wsiadły na auta zaparkowanego przed głównym wejściem. — Spodoba ci się ta szkoła — odezwała się Elena zerkając na córkę. — Ja i tata także skończyliśmy to licem.
— Nie znam nikogo w moim wieku komu podobałoby się w liceum — odpowiedziała wyglądając przez okno. — Potrzebna mi wiolonczela.
— Vedo rozmawialiśmy o tym.
— Nie, wy mówiliście ja słuchałam. Nikt nie zapytał mnie o zdanie. Jose nie miał prawa rozwalać mojej wiolonczeli o ścianę.
— Tata się zdenerwował.
— Na problemy z agresją polecam terapeutę nie niszczenie cudzych instrumentów. Potrzebna mi nowa wiolonczela. Muszę ćwiczyć, komponować. Bez ćwiczeń i własnych kompozycji nie dostanę się na Juliard. Muszę dostać się do Juliard.
— Zobaczę co da się zrobić.
— Nic z tym nie zrobisz — odparła na to dziewczyna. — Dorośli zawsze używają takich słów gdy zamierzają powiedzieć „nie” — Elena zatrzymała się na szkolnym parkingu. — Nie potrzebuje niańki.
— Vedo — Elena chwyciła ją za nadgarstek. Dziewczyna podskoczyła wyrywając rękę. — Przepraszam wiem że nie lubisz
— To dlaczego to zrobiłaś?
— Jestem twoją mamą — kobieta westchnęła, a Veda wyszła z auta wpatrując się w tłum uczniów zmierzający do wejścia do szkoły. Dziewczyna nie lubiła szkoły. Nie lubiła zapełnionych korytarzy masą ludzkich ciał , krzyków, popychania, głośnych dzwonków na lekcje. Elena stanęła obok niej. Brunetka instynktownie przysunęła się do matki wciskając na uszy słuchawki. Elena ostrożnie wzięła córkę za przedramię prowadząc w stronę szkoł. Znała drogę do gabinetu dyrektora, który ku zaskoczeniu kobiety czekał na nich przy wejściu. Ricardo Perez uśmiechnął się przyjaźnie i zaprowadził ich do swojego gabinetu.
— Cieszę się że wybraliście państwo naszą placówkę — zaczął siadając za biurkiem. Veda popatrzyła na niego obojętnie i ściągnęła słuchawki. — Nasza szkoła jest najlepsza w okolicy.
— Jedyna
— Słucham?
— To jedyne liceum w okolicy — poprawiła go dziewczyna — wybór był praktycznie żaden. — odpowiedziała mu. — Mogę przychodzić do szkoły w spodniach?
— Słucham?
— Nie lubię spódnic, chciałabym chodzić do szkoły w spodniach.
— Obawiam się że spodnie są przeznaczone dla chłopców a spódnice dla dziewczynek
— To głupie — stwierdziła Veda.
— Kochanie, przepraszam za córkę jest zdenerwowana.
— Nieprawda — zaprzeczyła nastolatka — stwierdzam tylko fakty.
— Chcielibyśmy dostać plan lekcji Vedy. — zmieniła pospiesznie temat Elena uśmiechając się do Ricardo Pereza.
— Tak oczywiście — sięgnął po wydruk. — Twój plan lekcji moja droga — poinformował ją. Veda popatrzyła na dobrotliwie uśmiechającego się do niej mężczyznę i wyjęła kartkę z jego rąk. Prześledziła wzrokiem swój plan marszcząc nos. — Co się nie zgadza?
— Dlaczego muzykę mam tylko raz w tygodniu? — zapytała go. — Muzyka to mój przedmiot wiodący. Powinnam mieć go codziennie.
— Vedo — Elena westchnęła głośno — tutejsze liceum różni się od twojej poprzedniej szkoły.
— Trudno to przeoczyć — mruknęła w odpowiedzi. — Dlaczego mam uczęszczać na biologię?
— To przedmiot obowiązkowy na czwartym roku — powiadomił ją coraz bardziej zirytowany Perez, któremu coraz mniej podobała się nowa uczennica.
— To niedorzeczne — odezwała się po chwili. — Przedmiot który mnie interesuje i który jest moją pasją jest traktowany niszowo, a przedmiot , który niczego nie wniesie do mojego życia tylko zmarnuje mój czas który mogłaby poświęcić na ćwiczenia na wiolonczeli mam mieć dwa razy w tygodniu. Nie zgadzam się.
— Moja droga — zaczął nauczyciel — wszyscy uczniowie z profilu który wybrałaś mają taki plan lekcji jeśli chcesz kształcić się muzycznie to już we własnym zakresie.
— Taki właśnie mam plan — Veda wstała z krzesła — pójdę na lekcję.
— Odprowadzę cię
— Nie ma takiej potrzeby. Znajdę drogę do klasy — odpowiedziała mu i skierowała się do drzwi.
— Przepraszam za Vedę — usłyszała głos matki za plecami — różni się od swoich rówieśników.
Co ty nie powiesz mamo, pomyślała brunetka kierując swoje kroki do sali języka hiszpańskiego. Zatrzymała się przed drzwiami i dłuższą chwilę wpatrywała w ciemne drewno. Jeszcze raz sprawdziła numer na drzwiach i zastukała. Nie czekając na zaproszenie weszła do środka. Kobieta stojąca przy tablicy zamarła w połowie zdania przyglądając się nastolatce.
— Jestem nowa — wyjaśniła Veda. — Veda Balmaceda — przedstawiła się brunetka.
— Tak, dyrektor uprzedzał, że dołączy do nas nowa uczennica, usiądź proszę.
— obok dziewczyny — weszła jej w słowo brunetka zajmując miejsce obok samotnie siedzącej Olivii — znam szkolny regulamin i uważam to za absurdalne wymaganie, ale się dostosuje.
— Miło to słyszeć — Leticia uśmiechnęła się do dziewczyny ciepło. — Chwiałabyś nam o sobie opowiedzieć?
— Moje imię i nazwisko w zupełności wam wystarczy — odpowiedziała na to Veda zaskakując tym samym nauczycielkę. Widząc jej zdumioną minę westchnęła — Mam na imię Veda i nie lubię mówić o sobie. Może być?
— Tak, jesteśmy w trakcie omawiania Romeo i Julii — wyjaśniła nowo przybyłej. — Rozpoczynamy dyskusję więc jeśli jesteś po lekturze i chcesz dodać coś od siebie zachęcam.
— Uważam, że Romo i Julia to najpiękniejsza historia miłosna jaką widziałam. Śmierć z miłości jest taka romantyczna. A Romeo był taki przystojny.
Veda parsknęła mimowolnie śmiechem.
— Chcesz coś dodać nowa? — zapytała ją zaczepnie Anna.
— Tylko, tyle że uważam że śmierć z miłości jest po prostu głupia — powiedziała z prostotą. — I ekranizacja z DiCaprio jest po prostu fatalna. Jeśli chcesz już oglądać szkolne lektury zamiast je czytać to polecam wybrać się na Broadway. Ich ekranizacja jest fenomenalna.
— Widziałaś przedstawienie?
— Dwukrotnie.
— I uważasz umieranie z miłości za głupie? — zapytała ją Anna zbita z tropu. — Powiedziałaś, że sztuka była fenomenalna.
— Musical — poprawiła ją machinalnie. — I tak przedstawienie było fenomenalne, ale historii brakuje autentyczności.
— Chcesz powiedzieć, że oni to wszystko zmyślili?
— Szekspir napisał sztukę, która może być uważana za największą historię miłosną wszech czasów” ale ja osobiście uważam, że tekst jest niewiarygodny i nie ma sensu.
— Jak to nie ma sensu? — Anna była skołowana.
— Spróbuje inaczej; nie wierzę w to, że w ciągu trzech dni można kogoś pokochać, poślubić i zabić się w imię miłości. To nie tylko absurdalne to po prostu głupie i nieodpowiedzialne. — w klasie zapadła cisza. Veda popatrzyła na Leticię — Powiedziałam coś nieodpowiedniego? — zapytała kobietę.
***
Ruby Valdez była nastolatką o cichym usposobieniu. Julian Vazquez mąż jej siostry Ingrid wiedział, że dziewczyna jest w domu gdy dostrzegał brudny kubek ze śladami po kawie w zlewie, okruszki po drożdżówkach na stole czy porzucony gdzieś w salonie zeszyt do hiszpańskiego czy jakiegokolwiek innego przedmiotu. Siedemnastolatka była cicha, spokojna i na widok Eddiego kuliła się w sobie. Młody Vazquez na nastolatkę ledwie zwracał uwagę pochłonięty własnym życiem i swoją pracą. Lekarz nadal nie mógł uwierzyć, że Eddie ma pracę. I że Camillo po tygodniu nie wyrzucił chłopaka. I nawet on kiedyś musiał dorosnąć, pomyślał brunet przerzucając naleśniki na drugą stronę. Kątem oka zerknął na wózek w którym drzemała Lucy. Uśmiechnął się na ten widok. Gdyby ktoś rok temu, krótko po przyjeździe powiedział mu, że za rok o mniej więcej tej samej porze będzie mężem, ojcem i będzie wychowywał nastoletnią siostrę swojej żony popukałby się w głowę. To było wręcz niewiarygodne ile może się zmienić przez mniej więcej dwanaście miesięcy. Zsunął naleśnik z patelni kątem oka zauważając Ruby. Dziewczyna stanęła w drzwiach i zajrzała do wózka.
— Głodna? — zapytał — nie długo będą naleśniki — poinformował ją gdy obdarzyła go jednym ze swoich długich nieufnych spojrzeń. Pomyślał, że oczy odziedziczyła po swoim ojcu. Vazquez nadal czuł się dziwnie z myślą, że Peter Pan nie żyje.
— Pomóc? — zapytała niepewnie wchodząc do kuchni. Nie trudno było zauważyć, że dziewczyna nadal niepewnie czuje się w jego towarzystwie.
— Możesz pokroić kurczaka — wskazał na pierś leżącą na desce. — w kostce.
— Jasne, nie ma sprawy — dziewczyna usiadła na krześle i sięgnęła po nóż. W kuchni zapanowała cisza. Julian przywykł już do Ruby i do jej małomówności. Wszystkie informacje na temat szkoły czy znajomych wyciągali z niej pytaniami. Zerknął na dziewczynę. Różniła się od swoich rówieśniczek.
Nie malowała się. Nie nosiła krótkich topów i nie miała problemu z pokazywaniem się publicznie w rozciągniętych dresach i luźnych koszulkach. Włosy zawsze nosiła niedbale związane. Nie należała do tych dziewcząt, które przejmują się swoim wyglądem. Zerkając na dziewczynę pomyślał, ze odkąd z nimi zamieszkała dom przy calle de cristal zrobił się przyjemnie ciasny.
Zbudowany z białej cegły z niebieskimi okiennicami na zewnątrz był parterowym budynkiem z przerobionym na pokoje poddaszem. Z pozoru dom wydawał się maleńki, lecz jego metraż był przemyślany i większy niż mogłoby się wydawać. Kiedy okazało się że Ruby zamieszka z nimi pod jednym dachem Eddie przeniósł się do mniejszej gościnnej sypialni. Nie prosił o to brata, lecz był mu wdzięczny, że oddał nastolatce większy i bardziej nasłoneczniony pokój. Gdy trzasnęły drzwi Ruby podskoczyła na krześle i zaklęła pod nosem odsuwając rękę od mięsa.
— Skaleczyłaś się? — zapytał ją Vazquez jednocześnie posyłając bratu wchodzącemu do kuchni karcące spojrzenie.
— To nic takiego — wymamrotała przytykając skaleczony kciuk do ust. Eddie o nic nie proszony a ni nie pytany czmychnął do gabinetu brata i przyniósł apteczkę. Nastolatka wlepiła w niego nieufne jasne oczy. Położył apteczkę przy stole i zajrzał do wózka. Lucy nadal smacznie drzemała. Szatyn pomyślał, że bywały dni gdy dziewczynka spała twardym snem i nie budziły jej strażackie syreny a raz jedno trzaśnięcie drzwiami powodowało u niej wybuch płaczu.
— Mogę? — zapytał ją łagodnie Julian. Eddie opadł na krzesło i wyciągnął przed siebie drożdżówki kupione w kawiarni. Wszyscy uwielbiali drożdżówki z kawiarni Camilla i zajadała się nimi nawet nie ufająca mu siostra Lopez. Ruby podała rękę lekarzowi.
— To tylko draśnięcie — odezwała się nieśmiało gdy lekarz dokonywał oględzin rany.
— Palec nie powinien ci odpaść — odezwał się i pochylił nad nastolatką, która odskoczyła od starszego z braci zabierając dłoń. Krew spływająca z palca poplamiła jej spodnie zaś krzesło od głośnego upadku uchronił jedynie refleks jednego z braci. Ruby spoglądała na Eddiego z szeroko otwartymi wystraszonymi oczami.
— Weź Lucy do ogrodu — poprosił Julian łagodnie i odstawił krzesło. Zaczekał aż młodszy brat wyjdzie i dopiero wtedy odsunął krzesło i popatrzył na nastolatkę ciepłym wzrokiem. — Jesteś tu bezpieczna — zapewnił dziewczynkę, która odsunęła się od rogu i na miękkich nogach podeszła do lekarza.
— Wiem , przepraszam ja po prostu nie lubię.
— Wiem — wszedł jej w słowo i ostrożnie ujął jej dłoń. — Opatrzę cię. — pokiwała głową i uśmiechnęła się niepewnie. Vazquez skupił się na zdezynfekowaniu i opatrzeniu powstałej rany. Ruby wyglądała przez okno.
— Umówiłam się później ze znajomą na spacer — zaczęła starając się skupić na wypowiadanych słowach nie dłoniach Juliana na swojej skórze.
— Nie widzę problemu.
— To dobrze, pojadę autobusem do Pueblo de Luz — oznajmiła. Wraz z początkiem października Valle de Sombras uruchomiło komunikację miejską, której kurs wydłużono do sąsiedniej miejscowości. Vazquez pokiwał głowa i skończył zakładać opatrunek.
— Mogę cię zawieść — zaproponował.
— Nie trzeba — zapewniła go. — Pojadę mpk.
— Dobrze, ale nie wracaj zbyt późno. Jutro szkoła.
Pokiwała głową i wstała. Rozbawiony Julian pokręcił tylko głową.
— Idź, tylko się przebierz — wskazał na plamy krwi na jej spodniach. — Wrzuć je do kosza z praniem. — skinęła głową i wyszła pospiesznie z kuchni. Zamknęła drzwi od swojej sypialni opierając się o nie plecami. Opatrzoną dłonią przycisnęła do serca. Zamknęła oczy. I wzięła kilka głębokich oddechów. I pomyśleć, że jeszcze nie dawno mieszkanie pod jednym dachem z przystojniakiem takim jak Eddie sprawiałby jej przyjemność. I może mimo dzielącej ich różnicy wieku spróbowałaby go poderwać. Dziś nie w głowie miała flirty. Chłopcy niezależnie czy z jej rocznika czy starsi jej nie interesowali. Nie była pewna czy kiedykolwiek będzie jeszcze nimi zainteresowana. Zsunęła z bioder spodnie i pozbyła się koszulki spoglądając na ustawione w kącie sypialni lustro. Nie nosiła seksownej bielizny. Tylko i wyłącznie sportową. Z szafy wyciągnęła czystą parę spodni i luźną koszulkę.
W autobusie usiadła na tyle wtykając w uszy słuchawki. Kilka podróżujących pań łypnęło na nią z ciekawością. Rozpuściła włosy ukrywając twarz z kotarą z ciemnych włosów. Popatrzyła przez okno na zmieniający się krajobraz. Wszystko się zmieniło, pomyślała patrząc na mijane miasto. Valle de Sombras, które uważała za dziurę zabitą dechami również się zmieniło. Stare pustostany zniknęły i zamiast nich pojawiła się pusta przestrzeń, która według zapewnień miasta zostanie wypełniona zielenią. Kiedyś będzie pięknie, pomyślała spoglądając na małe posadzone drzewka. Pewnego dnia nie będzie tak boleć. Bezwiednie przycisnęła dłoń do brzucha. Pewnego dnia nie będzie podskakiwać za każdym razem gdy jakiś chłopak naruszy jej przestrzeń. Kiedyś jeszcze włożę sukienkę, pomyślała gdy autobus się zatrzymał na jednym z przystanków w Mieście Światła. Wyszła i rozejrzała się czujnie za nim narzuciła kaptur na głowę. Ręce wcisnęła głęboko w w kieszenie spodni. Z Adorą umówiła się nad jeziorem. Na widok nastolatki z wózkiem wyciągnęła słuchawki z uszu.
— Hej — uśmiechnęła się do koleżanki bezwiednie zerkając na wózek. — Mogę?
— Możesz — odpowiedziała Adora. Ruby zrzuciła kaptur z głowy i zerknęła ostrożnie do środka. Lucy spała z rączkami rozrzuconymi na boki. — Ależ jesteś podobna do tatusia — wymamrotała ostrożnie dotykając małej dziecięcej rączki. — Jest do niego podobna? — upewniła się zerkając na Adorę. — to nie są moje wyobrażenia?
— Nie — zapewniła ją młoda mama. — To wykapany Roque — oznajmiła — chociaż nos ma po mnie.
— Chociaż tyle. Idziemy?
Dziewczęta milczały dłuższą chwilę. Ruby wsunęła ręce w kieszenie za dużej bluzy. Jasne oczy utkwiła przed siebie. oz
— Skąd znałaś Roque? — zapytała ją Adora zerkając na córeczkę. Zatrzymała na chwilę wózek i poprawiła małej kocyk.
— Tworzyliśmy jedną paczkę; ja Roque, Jules i Enzo — wyjaśniła szatynka wsuwając za uszy kosmyki włosów. — Dwoje z czworga z nas nie żyje — przypomniała Adorze. — Przepraszam — wymamrotała.
— Nie masz za co — zapewniła ją dziewczyna zatrzymując wózek. Usiadła na ławce. Ruby usiadła obok niej. — To są fakty. Jak się zaprzyjaźniliście?
— Roque sprzedawał nam prochy — oznajmiła z prostotą dziewczyna, — Ja paliłam jedynie trawkę, od czasu do czasu to Enzo najbardziej popłyną. No i Roque. Jakoś się dogadywaliśmy. Cała nasza czwórka miała swoje problemy i pewnie to nas do siebie zbliżyło. Nieobecni rodzice, martwi rodzice — uśmiechnęła się lekko. — Roque potrafił słuchać. Wiem, że nie na takie historie liczyłaś.
— Dokładnie takich historii się spodziewałam — przyznała się nastolatka. — Wiem, że miał swoje problemy. Widziałam jak się staczał i nie zrobiłam nic żeby mu pomóc. Byłam na niego taka wściekła.
— Nie dziwię ci się. Mam ochotę pobawić się w nekromantkę ożywić go i skopać mu dupsko — westchnęła. — Być może gdyby nie wyjechała wszystko skończyłoby się inaczej — Adora popatrzyła na nią ze zmarszczonymi brwiami. Ruby wyciągnęła z kieszeni bluzy pendrive. Podała go koleżance. — Gdybym częściej wiadomości z poczty wszystko mogłoby wyglądać inaczej. Opowiadał mi o tobie, o was i o n iej — wskazała na wózek w którym spała Beatrice. — Kochał cię. Pomyślałam, że może chciałabyś je odsłuchać.
— Nie mogę. Są do ciebie.
— O tobie — uśmiechnęła się lekko. — Czułam się dziwnie słuchając o tym jak śliczna i mądra jesteś. Miło było połączyć opowieści z konkretną twarzą. — Adora wzięła od niej dysk. — Nie musisz tego słuchać — zapewniła ją — pomyślałam, że chciałabyś tego posłuchać. — siedemnastolatka wyciągnęła przed siebie nogi wystawiając twarz do słońca. Minęła ich grupka starszych pań, które łypnęły z ciekawością na dwie dziewczyny i wózek. Adora westchnęła.
— Gapią się na mnie — odezwała się Ruby uśmiechając się kącikiem ust. — Przez kilka miesięcy byłam zaginioną dziewczyną.
— Urodziłam dziecko w szkolnej toalecie na potańcówce. Nie przebijesz tego. — stwierdziła panna Garcia de Ozuna. — Ludzie nadal myślą, że jestem w ciąży.
— Myślą tak bo Anakonda uważa, że ciążowy brzuch magicznie znika w ciągu dwudziestu czterech godzin od porodu.
— Anna inteligencją nie grzeszy — mruknęła pod nosem młoda mama. — Wybierasz się na wykład? — zapytała zmieniając temat. Nie miała ochoty dyskutować o swojej po-ciążowej wadze.
— W czasie wykładu mamy biologię więc nikt nie będzie siedział na nudnej lekcji Pereza Ciekawe o czym będzie mówić pani Guerra?
— Rosie, mówiła, że to żona jej ojca chrzestnego i cytuje „jest spoko” Podobno pracowała w FBI więc pewnie zna się na rzeczy. Po za tym temat „Przemoc wobec kobiet” jest szeroki. Dick pewnie ze stresu obgryza paznokcie. Myślisz, że to z powodu ataku na Victorię?
— Panie tak. Kobiety w tym mieście nie mają lekko. Jules została zabita przez brata, Victorię uprowadzono i napadnięto. Niestety żyjemy w czasach gdy może to spotkać każdą z nas.
Ciąża nie była dla niej łaskawym okresem i cudownym oczekiwaniem na narodziny bliźniaków. Operacja, cukrzyca ciążowa i powrót porannych mdłości które „poranne” były tylko z nazwy poważnie utrudniały jej funkcjonowanie. Mimo to podjęła się stworzenie profilu psychologicznego napastnika Victorii świadoma, że w tej konkretnej sprawie podchodzi do wszystkiego zbyt emocjonalnie i zbyt osobiście. Palcami wystukiwała rytm w blat biurka.
Joanna Balmaceda nie była w ciąży. W dziewięćdziesiątym drugim roku przeprowadzono zadziwiająco dokładną sekcję zwłok. Była to prawdopodobnie zasługa tego, że zamordowana należała do rodziny, która od pokoleń była filarem lokalnej społeczności. Jej śmierć wstrząsnęła wszystkimi. Była brutalna i zupełnie niepotrzebna. Dziewczyna miała zaledwie piętnaście lat i z fotografii patrzyła na nią ładna farbowana blondynka o brązowych oczach. Była w typie Mario. Gustował właśnie w takich kobietach. Emily podejrzewała, że Joanna była jego pierwszą ofiarą. Było zbyt wiele punktów stycznych, ale napastnik Victorii mógł działać na oślep. Mógł mieć dostęp do akt i przeczytać to co ona i chciał aby atak na blondynkę wyglądał jak atak szaleńca, ale to właśnie nijak miało się do tego co widziała na miejscu przestępstwa.
Zostawił zbyt wiele śladów, zostawił odciski palców, zostawił narzędzie przestępstwa. Nie posprzątał po sobie. Ktoś kto planuje zbrodnię od a do z przede wszystkim nie zostawia śladów. W magazynie było ich mnóstwo. Magazyn był łatwy do odnalezienia. Znajdował się na uboczu, ale nie na tyle daleko, żeby nikt go nie nakrywał. Zwłaszcza, że podobno to miejsce spotkań karteli. Wstała i przeciągnęła się.
— Zapomnij o Mario — wymamrotała pod nosem włączając muzykę — On nie jest nim. To niezorganizowany sprawca, który działał pod wpływem silnego impulsu, silnych emocji wywołanych traumatycznymi przeżyciami. Doś, że jego doświadczył straty i wyładował swoją złość na Victorii. Miał świadomość, że jego działania zabiją dziecko. To ono było celem samym w sobie. To dlaczego ją podtapiał? Dlaczego złamał jej żebra? To nie jest sadysta. Nie chodzi o Joannę. Nie chodzi o zemstę za jej śmierć. Gdyby chciał się mścić zrobiłby to dawno temu. Gdy zginęła był nastolatkiem.
— Zawsze mówi pani sama do siebie? — zapytał ją Basty Castellano z kubkiem kawy w dłoniach.
— To mi pomaga.
— Nie chodzi więc o Joannę — odezwał się powoli i usiadł na kanapie.
— Nie sądzę. Sprawca stracił dziecko więc chciał żeby doświadczyła tej samej straty. Być może Victoria była tylko pionkiem , a celem był ktoś inny.
— Zaatakował ją żeby zranić jej ojca — mruknął Basty znad kubka z kawą. — Znam Pablo Diaza nie od dziś nie jest święty, ale nie zabił dziecka.
— Pablo Diaz nie jest ojcem Victorii — przypomniała mu.
— Dla niej jest. Wychował ją a Mario Rodriguez nie żyje od wielu miesięcy — Emily Guerra na końcu języka miała stwierdzenie, że żaden z nich nie jest biologicznym ojcem Victorii ale ugryzła. się w język. Blondynka nie bez powodu o tym nie mówiła a Emily nie była z tych co wydają ludzkie sekrety. — Nadal uważasz, że to Balmaceda?
