|
Telenowele Forum Telenowel
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5849 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 11:57:36 03-01-24 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA III, CAPITULO 161 cz. 1
ELLA/SILVIA/JORDAN/FABIAN/FELIX/MARCUS/IVAN/CONRADO/QUEN/HORACIO/ŁUCZNIK
Piątek, 27 listopada 2015 roku
Kto by pomyślał, że w Pueblo de Luz jest tyle młodych parafianek? Na pewno nie Ariel Bezauri. Czuł się nieco oszołomiony i osaczony, kiedy po piątkowej mszy zaprosił wszystkich do dyskusji. Kobiety przyszły tłumnie, niemal w stadach, wciskając mu w dłonie blachy domowych ciast i zapiekanek. Kazał wszystkim się częstować, sam lekko speszony tą całą sytuacją. Chciał lepiej poznać wiernych, podpytać o ich problemy, zaoferować swoją pomoc, a tymczasem to oni próbowali wybadać jego. Kilku mężczyzn, którzy przyszli na mszę ze swoimi żonami, miało nietęgie miny.
– Co sądzi ksiądz o sprawie ojca Horacia? Myśli ksiądz, że proboszcz wróci jeszcze do parafii? – Jakiś mieszkaniec miasteczka zapytał, wcinając przy tym domowy sernik.
– Nie spodziewam się – odpowiedziała jakaś kobieta, nalewając sobie kawy z termosu. Nie pozwoliła nawet Arielowi dojść do słowa. – Postawiono mu poważne zarzuty. Przez lata okradał parafię i sierociniec Sióstr Miłosierdzia. Na jego miejscu miałabym choć tyle przyzwoitości, żeby się tutaj nie pokazywać do czasu procesu.
– Ojciec Horacio podupada na zdrowiu. Uważam, że to odrażające, że dona Angelica wysunęła tak paskudne oskarżenia pod jego adresem, kiedy on dochodzi do siebie w sanatorium w San Nicolas de los Garza. – Inna parafianka stanęła w obronie księdza.
Silvia Olmedo parsknęła śmiechem w kubek z herbatą, zwracając tym samym na siebie uwagę wszystkich z towarzystwa w salce parafialnej.
– Silvio, od kiedy przychodzisz do kościoła? – zapytała Viola Conde, węsząc jakiś podstęp.
– Od kiedy omawiane są tutaj sprawy ważne dla miasteczka. – Dziennikarka wolała nie wspominać, że liczyła na jakieś newsy do świeżutkiego artykułu w gazecie. Nowy ksiądz był sensacją i wydawał się być dobrym człowiekiem, ale sprawa Horacia nie poprawiała reputacji parafii i zamierzała to wykorzystać.
– To wielka szkoda, że Horacio się nie pokazuje, żeby się wytłumaczyć. Te okropne oskarżenia, które napisała w swoim liście pożegnalnym Angelica Pascal… – Viola Conde zacmokała cicho, spoglądając po wszystkich, jakby czekała, aż ktoś podejmie temat, ale większość osób była zdania, że pani Angelica znała się na ludziach. Nie oskarżałaby nikogo bez powodu. – Chyba się zgodzicie, że nie ma żadnych dowodów na winę proboszcza? Za jego czasów parafia świetnie funkcjonowała.
– Gdyby nie było dowodów, prokuratura nie zainteresowałaby się tą sprawą – zauważyła Olmedo, mając ochotę potrząsnąć Violettą. Nawet w szkole była dosyć denna, ale w dorosłym życiu naprawdę nie miała za grosz rozumu.
– Prokuratura czy Adam Castro? – Złośliwy uśmieszek pojawił się na pomalowanych czerwoną szminką ustach pani Conde. Nie mogła się powstrzymać, by nie wetknąć szpilki dawnej znajomej. – Daj spokój, Silvio. Bronisz byłego narzeczonego, to zrozumiałe, ale przyznasz, że w tej sprawie coś z daleka śmierdzi.
– Nie wiem, Violetto, może za dużo nawdychałaś się środków do spryskiwania roślin w swoim ogrodzie. Powinnaś uważać z tym świństwem, biorąc pod uwagę, że kupujesz je na czarnym rynku, bo miasto zabrania ich używania. – Silvia upiła łyk herbaty, wytrzymując szokujące spojrzenia parafian.
– Nie używam nielegalnych pestycydów! – Viola oburzyła się, czerwieniąc się na twarzy.
– Tak, tak, wszyscy wiemy, że twoje idealne truskawki są wynikiem ciężkiej pracy i ręki do roślin. – Silvia wysiliła się na ironię, a po jej słowach kilka osób odłożyło na bok swoje talerzyki z ciastem truskawkowym, które upiekła pani Conde. – Dona Angelica nie oskarżałaby nikogo bezpodstawnie. Każdy wie, że Hernan Fernandez nie jest święty.
– Nikt nie jest. Prawda, proszę księdza? – Jakaś zagorzała katoliczka poprosiła nagle o opinię Ariela, który się zmieszał i potarł nerwowo kark.
– Zgadza się. Błądzić jest rzeczą ludzką. Nawet księża nie są wolni od grzechu – przyznał zgodnie ze swoimi naukami, ale czuł, że ta odpowiedź nie wszystkich usatysfakcjonowała.
– Błądzić tak, ale okradać biedne sieroty dla własnych korzyści to już chyba przesada? – Ella Castellano odezwała się z pierwszego rzędu krzeseł w salce przy kościele, gdzie odbywało się spotkanie wiernych. Wszystkie pary oczu zwróciły się w jej stronę. – Uważam, że pan Castro dobrze zrobił, przekazując dowody prokuraturze. A pani Angelica miała nosa do ludzi.
– Kto cię tu w ogóle zaprosił, dziecko? – Viola Conde podeszła nieco bliżej i rozejrzała się po pomieszczeniu. Nigdzie jednak nie dostrzegła rodziców dziewczynki. – Gdzie twoja matka? Ach, nie odpowiadaj. Anita Vidal nie powinna przekraczać progu kościoła, bo jeszcze by się spaliła – dodała złośliwie, co kilka osób, które znały historię rodziny Castellano, skwitowało oburzonymi minami. – Nie odzywaj się niepytana. Wystarczy, że twój brat robi sobie cyrk w szkole i zachowuje się jak pajac.
– No tak, Violu, bo twoje dzieci to takie uosobienie cnót. – Silvia Olmedo roześmiała się, czując, że traci cierpliwość. Nie była typem osoby, która staje w obronie innych, szczególnie tych, za którymi nie przepada, ale nawet ona czuła, że dawna znajoma przegięła. – Twoja Anna się puszcza, Violu – oświadczyła dobitnie, a kilka osób zakryło usta rękami. Jakiś parafianin zakrztusił się drożdżówką. – Zwykle robi to pod trybunami z Ignaciem Fernandezem, ale jego koledzy też chętnie ją tam zapraszają. Jako przewodnicząca rady rodziców powinnaś wiedzieć, że są tam kamery monitoringu. No ale cóż… nie powiem, że jestem zdziwiona. Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Jaka matka, taka córka. Ty też nie próżnowałaś w jej wieku.
– Wypraszam sobie, Silvio! Nie pozwolę obrażać ani siebie, ani mojej córki. – Viola odłożyła filiżankę z kawą i przekroczyła kilka metrów, które ją dzieliły od pani Guzman. – I akurat kto jak kto, ale ty nie powinnaś zwracać mi uwagi w kwestiach wychowawczych.
– Nie zwracam, stwierdzam tylko, że twoja córka jest łatwa. Proszę księdza, można to powiedzieć w jakiś bardziej biblijny sposób, żeby pani Conde zrozumiała? – Niespodziewanie zwróciła się o pomoc do Ariela, który chyba miał ochotę stamtąd czmychnąć. – Powiedzmy, że Anna zachowuje się jak nierządnica.
– Chyba przesadziłaś, Silvio. – Jakaś kobieta odezwała się w obronie swojej przyjaciółki, ale dziennikarka była niezrażona. Viola nie zamierzała puścić tego płazem.
– Moje dziecko przynajmniej nie zabiło własnego brata.
Silvia zacisnęła dłonie na filiżance z herbatą po tych słowach Violetty Conde. Parzyło, ale chyba tego nie czuła. Kolejny złośliwy uśmieszek na twarzy miejscowej plotkary zwiastował, że jest z siebie dumna, bo wygrała tę potyczkę słowną. Marianela, która siedziała na krześle obok Elli poruszyła się niespokojnie, a panienka Castellano złapała ją za rękę, by ją uspokoić i sama wzięła sprawy w swoje ręce:
– Przepraszam, pani Conde, ale mogłaby pani nie plotkować w kościele? Najwyższy nie lubi plotkarzy.
Ella Castellano wskazała palcem na sufit, jakby chciała zobrazować, że chodzi jej o Boga. Następnie zacisnęła małe piąstki, ciskając z oczu gromy w stronę Violetty. Kilka osób patrzyło na trzynastolatkę z podziwem, bo żadne z nich nie miało odwagi sprzeciwić się Violi i w gruncie rzeczy byli wdzięczni, że to dziecko odezwało się jako pierwsze. Ella nie lubiła Silvii, ale nikt nie powinien opowiadać tak okropnych rzeczy, szczególne matka drugiej matce. Te obrzydliwe insynuacje jakoby Jordan przyczynił się do śmierci Franklina zabolały i ją, bo bardzo lubiła Jordi’ego i wiedziała, że to nieprawda. Można było wymyślić dużo lepsze obelgi pod adresem dziennikarki, nie trzeba było wyciągać na wierzch śmierci jej dziecka.
– Drogie panie, myślę, że to sprawa między wami. Lepiej nie kontynuujmy tego tematu w kościele – zgodził się jakiś parafianin i wszyscy z ulgą powitali jego interwencję, bo atmosfera zrobiła się napięta. – Zaś wracając do Horacia, wydaje mi się, że Rebeca może mieć najświeższe informacje.
– Ja? – Rebeca Fernandez, żona Osvalda, wskazała na siebie palcem, nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi. Przyszła tylko z ciekawości wybadać nowego księdza z przyjaciółkami, a niespodziewanie zapytano ją o zdanie.
– No tak, w końcu Hernan to twój szwagier. Kiedy wraca z sanatorium?
– Z jakiego sanatorium, Romualdo? – Silvia wywróciła oczami, mając ochotę im wszystkim wygarnąć, co myśli. – Hernan był na wakacjach w burdelu. I według moich źródeł, wrócił do miasteczka, tylko liczy aż sprawa ucichnie. Nie zdziwiłabym się, gdyby wyskoczył w niedzielę z kazaniem.
– Według twoich źródeł, tak? – Violetta ponownie zwęszyła podstęp. – Kto ci o tym powiedział, twój mąż? On siedzi w tym tak samo głęboko jak Adam Castro i Angelica Pascal. Wszyscy troje uknuli ten spisek, żeby zdyskredytować ojca Horacio.
– Nie, Violu. Gdybym potrzebowała informacji na temat burdeli w San Nicolas, zwróciłabym się do twojego męża, skoro jest tam stałym bywalcem. – Silvia machnęła ręką, woląc nie wdawać się w szczegóły. Viola Conde zatrzęsła się w miejscu i musiała się złapać stolika, żeby nie upaść. Olmedo natomiast kontynuowała swoje spostrzeżenia: – To nie żadna tajemnica, że ksiądz Horacio lubi sobie poużywać. Każdy człowiek, nawet ksiądz, ma swoje potrzeby. Bez obrazy, Ariel – rzuciła szybko w stronę wysokiego bruneta, którego oczy poruszały się szybko od jednej do drugiej osoby, nie nadążając. Chyba nie wiedział, w co się pakuje, kiedy przyjmował posadę w małym miasteczku. – I żeby była jasność – nie nagabujcie Rebe w sprawie jej pożal się Boże szwagra, bo ona i Osvaldo jasno wypowiedzieli się już w tej sprawie. Nie pochwalają działań Hernana i nie chcą być z nimi powiązani. To dobrzy ludzie, nie to co proboszcz.
– A ty co, rzeczniczka Fernandezów? – Koleżanka Violetty prychnęła, głaskając Conde po plecach, by ją trochę uspokoić. – Rebeca ma swój rozum, może sama się wypowiadać.
– Pewnie, że może, ale jak widać, speszyliście ją tak, że ma ochotę wypisać się z tej parafii. – Silvia mruknęła pod nosem, po czym odstawiła swój kubek i wyciągnęła z torebki zawiniętą w rulon gazetę. – To jutrzejsze wydanie Luz del Norte. Znajdziecie w nim oświadczenie doktora Osvalda Fernandeza. Nawet on uważa, że jego brat powinien odpowiedzieć za swoje przestępstwa. Czekam na wysyp komentarzy w Internecie. Pamiętajcie – im więcej klikacie, tym lepsze statystyki dla nas, nawet jeśli komentujecie same bzdury.
Rzuciła gazetę na stolik i kilka osób podskoczyło w miejscu ze strachu. Pozostali pochylili się nad sobotnim wydaniem „Luz del Norte”. Byli ciekawi, co takiego ordynator szpitala w Valle de Sombras powiedział na temat brata i dlaczego nie próbował stanąć w jego obronie. Silvia uznała swoją misję za zakończoną.
– Nela, Ella, idziemy – zarządziła, machając ręką na córkę i jej koleżankę.
Ella połknęła uśmiech, czując lekki podziw do dziennikarki, która utarła nosa miejscowym plotkarzom i obrońcom starego hipokryty. Pomachała na pożegnanie ręką księdzu Arielowi, który uśmiechnął się nerwowo i odmachał dłonią, na której dostrzegła bransoletkę z muszelkami. Ucieszyła się, że jej prezent się spodobał.
– Ksiądz Ariel jest chyba w szoku. – Ella zaśmiała się w głos, kiedy opuściły przykościelną salkę i zmierzały do zaparkowanego pod kościołem auta Silvii. – Dobra robota. Nawet mi zaimponowałaś.
– Nie próbowałam ci zaimponować. I co wam strzeliło do głowy, żeby przychodzić na spotkania dorosłych? Nela! – Silvia zwróciła się do córki, która dreptała za nią z niewyraźną miną.
– To nie jej wina, ja ją poprosiłam, żeby ze mną poszła. – Ella stanęła w obronie siedemnastolatki. – Musimy wiedzieć, co się dzieje w miasteczku, bo inaczej nikt nam nic nie mówi. Traktują nas jak dzieci.
– Jesteście dziećmi.
– Wiesz, co mam na myśli. – Panna Castellano westchnęła, gramoląc się na tylne siedzenie auta. – My też mamy coś do powiedzenia. To w końcu dzieci takie jak my były okradane, odbierano im to, co im się należało, bo jakiś stary piernik chciał mieć nowego rolexa albo mercedesa. Jak dobrze, że Łucznik się za niego wziął. Bez niego nikt nigdy by się nie dowiedział, co to za szumowina. Bez niego i bez pani Angelici – dodała Ella, spoglądając w niebo przez okno, jakby chciała podziękować pani Pascal, że nad nimi czuwa.
– Zaraz, co? Łucznik dał strzałę księdzu? Niby kiedy? – Silvia zmarszczyła czoło, spoglądając na małą wścibską sąsiadkę w lusterku wstecznym.
– Jakiś czas temu, w szkole. To było podczas lekcji religii w klasie Felixa. Strzała wleciała przez otwarte okno i utkwiła prosto w Piśmie Świętym księdza. Ale Felix nie chciał mi powiedzieć, co to był za cytat. Może to było coś paskudnego? Gorszego niż kradzież? – Ella zadała ostatnie pytania bardziej do siebie niż do kierującej pojazdem.
– Twój brat nie chodzi na religię – zauważyła Silvia, przekrzywiając nieco głowę, bo jej umysł pognał jak szalony i zaczynała mieć dziwne teorie spiskowe.
– Nie. Bo Horacio go wyrzucił. Ale oczywiście słyszał o wszystkim od kolegów. Prawda, Nela? – Trzynastolatka zwróciła się bezpośrednio do starszej koleżanki, która chyba nie słuchała już tej wymiany zdań. Pokiwała tylko głową i wszystkie pogrążyły się w ciszy.
A Silvia Guzman poczuła, że nagle ma więcej pytań niż odpowiedzi. A jako dziennikarka nie znosiła tego uczucia.
***
Sobota, 28 listopada 2015 roku, po meczu
Odprowadził Izzie na ostatni autobus i poczekał, aż odjedzie. Dziewczyna machała do niego jeszcze ręką przez szybę, a on uśmiechnął się lekko i kiwnął głową na pożegnanie. Kiedy autobus odjechał z przystanku, zobaczył zaparkowane po drugiej stronie ulicy auto matki. Oczywiście, że musiała go widzieć. Pewnie Marianela powiedziała jej o wizycie dawnej koleżanki w miasteczku i dlatego Silvia postanowiła go śledzić, to bardzo w jej stylu. Nie miał jednak nic do ukrycia, więc ze spokojem przeszedł kawałek drogi i stanął koło samochodu.
– Wsiadaj – warknęła matka przez uchyloną szybę.
Jordi spojrzał na siostrę bliźniaczkę, która siedziała na przednim siedzeniu koło kierowcy i miała taki wyraz twarzy, jakby była bliska płaczu. Mrugnął do niej oczkiem, żeby ją uspokoić, ale na nic się to zdało. Wsiadł więc na tyły auta i czekał na to co nieuniknione – kazanie od Silvii Guzman. Matka wyglądała na wściekłą.
– Byłeś z tą dziewczyną w kontakcie. – Kobieta odezwała się dopiero, kiedy dojechali do końca ulicy i skręcili w lewo.
– Mamy dwudziesty pierwszy wiek, smartfony i dostęp do maili. Oczywiście, że tak. – Uznał, że nie ma sensu kłamać. Nie robił nic złego, nie rozumiał, dlaczego się czepiała. – Izzie przyjechała tylko w odwiedziny. Nie bój się, nie spałem z nią.
Nela zrobiła się czerwona jak jej drużynowa koszulka, a matka zahamowała gwałtownie, sprawiając, że wszyscy polecieli kawałek do przodu pomimo zapiętych pasów.
– Mówiłam ci, że jesteś na to za młody – syknęła Olmedo, czując jednak, że nie zagnie syna w rozmowie na intymne tematy. On nie czuł żadnego skrępowania.
– Za młody, żeby uprawiać seks? – Jordan wybuchnął głośnym śmiechem. Był zirytowany, ale akurat tym matka rzeczywiście go rozbawiła. – Zachowujesz się, jakbyś w moim wieku tego nie robiła. Przecież wiem, że nie czekałaś do nocy poślubnej.
– Uważaj sobie, Jordan. – Silvia pogroziła mu palcem, ale efekt był bardziej komiczny, bo jej złamany kciuk wyglądał raczej żałośnie.
– Kiedy Franklin znikał na całe noce i odwiedzał „koleżanki” – Jordi celowo zaakcentował ostatnie słowo – jakoś nigdy nie miałaś z tym problemu, a wystarczyło, że raz znalazłaś u mnie w pokoju kondomy i dostałaś szału. Uważam, że powinnaś mnie raczej pochwalić za to, że jestem odpowiedzialny.
– Tak, to bardzo odpowiedzialne, żeby piętnastolatek jeździł trzy godziny w tę i z powrotem na potajemne schadzki. Opuszczałeś notorycznie treningi i zajęcia dodatkowe. Świetny wzór do naśladowania dla twojej siostry. – Wskazała głową na nastolatkę siedzącą obok, która miała ochotę wyparować. Marianeli nie podobało się, że została wciągnięta do rozmowy jako argument po stronie matki.
– Jasne, dlatego musiałaś zainterweniować. Martwiłaś się o mnie, to zrozumiałe. – Jordan uruchomił swój ironiczny ton, zaciskając palce na kluczyku od motoru w kieszeni. Robił to już chyba tylko z przyzwyczajenia, bo wcale nie pomagało. – Jakoś kiedy chodziłem z Dalią, miałaś w nosie, czy pamiętałem o gumkach.
– Dobrze wiesz, że nie o to chodzi. I nie mów do mnie tym tonem – upomniała syna, choć dobrze wiedziała, że na nic się to zda. Ich chwilowe zawieszenie broni spowodowane wspólnym wrogiem, którego widzieli w Juliecie Santillanie, przepadło bezpowrotnie i wrócili do darcia kotów jak zwykle.
– Przecież skończyłem to dawno temu. Nie rozumiem, o co ci chodzi. Nie chciałaś, żebym się spotykał z Izzie, to przestałem. Stare dzieje. – Młody Guzman wzruszył ramionami. Nie był skrępowany, mimo że jego siostra praktycznie zapadła się w fotel, żałując, że musi słuchać tej wymiany zdań między matką a bratem. – Nigdy nie miałaś się czego obawiać. Gdyby Izzie przypadkiem zaszła w ciążę i gdyby nie chciała tego dziecka, ja nie zmuszałbym jej, żeby je urodziła. Pozbylibyśmy się problemu. Bo o to ci chodziło, prawda? Nie chciałaś, żebym powielał błędy twoje i taty?