— Pasuje do profilu — przypomniała mu — wiem, że profil to nie wszystko, a ja mogę dopasowywać profil do sprawcy więc dlatego tu jesteś. Znasz tych ludzi lepiej o de mnie. Wiesz o nich więcej więc pomóż mu zrozumieć.
—Nie wiem jak — odstawił kubek z kawą. Emily zgarnęła podkładkę do notowania.
— Opowiedz mi o nim i jego rodzinie.
— To jedna z najstarszych rodzin w mieście — zaczął — Jose ma młodszą siostrę Lucię i Carlę Ożenił się z sympatią z liceum. Dwoje dzieci. Jose Junior wszyscy mówili na niej JJ i córka — szukał w głowie jej imienia — Veda — przypomniał sobie. — Wyjechała z miasta dziesięć lat temu. Wysłali ją do szkoły z internatem czy coś takiego. Wiem, że mieszkała z Carlą.
— Dlaczego odesłali córkę a zatrzymali syna?
— Veda była jest uzdolniona muzycznie. Mój zmarły teść udzielał jej korepetycji z muzyki za nim zaczęła mówić. Gra na wiolonczeli.
— Wiolonczela to duży instrument. Ile lat miała gdy zaczęła się uczyć grać?
— Nie wiem. Jakieś cztery czy pięć lat.
— I nie mówiła?
— Z tego co wiem miała problem z mówieniem. Jakie to ma znaczenie?
— Być może żadne a może kluczowe. Wiem że rodzice bez powodu nie odsyłają swoich dzieci do szkół z internatem. Byli więc związani bardziej z synem niż z córką. — bardziej stwierdziła niż zapytała blondynka. — Był piątkowym uczniem?
— Tak, studiował medycynę w stolicy. Jose nie ukrywał, że chłopak jest zdolny. Dostał pełne stypendium na Uniwersytecie.
— A teraz ich oczko w głowie nie żyje. Zginął ponieważ jego ojciec zbudował wadliwy most. Co ustalono w sprawie jego śmierci?
— Prowadził auto swojego kuzyna. Byli w tracie przejazdu na drugą stronę gdy most się zawalił. Jorge i Aurora się wydostali, ale Jose utonął.
— Miał złamane żebra?
— Tak, do czego zmierzasz?
— Victorię podtapiano, złamano jej żebra, zabito dziecko. Chciał żeby doświadczyła tego samego bólu co jego syn w chwili śmieci.
— Przyjmijmy, że masz rację i to Jose stoi za atakiem na Victorię — zaczął Basty. — Nie mamy dowodów łączących go ze sprawą.
— Jego zachowanie powie nam czy jest sprawcą czy też nie.
— Nie obraź się, ale nie znam żadnego sędziego w tym kraju, który skazałby kogokolwiek na podstawie zachowania czy profilu. To przechodzi może w Stanach, ale nie tutaj.
— Wiem — mruknęła wstając. — I właśnie dlatego trzeba wywrzeć na sprawcy presje. Zmusić go do wykonania ruchu. Osaczyć.
— Mam złożyć mu wizytę?
— Nie, masz być widoczny. To znaczy policja ma być widoczna. Zwiększone patrole na ulicach, apel do mieszkańców w szczególności kobiet, aby nie poruszyły się same po zmroku po mieście, apel wygłoszony w kościele, słupy obklejone wizerunkiem sprawcy.
— Nie mamy wizerunku sprawcy — przypomniał jej. Emily podeszła do stolika i z teczki wyciągnęła rysunek.
— Portret pamięciowy sprawcy — oznajmiła podając mu rysunek.
— Victoria podała ci rysopis?
— Nie, naszkicowałam go wracając od niej.
— Zmyśliłaś sprawcę?
— Nie patrz na mnie tak karcącym wzrokiem — poprosiła go. — Tu nie chodzi o to czy to prawdziwy sprawca czy wymyślony tu chodzi o to żeby sprawca myślał że Victoria jest przytomna i że mówi. To przewaga, której potrzebujesz.
— Ja tak nie działam.
— Byłoby prościej gdybyś działał — mruknęła. — Basty t i ja siedzimy w tej pracy wystarczająco długo, że napad na Victorię w sądzie będzie opierał się na zasadzie on ona powiedziała. Wsadzisz go za kraty tylko wtedy gdy przyzna się do winy. Sprawca przyzna się do winy tylko wtedy kiedy będzie myślał, że jest na straconej pozycji. Prawo zezwala ci na wprowadzenie oskarżonego w błąd — przypomniała mu.
— Oskarżonego tak, wiesz co się stanie gdy ten fikcyjny portret ujrzy światło dzienne? Miasto wpadnie w histerię. Gdy go aresztuje może dojść do samosądu.
— Nie przesadzajmy, Victoria nie jest aż tak lubiana w mieście. Gdybyś posłuchał tego co mówi ulica wiedziałbyś że ludzie uważają, że zasłużyła sobie na to co ją spotkało. To kłamstewko w imię wyższego dobra.
— Znajdę inny sposób.
Emily miała już odpowiedzieć „inny nie istnieje” ale w porę zastępcy szeryfa zadzwonił telefon. Odebrał i słuchał dłuższą chwilę.
— Zaraz będę — poinformował rozmówcę i rozłączył się. — Przepraszam muszę iść.
— Rozumiem, obowiązki wzywają — powiedziała ze zrozumieniem i odprowadziła go do drzwi. — Jeszcze jedno; będzie chciał włączyć się do śledztwa — poinformowała go. — Zaczepi cię na ulicy, w drodze z kościoła i będzie pytał o postępy w śledztwie. I będzie cuchnął wódką.
— Słucham?
— Tequilą, tanim winem — wymieniła — Alkoholem. Tylko to mu pomaga. Od dnia ataku na Victorię nie trzeźwieje.
Basty Castellano zszedł powoli na dół zastając na miejscu Helenę Vazquez de Romo. Trzydziestojednoletnia pani detektyw która przeniosła się z Monterey do Pueblo de Luz w niczym nie przypominała policjantki. Gdyby miał wybrać jej zawód opierając się na wyglądzie nie wybrałby dla niej służby w policji. Dziś wiedział, że jest inteligentną kobietą. Podniosła na niego wzrok.
— Ciało znalazła przypadkiem szwendająca się po okolicy nastolatka — poinformowała go wsuwając za ucho kosmyk jasnych włosów. — Gdy przyjadą rodzice będziemy mogli z nią porozmawiać.
— Wezwałaś ich?
— Dziewczyna już na wstępie oznajmiła, że nie powie słowa dopóki nie pojawią się jej prawni opiekunowie, bo ona zna swoje prawa — Basty uniósł brew. — Specyficzna z niej osóbka. Moim zdaniem facet nie żyje od jakiegoś tygodnia — wróciła do sprawy. — Znaleziono przy nim portfel z dokumentami — wskazała na leżący na ziemi obfotografowywany przedmiot. — Moim zdaniem został pochowany w płytkim grobie nieopodal mostu gdy się zawalił ciało spadło na dół.
— Wiemy kto to?
— Nazywał się Poncho Mendoza — oznajmiła — należał do Templariuszy — poinformowała go wskazując na przedramię gdzie znajdował się tatuaż. — Przyczyna zgonu, raczej oczywista.
— Wiemy o nim coś więcej?
— Był sutenerem w Monterey. Kilka razy ja i mój poprzedni partner zganiliśmy go za czerpanie korzyści z nierządu , ale nigdy nie siedział dłużej niż rok. Gdy ostatni raz o nim słyszałam przeniósł się z biznesem do Drabinianki.
— Basty! — oboje usłyszeli krzyk Duerte, — Przyjechali opiekunowie świadka!
— Skończcie z oględzinami i do koronera
— Jasna sprawa Basty — odezwał się jeden z techników. Helena i Castellano wspięli się powoli na górę. Zastępca szeryfa odnalazł wzrokiem świadka. Szczupłą i młodą dziewczynę o długich mokrych od deszczu włosach w za dużej bluzie i kolarkach. Gdy podniosła na niego wzrok dotarło do niego że patrzy na Vedę Balmacedę. Obok niej stali rodzice.
— Dzień dobry — przywitał się ze wszystkimi. — może pojedziemy na komendę i spiszemy zeznania Vedy?
— To konieczne? — zapytała zatroskana matka kładąc ręce na ramionach córki. — Veda przeżyła traumę.
— To tylko nie żyjący facet — stwierdziła wzruszając obojętnie ramionami. — Komenda brzmi lepiej niż przesłuchanie w deszczu — dorzuciła.
— Za kwadrans na komisariacie? — zapytał rodziców nastolatki.
— Skoro musimy — odpowiedział Jose Balmaceda. Piętnaście minut później Basty zamknął za nimi drzwi od swojego gabinetu. Nastolatka rozejrzała się po niewielkim pokoiku wypełnionych dokumentami.
— Ciasno tu — stwierdziła.
— Vedo nie bądź niegrzeczna
— Nie jestem, stwierdzam fakt — usiadła na krześle i z ciekawością przyjrzała się jednej z leżącej na wierzchu teczek. Ręka dziewczyny mimowolnie powędrowała do dokumentów. Od zabrania teczki powstrzymał ją ojciec który chwycił ją za nadgarstek.
— Wybacz Basty — dodał z roztargnieniem i zakłopotanym uśmiechem. — Jest wścibska.
— Są tam zdjęcia martwych ludzi? — zapytała go dziewczyna.
— Nie ma.
— Szkoda, ten facet nie żył od kilku dni. Zjadały go robale więc pewnie jakiś tydzień może dwa. Kto to był?
— Ktoś kim nie powinnaś się interesować — odpowiedział za policjanta Jose. Basty wstał i otworzył okno.
— Dzięki, czuć, że jest wczorajszy — wskazała ruchem głowy na ojca. Basty był tak zaskoczony stwierdzeniem nastolatki, że nie wykrztusił z siebie słowa.
— Będę potrzebował kilku informacji do protokołu — zaczął odnajdując odpowiednie dokumenty. — Imię i nazwisko?
— Veda Inez Balmaceda — podała.
— Data urodzenia?
— 2 listopada 1998 roku — odparła — imiona rodziców pan zna. — Basty wypełnił odpowiednie rubryczki. — Opiszesz mi własnymi słowami co się wydarzyło? — Veda popatrzyła na niego ze zmarszczonymi brwiami.
— Znalazłam martwego mężczyznę na dnie zapadliska — odpowiedziała mu. — Nie powinien mi pan zadać jakiś pytań?
— Łatwiej będzie jeśli opiszesz mi to własnymi słowami.
—Wolałabym pytania — odpowiedziała na to — jestem beznadziejna w opisywaniu rzeczy i zdarzeń.
— Dobrze, co tam robiłaś? — zapytał ją policjant.
— Spacerowałam.
— W zapadlisk? Czy ty wiesz jak niebezpieczne to miejsce?
— Oczywiście, że wiem — odpowiedziała ojcu — i miałam to gdzieś. Chciałam pospacerować w miejscu gdzie zmarł mój brat to poszłam pospacerować w miejscu gdzie zmarł mój brat. Wie pan że starożytni wierzyli. Że ludzka dusza im tragiczniejszą śmiercią umrze tym bardziej prawdopodobne jest że błąka się po miejscu swojej śmierci?
— Veda co ty za głupoty opowiadasz? Wybaczy Basty, ale ona wygaduje wierutne bzdury.
— To nie bzdury! Może gdybyś był lepszym studentem to może i most by przetrwał przejazd kilku osobówek.
— Veda
— Wracając do tematu — wtrącił się szybko Basty w obawie że za chwilę rozpęta się rodzinna awantura. — spacerując się natknęłaś się na ciało?
— Poślizgnęłam się i przewróciłam wtedy zobaczyłam jego głowę — odpowiedziała rzeczowo. — Został zamordowany.
— Nie wysnuwaj pochopnych wniosków kochanie
— To nie wnioski to fakty. Zastrzelenie to nie jest śmierć z przyczyn naturalnych — oznajmiła dziewczyna. — To zabójstwo. Mało prawdopodobne samobójstwo.
— Skąd ta pewność?
— Ślad po kuli był na środku czoła. Znalazłam ciało, zadzwoniłam na numer alarmowy i i czekałam na przyjazd policji.
— Bardzo dobrze postąpiłaś — pochwalił ją Basty. — Przeczytaj i podpisz na dole — polecił. Veda złożyła podpis.
— I to wszystko?
— Tak to wszystko.
— W filmach to wygląda dużo bardziej interesująco — w głosie dziewczyny usłyszał autentyczny żal. Z trudem powstrzymał się od uśmiechu.
— Dzięki Basty a jak stoicie ze sprawą ostatniej napaści? — zapytał go Jose. Basty spiął wszystkie mięśnie.
— Mówisz o napadzie na Victorię Diaz de Reverte? — uściślił.
— Tak
— Śledztwo jest w toku. Sprawdzamy różne wątki odpowiedział dyplomatycznie
— Macie jakiś podejrzanych?
— I kto teraz jest wścibski? — zapytała go Veda. — Dlaczego interesujesz się sprawą jakiegoś napadu na jakąś tam kobietę? — zmarszczyła nos. — To podejrzane.
— To wcale nie jest podejrzane — odpowiedział jej zirytowany Jose. — Mam przecież ciebie
— A co ja mam z tym wspólnego? — zapytała ojca.
— Nie mogę omawiać szczegółów toczącego się śledztwa — odpowiedział dobitnie Basy.
— Rozumiem, rozumiem — byli już przy drzwiach gdy Veda zapytała
— Kiedy ją napadnięto?
— 10 października. Z nocy z soboty na niedzielę
— Nie było cię wtedy w domu — wypaliła — wróciłeś nad ranem.
— Biegałem
— Samochodem? Wróciłeś wściekły — przypomniała mu córka. — wściekły i brudny. Pamiętam, bo tamtej nocy zniszczyłeś moją wiolonczelę.
—Vedo
— o ścianę
— Ostrzegałem cię że nie będę w domu znosił twojego rzępolenia.
— Dokończymy tę rozmowę w domu — ucięła krótko Elena wstając z krzesła. — chyba że masz jeszcze jakieś pytania? — zapytała policjanta.
— To z mojej strony wszystko. Dziękuje Vedo.
W odpowiedzi dziewczyna wzruszyła jedynie ramionami. Basty odprowadził rodzinę do drzwi i ze swojego miejsca obserwował jak wsiadają do auta należącego do Jose. Było uwalane w zaschniętym błocie.
— A mówią, że auto to wizytówka mężczyzny — usłyszał głos Ivana, który zatrzymał się obok niego. Deszcz przeszedł w łagodną mżawkę. — Wszystko w porządku.
— tak
— Daj spokój Basty, znam cię nie od dziś i słyszę jak wszystkie trybiki w głowie pracują na zwiększonych obrotach. Co jest?
— Nie tutaj — powiedział i weszli do środka. W swoim gabinecie zamknął za nimi drzwi. — Mówiłem ci że do śledztwa włączyła się profilerka? Opracowała profil mężczyzny który zakratkował Victorię. — podał mu wydruk. Ivan zapoznał się z tym kręcąc w rozbawieniu głową.
— Kupujesz to? — zapytał — Mężczyzna, Latynos w wieku między trzydzieści pięć a czterdzieści pięć lat? To wróżenie z fusów.
— Pytał mnie o śledztwo.
— I to ma być dowód? Aresztuj każdego faceta w wieku trzydziestu pięciu do czterdziestu pięciu lat który pyta cię o śledztwo. I swojego syna który pewnie grzebie ci w papierach gdy nie patrzysz. Skup się na dowodach.
— Ich córka na drugie ma Inez
— To imię jak każde inne, ale ty myślisz że nazwali ją po tej Inez? — mężczyzna parsknął śmiechem — Kiedy się urodziła?
— 2 listopada 98 roku już po porzaże na ziemi Rodriguezów i zabójstwie Victora.
— To przypadek Basty
— Przypadek?, że córka podejrzanego na drugie ma jak matka ofiary?
***
Wiedział, że zachowuje się niedojrzale. Wiedział, że zachowuje się dziecinnie, ale nic nie mógł na to poradzić. Po za tym kiedy miał nie zachowywać się jak bachor jak nie teraz? Miał siedemnaście lat. Był młodym gniewnym, który miał ochotę krzyczeć ile sił w płucach. Jorge Ochoa nie krzyczał. Był zbyt dobrze wychowany, żeby zniżyć się do poziom dzieciaków, które krzyczą, lecz sytuacja w której się znajdował był delikatnie mówiąc nieciekawa. Patowa. Beznadziejna. Jeśli nie umrę ze wstydu ojciec na pewno mnie zabije, przeszło mu przesz myśl gdy siedział na izbie przyjęć z ręką owiniętą kuchenną ściereczką. Łypnął na matkę to na siedzącą na jej kolanach siostrę. Glorianna Ochoa była zachwycona powrotem matki. Przybiegała do niej uśmiechając się od ucha do ucha, wchodziła na kolana przy każdej nadarzającej się okazji, zapraszała matkę do domu żeby ta czytała jej bajki. Jedna wielka szczęśliwa rodzina.
Tego popołudnia dzieci spędzały czas z matką. Taki był nakaz sądu. Lucia
Ochoa miała przyznane wizyty domowe. Po raz pierwszy od dnia rozwodu i ograniczenia jej władzy rodzicielskiej miała spędzić dzień ze swoimi dziećmi. Bez nadzoru kuratorki sądowej czy obecności byłego męża. W tym samym czasie ojciec był na randce. Był pewien, że Gideon je teraz kolację w Grze Anioła w towarzystwie jego nauczycielki od matmy, albo co gorsza on i Elodia, skrzywił się nad myślą innych aktywności które ojciec może teraz robić. Pielęgniarka siedząca za biurkiem łypnęła na nich z ciekawością. Ojciec mnie zamorduje, pomyślał.
Wyrwało mu się. Gdy matka przywiozła go z raną cięta dłoni słowa „to wszystko jej winna” mu się wyrwały. Nie miał oczywiście na myśli „to ona mnie pocięła” ale można było to tak zrozumieć. Gloria na jej rękach płakała a ścierka przesiąknęła jego krwią. Lucia próbowała wyjaśnić nieporozumienie, ale nadgorliwa pielęgniarka już wezwała policję. Obecnie nie odrywała od nich ciekawskich małych oczek. Gdy wreszcie pojawił się dobrze mu znany lekarz Gloria zeskoczyła z kolan matki i podbiegła do ulubionego pediatry ochoczo wyciągając do niego ręce.
— Masz żonę — powiedziała z wyrzutem. Vazquez z trudem powstrzymał uśmiech trzymając ją na rękach. — i dziecko.
— Tak — potwierdził.
— Jestem od nich zdecydowanie ładniejsza — oznajmiła. — Mój brat pociął się nożem — obwieściła na cały głos. Kilka głów odwróciło się w ich stronę z ciekawością. — Kłócili się z mamą.
— Glorio, a może opowiesz mi to w gabinecie? — wszedł jej w słowo lekarz za nim streści rodzinną awanturę na szpitalnym korytarzu. — sprawdzimy czy ręka mu nie odpadła?
— A może mu odpaść? — oczy siostry przeniosły się z lekarza na rękę brata. — Chcę to zobaczyć.
— Jorge, dasz radę iść?
— Oczywiście że dam — podniósł się i zachwiał. Lucia wstała i podtrzymała go. — Nie dotykaj mnie — warknął i odsunął się od matki.
— Idź do mamy — Lekarz postawił Glorię na podłodze sam sięgnął po wózek i pomógł usiąść w nim nastolatkowi. Siostra wpakowała mu się na kolana i chwyciła go za zranioną rękę. Chwyciła do za nadgarstek i poruszyła nim w górę i w dół.
— Jest solidnie przymocowana.
— Zabiorę twojego brata do zabiegowego. Zostaniesz z mamą? Pokaże ci kącik zabaw dla dzieci.
Gloria ochoczo pokiwała głową. Julian zawiózł go do gabinetu zabiegowego gdzie pomógł mu przejść na leżankę.
— powiesz mi co się stało? — zapytał go Vazquez gdy zostali sami.
— Nic się nie stało — odburknął nastolatek. — Wypadek przy gotowaniu.
— Wypadek? — uniósł brew wyrzucając ściereczkę kuchenną do kosza z odpadkami medycznymi. Chłopak westchnął.
— Pokółciliśmy się chwyciłem za nóz i mamy efekt — wskazał na rękę. — Nic mi nie zrobiła.
— powiedziałeś że to jej wina
— bo tak jest! Wszystko co nas spotkało w ostatnim roku to jej wina — odwarknął nastolatek. — Rozwód, romans z nauczycielem Glorii, któremu rozwaliłem samochód — wyliczył — to wszystko jej wina.
— Twoja matka
— Co? Spróbujesz mnie przekonać że ma prawo do szczęscia jak mój ojciec? — zapytał go — Tak ma tylko dlaczego do jasnej cholery nie mogła być szczęśliwa z nami? Auć — syknął i wyrwał mu rękę. Krew poplamiła koszulkę chłopaka. Do środka zaś wszedł Gideon Ochoa. Jorge bez słowa położył dłoń z powrotem. Zasłużył sobie na to wiedział o tym. Kurator oświaty podszedł do chłopaka bezwiednie wargami muskając jego włosy. — Przepraszam — wymamrotał Jorge — Nie chciałem to po prostu tak wszystko.
— Porozmawiamy w domu.
***
Wykład Emily przyciągnął całkiem spory tłumek uczniów i ciekawskich nauczycieli. Ricardo Perez usiadł w pierwszym rzędzie gdyż swoją obecność uznał za swój obowiązek skoro wykład odbywał się kosztem jego lekcji. Emily pochyliła się nad Santosem zaglądając mu przez ramię na ekran laptopa to na rzutnik.
— Dziękuje za pomoc — powiedziała mu do ucha. Sala powoli zapełniała się uczniami.
— To drobiazg.
— Nie dla mnie — odpowiedziała prostując się. Basty Castellano by tego nie pochwalił. Conrado Severin, który przyprowadził jedną ze swoich klas również przyglądał jej się z ciekawością. Emily wiedziała jedno; że jeśli nie dotrze do sprawcy bezpośrednio dotrze do niego przez jego dziecko lub innych rodziców. Bezwiednie pogładziła się po brzuchu.
— Dają ci w kość?
— Charlie i Tommy? Każdego dnia — odpowiedziała. — Muszą jednak jeszcze tam trochę posiedzieć.
— To prawda więc Charles i Thomas?
— Tak a dokładniej Thomas Conrado.
— Oczywiście, że Conrado
— I Charles Eric
Santos rozchylił usta kompletnie zaskoczony tą informacją.
— Charles Eric? — Powtórzył Emily przytaknęła. — Fabricio twierdzi że to po Claptonie, ale my oboje wiemy że to jedna wielka ściema — uśmiechnęła się do niego kącikiem ust. Blondynka zaczekała aż uczniowie, ciekawscy nauczyciele zajmą swoje miejsca. Gdy wśród tłumu uczniów dostrzegła córkę Balmacedy z trudem powstrzymała się od uśmiechu. Santos zajął miejsce z tyłu i ku zaskoczeniu mężczyzny usiadł koło niego Guerra.
— Ty tutaj?
— Wspieram żonę co ty tu robisz?
— Dowiaduje się że nazwałeś syna Charles Eric.
— Po siostrze Emily i po Claptonie — poinformował go.
— Tak sobie tłumacz. Eric to piękne imię będzie pasować do Bąbelka — stwierdził. Palcami przesunął po włosach. Emily natomiast aż wszyscy zajmą swoje miejsca i skupią całą swoją uwagę na niej. Lubiła być w centrum uwagi. Uruchomiła prezentację
— Dzień dobry — zaczęła — nazywam się Emily McCord Guerra i chciałam wam co nieco powiedzieć o przemocy i psychopatologiach.
— Jest pani psychologiem? — zapytała ją Anna Conde.
— Z wykształcenia tak; mam dyplom z psychologii, kryminologii i socjologii. Zawodowo zajmuje się profilowaniem kryminalnym.
— A gdzie pani pracowała?
— Anna na litość boską — jęknęła Rosie w jej kierunku.
— Nie szkodzi. Zaczynałam w Interpolu, później byłam Rzecznikiem do spraw komunikacji z mediami w Jednostce Analiz Zachowań Behawioralnych, zostałam profilerką.
— Chwila — Felix pochylił się do przodu — Pracowała pani w BAU? Polowała na seryjnych zabójców?
— Nie tylko. Jednostka głównie skupiła całą uwagę na nich, ale także tworzyliśmy profile psychologiczne gwałcicieli, pedofilów, porywaczy dzieci czy terrorystów.
— I mieliście swój samolot? — oczy Anny zaświeciły się na myśl o takich wygodach.