Zerknęła na niego w lusterku wstecznym, sądząc, że się przesłyszała. Nie przypuszczała, że Jordan wie o umowie, którą miała z Fabianem. Prawdą było, że Silvia nie chciała więcej dzieci. Była zdecydowana na aborcję i Fabian się z nią zgodził, wszystko już było ustalone. Ale kiedy Mariano Olmedo zaczął się rozpływać nad pomysłem posiadania wnuczki, jej mąż się ugiął i przekonał ją, żeby zrezygnowali z pierwotnych planów. Silvia nigdy mu tego nie wybaczyła i wyglądało na to, że Jordi ma dosyć szczegółowe informacje na ten temat, choć nigdy o tym nie rozmawiali otwarcie.
– Daj spokój, mamo. Możesz grać w otwarte karty. Nie chciałaś ani mnie, ani Neli, wszyscy o tym dobrze wiemy. Ale nie mierz wszystkich jedną miarą. Ja nie jestem taki jak ty czy ojciec. Po pierwsze – umiem się zabezpieczać, a po drugie – umiem brać odpowiedzialność za swoje błędy. Jakby nie patrzeć, to że wyrosłem na zakałę rodziny to twoja wina. Trzeba było się nas pozbyć, kiedy miałaś okazję. Teraz nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem.
Silvia ponownie zatrzymała się gwałtownie, tym razem po środku jezdni. Kilka samochodów zatrąbiło na nią, wymijając ją i wyzywając przez uchylone szyby.
– Wysiadaj – nakazała, wskazując mu drzwi.
– Mamo. – Nela spojrzała na matkę ze łzami w oczach, ale Jordi położył jej rękę na ramieniu, by ją uspokoić, po czym wygramolił się z auta na zewnątrz.
Silvia odjechała, nie czekając, aż syn wejdzie na chodnik. Jordi wiedział, że uderzył w czuły punkt i powinien mieć z tego powodu dziką satysfakcją. Czuł jednak, że próbując zranić ją, tak naprawdę ranił tylko siebie.
***
Zawiadomienie do prokuratury o popełnieniu przestępstwa przez Hernana Fernandeza, znanego również jako ojciec Horacio, zostało złożone krótko po pogrzebie pani Angelici Pascal. Zmarła pozostawiła sporo dowodów na machlojki księdza i zaangażowała swojego prawnika, Adama Castro, wymuszając na nim obietnicę, że pociągnie duchownego do odpowiedzialności prawnej. Adam znany był z obrony takich gagatków jak miejscowy proboszcz i normalnie w życiu by się tego nie podjął, ale pani Pascal nie można było odmówić. To była jej ostatnia wola i prawnik zdecydował się ją skrupulatnie wypełnić. Całe miasteczko wrzało, a wokół Hernana zaczęło pojawiać się mnóstwo spekulacji – nie wszyscy wierzyli w jego przewinienia, pamiętali bowiem o tym, że w jego czasach parafia przeżywała prawdziwy rozkwit. Nie wiedzieli, jak Horacio poczynał sobie z darowiznami na kościół, ani o tym, że sierociniec Miłosierdzia traktował jak pralnię pieniędzy. Zresztą nawet sam Fernando Barosso ładował w ten przybytek spore sumki, sam ukrywając środki na czarną godzinę, ale to było wiadome tylko nielicznym.
Fabian Guzman wiedział o tym wszystkim aż za dobrze i postanowił ukrócić ten proceder, a Osvaldo Fernandez ufał mu bezgranicznie, dlatego wykonywał jego polecenia, licząc na to, że sprawa szybko przycichnie. Nie czuł się z tym jednak komfortowo.
– Nie podoba mi się to, Fabian – oświadczył, przechadzając się po gabinecie sekretarza gubernatora i rozmyślając nad kolejnym planem działania. – Silvia zacytowała mnie w „Luz del Norte”. Napisała, że odcinam się od nielegalnych działań mojego brata, bo nie chciałem komentować tej sytuacji. Ludzie zaczepiali mnie na ulicy i pytali, dlaczego ojciec Horacio nie broni się przed oskarżeniami Angelici Pascal. Nie miałem pojęcia, co im odpowiedzieć. Że mój brat nie broni się, bo nie ma nic na swoją obronę? – Aldo prychnął pod nosem, bo wydawało mu się to absurdalne. – Gdyby to ode mnie zależało, z chęcią zobaczyłbym jak Hernan płaci za swoje zbrodnie, ale wiesz, że nie mogę sobie pozwolić być pod ostrzałem reporterów. Wiesz, co Hernan mi powiedział, kiedy odwoziłem go do San Nicolas de los Garza, do tego jego „sanatorium”? – Czekał aż przyjaciel pokaże oznaki ciekawości, ale to nie następowało, więc kontynuował: – Powiedział: „Pociągnę cię ze sobą na dno, braciszku”. I wiem, że nie rzucał słów na wiatr. Jeśli tylko poczuje się zagrożony, już po mnie, a co za tym idzie – po tobie także, Fabian.
– Nie sądzę. Nie miałeś pojęcia o jego machlojkach w sierocińcu. Mogłeś się domyślać, ale nie miałeś pewności. – Guzman nie oderwał wzroku od dokumentów. Przyjął przyjaciela w swoim biurze, widząc, że ten jest naprawdę zdenerwowany, ale musiał też wykonać swoją pracę. Nie był człowiekiem, który martwił się na zapas, zachowywał raczej zimną krew. – Hernan myśli, że ma cię w garści, ale jest zupełnie odwrotnie.
– Grozi, że ujawni moje zaangażowanie w sprawę Kariny de la Torre. – Na samą myśl Osvaldowi dreszcz przeszedł po plecach. – Zatuszowaliśmy to, że ją zgwałcił. Obaj w tym siedzimy. Jeśli Hernan poczuje się zagrożony, wyśpiewa wszystko. Ciebie może wybroni gubernator, ale mnie? – Wszystkie kolory odpłynęły z twarzy chirurga na samą myśl. – Ja mogę stracić dosłownie wszystko. Nie tylko reputację, karierę, ale przede wszystkim rodzinę. Jeśli Ignacio się dowie…
– Nie dowie się. I to nie Hernan rozdaje tutaj karty, Aldo. – Fabian nie wierzył, że musi to tłumaczyć, ale ordynator był całkiem spanikowany, więc musiał do niego podejść z większą cierpliwością. – Na razie nikt nie stawia mu zarzutów innych niż defraudacja. Jeśli choć pomyśli o szantażowaniu ciebie, musi liczyć się z tym, że sprawa Kariny w końcu wypłynie. W jego interesie leży, żeby nikt nie dowiedział się o tym, jak gwałcił nieletnie romskie dziewczęta. Uwierz mi, Hernan może i jest hipokrytą i draniem, ale nie jest idiotą, nie podpisałby sam na siebie wyroku.
– Nie wiem, Fabian. Tym razem jest dosyć zdeterminowany. – Aldo ciężko było uwierzyć, że brat tak łatwo odpuści.
– Dlatego powinieneś przejąć pałeczkę i dla odmiany to ty mu zagrozić. – Guzman odłożył plik kartek na bok i rzucił na biurko okulary, przecierając zmęczone oczy. – Nie możesz pozwolić mu się zastraszać, musisz wziąć sprawy w swoje ręce. Powiedz mu o Ignaciu. Powiedz mu o tym, że dziewczyna, którą zgwałcił prawie dwadzieścia lat temu, urodziła mu syna, którego ty adoptowałeś.
Doktor Fernandez sądził, że się przesłyszał. Zatrzymał się i wbił palce w skórzany fotel, wpatrując się w siedzącego za biurkiem przyjaciela, jakby uważał, że ten zwariował. Guzman jednak miał poważną minę i wyglądał na nieco zirytowanego. Może żałował, że zgodził się pomóc staremu koledze. Teraz mogło się to odbić również na nim.
Fabian i Osvaldo zawsze chronili się nawzajem, nawet w dzieciństwie. Ich relacja była skomplikowana, ale łączyło ich jakieś niepisane przymierze. Dzień, w którym Fabian zgodził się pomóc zatuszować zbrodnię Hernana Fernandeza, był jednym z najgorszych w jego życiu z wielu różnych powodów. Spisali wtedy umowę z ojcem zgwałconej dziewczyny, oferując mu spore pieniądze. Pewnie i tak nikt by nie uwierzył młodziutkiej Cygance, że została zgwałcona przez Horacia, ale woleli dmuchać na zimne. Nawet jej ojciec jej nie uwierzył – Fabian widział to w jego małych świdrujących go oczkach. Ojciec Kariny był święcie przekonany, że jego czternastoletnia wtedy córka wdała się w romans z żonatym, dorosłym gadjo z miasta, może nawet podejrzewał samego Fabiana. Wziął jednak pieniądze za tę zniewagę, nie próbując dociec prawdy – liczyło się to, że zhańbienie córki zostało wynagrodzone w formie materialnej. Wszyscy myśleli, że sprawa jest zamknięta. Hernan Fernandez był wniebowzięty, cieszył się, że ma wśród swoich dobrych znajomych tak znakomitego prawnika jak Fabian, który zdawał się być wyprany z uczuć, tacy byli najlepsi. Jednak kłopot pojawił się kilka miesięcy później, kiedy Guzman dowiedział się, że dziewczyna zaszła w ciążę. Cygan łasy na pieniężne zadośćuczynienie postanowił wykorzystać okazję i zaczął mały szantaż, a na to ani Fabian ani Osvaldo nie mogli pozwolić. Na aborcję było już za późno i ojciec dziewczyny, choć niewyedukowany i niepiśmienny, chyba musiał zdawać sobie sprawę, że jego córka jest kurą znoszącą złote jaja. W każdym razie wyczuł okazję. A Osvaldo jak to Osvaldo – młody, głupi, u progu kariery – nie mógł sobie pozwolić na utratę wszystkiego, na co tak ciężko pracował, a to na pewno by się stało, gdyby odciął się od Hernana. Tak więc Fabian jako jego pośrednik utkwił w tym wszystkim, zajmując się formalnościami i pertraktując z Romami, których zaczynał już mieć po dziurki w nosie. I wtedy wydarzyło się coś, co nigdy nie powinno mieć miejsca – Osvaldo postanowił zaadoptować bękarta Kariny i Hernana. Fabian uważał to za idiotyczny pomysł i wiedział, że kiedyś ugryzie ich to w tyłki i miał rację. Młodszy z braci Fernandez jednak był zdeterminowany.
Aldo i jego żona, Marisa, starali się w tamtym czasie o dziecko, ale bezskutecznie. Wydawało się, że stracili już całkowicie nadzieję, a Marisa zaczęła popadać w depresję. Aldo zwyczajnie sobie nie radził. Lista oczekujących na adopcję była długa i zdawało się, że nigdy nie przyjdzie ich kolej. Dziecko Kariny było po prostu darem od losu – krew z jego krwi, jakby na to nie patrzeć. Osvaldo był gotów wychować obce dziecko, a więc tym bardziej własnego bratanka, o którym Horacio nie miał zielonego pojęcia. Ksiądz, mimo znajomości z biologiem Perezem, chyba nie uważał na lekcji o rozmnażaniu.
Kolejna umowa została zawarta. Dziewczyna otrzymała sowite wynagrodzenie, Fabian się o to postarał. Upewnił się, że pieniądze trafią do niej, nie do jej zaborczego ojca. Po osiągnięciu pełnoletniości miała odejść z taboru i żyć godnie z dala od tego przeklętego miejsca. Guzman pamiętał jak przez mgłę, kiedy pojechał zabrać małego Ignacia z rąk piętnastoletniej dziewczyny. Wiele rzeczy wyparł ze świadomości. To było takie nierealne – Karina de la Torre była wtedy niewiele młodsza od jego siostry Debory. Gdyby ktoś tak postąpił z Deb, Fabian pewnie rozszarpałby go na kawałki, ale wtedy się nie wahał. Zabrał dziecko i oddał pod opiekę Osvalda, wszystkim zajęli się po kryjomu.
– Boję się, Fabian. – Osvaldo powiedział to głośno i wyraźnie, bo czuł, że musi to zaakcentować, jakby to jeszcze nie było oczywiste. Fabian widział, jak kropelki potu pojawiają się na skroniach lekarza. – Boję się, co się stanie, jeśli Ignacio się dowie, kto jest jego ojcem, jak został poczęty. Kiedy Marisa się dowiedziała, odeszła. To go złamało, choć do dzisiaj nie wie, jaki był prawdziwy powód naszego rozwodu. Jeśli dowie się, że człowiek, którego uważał za wuja, spłodził go w akcje gwałtu, w dodatku z nieletnią, to go zniszczy. On nie jest tak silny jak twoje chłopaki.
Fabian zacisnął usta na wspomnienie synów. Nic nie powiedział, tylko uważnie obserwował Alda. Doskonale mógł sobie wyobrazić, co on teraz czuje. Bał się, że dziecko go znienawidzi. Dla rodzica to najgorsza kara, jaką można sobie wyobrazić.
– Hernan nie wie o Ignaciu, a ja mu o tym nie powiem. – Osvaldo na samą myśl zrobił się blady jak ściana. Skrzętnie ukrywał ten sekret nawet przed własnym bratem, a teraz miałby wykorzystać syna jako kartę przetargową? Fabian nie miał sumienia, jeśli to proponował. – I nie dowie się. To zbyt ryzykowne.
– W takim razie musisz się liczyć z tym, że Hernan tak łatwo nie odpuści. Będzie próbował na ciebie wpłynąć, przekonać cię szantażem. A jeśli z tobą mu nie pójdzie, zwróci się do mnie. I chociaż jestem lojalny wobec ciebie, Aldo, to mam też własne interesy, o które muszę dbać. Ja nie będę mieć oporów, żeby powiedzieć Hernanowi do słuchu. – Fabian był co do tego stanowczy. Uważał, że trzeba było wykonać desperacki krok. Jeśli Aldo nie był do tego zdolny, on musiał wziąć to na siebie.
– Jeśli to zrobisz, Karina wykorzysta wtedy okazję i zacznie gadać. Już teraz mnie nagabuje, próbując się dowiedzieć, gdzie jest jej syn. Myślisz, że ile czasu minie nim powiąże fakty? To małe miasteczko, nie jest trudno dodać dwa do dwóch. – Osvaldo czuł, że wali mu się cały świat. Zbudował swoje życie na kłamstwie i zbrodni brata, a teraz wszystko zdawało się obracać przeciwko niemu.
– Karina jest niegroźna, zajmę się nią. Ty skup się na Hernanie. – Fabian spojrzał na przyjaciela intensywnie, jakby chciał mu wydać rozkaz. – Jeśli będzie współpracował z prokuraturą, nie będzie tak źle. Miasteczko nigdy się nie dowie o jego harcach w cygańskiej części miasteczka.
Osvaldo sam nie wiedział, czy ma się z tego powodu cieszyć. Chciałby, żeby brat odpowiedział za swoje zbrodnie. Sam wstydził się tego, że przed laty mu pomógł, ale jednocześnie wiedział, że gdyby nie to, pewnie nigdy nie doczekaliby się z żoną upragnionego syna. Teraz może postąpiłby inaczej, kiedy był starszy i mądrzejszy. Ale teraz miał dwójkę zdrowych córek i łatwo było mu gdybać. Wtedy on i Marisa byli zdesperowani. Kochał pierwszą żonę i zrobiłby dla niej wszystko. Kiedy obiecywał jej to przed ołtarzem, nie sądził, że rzeczywiście zrobi wszystko – nawet złamie prawo. Jego ukochana już nigdy się po tym nie podniosła. Odeszła, kiedy Ignacio miał dziewięć lat, bo nie mogła znieść myśli, że to przez nią jej mąż posunął się tak daleko. Niewątpliwie skrzywdził tego chłopca, a chciał jedynie dać mu kochającą rodzinę i dom.
Doktor Fernandez postanowił zawierzyć kolejny raz przyjacielowi. Fabian był mądrym facetem, umiał ocenić sytuację na chłodno, jego decyzje nie były dyktowane emocjami. Chciał wyjść z gabinetu i zostawić go samego, by mógł dokończyć swoje obowiązki, ale coś go tknęło i zatrzymał się z ręką na klamce.
– To ty powiedziałeś Angelice o wszystkim, prawda? Od ciebie miała brudy na Pereza i mojego brata. – Osvaldo czuł, że ma rację, nawet jeśli Guzman tego nie potwierdzi.
– Angelica była mądrą kobietą, wielu rzeczy się domyślała. – Fabian nie zamierzał ani potwierdzać, ani zaprzeczać w tej sprawie.
– Ale nie tego. Musiałeś jej powiedzieć, że Ignacio jest synem Hernana, prawda? Zawsze potrafiła cię zmiękczyć.
– Nie bój się, Angelica nie wspomniała o tym ani słowem w swoim liście. Oskarżyła Hernana o okradanie sierocińca, nie o gwałty na nieletnich romskich dziewczynach. – Guzman brzmiał jakby był całkowicie wyprany z emocji. Jakby miał te kwestie doskonale przećwiczone. – To była jej ostatnia prośba, żeby zebrać dowody na Horacia. Tak się złożyło, że ja byłem w ich posiadaniu. Chciała go za kratkami.
– Dlaczego teraz?
– A dlaczego nie? Przecież tam jego miejsce i obaj o tym wiemy. – Fabian zdawał się nie rozumieć zdumienia w głosie przyjaciela. – Sztucznie przedłużaliśmy jego karierę na plebanii, ale skończyło się. Czas najwyższy, żebyś i ty ustawił brata do pionu. Koniec z zamiataniem jego grzeszków pod dywan. Koniec z robieniem mu dupochronu przy każdej lepszej okazji.
Fabian już się nie hamował. Zwykle się tak nie odzywał, ale czul buzujący w żyłach gniew. Jego oczy zabłyszczały dziko w przyciemnionym gabinecie i Aldo nie zamierzał się z nim o to spierać. Za bardzo był tym wszystkim przytłoczony.
– Fabian… ja nikomu nie zdradziłem twoich sekretów. Chcę, żeby to było jasne. – Aldo powiedział tak poważnym tonem jak nigdy wcześniej. Może chciał pokazać swoją lojalność, a może jednocześnie skrytykować Guzmana za jej brak.
– Wiem i doceniam to. – Sekretarz nie był pewien, po co mu to mówi. Był jedyną osobą, której ufał i która miała nad nim władzę jak nikt inny. Oboje byli od siebie zależni i każdy z nich miał tego doskonałą świadomość.
– Obaj dobrze wiemy, że nie ma nic gorszego niż dzieci nienawidzące swoich rodziców. Zróbmy wszystko, co w naszej mocy, by nie dowiedziały się o tym, jakich mają ojców i jakie błędy popełniliśmy. Dobrze?
– Dobrze, Aldo. Tak zróbmy. Ale najpierw poślijmy twojego brata za kratki. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5849 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 12:00:44 03-01-24 Temat postu: |
|
|
cz. 2
Felix musiał naprawdę walczyć sam ze sobą, żeby powstrzymać swoje detektywistyczne zapędy i skupić się na nauce. Chciał dotrzymać obietnicy danej ojcu, ale było coraz trudniej przy tylu nowych tajemnicach w miasteczku. Powtarzał sobie w duchu, że Basty Castellano miał aż za dużo na głowie, by jeszcze przejmować się głupotą syna, więc wziął się ostro do roboty. Kiedy akurat nie przygotowywał musicalu, skupiał się na próbnych egzaminach i nadrabiał lektury, a z samego rana i wieczorami biegał, żeby zadbać o kondycję fizyczną przed zawodami pływackimi. Nie mógł jednak zrezygnować z prowadzenia anonimowego bloga. Kryształowy Głos nadal informował internetową społeczność o wszystkich dziwnych rzeczach, które działy się w Pueblo de Luz i Valle de Sombras. Felix uznał, że ta mała rzecz nie jest złamaniem przyrzeczenia o niepakowaniu się w kłopoty, w końcu nie wyrządzał nikomu krzywdy i sam też nie narażał się na niebezpieczeństwo.
Tego niedzielnego poranka był w wyjątkowo dobrym humorze, kiedy wiązał buty, siedząc na schodkach przed domem. Miał zamiar wybrać się z Remmym na poranny jogging. Połączyła ich nić sympatii i raźniej było biegać z kimś niż w samotności. Zadowolenie jednak zeszło z twarzy Felixa, kiedy zobaczył wchodzącego na posesję kuriera, niosącego jakiś wielki pakunek, a właściwie wieszak z ogromną balową suknią. Poczta w niedzielę? Nie rozumiał, co tutaj się wydarzyło.
– Jezu, co to takiego? – Nastolatek skrzywił się na widok bufiastych rękawów, a jeszcze bardziej, kiedy jego macocha, Leticia Aguirre de Castellano, wyszła przed dom w samym szlafroku, by powitać mężczyznę z przesyłką. – Bierzesz udział w castingu do bajki Disneya?
– Siedź cicho, Felix! – zwróciła bratu uwagę Ella, która wybiegła za Leticią, rozmarzonym wzrokiem wpatrując się w suknię. – Jest piękna. Też będę mogła taką mieć?
– Utopiłabyś się w niej. Jak w takim czymś można chodzić do toalety? – Felix zaczynał sądzić, że nigdy nie zrozumie kobiet.
– Dama nie zdradza swoich sztuczek. – Leticia zachichotała, podpisując jakiś kwitek u kuriera i przyglądając się sukni w pokrowcu. – Rzeczywiście jest nieco ekstrawagancka. Wypożyczyłam ją specjalnie na tegoroczny bal debiutantek w Monterrey.
– Bal debiutantek? To ktoś jeszcze bierze w czymś takim udział? – Castellano miał nietęgą minę. – To archaiczny zamysł, te rytuały przejścia są bardzo oklepane. Nawet Olivia Bustamante zrezygnowała z tego balu w zeszłym roku, a rok wcześniej nawet nie wyprawiła quinceneary na znak protestu.
– Ale za to zrobiła sobie „słodką szesnastkę” w stylu amerykańskim. – Ella wytknęła język w stronę brata. – Olivia nie jest chyba autorytetem w tych sprawach, nie sądzisz?
– Być może, ale to nie zmienia faktu, że zarówno quinceñera, jak i bal debiutantek to obrzydliwe zwyczaje, których ukrytym celem jest seksualizacja młodych dziewczyn.
– Przesadzasz. Sam byś chciał z jakąś pójść jako eskorta. – Ella zaśmiała się kpiąco w stronę brata, który się zarumienił, ale nic nie odpowiedział. – Leti, a po co ci ta suknia?
– Jestem w komitecie debiutantek. Co roku pomagam w organizacji i prowadzę warsztaty dla dziewcząt. To bardzo fajna sprawa. – Leticia wydawała się być naprawdę przejęta. – Sama byłam debiutantką jak skończyłam szesnaście lat i miło to wspominam.
Felixa po raz pierwszy uderzyło coś ważnego, czego nie dostrzegł nigdy wcześniej. Jego macocha była kobietą z wyższych sfer. Nie każda dziewczyna z byle jakiej rodziny mogła wziąć udział w takim przedsięwzięciu. Nastolatki z Meksyku zwykle urządzały właśnie tradycyjne piętnaste urodziny lub szły w amerykańskie standardy i organizowały dziką imprezę w stylu „sweet sixteen” rok później. Bal debiutantek był zaszczytem, którego nie dostępowała każda szesnastolatka. Był to wieczór, kiedy dziewczyna symbolicznie wstępowała nie tylko w dorosłość, ale też na salony. Castellano odetchnął z ulgą, kiedy zdał sobie sprawę, że Lidia Montes nie była taką dziewczyną. A może była? Może chciała być księżniczką chociaż przez jeden wieczór?
– To głupie – skwitował, jakby sam chciał siebie przekonać. – Uważam, że to głupi zwyczaj i tyle. Żaden z moich znajomych by się na to nie pisał.
– Naprawdę? – Leticia zerknęła na niego ze zdziwieniem. – To dziwne, bo Jordan eskortuje jedną z tegorocznych debiutantek.
– Żartujesz! Jordi jako eskorta? On nienawidzi takich imprez! – Felix wyglądał na oburzonego. Wstał z miejsca i wpatrzył się w nauczycielkę hiszpańskiego, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu.
– Może po prostu jest dżentelmenem w odróżnieniu od ciebie. – Ella musiała po tych słowach zrobić szybki unik, żeby uniknąć kuksańca od starszego brata.
– Silvia musiała go zmusić, nie ma innego wytłumaczenia. – Castellano pokiwał głową, jakby sam sobie odpowiadał na niezadane pytanie. – Na pewno chodzi o Amelię Estradę, córkę gubernatora. Silvia ma fioła, chce ich wyswatać.
– Nie, Jordan nie idzie z Amelią. – Leticia zapięła pokrowiec z balową suknią księżniczki i spróbowała przypomnieć sobie nazwisko debiutantki. – Będzie eskortował Mayę Del Bosque i z tego co wiem, ona sama go zaprosiła i się zgodził.
– Nie wierzę. To do niego niepodobne. Zaraz, jak jej na nazwisko? – Zmarszczył brwi, zastanawiając się, czy umykają mu jakieś szczegóły, ale już nie mógł kontynuować tej rozmowy, bo jego siostra przebiegła koło niego jak struś pędziwiatr w stronę bramki wejściowej. – Ella, nie biegaj! – upomniał ją, ale nic sobie z tego nie robiła.
– Cześć, Remmy! – Trzynastolatka przywitała się z sąsiadem, który pojawił się przed ich domem w sportowym stroju. – To ja lecę!
– O tej porze w niedzielę? Dokąd? – Leticia zerknęła na zegarek, dziwiąc się, że córka Basty’ego tak chętnie wstała skoro świt.
– Jest poranne nabożeństwo w kościele. No to pa! To znaczy, z Bogiem. – Dziewczynka wykonała znak krzyża i szybkim krokiem udała się w stronę kościoła.
– Twoja siostra jest taka religijna? – Remmy zagadnął, kiedy Felix wyszedł przez bramkę i razem zaczęli się rozgrzewać na chodniku.
– Nie, coś ty! – Brunet prychnął, a następnie dodał, jakby to wyjaśniało całą sprawę: – Przystojny ksiądz.
– Hej, Guzman! – Remmy krzyknął w stronę sąsiada, który po drugiej stronie ulicy właśnie wyszedł do ogrodu i wyglądało na to, że ma taki sam plan jak oni, by wybrać się na poranny jogging. – Biegniesz z nami? – Torres wskazał na trasę, którą zamierzali obrać. Byłoby dziwnie, gdyby każdy z nich biegł samotnie, nie zamieniając nawet słowa.
Ulica, na której mieszkali była chyba najnudniejszą w całym Pueblo de Luz. Niewiele się tutaj działo, może za sprawą zastępcy szeryfa, któremu nikt nie chciał podpaść. Idealną drogą do biegów była ta wzdłuż ulicy, która później przebiegała wokół sadu Delgadów, a następnie przechodziła w ścieżkę nad miejscowym jeziorem. Tą trasą zwykle biegał Felix i wielu innych biegaczy. Zaproszenie Guzmana do wspólnego spędzania czasu wydało się Castellano głupotą, bo już wiedział, jaką dostaną odpowiedź. Nie zdążył tylko uprzedzić o tym Remmy’ego.
– Nie, dzięki – mruknął Jordi pod nosem, upewniając się, że ma dobrze zawiązane buty. – Biegnę w drugą stronę.
– Oszalał? – Jeremiah zwrócił się bardziej do Felixa, nie wiedząc, co o tym sądzić. – Przecież tam dobiegnie tylko do zawalonego mostu.
– Niektórzy są masochistami – odpowiedział mu syn policjanta, ale nie było czasu tłumaczyć, co te słowa oznaczały, bo na horyzoncie pojawiła się kolejna znajoma sylwetka. – Och, nie – jęknął Castellano, ale było już za późno.
– Siemka, chłopaki. To jak, ścigamy się nad jezioro? Rewanżyk za triathlon?
Teodoro Serratos był niezwykle irytujący z tym swoim głupkowatym uśmieszkiem i zwichrzonymi czarnymi włosami. Truchtał w miejscu, rozgrzewając się i pokazując ostentacyjnie szczupłe nogi w sportowych legginsach. Felix pomyślał, że to straszny pozer, ale nie zdziwiło go to – Theo zawsze taki był. Remmy wzruszył tylko ramionami, bo wszystko mu było jedno, mógł wygrać po raz kolejny z Serratosem, tym razem w nieoficjalnym wyścigu. Mina Castellano świadczyła jednak, że nie za bardzo ma ochotę spędzać czas ze starszym kolegą. Ku jego rozpaczy, Theo dostrzegł Jordana, który chyba miał nadzieję zniknąć niepostrzeżenie.
– Hej, Pollo, pobiegniesz z nami czy znów stchórzysz jak podczas triathlonu? – krzyknął w jego stronę Theo, nie przestając truchtać w miejscu.
Felix odczuł silną ochotę, by kopnąć gościa w piszczel, ale powstrzymał się, widząc, że Jordan podchodzi do nich z drugiej strony ulicy. Wyglądał na wkurzonego, a Catellano wcale mu się nie dziwił. Nikt nie lubił, kiedy nazywano go tchórzem, a Jordi szczególnie miał zawsze wysokie mniemanie o sobie. Nigdy też nie odmawiał pojedynków, więc jego decyzja o tym, by nie wziąć udziału w triathlonie, mimo próśb Lidii i Miguela, była dla wielu niezrozumiała. Theo wiedział, co robi, nazywając go „pollo” – robił to często w przeszłości, kiedy chciał go sprowokować. Zawsze twierdził, że się przejęzyczył i tak naprawdę chciał powiedzieć „Polo” jako zdrobnienie jego drugiego imienia, ale wymowa świadczyła, że po prostu wyzywał go od tchórzliwych kurczaków.
– Mógłbyś się chociaż przywitać, nie widzieliśmy się trzy lata. – Theo uśmiechnął się serdecznie do Guzmana, ale ten nie odwzajemnił uśmiechu. Dwójka pozostałych chłopców rozgrzewała się w ciszy.
– Cześć – przywitał się Jordan, siląc się na uprzejmość. – Biegniemy czy co?
– To mi się podoba! – Serratos niemal klasnął w dłonie i zaczął im objaśniać zasady wyścigu, tłumacząc, że linia mety jest nad jeziorem. – Felix, nie obraź się, jak zostaniesz w tyle, to nic osobistego – dodał, zwracając się bezpośrednio do syna policjanta, który tylko wysilił się na grymas, który miał być chyba krzywym uśmiechem. – To wyścig prawdziwych wyjadaczy. Ten tutaj nieźle mnie rozwalił na triathlonie. Przypomnij mi, jak masz na imię?
– Remmy. – Torres przywitał się oficjalnie z Theo, który, choć irytujący, zdawał się mieć dobre intencje.
– Ostatni na mecie stawia śniadanie. – Serratos zażartował i wszyscy ustawili się w jednej linii na ulicy, gotowi do startu.
Ruszyli jak jeden mąż, jakby to był prawdziwy wyścig. Theo i Remmy włączyli sprint, jakby brali udział w mistrzostwach lekkoatletycznych. Felix od razu wiedział, że nie ma szans, więc nawet się nie kłopotał – chciał w spokoju popracować nad kondycją, zamiast forsować mięśnie z samego rana. Jordi natomiast wystartował równo z chłopakami, ale z czasem stopniowo zwalniał, zostając w tyle. Theo i Remmy zbyt byli skupieni na mecie, by zwracać uwagę na pozostałych rywali.
– Idziesz? – Jordan odwrócił się w stronę Felixa, skręcając w alejkę, która prowadziła w zupełnie inną stronę.
– A co z wyścigiem? – Castellano zdumiał się, wzrokiem ledwo już mogąc wyłowić Serratosa i Torresa, których maleńkie sylwetki majaczyły w oddali w pobliżu sadu Deladów, więc skupił się na byłym przyjacielu.
– Pieprzę taki wyścig. Wolę tę trasę. – Wskazał na ścieżkę prowadzącą między domkami, która później prowadziła przez lasek.
Felix wzruszył ramionami i pobiegł za kolegą. Nie biegli wolno, ale miarowym rytmem. Castellano miał wrażenie, że Jordan dopasował tempo do jego możliwości i nie wiedział, czy ma być z tego powodu wdzięczny czy może jego duma ma na tym cierpieć. Kiedy drzewa nieco się zagęściły i ciężko było biec, odpoczęli trochę, zmieniając jogging na marsz.
– Dlaczego nie chciałeś się ścigać? Boisz się, że przegrasz? – zagadnął w końcu Castellano, autentycznie ciekawy motywów Jordana.
– Ja niczego się nie boję.
– Taaa, jasne. – Brunet wywrócił oczami, nie przestając drążyć tematu. – Wtedy na triathlonie też nie chciałeś biec. A w sztafecie poddałeś się, pomagając Anakondzie. Co jest grane? Kiedyś nie przepuściłbyś żadnej okazji, żeby wygrać. Nie znosisz przegrywać.
– Chyba już zdążyliśmy ustalić, że nie jestem taki jak kiedyś – odparł z lekko zirytowaną nutą w głosie.
– Najwyraźniej. Dawny Jordi wyśmiałby bal debiutantek, a obecny idzie jako eskorta jakiejś bogatej panienki. – Kątem oka uważnie obserwował byłego kumpla, próbując zauważyć u niego jakieś ludzkie odruchy. Z satysfakcją stwierdził, że młody Guzman jest lekko zawstydzony. – To obrzydliwe, wiesz? Wykorzystywać jakąś biedną dziewczynę do swoich celów.
– Jakich celów? – Jordi po raz pierwszy odwrócił się w jego stronę z wyrzutem wymalowanym na twarzy. – To ona wykorzystuje mnie. Masz pojęcie, jaką jestem dobrą partią? Pokazując się ze mną w towarzystwie, to ona może zyskać. Ja mam to gdzieś.
– Więc dlaczego? Nie wmówisz mi, że rajcuje cię zakładanie fraku i tańczenie walca przez kilka godzin w towarzystwie jakichś snobów i małolat.
– Nie musisz się tym interesować.
– Ale się interesuję. No wiesz… jako dziennikarz.
– Dobre sobie. – Jordan roześmiał się kpiąco po tych słowach. – Twój anonimowy blog, który miał służyć obnażaniu grzeszków ludzi z okolicy, teraz naprawdę przekształcił się w plotkarski szmatławiec. To gorsze niż ostatnie artykuły w Luz del Norte. Depczesz mojej matce po piętach.
– Po prostu próbuję zrozumieć, to wszystko. – Tym razem to Felix poczuł się zawstydzony. – I wcale nie piszę o miejscowych plotkach, poruszam ważne tematy. Aktualnie pracuję nad wywiadem z El Arquero de Luz.
– No to rzeczywiście dziennikarstwo wysokich lotów. Może dostaniesz Pulitzera, kto wie? – Zakpił Guzman, czym sprawił, że Felix tylko zacisnął pięści ze złości. Z tym chłopakiem ciężko się rozmawiało. Postanowił zmienić temat i czuł, że zaczyna go przesłuchiwać, ale nic nie mógł na to poradzić.
– Dlaczego nie utrzymujesz już kontaktu z Theo? Wydajesz się być na niego zły.
– Też byś był wkurzony, gdyby ktoś nazwał cię „szukającym atencji gówniarzem, który opowiada wyssane z palca brednie”.
– Tak ci powiedział? Kiedy?
– To bez znaczenia. Mam w nosie Theo i jego dziecinne zaczepki. Nie potrzebuję nikomu niczego udowadniać. – Jordan powiedział to takim tonem, jakby próbował przekonać o tym samego siebie.
Lasek się przerzedził i mogli kontynuować bieg wydeptaną ścieżką. Tym sposobem zatoczyli kółko i wrócili na ich nudną jak flaki z olejem ulicę. Theo i Remmy pewnie jeszcze się ścigali wokół jeziora.
– Hej, Jordi. – Felix odezwał się pierwszy po długiej chwili milczenia, kiedy już dochodzili do swoich domów. Życie na ulicy dopiero się budziło i mieszkańcy zaczynali powoli zbierać się do kościoła, na spacer czy jak niektórzy pracujący w weekend do swoich zajęć. – Jak chcesz pogadać, to wiesz, że zawsze tu jestem, prawda? Moje drzwi są dosłownie kilkanaście metrów od twoich, dzieli nas tylko ulica.
– Bez urazy, Felix, ale nie chcę twojej litości. Jeżeli to jakaś twoja nędzna próba przeprosin…
– Słucham? A niby za co ja mam cię przepraszać? – Castellano poczuł się niesprawiedliwie. – Przypominam ci, że to ty ukradłeś mój esej, który wysłałeś na konkurs…
– Tak, za co przeprosiłem chyba milion razy. – Jordi nie wytrzymał i się roześmiał. Przepraszał go tak wiele razy, że z czasem zrobiło się to już nudne, bo Felix był uparty jak osioł i za nic nie dał się udobruchać.
– Nieważne, po prostu wyciągam do ciebie rękę i mówię, że jeśli chcesz, to możemy się znów kumplować. Nie musisz się zachowywać jak fiut.
– Dzięki za tę łaskę, Felix, ale spasuję. – W oczach Guzmana pojawiły się groźne błyski. – Poradziłem sobie wtedy sam, poradzę więc sobie i teraz. Nie potrzebuję ani ciebie ani nikogo innego.
– Wow, jak miło. Chciałem tylko pomóc.
– Rychło w czas.
– A co to niby miało znaczyć?! – Felix poczuł, że traci cierpliwość. Chciał być w porządku, ale widocznie Guzman nie zamierzał zakopać topora wojennego oficjalnie. Pracowali razem nad musicalem, czasami było nawet podobnie jak za starych czasów, ale jednak pomiędzy nimi nadal widniał jakiś niewidzialny mur.
– Nieważne. – Jordi machnął tylko ręką i odszedł w stronę swojego domu. – W porządku, Felix, dokończymy razem ten musical. Możemy być razem w klasie i w drużynie pływackiej, od czasu do czasu zamienić ze sobą parę słów. To nie znaczy, że znów jesteśmy przyjaciółmi.
– Dupek – warknął w jego stronę Castellano, kiedy kumpel zatrzaskiwał za sobą drzwi do domu naprzeciwko.
Może miał rację. Może już nie mogli wrócić do tego, co było. Obaj nawalili i żaden nie chciał otwarcie o tym porozmawiać. Może byli już zbyt dojrzali, a może jeszcze bardziej dziecinni niż przed trzema laty.
***
Santiago, Chile, rok 1993
W ciszy kopał piłkę o mur, odreagowując stres. Miał sporo na głowie. Conrado był najmłodszy w rodzinie Saverinów, ale miał najwięcej oleju w głowie. Nigdy tutaj nie pasował. Jedynym wspólnym tematem, który miał ze starszymi braćmi, była piłka nożna. Ale ile można rozmawiać o piłce? Jego siostra, Celeste, żyła w cieniu braci i to ona przejawiała największe zainteresowanie nauką. Conrado podrzucał jej czasem książki, które sam już przeczytał, chcąc ją zachęcić do dalszej edukacji, ale w ich stronach kobieta powinna po prostu uczyć się prowadzenia domu i wyjść dobrze za mąż. Kiedy Barbara Alvarado de Saverin jeszcze żyła, zachęcała dzieci do czytania i edukacji, ale po jej śmierci nie było już nikogo, poza Conradem, kto by o to dbał.
– Uspokój się, chłopcze. Kopiesz tę piłkę, jakbyś wyobrażał sobie, że to czyjaś głowa. Może moja?
Nastolatek odsunął włosy ze spoconego czoła i obejrzał się za siebie. Fernando Barosso wyszedł z domu i odpalił papierosa, przysiadając na schodkach. Nie miał racji, Conrado nie życzył mu źle, ale wolałby, żeby bogaty przedsiębiorca z Meksyku zniknął z ich życia.
– Nie lubisz mnie. – Fernando stwierdził ten fakt niespodziewanie i nie dało się z tym nie zgodzić.
– Nie znam pana za dobrze, ale to prawda – nie przepadam za panem. – Conrado postanowił nie owijać w bawełnę. – Mógł pan sobie okręcić wokół palca mojego ojca, a Diego i Vicente oczy świecą się na widok prezentów, które pan przywozi, ale mam dość rozumu, by wiedzieć, że jeśli coś pójdzie nie tak, pan się stąd ulotni, a za to wszystko odpowie moja rodzina.
– Ile masz lat?
– Piętnaście, proszę pana.
– Też taki byłem w twoim wieku. To nic złego wątpić. Właściwie to bardzo dobrze, że mi nie ufasz. Ja na twoim miejscu też bym nie ufał. Ale dam ci słowo dżentelmena – potrzebuję twojego ojca i twoich braci dużo bardziej niż oni mnie. I nasze interesy są bezpieczne. – Barosso mówił z pełnym przekonaniem i Conrado poczuł, że gdyby nie rozum, który zdecydowanie odziedziczył po matce, pewnie sam dałby się nabrać. – Nie podoba ci się, jak teraz żyjecie? Że nie musicie się martwić, co włożycie do garnka? Nawet więcej – że stać was na przyjemności, których wcześniej nie mieliście?
– Nie da się wszystkiego w życiu załatwić pieniędzmi. – Młody Saverin złapał piłkę w dłonie i zaplótł na niej palce, świdrując starszego mężczyznę bystrymi ciemnymi oczami.
– Tak mówią ludzie, którzy nigdy pieniędzy nie mieli albo nie mają żadnych perspektyw, by je zdobyć. – Barosso zaśmiał się pod nosem. – Twoją matkę na przykład zabiła wasza bieda.
– Moją matkę zabił rak – oświadczył dobitnie Saverin, czując, że chyba nie przemówi Fernandowi do rozsądku.