— Chciałabym, ale nie. Bycie profilerką kryminalną jest zdecydowanie mniej ekscytujące niż przedstawiają to amerykańskie seriale. FBI ma swój samolot, Interpol ma swój samolot , ale jest zarezerwowany dla szych nie agentów którzy w korporacyjnym łańcuchu pokarmowym są na szarym końcu. Nasza praca polega w dużej mierze na siedzeniu za biurkiem i wertowaniu akt.
— Nie jeździcie na miejsca zbrodni? — zdziwił się Felix.
— Niestety nie tak często jakbyśmy chcieli. Gdy Biuro jest proszone o pomoc lub napływa do nas wniosek o stworzenie portretu psychologicznego nieznanego sprawcy zazwyczaj sprawca utyka w martwym punkcie i my jesteśmy ich ostatnią deską ratunku. Niestety czasem jedyną rzeczą, która może pomóc jest kolejne zabójstwo, bo gdy mamy to — wyświetliła portret pamięciowy mężczyzny w kominiarce to jest mniej niż zero.
— Kto to jest? — zapytała z ciekawością Anna
— To portret pamięciowy stworzony na podstawie zeznań Victorii Diaz de Revrte — poinformowała ich czując jak Conrado wypala jej dziurę w skroni. Zdaniem nauczyciela łamała kilka zasad — Portret pamięciowy mężczyzny który ją zaatakował który do sprawy jej uprowadzenia gwałtu nie wnosi zupełnie nic. Ja mogę wam powiedzieć tylko tyle ; że to mężczyzna w przedziale wiekowym od trzydziestu pięciu do czterdziestu pięciu lat, jest Latynosem i może być absolutnie każdym. Waszym sąsiadem, nauczycielem czy sprzedawcą w mięsnym. Wiem natomiast że ma nie więcej niż sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. I to ani trochę nie pomaga. To co pomogłoby policji to jego przyjście do komendę i przyznanie się do winy lub świadek który był świadkiem uprowadzenia. Takie rzeczy w kryminalistyce zdarzają się bardzo rzadko a w Pueblo de Luz i Valle de Sombras zdarzył się wręcz kryminalny cud który odkryłam przeglądając statystyki obu komend z ostatnich dwudziestu lat otóż gwałt w nich nie istnieje. Policja w Valle de Sombras ostatni raz prowadziła sprawę gwałtu dwanaście lat temu. Pueblo de Luz gdy została zabita i zamordowana wasza koleżanka, ale przez lata nic się nie działo. Wyeliminowaliście gwałt ze statystyk nie z życia moi drodzy państwo — wyświetliła kolejny slajd — Gwałt jest jednym z najczęściej popełnianych przestępstw a jest jednym z tych najrzadziej zgłaszanych. Ja przez lata nikomu o tym nie powiedziałam. Mój gwałt nie jest w tych trzych procentach zgłaszanych gwałtów, Jeden procent kończy się skazaniem. I ja nie mówię o Meksyku to światowy problem. Meksyk moje drogie panie jest w niechlubnej czołówce ONZ krajów nieprzyjaznym kobietom. Przegrywa tylko z Afganistanem i Indiami. W Meksyku kobiety są mordowane tak często, że w prawie karnyym na grupę przestw popełnianych na kobietach określa się mianem kobietobójstwa. Ustawodawcy mieli nadzieję, że to zatrzyma skalę przemocy — wyświetliła slajd — to statystki. Przepis wprowadzono w dwa tysiące ósmym roku liczba zabójstw kobiet wzrosła dwukrotnie. Nic się nie zmieniło powiedziałby nawet że wygląda to gorzej niż przed nowelizacją kodeksu karnego. I nie zmieni dopóki nie zniknie przyzwolenie na gwałcenie i zabijanie kobiet.
— nie ma czegoś takiego jak społęczne przyzwolenie?
— Nie? Więc dlaczego nie pozwolił pan opłakać uczennicy tylko zamiótł problem pod dywanem? — zapytała Pereza. — Uważał pan że jeśli o sprawie nie będzie się mówić o problem zniknie, sam się rozwiąże. Nie sprawił pan że problem wobec przemocy seksualnej wobec kobiet zniknął tylko pokazał że nie ma znaczenia.
— Zapewne zna pani odpowiedź dlaczego te przestępstwa są nie zgłaszane?
— Oczywiście że znam — odpowiedziała mu — Gdy ukradną panu samochód nikt nie pyta czy się pan tego chciał?
— Oczywiście że nie
— Gdy kobieta zostaje zgwałcona to ona jest miejscem przestępstwa. I gdy myśli że nic bardziej upokarzającego jak test na gwałt jej nie spotka pojawia się policja z pytaniami; Ile drinków wypiła tamtej nocy? Czy zaprosiła go do domu? Jakie majtki miała na sobie? Takie pytania słyszy zgwałcona kobieta z ust policjantów. A gdy wraca do domu, gdy cała machina prawna rusza słyszy; a po co ci to? To taki dobry chłopak dlaczego niszczysz mu życia? Karierę? Przez ciebie nie dostanie się na uniwersytet. To twój mąż jak mógł cię zgwałcić? I tak w kółko. P:olicja w Pueblo de Luz — Emily zaczęła spacerować po scenie — obawia się że jeśli upubliczni ten portret — wyświetliła ponownie fotografię może dojść do samosądu. Ja uważam że te obawy mają niewiele pokrycie z rzeczywistością i to nie dlatego że nikt nie jest wstanie go rozpoznać ale dlatego że spora część mieszkańców uważa że sama się o to prosiła. Gdyby nie pracowała dla Barosso nic by się nie stało. Byłaby w domu z mężem i synem. Za nim skończę chcę zdradzić wam prawdę; jedną osobą odpowiedzialną za atak na Victorii jest ten który ją zaatakował. Nie ma znaczenia czyją jest córka, dla kogo pracowała czy o kolor sukienki którą miała na sobie . To sprawca i tylko sprawca jest winien. I jeszcze jedno drogie dziewczyny chłopaki jeśli padliście ofiarą przemocy seksualnej lub jakiejkolwiek innej powiedzcie o tym komuś. Rozumiem dlaczego nie chcecie iść z tym na policje, ale nie duście tego w sobie. To nie pomoże. Ten ból który w sobie nosicie on magicznie nie zniknie, a będzie zjadał was od środka. Nie bójcie się rozmawiać, nie wstydźcie bo to nie wam powinno być wstyd. Nie zrobiliście niczego złego.
***
Felix Castellano pokonał po raz kolejny długość basenu czując ból w mięśniach. Obiecał sobie, że nie będzie mieszał się w śledztwa ojca, że zostawi sprawy dorosłych dorosłym ale wykład Emily brutalnie przywołał go do rzeczywistości. To nie był obcy. Victorię skrzywdził ktoś kogo on mógł znać. To mógł być dosłownie każdy. Zatrzymał się przy brzegu basenu zrzucając z głowy czepek i gogle. Wyszedł z wody siadając na zimnych kafelkach. I dopiero teraz dostrzegł chłopaka przy sąsiednim torze.
— Cześć — Jorge Ochoa przywitał się nieśmiało z synem Sebastiana machając zanurzonymi w wodzie nogami. — Nie przeszkadzaj sobie, ja tylko sobie siedzę. Uciekłem z domu.
— Uciekłeś z domu i ukrywasz się w szkole? — zapytał go z niedowierzaniem.
— Wiem kiepskie miejsce i pewnie za parę godzin wrócę do domu ale na razie nie jestem gotowy.
— Rozumiem
— Wątpię ale dzięki.
— Nie ma za co. Co ci się stało w rękę? — wskazał na bandaż.
— To? — pomachał dłonią — pociąłem się. W sensie nie specjalnie pokłóciłem się z matką i trzymałem nóż. Nie chciałem zrobić sobie krzywdy czy coś takiego. Tak wyszło.
— Nie dogadujcie się?
— Trudno dogadać się z kobietą która wybrała kochanka a nie rodzinę a później obściskiwała się z twoim wufeistą.
— Twoja matka i Bruni?
— Gorzej moja matka i hardkorowy koksu — skrzywił się — Facet się zaćpał.
— Słyszałem. Co zamierzasz?
— Nie wiem — przesunął dłonią po włosach. — Wrócę do domu i przyjmę każdą karę. Nie chce robić tacie problemów, ale odwiedziła nas policja bo powiedziałem, że to jej winna. Nie mówiłem dosłownie, ale mogli to tak zrozumieć. Dlaczego nikt nie rozumie że nie chcę jej widzieć i nikt mnie nie słucha.
— Ja rozumiem. Też nie chcę widzieć mojej matki.
Obaj wymienili smutne uśmiechy.
— Chyba powinienem wrócić do domu.
— Powinieneś — obaj podskoczyli gwałtownie na dźwięk męskiego głosu. Jorge stracił równowagę i wpadł do wody. Felix instynktownie wskoczył za nim i go złapał wyciągając i pomagając wyjść na brzeg. Gdy wstał popatrzył na Gideona nie wiedząc co powiedzieć. Meżczyzna bez słowa go przytulił.
— Skąd wiedziałeś? — wymamrotał wtulając się w znajome ramiona.
— Zaparkowałeś autem na szkolnym parkingu.
— Marny ze mnie uciekinier. Tato będziesz cały mokry.
— To tylko woda
— Robisz mi siarę
— Ty mnie niemal przyprawiłeś o zawał serca postawiłeś na nogi policję w mieście więc jesteśmy kwita.
— I mam szlaban?
— I masz szlaban nicponiu — zmierzwił mu mokre włosy. — Wracajmy do domu. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 17:35:47 24-08-23 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA III, CAPITULO 131 cz. 1
LIDIA/CONRADO/SANTOS/HUGO/ARIANA/ELLA/FELIX/JORDAN/IGNACIO/SILVIA/QUEN
Październik powoli zbliżał się ku końcowi, a co za tym idzie w ratuszu Pueblo de Luz przygotowania do obrad komisji do spraw katastrof ruszyły pełną parą. Saverin miał mnóstwo rzeczy do roboty, ale nie mógł zrezygnować z posady w liceum – za bardzo lubił te dzieciaki. Kiedy pewnego październikowego poranka zastał w swojej jadalni nastolatkę pochyloną nad zeszytami i książkami, uśmiechnął się sam do siebie – Lidia zaczęła przykładać się do nauki, wzięła też sobie do serca rady opiekuna i postanowiła podciągnąć się z angielskiego, znajdując sobie korepetytora. Była samowystarczalna i nie chciała słyszeć o pomocy ze strony Conrada czy Fabricia, a oni to uszanowali. Coraz swobodniej czuła się też w domu Conrada, od czasu do czasu zapraszając znajomych i odrabiając wspólnie lekcje.
− Pojedziesz ze mną do szkoły? – zapytał, nie przestając się uśmiechać, bo Lidia była niebywale skupiona na książkach. Postawił przed nią na stole talerz z naleśnikami, ale była tak pochłonięta zadaniem z matematyki, że nawet nie zauważyła, co bierze do ust.
− Nie ma mowy, to by było towarzyskie samobójstwo – stwierdziła, a on musiał przyznać jej rację. Był nie tylko jej tymczasowym opiekunem, ale też nauczycielem i zastępcą burmistrza. Wolał nie wprawiać jej w zakłopotanie. – Eric po mnie przyjedzie.
− A z nim się nie wstydzisz? On też jest twoim nauczycielem – zauważył rozsądnie Saverin, ale mina mu zrzedła, kiedy usłyszał odpowiedź.
− Ale on jest cool.
− Co to znaczy „cool”? Ja też potrafię być cool.
− Nie zrozumiesz. – Lidia wywróciła oczami, po czym zmierzyła Conrada od stóp do głów, jakby coś przyszło jej do głowy. – Naprawdę Bazyliszek jest tylko twoją koleżanką?
− Bazyliszek?
− Julietta – ta okropna baba. Już w pierwszy dzień zdążyła nam zadać do przeczytania lekturę. Lekturę na historię, wyobrażasz sobie? Od tego jest hiszpański!
− Widocznie miała swoje powody. I tak, to tylko koleżanka – wyjaśnił, czując że Lidia bardzo przypomina młodego Guerrę.
− Wiesz, mój ojciec też miał dużo „koleżanek”. – Lidia zrobiła w powietrzu cudzysłów, przypominając sobie stare czasy, kiedy to Rino Montes pomiędzy hazardem i wysyłaniem córki na drobne kradzieże oddawał się innym przyjemnościom.
− Przykro mi. Chcesz o tym porozmawiać?
− Nie ma mowy! – Lidia pokręciła szybko głową, czując, że się rumieni. – Lubiłam je, przynajmniej ojciec zajmował się nimi i nie zwracał na mnie uwagi.
− Może powinnaś porozmawiać z Kariną? – zagadnął Saverin, uważając, że Lidii przyda się damski autorytet. Podziwiała swoją kuratorkę z opieki społecznej, wywodziły się z tego samego środowiska i rozmowa z nią mogłaby na nią korzystnie wpłynąć.
− Może. Chociaż kiedy mam z nią spotkania, wolę ją wypytywać o różne rzeczy zamiast mówić o sobie. Jej młodość wydaje mi się fascynująca. Ciekawi mnie, jak to naprawdę było z tym jej romansem z gadjo.
− Lidio – Conrado skarcił nastolatkę. – Mam nadzieję, że nie wypytujesz Kariny o życie prywatne? To nie jest twoja sprawa, nie powinnaś wierzyć plotkom.
− Wiem, ale mimo wszystko coś mnie w tej historii intryguje. – Panna Montes pochłonęła resztę naleśników, odrywając się na chwilę od książek. – Karina jest ładna – dodała, czekając na reakcję Saverina.
− Tak, to bardzo ładna kobieta – zgodził się, a Lidia uśmiechnęła się zwycięsko.
− Podoba ci się?
− Nie myślałem o niej w ten sposób, dlaczego o to pytasz? – Conrado był lekko rozbawiony nagłym przesłuchaniem Lidii.
− No bo doszłyśmy do wniosku, że przydałaby ci się dziewczyna.
− My?
− Ja i Rosie. Jesteś zbyt spięty i nie byłeś z nikim od czasu Evy, a i tak wydaje mi się, że to była jedna wielka ściema. Może dobrze zrobiłaby ci randka? Z kimś takim jak Karina de la Torre, pewną siebie i inteligentną kobietą, troskliwą i zaradną, a nie z kimś takim jak Julietta Santillana – wredne babsko z kijem w tyłku.
− Lidio. – Conrado po raz kolejny spojrzał na nią z dezaprobatą, ale tylko wzruszyła ramionami. – Mam zbyt dużo na głowie, by jeszcze myśleć o randkach. I mam nadzieję, że ty też – dodał podejrzliwe, bo ostatnimi czasy przez ich dom przewinęło się kilku kolegów z klasy.
− Spokojnie, nie interesują mnie chłopcy ze szkoły. Są zbyt niedojrzali emocjonalnie.
Chciał chyba zapytać jeszcze, dlaczego wysnuła taki wniosek, ale nie było mu to dane, bo do drzwi rozległ się dzwonek. Lidia zerwała się na równe nogi i poszła otworzyć. Jej oczom ukazał się chyba ostatni gość, którego spodziewała się zobaczyć.
− Jest Conrado? – usłyszała pytanie z ust Silvii Guzman i skrzywiła się.
− Conrado! Kolejna koleżanka do ciebie! – krzyknęła i przepuściła Saverina w drzwiach, który przywitał się z dziennikarką.
Lidia wróciła na swoje miejsce przy stole, ale wyostrzyła słuch ciekawa, o czym redaktorka Luz del Norte przyszła porozmawiać z zastępcą burmistrza z samego rana w jego domu.
− Opublikowałam tamten artykuł, jak sobie tego życzyłeś. Nadal nie udało mi się rozgryźć, jakim cudem udało ci się zdobyć zdjęcia Fernanda Barosso w gabinecie SPA, ale nie będę drążyć tematu, tak jak uzgodniliśmy. – Silvia wyglądała jakby dała za wygraną. Widocznie to, co obiecał jej Saverin w zamian było ważniejsze od źródeł jego informacji.
− Dziękuję, spisałaś się. Oczywiście dotrzymam umowy. Będziesz miała ze mną wywiad na wyłączność.
− To przyjemność robić z tobą interesy, Conrado. Jest jednak jeszcze jedna mała sprawa… − Silvia zawahała się, ale tylko przez chwilę. – Skoro już robimy sobie przysługi, pomyślałam, że mógłbyś szepnąć o mnie dobre słówko swojej przyjaciółce. Podobno panna Santillana to twoja dobra znajoma.
− Tak, znamy się z Cambridge. Widzę, że plotki w Pueblo de Luz bardzo szybko się rozchodzą. – Conrado zmarszczył brwi, nie rozumiejąc, po co komuś takiemu jak Silvia kontakty z nauczycielką historii.
− Przyszła gubernatorowa jest dość zajętą kobietą, ale byłoby miło bliżej ją poznać. Może gdybyś zechciał dołączyć z nami na kolację…
− Pomyślę o tym i dam znać. – Conrado uciął tę dyskusję, żeby pani Olmedo za bardzo się nie rozpędziła w swoich planach. – Oczywiście jestem wdzięczny za pomoc i wspomnę o tobie Juliecie, ale muszę przyznać, że jestem trochę zdziwiony. Myślałem, że się znacie.
− Och, Fabian przyjaźni się z Victorem od lat, ale jeszcze nie mieliśmy okazji poznać jego narzeczonej.
Conrado pokiwał głową ze zrozumieniem, po czym pożegnali się i Silvia odjechała spod domu, a Lidia wyczuła okazję.
− A więc to ty stoisz za artykułem oczerniającym Barosso. Czy to przypadkiem nie jest zagrywka poniżej pasa? Co takiego zrobił ci burmistrz Valle de Sombras, że tak próbujesz go dopaść? – przyparła Conrada do muru, ale ten spojrzał tylko na nią i się uśmiechnął.
− Lepiej już idź, Eric czeka pod domem. Nie chcesz chyba się spóźnić w towarzystwie takiego niezbyt klawego belfra jak ja?
− Klawego? Nikt tak już nie mówi…
− Idź już.
Lidia nadąsała się lekko, ale po chwili jej przeszło. Ku zdumieniu Conrada pocałowała go szybko w policzek i wybiegła wprost do samochodu DeLuny, zanim opiekun zdołał przetworzyć, co się wydarzyło.
− A ty coś taka w dobrym humorze? Cieszysz się, że już niedługo weekend? – Santos odjechał z podjazdu Conrada, zwracając się bezpośrednio do nastolatki.
− Można tak powiedzieć. Hej, możesz to podgłośnić? – Lidia wskazała na radio w samochodzie. Eric wykonał polecenie i już po chwili usłyszeli audycję radiową, w której dwóch DJów rozmawiało na temat Łucznika z Pueblo de Luz. – Jest niesamowity, prawda?
− Kto, ten DJ? Przeciętniak. – Santos machnął jedną ręką, skręcając w lewo i kierując się w stronę liceum.
− Nie! El Arquero de Luz – wyjaśniła, uśmiechając się szeroko. – Daje popalić całej elicie Pueblo de Luz i Valle de Sombras, ściga przestępców, odbiera bogatym i daje biednym. Nie uważasz, że to godne podziwu?
− Uważam, że to głupie. Zadzieranie z tymi wszystkimi szychami nie skończy się dla niego dobrze. Moim zdaniem trochę przegina.
− Znasz go? – Lidii zaświeciły się oczy, kiedy spojrzała na nauczyciela informatyki po tych słowach.
− Nie – odparł automatycznie Santos, starając się na nią nie patrzeć. – Skąd ta nagła obsesja na punkcie Złodzieja?
− To nie jest żaden złodziej, to bohater.
Santos zatrzymał gwałtownie samochód na światłach i po raz pierwszy spojrzał na uczennicę. Pierwszy raz widział ją tak rozmarzoną.
− Czy ty chcesz mi coś powiedzieć? – zapytał, czując jakby to on był jej opiekunem prawnym, a nie Conrado. Przywiązał się do dziewczyny. Miała nieciekawe dzieciństwo, oględnie mówiąc, i pod wieloma względami byli do siebie podobni. – Czy ty się bujasz w Łuczniku Światła?
− Co? Nic z tych rzeczy. Ale jest świetny, prawda? – dodała na koniec, czym zaprzeczyła swoją poprzednią wypowiedź.
− Jak można się kochać w kimś, kogo się nigdy nie widziało? – Eric zaśmiał się z niej, ruszając, kiedy światło zmieniło się na zielone, ale zaraz potem ponownie zahamował. – Czy ty go kiedyś spotkałaś?!
− Może – odpowiedziała oględnie, a Santos poczuł, że robi mu się gorąco za kołnierzykiem kraciastej koszuli. – No dobra, uratował mnie na przyjęciu pani Prudencji! Tuż po tym jak Baron i jego ludzie przyszli zrobić scenę, mój ojciec zakradł się na hacjendę i próbował zabrać mnie siłą do domu. Nie mówiłam o tym Conradowi, bo bałam się, że zrobi coś głupiego.
− Nie znasz Conrada? Czy on kiedykolwiek robi coś impulsywnie? No dobra, zdarza mu się, ale mimo wszystko… jak mogłaś to zataić? No i o co chodzi z tym, że Łucznik cię uratował?
− Normalnie, pogonił Rino Montesa i mi pomógł. Nie mówiłam o tym, bo szanuję jego prywatność.
− Widziałaś jego twarz?!
− Nie, ale i tak uważam, że jest świetny. Wygląd nie ma najmniejszego znaczenia.
− Skoro tak twierdzisz… Lidio, nie zakochuj się w kimś takim. To naprawdę nie skończy się dobrze.
− Dlaczego zaraz mówisz o miłości? Po prostu go podziwiam i mi się spodobał. Jest szlachetny i uczynny, ma jasno sprecyzowany system wartości. To więcej niż ma do zaoferowania nie jeden facet, którego znam.
− Na pewno. – Eric był lekko rozeźlony.
− Dlaczego się tak bulwersujesz? Nie mów, że to ty jesteś tym Łucznikiem, bo przysięgam, zapadnę się pod ziemię!
− Nie jestem.
− I nie wiesz kto to?
− Dlaczego miałbym wiedzieć? Czy ja wyglądam, jak jakieś pieprzone guru? – DeLuna zaparkował pod szkołą, czując, że ta droga zmęczyła go bardziej niż maraton. – Obiecaj mi coś, Lidio, nie wplątuj się w nic niebezpiecznego. Ten Łucznik to same kłopoty.
− Skąd ci to przyszło do głowy? Przecież mówiłam, że…
− Obiecaj – nie szukaj go i nie próbuj na siłę nawiązać kontaktu. Zbyt dużo ludzi poluje na El Arquero. Ma więcej wrogów niż zwolenników i każdy jego sprzymierzeniec źle skończy.
− Dobrze, obiecuję – odpowiedziała dla świętego spokoju. Nie mogła jednak oprzeć się wrażeniu, że skłamała.
***
Hugo spodziewał się, że jego małe śledztwo nie przyniesie szybko rezultatów, ale nie miał pojęcia, że pozyskanie informacji o Fabianie Guzmanie będzie tak trudne. Gość był nudny jak flaki z olejem. Z domu jeździł głównie do biura i do szkoły oraz na Uniwersytet w San Nicolas. Obserwowanie go stało przeraźliwie denerwującym zajęciem. Ariana była jednak innego zdania. Kiedy przekroczył próg biblioteki pewnego poranka, zobaczył, że macha mu z daleka.
− A ty nie jesteś na treningu? – zdziwiła się, bo zwykle Delgado można było spotkać w miejscowym liceum albo dopiero po południu albo na porannych ćwiczeniach dwa razy w tygodniu.
− Odwołany. Profesor Gorgonzola biadolił coś o tym, że chłopaki z drużyny spóźniają się na lekcje włoskiego, bo treningi się przeciągają. Więc teraz spotykamy się we wtorki i czwartki. – Hugo wywrócił oczami, siadając na biurku Ariany i sięgając po czekoladowego cukierka, który tam leżał.
− Profesor Mazzarello – sprostowała Ariana, z irytacją patrząc, jak Hugo pochłania jej śniadanie, bo nie miała czasu zjeść nawet kanapki.
− Dowiedziałaś się czegoś? – Brunet wydawał się niezbyt zainteresowany poprawnym wymawianiem imion belfrów, więc wrócił do tematu, który go interesował.
− Jeszcze nie, jestem zbyt zajęta. Ale mówiłam ci, że zaczynam praktyki u Fabiana, wtedy na pewno pójdzie mi lepiej. A ty coś masz?
− Na razie nic. Ale planuję porozmawiać z gosposią Fernanda. Nie bez powodu Fabian wcisnął jej na wyjściu gotówkę w kopercie.
− Może chciał jej zrekompensować traumę po zawaleniu mostu?