– Ale gdybyście mieli środki, moglibyście zapewnić jej odpowiednie leczenie. Tyle się mówi teraz o tych eksperymentalnych terapiach. Kto wie, może to działa?
– To sztuczne przedłużanie życia. Nie ma lekarstwa na raka.
– Jesteś bardzo pragmatyczny, wiesz?
– A pan ma mnie za idiotę.
– Podobasz mi się. – Barosso wstał ze schodków i zgasił papierosa, rzucając go pod nogi i rozgniatając drogim butem. – Takich ludzi potrzebuję. Nie obraź się, twój ojciec i bracia są świetnymi współpracownikami, ale raczej nie są od myślenia. Ty z drugiej strony, sprawdziłbyś się idealnie jako moja prawa ręka. Może jak trochę podrośniesz, przyjedziesz do mnie do Meksyku. Spodobałoby ci się tam.
– Skąd pomysł, że chciałbym dla pana pracować? – Tym razem to Conrado się zaśmiał. Miał piętnaście lat, rozmawiał z facetem z wyższych sfer, ale nie odczuwał strachu. Raczej odrazę.
– Bo jesteś rozsądnym młodym mężczyzną i bardzo bym się zdziwił, gdyby szczytem twoich ambicji było kopanie starej piłki na tym brudnym podwórku. – Fernando wiedział, co mówi i uderzył w czuły punkt. – Tacy ludzie jak ty tylko się tutaj marnują. Po szkole będziesz miał dwa wyjścia – pracę w jakiejś fabryce albo pójście do wojska. Tak czy siak skończysz jako zapity dureń, który wyżywa się na żonie i dzieciach za to, że wiedzie życie jak nędzny pies. Ty jednak chcesz stąd wyjechać, uczysz się pilnie, w domu widziałem dużo książek, nawet zagranicznych. Nie jesteś przywiązany do rodziny, ona cię tylko ogranicza. Przy pierwszej lepszej okazji stąd czmychniesz.
– Być może, ale myli się pan, jeśli pan sądzi, że pojadę do Meksyku. Jak to się mówi? Z deszczu pod rynnę? – Conrado uniósł brwi, jakby chciał Fernandowi zasygnalizować, że opowiada bzdury, a Barosso pokiwał głową z uznaniem.
– Gdzieś trzeba zarobić pierwszy milion, a gdzie łatwiej to zrobić niż w narkotykowym królestwie bezprawia?
– Nie interesuje mnie taka działalność, panie Barosso.
– Oczywiście. Mnie też nigdy nie interesowała. Ale pieniądze są jak narkotyki, Conrado. Uzależniają. Masz ich trochę, a chcesz coraz więcej. A kiedy masz ich tyle, że nie możesz ich zliczyć, chcesz jeszcze. To koło się nigdy nie zamyka.
– Może pieniędzmi rekompensuje pan sobie brak miłości? – Saverin rzucił tę uwagę od niechcenia, czując się poirytowany.
Wyglądało to trochę tak, jakby Fernando próbował na nim sztuczek, które miał doskonale przećwiczone, a które podziałały już na jego ojca i braci. Nie z nim te numery. Czego jak czego, ale prania mózgu Conrado nie znosił najbardziej na świecie. Barosso tylko uśmiechnął się szerzej i pomachał mu ręką na pożegnanie.
– Kiedyś wspomnisz moje słowa, Conrado.
Conrado ocknął się z letargu. Po raz pierwszy od dawna pomyślał o tym spotkaniu na podwórku ich starego domu w stolicy Chile. Nie sądził, że ktokolwiek wiedział o tym epizodzie Fernanda w Santiago, kiedy próbował rozkręcić swój biznesie narkotykowy, a jednak pani prokurator Russo dotarła do tych informacji. Saverin czuł, że doskonale zna tożsamość motocyklisty, który wyeliminował prokuratora stanowego Macado. Barosso z pomocą Huga zatarł wszystkie ślady, które mogłyby go skompromitować. Czy już wtedy planował sięgnąć po stołek gubernatora? A może rzeczywiście było tak, jak mówił – pieniądze uzależniały, ale tak samo było z władzą. Posiadł władzę nad miasteczkiem, ale to było za mało, musiał sięgnąć też po sąsiednie miasto, a nawet wyższe stanowiska. Chciał poszerzać swoje wpływy. I w tym jednym momencie Conradowi zrobiło się Fernanda zwyczajnie żal. On naprawdę nie miał dla kogo żyć. Zdawało się, że chociaż Elena Victoria jest dla niego ważna, ale ją też wystawił przy pierwszej lepszej okazji. A Saverin zdał sobie sprawę, że nieświadomie spełnił przepowiednię Fernanda – sam zarobił pierwszy milion współpracując z kartelem w Meksyku. Zrobił to nie tylko wbrew prawu czy wszelkim zasadom moralnym, ale przede wszystkim wbrew swoim własnym ideałom. Zrobił to, bo w tamtym momencie jego życia nic innego już nie miało dla niego znaczenia poza zemstą na Barosso, a tylko tak mógł zdobyć środki, by toczyć z nim równą walkę. Stał się taki jak Fernando – bez miłości, bez nikogo u swojego boku, bo tak było łatwiej. Ale teraz było inaczej.
Miał syna. Znalazł go. Miał Lidię, która powoli zaczynała być dla niego jak adoptowana córka, choć przecież chciał tego uniknąć. Miał przyjaciół gotowych dla niego poświęcić wiele, choć ich o to nie prosił. Miał co stracić i to go uderzyło mocniej niż drink od Veronici Russo. Nie powinien doprowadzać do takiej sytuacji. Popełnił błąd. A co jeszcze gorsze, od dłuższego czasu wciąż towarzyszyło mu okropne uczucie niepokoju – niepokoju, że pominął coś ważnego, coś co mogło wpłynąć na jego ostateczną rozgrywkę z Fernandem. I nie podobało mu się to. Conrado Saverin nie lubił niczego pomijać, zawsze wszystko dokładnie analizował, ale ostatnimi czasy tracił rezon i jego ostatnie bliskie spotkanie z panią prokurator była na to idealnym dowodem.
– Conrado, co sądzisz? Jest piękna, prawda?
Astrid Vega wyłoniła się przed nim w towarzystwie swojej młodszej siostry, która ubrana była w wieczorową suknię w złotym kolorze. Saverin przez chwilę myślał, że oszalał, że cofnął się do początku roku 1998 i stoi przed nim Mercedes Nayera. Nic jednak bardziej mylnego. Carolina Nayera de la Vega była znacznie młodsza i choć równie piękna, na jej twarzy gościł szczery uśmiech, a po wyniosłej minie nie było ani śladu.
– Tak, bardzo – przyznał, siląc się na grzeczny uśmiech. – Prudencia urządza na El Tesoro jakieś wystawne przyjęcie? – zdziwił się, bo przyjaciółka nic mu na ten temat nie wspominała.
– Nie, to na bal debiutantek. Impreza odbywa się w twoim hotelu i nawet o tym nie wiesz? – Astrid roześmiała się, dokonując ostatnich poprawek krawieckich. – Przerobiłam trochę moją sukienkę, którą miałam kiedyś na weselu koleżanki. Nie było czasu na zakupy. Podoba ci się? – ostatnie pytanie zadała Carolinie, która wydawała się być okropnie speszona.
– Tak. Jest śliczna. – Oczy jej zabłyszczały. Nigdy w życiu nie miała na sobie czegoś tak drogiego i równie pięknego. Jednak to Astrid wydawała się być bardziej podniecona tym całym balem niż ona.
– Bal debiutantek? – Za ich plecami od strony ogrodu dało się słyszeć głośne prychnięcie. – Kto wpadł na ten idiotyczny pomysł? Chcecie się nią pochwalić i wystawić jak rasowego pieska na pokazie?
Joaquin Villanueva był zły. Dostrzegli to nawet pomimo jego okularów przeciwsłonecznych, kiedy opierając się na lasce wtrącił się do rozmowy toczonej na werandzie.
– To nie twoja sprawa, ale to rodzinna tradycja. – Astrid dłonie zadrżały, kiedy wbijała szpilki w materiał. Niechcący ukłuła siostrę w ramię.
– No tak, bo rodzina de la Vega zawsze przestrzega wszystkich tradycji. Szkoda, że nie umieliście płacić pracownikom na czas. – Villanueva rzucił kpiąco, odwracając ostentacyjnie wzrok. – Nie jest za stara na bal debiutantek? Ma prawie osiemnaście lat. Czy tam nie pokazują się dziewczyny, które ledwo skończyły szesnaście?
– Jesteś bardzo dobrze poinformowany, mój drogi. – Prudencia de la Vega wyszła z domu i stanęła na werandzie, pomagając sobie swoją własną laską. Musieli wyglądać komicznie – oboje w ciemnych okularach i z laskami, z tym że tylko jedno z nich było niewidome. – Zadzwoniłam do zarządu komitetu i poinformowałam ich o sytuacji. Carolina dostała zaproszenie, spóźnione, ale jak najbardziej zasłużone.
– Opłaca się mieć wtyki w zarządzie. Silvia się postarała. – Astrid wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
– Silvia? A skąd! Ta dziewczyna tylko opłaca składki członkowskie i daje grube czeki, kiedy trzeba. Poprosiłam Leticię Aguirre, żeby wstawiła się za Caroliną. Dzięki temu oficjalnie możemy ją powitać w naszej rodzinie.
– Myślałem, że już ją przyjęłyście do rodziny kilka miesięcy temu. Zdecydujcie się. – Joaquin warknął, czując, że przegrał tę bitwę.
– Ależ nie musisz się awanturować, drogi Joaquinie. – Prudencia jak zwykle nie szczędziła ironii. – Możesz odeskortować siostrę na bal osobiście. Pokażesz się w towarzystwie, jeśli chcesz oczywiście. Świetna kampania wyborcza.
– Ciociu! – To Astrid zwróciła uwagę starej pannie de la Vega, ale ta się tylko roześmiała.
– Coś mi mówi, że Carolina by chciała, żeby odeskortował ją ktoś bliższy jej sercu. – Na twarzy kobiety pojawił się uśmieszek, którego nikt nie mógł zignorować, a nastolatka spaliła buraka i poszła zdjąć sukienkę, bo czuła się niekomfortowo.
Pech chciał, że chcąc wrócić do swojego lokum, trafiła prosto na Quena Ibarrę, któremu szczęka opadła do ziemi. Carolina była, co tu dużo mówić, najpiękniejszą dziewczyną, jaką znał. Pewnie, swego czasu wszyscy chłopcy kochali się w Veronice Serratos, ale Nayera biła ją na głowę w oczach Enrique. Kiedy już pozbyła się wyniosłej miny i nie zadzierała nosa, grając swoją rolę wkurzającej kujonki, dało się dostrzec, że była naprawdę prawdziwą pięknością. Nie potrzebowała tony makijażu jak niektóre dziewczyny w szkole. Miała proste czarne włosy i długie rzęsy, ale to jej naturalność była właśnie jej zaletą.
– Wow, wyglądasz… no wiesz… wow, to znaczy… – Jąkał się i zapragnął zapaść się pod ziemię, ale nie aż tak jak wtedy, kiedy zadała mu znienacka pytanie.
– Chciałbyś pójść ze mną na bal debiutantek? Jako moja eskorta. Wiem, to głupie, ale ciocia i Astrid uważają, że powinnam, a ja myślę, że to dobry pomysł. Zrozumiem, jeśli masz inne plany. – Wypowiedziała to wszystko bardzo szybko i formalnym tonem i normalnie Quen pewnie byłby rozbawiony, ale za bardzo wbiło go w ziemię. Milczał jak zaklęty chyba dobrą minutę. – Okej, tak myślałam. Przepraszam, że spytałam.
Odzyskał język dopiero, kiedy dziewczyna go wymijała.
– O której po ciebie przyjechać?
– Mieszkamy w tym samym pensjonacie – zwróciła mu grzecznie uwagę, spuszczając nieco głowę, by nie widział, jak się rumieni.
– No tak… to o której mam przyjść? To znaczy, pożyczę samochód, żeby nie było, że jestem jakimś dziadem. – Quen poczuł, że to ważne, żeby ją o tym poinformować. – To w Monterrey, prawda?
– Tak. I wystarczy o osiemnastej.
Zgrywał luzaka do samego końca, kiedy się pożegnali i dziewczyna zniknęła w jednym z budynków. Cichy męski śmiech wybił go jednak z rytmu.
– Coś cię bawi, Saverin? – zwrócił się do nauczyciela, zaciskając prawą w dłoń w pięść. Nie sądził, że ktoś był świadkiem jego niezbyt udolnych zalotów.
– Nie, skąd. Sam miałem kiedyś siedemnaście lat. – Conrado uśmiechnął się do Enrique, po czym pogrzebał w kieszeni i wyciągnął klucze. – Trzymaj.
Quen złapał w locie jeden kluczyk i przyjrzał mu się ze zdziwieniem.
– Pożyczasz mi auto? Ale jak to, przecież Lidia mówiła, że twoje spalili Cyganie.
– Mam nowe. Tylko nie zarysuj lakieru.
– Jasna sprawa. Cholera, czym teraz jeździsz? Jakieś porsche, ferrari? – Oczy Quena zabłyszczały dziko, bo od czasu, kiedy kilka razy przejechał się prezentem od Fernanda Barosso na siedemnaste urodziny, nie miał okazji prowadzić drogiego auta. Czerwone porsche zostało zresztą skonfiskowane przez policję, razem z resztą majątku rodziny Ibarrów, kiedy Rafael poszedł do więzienia.
– Zwykłe, normalne, bezpieczne auto. – Conrado zgasił jego entuzjazm. – Masz ją potraktować jak damę i chyba nie muszę przypominać o godzinie policyjnej?
– Dobrze. Wyluzuj, tato. – Młody Ibarra wywrócił oczami, nie chcąc słuchać wytycznych od dorosłego.
– Słucham? – Saverin był pewny, że się przesłyszał.
– Tak tylko palnąłem dla żartu, przepraszam. – Quen trochę się zawstydził. Może pozwalał sobie na zbyt wiele w towarzystwie nauczyciela? Poza szkołą mógł się do niego zwracać po imieniu, ale może rzeczywiście trochę przesadził z tym spoufalaniem się.
– W porządku. Uważaj na samochód. I baw się dobrze.
– Zaraz, a czym ty wrócisz do domu?
– Przejdę się. Milionerzy czasem też chodzą na spacery.
***
Ivan Molina zachowywał się jak nadopiekuńczy tatuś i nie mógł tego ukryć. Odbierał Vedę ze szkoły i zawoził ją na zajęcia dodatkowe, kiedy tylko miał taką możliwość. Lubił to. Lubił czuć się potrzebny. I wydawało mu się, że pannie Balmaceda też się to podoba, że ktoś się o nią troszczy. Zasłużyła na to, by czuć się bezpiecznie i chociaż tyle mógł dla niej zrobić. Nie był wielkim melomanem, nie miał pojęcia o winylach czy grze na wiolonczeli, nie miał na koncie Grammy, Tony czy innej nagrody, a jedynie medale i puchary za szkolne zawody pływackie, w których wielokrotnie był mistrzem. Jednak szeryf Pueblo de Luz z chęcią słuchał, kiedy nastolatka opowiadała o muzyce i dużo się od niej uczył. Wiedział, że z Salvadorem Sanchezem miałaby pewnie dużo więcej wspólnego i na pewno to z nim wolałaby spędzać czas. Na samą myśl skręcało go w żołądku. Ivan Molina był zazdrosny. Nic nie mógł na to poradzić. Pozostawało mu jedynie dbanie o bezpieczeństwo Vedy i Eleny, więc jeśli mógł zawieźć dziewczynę pod same drzwi ośrodka kultury w Valle de Sombras, gdzie odbywała się próba do musicalu, robił to z wielką chęcią.
Pogrążony w myślach wracał z powrotem przez miasteczko w niedzielne przedpołudnie i jego uwagę przykuła grupa młodych mężczyzn na boisku przy podstawówce w Valle de Sombras. Zahamował gwałtownie, kiedy kątem oka dostrzegł znajomą sylwetkę wykonującą dwutakt i trafiającą do kosza.
– Nieźle, Jordan! – krzyknął jakiś chłopak, podbiegając do szatyna i przybijając mu piątkę.
– Co do cholery…? – Molina warknął sam do siebie, sądząc, że mu się przywidziało.
Wycofał samochód i zaparkował byle gdzie, obserwując uważnie boisko przez szybę. Bratanek jego byłej żony asymilujący się z młodzieżą? Jordi grający w koszykówkę z obcymi chłopakami? Jordi przybijający sobie piątki i klepiący się po plecach z rówieśnikami? Jordan wybuchający serdecznym śmiechem? Nie, to nie był młody Guzman. To przecież do niego nie pasowało. W miarę jak obserwował grę nastolatków musiał jednak stwierdzić, że się nie pomylił. Chrześniak Debory brylował w towarzystwie, budząc podziw kilku kolegów. Sam wykonał popisowy wsad i zawisł na koszu przez kilka sekund, dając reszcie chwilę, by mogli w spokoju go podziwiać.
– Co za pozer. – Ivan zadrwił pod nosem, ciekaw, co ten chłopak znów kombinował.
Był przekonany, że ma jakiś ukryty cel. Jordi nie był typem chętnie udzielającym się towarzysko. Szczerze mówiąc, Ivan nie pamiętał, kiedy ostatnio widział go radośnie roześmianym, prawdopodobnie było to jeszcze we wczesnym dzieciństwie. Dzisiaj jednak posyłał promienne uśmiechy do swoich znajomych, zachęcał ich do gry, chwalił i pokazywał kciuki w górę, kiedy któremuś udało się zdobyć punkt. Jordan zawsze był świetnym aktorem, nawet Molina musiał mu to przyznać.
– Widzimy się dzisiaj na balu, a jutro na korepetycjach? – zapytał jakiś chłopak o zmierzwionych włosach.
– Jasne, tylko pamiętaj, żeby zrobić te testy. Sprawdzę je. – Guzman udał, że go ostrzega, po czym uśmiechnął się, wkładając do uszu bezprzewodowe słuchawki.
Ruszył ulicą z zarzuconym na głowę kapturem, kozłując po drodze piłkę do koszykówki. Ivan nie mógł się powstrzymać i wcisnął klakson, kiedy chłopak przebiegał akurat tuż przed jego autem na przejściu dla pieszych.
– Chcesz się zabić? Wyjmij te wynalazki z uszu i patrz na drogę. Mam ci wlepić mandat? – Molina otworzył drzwi auta i wysiadł, wpatrując się w chłopaka ze złością.
– Wlep sobie, zaparkowałeś w niedozwolonym miejscu. – Jordi wyciągnął niechętnie jedną słuchawkę z uszu i wskazał na znak drogowy.
– Jestem szeryfem, mogę parkować, gdzie chcę.
– Ale nie kiedy nie jesteś na służbie. – Już miał zamiar włożyć z powrotem słuchawki do uszu, kiedy Ivan zatrzasnął drzwi swojego samochodu i podszedł bliżej, ciągnąc go z powrotem na chodzik. – Co ty robisz?
– Ja? Co TY wyprawiasz? – Ivan dźgnął bratanka Debory palcem w pierś i czekał na wyjaśnienia. – Co to ma być? – Zamaszystym gestem pokazał boisko do koszykówki, na którym dopiero co chłopak stoczył amatorski mecz z kolegami. Reszta dzieciaków zabierała właśnie swoje rzeczy i powoli oddalała się sprzed szkoły podstawowej.
– Asymiluję się. Przecież podobno powinienem. – Jordi zrobił niewinną minę, mrugając rzęsami w stronę wuja, udając, że nie rozumie, o co mu chodzi.
– Nie ściemniaj. Powinieneś być chyba na próbie do musicalu, co?
– Straszna nuda, poprawiają scenariusz. Strata mojego czasu.
– A to? – Molina wskazał na pomarańczową piłkę w jego rękach. Po chwili jednak na jego twarzy pojawiło się zrozumienie. Jego wzrok pobłądził w kierunku chłopca, który żegnał się z Jordanem po przyjacielsku jeszcze chwilę wcześniej. – To Kevin Del Bosque, syn Matiasa.
– Brawo, Sherlocku.
– Co ty kombinujesz, Jordan? – Odznaka szeryfa zabłyszczała na pasku, kiedy policjant podparł się pod boki, jak to zwykle miał w zwyczaju, kiedy chciał dodać sobie powagi. Na Jordim nie zrobiło to jednak wrażenia, za dobrze go znał.
– Nic nie kombinuję. Kazaliście mi zdobyć dowody, więc to robię – warknął ze złością i próbował wyminąć Molinę, ale ten złapał go za przedramię i okręcił w swoją stronę. – Zabieraj łapska, Ivan.
– Nie tym tonem. – Ivan pogroził mu palcem i nie puścił jego ręki. – Postanowiłeś zaprzyjaźnić się z synem anestezjologa i wykorzystać go do zdobycia kompromitujących jego ojca dowodów? Czy ty żyjesz w jakiejś telenoweli?
– Nie wiem, Ivan. To ty mieszkasz pod jednym dachem z zamężną kobietą i jej córką, twierdząc, że chronisz je przed apodyktycznym mężem. I nawet nie sypiasz z Eleną, więc ewidentnie to ty żyjesz w jakieś alternatywnej rzeczywistości.
– Po jaką cholerę to robisz? – Molina puścił mimo uszu drwiące uwagi. – To nie w porządku tak sobie pogrywać z ludźmi.
– I kto to mówi? – Jordan wybuchnął złośliwym śmiechem. – Dla twojej wiadomości, robię Kevinowi przysługę. Udzielam mu korków z biologii, bo ten kretyn jest na profilu biologicznym, a nie umie odróżnić pantofelka od ameby.
– Nie wiem, co ci się wydaje, Jordan, ale jeśli Matias Del Bosque rzeczywiście przyczynił się do śmierci Angelici, to na pewno nie znajdziesz na to dowodów u jego syna ani w jego mieszkaniu. Bo o to chodzi, prawda? Udzielasz korepetycji Kevinowi w jego domu i możesz sobie swobodnie pomyszkować?
– Cóż, warto spróbować, skoro policja woli jeździć na przejażdżki i bawić się w dom niż zamykać za kratkami prawdziwych przestępców – odgryzł się Jordi z braku argumentów. Musiał wziąć sprawy w swoje ręce, jeśli chciał być potraktowany poważnie. Ojciec powiedział mu wyraźnie, że ma mu przynieść konkretne dowody i to zamierzał zrobić. Bardzo chciał wierzyć, że tym razem Fabian Guzman potraktuje sprawę na serio. W końcu chodziło o panią Pascal.
– Nie zachowuj się jak dzieciak. To zaczyna być żałosne.
– Ja jestem żałosny? – Jordi musiał się upewnić, że się nie przesłyszał. – Z twoich ust to naprawdę prawdziwa obelga.
– Co się z tobą stało, Jordan? – Ivan zmienił ton głosu na bardziej łagodny. Naprawdę próbował go zrozumieć, ale nastolatek znacznie mu to utrudniał. – Dlaczego nie śmiejesz się tak na co dzień, jak przed chwilą na boisku? Dlaczego nie spotykasz się z przyjaciółmi i nie cieszysz się swoimi najlepszymi latami?
– Najlepszymi? No tak, czasy twojej świetności były w liceum. Teraz utknąłeś w tej wiosce zabitej dechami i jedyne na co możesz liczyć to dobra emeryturka.
– Nie musisz być złośliwy.
– Nie jestem, stwierdzam tylko fakty. – Jordi wzruszył ramionami, po czym włożył do uszu z powrotem słuchawki. – Mną się nie przejmuj. Zajmij się łapaniem morderców, zamiast wciąż suszyć mi głowę. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5849 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 12:03:29 03-01-24 Temat postu: |
|
|
cz. 3
Było warto przyjąć zaproszenie Mai Del Bosque chociażby tylko po to, by zobaczyć ten wyraz na twarzy jej ojca, kiedy otwierał mu wieczorem drzwi. Jordi napawał się każdą chwilą, nie odwracając wzroku ani na moment, pozwalając wściekłemu spojrzeniu anestezjologa błądzić po jego eleganckim smokingu i bukieciku, który przyniósł dla debiutantki, a która jeszcze dokonywała ostatnich poprawek makijażu.
– Co ty kombinujesz, gówniarzu? Uwziąłeś się na mnie? Znów będziesz opowiadał głupoty, jak wtedy w szpitalu? – Matias Del Bosque trząsł się cały, a jego twarz zrobiła się purpurowa.
– Spokojnie, doktorze Del Bosque. Maya zaprosiła mnie na bal, nie mogłem odmówić, to by było nieuprzejme. Może napije się pan czegoś na nerwy? Trzęsą się panu dłonie. – Nastolatek wskazał na czerwone ręce anestezjologa, które ten szybko schował za plecami.
– To jakaś zemsta? Próbujesz się odegrać za to, że kazałem Juarezowi cię posłać do diabła? Tak to jest jak nieuki są przyjmowane na staże po znajomości.
– Żadna zemsta, za kogo mnie pan ma? – Jordi udał oburzonego i zaczął się przechadzać po salonie domu Del Bosque. Na kominku stała fotografia rodzinna. Wziął ją w dłonie i uśmiechnął się lekko. – Wie pan, że bal debiutantek odbywa się w hotelu Saverina? Duża sala balowa, ogromny przepych. A na górze wiele wolnych pokoi. Noc jest długa.
– Słuchaj, gówniarzu! – Matias podszedł bliżej i złapał chłopaka za klapy marynarki. Szarpnął nim, ale ten nic sobie z tego nie robił tylko nadal uśmiechał się półgębkiem. – Zbliż się do mojej córki, to powyrywam ci nogi z tyłka, słyszysz mnie?
– Spokojnie, doktorze. Proszę się tak nie awanturować. Pańska córka nawet nie jest w moim typie. Nie umawiam się z małolatami. – Jordan wyrwał marynarkę z drżących dłoni anestezjologa i wygładził ją. – Ale radzę porządnie przemyśleć pańską karierę w klinice Valle de Sombras.
– Szantażujesz mnie? Jesteś obłąkany! No tak, ale czego ja się spodziewam po Guzmanach. Jesteś jak twoja matka, niedaleko pada jabłko od jabłoni.
– Już jestem! Idziemy? Tato, nie rób mi obciachu. – Szesnastoletnia Maya zbiegła ze schodów w podskokach, w rękach trzymając buty na wysokim obcasie.
– Bardzo ładnie wyglądasz, Mayu. – Jordi wypowiedział te słowa bardziej w stronę Matiasa niż dziewczyny.
– Dzięki, ty też niczego sobie. Chodźmy, bo zaczną bez nas!
– To tak nie działa, skarbie. – Matias zwrócił się do córki, całując ją w czoło, a nad jej głową posyłając mordercze spojrzenie Jordanowi.
– Dobranoc, doktorze Del Bosque. Proszę się nie martwić, odwiozę ją na czas. – Jordan uruchomił swój ton dżentelmena, kiedy wychodzili z domu doktora. Otworzył dziewczynie drzwi auta, śmiejąc się złośliwie w stronę Matiasa.
Impreza była kompletną stratą czasu, tak jak się spodziewał. Szesnastoletnie dziewczęta w towarzystwie bogatych kawalerów zostały zaprezentowane całej śmietance towarzyskiej z Monterrey i okolic, a Jordan z chęcią czmychnąłby stąd jak najprędzej, gdyby nie matka obserwująca go uważnie z drugiego końca sali balowej. Zupełnie zapomniał, że jest w komitecie debiutantek.
– Co ty masz na sobie? Czy to… conversy? – Silvia z politowaniem przyjrzała się trampkom syna, które założył do drogiego smokingu.
– Już ci mówiłem, że w tych lakierkach czułem się jak nieboszczyk. Nie idzie w nich prowadzić samochodu, a co dopiero tańczyć – odparł, krzywiąc się na samo wspomnienie eleganckiego obuwia, które tylko wrzynało się w stopy. – Spokojnie, nikt nie patrzy na moje buty. Tutaj mają lepszy widok – wskazał na swoją twarz, a ona wywróciła oczami.
– Przyjechałeś samochodem? Nie powinieneś.
Od czasu śmierci Franklina miał niepisany zakaz jeżdżenia autem, dlatego Ivan kupił mu motocykl, co nie spotkało się z entuzjazmem rodziców. Teraz musiał poruszać się na rowerze, bo motor skonfiskował, o ironio, sam darczyńca.
– A co, miałem wieźć tę dziewczynę autobusem? Czy może rowerem? Ojciec mi pożyczył swój samochód. Nie przejmuj się, nigdzie się nie rozbiję. Chociaż, nie wiem czego właściwie oczekujesz.
– Nie wygaduj głupot! – Kobieta syknęła, rozglądając się dookoła, żeby upewnić się, czy nikt ich nie słyszy. – Dlaczego nie zaprosiłeś Amelii Estrady? Prosiłam cię o to milion razy w zeszłym miesiącu! Zamiast tego przyszedłeś z córką jakiegoś lekarza. Co ty kombinujesz? – Olmedo podparła się pod boki. Za dobrze znała syna, by wiedzieć, że nie robił nic bezinteresownie.
– Stawiam na koneksje w szpitalu. To coś złego? Dziadek Mariano to pochwala. – Jordi jak zwykle przywdział niewinny wyraz twarzy. – A teraz wybacz, wzywają do walca. Wiesz, jak to uwielbiam.
Zostawił matkę samą wściekłą na cały świat, próbującą sprawiać wrażenie, że wcale się nie pokłóciła z synem. Poszedł tańczyć z resztą młodzieży, robiąc dobrą minę do złej gry. Maya Del Bosque na szczęście nie była natrętna jak Amelia Estrada. Nie zmuszała go do rozmowy i wydawała się po prostu podniecona faktem, że właśnie debiutuje w towarzystwie, a koleżanki zazdroszczą jej partnera. To nie tak, że Jordan planował coś niecnego, okazja po prostu sama się nadarzyła, kiedy Kevin Del Bosque pożalił mu się podczas sesji korepetycji, że jego siostra nie ma partnera na bal debiutantek. Chcąc wkraść się w łaski syna Matiasa, zaoferował, że zabierze dziewczynę po przyjacielsku. Kevin zresztą eskortował jakąś młodą pannicę z San Nicolas, więc w przerwie między tańcami mogli porozmawiać. Kevin miał długi język, a kto jak nie sam syn alkoholika mógłby dostarczyć mu cennych dowodów, których tak potrzebował?
– Spójrz tylko na niego. Ten Fernandez to chyba nigdy się nie zmieni, co? – Kevin Del Bosque przysiadł przy stoliku, schodząc z parkietu i zwracając się bezpośrednio do Jordana, który tylko czekał na taką okazję.
Siedemnastolatek zerknął w stronę Ignacia w eleganckim fraku, który dolewał sobie do ponczu jakichś wysokoprocentowych trunków z piersiówki. Z braku lepszego kandydata na eskortę córka gubernatora musiała poprosić właśnie jego. Żona Osvalda, Rebeca Fernandez, była zachwycona, bo chciała wkupić się w łaski Victora i jego narzeczonej. Teraz miała szansę zaprzyjaźnić się z przyszłą gubernatorową, jako że Silvia już dawno zrezygnowała z tego planu, wiedząc, że Julietta Santillana to niezłe ziółko. Olmedo wolała, żeby jej syn nie miał nic wspólnego z tą kobietą i gubernatorem. Nauczycielka historii również była obecna na balu jako członkini komitetu i obie z Silvią sztyletowały się wzrokiem przez cały czas. Jordi uznał to nawet za zabawne.
– Niektórzy nie potrafią się bawić bez alkoholu. – Jordan zacmokał cicho, pokazując swoją dezaprobatę wobec Ignacia. – Wstrętny nałóg, prawda?
– Nie masz pojęcia. – Kevin posmutniał, co nie uszło uwadze Jordana.
– Może mam. – Spojrzał na nowego kolegę wymownie, chcąc sprowokować go do zwierzeń. Wiedział jednak, że musi dać coś od siebie, żeby zyskać to, na czym mu zależało. – Dziadek Mariano, ojciec mojej matki. Słyszałeś pewnie o incydencie na polowaniu? – Poczekał, aż Kevin pokiwa głową z wypiekami na twarzy. – Mówią, że go postrzeliłem, bo to mniejszy wstyd, niż powiedzieć, jak było naprawdę. Dziadek na polowaniu był kompletnie pijany, potknął się i sam się postrzelił. To było… straszne.
– Jezu, współczuję, że musiałeś to widzieć. I jeszcze cię obwinili?
Jordanowi zrobiło się nawet żal Kevina – był taki naiwny. Był dobrym gościem, który pewnie nie zasłużył, żeby robić go w konia, ale w tej chwili syn Silvii o to nie dbał. Naprawdę był świetnym aktorem i nawet najbardziej bzdurną bajeczkę potrafił opowiedzieć w ten sposób, że wszyscy zaczynali wątpić, co jest prawdą, a co wymysłem jego wyobraźni. Silvia Olmedo de Guzman wiedziała aż za dobrze o jego ponadprzeciętnych umiejętnościach wciskania kitu i do dziś nie uwierzyła mu, że Franklin się zabił. Myślała, że Jordi wymyślił to tylko po to, by wybielić siebie. No cóż, wtedy nie kłamał. Teraz jednak niewinne kłamstewko mogło przybliżyć go do poznania okoliczności śmierci doni Angelici Pascal, więc nie miał żadnych wyrzutów sumienia.
– Wiesz, dziadek ma wiele do stracenia. – Jordan kontynuował wciskanie kitu. – Ale nie myśli, jak to się odbija na rodzinie. Mama płacze po nocach, a Nela jest totalnie wytrącona z równowagi. Zawsze była oczkiem w głowie dziadka.
Po tych słowach musiał odwrócić głowę, by się nie roześmiać. Silvia płacząca w poduszkę? To było absurdalne bardziej niż wymysł, że dziadek Mariano był alkoholikiem. Stary Olmedo lubił wypić lampkę wina czy brandy do obiadu, ale daleko mu było do nadużywania napojów wyskokowych.
– Wiem, o czym mówisz. – Kevin w końcu się otworzył, spuszczając nieco wzrok, bo trudno mu było o tym wspominać. Po raz pierwszy się przed kimś na ten temat uzewnętrzniał. Wcześniej nie miał okazji. – Maya nic nie wie, jest taka zapatrzona w tatę. – Zerknął na siostrę, która dyskutowała wesoło z koleżankami przy parkiecie i uśmiechnął się smutno.
Bingo. Jordan wiedział, że kluczem do tajemnicy jest tak naprawdę Kevin. Może i był kiepski z biologii, ale był dobrym bratem, który chronił siostrę przed brutalną prawdą. Guzman zrobiłby tak samo.
– Twój tata pije. – Jordi ułatwił Kevinowi zadanie. Zaczynało się to zbytnio przedłużać i potrzebował konkretów. – Od jak dawna to trwa?
– Ciężko powiedzieć. Wcześniej wydawało mi się, że nie jest tak źle. Wracał później do domu, trochę podchmielony, ale w sumie cieszyłem się, że po pracy może trochę się rozluźnić z kolegami. Potem robił to jednak znacznie częściej. Czasami wracał z nocnej zmiany i cuchnął alkoholem już od samych drzwi. Wiedziałem, że to nie na partyjce brydża tyle wypił.
– Powiedziałeś o tym komuś?
– Nie, tobie pierwszemu mówię. Jest mi cholernie wstyd. Ale co ja mogę na to poradzić? To mój ojciec, nie mogę go wydać.
– Kevin, idziesz tańczyć? Wreszcie jest freestyle! – Do rozmawiających podeszła szesnastoletnia dziewczyna, partnerka Kevina. Jej misternie ułożona przed balem fryzura już straciła na uroku i dopiero teraz Jordi rozpoznał w niej jedną z koleżanek z dawnej szkoły. Jedna z cheerleaderek ze świty Dalii Bernal. – O, cześć, Jordan. Jak się masz? No wiesz… po śmierci Dalii?
Guzman był zirytowany, że ktoś przerwał jego rozmowę z Kevinem, która dopiero tak naprawdę się rozkręcała, ale jeszcze bardziej wkurzyło go pytanie o Dalię. Zerwał z panną Bernal ponad rok temu, więc dlaczego wszyscy się zachowywali, jakby właśnie owdowiał?
– Pogadamy później? – Kevin spojrzał na nowego kumpla lekko zawstydzony, bo i jemu było potrzebne wygadanie się, a Jordi pokiwał głową i obserwował jak Kevin znika na parkiecie ze swoją partnerką.
Chwilę później do stolika przysiadł się Quen. Wyglądał idiotycznie w nieco przyciasnym garniturze, ale Jordan był zbyt wkurzony, by się z niego nabijać.
– Co ty odwalasz, Jordan? – Oczy Ibarry zamieniły się w małe szparki, kiedy wypowiadał te słowa. – Nagle kumplujesz się z Kevinem z klasy biologicznej? Przecież to matoł!
– Sam jesteś matoł. – Jordan poczuł, że mógłby teraz kogoś zamordować. Pech chciał, że kuzyn był jedyną osobą w zasięgu ręki.
– Ale on ma gorsze oceny z biologii ode mnie, a przecież ma ojca lekarza. – Enrique wybuchnął śmiechem, najwidoczniej uważając ten fakt za swój osobisty sukces, ale po chwili połączył fakty. – Zaraz… słyszałem, jak Deb opowiadała mojej mamie o pani Angelice. Jednym z jej lekarzy był Matias Del Bosque. Cholera, Jordan! Co ty kombinujesz?
– Jeszcze raz mnie ktoś o to dzisiaj zapyta, to przysięgam, nie ręczę za siebie.
– To nie jest zdrowe, Jordan. Nie rozwiążesz wszystkiego sam, tak się po prostu nie da.
– Jestem jedynym, który w ogóle chce dojść do prawdy, więc przykro mi, kuzynie, ale nie mam wyboru. Odpuść.
– Wiesz, co powinieneś zrobić? – Quen zniżył nagle głos do szeptu. Gestem nakazał kuzynowi pochylić się bliżej nad stolikiem, co też ten niechętnie uczynił. – Powinieneś zgłosić się do El Arquero de Luz.
– Tylko nie znów te bzdury. – Jordan wywrócił oczami. – Ty i Montes dołączyliście do jakiegoś fanklubu pomyleńca z łukiem?
– Posłuchaj mnie! – Ibarra złapał go za przód koszuli i przyciągnął bliżej, bo chciał, żeby kuzyn zrozumiał, co ma na myśli. – To nie jest taki głupi pomysł. Jak to mówiła Sara? Jak góra nie chce przyjść do Mahometa, to Mahomet przyjdzie do góry, czy jakoś tak. Łucznik specjalizuje się w wymierzaniu sprawiedliwości i znajdowaniu brudów na odpowiednie osoby. Szepnij mu słówko, a myślę, że z chęcią ci pomoże.
– Zapomniałeś o jednym, Quen – ten wasz „El Arquero” – Jordan zaakcentował ksywkę z niesmakiem, kreśląc przy tym cudzysłów w powietrzu – jest poszukiwany za zabójstwo Jonasa Altamiry i parę innych przestępstw.
– Dobrze wiesz, że jest niewinny i nie pierdol. – Ibarra się zirytował. – Próbuję ci pomóc. Lubiłem panią Angelicę i mi też nie podoba się, jak to wszystko się zakończyło. Pogadaj z Lidią, daj jej nazwisko Matiasa Del Bosque.
– Dlaczego z Lidią? – Jordan dał za wygraną, czując się jak skończony idiota, kontynuując tę bzdurną rozmowę z szalonym kuzynem.
– Nie wiesz, że ona jest w stałym kontakcie z Łucznikiem? Podobno zlecił jej nawet misję, ale nie chciała mi powiedzieć nic więcej.
– Oboje jesteście chorzy psychicznie. Serio, Quen. To jakaś obsesja.
– Po prostu pierwszy raz w miasteczku trafił się ktoś, komu można zaufać. Moim zdaniem nic nie tracisz, podsyłając mu nazwisko anestezjologa. Przynajmniej nie będziesz musiał się już tak uśmiechać w towarzystwie rodzeństwa Del Bosque. Z tym czarującym bananem na twarzy cię nie poznaję. Wolę Jordana-gbura. – Quen wypowiedział to wszystko z wyrzutem, jakby chciał postawić przed kuzynem wyzwanie. Wiedział, że Jordi miał swoją dumę, ale potrafił ją przełknąć, jeśli wymagały tego okoliczności. – Jak chcesz, to sam pogadam z Lidią. Zrobię to dla ciebie, bo jesteś moim kuzynem. A dla mnie rodzina jest ważna.
– Wow. Dziękuję, Enrique. – Jordan udał, że jest wzruszony, ale w gruncie rzeczy naprawdę odczuł wdzięczność pod adresem młodego Ibarry. Nigdy nie byli ze sobą blisko, ale obaj się zmienili przez ostatnie lata i może to pozwoliło im trochę inaczej na siebie spojrzeć.
– I nie ma za co. Kryłem cię przed Felixem na dzisiejszej próbie musicalu. Wpadł w szał, że nie przyszedłeś. Wziął sobie bardzo do serca rady Thomasa McCorda, więc lepiej uważaj, bo pan reżyser Castellano naprawdę cię wywali z przedstawienia, jak znów coś odwalisz.
– Pan reżyser Castellano specjalnie dla mnie napisał rolę i wie, że nie znajdzie nikogo lepszego. – Jordi uśmiechnął się cwaniacko.
– Felix napisał dla ciebie tę rolę jako przeprosiny za to, że wykorzystał twoje melodie w poprzednim przedstawieniu. Obaj jesteście idiotami, wiesz? – Quen prychnął, nie mogąc uwierzyć, że musi im to tłumaczyć. – On nie umie normalnie powiedzieć „przepraszam”, ale to widać, że chce się znów z tobą przyjaźnić. Mógłbyś mu odpuścić choć raz, skoro to ty nawaliłeś trzy lata temu.