− Może, ale po co? Nie miał z tym nic wspólnego. Może zapłacił jej za szpiegowanie Barosso? Tak czy siak, pogadam z Rosą i dowiem się czegoś. Lubi mnie, więc wszystko mi wyśpiewa.
− Dobrze, a ja pomówię z Jordanem. – Ariana dopiero po chwili zobaczyła, że Hugo przypatruje jej się krzywo.
− Z jego synem? – Zakrztusił się cukierkiem, kiedy wypowiadał te słowa.
− Tak, kumplujemy się.
− Słucham?
− No dobra, często przychodzi do biblioteki, więc rozmawiamy. – Santiago machnęła ręką, bo nie chciała wdawać się w szczegóły tej dziwnej znajomości. Chłopak nie życzył sobie, by rozpowiadała o jego atakach paniki i zamierzała to uszanować.
− Ja też często chodzę do delikatesów, ale to nie znaczy, że kumpluję się ze sklepikarką. Ale w porządku, jeśli czegoś się dowiesz, daj znać. Ja nie cierpię tego młokosa, zresztą ze wzajemnością, więc mnie nic nie wyśpiewa na temat Fabiana.
− Czy dobrze słyszałam, że rozmawiacie o Fabianie Guzmanie? – odezwał się głosik tuż przy biurku Ariany, przez co oboje podskoczyli w miejscach, nie będąc świadomi, że ktoś ich podsłuchuje.
Ella Castellano stała przy nich, ściskając w rękach książkę, którą zamierzała wypożyczyć. Wyglądała na zaintrygowaną i lekko podejrzliwą. Za nią czaił się Jaime Sotomayor.
− A wy nie powinniście być w szkole? – zdziwił się Hugo, patrząc na siostrzeńca i czując, że trzynastolatek wpadł jak śliwka w kompot, łażąc wszędzie za młodą panienką Castellano.
− Mamy okienko, bo wychowawca się pochorował i kazano nam przyjść do biblioteki. To jak z tym Fabianem, czemu go obgadujecie?
− Nie obgadujemy, tylko wymieniamy spostrzeżenia. – Ariana uśmiechnęła się niewinnie, ale dziewczynka nie była przekonana. – Dobrze znasz Fabiana? – zapytała zachęcającym głosem, szczypiąc Huga w kolano, bo to dobra okazja do zdobycia informacji.
− Był moim sąsiadem odkąd pamiętam. – Ella zastanowiła się przez chwilę. – Jest jak wujek, który daje drogie prezenty, ale nie chciałoby się z nim zostawić dzieci na weekend.
− Dlaczego? Ma jakiś problem? – Hugo wykonał gest, który miał świadczyć o uzależnieniu Guzmana od alkoholu, a Ella się oburzyła.
− Nic z tych rzeczy, Fabian prawie nie pije. Skąd ten pomysł? Po prostu jest mega zajęty. Praca była zawsze dla niego na pierwszym miejscu. No ale się nie dziwię. Jakbym miała taką żonę jak Silvia, to pewnie też nie chciałabym wracać do domu. – Ella sama sobie odpowiedziała na pytanie. – Dlaczego interesuje was Guzman?
− Mam u niego zacząć praktyki studenckie – odpowiedziała Ariana, szczęśliwa, że nie musi wdawać się w szczegóły. Miała nadzieję, że ciekawska nastolatka szybko odejdzie.
− Ojej, to uważaj. Nie od dziś wiadomo, że Fabian ma słabość do sekretarek i studentek.
− Dziecko, ile ty masz lat? – Ariana spaliła buraka, bo ton głosu dziewczynki bardzo przypominał ten należący do Huga. – Pokaż, co tam chcesz wypożyczyć – zmieniła temat, ale oczy wyszły jej na wierzch, kiedy przeczytała tytuł. – „50 twarzy Greya”? Chyba żartujesz! Poszukaj lektury odpowiedniej dla swojego wieku.
− Wszystkie koleżanki w klasie już czytały, nie mogę być gorsza. Poza tym, muszę się doedukować.
− W takim razie poczytaj Dickensa, Twaina, J.K. Rowling…
− Znam Harry’ego Pottera na pamięć. Mam trzynaście lat, już czas dojrzeć.
− Będziesz miała na to czas. – Hugo podłapał temat, bo z ciekawości sięgnął po książkę i przeczytał opis z tyłu. – Kto pisze te romansidła? Brzmi jak coś z twojej półki, gringa. Jaime, ty się trzymaj lepiej działu z komiksami.
− Co? – Jaime był tak zajęty gapieniem się na Ellę, że chyba nie dotarło do niego żadne ze słów wypowiedzianych przez wujka.
Ella wyglądała na niepocieszoną, kiedy musiała zostawić książkę i wrócić do szkoły. Na odchodnym rzuciła jeszcze zagadkową uwagę:
− Nie wiem, czego szukacie, ale mam nadzieję, że nie chcecie mu zaszkodzić. Fabian ma swoje za uszami, ale to dobry człowiek.
***
Był przyzwyczajony do szeptów za plecami, ale od czasu kiedy Ignacio omal go nie pocałował, stał się jeszcze bardziej agresywny w stosunku do niego. Widocznie musiał desperacko udowodnić swoją męskość. Szturchał go, popychał, śmiał się z niego przy każdej możliwej okazji, naigrywając się z niego razem ze swoimi wiernymi kumplami. Felix znosił to, bo wiedział, że w głębi duszy Ignacio cierpi dużo bardziej niż on. Nigdy nie rozumiał lekcji dziadka Valentina, która zakładała odpłacanie dobrocią ludziom, którzy wyrządzają innym krzywdy. Zawsze myślał, że to jakiś stek bzdur, bo niby po co nadstawiać drugi policzek, kiedy można komuś oddać kopniakiem? Ale teraz wiedział, że dziadek miał rację i chodziło mu o ludzi pokroju Fernandeza – zagubionych, przestraszonych, słabych. Gdyby Valentin Vidal żył, na pewno wiedziałby, co robić. Felix nie miał pojęcia, jak miałby pomóc komuś, kto tej pomocy nie chce. Mógł więc jedynie zaciskać zęby i pozwalać sobą pomiatać, mając nadzieję, że w pewnym momencie Nacho zmądrzeje i przyzna się do swoich własnych uczuć.
− Co jest homo-niewiadomo? – Jakiś kolega Ignacia popchnął Felixa, kiedy ten otwierał swoją szafkę, by wyciągnąć z niej książki. – Czego tam szukasz, tęczowej flagi?
− Daj spokój, pewnie żałuje, że w ogóle wyszedł z szafy – dodał kolejny kumpel, jeden ze szkolnych chuliganów. – Co z nim robimy, Nacho? Głowa w kiblu?
− Nie, to za proste. Niech się boi, nie zna dnia ani godziny. – Ignacio zaśmiał się kpiąco, podchodząc do nich. Uderzył ręką w szafkę Felixa, sprawiając, że ten lekko się wzdrygnął. – W naszej szkole nie ma miejsca dla takich jak ty.
− Dla ciebie się znalazło dwa razy, w końcu powtarzasz klasę. – Kilka metrów dalej Jordan Guzman z impetem zatrzasnął swoją szafkę, ukazując się szkolnym chuliganom. Ignacio wyglądał na zmieszanego, chyba nie sądził, że ktoś oprócz nich jest na korytarzu.
− Co jest, Guzman, bronisz swojego chłopaka? No tak, papużki-nierozłączki od dziecka. Teraz wiemy, co tam robiliście po godzinach, kiedy twierdziliście, że się razem uczycie muzyki. – Nacho zarechotał, przybijając sobie żółwiki z kolegami, ale jego oczy pozostawały przestraszone.
Jordan doskonale wiedział, że Ignacio walczy sam ze sobą. Chciał wyjść z twarzą przed kolegami, więc nie mógł uciec przed konfrontacją, ale bał się też prowokować Guzmana, bo nie mogło z tego wyjść nic dobrego.
− Jesteś o mnie zazdrosny? – zapytał Jordi ze śmiechem. – Wiedziałem, że masz obsesję na moim punkcie, Nacho, ale że aż tak? Powiedz mi, jestem w twoim typie czy raczej wolisz wysokich brunetów?
Ignacio zbladł i nic więcej nie powiedział. Zamiast tego machnął ręką na swoich kumpli i odszedł, uderzając barkiem Felixa, która musiał rozmasować obolałe miejsce.
− Ty wiesz? – Felix spojrzał na Jordana z lekkim zdziwieniem.
− O Ignaciu? – Jordi wskazał palcem gromadkę, która znikała za rogiem. – Jasne, że wiem i to od lat. Gapi się na mnie w szatni po treningach, kiedy myśli, że nie widzę. Musi się z tym sam oswoić.
Felix przytaknął, bo on również był takiego samego zdania.
− Jeszcze raz dzięki. No wiesz, za to na komisariacie – powiedział nagle młody Guzman, czym lekko zbił z tropu Castellano.
− Już mówiłeś. Nie ma sprawy.
− Jest. Guzmanowie zawsze spłacają długi, więc… Przyjdź dzisiaj po lekcjach do biblioteki.
− Po co? – Felix nieco się zdziwił, a Jordan wywrócił oczami.
− Po prostu przyjdź. Jeszcze mi podziękujesz.
***
Ignacio był wściekły. Najgorsze było to, że przy Jordanie czuł się sparaliżowany. Poza tym jednym wybuchem w bibliotece, bał się go jak cholera i nie chciał mu podpaść. Tym bardziej, że młody Guzman zdawał się wiedzieć więcej o sekretach łączących ich ojców. Złośliwe insynuacje ze strony Jordi’ego na szczęście nie zostały zrozumiane przez kumpli Fernandeza, którzy nadal mieli wielką uciechę, że udało im się ponabijać z orientacji seksualnej Felixa.
− Muszę znaleźć sobie dziewczynę – wypalił Ignacio, kiedy siadali w klasie religii. Wcześniej przechodziło mu to już przez myśl, ale musiał działać natychmiast, jeśli nie chciał prowokować plotek.
− Przecież chodzisz z Anną, nie? – zdziwił się jeden z kolegów, drapiąc się po głowie.
− Oszalałeś? Uczepiła się mnie jak rzep psiego ogona. Nie wiem, co ona sobie wyobraża, że za nią wyjdę czy jak? Przecież w okolicy są dużo lepsze partie od niej. – Fernandez zaczął się rozglądać po klasie, gdzie dziewczęta powoli wchodziły do środka.
− Hej, może okularnica? Łatwy cel. – Simon, najlepszy kumpel wskazał na Marianelę, która weszła do klasy, podpierając się o kulach.
− Daj se siana, miałbym chodzić z tym czymś? Wtedy na imprezie u Guzmanów się nabijałem, chciałem wkurzyć Jordana. I nie powtórzę tego, za bardzo sobie cenię swoją twarz.
− Słusznie – zgodził się kolega, wzdrygając się na wspomnienie szału Guzmana, kiedy okładał Ignacia pięściami. – Jest sporo ładnych lasek w szkole, od wyboru do koloru. Jakąś znajdziesz.
− Nie chcę „jakiejś”, chcę taką, której wszyscy będą mi zazdrościć. Chcę ją. – Ignacio wpatrywał się intensywnym wzrokiem w brunetkę, która weszła do klasy ojca Horacio i zajęła miejsce z przodu.
− Carolina? Nie masz szans, brachu, ona nie chodzi z łachudrami. A poza tym to kujonka i nosa nie wyściubia z książek.
− To dziedziczka de la Vega, poza tym jest śliczna. Ja tam bym ją brał – mruknął inny z kolegów, za co oberwał od Ignacia w potylicę. – Okej, rozumiem, że ją zaklepałeś.
− Będzie moja. Musi być.
− Skąd to nagłe parcie na szukanie dziewczyny? Anna jest łatwa, da ci o każdej porze dnia i nocy, nawet nie musisz prosić.
− Czasami facet musi poczuć się jak myśliwy – odpowiedział tajemniczo Ignacio, nie wdając się w zbędne szczegóły. Dziewczyna była piękna. Choć wyniosła i dumna, urody nikt nie mógł jej odmówić. Kiedyś nie była wystarczająco dobrą partią, by w ogóle się trudzić, ale teraz kiedy miała odziedziczyć fortunę, wydawała się dobrą kandydatką na dziewczynę, może nawet na przyszłą żonę. W końcu był już pełnoletni i musiał myśleć przyszłościowo.
− Spokój, zaczynamy lekcje! – odezwał się skrzekliwy głos Horacia, który wszedł do sali, powiewając czarną sutanną.
Olivia przyszła do klasy nieco spóźniona. Na jej widok kilka osób otworzyło szeroko oczy ze zdziwienia. Ostatnio chowała się za grubą bezkształtną kamizelką od mundurka, rezygnowała z makijażu, a tłuste włosy związywała nad karkiem, przez co wyglądała co najmniej mizernie. Wszyscy wiedzieli, że pokutuje za sprawę z Oliverem, choć nikt nie wiedział, o co tak dokładnie chodzi. Teraz jednak przekroczyła próg pomieszczenia w pełnym makijażu i włosami ułożonymi tak, jakby dopiero co wyszła od fryzjera. Koszulę od mundurka podwinęła lekko, nadając jej kształtu, a spódnicę podpięła tak, że teraz miała spódniczkę mini. Do tego długie podkolanówki i brzydkie ciężkie lakierki zniknęły, a ich miejsce zajęły szpilki.
− Panno Bustamante! Co to ma znaczyć? – Horacio spłonął rumieńcem na widok uczennicy, ale mimo karcącego głosu, jego wzrok zbłądził po jej szczupłych nogach. Chyba zdał sobie z tego sprawę, bo już nic więcej nie powiedział.
Marcus wstał z miejsca i przykrył Olivii nogi swoją marynarką. Nie rozumiał jej zachowania, a ona nie mogła mu się wytłumaczyć przy wszystkich w klasie, ale nie zamierzał pozwolić, by lubieżny wzrok księdza ją peszył. Horacio zaczął coś pisać na tablicy, a do klasy weszli kolejni spóźnialscy.
− Mogę? – zapytał Jordan, wskazując na miejsce obok Vedy Balmacedy, która rozejrzała się po sali, nie wiedząc, czy mówi do niej.
− Podobno dyrektor zabrania siadania w ławkach chłopakom i dziewczynom.
− No i? – Jordi wyglądał na zniecierpliwionego. – Wolne czy nie?
Przesunęła lekko krzesło, by mógł przecisnąć się pod okno. W sali panowała okropna duchota. Horacio, gdziekolwiek się nie pojawił, roztaczał smród kadzidła, które kłuło w nozdrza. Uczniowie chichotali za plecami księdza i nie bardzo skupiali się na nudnej lekcji.
− Spokój, bo wszyscy zostaniecie po lekcjach! – warknął proboszcz, a kiedy go nie usłuchali, dodał, wymachując Biblią w mało katolickim geście. − Zaraz mnie szlag jasny trafi!
Jak na zawołanie przez otwarte okno wleciała do klasy srebrna strzała i utknęła w sztywnej oprawie Pisma Świętego. Horacio zachwiał się i przewrócił, potykając się o obrotowe krzesło. Kilka osób wstało, żeby lepiej widzieć, ale zamiast na zdrowiu księdza skupili się na otwartym oknie, skąd mieli nadzieję zobaczyć osobę, która wystrzeliła.
− Nic ojcu nie jest? Halo! – Carolina pierwsza pochyliła się nad księdzem, którego dobrze znała z sierocińca. Ignacio wyczuł okazję i poszedł jej pomóc, tym bardziej że zaatakowano jego wuja.
Horacio przeżegnał się i ucałował krzyżyk, który miał na szyi, jakby dziękował, że nie został pozbawiony życia. Carolina i Ignacio pomogli mu usiąść na krześle. Wszyscy z ciekawością zerkali na liścik przyczepiony do strzały.
− Siadajcie już, siadajcie. Zamknijcie to piekielne okno! – krzyknął Horacio.
− Pogotujemy się tutaj – mruknęła Veda, czym zasłużyła sobie na morderczy wzrok proboszcza, więc Jordan zamknął okno.
Horacio sięgnął w tym czasie po liścik drżącymi dłońmi – chyba i w nim ciekawość zwyciężyła. W miarę jak czytał, jego oczy robiły się coraz większe, aż w końcu zrobił się purpurowy na twarzy i wyglądał, jakby miał zaraz wybuchnąć. Zdjął koloratkę, bo jemu również zrobiło się gorąco.
− Ksiądz mdleje, dajcie medyka! – krzyknął jakiś uczeń, a kilka osób spojrzało na niego jak na idiotę.
− Idź po szkolną pielęgniarkę – zarządził Marcus, dokonując bliższych oględzin proboszcza i pomagając mu odsłonić nieco drogi oddechowe, by lepiej mu się oddychało. – Połóżmy go na ziemi. Jordi? – poprosił, ale Guzman wyglądał na znudzonego.
− Czy to konieczne? Przynajmniej stracimy lekcję – zauważył i kilka osób z chęcią by się z nim zgodziła. Pod naciskiem karcącego spojrzenia przewodniczącego, wstał jednak łaskawie z miejsca i podszedł, by pomóc Delgado.
− Tracimy go! – krzyknęła Anakonda, kiedy klecha leżał już w bezpiecznej pozycji.
− Nie bądź głupia, przecież oddycha. – Quen westchnął, wznosząc oczy do nieba. Ukradkiem zerknął na liścik Horacia i sięgnął po niego.
− Chyba nie zamierzasz tego czytać? – warknęła Anna, co było zabawne, bo akurat ona udzielająca komuś lekcji dobrego wychowania, była rzadkim widokiem.
− Jasne, że zamierzam. A ciebie nie ciekawi, jaka wiadomość mogła sprawić, że Horacio dostał zawału? – Ibarra już trzymał dłoń na kartce. Wiedział, że Anna również ze sobą walczy.
− Nie dostał zawału, tylko lekko zasłabł. Hernan, nie dramatyzuj. Wstawaj już. – Jordan rzucił od niechcenia w stronę księdza.
− Jaki Hernan? – Anakonda zrobiła wielkie oczy.
− Hernan Fernandez. Chyba nie sądziłaś, że księżulek ma na imię „ojciec” a na nazwisko „Horacio”? – Lidia również ubolewała nad głupotą znajomej z klasy.
− Oczywiście, że nie. Ale nie zwracajcie się tak do niego. To nasz nauczyciel i ksiądz i należy mu się szacunek.
− Jak uważasz. – Jordi podszedł do tablicy, chwycił brudną mokrą gąbkę, którą dyżurny zawsze przygotowywał przed rozpoczęciem lekcji, po czym stanął nad osłabionym księdzem i wycisnął mu gąbkę prosto na twarz. – Pobudka, Hernan!
− Jordan! – Nawet Marcus miał nietęgą minę, ale ku zdumieniu wszystkich, ojciec Horacio zamrugał zawzięcie powiekami, usta otworzył jak oślizgła ryba wyjęta z wody i chyba nawet nie zdawał sobie sprawy, co się właśnie wydarzyło.
− Proszę księdza, zasłabł pan. Chce ojciec, żebyśmy kogoś powiadomili? Żonę, dzieci…? – Jordi uklęknął przy księdzu, siląc się na ironię. Hernan łypał na uczniów dzikim wzrokiem, nie rozumiejąc sytuacji.
− Jest w szoku. Zadzwonić po policję? – Quen również uklęknął przy księdzu, ale ten nagle zrobił się blady i zaczął kręcić głową.
− Nie, nie, żadnej policji! – Niemal krzyknął po propozycji Ibarry. – Idźcie już, dzieci, na przerwę. Dokończymy na kolejnej lekcji.
− Ale pan jest słaby, zaraz będzie tu pielęgniarka. – Anakonda musiała wtrącić swoje trzy grosze, ale Horacio nie chciał o tym słyszeć. Wstał w zastraszająco szybkim tempie, wspomagany przez Marcusa. Nic mu nie było, to tylko chwilowy szok.
Wszyscy opuścili więc salę. Kiedy paczka przyjaciół stanęła za rogiem, Quen zamachał im przed oczami karteczką od Łucznika.
− Nie ciekawi was to? – zapytał, otwierając liścik.
− Nie powinniśmy czytać. To prywatna wiadomość. – Nela wpatrywała się w kawałek papieru jak zahipnotyzowana. Widać było, że nie podoba jej się grzebanie w cudzych sekretach.
− Dokładnie, to prywatna sprawa, po co to ze sobą brałeś? – Ignacio próbował wyrwać Quenowi liścik. Widać było, że jest przestraszony tym, co może w nim znaleźć.
− A po to, że jeśli twój wujaszek jest jakimś zbrodniarzem, to wolę o tym wiedzieć. Nie byłeś na wykładzie Emily McCord? Po Pueblo de Luz i Valle de Sombras szlajają się jacyś zboczeńcy, trzeba być ostrożnym. – Ibarra już rozwijał wiadomość. – Chcesz czynić honory? To twój wuj. Nie wmówisz mi, że ciebie to w ogóle nie rusza?
Ignacio spoglądał po wszystkich obecnych na korytarzu. Była może jedna czwarta klasy, w tym Carolina, która wyglądała na zainteresowaną. Wziął więc liścik od Quena i przeczytał, a w miarę, jak słowa wychodziły z jego ust, tak coraz bardziej zasychało mu gardło.
− ”Lecz jeśli mężczyzna znalazł na polu młodą kobietę zaślubioną, zadał jej gwałt i spał z nią, umrze sam mężczyzna, który z nią spał. Młodej kobiecie zaś nic nie uczynisz. Młoda kobieta nie popełniła przestępstwa godnego śmierci. Wypadek ten jest podobny do tego, gdy ktoś powstaje przeciw bliźniemu swemu i życia go pozbawi: znalazł ją na polu, młoda kobieta zaślubiona krzyczała, a nikt jej nie przyszedł z pomocą. (Księga Powtórzonego Prawa 22:25−29)”
− No i świetnie, mamy księdza gwałciciela. Jeszcze tego brakowało. – Veda wywróciła oczami, a reszta spojrzała na nią z ciekawością.
− Musimy to zgłosić – stwierdziła nagle Carolina, czując, że to jej moralny obowiązek.
− Co chcesz zgłosić? To że samozwańczy mściciel przysyła księdzu nic nieznaczący cytat z Biblii? To stek bzdur. – Olivia chwyciła liścik z rąk Ignacia i przedarła go na kawałki. – Policja nic nie zrobi. Nie ma żadnego dowodu. Horacio z Dickiem zaprzątną sprawę pod dywan, a wasi rodzice, nawet jak im to powiecie, uznają to za dowcip. Że niby Horacio kogoś zgwałcił? A to on pierwszy? Jest proboszczem, jest nietykalny.
− To znaczy, że ma chodzić bezkarnie i robić, co mu się podoba? – Jordi wcześniej był znudzony, teraz wyglądał na poirytowanego. – Chyba nie byłaś na wykładzie tej babeczki z FBI. Jeśli wolisz odwracać wzrok, to twoja sprawa.
Olivia zerknęła na Marcusa, jakby szukała wsparcia, ale nie mógł jej w tym pomóc. Wiedziała, co myśli o ukrywaniu prawdy. Tak, był hipokrytą. Sam ukrywa najgorszy z możliwych czynów, ale jego przyznanie się do winy nie wróci życia Jasonowi Mirandzie, natomiast Olivia mogła odzyskać spokój ducha i pomóc innym dziewczynom, które mogą być potencjalnymi ofiarami. Bustamante zmusiła się do krzywego uśmiechu.
− Jak chcecie – powiedziała. – Ja zamierzam skupić się na nauce, a nie przejmować się jakimś oszołomem z łukiem w ręce.
Odeszła zostawiając ich samych. Ruby Valdez patrzyła za nią z ciekawością. Olivia Bustamante nie przypominała dawnej siebie. Nawet po dwóch latach nieobecności, Ruby dobrze to wiedziała. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 17:38:08 24-08-23 Temat postu: |
|
|
CAPITULO 131 cz. 2
Kiedy pojawi się po lekcjach w bibliotece, dostrzegł Jordana siedzącego przy jednym ze stolików. Towarzyszyła mu Lidia, przez co nieco się zmieszał, zastanawiając się, co też Guzman kombinował. Pod pretekstem odwalenia raportu na przedsiębiorczość szatyn zebrał swoją grupę, po czym sam zaczął się zbierać do wyjścia.
− Już idziesz? Mamy jeszcze kawał roboty! – Lidia się oburzyła, pokazując na stosy książek ułożonych na blacie.
− Muszę zawieźć Nelę na rehabilitację. Dokończcie beze mnie, a ja swoją część doślę mailem – odparł, jakby miał te wymówkę wymyśloną dużo wcześniej. – Powodzenia – rzucił na odchodnym, ale Felix miał wrażenie, że bardziej to słowo było skierowane do niego niż do Lidii w sprawie zadania domowego.
− Dziwny gość – skwitowała zachowanie młodego Guzmana dziewczyna i przesunęła plecak, żeby Felix mógł koło niej usiąść.