– Co jest, kolejna kłótnia kochanków? – Pijany Ignacio Fernandez klapnął na krzesło koło swoich znajomych. – Co jest, Guzman? Nie odwzajemniasz miłości tej cioty, Castellano?
– Jeszcze raz nazwiesz Felixa ciotą, ciołku, to urwę ci fiuta. Osvaldo dobrze szyje, ale chyba nie aż tak, żeby cię ponownie poskładać. – Jordan posłał Nachowi ostrzegawcze spojrzenie. Dzisiaj bardzo się kontrolował przy Kevinie i Mai, ale był gotów przyłożyć Ignaciowi, jeśli ten przesadzi.
– Jesteś bęcwałem, Nacho. – Quen zgodził się z kuzynem. – Felix jako jedyny zawsze cię bronił i próbował usprawiedliwiać to całe gów*o, które robiłeś w szkole. On serio próbował ci pomóc, nawet mnie pytał, czy dam ci korki z francuskiego. A ty go traktujesz, jakby był jakimś obleśnym zbokiem i na każdym kroku go upokarzasz.
– A co ty tam możesz wiedzieć, Ibarra? – Fernandez przeczesał włosy dłońmi. Wzrok miał rozmyty i kiedy wstawał, zachwiał się na stolik. – O, twoja partnerka. Bardzo ładna. Szkoda, że nie w moim typie. – Wskazał palcem na Carolinę, która podeszła do ich stolika z lekko przestraszoną miną.
– Coś się stało? – zapytała, marszcząc brwi, nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi, ale Ignacio chwiał się na nogach i nie wyglądało to dobrze.
– Nie, nic. Tak sobie rozmawiamy po przyjacielsku. – Nacho machnął ręką i ruszył w stronę parkietu. Kiedy przechodził koło Caroliny, zatrzymał się na chwilkę i wyszeptał: – A tak w ogóle to ja i Enrique założyliśmy się, kto cię szybciej przeleci. Wygląda na to, że on, skoro jesteś z nim w hotelu Saverina. Gratuluję, Quen – rzucił w stronę Ibarry, który blady jak ściana miał wrażenie, że podłoga osuwa mu się spod nóg.
– Co? – Carolina zwróciła się do swojego partnera ze zbolałym wzrokiem, oczekując jakichś wyjaśnień, ale te nie nadchodziły.
– To ja pójdę zobaczyć co z Nachem. – Jordan ulotnił się, czując, że nie powinien być świadkiem tej intymnej rozmowy.
Ignacio Fernandez zataczał się po drodze na parking. Wyglądało to tak, jakby za punkt honoru obrał sobie pokonanie drogi do samochodu ojca slalomem.
– Co ty wyprawiasz? Oddaj to. – Jordan dopadł do niego tuż przed autem Osvalda i wyrwał mu z rąk skręta, którego ten odpalił w pośpiechu. Rzucił go na ziemię i zdeptał swoim trampkiem.
– Patrzcie go. – Ignacio się roześmiał, opierając się o maskę i niemal po niej zjeżdżając. Był zalany w trupa. – Zgrywasz takiego bad boya, a nigdy w życiu nie spróbowałeś nawet zwyczajnego papierosa. Pieprzony pozer. A mój ojciec cię uwielbia, wiesz o tym?
– Wsiadaj, odwiozę cię do domu. – Guzman wyciągnął Ignaciowi z rąk kluczyki i gestem nakazał mu wejść do środka.
– Omal mnie nie zabiłeś i uszło ci to płazem. Bo Aldo cię uwielbia. Wciąż się rozpływa nad tym, jaki to jesteś genialny. – Ignacio wywrócił oczami, gestykulując zamaszyście rękami. – Franklin był taki świetny w piłce nożnej. Miał same piątki i wszyscy byli z niego taaaacy dumni.
– Przestań, Nacho. Mówię poważnie.
– Genialni bracia Guzman, wszystko wam wychodziło. A ten pieprzony Marcus Delgado? Po prostu cud, a nie chłopak! Tak mawiała moja matka, wiesz? – Ignacio osunął się nieco bardziej na masce. – Nawet już nie pamiętam, jak ona wygląda. Nie widziałem jej tyle lat. Rozmawiamy tylko przez telefon.
Jordan nic nie powiedział. Ignacio tak sobie radził ze stresem. Niewątpliwie był bardzo nieszczęśliwy, ale nigdy o tym nie mówił. Odejście matki było dla niego traumatycznym przeżyciem. Osvaldo był dosyć kochliwy i szybko się potem ponownie ożenił i równie szybko się rozwiódł. A potem przyszło kolejne małżeństwo i dwie nowe pociechy, a Ignacio zszedł na dalszy plan. Zapracowany ordynator i chirurg nie miał zbyt wiele czasu dla syna, który rozpaczliwie potrzebował uwagi. Od dziecka wciąż był porównywany z rówieśnikami i Jordan rozumiał go aż za dobrze. On też musiał dotrzymać kroku idealnemu bratu, podczas gdy obaj jednocześnie żyli w cieniu Marcusa Delgado. Każdy przecież wiedział, że Fabian Guzman nigdy nie przestał kochał Normy Aguilar, a jej syna pewnie by adoptował, gdyby tylko mógł. Jordi również to czuł. Gdyby nadarzyła się okazja, Fabian zostawiłby Silvię i dzieci i wolałby założyć rodzinę z Normą, nawet wychowując nie swoje dziecko.
– Myślisz, że mój ojciec ma romans? – Ignacio zadał to pytanie znienacka, wyrywając Jordana z rozmyślań.
– Aldo jest wierny Rebece, o to nie musisz się martwić. Wiem, co mówię. Mój ojciec miał więcej kochanek niż ty jedynek w dzienniku.
– Okej, to sprawiedliwe porównanie. – Nacho pokiwał głową, jakby się z tym zgadzał, ale po chwili nie wytrzymał. Wyglądało na to, że coś go bardzo nurtuje. – Wciąż wydzwania do niego jakaś Karina. A on spotkał się z twoim ojcem, żeby wystąpić o zakaz zbliżania się. Wiesz coś na ten temat.
– Skąd ten pomysł? – Jordi uniósł jedną brew, dziwiąc się, że pijany Nacho potrafił mówić z większą logiką niż na trzeźwo.
– Daj spokój, Jordan, mnie nie oszukasz. Znamy się od dziecka. Zawsze wszystko wyniuchałeś. – Fernandez machnął ręką. – To, co mi powiedziałeś wtedy w bibliotece…
– Byłem wściekły, powiedziałbym wszystko, byleby cię zranić – odpowiedział szybko Jordan, ale jego opanowany do perfekcji blef nie zadziałał na Ignacia, który od dawna czuł, że coś jest nie tak.
– Nie, to była prawda. Powiedziałeś to, bo chciałeś mi dowalić i ci się udało. A myślę, że mogłeś dowalić mi dużo bardziej, tylko się powstrzymałeś. Ty wiesz, co łączy naszych ojców, jakie mają sekrety między sobą.
– Pogadaj z Osvaldem, Nacho. Serio, nie powinienem się był do tego w ogóle wtrącać.
– Ale mówiłeś poważnie, nie? Że moja mama nie jest moją mamą? To znaczy, że Marisa nie jest moją mamą. I nic dziwnego, że mnie nie chciała. Że mnie porzuciła jak psa.
– Ignacio, musisz się położyć. Wsiadaj. – Jordan otworzył drzwi na tylne siedzenie, ale Nacho tylko pokręcił głową i złapał się za włosy.
– Ja muszę wiedzieć, rozumiesz? Muszę wiedzieć.
– Więc zapytaj Aldo. Nie powinieneś dowiadywać się takich rzeczy ode mnie. Poza tym, nie znam szczegółów. – Jordan odwrócił wzrok i wpatrzył się w wejście do hotelu. Kilku nastolatków paliło po kryjomu papierosy, chowając się przed rodzicami i opiekunami. Też mi śmietanka towarzyska Monterrey.
– Ale pytam ciebie, do cholery! Dlaczego choć raz nie możesz być szczery? – Ignacio stracił panowanie i podszedł do Jordana, szarpiąc go za marynarkę. – Jesteś mi to winien.
Jordi musiał się mocno powstrzymać, by go nie walnąć. Wiedział, że Nacho był skrzywdzony i przemawiał przez niego alkohol. Ale on też czuł, że ktoś w końcu powinien powiedzieć Ignaciowi prawdę. Żył w kłamstwie od dziecka, a jego seksualność wcale nie ułatwiała mu życia.
– Co się dzieje, co to za hałasy? Dlaczego nie jesteście na imprezie?
Julietta Santillana już namierzyła młodzież z papierosami i jej sokoli wzrok dostrzegł też dwójkę dobrze znanych jej ze szkoły uczniów. Wyglądała, jakby wcale nie była zdziwiona, że to akurat Guzman i Fernandez, bo spodziewała się najgorszego po tej dwójce. Była bardziej oburzona, nie mogąc zrozumieć, jak można nie szanować organizatorów przyjęcia i swoich partnerek, które nie mogły zatańczyć, bo eskortujący je chłopcy nagle zniknęli.
– Julie, znaleźli się? – Amelia wybiegła z hotelu na swoich krótkich nóżkach, zadziwiająco sprawnie operując na wysokich obcasach. – Ignacio, miałeś ze mną zatańczyć.
– Tak, pewnie, Mia. Już idę. – Nacho przepchnął się pomiędzy Juliettą i Jordanem i ruszył za panną Estrada, która chyba żałowała, że poprosiła o taniec.
W środku impreza trwała w najlepsze. Fernandez lepiej trzymał się na nogach, ale i tak nie na tyle, by tańczyć. Zatrzymał się więc przy otwartym bufecie ku rozpaczy Amelii.
– Jordan, zrób coś – pisnęła córka gubernatora, szukając ratunku u starego znajomego, który wrócił na salę balową w towarzystwie jej przyszłej macochy, chcąc spokojnie wyprowadzić Ignacia.
– Spierdalaj – warknął Nacho, kiedy Guzman złapał go pod pachę i próbował niepostrzeżenie wyprowadzić. – Czego się boicie, że popsuję wam ten idealny wieczór? Wszyscy i tak mają w nosie ten wasz jebany bal debiutantek.
Jak gdyby nigdy nic wyciągnął torebkę z marihuaną i bibułki do skrętów. Julietta Santillana wyglądała, jakby miała zaraz zemdleć jednocześnie z wściekłości i ze wstydu. Bal debiutantek był jej pierwszą imprezą od kiedy zaręczyła się z Victorem, a taki skandal mógł ją pogrążyć, tym bardziej, że Fernandez przyszedł tutaj jako eskorta Amelii. Przy bufecie zaczęło się robić prawdziwe zbiegowisko. Widocznie afera z udziałem szkolnego chuligana z Pueblo de Luz była ciekawsza niż walcowanie w balowych sukniach. Leticia Aguirre poczuła się osobiście odpowiedzialna za swoich wychowanków, mimo że nie byli w szkole i nie miała nad nimi żadnej władzy. Podbiegła do nich i próbowała tłumaczyć Ignacia, ale bezskutecznie. Kiedy wyciągnął z kieszeni piersiówkę i pociągnął z niej siarczysty łyk, Julietta Santillana wreszcie przestała stać jak sparaliżowana.
– Odwal się, Bazyliszku. Wracaj do swojej komnaty tajemnic. – Nacho szarpnął piersiówką, którą kobieta próbowała mu wyrwać i oblał jej elegancką suknię jakimś tanim trunkiem. – Mam osiemnaście lat, wolno mi.
Muzyka nadal grała, ale większość obecnych na sali balowej już jej nie słuchała. Wszyscy skupili wzrok na synu ordynatora i jego towarzyszach.
– Nie na mojej warcie, Fernandez. To poważna impreza. Jestem zmuszona wezwać policję. – Julietta wyciągnęła z kopertówki komórkę, ale Nacho jej ją wyrwał i rzucił na parkiet, czym sprawił, że kilka dziewcząt pisnęło w tłumie. Orkiestra przestała grać.
– Co tu się dzieje? Nacho, nie zachowuj się jak dzieciak. – Silvia Olmedo przepchnęła się przez tłum, również czując się odpowiedzialna, by zainterweniować. – Co ty tu robisz, dlaczego mu na to pozwalasz, zamiast odwieźć go do domu? – zwróciła się szeptem do Jordana, jakby to była jego wina, że Ignacio się upił i robił z siebie błazna na oczach znajomych i śmietanki towarzyskiej Monterrey i okolic.
– Teraz to nagle mogę prowadzić? – Jordi skrzywił się po słowach matki, również szepcząc w jej stronę, by nikt ich nie usłyszał. Pozory przede wszystkim. – Chodź, Nacho, idziemy. – Ponownie spróbował złapać Ignacia pod łokieć i tym razem Fernandez już mu na to pozwolił. Może sam poczuł, że przegiął, a może był tym już zmęczony.
Wtedy przypomniał sobie o swojej własności. Położył na szwedzkim stole torebkę z marihuaną, chciał po nią sięgnąć, ale Julietta była szybsza i ją skonfiskowała.
– Wyjdzie ci to na dobre, uwierz mi – powiedziała swoim protekcjonalnym tonem, a on wpadł w szał.
Nikt nie widział, kiedy to zrobił, ale chwycił kryształowy kieliszek i cisnął nim prosto w twarz nauczycielki. Dał się słyszeć dźwięk tłuczonego szkła, a potem chrzęst pod obcasami dziewcząt, które piszczały i trzęsły się na swoich miejscach.
– Boże, nic ci nie jest?
Maya Del Bosque dopadła do swojego partnera, który stał pomiędzy Juliettą a Ignaciem z przekrzywioną w bok głową, a po jego łuku brwiowym i skroni spływała lepka ciecz w miejscu, gdzie ugodził kryształ. W ostatniej chwili zdążył zasłonić nauczycielkę i to jemu się oberwało.
– Nic mi nie jest – odpowiedział automatycznie, dotykając od niechcenia brwi i przyglądając się następnie swoim zabarwionym od krwi palcom. – Odwiozę go.
– Nie, nie powinieneś prowadzić. Ja to zrobię. – Quen wkroczył do akcji, nadal podenerwowany, bo dopiero co pokłócił się z Caroliną, która wróciła do domu taksówką. Miał ochotę udusić Fernandeza, ale w tej chwili nie mógł tego zrobić, bo zalany w trupa prawie nie wiedział, co się wokół niego dzieje.
– Trzeba to opatrzyć.
Jordi odwrócił się w stronę osoby, która wypowiedziała te słowa, spodziewając się zobaczyć swoją matkę, ale to nie był jej głos. Julietta Santillana wyglądała na naprawdę przerażoną, kiedy prosiła kelnerów o apteczkę.
– Ja to zrobię. – Silvia wyrwała apteczkę z rąk narzeczonej gubernatora, ciskając z oczu gromy. – Siadaj – warknęła w stronę syna, który nie wiedział, czy ma się roześmiać czy może poczuć się dotknięty, że bardziej niż to, że oberwał, obchodziło ją to, że zasłonił kochankę ojca.
– Nic mi nie będzie. Dziękuję za troskę, mamusiu, ale trochę przesadzasz. – Ironią próbował zamaskować tę niezręczną atmosferę, bo nie rozmawiali ze sobą od soboty po meczu, kiedy wyrzuciła go z samochodu, bo powiedział o parę słów za dużo.
– Co ci do głowy strzeliło, żeby to robić? Jakby jechał samochód, też byś się podłożył pod koła? – Silvia ze złością otworzyła opakowanie z gazą i odkaziła rankę na twarzy syna. Syknął, przez co trochę się uspokoiła i zrobiła się bardziej delikatna.
Nie przestawała jednak mówić, prawiąc mu kazania, a on wpuszczał jednym uchem a wypuszczał drugim. Wiedział, że uwielbia się nad nim pastwić, więc dał jej wolną rękę. Dzisiaj nie miał już siły na kłótnie.
***
Poniedziałkowy poranny trening piłki nożnej został zwołany nagle, co sprawiło, że wielu zawodników poczuło się zagrożonych. Nie było tajemnicą, że choć pierwszy mecz rozgrywek mieli już za sobą, trener Bruni nadal ich sprawdzał i wprowadzał zmiany. Pojawienie się nowego utalentowanego gracza zamieszało w szeregach drużyny Pueblo de Luz, a ci, którzy zdawali się być pewniakami w pierwszym składzie, nagle przestali nimi być.
– Gdzie Fernandez i Guzman? – zapytał Oliver, zerkając na alfabetyczną listę swoich zawodników. Spróbował wyszukać w szeregu dwóch brakujących uczniów, ale bezskutecznie. Nigdzie nie zauważył znudzonej twarzy Jordana ani zadartego nosa Ignacia.
– Mają trening pływacki – odpowiedział Marcus, trochę nie rozumiejąc irytacji u mężczyzny. W końcu zwołując niezapowiedziane spotkanie drużyny, powinien się z tym liczyć, że nie każdemu uczniowi termin będzie pasował. – Trener DeLuna ich nie puścił.
– Co ty, Marcus, nie wiesz, że Ignacio odchorowuje wczorajszy bal debiutantek? Nawalił się jak świnia i pobił Jordana czy coś. – Jeden z piłkarzy pochwalił się znajomością najświeższych plotek.
– Głupek, to Ignacio oberwał, zabrała go karetka – dorzucił swoje informacje kolejny gracz z ławki rezerwowych.
– Obaj opowiadacie bzdury. Nikogo nie zabrała karetka, ale Ignacio będzie miał dzisiaj gigantycznego kaca – poinformował wszystkich Jorge Ochoa, ukrócając te bezsensowne dyskusje.
– Tak to jest kiedy zawodnicy myślą, że mogą być w dwóch drużynach na raz i jednocześnie balować do białego rana – skwitował te komentarze Oliver Bruni, woląc nie wchodzić w szczegóły, bo nie bardzo go to interesowało.
Marcus napiął mięśnie ramienia, pod którym trzymał piłkę. Stali na skraju boiska, czekając na instrukcje trenera, a on myślał tylko o tym, że ma ochotę mu przywalić. Powstrzymywała go jednak obecność Huga, który słuchał uważnie Olivera i wydawał się darzyć go szacunkiem. Nastolatek kompletnie tego nie pojmował. Może dlatego, że sam przejrzał byłego marines, ale nie mógł zrozumieć, jak ktoś może mu tak bezgranicznie ufać jak chociażby Carlos. Syn Gilberta Jimeneza z pierwszego małżeństwa utrzymywał, że Bruni jest jednym z najlepszych gości, jakich zna, a Marcus pragnął wykrzyczeć mu w twarz, co myśli, ale wiedział, że nie może. Oliver dał mu jasno do zrozumienia, że jeśli będzie zadzierał z nim lub z kartelem Los Zetas, źle się to skończy dla niego i jego rodziny. Marcus nie dbał o swoje dobro, ale jego mama, brat, kuzyn i przyjaciele nie zasłużyli na ewentualne reperkusje jego lekkomyślnego zachowania.
– Zwołałem to spotkanie w celu wyjaśnienia kilku kwestii. – Oliver kontynuował jak gdyby nigdy nic, okładając notatki i spoglądając po wszystkich zawodnikach, przez ułamek sekundy dłużej zatrzymując się na Marcusie. – Podczas tygodnia sportowego miałem okazję was obserwować w neutralnych warunkach. Czasami graliście w tych samych zespołach, czasami przeciwko sobie, a to, mam nadzieję, wiele was nauczyło i wyciągniecie z tego wnioski, kiedy już przyjdzie wam się zmierzyć z pozostałymi szkołami w Nuevo Leon. Odniosłem jednak wrażenie, że nie wszyscy traktują piłkę na serio. Mam poważne zastrzeżenia co do kilku osób…
Zaczął wymieniać błędy kilku graczy, którzy z pokorą przyjmowali wskazówki trenera. Marcus nawet już go nie słuchał, nie był w stanie. Krew buzowała mu w żyłach do tego stopnia, że zaczęło szumieć mu w uszach.
– Delgado, do ciebie mówię. – Bruni wyrwał go z transu, sprawiając, że wszyscy uczniowie skupili wzrok na najwyższym zawodniku z numerem 13 na koszulce. – Jako kapitan zawiodłeś podczas ostatniego meczu wyjazdowego z San Nicolas, pozwoliłeś nerwom wpłynąć na osąd sytuacji, nie wykorzystałeś wielu okazji.
– Panie trenerze, Marcus jest świetnym kapitanem – odezwał się jeden z obrońców, stając w obronie wieloletniego kolegi z zespołu. – Wiele razy ratował nam na boisku tyłki, nie mówiąc już o tym, że zawsze się stara, żeby każdy mógł błyszczeć na murawie w równym stopniu.