− Tak – zgodził się machinalnie Castellano, czując, że dawno nie był sam na sam z Lidią i mogła to być jego okazja. – W sumie dobrze się złożyło. Chciałem ci powiedzieć coś ważnego.
− Ja też! – Lidia rozpromieniła się po tych słowach, przez co serce chłopaka wykonało fikołka. Przełknął głośno ślinę, chcąc jej wyznać swoje uczucie, ale ona go uprzedziła. – Kumplujesz się z Kryształowym Głosem, prawda?
− Co? – Felix był w lekkim szoku. Nie rozumiał, skąd Lidii przyszło do głowy, że przyjaźnił się z autorem anonimowego bloga. Niewiele osób znało prawdę o tym, że to Felix prowadził bloga – byli to Quen, Marcus, Jordan, Rosie, Ingrid i don Leopoldo Guzman.
− Daj spokój, piszesz do szkolnej gazetki, na pewno go znasz. Mógłbyś przekazać mu ode mnie wiadomość? Niestety nie odpisuje na maile, a chciałam podpowiedzieć mu temat na kolejny artykuł. Ostatnio milczał.
− Masz pomysł na artykuł? – Felix teraz poczuł się zaintrygowany. Prawdą było, że odkąd porzucił swoje prywatne śledztwo i mieszanie się w sprawy kryminalne Pueblo de Luz i okolicy, blog nieco przycichł. Nie zaglądał tam, a pewnie miał zapchaną skrzynkę pocztową pomysłami i materiałami nadesłanymi przez czytelników. Miał ochotę od razu sięgnąć po telefon i przeczytać to, co Lidia mu napisała, ale powstrzymał się. – O co chodzi?
− Wywiad! Wywiad z Łucznikiem Światła! Dobre, co? – Lidia podrzuciła ten pomysł z takim uśmiechem na ustach, że można było ją uznać za szaloną. Felix jeszcze nigdy wcześniej nie widział takiego błysku w jej oczach, jakby nagle ją natchnęło. – To świetny materiał, Łucznik jest na topie, ludzie go uwielbiają!
− A policja go szuka i chce zamknąć za kradzież i zniszczenie mienia – dopowiedział Felix. Sam również uważał, że to świetny pomysł, ale nie podobał mu się sposób, w jaki Lidia o tym mówiła. – Skąd to nagłe zainteresowanie Złodziejem z El Tesoro?
− La Voz de Cristal insynuował w poprzednich artykułach, że Łucznikiem jest Fabian Guzman, ale nie zgadzam się z tym. El Arquero dużo lepiej patrzy z oczu. – Dziewczyna się rozmarzyła, a zaraz potem spoważniała, zdając sobie sprawę, że za bardzo się odsłania.
− Zaraz, zaraz… skąd ty wiesz jak mu patrzy z oczu? Spotkałaś go?!
Dziewczyna musiała pociągnąć go za rękaw mundurka, żeby nachylił się bliżej, bo niemal krzyknął, zwracając na nich uwagę pozostałych uczniów w bibliotece.
− Tak, spotkałam go. Nawet dwa razy.
− Co? Gdzie? Jak?
− Cicho bądź! – upomniała go, kładąc mu palec na ustach. Jego serce znów wykonało fikołka, ale nie był w stanie tego zauważyć, bo był w zbyt wielkim szoku. – Raz na El Tesoro i raz na festiwalu romskim. Tuż po tym, jak Jonas Altamira dostał strzałę.
− Dlaczego nic nie mówiłaś?
− Nie chciałam zwracać na niego uwagi. Już i tak ma ciężką pracę.
− Pracę? – Felix prychnął. – Rozumiem, dlaczego to interesujący temat, ale nie mam pojęcia, dlaczego ciebie tak interesuje. Co ty masz do tego Łucznika? I dlaczego uważasz, że to nie jest Fabian Guzman?
− Wydawał się młodszy. No i miał takie ładne ciepłe oczy. I długie rzęsy…
− Długie rzęsy? To może to dziewczyna? – Castellano oberwał kuksańca za te słowa.
− Nie bądź głupi, chyba bym zauważyła!
− No nie wiem, skoro byłaś tak zapatrzona w te piękne oczy, to nie myślałaś racjonalnie.
− Jesteś na mnie zły?
− Ależ skąd! – Felix pokręcił głową gwałtownie tak, że aż zabolał go kark. Był zazdrosny, ale nie mógł jej teraz tego powiedzieć. – Przekażę twój pomysł autorowi bloga. Zobaczymy, co napisze. Ale nie gwarantuję, że zawrze wzmiankę o ślicznym spojrzeniu jelonka Bambi.
− Co ty gadasz? Jaki jelonek Bambi?
− Nieważne. Muszę już iść. – Felix wstał i zarzucił sobie plecak na ramię. Był wkurzony.
− Przecież dopiero przyszedłeś!
− Tak, ale przypomniało mi się, że umówiłem się z przyjacielem – wyjaśnił naprędce, w tłumie dostrzegając znajomą twarz.
− Z jakim przyjacielem?
− Z moim przyjacielem, Jorge.
− Od kiedy to się przyjaźnicie?
− Od kiedy mamy podobne problemy. Wybacz, ale dokończymy projekt kiedy indziej. – Pożegnał się z nią i dopadł do Jorge, który chciał wypożyczyć książkę, ale nie było mu to dane, bo Felix złapał go za ramiona, okręcił nim w miejscu i niemal wypchnął z biblioteki, by wyszedł razem z nim.
− Eh, ci chłopcy. Wszyscy są dziwni. – Lidia zacmokała cicho, po czym wróciła do zadań.
***
Szli powoli przez miasteczko, bo żadnemu z nich nie spieszyło się do domu. Jorge z ciekawością przypatrywał się koledze, z którym niespodziewanie połączyła go nić porozumienia.
− Wykorzystałeś mnie, żeby uciec od niezręcznej sytuacji z dziewczyną. Myślałem, że jesteś gejem – odezwał się w końcu, przerywając niezręczną ciszę. Felix wyglądał, jakby w ogóle zapomniał o tym, że idą obok siebie.
− To źle myślałeś. I wcale nie było niezręcznie – próbował się usprawiedliwić, ale było to tak oczywiste, że trudno było się z tym nie zgodzić.
− Po co bawisz się w jakieś podchody, zamiast normalnie wyznać dziewczynie, co czujesz?
− Powiedział ten, co bawił się w podchody z siostrą przyjaciela. – Felix parsknął śmiechem, a Jorge lekko się zaczerwienił.
− Nie wiedziałem, że jesteś typem plotkarza.
− Nie jestem, ale chodzę do klasy z Anakondą, więc sam rozumiesz – jestem na bieżąco z plotkami, nawet jeśli tego nie chcę.
Jorge pokiwał głową, bo była to słuszna uwaga. Przeszli dalej aż doszli do baru El Gato Negro. Ochoa chyba zdał sobie wreszcie z czegoś sprawę.
− Poznałem twoją mamę, uczy mnie muzyki. Wydaje się w porządku – zaczął nieśmiało syn kuratora oświaty. Obaj mieli problemy z rodzicielkami, ale w jego przypadku złość wydawała się uzasadniona. Nie rozumiał, dlaczego Felix tak stronił od Anity.
− Nie jest w porządku. Nie mów, że nie słyszałeś, jak Ignacio opowiadał o niej całej szkole?
− Słyszałem. Ale ta kobieta z opowieści nie przypomina miłej nauczycielki muzyki. Tak tylko mówię. – Jorge wzruszył ramionami, a Felix nic na to nie odpowiedział, więc Jorge zmienił temat. – Podobno Łucznik zaatakował ojca Horacio, kiedy twoja klasa miała religię.
− Tak, podobno. Cóż, stary sobie zasłużył.
− Dlaczego tak mówisz? – Jorge zmrużył podejrzliwie oczy. – Ty nie chodzisz chyba na religię, co? Nie było cię wtedy w klasie.
− Myślisz, że to ja strzelałem? – Felix zatrzymał się gwałtownie i zerknął na nowego kolegę z lekkim zdumieniem.
− No nie wiem… Kiedy Villanueva przeprowadzał swój dziwny sprawdzian umiejętności, nie chciałeś brać w tym udziału.
− Bo to było głupie i tobie też się to nie podobało. Lalo nazwał cię kurduplem.
− Nie cierpię go.
− Witaj w klubie. – Felix uśmiechnął się po raz pierwszy od dłuższego czasu. Czuł, że znajdzie wspólny język z Ochoą. – I odpowiadając na twoje niezadane pytanie – nie, nie jestem El Arquero de Luz.
− Jakby nie patrzeć, ksiądz oberwał już dwa razy. Teraz ta strzała, a wcześniej kamień i zbita szyba w samochodzie. Pamiętasz? – Jorge przypomniał sobie poruszenie, kiedy znaleziono nowiutkie auto proboszcza z wypisanym na nim graffiti.
− Tak, to prawda.
− Wtedy też pojawił się cytat z Biblii. Właściwie to był pierwszy atak Łucznika. Nie ten na El Tesoro.
− Może.
− Nie jesteś zainteresowany. Czyżbyś znał tożsamość Łucznika? – Jorge spojrzał na kolegę zaintrygowany, a Felix tylko się skrzywił. Już Lidia wystarczająco dużo mówiła o Złodzieju z El Tesoro, nie chciał wałkować tego tematu.
− Mam postanowienie, że nie będę się mieszał do spraw, które mnie nie dotyczą. Właśnie przez głupie śledztwa wciąż się pakowałem w kłopoty. Im mniej wiem, tym lepiej.
− Coś w tym jest. – Jorge pokiwał głową i nagle ich uszom dobiegły jakieś krzyki i wyzwiska nieopodal Czarnego Kota. – Co tam się dzieje?
− Nie mam pojęcia. Ale moja siostra tam jest. – Felix przestraszył się nie na żarty. Wiedział, że Ella miała spędzić popołudnie z Valentiną.
Obaj ruszyli w kierunku zbiegowiska pod barem. Zebrało się tam mnóstwo ludzi, podobnie jak oni ciekawych tego, co się dzieje.
− Mam prawo chodzić, gdzie mi się podoba. I żadna wywłoka twojego pokroju nie będzie mnie wypraszać z lokalu! – krzyczał jakiś siwy facet w jaskrawej koszuli. Felix od razu rozpoznał w nim Barona Altamirę.
− Jestem współwłaścicielką i mogę wyrzucać stąd szumowiny. Spadaj stąd, zanim wezwę policję. – Valentina Vidal nie wyglądała na zastraszoną przez patriarchę, raczej była rozzłoszczona.
− Felix! – Ella wyrwała się z tłumu, kiedy zobaczyła brata i przytuliła się do niego ze łzami w oczach.
− Co się dzieje, nic ci się nie stało? – Castellano zmartwił się nie na żarty. Obok niego Jorge rozglądał się z niepokojem. Sam również miał młodszą siostrę i świadomość, że mogła jej się stać krzywda była nie do zniesienia.
− Nie, ale ten facet groził cioci Tinie. – Trzynastolatka wskazała na Altamirę, który obnażył wściekle zęby, obrzucając młodszą córkę Vidala wyzwiskami w swoim romskim języku.
− Ciocia Tina umie o siebie zadbać. – Felix patrzył jak Tina daje Baronowi do słuchu. Znała nieco jego rodzimy język, więc poczęstowała go również wiązanką przekleństw. Baron natarł wściekle na młodą kobietę, chcąc ją uderzyć. Felix zareagował instynktownie. Chwycił starego za nadgarstek, by udaremnić mu cios. Miał wrażenie, że Baron zje go żywcem.
− Kolejny Vidal? – Altamira miał tak mordercze spojrzenie, że kilka osób odsunęło się ze strachem. Baron splunął pod nogi Felixa, dając upust swojemu stosunkowi do tej rodziny.
− Stary zgred! – krzyknęła Ella, a Felix miał ochotę zatkać jej usta, bo Baron już skupił morderczy wzrok na niej i był gotów ją uderzyć.
Jorge zasłonił dziewczynkę własnym ciałem, ale nie było to konieczne. Wszyscy nagle się rozpierzchli, bo w kierunku Barona poleciała strzała. Patriarcha przewrócił się na plecy i w tym samym momencie w jego stronę poszybowała kolejna, utykając między jego nogami, niebezpiecznie blisko jego krocza. Większość rozglądała się z ciekawością, poszukując Łucznika, ale Valentina Vidal wybuchła gromkim śmiechem.
− Czego się tak boisz, Baron? Przecież i tak nic tam nie masz pomiędzy nogami. – Wskazała na jego krocze i wybuchła jeszcze głośniejszym śmiechem. Jorge zatkał Elli uszy, ale ona również się uśmiechała, że ktoś dał temu mężczyźnie do słuchu.
Kilku jego pobratymców pomogło mu wstać, reszta ludzi się rozpierzchła, zbyt przestraszona tą całą sytuacją. Valentina sięgnęła jednak po liścik.
− Proszę, proszę, co my tu mamy – powiedziała na głos, mając nadzieję, że słyszy ją jak najwięcej osób. – Co też Łucznik mógł tutaj napisać… przecież masz na swoim koncie tyle przewinień, że ciężko je zliczyć.
− Głupia suka. Natychmiast to oddaj! − Altamira miał chyba ochotę dokończyć to, co zaczął, bo wykonał kilka kroków w stronę Tiny, ale wtedy usłyszał, jak Felix dzwoni do ojca.
− Cześć, tato. Przyślij patrol pod Czarnego Kota. Cyganie znów napastują kelnerki.
Baron był arogancki, ale nie był głupi. Splunął raz jeszcze, tym razem pod nogi Valentiny, po czym odszedł ze swoimi pobratymcami, pod nosem przeklinając wszystkich obecnych.
− Łucznik dzisiaj nie próżnuje. – Jorge wydmuchał głośno powietrze, upewniając się, że Elli nic nie jest.
Tina rozłożyła liścik do Barona i parsknęła śmiechem. Następnie wręczyła go Felixowi, który z ciekawością pochylił się nad nim razem z Jorge i Ellą.
− ”Lecz kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą we Mnie, temu byłoby lepiej kamień młyński zawiesić u szyi i utopić go w głębi morza. Biada światu z powodu zgorszeń! Muszą wprawdzie przyjść zgorszenia, lecz biada człowiekowi, przez którego dokonuje się zgorszenie. Otóż jeśli twoja ręka lub noga jest dla ciebie powodem grzechu, odetnij ją i odrzuć od siebie! Lepiej jest dla ciebie wejść do życia ułomnym lub chromym, niż z dwiema rękami lub dwiema nogami być wrzuconym w ogień wieczny. I jeśli twoje oko jest dla ciebie powodem grzechu, wyłup je i odrzuć od siebie! Lepiej jest dla ciebie jednookim wejść do życia, niż z dwojgiem oczu być wrzuconym do piekła ognistego. (Ewangelia wg świętego Mateusza 18:6−9)”
− Cóż, Baron został już pozbawiony pewnej części ciała, która była powodem jego grzechu, ale jakoś go to nie powstrzymuje. – Valentina roześmiała się, ale jej oczy zapłonęły dziwnym błyskiem. – A z wami wszystko okej? – zapytała na widok siostrzeńców i ich przyjaciela. – Chodźcie na drinka, ja stawiam.
− Ona chyba nie mówi o alkoholu, co? – Jorge podrapał się po głowie, bo Valentina wyglądała na lekko szaloną.
− Nie bądź głupi, jesteś niepełnoletni. – Ella zacmokała cicho, ale uśmiechnęła się w stronę nowego kolegi i pobiegła za Tiną.
O tej porze w barze El Gato Negro nie było zbyt wielu ludzi, większość zmyła się po aferze, jaką zrobił Baron. Godziny szczytu przypadały na wieczór, więc mieli chwilę, by trochę odsapnąć. Felix z niepokojem rozglądał się po wnętrzu, nie chcąc wpaść na matkę.
− Mama ma teraz lekcje, wyluzuj. – Ella zajęła miejsce na miękkiej kanapie obitej czarną skórą i wywróciła oczami. – Unika jej jak ognia – dodała w stronę Jorge, który się uśmiechnął, bo dobrze to znał.
Valentina postawiła przed nimi koktajle na koszt firmy i tackę z nachosami, a sama poszła na scenę, zabawiać gości swoim śpiewem.
− Twoja ciotka jest młoda – zauważył Jorge, dziwiąc się, że Felixa i Tinę dzieliły tylko cztery lata różnicy wieku. – Co miała na myśli, mówiąc o szefie Romów?
− To długa historia. – Felix zastanowił się przed chwilę.
− Wcale nie taka długa. – Ella pociągnęła siarczysty łyk swojego napoju. − Po śmierci dziadka Valentina, ciocia Tina musiała zamieszkać z Esmeraldą i jej nowym mężem, Baronem. Altamira to parszywa gnida, która molestuje dzieci. Tina nie wytrzymała i pozbawiła go klejnotów. Trafiła na cztery lata do poprawczaka.
− Jezu. Ile miała lat?
− Czternaście. – Felix zacisnął palce na słomce od swojego shake’a, bo nadal na wspomnienie tamtych wydarzeń krew gotowała mu się w żyłach. Był co prawda za młody, by wtedy to zrozumieć, ale z czasem poskładał wszystko do kupy. – Była niewiele starsza od Elli.
− Chryste – powtórzył Jorge, czując dokładnie to samo co Felix. Gdyby ktoś w ten sposób skrzywdził jego siostrę, pewnie sam uciąłby mu jaja. – Ale widać, że jest szczęśliwa – zauważył, wskazując palcem na kelnerkę, której głos rozbrzmiał w głośnikach. – Jest świetna.
− Wszyscy w naszej rodzinie są utalentowani muzycznie. Poza mną – dodała Ella, lekko smutniejąc. – Ale to nieważne, bo mam inne aspiracje. Zostanę ogrodnikiem. Albo zawodową treserką zwierząt.
− Niezła rozpiętość. – Felix zaczął nabijać się z siostry. – Lepiej przyłóż się do nauki włoskiego, bo nici z wycieczki. A Mozarella mi mówił, że dostałaś trójkę z ostatniego wypracowania.
− Jest okropny. Wciąż mnie porównuje do ciebie. Nie rozumiem dlaczego musimy mieć tego samego nauczyciela. – Ella pociągnęła swój truskawkowy koktajl przez słomkę i wyjaśniła Jorge, który był nie w temacie: − Felix obiecał, że zabierze mnie do Rzymu w przyszłe wakacje. Zawsze chciałam zobaczyć Italię. Mamy włoskie korzenie. Babcia Felicia była Włoszką, ale niestety żadne z nas nigdy jej nie poznało. Mama zawsze dbała, żebyśmy nie zatracili naszej tożsamości. Ludzie zawsze mówili, że widać w nas ten włoski temperament. Mama to niezła żyleta. – Po tych słowach szybko zakryła usta dłonią, zdając sobie sprawę, że nie powinna wspominać o matce przy Felixie, który sobie tego nie życzył. – Przepraszam. Pójdę posłuchać Valentiny.
Kiedy odeszła od stolika, Jorge zerknął na swojego nowego kumpla, który w ciszy siorbał koktajl, wpatrując się tępo w wiadomość przesłaną Baronowi, która leżała na stoliku.
− Moja siostra jest dokładnie taka sama. Są za młode, żeby zrozumieć, że pewne rzeczy trudno wybaczyć rodzicom – zaczął, a Felix przytaknął.
− Ella miała sześć lat, kiedy matka wsadziła ją w samochód i wjechała z nią prosto do jeziora. Znalazłem je z Marcusem i wyciągnąłem spod wody. Są rzeczy, których nigdy się nie wybacza. Nieważne jak bardzo druga osoba się stara by zadośćuczynić.
***
Kiedy Conrado Saverin powiedział jej, że klasa humanistyczna jest specyficzna, nie sądziła, że ma na myśli bezczelna i pozbawiona wszelkich zahamowań. Uczniowie przypominali dzikusów. Notoryczne spóźnienia, rozmowy na lekcjach, brak przygotowania do zajęć i bezkresna głupota były tam na porządku dziennym. Było co prawda kilku zdolnych uczniów, w tym czołówka szkoły, ale Marcus Delgado i Carolina Nayera nie byli w stanie sprawić, że z przyjemnością przychodziła do klasy. A najgorszy był uczeń, który podał się pierwszego dnia za wnuka dyrektora. Do dziś dzień nie mogła znieść tej zniewagi. Prawdziwy szok przeżyła jednak dopiero w tydzień po swoim debiucie w liceum Pueblo de Luz. Jedna z matek złożyła jej wizytę powitalną, czego w ogóle się nie spodziewała. Zapomniała jak bardzo bezpośrednie potrafią być Meksykanki, szczególnie jeśli chodziło o wkupienie się w łaski przyszłej gubernatorowej.
− Nie miałyśmy okazji się poznać. Silvia Olmedo. – Blondynka przywitała się z Juliettą, wręczając jej wielki powitalny kosz ze smakołykami. – Uczy pani moje dzieci.
− Miło mi, Julietta Santillana. – Kobieta przyjęła kosz, choć uważała to za zbędną ekstrawagancję. Silvia wyglądała jednak na zdeterminowaną, więc nie chciała jej przerywać.
− Nie wiem, czy zdaje sobie pani sprawę, ale przyjaźnię się z Victorem. Nasze rodziny żyją w bliskich relacjach od lat. Będzie mi bardzo miło gościć panią na kolacji. Jeśli nie jest pani oczywiście zbyt zajęta. – Silvia uruchomiła swój najbardziej czarujący uśmiech. Kontakty z narzeczoną gubernatora były jej bardzo na rękę.
− Victor mówił mi, że ma tutaj przyjaciela. Będzie mi bardzo miło. – Julietta uśmiechnęła się nieznacznie i spojrzała na Silvię wyczekująco, dając jej znać, że zaraz rozpocznie się kolejna lekcja i nie ma czasu na pogaduszki. Olmedo musiała chyba zrozumieć aluzję, bo już miała zamiar odejść, ale akurat jej oczom ukazał się Fabian, który przyjechał do szkoły na spotkanie z dyrektorem, po drodze odstawiając Nelę do klasy.
− Mój mąż, Fabian. – Przedstawiła go Silvia, dając popis umiejętności aktorskich. W końcu byli jedną wielką szczęśliwą rodziną. – To panna Santillana, przejęła obowiązki doni Yolandy Rivas. Zaskakująco, jest też narzeczoną Victora.
Julietta wyglądała jakby zobaczyła ducha. Przez myśl jej nie przeszło, że rozmawia z żoną Fabiana Guzmana. Mężczyzna dużo lepiej maskował emocje, ale nawet on nie był w stanie tak dobrze udawać jak Silvia. Przywitał się grzecznie z kobietą. Silvia w tym czasie musiała wracać do redakcji.
− Co ty tu robisz? – Julietta zwróciła się bezpośrednio do sekretarza gubernatora, kiedy zostali sami na korytarzu.
− O to samo mógłbym zapytać ciebie. Victor? Naprawdę? Biedny facet. – Fabian zacisnął zęby ze złości. Nie widział jej od wielu lat i nigdy przez myśl mu nie przeszło, że jeszcze kiedyś ją zobaczy. Jeśli o niego chodziło, miał nadzieję, że nigdy nie dojdzie do ponownego spotkania, a i kobieta sprawiała wrażenie, jakby była to dla niej przykra niespodzianka.
− Jesteś tym przyjacielem, o którym mi mówił?
− Nie wiem, co ci opowiadał. O tobie nie wspomniał ani słowa. Co ty sobie wyobrażasz? – Fabian zniżył głos do szeptu, mimo że nikogo nie było wokół nich i mogli swobodnie rozmawiać. – Chcesz mi uprzykrzyć życie? O co ci chodzi?
− Mnie? Nie miałam pojęcia, że to twoja żona. – Julietta wskazała ręką drzwi wyjściowe, za którymi przed chwilą zniknęła Silvia. – Ona chyba też nie ma o mnie pojęcia, prawda? W przeciwnym razie by mnie rozpoznała. Nie przyjechałam tu dla ciebie, mam w nosie ciebie i twoją szczęśliwą rodzinkę. Wychodzę za mąż za Victora, bo go kocham. Nie obchodzi mnie, że jest twoim przyjacielem. Widocznie nie aż tak dobrym, skoro nie wspominał ci o mnie.
− Może uznał, że nie jesteś tego warta. W tym akurat bym się z nim zgodził.
− W czym byś się zgodził?
Oboje Fabian i Julietta wzdrygnęli się, kiedy na korytarzu dołączył do nich Jordan. Na ramieniu miał plecak i przysłuchiwał się tej wymianie zdań z ciekawością, a jego wzrok błądził od ojca do nauczycielki historii i z powrotem.
− Wyczuwam napięcie. Starzy znajomi? – Jordi stanął po prawej stronie ojca. Nie uszło jego uwadze, że oboje dorośli są dziwnie spięci. Jego ojciec zwykle się tak nie zachowywał.
− Panna Santillana jest narzeczoną Victora – wyjaśnił Fabian, nie chcąc prowokować zbędnych pytań syna, który i tak był już wyjątkowo spostrzegawczy.
− Biedny facet – skwitował tę informację Jordan. Nie wiedział, co Estrada widział w tej sztywnej kobiecie, ale widocznie miał jakiś powód, skoro poprosił ją o rękę. – A ty co tutaj robisz, tato?
− Przyjechałem na spotkanie z dyrektorem. Jordi, idź do klasy. – Fabian zbył syna, któremu się to nie podobało, ale kiedy rozbrzmiał dzwonek, nie miał nic więcej do gadania.
− Oczywiście, że to twój syn. – Na ustach Julietty pojawił się wszystkowiedzący złośliwy uśmieszek. – Tak samo bezczelny. Mogłam się domyślić.
− Uprzedzam cię – jeśli się dowiem, że coś kombinujesz…
− Dlaczego miałabym mieć jakieś ukryte motywy? Powtórzę raz jeszcze – nie miałam pojęcia, że jesteś w miasteczku. Nie interesowałam się twoim losem przez te wszystkie lata, więc nie pochlebiaj sobie. Jestem tu w pracy, więc wybacz, ale muszę iść na lekcje. Do widzenia.
Odwróciła się od niego i odeszła szybkim krokiem, sama siebie próbując oszukać, że to spotkanie w ogóle jej nie ruszyło. Fabian natomiast był wściekły. Pojawienie się Julietty w mieście nie wróżyło niczego dobrego.
***
Hugo Delgado był najgorszym ochroniarzem świata. Kiedy nie chciał go widzieć, zjawiał się i był jak jego cień. Natomiast kiedy naprawdę go potrzebował, znikał jak kamfora i nie odbierał telefonu. Quen zaczynał żałować, że w ogóle się z nim pogodził. Musiał jednak przyznać, że Delgado nie był już przecież jego ochroniarzem. Sam nie wiedział, kim dla niego jest. Kuzynem najlepszego przyjaciela czy może jego dobrym starszym kumplem? Wiedział jednak, że tylko Hugo może mu teraz pomóc. W końcu znał Joaquina na wylot. Może on mógłby jakoś wpłynąć na Villanuevę i dowiedzieć się więcej o biologicznych rodzicach młodego Ibarry.
Kiedy nigdzie nie mógł znaleźć Huga, postanowił odwiedzić jedyne miejsce, które przyszło mu do głowy. Może nie było to taktowne pojawiać się na progu Vazquezów, ale w tej chwili miał to gdzieś. Delgado przebywał u nich często, więc jeśli miał gdzieś być, to pewnie tutaj. Drzwi otworzyła mu Mulan, nie bez trudności, bo na rękach trzymała Lucy, jednocześnie rozmawiając z kimś przez telefon.
− Jak to nie chcesz obchodzić urodzin? Chyba żartujesz, Ari! Oczywiście, że musimy zrobić sobie babski wieczór – mówiła do słuchawki, wzrokiem nakazując Quenowi wejście do środka, co też zrobił, zamykając za sobą drzwi nieco zmieszany. – Potrzymaj ją – powiedziała mu Ingrid, po czym niemal wcisnęła mu w ręce córkę, która w oczach Ibarry była małym tobołkiem.
Mulan wyszła na chwilę, by dokończyć rozmowę z Arianą, którą najwyraźniej się przejęła, a Quen został zupełnie sam, nie mając pojęcia co robić.
− Nie trzymałeś nigdy wcześniej dziecka na rękach? – Odezwała się Ruby, czym sprawiła, że niemal podskoczył ze strachu. Słyszał, jak Hugo rozmawiał z Julianem na temat przyrodniej siostry Ingrid, która z nimi zamieszkała. Był w lekkim szoku, ale w końcu nic w Pueblo de Luz nie mogło go już zdziwić.
− Trzymałem tylko kuzynkę, kiedy się urodziła. Byłem tak przerażony, że niemal wyślizgnęła mi się z tego kokonu.
− Masz na myśli rożek? – Ruby zmrużyła oczy, nie rozumiejąc, o co chodzi koledze. Kiedy zobaczyła, że za bardzo się stresuje, wywróciła oczami i podeszła do niego, biorąc Lucy w objęcia. – Daj mi ją.
− Dzięki. – Quen otarł pot z czoła, bo było to traumatyczne przeżycie. Ostatnie czego chciał to upuścić córkę doktora Vazqueza na ziemię. – Hej, ona ma nos Juliana!
− Rzeczywiście. – Ruby przyjrzała się siostrzenicy, która była nad wyraz spokojna.
− To takie dziwne, że ktoś taki jak Julian jest ojcem. No nie?
− Nie wiem. Mój stary nie żyje.
− Wybacz. – Quen potarł nerwowo kark. – Przykro mi. Jeśli cię to pocieszy, mój stary siedzi w więzieniu.
− Nie pociesza – odpowiedziała sucho, a Quen ponownie się zmieszał.
− Słusznie. – Przez chwilę obserwowali gaworzącą Lucy. Quen nie znosił niezręcznej ciszy, więc musiał się w końcu odezwać, ale pierwsza była Ruby.
− Nie widziałam cię na treningach szermierki – zauważyła Valdez, kołysząc w ramionach Lucy i nie patrząc na gościa.
− Ach tak. Rzuciłem to.
− Dlaczego?
− Bo nie mogę dłużej trenować. – Uniósł w górę swoją lewę dłoń, a ona zerknęła na nią od niechcenia.
− Kiedyś miałeś niezłe parcie i byłeś całkiem niezły. Widać wiele się zmieniło pod moją nieobecność.
− A jeśli o to chodzi… − Enrique nie wiedział, jak może dodać jej otuchy. Czuł się niebywale głupio. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz z nią rozmawiał. Będzie z jakieś dwa lata. – Przepraszam. Powinienem był coś zauważyć. Nie pojawiłaś się tamtego dnia w szkole. Ale byłem zbyt wielkim bufonem, by zwracać uwagę na innych. Powinienem zadzwonić i zapytać, co u ciebie.
− Nie przejmuj się tym. Nie ty jeden nie zauważyłeś mojego zniknięcia, a nawet się nie przyjaźniliśmy. – Ruby mówiła prosto z mostu i miała rację, ale i tak poczuł się jeszcze bardziej głupio.
− Niby tak, ale mieliśmy wspólnego przyjaciela. Roque. Po prostu chciałem powiedzieć – przepraszam.
− Dzięki.
− Jestem już, o co chodzi? Co ty tu w ogóle robisz? – Ingrid wparowała do pomieszczenia, ogarniając wzrokiem dwoje nastolatków.
− Szukam Huga, jest tutaj?
− A widzisz go tutaj gdzieś?
− Nie.
− No to masz odpowiedź. Po co ci Delgado?
− To sprawa prywatna.
− Hugo i tak mi wszystko powtórzy, więc wszystko jedno. – Mulan machnęła ręką, przypatrując się ze zniecierpliwieniem Quenowi.
− Nieprawda, nie zrobiłby tego. Powiedz mu, że go szukałem i ma do mnie natychmiast oddzwonić, bo inaczej… − Zawahał się, bo nie miał na niego żadnego haka. – Bo inaczej Joaquin zostanie moim nowym najlepszym kumplem wśród dorosłych.
− Co? – Ingrid nie zdążyła przetworzyć tej informacji, bo Quen pomachał jej ręką z uśmiechem, pożegnał się z Ruby i wybiegł z ich domu.
***
Silvia Olmedo de Guzman nie próżnowała. Była na fali i próbowała podbudować swój nadszarpnięty wizerunek, nawiązując nowe kontakty i odnawiając stare znajomości. Elena Balmaceda była jej starą koleżanką ze szkoły. Zawsze obracały się w podobnym towarzystwie, miały dzieci w tym samym wieku, więc naturalne było, że utrzymywały ze sobą kontakt, nawet po wyjeździe Eleny z miasta. Silvia zaprosiła starą przyjaciółkę na herbatę w swoim domu, czując, że mają wiele rzeczy do obgadania.
− Tak dawno tu nie byłam. – Elena rozejrzała się po ogrodzie Guzmanów z lekką nostalgią.
− To prawda. Chłopcy kiedyś ganiali się po tym ogrodzie. – Silvia postawiła przed przyjaciółka filiżankę herbaty i sama zajęła miejsce na krześle. – Musi ci być bardzo ciężko. Przykro mi z powodu Jose. Tylko matka, która przeszła przez to samo co ty zrozumie, co teraz czujesz.
Elena poklepała ją lekką po dłoni, dziękując za te słowa. Silvia miała wiele wad, ale jako że sama straciła syna przedwcześnie, wiedziała, co Elena teraz czuje.
− Jose i Franklin zawsze byli pełni życia. Obaj zginęli w tragicznych wypadkach. – Elena zasmuciła się, a Silvia odwróciła wzrok. Nadal miała w pamięci słowa Jordana, który mówił, że to nie wypadek był przyczyną śmierci jej pierworodnego. – Też mi przykro. Nie mogłam być na pogrzebie.
− Była tylko najbliższa rodzina. – Silvia uśmiechnęła się smutno i atmosfera zrobiła się depresyjna, a nie o to jej przecież chodziło. – Veda dobrze się odnajduje w nowej rzeczywistości?
− Cóż, niezupełnie. Ale zawsze taka była. Chyba rozumiesz?
− Oczywiście, Nela też zawsze miała problem z przystosowaniem się. To jej wrodzona nieśmiałość. Naprawdę nie wiem, po kim to ma. Jej braciom nigdy nie brakowało pewności siebie.
− Veda zawsze chodziła własnymi ścieżkami. Martwi mnie to, że nie może się tutaj w pełni rozwijać. – Elena z nostalgią spojrzała na błękitne niebo nad domem Guzmanów. – Znasz Pueblo de Luz, tutaj nie ma zbyt wiele możliwości, a Veda marzy o zostaniu wiolonczelistką. Niestety jej instrument uległ… uszkodzeniu. – Pani Balmaceda nie zamierzała wdawać się w zbędne szczegóły. Silvia była dobrą znajomą, ale nie zamierzała prać przy niej rodzinnych brudów, zresztą ze wzajemnością.
− Co za zbieg okoliczności − akurat mamy nieużywaną wiolonczelę! – Silvia niemal klasnęła w dłonie. Mogła upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. – Stoi w garażu i tylko się kurzy. Już dawno myślałam, żeby oddać ją do szkoły albo do jakiejś filharmonii, ale świetnie się złożyło – Veda może ją przygarnąć.
− To nie będzie problem? Czy Marianela czasem nie gra na wiolonczeli? – Elena zmarszczyła brwi. Zbyt wielki entuzjazm Silvii był podejrzany.
− Ależ skąd! Dawno przerzuciła się na skrzypce. Przez swoją skoliozę nie może tyle dźwigać. Niech Veda wpadnie i zobaczy instrument. Nie znam się na tym, ale pomagał go wybrać Valentin Vidal, a ona miał oko do takich rzeczy. Veda przecież pobierała u niego pierwsze lekcje, prawda?
− Zgadza się. Jeśli to nie będzie problem, przyjadę z Vedą i ona zdecyduje. Chociaż głośna muzyka w domu nieco przytłacza Jose, szczególnie w obliczu ostatnich wydarzeń.
− Znam to. Kiedy dzieciaki były mniejsze, notorycznie dostawałam migreny. Jordan brzdąkał na każdym możliwym instrumencie, kiedy tylko miał okazję. Dlatego mój teść przemienił nasz garaż na dźwiękoszczelny. Problem z głowy. Jeśli Veda będzie chciała, może ćwiczyć tu, kiedy zechce. – Silvia uśmiechnęła się szeroko. Dobrze było mieć przyjaciół w rodzinie Balmaceda. Nigdy nie wiadomo, kiedy takie kontakty mogą się przydać. – Co prawda ja rzadko bywam w domu, mam ogrom pracy w redakcji, a Fabian jest zawalony robotą u gubernatora, ale ktoś z dzieciaków zawsze jest.
− O szwagierce zapomniałaś? – Debora stanęła w ogrodzie, zakładając ręce na piersi i przypatrując się swojej bratowej.
− Och, racja. Eleno, pamiętasz moją szwagierkę, Deborę? To młodsza siostra Fabiana. – Przedstawiła ją Silvia z lekką niechęcią, bo nie podobał jej się ton głosu najmłodszej latorośli Serafiny i Leopolda.
− Tak, oczywiście. Jak się miewasz, Deb? Na długo wróciłaś? – zagadnęła ją pani Balmaceda, a Debora uśmiechnęła się złośliwie, ku rozpaczy Silvii.
− Na tak długo, jak będzie trzeba. Dzieciaki mnie potrzebują po tej katastrofie. Przykro mi z powodu twojego syna. – Mówiła szczerze. Mimo że to firma jej męża odpowiadała za katastrofę, to chłopak nie był niczemu winny.
Elena podziękowała wzrokiem i pożegnała się z gospodynią, obiecując, że wróci z córką w sprawie wiolonczeli. Silvia chciała odejść, ale Debora złapała ją za łokieć.
− Nie masz sumienia, prawda? – zadała pytanie retoryczne, a Silvia udała niewiniątko. – Dobrze wiesz, o czym mówię. Najpierw szantażujesz Jordi’ego, teraz oddajesz własność Neli.
− Nie jest jej własnością coś, za co zapłaciłam z własnej kieszeni. Proszę cię, Deb, nie mieszaj się w nie swoje sprawy. – Żona Fabiana wyrwała rękę z uścisku i zmierzyła szwagierkę wzrokiem. – Na długo zostajesz? Może się mylę, ale wydawało mi się, że przyjechałaś na pogrzeb Gilberta. Nie powinnaś już dawno wrócić do Europy czy gdzie tam ostatnio cię poniosło?
− Przyjechałam, bo twoja córka zadzwoniła do mnie z płaczem, martwiąc się o brata. Zginął człowiek, którego uwielbiała. Ma złamaną nogę i nikt zdaje się tym nie przejmować. A ty bawisz się w jakąś żonę ze Stepford i udajesz, że wszystko jest w porządku. Nie jest w porządku, Silvio. Straciłaś syna, drugi omal nie zginął, a córka nie czuje się na tyle komfortowo, by porozmawiać z tobą o swoich uczuciach. Dlaczego nie przyznasz, że nie jest z wami dobrze?
− Kim ty jesteś, żeby nas oceniać?
− Jestem rodziną. Rodzina jest od tego, żeby sobie pomagać.
− Dobre sobie. Uciekłaś od własnej rodziny, kiedy tylko zaczęło się źle dziać a teraz prawisz nam wszystkim morały. – Silvia roześmiała się kpiąco. Była zirytowana zachowaniem Debory. – Łatwo jest osądzać innych, kiedy to nie ty musisz podejmować każdego dnia trudne decyzje. Lubisz wychodzić na bohaterkę w oczach bliźniaków, prawda? Lubisz, kiedy dzwonią do ciebie po pomoc, by ponarzekać, że to ja jestem ta zła, wredna i niesprawiedliwa? Rodzicielstwo jest bardziej skomplikowane, niż myślisz, Deb. Pojawianie się raz na jakiś czas z drogimi prezentami może sprawić, że będziesz fajną ciocią, ale matka z ciebie żadna. Taka jest prawda.
− Masz rację. Nie jestem matką, już nie. Ale prawda jest zupełnie inna – gdybym miała możliwość upewnić się, że moje dzieci są bezpieczne i kochane, zrobiłabym to. Strata jednego dziecka nie usprawiedliwia ignorowania tych, które tutaj są i które wręcz błagają o twoją uwagę. Dopóki tego nie zrozumiesz, będziesz nadal popełniała te same błędy.
Silvia skrzywiła się po tych słowach i odeszła, zostawiając Deborę samą. Cierpiała po śmierci Franklina i było to widać jak na dłoni, nawet jeśli próbowała to zamaskować pracą i ciągłym pędem za utrzymaniem pozycji. Najgorsze było jednak to, że cierpiały również jej dzieci i wobec tego Debora nie mogła przejść obojętnie. Za bardzo kochała te dwa szkraby.
***
Basty zdecydowanie za bardzo się zaangażował i Ivanowi się to nie podobało. Nie tylko dlatego, że jego przyjaciel już i tak był przepracowany, ale też dlatego, że Emily Guerra wciągnęła go w jakieś dziwaczne śledztwo, które prowadziło donikąd. Castellano zwykle opierał się na faktach, ale przez agentkę FBI stał się bardziej podatny na domysły i przypuszczenia, a to nie wróżyło niczego dobrego. W dodatku kiedyś Sebastian mówił mu prostu z mostu, co myśli, a ostatnio stał się bardziej skryty i jakby podejrzliwy. Molina za dobrze go znał, by uznać to za przypadek. Dlatego postanowił być czujny. Tego dnia obiecał Basty’emu, że zawiezie Ellę na badania kontrolne. Był pewien, że jego zastępca pojechał szukać w tym czasie śladów, które wskazywałyby na winę Jose Balmacedy w napaści na Victorię de Reverte.
Czekał na nastolatkę w jej pokoju, rozglądając się z ciekawością po półkach. Jego wzrok przykuła fotografia schowana nieco z tyłu, jakby dziewczynka bała się, że ktoś ją zobaczy. Przedstawiała dwójkę dzieci z matką – ot, zwyczajne zdjęcie rodzinne. Uśmiechnął się sam do siebie, chwytając ramkę w dłonie, by bliżej się przyjrzeć. Zdjęcie zrobiono pewnie jakieś dziesięć lat temu, ale Anita Vidal prawie wcale się nie zmieniła.
− Udało mi się uratować to zdjęcie, zanim Felix zdążył wszystko wyrzucić – oświadczyła Ella, wracając z łazienki i stając obok szeryfa w swoich charakterystycznych dżinsowych ogrodniczkach. – Zabiłby mnie, gdyby wiedział, że to mam. To zabawne, nie pamiętam tego, bo byłam za mała, ale kiedy patrzę na to zdjęcie, przypomina mi się smak lodów, jaki wtedy jadłam. Pistacjowe.
− Najlepsze w lodziarni rodziny Mazzarello – skwitował Ivan, bo i on pamiętał ich świetne lody. Było to jeszcze w czasach, kiedy lodziarnia przeżywała okres rozkwitu. Po strzelaninie w 2009 roku, kiedy zginęła Gracie, stary Mazzarello zawinął interes, bo nie mógł się pogodzić, że stało się to tuż pod jego lokalem.
− A jego syn uczy mnie teraz włoskiego i za każdym razem jak na niego patrzę, to przypominam sobie te lody. – Ella zaśmiała się cicho. Zerknęła na fotografię, a potem z powrotem na Ivana. – Nadal ją kochasz, prawda?
− O czym ty mówisz? – Molina zmarszczył czoło, odkładając fotografię na miejsce.
− Mam trzynaście lat, nie urodziłam się wczoraj. – Dziewczynka wywróciła oczami. – Felix jest ślepy, jeśli chodzi o relacje damsko-męskie, ale ja cię przejrzałam. Zawsze kochałeś moją mamę. Dlaczego nigdy jej tego nie powiedziałeś?
− Była dziewczyną twojego taty. – Ivan uznał, że nie ma sensu zaprzeczać. Ella była zbyt bystra jak na swój wiek. Jej jedynej nigdy nie mógł odmówić.
− Ale już nią nie jest. Nie jest już jego żoną – dodała po chwili, jakby uznała, że wcześniej nie było to dość oczywiste. – Jest wolna.
− To skomplikowane.
− Hmm nie sądzę. Lubię cię i gdybyś został moim ojczymem, nie miałabym nic przeciwko. Ale wolałabym, żebyś najpierw dał tacie trochę luzu, za bardzo go przepracowujesz.
− Twój tata sam narzuca takie tempo. Nic na to nie poradzę. Jest uparty jak osioł. Wszyscy Castellano tacy są. – Dał jej pstryczka w nos i ruszył na dół schodami.
Kiedy wsiedli do samochodu, Ella ponownie się odezwała. Ale tym razem brzmiała już nieco poważniej.
− Ivan, obiecaj mi coś.
− Tak?
− Skończysz z tym. Cokolwiek robisz, do niczego to nie prowadzi.
− Co masz na myśli? – Molina zerknął na nią w lusterku, skręcając na drogę do Valle de Sombras.
− Tata wie, że nie powiedziałeś mu prawdy o tamtym wieczorze, kiedy pani Prudencja organizowała przyjęcie na El Tesoro. – Ella trochę się zawstydziła, bo w końcu to ona podkablowała Molinę. – Wiem, że jest ci ciężko, ale nie jesteś sobą. Tęsknie za dawnym Ivanem.
− Nie pamiętasz dawnego Ivana. – Molina sprowadził ją na ziemię. Oczywiście wiedział, że Ella ma na myśli jego, kiedy żyła jeszcze Gracie. Cóż, tamten Ivan już nigdy nie wróci.
− Pamiętam. Był super wujkiem, który uczył mnie pływać i pomagał w zadaniach z matmy. Wiem, że chcesz dobrze, ale zachowujesz się egoistycznie. Nie dbasz o mieszkańców, liczy się tylko twoja prywatna wendetta.
− Przypomnij mi, ile ty masz lat? Mówisz, jak moja była żona.
− Debora ma rację. Musisz zacząć żyć, bo są ludzie, którzy potrzebują cię tu i teraz. Ivan…
− Tak, Ello?
− Obiecaj mi, że kiedy mnie już nie będzie… − Zawahała się, a on poczuł, że trzęsą mu się dłonie na kierownicy.
− Lepiej nie kończ tego zdania! – Uciął, bo dziewczynka często wracała do nieuniknionego tematu. Mimo że nikt nie chciał o tym słyszeć, każdy zdawał sobie sprawę, że nie będzie żyła wiecznie.
− Muszę to powiedzieć – nie przerywaj mi! Kiedy mnie już nie będzie, musisz zaopiekować się tatą i Felixem. Leti sama sobie nie da rady, a jak sam powiedziałeś, to dwóch największych uparciuchów, jakich znam. Musisz być dla nich silny. Dlatego musisz skończyć to, cokolwiek robisz. Te twoje machlojki z Barosso.
− Skąd ty…?
− Nieważne skąd to wiem. Chcę, żeby mój brat i mój ojciec byli szczęśliwi, nawet jeśli mnie już nie będzie z nimi. Masz tego dopilnować, bo będę wracała zza grobu i będę cię nawiedzać. – Ella założyła ręce na piersi, jakby ucinała wszelkie dyskusje.
− Nie możesz grać kartą nieuleczalnej choroby za każdym razem, kiedy chcesz coś udowodnić. – Ivan zacmokał cicho z dezaprobatą. Dłonie jednak nadal mu się lekko trzęsły.
− Mogę i będę grała, dopóki mogę. Potrzebuję cię w jednym kawałku. Rozumiesz, Ivan?
− Rozumiem. Nie bój się. Ale jeśli choć przez myśl ci przejdzie umierać przede mną, sam wybiję ci ten pomysł z głowy.
− Spokojnie, na razie nigdzie się nie wybieram. – Ella uśmiechnęła się przez łzy. Kochała Ivana jak rodzinę i tylko z nim mogła na ten temat porozmawiać. Bardzo chciała, by wrócił ten dobry stary Molina, którego pamiętała z dzieciństwa. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 14:58:39 25-08-23 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA III, CAPITULO 132 cz.1
QUEN/CONRADO/MARCUS/JORDAN/OLIVIA/FELIX/FABIAN/JULIETTA
Z trudem odnalazł wzrokiem Ruby w szkole. Wtapiała się w tłum, ale nie wiedział, czy robi to celowo. Quen podszedł do niej ostrożnie, nadal odczuwając lekkie wyrzuty sumienia. Oboje uprawiali niszowy sport i głupio mu było, że spędzając z nią tyle czasu na treningach, nie zauważył nawet jej nieobecności. Wyciągnął w jej stronę kawałek papieru.
− Co to? – zdziwiła się, nie rozumiejąc, o co mu chodzi. Był to bilet wstępu na weekendowe mecze w San Nicolas de los Garza, które miały się odbyć 25 października.
− Jedziemy na mecz wyjazdowy. Właściwie to dwa, bo grają piłkarze i siatkarki. Będziemy ich dopingować.
− Nigdzie nie jadę. Odbiło ci? Po co mi to? – Ruby pokręciła głową i zamknęła swoją szafkę.
− Bo odkąd wróciłaś, dystansujesz się od reszty klasy i ci to nie służy – powiedział z grubej rury. Słyszał dziwne plotki o koleżance i nie podobało mu się to. Myślał, że jeśli wyjdzie ze swojej skorupy, to może ludzie przestaną rozpowiadać te wszystkie bzdury.
Ruby wpatrywała się w bilet z niepewnością. Quen dał jej czas do namysłu, a ona dla świętego spokoju obiecała, że się zastanowi.
− Ach, ten Enrique, nie przepuści żadnej okazji, co? – Ignacio westchnął, opierając się o szkolne szafki tuż obok Caroliny, która wyciągała swoje książki. Zerknęła mimochodem na Quena rozmawiającego z Ruby.
− O czym ty mówisz? − zapytała Nayera, nie bardzo rozumiejąc, do czego pije Fernandez.
− Przecież Ibarra to pies na baby. Flirtuje z każdą, która mu się nawinie. Ruby ledwo wróciła do szkoły i już się nią zainteresował, bo jest taka tajemnicza i mroczna.
− O co ci chodzi, Nacho? – Dziewczyna musiała powtórzyć pytanie, bo Ignacio lubił opowiadać bzdury. Było jej głupio, bo zaczynała być zazdrosna.
− Nie bądź naiwna, Caro. Nie zauważyłaś, że Quen zaczął się tobą interesować dopiero, kiedy się dowiedział, że jesteś dziedziczką fortuny? Niezły zbieg okoliczności – w końcu jego rodzina jest spłukana. – Fernandez zrobił taką minę, jakby uważał, że Nayera padła ofiarą jakiegoś kiepskiego dowcipu. – Nie marnuj na niego swojego czasu. Jesteś na to zbyt mądra i zbyt ładna.
Uśmiechnął się do niej czarująco i odszedł, zasiewając ziarenko niepewności.
***
Dla nikogo nie było tajemnicą, że dyrektor Ricardo Perez wychodził z siebie, by świetnie wypaść w rankingu placówek oświatowych. Niestety liceum w Pueblo de Luz wypadło z czołówki już dawno i ciężko było wrócić mu na szczyt. Dick sądził zapewne, że piłkarze zmienią złą passę i podbudują renomę szkoły, zdobywając w tym roku mistrzowski tytuł. Pierwszy w tym sezonie mecz międzyszkolnych rozgrywek o Puchar był doskonałą okazją, by pokazać, że liceum Miasta Światła nadal się liczyło. Nie przejmował się więc ostatnią porażką w spotkaniu towarzyskim, mimo że wielu niedowiarków uważało, że skoro szkolna reprezentacja chłopców przegrała w mało ważnym meczu, nie miała również szans w starciu o prawdziwe punkty. Tym bardziej że mieli się zmierzyć ponownie z drużyną z San Nicolas de los Garza. Ricardo pokładał wielkie nadzieje w Marcusie Delgado, który ostatnio nie mógł zagrać, ponieważ sam dyrektor zawiesił go w prawach ucznia. Oprócz meczu piłki nożnej w ten weekend miał się również odbyć debiut żeńskiej drużyny siatkówki, ale tutaj entuzjazm był na dużo niższym poziomie – nikt nie spodziewał się wiele po grupie dziewcząt, która nie miała dużo czasu na trenowanie. Wszyscy wiedzieli, że dziewczyny z San Nicolas są bezkonkurencyjne.
Był również jeszcze jeden powód, dla którego Dick Perez tak bardzo chciał zwyciężyć. Od lat rywalizował z placówką z San Nicolas, którą kierowała profesor Angelica Pascal. Perez nie cierpiał swojej koleżanki po fachu, a niechęć tę potęgował fakt, że dona Angelica była starą przyjaciółką Valentina Vidala. Chciał więc utrzeć jej nosa za wszelką cenę.
San Nicolas de los Garza znajdowało się niecałe pół godziny drogi od Pueblo de Luz i Valle de Sombras, także wszyscy, którzy nie mieli zbyt wiele do roboty w weekend, wybierali się, by kibicować nastolatkom. Zarówno drużyny siatkarek jak i piłkarzy podróżowali autokarami. Na miejscu mieli odbyć trening, spędzić noc w konkurencyjnej szkole, by w niedzielę być gotowym do oficjalnego spotkania. Zapowiadał się więc długi weekend. Felix i Quen cieszyli się z wycieczki, ale miny im zrzedły, kiedy Basty oświadczył, że absolutnie nie puści ich samych do sąsiedniego miasta. „Nie chcę, żebyś rozwalił mi samochód” – powiedział w stronę syna, który poczuł się upokorzony. Umiał prowadzić, Ivan go uczył, ale ojciec był w tej sprawie stanowczy – żadnych kluczyków do auta dopóki nie skończy osiemnastu lat. Na szczęście z pomocą przyszła im Debora, która i tak wybierała się kibicować swojemu bratankowi. Zabierała ze sobą Nelę, by mogła popatrzeć na mecz, jako że ze złamaną nogą nie mogła nawet grzać ławy w drużynie siatkówki. Zaproponowała, że podwiezie dzieciaki do sąsiedniego miasteczka, ale kiedy zobaczyła, ile osób zaprosił jej siostrzeniec, zrobiła wielkie oczy. Oprócz Ruby Valdez, która zdecydowała się w ostatniej chwili, upewniwszy się u siostry, że Quen jest w porządku i można mu ufać, była też Adora i jej brat Miguel, z którym Quen ostatnio się zakumplował oraz oczywiście Marianela, która już była zmieszana taką liczbą osób.
− Nie zmieścimy się wszyscy – poinformowała ich z niepokojem Debora, przypatrując się samochodowi szwagierki, które pożyczyła na tę okazję.
− Ktoś może zabrać się ze mną – odezwał się nagle tubalny głos i usłyszeli klakson na ulicy pomiędzy domami Guzmanów i Castalleno. Carlos Jimenez podjechał swoim starym czerwonym jeepem, który podarował Marcusowi. Nastolatek i tak dzisiaj go nie potrzebował, więc tymczasowo wrócił do starego właściciela. – Wskakujcie – powiedział, uśmiechając się serdecznie, ale Ruby, która stała najbliżej auta instynktownie się odsunęła. Nie uszło to uwadze Quena, który nie chciał wprawiać jej w zakłopotanie.
− Wy jedźcie z ciotką Deb − ty, Nela i Adora. Znacie się przecież, nie? – zwrócił się bardziej do Adory, jakby prosił ją, by zaopiekowała się panną Valdez. Czuł się trochę głupio, że zaprosił Ruby, nie informując jej, że będzie też paczka przyjaciół. – Ja, Felix i Miguel zabierzemy się z Carlosem. W porządku?
− Od kiedy to jesteś taki zorganizowany, siostrzeńcze? – zapytała go ze śmiechem Debora, sadowiąc się za kierownicą. Enrique zwykle dbał tylko o własny interes i nie obchodziło go, kiedy inni mieli pod górkę. Dzisiaj przejął rolę lidera, nawet jeśli była to tak trywialna rzecz jak pogrupowanie miejsc w samochodach.
− Obrażasz mnie. – Quen strzepnął niewidzialny pyłek ze swojej koszulki. – O czymś zapomniałem?
− O mnie! – Ella tupnęła nogą ze złością. – Gdzie ja mam usiąść?
− Ty pojedziesz z tatusiem. – Felix wystawił w jej stronę język jak na starszego brata przystało, po czym musiał szybko uciekać, bo siostra pognała za nim, chcąc mu przyłożyć.
Ella była niepocieszona, że musi jechać z ojcem i jego żoną. Czuła, że jest na to za stara i wolałaby spędzić czas z bratem i jego znajomymi, ale Sebastian nie chciał o tym słyszeć, uważając to zapewne za świetną rodzinną przejażdżkę. Ubłagała jednak, by pozwolił jej zabrać ze sobą Jaime, więc zgodził się, wyczuwając, że córka wchodzi w fazę, kiedy spędzanie czasu z ojcem nie jest już dla niej interesujące.
Szkoła w San Nicolas w niczym nie przypominała licem Pueblo de Luz. Przede wszystkim było tutaj widać lepsze zarządzanie funduszami – placówka była odnowiona, urządzona w nowoczesnym stylu na wzór amerykańskich szkół. Ogrom kampusu był dość przytłaczający. Uczniów było tutaj znacznie więcej niż w Mieście Światła, gdzie i tak panowało przeludnienie, bo było to jedyne liceum w okolicy. San Nicolas posiadało najnowsze boiska i sprzęt, a także sale dydaktyczne, które niektórych nauczycieli, którzy wybrali się, by kibicować, wprawiły w osłupienie.
− Nie jest to Cambridge, ale i tak imponujące – stwierdził Santos, kiedy razem z Conradem przemierzali korytarze w poszukiwaniu stołówki, gdzie wszyscy goście zostali zaproszeni na obiad. – Nawet żarcie mają tu lepsze – dodał na widok szerokiego wyboru menu.
− To tylko na pokaz. Normalnie podają tutaj śmieciowe jedzenie, ale pani dyrektor chce pokazać profesorowi Perezowi, że mamy wszystko na najwyższym poziomie. – Jakaś nastolatka odezwała się za plecami mężczyzn, zdradzając im tajemnicę tego splendoru.
− Cicho, Veronica, nie mów im wszystkiego. To mogą być szpiedzy Dicka. – Starsza pani o ostrych rysach twarzy i zupełnie niepasującym do tego radosnym spojrzeniu uciszyła uczennicę, podchodząc do swoich gości.
− Zapewniam panią, że nie jesteśmy szpiegami. – Conrado przywitał się z panią dyrektor, która przyjrzała mu się badawczo.
− I nawet nie lubimy Pereza. To stary piernik. Bez obrazy – dodał Santos, bo pomyślał, że Angelica może czuć się urażona. W końcu była w tym samym wieku co Ricardo. Ona jednak się roześmiała i pozwoliła Santosowi uścisnąć swoją dłoń.
− Pan Saverin, jak mniemam. Dużo o panu słyszałam. Same dobre rzeczy, oczywiście – kobieta zwróciła się bezpośrednio do Conrada i odeszła z mężczyznami do stolika, sama nakładając sobie uprzednio obiad na tackę. – Nie wierzę, że Dickowi udało się pana zgarnąć tylko dla siebie. Byłoby miło, gdyby wpadł pan od czasu do czasu wygłosić tutaj wykład z przedsiębiorczości. Uwielbiam moich uczniów. Można o nich powiedzieć wiele, ale nie to, że są zaradni życiowo czy przedsiębiorczy. Przydałby się nam pan tutaj w San Nicolas.
− Chcesz mi podebrać nauczycieli? Do reszty zgłupiałaś. – Dick przechodził akurat obok i usłyszał część tej rozmowy. – Pan Saverin pracuje u mnie i jest wartościowym członkiem ciała pedagogicznego.
Santos zapowietrzył się, próbując coś powiedzieć, ale Saverin uszczypnął go pod stołem. Ciekawym doświadczeniem było obserwowanie Dicka Pereza próbującego wygrać tę bitwę. Prawdą było, że Ricardo nie był zadowolony z Saverina, bo miał własne zdanie i wielokrotnie mu się sprzeciwiał. Teraz jednak, kiedy reputacja wisiała na szali, chwalił jego zalety i nie zamierzał dopuścić do tego, by pani Pascal sprzątnęła mu zastępcę burmistrza sprzed nosa. Zapowiadał się naprawdę ciekawy weekend.
*
Dziwnie było tu wrócić i to nie w charakterze ucznia a gościa. Wydawało mu się, jakby chodził tu do szkoły w jakimś poprzednim życiu. Jordi nigdy tutaj nie pasował. Nie miał prawdziwych przyjaciół, tylko ludzi, którzy próbowali wkupić się w jego łaski, bo był synem burmistrza albo młodszym bratem Franklina, którego wszyscy podziwiali. Chodził z Dalią Bernal, jedną z najpopularniejszych dziewcząt w szkole, bo matka mu kazała, sądząc, że to dobra partia. Jordan wolał dla świętego spokoju jej ustąpić. Niechętnie tu przyjeżdżał, wiedząc, że nie ma z tego miejsca żadnych miłych wspomnień. Może poza lekcjami u doni Angelici, która była tutaj jego jedyną przyjazną duszą. Gdyby to od niego zależało, przyjechałby dopiero w niedzielę, by wziąć udział w meczu, ale trenerzy uparli się, by zrobić sobotni trening, by wypróbować murawę konkurentów. Teraz snuł się bez celu, podczas gdy reszta uczniów podziwiała kampus, który on znał jak własną kieszeń.
− Niewiele się zmieniło od twojego wyjazdu. – Usłyszał żeński głos za plecami. Odwrócił się i zobaczył [link widoczny dla zalogowanych] uśmiechającą się do niego szeroko. – Tęskniłam za tobą, wiesz?
− Naprawdę? – Nie był tym zainteresowany. Już dawno nie byli najlepszymi przyjaciółmi i ona dobrze wiedziała dlaczego. Nie rozumiał, po co w ogóle go zagaduje. – Wybacz, ale spieszę się na trening przed meczem – skłamał gładko, nie chcąc z nią rozmawiać. W końcu ćwiczenia mieli zacząć dopiero po obiedzie. Chciał ją wyminąć, ale stanęła mu na drodze.
− Nie bądź taki. Pogadajmy. Wieki się nie widzieliśmy. – Veronica miała smutne spojrzenie. Brakowało jej najlepszego przyjaciela i nie mogła tego ukryć. Miał ochotę się roześmiać.
− Widzieliśmy. Już zapomniałaś?
− O czym ty mówisz?
− Masz mnie za idiotę? – Jordi poczuł, że przyjaciółka obraża jego inteligencję, grając głupią. – Zrobiłaś scenę na pogrzebie Gilberta. Nie jest ci wstyd?
− Nie wiem, o czym mówisz. – Panna Serratos zmieszała się i spuściła głowę, czym tylko przyznała się do kłamstwa.
− Jesteś tak beznadziejną kłamczuchą, że nawet mój kuzyn się przy tobie chowa. – Jordi pokręcił głową z niesmakiem, po czym postanowił wyłożyć sprawę jasno. – Jeśli ci życie niemiłe, to twoja sprawa, ale atak na Fernanda Barosso był totalną głupotą, mogłaś kogoś skrzywdzić. Tam było mnóstwo ludzi, dzieci… Ale najgorsze jest to, że musiałaś to zrobić akurat w dzień, kiedy żegnaliśmy Gilberta. Ty musiałaś znów sprawić, że chodzi o ciebie. Jesteś taką egoistką…
− To nie jest tak, jak myślisz.
− A jak? – Jordan zamienił się w słuch, ale dziewczyna milczała, nie umiejąc tego wytłumaczyć. – Jesteś jak zdarta płyta, Vero. Tak samo było wtedy, z Franklinem, kiedy nie potrafiłaś wytłumaczyć, dlaczego poszłaś z nim do łóżka, kiedy chodziłaś jeszcze z Marcusem. Wstyd mi za ciebie − rzucił z wściekłością i odszedł w jedyne miejsce, które przyszło mu do głowy, by uspokoić nieco myśli.
W kieszeni zacisnął dłoń na kluczyku od motoru, który pewnie stał teraz skonfiskowany na komendzie w Pueblo de Luz. Gdyby miał motor, mógłby stąd uciec, gdzie pieprz rośnie, ale niestety nie miał takiej możliwości. Zamiast tego pozostawała mu tylko aula. Nie była tak okazała jak ta w liceum w Pueblo de Luz i pewnie Dick już się tym pochwalił wszem i wobec. Jedyna rzecz, która była lepsza w Pueblo de Luz to właśnie ta aula muzyczna, na którą Valentin Vidal ciężko pracował. Ta w San Nicolas była jednak niczego sobie, a przynajmniej posiadała świetny sprzęt, którego brakowało w Mieście Światła. Jordan wdrapał się na scenę jednym susem i podszedł do instrumentów, które zostały tutaj po próbie chóru. Wziął do ręki parę skrzypiec i przyjrzał im się z bliska – były idealne, nowiutkie, bez żadnej skazy, doskonale nastrojone, ale wolał swój stary instrument − nadgryziony zębem czasu, który nosił w sobie ducha Vidala. Nie wiedział kiedy, ale zaczął grać. Wszystkie emocje związane z powrotem do dawnej szkoły wróciły ze zdwojoną siłą, bo spotkanie z Veronicą tylko bardziej go wzburzyło. Grał i grał, czując, że pieką go koniuszki palców, ale nie dbał o to. Kiedy skończył, usłyszał ciche brawa.
− Piękne. To twoja własna kompozycja? – Angelica Pascal podeszła bliżej sceny, postukując lekko obcasami. Wcześniej pozostawała w cieniu, nie chcąc mu przeszkadzać. – Zagrasz mi coś jeszcze?
− Przykro mi, ja już nie gram – powiedział machinalnie, odkładając skrzypce do futerału, a pani dyrektor się roześmiała.
− Właśnie widzę. Przemawia przez ciebie Silvia. Tak długo wmawiała ci te głupoty, że chyba w końcu sam w to uwierzyłeś.
− Nie powinna być pani przy gościach i chwalić się placówką? Co pani tu robi? – uciął temat, przysiadając na krawędzi sceny. Angelica weszła po schodkach i usiadła obok niego, zupełnie nieadekwatnie do swojego wieku i pozycji.
− Ricarda Pereza już zżera zazdrość. Pozostaje mi tylko delektować się jego porażką. – Angelica rozmarzyła się, a Jordan się roześmiał.
− Dick Perez za długo nie pociągnie na pozycji dyrektora. Kuratorium oświaty ma go na oku.
− Tak słyszałam. Ale nie ma co chwalić dnia przed zachodem słońca. Wiesz, że karaluchów ciężko się pozbyć, prawda? Kurczę, nie powinnam tak mówić. – Zakryła sobie usta dłonią, a następnie mrugnęła do chłopaka oczkiem. – Chcesz pogadać?
− Nie, skąd ten pomysł?
− Bo przyszedłeś tu całkiem sam i grałeś jakąś piękną choć smutną melodię, a teraz robisz to dziwne coś z kluczykiem w kieszeni. – Wskazała palcem na jego kieszeń, w której zaciskał dłoń na chłodnym metalu.
− Skąd pani wiedziała?
− Bo znam cię na wylot. – Angelica zacmokała cicho, dając uczniowi kuksańca. – Miałam wielu uczniów, wiesz? Kiedy uczyłam w Monterrey, w Pueblo de Luz, tutaj w San Nicolas… I nie powinnam wybierać ulubieńców, ale… jednego mam.
− Niech pani nie mówi, że to mój ojciec, bo pożegnamy się tu i teraz. – Jordi udał, że wstaje z miejsca, ale nauczycielka pociągnęła go z powrotem i nakazała milczenie.
− Mówię o tobie, durniu. Ty jesteś moim ulubieńcem. Zawsze byłeś.
− Mówi tak pani każdemu. – Guzman zaczął się zgrywać, a ona nie mogła się powstrzymać i się roześmiała.
− Uczyłam twoich rodziców, twoje ciotki, wujów i brata. Miałam naprawdę niezłą passę – Norma i Adrian to były złote dzieciaki. Dostali się na Harvard i wszyscy mi gratulowali, jakby to była moja zasługa. Nie powiem, byłam dumna. Nawet trochę bezwstydna w tamtym czasie, bo chwaliłam się tym przed Perezem. W końcu oboje poszli na prawo, a nie na medycynę, jak zapewne sądził Dick – Angelica zaśmiała się złośliwie pod nosem – ale nigdy z żadnego ucznia nie byłam tak dumna jak z ciebie.
− Proszę pani…
− Mówię poważnie. Jesteś niesamowity, Jordan. I przykro mi widzieć, że tego nie dostrzegasz. Fabian i Silvia byli świetnymi uczniami, bardzo inteligentni, niemal idealna średnia. Ale to ty zawsze sprawiałeś, że musiałam sięgnąć do książek, żeby się doedukować. Ja! – dodała, jakby to wiele znaczyło. To prawda, Jordi był dociekliwy i zadawał mnóstwo wnikliwych pytań. Innych nauczycieli to irytowało, ją zaś intrygowało. – Valentin widział w tobie geniusza i powiem szczerze, że wtedy tego nie wiedziałam, ale z czasem zrozumiałam. Kiedy sięgałeś po instrument, wszystko inne przestawało istnieć. Nawet Val nie potrafił tak pięknie grać i śpiewać, mówię to jako jego największa fanka.
− Teraz to pani przesadza. – Jordi spalił buraka, bo dobrze wiedział, że mówi mu to tylko dlatego, by nieco się rozchmurzył. Nikt nie mógł dorównać Valentinowi jeśli chodzi o skrzypce. – W gitarze się zgodzę, tu go przegoniłem – dodał, żeby nie wyjść na zbyt skromnego i oboje się roześmiali.
− Chyba wiem, skąd ta smętna mina. Słyszałam o twoim małym zatargu z ojcem.
− Małym? Fabian praktycznie podpisał wyrok śmierci na Gilberta Jimeneza, nie interesując się budową tego mostu. Nela mogła zginąć. Ja zresztą też, ale jego to nie obchodzi.
− Fabian jest specyficzny. Zawsze taki był. – Angelica cofnęła się myślami do czasów, kiedy Guzman był w liceum. – Ale nie mów, że go to nie obchodzi. Jest zimny, to prawda, ale zależy mu na was na swój własny sposób. Myślisz, że dlaczego jeszcze nie zostawił twojej matki? Kurczę, chyba znów nie powinnam tak mówić…
− Nie, niech pani mówi, co myśli. Lubię, kiedy pani to robi. Wszyscy inni udają, że jesteśmy szczęśliwą rodzinką. – Jordi skrzywił się na wspomnienie rodziców i ich szopki. – Lepiej by było dla nas wszystkich, gdyby rodzice się rozwiedli. Powinni to zrobić dawno temu. Może gdyby Fabian ożenił się z Normą…
− Tego nie wiesz. – Angelica przerwała mu, bo nie podobały jej się te ponure myśli.
− Zawsze taki był? Latał za każdą spódniczką nawet w liceum? – zapytał Jordan, próbując znaleźć odpowiedź, dlaczego jego ojciec był, jaki był.
− W liceum świata nie widział poza Normą Aguilar. Fabian w gruncie rzeczy jest po prostu bardzo nieszczęśliwy.
− W takim razie witam w klubie. – Jordi prychnął. Rozbawiło go to stwierdzenie.
− Zależy mu na was, tylko inaczej to okazuje.
− Tak? Ciekawe gdzie teraz jest? – Nastolatek rozejrzał się po auli, odgrywając pantomimę, jakby szukał ojca na pustych siedzeniach. Nie pamiętał, kiedy ostatnio Fabian pojawił się na meczu jego albo Franklina. – Wie pani przecież, dlaczego wyprowadziliśmy się z San Nicolas, prawda? Nie mówię o tych bzdurach, które wszystkim powtarza moja matka – o jej posadzie w Luz del Norte i o nowym biurze gubernatora w Pueblo de Luz. Wróciliśmy na stare śmieci, bo tutaj już zaczynały się szerzyć plotki, że Fabian sypia ze swoją sekretarką w ratuszu. Nie mówiąc już o mojej nauczycielce. Wie pani, że kiedyś nakryłem ich w sali chemii? Cząstka mnie miała nadzieję, że jakiś kwas wyżre mu klejnoty.
− Jordi, jesteś niemożliwy. – Angelica roześmiała się, choć wcale nie miała takiego zamiaru. Sytuacja nie była zabawna i mimo że młody Guzman pozwalał sobie na ironię, wcale nie było mu do śmiechu. W głębi duszy był wściekły na ojca i żal mu było matki, która z kolei zachowywała się jak gdyby nigdy nic, dbając o reputację ponad wszystko.
− Będzie pani na meczu? – zapytał chłopak, kiedy już zbliżał się czas, by pójść do szatni na trening. Pomógł wstać pani dyrektor.
− Oczywiście, za nic bym tego nie przegapiła!
− To dobrze. Zadedykuję pani pierwszego gola.
***
W niedzielny poranek wrzało jak w ulu w San Nicolas de los Garza. Miały się odbyć dwa mecze między rywalizującymi drużynami i sporo kibiców zjechało się wcześniej, by obserwować treningi. Marcus był mile zaskoczony, kiedy Adora przyjechała go dopingować. Uległa namowom Quena, który powiedział jej, że Bea jest w dobrych rękach. W końcu pani Gonzalez oraz Pilar bardzo dbały o wnuczkę i nastolatka mogła na chwilę wyrwać się z domu, by trochę się rozerwać. Enrique miał też do niej prośbę, o której nie zamierzała mówić Delgado – prosił ją, by miała oko na bruneta, który ostatnimi czasy jeszcze bardziej zamknął się w sobie. Śmierć ojczyma była okropną tragedią i Marcus nie był sobą, a Quen zaczynał się o niego martwić. Wiedział, że Delgado się przed nim nie otworzy, za dobrze go znał. Miał jednak nadzieję, że Adorze uda się go jakoś pocieszyć.
Kiedy Marcus oprowadzał ją po szkole, którą sam znał dość dobrze, bo często tu bywał na meczach w poprzednich latach, dziewczyna zastanawiała się, jak tu zacząć niewygodny temat. Adorze wyjątkowo spodobała się pracownia od biologii. Wątpiła, by Dick Perez kiedykolwiek zdobył fundusze na takie wyposażenie. Do takiej szkoły aż chciało się przychodzić i uczyć.
− Denerwujesz się? – zapytała, udając, że ogląda sztuczne kości, które wcale nie były tak fascynujące.
− Meczem? Nie, dlaczego? – Marcus był spokojny, może nawet zbyt spokojny.
− To pierwsze spotkanie w sezonie. Ostatni sparing przegraliście, a ty byłeś zawieszony i nie mogłeś grać. Ludzie są pamiętliwi.
− Ludzie mają za dużo wolnego czasu, skoro przejmują się takimi głupotami. – Marcus odłożył na miejsce eksponaty i ruszyli dalej.
− Czy wszystko u ciebie w porządku?
− Dlaczego pytasz?
− Proszę cię, Marcus. Wiem, że ciężko jest o tych rzeczach mówić, ale może dobrze by ci zrobiło, gdybyś to z siebie wyrzucił? Quen mówi, że chodzisz do doktora Juliana do ośrodka. Nie próbowałeś pogadać z Carlosem?
− Żeby się rozkleił? Nie, lepiej nie. – Marcus pokręcił głową. Nie mógł przecież powiedzieć Adorze, jaki był prawdziwy powód jego ostatniego zachowania. – Wszystko u mnie w porządku, naprawdę.
− Powtarzaj to częściej, może w końcu sam w to uwierzysz – wyszeptała, a kiedy spojrzał na nią, nie wiedząc, czy się przesłyszał, nagle na ich drodze wyrosła jakaś postać.
Dziewczyna była bardzo wysoka i wyglądała jak prawdziwa modelka mimo swojego młodego wieku. Ubrana była w kostium cheerleaderki i uśmiechała się z daleka na widok Marcusa. Adora nie znała jej, ale jedno spojrzenie na twarz Delgado wystarczyło, by domyślić się, że jest to jego była.
− Cześć – przywitała się Veronica, zwracając się bardziej do bruneta. Do Adory uśmiechnęła się nieśmiało. Panna Garcia de Ozuna, wyczuwając napiętą atmosferę, postanowiła się wycofać, by mieli przestrzeń do pogadania. – Co słychać?
− W porządku. A jak u ciebie? – zapytał grzecznie, a Serratos zaśmiała się cicho. Cały Marcus, zawsze uprzejmy.
− Zestresowana. To pierwszy mecz w tym sezonie. Muszę dopingować piłkarzy, a zaraz potem sama wychodzę na boisko do siatkówki.
− Pójdzie ci świetnie, jak zawsze.
− To twoja dziewczyna? – Veronica wskazała palcem na drzwi stołówki, za którymi zniknęła przed chwilą Adora. – Widziałam cię z nią na przyjęciu doni Prudencji. To prawda, że urodziła dziecko Roque?
− Nie żeby to była twoja sprawa, ale tak. I nie, nie jest moją dziewczyną.
− I to też nie jest moja sprawa. – Veronica pokiwała głową, bo zrozumiała aluzję w głosie bruneta. – Miło cię widzieć, Marcus. Dobrze wyglądasz.
Chciał jej powiedzieć to samo, ale nie przeszło mu to przez gardło. Była ładna, jak zawsze, ale nie była dawną sobą. Była zmęczona, smutna i zdołowana. Być może miało to związek ze śmiercią jej przyjaciółki, Dalii, a może miało to inne podłoże, tego nie wiedział. Nie chował do niej urazy i chciał jej to przekazać, ale go ubiegła.
− Nie powiedziałam tego ostatnio i bardzo żałuję, bo powinnam cię przeprosić – zaczęła, podnosząc nieco wzrok. Była wysoka, ale nie mogła się równać z Marcusem. − Za wszystko – dodała, na wypadek gdyby nie wiedział, czy mówi o zdradzie czy może o braku wcześniejszej skruchy.
− Nie, Vero, to ja przepraszam. − Wprawił ją w osłupienie tym stwierdzeniem. Patrzyła na niego wielkimi oczami, nie rozumiejąc, dlaczego to on się przed nią korzy. – Gdybym był bardziej obecny, gdybym bardziej starał się zrozumieć, co czujesz, może nigdy by do tego nie doszło. To moja wina.
− Przestań.
− Co?
− Przestań, Marcus. Przez ciebie czuję się jeszcze gorzej. – Panna Serratos uśmiechnęła się przez łzy, które napłynęły jej do oczu. – Nawet teraz, kiedy próbuję być lepsza, ty pokazujesz mi, że tak nie jest. Zawsze byłeś lepszy. I nawet teraz musisz być tak wyrozumiały i troskliwy. Nie cierpię tego.
− Nie cierpisz, kiedy okazuję troskę. Nie cierpisz, kiedy jestem „bez serca”, jak to kiedyś ujęłaś. Zdecyduj się, Veronico. Nie nadążam za tobą.
− Po prostu jesteś… jesteś… jesteś za dobry, Marcus. Zawsze tak było. Zbyt mądry, zbyt kochający, zbyt współczujący. Zbyt idealny. A ja nie jestem idealna i nigdy nie byłam.
− Też nigdy taki nie byłem i nie zamierzam być.
− Byłeś. Zawsze byłeś chodzącą perfekcją.
− I dlatego się znudziłaś? – zapytał, nagle czując się zaciekawiony. – Dlatego szukałaś pocieszenia w ramionach innego, czy może chodziło o coś więcej?
− Nie wierzyłeś mi. Kiedy mówiłam, że mój tata nie popełnił samobójstwa. Nie wierzyłeś nam. Ani mnie, ani Jordanowi.
− Vero, twój tata zostawił pożegnalny list. Policja wszystko dogłębnie sprawdziła. – Marcus próbował przemówić jej do rozsądku. On sam rozważył wtedy wszystko i nie było mowy o pomyłce – Ulises Serratos zabił się, nie było innego wytłumaczenia.
− Nie, nie zrobił tego. Wszystko zatuszowali. A ty myślałeś, że zwariowałam!
− Nigdy tak nie powiedziałem… − Poczuł się lekko dotknięty, że w ogóle przeszło jej to przez myśl.
− Ale widziałam to w twoich oczach. Dlatego musiałam to zrobić. Ty byś nie zrozumiał.
− Masz rację, pewnie nie. Nigdy nie zrozumiem, jak można skrzywdzić kogoś, kogo się rzekomo kocha. Wybacz, ale spieszę się na trening – powiedział, łudząco przypominając wcześniejszy ton głosu Jordana. – Powodzenia na meczu.
*
Przed każdym meczem miał swój rytuał. Przychodził szybciej, by się wyciszyć i rozgrzać mięśnie, a potem doglądał kolegów z drużyny, którzy polegali na nim niemal jak na trenerze. W końcu był kapitanem i spoczywała na nim pewna odpowiedzialność. Nie spodziewał się jednak, że przychodząc do szkolnej siłowni, spotka tam Olivera Bruni. Nauczyciel wyglądał na spokojnego o wynik meczu, podnosił ciężary jak gdyby nigdy nic, czym niebywale zirytował Marcusa. Wiedział, że dziewczęta miały wieczorem mecz siatkówki i strasznie się stresowały, ale Oliver miał chyba inne priorytety. Marcus miał dwa wyjścia – mógł zawrócić i wyjść, ale tym zasłużyłby sobie na podejrzliwość trenera, albo mógł zacząć rozgrzewkę, nie zwracając na siebie przesadnej uwagi. Wybrał tę drugą opcję i odpalił bieżnię, ale Oliver już po chwili pojawił się przy nim, przypatrując mu się z ciekawością.
− Czułem, że jesteś sumienny. Carlos martwił się, że opuszczasz treningi, ale wiedziałem, że kiedy się zepniesz, potrafisz dać z siebie 200 procent. – Bruni przewiesił sobie ręcznik przez ramię i oparł się o bieżnię Marcusa.
− Przepraszam za treningi. Nie miałem najlepszego nastroju. To już się nie powtórzy – powiedział, spoglądając Bruni’emu prosto w oczy, by zdobyć jego zaufanie. Miał wrażenie, że mimo swoich wcześniejszych słów, Oliver wcale mu nie ufał.
− Chciałem cię o coś zapytać. – Były marines zagadnął niby luzackim tonem, ale Delgado miał przeczucie, że to coś poważnego. – Mój przyjaciel Jason nagle zniknął. Nie widziałem go od czasu ślubu Leticii. Nie wiesz przypadkiem, gdzie mógłby być?
− Przykro mi, ale nie. Nie znam żadnego Jasona – odpowiedział nieco zbyt szybko, za co skarcił się w duchu.
− Naprawdę? Mógłbym przysiąc, że Jason zna ciebie. – Oliver zastanowił się głęboko, a Marcus czuł, że Bruni nieźle się bawi. On coś podejrzewał. – Powinieneś podkręcić trochę tempo, jeśli chcesz nadążyć na boisku. Dawno nie grałeś. – Mężczyzna kliknął coś na panelu bieżni, po czym Marcus zamiast truchtu musiał wykonać dziki sprint. Nie dał mu się jednak i oddychając miarowo i starając się nie patrzeć na członka kartelu, biegł ile sił w płucach.
− Masz dość charakterystyczną twarz, Delgado. Widnieje nawet na witrynach w centrum handlowym. Chciałeś zarobić w wakacje, prawda? – Oliver miał na myśli reklamę sklepu odzieżowego, w której wziął udział, by dorobić i przekazać pieniądze małej Beatriz. Że też wcześniej o tym nie pomyślał! Jason widział go w Nuevo Laredo, mógł również zauważyć plakaty, kiedy Bruni oprowadzał go po miasteczku. Poczuł się tak niewyobrażalnie głupio, że aż poróżowiały mu policzki i nie miało to nic wspólnego z wysiłkiem. – Jeśli nie znajdę Jasona, będę wiedział, do kogo się zwrócić – dokończył Bruni i wrzucił kolejny bieg na bieżni. – Potrenuj jeszcze trochę. Nigdy nie wiadomo, kiedy sprint może ci się przydać.
Wyszedł z siłowni z miną, której Marcus nawet nie musiał widzieć. Domyślił się po tonie głosu, co chodzi po głowie Oliverowi. Czuł, że serce podeszło mu do gardła. Kiedy Bruni wyszedł, potknął się i prawie wyrżnął orła, nie mogąc wyłączyć bieżni. Na szczęście z pomocą przyszedł mu Hugo.
− Hej, hej, spokojnie! Dlaczego tak szarżujesz? – starszy kuzyn wyłączył bieżnię i pomógł usiąść Marcusowi, który trząsł się cały i oddychał, jakby przebiegł milę. Prawdopodobnie to zrobił, ale nie był w stanie o tym teraz myśleć.
− On wie. On zna prawdę.
− Jaką prawdę? Kto?
− Bruni. Wie, że zabiłem…
− Cicho! – Hugo niemal zakrył kuzynowi usta dłonią. – Miałeś o tym nie mówić – wyszeptał, a Marcus nie mógł się powstrzymać. Oczy mu się zaszkliły, kiedy zdał sobie sprawę z tego, co to oznacza – jeden z najgroźniejszych ludzi, jakich znał, człowiek, który sprzedał Lucasa, należał do niebezpiecznego kartelu, gwałcił i mordował, wiedział, że Marcus zabił jego przyjaciela.
− Bruni wie – powtórzył Marcus, patrząc na kuzyna błagalnie, jakby miał nadzieję, że ten jest w stanie coś zrobić.
− Tak ci się tylko wydaje. To normalne. Ta paranoja w końcu ci przejdzie, tylko błagam cię, nie wspominaj o tym więcej.
− Nie, nie rozumiesz. Bruni… on nie jest tym za kogo się podaje.
− Marcus, masz paranoję. Nikt nic nie wie oprócz ciebie, mnie i Joaquina. Ręczę za Villanuevę. Chyba że nie ufasz mnie?
− Co? Ufam ci, ale…
− Więc zaufaj mi całkowicie i przestań o tym myśleć. Dobrze? – Hugo potrząsnął kuzynem, żałując, że nie może mu powiedzieć czegoś bardziej łagodnego, co go uspokoi. W takiej sytuacji jednak nie było miejsca na sentymenty.
− Dobrze – powtórzył Marcus i zaczął się szykować na mecz.
*
Ich przewagą było to, że Jordan znał styl gry swoich dawnych kolegów z San Nicolas. Zdradził trenerowi sporo szczegółów, dzięki czemu mogli opracować świetną strategię. Jednak jeśli chodzi o wygraną, musieli liczyć na cud. Na szczęście Ignacio nadal siedział na ławce rezerwowych, bo ojciec nie pozwolił mu grać po operacji nosa. Nie mógł więc plątać się pod nogami. Marcus wyszedł na boisko, odpierając od siebie wszelkie inne myśli. Wcześniej nie przejmował się aż tak wygraną, ale teraz wiedział, że musi wygrać za wszelką cenę.
Podczas rozgrzewki na murawie zawodnicy z San Nicolas byli dość bezpośredni. Ich złośliwe uśmieszki i komentarze były tak irytujące, że Guzman wielokrotnie miał ochotę przywalić dawnym kumplom. Powstrzymywał się tylko ze względu na dobro obecnego zespołu. Nikomu nie pomoże siadając na ławce jeszcze przez rozpoczęciem spotkania.
− Oj, przepraszam. Nie zauważyłem cię, numerze 24. W tej drużynie jesteś niewidzialny. – Zażartował jego stary znajomy Yon Abarca, szturchając go brutalnie barkiem, kiedy koło niego przebiegał.
Jordan już zaciskał pięść, ale wtedy pojawił się przy nim Vincenzo Diaz.
− Trzymajcie się swojej połowy. Zobaczymy, kto będzie niewidzialny, kiedy rozpocznie się mecz. Pewnie piłka, kiedy zniknie wam z oczu, bo będzie w naszym posiadaniu – powiedział, a kapitan przeciwnej drużyny ryknął śmiechem.
− Potrafię sam sobie poradzić – rzucił w stronę Enza Jordan, czując się niebywale poirytowany.
− Wierz mi, dobrze o tym wiem. Widziałem na własne oczy jak masakrowałeś ryj Fernandeza. – Diaz zaczął się rozciągać, przyglądając się koledze z zespołu. – Ale to nie jest czas i miejsce na takie zagrywki. Gniew wyładuj, kopiąc piłkę, a nie przeciwnika. Nikomu nie pomożesz, jeśli zgarnie cię policja.
− I kto to mówi? Czy to nie ty przypadkiem siedziałeś w poprawczaku? – Jordi parsknął śmiechem. – Vincenzo Diaz daje mi kazania moralne. Świat oszalał. – Wziął jednak piłkę i razem zaczęli się rozgrzewać. Na ostatnim sparingu połączyła ich nić porozumienia i wiedział, że Enzo chciał dobrze. Nie zamierzał w końcu rzucać się na Yona, nawet jeśli miał na to ogromną ochotę.
Mecz przebiegł gładko. Było co prawda kilka fauli po stronie San Nicolas i, o dziwo, Marcus dostał żółtą kartkę, bo trochę za bardzo go poniosło. Nawet Jordi był zdumiony jego zachowaniem, bo Delgado zwykle grał czysto. Był to jednak jednorazowy incydent i już się nie powtórzył, a całe spotkanie zakończyło się remisem 1 do 1, co nie satysfakcjonowało żadnej z drużyn, ale też nie przesądzało o ogólnej tabeli wyników.
− A gdzie ten gol dedykowany specjalnie dla mnie? – zawołała Angelica Pascal ze swojej loży honorowej, kiedy drużyna Pueblo de Luz opuszczała boisko.
− Następnym razem – powiedział Jordan, mrużąc oczy w słońcu i uśmiechając się lekko.
− Jest pani stronnicza! Zawsze go pani faworyzowała! – krzyknął Yon Abarca w stronę dyrektorki, ale dalszej dyskusji już nie usłyszeli, bo Bruni zawołał ich do szatni.
− Dobra robota – pochwalił ich, ale nie wszyscy byli zadowoleni. Marcus w ogóle na niego nie patrzył. Wolał go nie prowokować. – Świetna gra zespołowa. Delgado, do ciebie mówię.
− Tak, panie trenerze?
− Miałeś czysty strzał na bramkę, dlaczego podałeś do Diaza? – zapytał, a wszystkie głowy obróciły się w stronę Marcusa.
− Myślałem, że Gamboa mnie kryje – mruknął pod nosem, a Bruni pokiwał głową.
− No cóż. Mogło być 2 do 1, ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Idźcie pod prysznic i chcę was widzieć za godzinę na boisku siatkówki, jak dopingujecie koleżanki. Zabierzcie wszystkie rzeczy, bo nie zamierzam tutaj wracać, no chyba że na finał mistrzostw, żeby przywieźć puchar. – Oliver klasnął kilka razy w dłonie i zagwizdał gwizdkiem, po czym wszyscy ruszyli pod prysznic.
− Dlaczego nie strzelałeś? – zapytał Jordan, kiedy zostali sami. Zaczynał martwić się o Delgado i nie podobało mu się to uczucie.
− Mówiłem już, Patricio Gamboa kręcił mi się pod nogami. – Marcus zdjął koszulkę i ruszył pod prysznic. Nie mógł przecież przyznać się koledze, że chwilowo miał zaćmiony umysł, bo przed oczami stanął mu Jason Miranda z dziurą w brzuchu − mężczyzna, którego zabił i który teraz zamierzał go nawiedzać zza grobu.
*
Z trybun na boisku siatkówki zdecydowanie było widać dużo lepiej niż na ogromnym stadionie piłki nożnej. Wszyscy byli podekscytowani, bo był to pierwszy rok od dawna, kiedy Pueblo de Luz brało udział w międzyszkolnych rozgrywkach żeńskich drużyn siatkarskich. Nikt nie robił sobie nadziei – dziewczęta z San Nicolas były po prostu zbyt dobre i to trochę okrutne, że właśnie one miały stanąć po drugiej stronie siatki podczas debiutu licealistek Miasta Światła. Jak jednak podkreśliła profesor Angelica Pascal, chodziło o propagowanie zdrowej rywalizacji i zabawy oraz miłości do sportu.
− Sranie w banie – mruknął Quen pod nosem, kiedy dyrektorka skończyła swoją przemowę. – Liczy się tylko wygrana.
− Nie trzeba wygrywać, by nauczyć się porządnej lekcji – odezwał się tuż nad nim Conrado Saverin, a Ibarra się zmieszał. Nie sądził, że profesor siedzi tak blisko. Przyszedł oglądać Lidię w akcji, to jasne. Nastolatek zaczął żałować, że ma tak niewyparzoną gębę. – Witaj, Deboro – przywitał się Saverin z jego ciotką, a kobieta ostentacyjnie wstała i powiedziała, że idzie do baru po przekąski.
− Co pan zrobił mojej ciotce? Ona wyraźnie pana nie cierpi. – Ibarra odwrócił głowę i pogłaskał się znacząco po twarzy, dając do zrozumienia Conradowi, że wszyscy widzieli plaskacza, którym uraczyła go Debora na stypie Gilberta.
− Może zapytasz o to swoją ciocię? – zaproponował Conrado, a Quen jeszcze bardziej się zmieszał. Przecież już ją o to pytał i odpowiedziała mu bardzo wymijająco – że ich znajomość na studiach nie skończyła się dobrze.
− Wie pan, że to nie świadczy o panu za dobrze? Kiedy kobieta bije mężczyznę, zwykle ma jakiś powód. – Ibarra zabawił się w detektywa a Saverin uśmiechnął się mimo woli.
− Nie powiem, skąd to wiem, ale nie zawsze ma powód. Czasami bije dla zasady. – Santos przecisnął się w rzędzie nad nastolatkami i usiadł obok Conrada. – Chcesz wiedzieć, dlaczego Debora nie lubi Saverina? Bo to kretyn.
Miguel, który siedział obok Quena parsknął śmiechem, a Ibarra przekrzywił głowę, nie wiedząc, czy DeLuna się z niego nabija. Ostatecznie skupił wzrok na boisku, bo zaczynał się mecz. Co prawda Carolina siedziała na ławce, ale i tak przyjechał kibicować reszcie koleżanek. Felix był spięty, trzymając kciuki za Lidię, co było nawet urocze, a Ruby i Adora wymieniały się spostrzeżeniami na temat obu drużyn. W oczy rzucała się jedna postać na boisku – wysoka, piękna dziewczyna, która przewodziła San Nicolas de los Garza.
− Wow, a ta to kto? – zapytał Miguel, czym zasłużył sobie na karcący wzrok wszystkich koleżanek z rzędu.
− To Veronica Serratos, ich kapitan – wyjaśniła cichutko Nela, z ulgą witając powrót ciotki, która podała reszcie popcorn i inne przekąski.
− Była dziewczyna Marcusa – wyjaśnił konspiracyjnym szeptem Quen, a Miguel pokiwał głową z uznaniem.
− Ładna.
Od początku było widać, że dziewczynom z Pueblo de Luz brakuje przygotowania. Anakonda trochę spokorniała i zaczęła grać bardziej zespołowo, ale zbyt wiele nie mogła zdziałać, pomijając jej mocny serwis, którym zdobyła aż trzy punkty w pierwszym secie. Soleil dobrze radziła sobie w bloku, a Lidia pomimo niskiego wzrostu była petardą w ataku. Olivia świetnie uzupełniała drużynę na pozycji przyjmującej, a Rosie, chociaż sprawa wydawała jej się przegrana od początku, dawała z siebie wszystko, mimo że na trybunach był jej dziadek, któremu bardzo nie chciała iść na rękę. Sara natomiast była dobrym graczej, ale też najbardziej z nich wszystkich zestresowanym i rozkojarzonym. Grała przeciwko swojej byłej przyjaciółce i czuła się z tym okropnie.
− Serratos, co ty wyprawiasz? Serwuj jak należy! – Krzyknął trener drużyny San Nicolas, wysoki opalony paker, który chciał wygrać za wszelką cenę. Widział, że kapitan jego drużyny nieco się ociąga. Veronica się zmieszała. Widać było, że ona też ma opory, by pokazać pełnię sił. W końcu w przeciwnej drużynie były jej dobre koleżanki.
− Właśnie, Serratos. Przecież umiesz wbić nóż w plecy. Nie umiesz serwować? – krzyknęła w jej stronę Olivia, nie mogąc się powstrzymać.
Marcus na trybunach przymknął oczy, jakby miał ochotę zapaść się pod ziemię. Olivia ostatnio nie była sobą, próbowała odwrócić swoją uwagę od cierpienia na wszelkie możliwe sposoby. Była też z natury bardzo waleczna i lubiła rywalizację. Delgado wolał, żeby nie wdawała się w dyskusje. Wiedział, że robi to w jego obronie, ale zupełnie niepotrzebnie. Co wydarzyło się w przeszłości, było sprawą między nim a Veronicą, nikim innym. Veronica poczerwieniała na twarzy i zaserwowała piłkę lżej niż mogłaby to zrobić, czym chyba wkurzyła Olivię, która poczuła się osobiście dotknięta.
− Co to ma być? Serwujesz jak moja babcia!
− O co ci chodzi, Oli? – Veronica wzruszyła ramionami, nie rozumiejąc skąd to zachowanie.
Bruni zarządził przerwę i wziął Olivię na stronę. Marcus na trybunach najeżył się cały.
− Niech ją posadzi na ławce, bo trochę psuje nam reputację – mruknął Miguel, a Quen nie mógł się z nim nie zgodzić.
− Lepiej nie, Carolina dostanie zawału jak będzie musiała grać. – Nela zakryła sobie usta dłonią, odzywając się po raz pierwszy od dawna. Kilka osób parsknęło śmiechem.
− Posłuchaj mnie. Może myślisz, że pomagasz drużynie, ale tak nie jest. – Bruni pochylił się w stronę Olivii, próbując dać jej do słuchu. – Wracaj na boisko i skończ z tą dziecinadą. Mam w nosie, czy Serratos ma ładniejsze paznokcie, przystojnego chłopaka czy o co tam jeszcze jesteś zazdrosna. W tej chwili jest po prostu lepsza, a hamuje się, żeby nie zrobić wam krzywdy. Więc wykorzystajcie to i zdobądźcie chociaż trochę punktów, żeby nie było wstydu. Zrozumiano?
− Tak.
− Co za „tak”? – zapytał ze złością, a Olivia zatrzęsła się cała ze złości i objęła się ramionami, bo poczuła nagły dreszcz na plecach.
− Tak jest, trenerze.
Wróciła na boisko i już do końca meczu nie odezwała się ani słowem. Na nic się to jednak zdało. Przegrały z kretesem 3:0. Bruni nie miał zbyt wiele plusów do wymienienia po meczu w szatni. Chwalił refleks Lidii i wyczucie Soleil, ale reszta dziewcząt była w zbyt wielkim amoku i dała się zmiażdżyć konkurencji. |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|