Była to prawda. Marcus przed kontuzją pleców był wspaniałym graczem. Nawet wielki Jose Manuel Rodriguez rzucił wszystko i przyjął niezbyt opłacalną posadę w Pueblo de Luz, by móc go trenować, bo dostrzegł w nim ogromny talent. Ale to, co najbardziej wyróżniało go na boisku, to nie były wcale spektakularne gole czy idealny rekord strzelania karnych, a właśnie praca zespołowa. Jako kapitan doskonale znał zespół, jego zalety i braki, a podczas gry starał się wyeksponować każdego z graczy, by miał swoje pięć minut. Szczególnie po pamiętnym meczu w mistrzostwach dwa lata temu, kiedy to Franklin Guzman brutalnie go sfaulował, obrał sobie za cel wspomóc kolegów, którzy nadal mieli sportowe ambicje, podczas gdy on potraktował kontuzję jako pretekst, by odejść od piłki. Krótko mówiąc, Marcus Delgado miał zdolności przywódcze i autorytet, chłopcy go szanowali i lubili, a to czyniło go świetnym kapitanem. Ostatnimi czasy jego umysł zaprzątały jednak prywatne sprawy i nie był w stanie w pełni skupić się na zespole, a Oliver chciał to wykorzystać.
– Podjąłem decyzję o zawieszeniu cię w roli kapitana. Drużyna potrzebuje kogoś, kto wzmocni morale, kto sam daje z siebie wszystko na boisku, a nie tylko usuwa się w cień, by inni mogli zabłysnąć. Niewykorzystane okazje mogą nas wiele kosztować w kolejnym meczu. – Oliver poinformował o tym Delgado z pełnym spokojem, ale w jego oczach nastolatek dostrzegł zwycięstwo. To była prywatna zemsta.
Normalnie w ogóle by to nie obeszło Marcusa. Było w tym sporo racji i młody Delgado był zbyt racjonalny, by się z tym nie zgodzić, jednak wkurzyło go to, że Oliver wykorzystuje ich prywatne porachunki, byleby tylko postawić na swoim.
– Jeżeli uważa pan, że jest to decyzja z pożytkiem dla drużyny, to rozumiem to. – Marcus musiał bardzo się kontrolować, by odpowiedzieć w swoim stylu ze stoickim spokojem, chociaż w środku cały się gotował.
Kątem oka widział Huga, który poruszył się nerwowo koło Bruni’ego, nie rozumiejąc tej decyzji. Chłopcy zaczęli szeptać między sobą.
– Trenerze, bez obrazy, ale Marcus jest kapitanem już czwarty rok, a wcześniej przewodził zespołowi w małej lidze. Ma doświadczenie. – Jeden z kolegów z teamu wyglądał na pokrzywdzonego, ale Bruni miał na to gotową odpowiedź.
– Nie tylko Delgado ma tutaj doświadczenie. – Oliver odwrócił głowę w stronę Remmy’ego Torresa i rzucił coś w jego stronę.
Torres złapał kawałek materiału w locie i przyjrzał się z uwagą opasce na ramię z literą „C”. Spojrzał najpierw na trenera, a następnie na Marcusa, jakby sądził, że robią sobie z niego żarty.
– Gratuluję – powiedział Marcus, wyciągając w jego stronę dłoń. Nie miał nic przeciwko synowi dyrektora, wiedział, że się o to nie prosił. Był świetnym graczem i miał doskonale zaplecze, by przewodzić drużynie. Ale nie mógł w pełni szczerze wypowiedzieć tych słów, bo czuł ogromną niesprawiedliwość ze strony Olivera i to więcej niż z jednego powodu.
– Trenerze, bez obrazy, ale… Remmy dopiero dołączył. – Jeden z obrońców ponownie wtrącił się do dyskusji. – Wiem, że jest genialny, ale… my go nie znamy.
Kilka osób patrzyło niepewnie na Torresa, który pokazał się z dobrej strony na boisku, ale technicznie rzecz biorąc, nadal mało o nim wiedzieli. Nie byli pewni, czy będą w stanie zaufać nowemu na tyle, na ile ufali Marcusowi, który zawsze się za nimi wstawiał, nie tylko jeśli chodzi o piłkę nożną.
– Moja decyzja jest finalna. Jeśli macie jakieś zażalenia, zapraszam do mojego gabinetu po treningu. Pamiętajcie jednak, że to sport zespołowy. Jeremiah pokazał, że pracę w grupie ma opanowaną do perfekcji, czego nie można powiedzieć o was i o waszych nieobecnych kolegach, których nazwisk chyba nie muszę wymawiać na głos.
Oliver spojrzał po wszystkich groźnie, czekając, aż ktoś mu się sprzeciwi, ale to nie następowało, więc zarządził rozgrzewkę i wszyscy się rozpierzchli. On natomiast miał chwilę na dyskusję z Hugiem.
– Czy to na pewno dobry pomysł? Wiem, że to zabrzmi dziwnie, bo Marcus jest moim kuzynem, ale to naprawdę świetny chłopak. Ma predyspozycje do bycia kapitanem. Nie uważam, żeby karanie go w ten sposób było odpowiednie. Miał ciężki rok. Stracił przyjaciela i ojczyma. – Hugo uznał, że może ktoś powinien przypomnieć Oliverowi, dlaczego Marcus może być ostatnio nieco wytrącony z równowagi.
– Ja też mam ciężki rok, Hugo. Każdy z nas ma ciężko, ale to nie powód, żeby zaniedbywać obowiązki. Obowiązkiem kapitana jest dbanie o drużynę, ale też reprezentowanie całej szkoły. Szczerze mówiąc, dziwię się, że do tej pory nie został pozbawiony tej funkcji. Był w końcu zawieszony w prawach ucznia, prawda?
– Tak, ale tylko przez tydzień. I wierz mi, każdy z nas choć raz miał ochotę przyłożyć Joaquinowi Villanuevie, więc całkowicie go rozumiem, dlaczego to wtedy zrobił. – Na twarzy bruneta pojawił się lekki uśmiech.
– Jesteś zbyt pobłażliwy, bo, jak sam powiedziałeś, to twój kuzyn. Kluczem w piłce nożnej jest to, żeby wychodzić na boisko z czystym umysłem, nie myśląc o problemach poza nim. To sport zespołowy – dodał raz jeszcze, nieco bardziej dobitnie. – Trzeba myśleć o wielu aspektach na raz. Marcus jest pogubiony, dam mu szansę na refleksję i może wróci do bycia współkapitanem. Na razie jednak Remmy Torres przejmie stery i jestem pewien, że doskonale się sprawdzi.
Hugo uznał to za koniec dyskusji, bo Oliver miał minę, jakby nie chciał już wracać do tematu. Po treningu wszyscy zawodnicy umyli się i ruszyli na lekcje, ale Marcus uznał, że to czas na małe tête-à-tête z trenerem. W głowie słyszał spanikowany głos Olivii Bustamante, który mówił ”Nie prowokuj go”, ale ten jeden jedyny raz chciał mu pokazać, że on też może mieć go w garści. Nie chciał tańczyć jak Bruni mu zagra, chciał też mieć na niego haka i tak się złożyło, że go miał. Zapukał do jego gabinetu i wszedł, kiedy usłyszał zaproszenie.
– Moja decyzja jest ostateczna, Delgado. – Bruni odwrócił się od tablicy z rozrysowaną strategią zespołu.
Marcus nie dał się zwieść – dobrze wiedział, że Oliver liczy na jego potknięcie, na to, że straci panowanie i powie o kilka słów za dużo, może nawet otwarcie przyznając się do tego, że zabił Jasona Mirandę. Nie zamierzał dać mu tej satysfakcji. Przywołał na twarz szeroki uśmiech, intrygując tym samym Olivera.
– Musisz być naprawdę wkurzony, skoro uciekasz się do takich zagrywek. Aż tak się mnie boisz? Chcesz mnie ukarać czy może uciszyć? – zapytał, przestępując kilka kroków do przodu. Nie musieli tego mówić na głos, ale obaj wiedzieli, że tożsamość Olivera była Marcusowi znana. Ujawnił się jako członek Los Zetas, kiedy przemierzał ulice Nuevo Laredo w towarzystwie agenta FBI. Natomiast Bruni miał solidne podejrzenia i mógł się domyślać, że Delgado maczał palce w zniknięciu Jasona Mirandy, ale nie sądził, żeby nastolatek był zdolny do morderstwa. Nadal nie wiedział o śmierci swojego bliskiego przyjaciela, w przeciwnym razie Marcus pewnie byłby już martwy.
– To żadna kara, Delgado. Robię to, co najlepsze dla drużyny – odpowiedział, nadal bawiąc się w szopkę „trener-zawodnik”.
– Rozumiem. I zgadzam się całkowicie. Remmy będzie doskonałym kapitanem. Masz świetny gust, Oliverze. No i swój typ – lubisz szatynów albo ciemnych blondynów, najlepiej o jasnych oczach.
Bruni zmrużył powieki i zacisnął szczękę, świdrując Marcusa. Ewidentnie coś insynuował i nie podobało mu się to. Odłożył flamaster od tablicy i założył ręce na piersi, czekając na więcej. Delgado napawał się jego nerwami.
– Tak się tylko zastanawiam… czy Remmy został wybrany ze względu na swoje umiejętności czy może urodę?
– Nie bądź głupi, Delgado. To doskonały rozgrywający.
– Aaron też taki był? – zapytał znienacka brunet, przyglądając się uważnie reakcji Olivera.
Trener wytrzeszczył oczy ze zdziwienia, opuszczając ręce ze swojej klatki piersiowej i zaciskając pięści tak mocno, że pobielały mu kostki.
– Aaron, twój uczeń w Austin. Mianowałeś go asystentem trenera, a to spowodowało pewne plotki. Wiesz, technicznie rzecz biorąc nie popełniłeś przestępstwa. Ale sypianie z uczniem, nawet pełnoletnim, nie jest dobrze widziane, nie tylko w Texasie, nawet w Meksyku. – Po tych słowach Oliver ruszył jak rozsierdzony byk w stronę Marcusa, który tylko wyciągnął w jego stronę rękę, by zatrzymać go w ostatniej chwili. – Masz kamerę w gabinecie. Josema ją zainstalował po tym, jak kilku kumpli Nacha włamało się, żeby ukraść jego medale.
Bruni kątem oka dostrzegł migającą czerwoną lampkę w rogu pomieszczenia. Poczuł, że zaraz wybuchnie z frustracji, tak bardzo chciał zmiażdżyć Delgado, który napawał się jego złością i strachem. Oliver nie sądził, że ktoś dowie się o jego przeszłości i będzie go próbował szantażować, a na to właśnie wyglądało obecne zachowanie Marcusa.
– Faworyzowanie uczniów jest bardzo nie w porządku, ale ty już o tym dobrze wiesz. Tak samo jak nie w porządku jest zniszczenie dziewczynie reputacji, szczucie na nią kolegów i doprowadzenie jej do samobójstwa. Tylko dlatego, że śmiała wyrazić swój sprzeciw i opowiedzieć, co widziała po lekcjach w sali gimnastycznej, jak się zabawiałeś ze swoim asystentem. Ale o tym też powinieneś wiedzieć. Chociaż, czy ja wiem? Czy taki ktoś jak ty w ogóle odczuwa wyrzuty sumienia? – Marcus zadał retoryczne pytanie, starając się nie odwrócić wzroku od zimnych stalowych oczu Olivera.
– Czego chcesz? Chodzi o tę twoją przyjaciółeczkę? Oliwka się poskarżyła? Aż tak jej się podobało ostatnim razem, że chce powtórki z naszego wieczora w bibliotece?
– Słuchaj, Bruni, mogłeś sobie zjednać całą szkołę, dyrektora i ciało pedagogiczne, ale ja wiem, jakim ścierwem jesteś. Możesz pozbawić mnie pozycji kapitana albo całkowicie wyrzucić z drużyny – gwiżdżę na to. Ale jeśli jeszcze raz będziesz groził moim bliskim, gorzko tego pożałujesz. Obiecuję ci to. – Marcus nie mógł powstrzymać drżenia rak, kiedy wypowiadał te słowa. Żeby dodać sobie autorytetu schował dłonie za plecami, by trener nie mógł tego dostrzec. – Chcesz, żebym powtórzył po angielsku? Chciałbym mieć pewność, że zrozumiałeś.
Oliver zrozumiał aż za dobrze, nie trzeba było powtarzać.
***
Zataczał się od jednej do drugiej kościelnej ławy, mając wrażenie, że ziemia się kręci. Wino mszalne było wyjątkowo mocne, ale on pomógł sobie jeszcze wyborną whisky, którą dostał kiedyś w prezencie od Ricarda Pereza. To była ostatnia okazja, by ją wypić, więc czemu by nie skorzystać? To i tak był jego koniec. Kariera Hernana Fernandeza legła w gruzach. Był skończony. A to wszystko za sprawą starej wariatki, przyjaciółki cholernego Valentina Vidala. Nic mu już nie pozostało. Tylko stryczek.
Przeszedł kilka kroków po stopniach do góry, ledwo utrzymując się na nogach. Złapał się białego obrusu, którym nakryty był ołtarz, ale w głowie tak mu się kręciło, że przewrócił się, ściągając materiał i zwalając na posadzkę wszystko, co na nim stało, łącznie ze świecami. Obrus zajął się ogniem dzięki rozlanemu na nim alkoholowi, ale ojciec Horacio zdawał się tego nie zauważać. Przyszedł do kościoła, do swojej świątyni, która jeszcze do niedawna była jego królestwem. On tutaj panował, miał władzę. Teraz był nikim. Upewnił się, że wspomni o wszystkich, których znał, w swoim liście pożegnalnym. List był długi, pełen żalów, wyjawiający sekrety wszystkich. A na Dicku Perezie zatrzymał się szczególnie długo, opisując ze szczegółami wszystko to, co sam o nim wiedział, choć pewnie znając biologa, było też na jego koncie mnóstwo innych grzechów.
– Panie świeć nad jego duszą – mruknął sam do siebie, gramoląc się na nogi i hamując odruch wymiotny. Nawet do ostatniej chwili był hipokrytą, nie widzącym zła w sobie.
Stanął na ołtarzu i trzęsącymi się rękami zawiesił linę na żyrandolu. Zupełnie jakby kościół był do tego specjalnie przygotowany. Nie było lepszego miejsca, by odejść z tego świata jak tragiczny bohater. Kiedy go znajdą, będzie już martwy, będzie legendą w tym mieście, a jego list zostanie opublikowany we wszystkich gazetach. Był niewinny – tak chciał, żeby go zapamiętali. Chciał, żeby mieli wyrzuty sumienia, że go do tego doprowadzili. Zarzucił sobie pętlę na szyję i zacisnął mocno.
– Panie, nie jestem godzien… abyś przyszedł do mnie… ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja. – Horacio wyjąkał, wykonując po raz ostatni znak krzyża i przestąpił krok do przodu.
Lina zacisnęła się mocno na jego krtani, zaczął wierzgać nogami, próbując rozwiązać supeł, ale bezskutecznie. Płomienie ognia były już coraz wyższe i spopieliły niemal cały ołtarz, a Horacio tracił siły, powoli odpływając i nie dostrzegając już niczego więcej. Umierał.
– „Tak samo w niebie większa będzie radość z jednego grzesznika, który się nawraca, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują nawrócenia.” Co za brednie o nawróconej owieczce! Ty w to wierzysz?
Zamaskowany człowiek nawet nie zaprzątał sobie głowy, żeby użyć modulatora głosu. Tym razem jego naturalny głos brzmiał czysto i z pozoru spokojnie, ale gdyby ktoś go teraz słyszał, na pewno zwróciłby uwagę na frustrację w jego tonie.
– O, nie, Hernan. Nie odejdziesz tak łatwo – powiedział, bardziej do siebie niż do kapłana, po czym naprężył cięciwę i wypuścił strzałę, celując w żyrandol.
Trafił w odpowiedni element i po chwili Hernan Fernandez padł na kościelną posadzkę jak bezużyteczna lalka. Łucznik podszedł do niego, niespecjalnie się jednak spiesząc. Może chciał, żeby ksiądz cierpiał, może chciał napawać się jego przerażeniem. Choć był pijany i oszołomiony, Horacio miał wolę życia. Nie chciał umierać.
– Dziękuję – wyjąkał mężczyzna w sutannie w stronę El Arquero, który tylko się roześmiał.
– Dziękujesz mi? Naprawdę?
Dłoń w czarnej rękawiczce sięgnęła do ołtarza i chwyciła skrawki papieru. Z listu pożegnalnego nie zostało już prawie nic, a szkoda. Byłyby to dodatkowe obciążające Dicka Pereza i innych dowody. El Arquero uklęknął na jedno kolano, zdjął pętle z szyi księdza i zbadał mu tętno.
– To jeszcze nie twój czas, Hernan. Masz jeszcze wiele do zrobienia. Masz zbrodnie, za które musisz odpokutować. Gdybyś zginął w ten sposób, nie byłaby to żadna frajda.
Zaczynało się robić coraz goręcej i nawet Łucznikowi ciężko było oddychać w kominiarce. Chwycił księdza za sweter na karku i zaczął go ciągnąć w stronę wyjścia z kościoła. Puścił go gwałtownie, kiedy znaleźli się w odpowiedniej odległości i z pogardą spojrzał na człowieka, który przez lata niszczył to miasto dla własnej korzyści. Spod pachy wyciągnął Pismo Święte, które zabrał w ostatniej chwili spod ołtarza. Nie planował zostawiać cytatu, ale duchowny wyglądał teraz tak żałośnie, że nie mógł się powstrzymać.
– Lubisz Stary Testament? Ja nie jestem wielkim fanem – zagadnął, kartkując Biblię w poszukiwaniu czegoś, co by się nadało na tę okazję. – Ty jesteś specjalistą. Co Biblia mówi na temat samobójców? Już wiem! Księga Koheleta, prawda? – El Arquero udał, że jest bardzo przejęty. Odnalazł odpowiedni fragment i wyrwał go z księgi, po czym położył na unoszącej się i opadającej szybko piersi księdza. – Trzymaj się, Hernan. Spisz raz jeszcze te grzeszki Dicka i pozostałych, bo wrócę po nie innym razem. Chcesz się nawrócić? Chcesz stanąć w Królestwie Niebieskim obok swoich idoli? Może jeszcze masz szansę.
Kiedy przyjechała straż pożarna, kościół już porządnie się dymił. Jakie to szczęście, że nie stało się to w czasie mszy przy obecności parafian, a w ciągu nocy, kiedy kościół był pusty, nie licząc byłego proboszcza. Sierżant Carlos Jimenez zbadał księdza i pomógł mu wsiąść do karetki. Mężczyzna był roztrzęsiony i niewiele chciał mówić, ale nie musiał. Na ziemi leżała stronica wydarta z Pisma Świętego.
– ”Nie bądź zły do przesady i nie bądź głupcem. Dlaczego miałbyś przed czasem swym umrzeć?” (Księga Koheleta, 7:17). – Carlos przeczytał na głos, podając kartkę Franciscowi Castelaniemu. – To robota Łucznika.
– Ale nie ma strzały – zauważył Francisco, bardziej zainteresowany zniszczeniami w kościele, które będą kosztowały parafian sporą sumkę.
– W środku była strzała, szefie! – Jeden ze strażaków dobiegł do nich, by im ją pokazać. Metal lekko się nadtopił, ale nadal można było ją rozpoznać.
– El Arquero uratował drania i się zmył. Dlaczego? On atakuje wszystkich jak leci. Winnych czy niewinnych, nie ma to dla niego znaczenia. – Carlos ze złością zacisnął palce na stronicy wyrwanej z Biblii. El Arquero działał mu na nerwy.
– Myślę, że się mylisz, Carlos. Łucznik zdaje się doskonale wiedzieć, kto ma coś za uszami. – Francisco uważał, że ofiary Łucznika było starannie dobierane.
– Nie powiem, skąd to wiem, ale nie tylko źli ludzie dostają strzały.
– Ty? – Francisco zdumiał się lekko, przypatrując się mężczyźnie z zaciekawieniem. Syn pułkownika tylko pokręcił głową.
– Znajomy. – Carlos nadal nie rozumiał, dlaczego Zamaskowany Strzelec zaatakował Olivera Bruni, skoro nie miał ku temu żadnych powodów. – Więc dlaczego uratował Horacia? Niedawno zamordował z zimną krwią Jonasa Altamirę.
– Niezbadane są wyroki nieba – zaśpiewała niedaleko nich Pilar Garcia, sprowadzając ich na ziemię. – Ruszcie się i pomóżcie, może uda się uratować ten ozdobny krzyż.
– Kto zadzwonił po straż? – Jimenez założył kask i ruszył do kolegów, by pomóc gasić ogień.
– Ksiądz Ariel zauważył płomienie z plebanii – odpowiedziała Pilar, a Carlos zmarszczył brwi.
– To po drugiej stronie. Dlaczego nie spał o tej porze?
– Nie wiem, Carlos, może cierpi na bezsenność albo jest nocnym markiem. Weź się do roboty, zamiast zadawać idiotyczne pytania. – Garcia popchnęła go lekko i oboje wzięli się do pracy.
Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 12:12:27 03-01-24, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5849 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:21:20 07-01-24 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA III, CAPITULO 162 cz. 1
FELIX/JORDAN/MARCUS/QUEN/FABIAN/LIDIA/ERIC/IVAN/ANITA
Felix nie chciał dać tego po sobie poznać, ale słowa Jordana go ubodły, bo utrafił w punkt. Nie interesował się przyjacielem, nie wiedział nawet, że Jordi cudem uniknął śmierci w zeszłym roku, kiedy razem z bratem byli w tym pechowym samochodzie. Może dlatego syn Fabiana uważał, że rychło w czas, żeby Felix oferował mu pomoc. Czuł się głupio, że nie było go przy przyjacielu, kiedy działy się złe rzeczy. Guzman musiał znosić to sam, bo Castellano uniósł się zbyt wielką dumą, by przyjąć przeprosiny, przez co stracił najlepszego kumpla nie tylko na ostatnie trzy lata, ale zdawało się, że już na zawsze. Honor Felixa ucierpiał, bo został odrzucony przez Jordana, który teraz nie chciał już się z nim przyjaźnić. Guzman chodził teraz własnymi ścieżkami i zdawało się, że nie chciał nawiązywać żadnych bliższych relacji. Felix jednak czuł, że to tylko poza i miał zamiar odnowić tę relację, nawet jeśli miał się uciec do desperackich kroków.
– Valentina ma szkołę wieczorową, więc przesunęliśmy dzisiejszą próbę musicalu na siedemnastą. Nie spóźnij się, ćwiczycie waszą scenę w barze – oświadczył tonem nieznoszącym sprzeciwu, kiedy odnalazł Guzmana na szkolnym korytarzu. Thomas McCord miał rację, nie można sobie było zawsze pozwalać na sentymenty, pracując ze znajomymi.
– Nie mogę, daję korki z biologii. – Jordan jak zwykle lekceważył wszystko i wszystkich, taki już po prostu był.
– Więc je przełożysz. – Felix odnalazł w sobie ducha lidera, który od jakiegoś czasu podupadał na zdrowiu. Musiał w końcu odzyskać pewność siebie. – Punkt siedemnasta. Przyjdź albo wypadasz z przedstawienia. Nie toleruję spóźnień.
– A ja nie toleruję ultimatum. – Jordan zatrzasnął swoją szkolną szafkę i spojrzał na bruneta z krzywym uśmieszkiem. – I od kiedy to zamieniłeś się w Bazyliszka?
– Mówię poważnie.
– Ja też. Potrzebujesz mnie w tym przedstawieniu, nie wywalisz mnie.
– Chcesz się założyć? – Felix założył ręce na piersi i spojrzał na kolegę z góry. – To ty mnie potrzebujesz, ja robię ci przysługę. Chcesz się dostać na NYU? Potrzebujesz tego w papierach. Więc albo będziesz robił, co ci każę i słuchał, kiedy wydaję instrukcje jako reżyser i główny scenarzysta, albo o teatrze muzycznym sobie pomarzysz. Twój wybór.
Jordi zmierzył krótkim spojrzeniem kumpla, a w jego oczach zabłyszczało coś na kształt podziwu. Castellano rzadko był taki stanowczy i miło było widzieć, że zaczyna być trochę bardziej asertywny. Uśmiechnął się półgębkiem i pokiwał głową z uznaniem.
– Będę piętnaście po piątej. – Musiał mieć jednak ostatnie słowo, a Felix zacisnął tylko pięści i uznał, że dobili targu. Nie można było mieć wszystkiego.
Wszystkie czwarte klasy zostały wezwane na salę gimnastyczną, gdzie miały zostać ogłoszone wyniki tygodnia sportowego. Ci, którzy dobrze znali regulamin i punktację za poszczególne konkurencje oraz ci, którzy byli dobrzy z matematyki, a do takich zaliczał się Marcus Delgado, już zdążyli przekalkulować, komu należy się korona zwycięzcy.
– I to tyle? Wywiesili tylko plakat z punktacją i powiedzieli parę słów? – Miguel Ozuna poczuł się trochę dotknięty.
– A co myślałeś, że wystawią klepsydry z kryształami, gdzie kamyczki magicznie zaczną się przemieszczać? To nie Hogwart. – Quen był nie w sosie i trudno mu się było dziwić. Bal debiutantek dał mu w kość.
– W każdym razie gratulacje. – Lidia przyjęła na barki porażkę i uściskała Rosie, gratulując drużynie zielonych zasłużonej wygranej.
– Dzięki. Było ciężko, ale opłacało się. – Primrose poklepała po plecach pozostałych członków swojej drużyny, którzy uśmiechali się szeroko, ciesząc się z triumfu.
– Szczerze mówiąc, ten papierek i tak jest nic niewarty – stwierdził Enzo, kiedy Leticia Aguirre rozdała zwycięskiej drużynie bony umożliwiające anulowanie wybranej jedynki z dziennika. – Jak ktoś ma dużo jedynek, to na niewiele się to zda.
– Ale przynajmniej jest wycieczka! – Castelani spróbowała podbudować ducha drużyny, ale uśmiech jej zgasł, kiedy usłyszała słowa Marcusa.
– Na wycieczkę jadą wszyscy. Inaczej byłoby nie fair.
– Jak to nie fair? Nie fair będzie, jak pojadą przegrani a nie ci, co rzeczywiście zasłużyli. Bez obrazy – dodała szybko w stronę kolegów i koleżanek z innych drużyn.
– Chodzą plotki, że w tym roku wycieczkę sponsoruje gubernator Estrada, więc nie przystoi, żeby kogoś faworyzować. – Marcus wzruszył ramionami, powtarzając to, czego dowiedział się od dyrektora na spotkaniu samorządu uczniowskiego.
– No dobrze, ale chociaż stracimy lekcje. – Rosie odetchnęła z ulgą, próbując znaleźć jakieś pozytywy z wygranej, ale Delgado ponownie musiał ją zgasić. – No nie! Wycieczka jest w weekend? Gdzie tu jest sprawiedliwość? – Castelani wzniosła oczy do nieba, jakby rzucała wyzwanie temu na górze albo czemukolwiek, co miało jakąś władzę nad wszechświatem.
– Chociaż piątkowe zajęcia nas ominą. – Felix poczochrał jej włosy na czubku głowy, trochę się z niej nabijając, a ona uznała, że lepsze to niż nic.
– Proszę, oto wasze bony. – Leticia Aguirre pojawiła się z uśmiechem wśród uczniów, którzy jeszcze w zeszły weekend należeli do drużyny niebieskiej. – Postanowiliśmy i was nagrodzić. Wykazaliście się podczas konkurencji z torem przeszkód i jako jedyni zdaliście egzamin z pracy zespołowej, a o to w nim chodziło.
– Raczej egzamin z tego jak łamać zasady – odezwała się złośliwie Anakonda, która stała z boku z krzywą miną. Obok niej Ignacio nadal odczuwał skutki niedzielnego upojenia alkoholowego. Nie miał nawet siły się odzywać, by wyrazić swoją dezaprobatą dla nierównego traktowania.
– Proszę, Lidio. Wręczam ci to jako pani kapitan. – Nauczycielka hiszpańskiego podała brunetce kolorowe kartki z pieczątką szkoły i swoim podpisem, chwaląc ją za dobre przywództwo w ostatnim starciu tygodnia sportowego.
– Jednego brakuje – zauważyła Lidia, przeliczając kartki.
– Pozwoliłam sobie oddać już jeden pannie Santillana. – Leticia spojrzała wymownie na Jordana i pogłaskała go po ramieniu, jakby chciała mu podziękować za interwencję na balu debiutantek. On tylko wzruszył ramionami. Miał tylko jedną pałę w dzienniku, więc nie miał dylematu, którą anulować, ale cieszył się, że przynajmniej nie musi oglądać Julietty. Po ostatniej scenie w hotelu Saverina, kiedy osłonił ją przed ciosem Fernandeza, czuł się w jej obecności dziwnie.
– No właśnie, jak tam? – Quen zwrócił się do kuzyna, kiedy zmierzali z powrotem na lekcje. Wskazał na niewielki plasterek na jego łuku brwiowym. – Żyjesz?
– Do pogrzebu się zagoi – odparł Guzman, wciskając ręce do kieszeni bluzy. Przymiarki mundurków jeszcze trwały i mogli się cieszyć ostatnimi chwilami komfortu.
– Do jakiego pogrzebu? – Ibarra podrapał się po karku, nie rozumiejąc, czy czasem czegoś nie przegapił.
– A bo ja wiem? To w końcu Pueblo de Luz, ktoś odwali kitę prędzej czy później. – Jordi nie wierzył, że musi to kuzynowi tłumaczyć. – Jak ci poszło z Caroliną?
– Beznadziejnie. I to wszystko twoja wina! – Pożalił się Enrique, bo od niedzielnego wieczoru nie mieli jeszcze okazji porozmawiać.
– Jak to moja?
– Bo się zmyłeś z przyjęcia, żeby pilnować Ignacia, zamiast zostać i jej wytłumaczyć, że wszystko źle zrozumiała!
– Miałem pozwolić, żeby Nacho wsiadł pijany za kółko, żeby tłumaczyć twojej dziewczynie, że wcale się o nią nie zakładałeś? Przecież się założyłeś – przypomniał mu Jordan, bo w końcu w momencie słabości Quen sam mu to wyznał, czego on nie pochwalał.
– Tak, ale nie chodziło o seks, a ona teraz myśli, że jestem jakimś zboczeńcem. – Ibarra kopnął ze złością jakąś zabłąkaną na korytarzu zgniecioną puszkę, która poleciała w stronę nauczyciela włoskiego.
Giacomo Mazarello poślizgnął się i runął na plecy, rozsypując kartkówki z włoskiego. Obaj kuzyni złapali nauczyciela pod pachy i pomogli mu wstać. Wyglądał, jakby nie do końca wiedział, co się dzieje, ale kazał im posprzątać i przestać zaśmiecać korytarze, więc usłuchali. Quen ze złością wrzucił śmieć do kosza i spojrzał raz jeszcze z wyrzutem na Guzmana.
– Musisz jej to wytłumaczyć. Powiedz jej, że wcale nie o to chodziło. Że nie chciałem, żeby tak wyszło.
– Mam robić za twojego adwokata? Pogięło cię? – Jordan uniósł jedną brew. Jego kuzyn potrafił być czasem strasznie dziecinny. – Po prostu z nią pogadaj i powiedz jej, co czujesz. To nie jest takie trudne.
– Jesteś mi to winny, Jordan. Ja wstawiłem się za tobą u Felixa i poprosiłem Lidię o przekazanie informacji o Del Bosque do Łucznika. Masz u mnie dług.
– Przecież cię o to nie prosiłem! – Guzman załamał ręce. Dlaczego nagle miał długi wobec wszystkich swoich znajomych, chociaż wcale się o to nie prosił? Dał jednak za wygraną, bo dobrze wiedział, że Enrique miał zbyt mało pewności siebie, by wykonać pierwszy krok. – No dobra, niech ci będzie.
Carolinę odnaleźli w szkolnej bibliotece. Czytała „Annę Kareninę” ze zwykłą sobie wyniosłą miną, która powróciła po pamiętnym balu. Było widać, że jest zła, a serce Quena lekko się ścisnęło na widok podkrążonych oczu brunetki. Jednocześnie poczuł ulgę i aż się uśmiechnął. Jeśli płakała z jego powodu, to może jej zależało? Nie powinien się z tego cieszyć, ale nie mógł się powstrzymać.
– Przestań się głupio szczerzyć i daj mi działać – polecił kuzynowi Jordan i sam przystąpił do akcji, przysiadając się do stolika Nayery bez zaproszenia. Quen pospiesznie schował się za jednym z bibliotecznych regałów. – Cześć, kuzynko. Wybacz, że przeszkadzam. Widzisz, przychodzę w delikatnej sprawie…
– Jeśli przysłał cię twój głupi kuzyn, lepiej nie strzęp sobie języka. – Carolina nie podniosła wzroku znad książki, a jej głos brzmiał lodowato. Dobrze to znał.
– Słusznie, mój głupi kuzyn zachował się jak ostatni kretyn, zakładając się z Fernandezem o ciebie, ale czuję, że moim moralnym obowiązkiem jest poinformowanie cię, bo w końcu jesteśmy rodziną – dodał nieco złośliwie, kątem oka dostrzegając przyczajonego za książkami Ibarrę – że wcale nie chodziło o zaciągnięcie cię do łóżka. Nie to, że usprawiedliwiam Quena, bo zachował się jak świnia i nie da się tego ukryć, ale trzeba też wziąć pod uwagę wszystkie okoliczności. Nie ulega wątpliwości, że Quen doświadczenie z dziewczynami ma praktycznie zerowe, a na dźwięk słowa „seks” rumieni się jak pensjonarka. Nie wykorzystałby cię w ten sposób, bo po pierwsze – jest zbyt wrażliwy, a po drugie – nie wiedziałby jak.
Quen uderzył się w głowę, kiedy ze złością wyjrzał zza regału po ostatnich słowach kuzyna. Miał mu pomóc, a tymczasem go pogrążał, a przynajmniej tak to brzmiało.
– Więc chciałbym cię poinformować, że Quen bardzo żałuje tego, co zrobił, ale może wyszło na dobre, bo inaczej nigdy byś się nie dowiedziała, że jest w tobie zakochany po uszy od kiedy pocałował cię w finałowej scenie lipcowego musicalu Felixa. – Jordan zakończył swój wywód z uśmiechem zadowolenia na twarzy. – Nigdy nie potrafiłby ci tego wyznać, więc ja ci to mówię.
– Cholerny Guzman! – warknął sam do siebie za regałem Enrique, obserwując jednak uważnie reakcję Caroliny, bo wydawała się lekko poruszona.
– Jordanie – zwróciła się bardzo formalnie do szatyna, który zamienił się w słuch. – Przekaż proszę kuzynowi, żeby następnym razem nie używał pośredników, miał odwagę porozmawiać ze mną twarzą w twarz i nie uciekał na mój widok, chowając się gdzieś za rogiem korytarza albo, no nie wiem, na przykład za regałami w bibliotece. – Nayera ze złością wstała z miejsca i zatrzasnęła książkę, chowając ją pod pachę. – Jordan, przekaż Quenowi jeszcze jedno.
– Co takiego? – Jordi walczył sam ze sobą, by się nie roześmiać na ten widok.
Ta dwójka zachowywała się jak para dzieciaków. Wpatrzył się w wysoką brunetkę, która nad nim stanęła, czekając na jakąś wiadomość, którą w końcu Quen i tak doskonale słyszał niezbyt dobrze ukryty w cieniu biblioteki. Carolina nie powiedziała nic, ale spoliczkowała Jordana z głośnym plaskiem, powodując, że dopiero teraz się roześmiał, patrząc jak znika w wyjściu z biblioteki z falującymi czarnymi włosami. Quen wyszedł zza regału czerwony jak piwonia.
– Pogorszyłeś sprawę! – Enrique miał ochotę sam przywalić kuzynowi.
– Wcale nie, teraz wiesz, że jej też zależy. I możesz jej to wreszcie otwarcie przyznać, nie bojąc się odrzucenia. O to ci cały czas chodziło, nie? Bałeś się, że taka dziewczyna jak ona na ciebie nie spojrzy? – Guzman zmierzył wzrokiem kuzyna od stóp do głów z politowaniem w oczach. – Nie dziwię ci się. Ale, choć tego nie rozumiem, Carolina odwzajemnia twoje uczucia, więc droga wolna, kuzynie. Tylko nie spartacz tego tym razem. – Guzman już miał zamiar wyjść z biblioteki, kiedy coś sobie przypomniał, cofnął się i plasnął Ibarrę w policzek, nieco mocniej niż zrobiła to przed chwilą Carolina jemu. – Ja przekazuję tylko wiadomości.
***
Lidia nie była dziewczyną, która łatwo się podporządkowywała. Była zbuntowana, a przynajmniej zawsze tak na siebie patrzyła. Dlatego pod wieloma względami mieszkanie z Conradem było dla niej prawdziwym treningiem charakteru. Kiedy jej znajomi wracali do domu swobodnie i mogli spotykać się wieczorami w parkach, ona musiała mieć zawsze przy sobie niańkę. Rozumiała, dlaczego Saverin to robi, ale mimo wszystko było jej strasznie głupio, że musi czekać codziennie po szkole na Erica, zamiast wracać sama.
– Kończysz już? – zapytała DeLunę, którego odnalazła w sali do informatyki.
Sprawdzał jakieś projekty, które zadał pierwszej klasie, mrucząc pod nosem, bo nastolatkom brakowało podstawowej wiedzy z zakresu komputerów. Technologii używali chyba tylko po to, by surfować po Internecie i social mediach albo grać w gry. Wyjątkiem był Remmy Torres i jeszcze kilka lat temu Eric odnalazłby w nim bratnią duszę, z którą z chęcią włamałby się dla hecy do jakiejś korporacji rządowej. Teraz jednak Santos starał się być dużo bardziej poważny, a opiekując się Alice i Lidią też odnalazł w sobie pokłady dorosłości. Małe, ale jednak. Inaczej patrzył na łamanie prawa. Ale nagięcie zasad od czasu do czasu jeszcze nikogo nie zabiło. DeLuna żył według tego motto.
– Już prawie. Usiądź, to nie potrwa długo – wskazał jej krzesło, nawet na nią nie patrząc, ale ona nie mogła usiedzieć w miejscu.
– Myślisz, że Conrado ma dziewczynę? – zapytała znienacka, kartkując dziennik jakiejś klasy, który leżał na biurku DeLuny razem z innymi papierami. Eric zawsze narzekał, że szkoła nie ma elektronicznego systemu wystawiania ocen i sam opracował e-dziennik, ale na razie nie mogli całkowicie zrezygnować z dokumentacji papierowej, takie były przepisy.
– Co? Nie. – Brunet parsknął śmiechem, nie odrywając wzroku od ekranu komputera.
– Wrócił ostatnio do domu bez koszuli.
– Może zgubił – zażartował, a ona się zasępiła. – A ty nadal nie porzuciłaś swojego planu wyswatania Conrada ze swoją kuratorką z opieki społecznej? Daj sobie spokój. Saverin nie szuka żony.
– Wiem, ale nie wydaje ci się, że jest strasznie samotny? – Na twarzy Lidii pojawił się zatroskany wyraz. Wiedziała, że zastępca pani burmistrz nie mógł mieć łatwo. Prywatne sprawy zaprzątały mu głowę, nadal nie powiedział synowi prawdy, a w dodatku był zajęty żonglując między własnym biznesem, pracą w ratuszu i poradnią biznesowo-prawną. Przydałby mu się ktoś bliski.
– Na pewno mu to nie przeszkadza, uwierz mi.
– A ty?
– Co ja?
– Nie chciałbyś kogoś mieć?
– Coś proponujesz? Wybacz, jesteś dla mnie za młoda.
– Eric! – Lidia spłonęła rumieńcem, a on się roześmiał. – Jesteś zakochany w żonie Fabricia. Może się mylę?
– Od kiedy to jesteś specjalistą od spraw sercowych? Czyżbyś sama się zabujała? – Santos szybko pożałował swoich słów, przypominając sobie ich ostatnią rozmowę.
– Za kogo ty mnie masz? – Panna Montes się oburzyła, uruchamiając swoją groźną minę, której używała zawsze, gdy klienci Templariuszy zwlekali z zapłatami za towar. – Tak sobie tylko pomyślałam, że musi być ciężko kochać kogoś, kto tego nie odwzajemnia.
Eric nic nie odpowiedział. Czuł, że chciała go sprowokować do zwierzeń na temat Emily i nie zamierzał do tego pozwolić. Lidia była tylko nastolatką, która nie rozumiała wielu rzeczy, zresztą sama nigdy nie była zakochana i nie wiedziała, co to oznacza. Skupił się więc na sprawdzeniu ostatnich ćwiczeń pierwszoklasistów, a Lidia, żeby zająć czymś ręce, zaczęła przeglądać jego rzeczy.
– Kto to? – zapytała, chwytając w dłonie starą fotografię z początku lat dziewięćdziesiątych przedstawiającą grupę młodych mężczyzn. Uniwersytecka drużyna łucznicza. Jej oczy zwęziły się do małych szparek. – Czy to…?
– Coś co nie powinno cię interesować. – Santos wyrwał jej zdjęcie i skarcił ją spojrzeniem. Był jednak w kropce, bo od pewnego czasu próbował zrozumieć kilka istotnych kwestii, a to zdjęcie znacznie wszystko utrudniało.
– To drużyna łucznicza. – Lidia pochyliła się nad fotografią, spoglądając na wysportowanych młodzieńców z łukami na ramionach. – Ten facet… widziałam gdzieś jego zdjęcie.
– Zapewne w ratuszu, bo to Ulises Serratos, były burmistrz, który popełnił samobójstwo. Trenował uniwersytecką drużynę łuczniczą. To jego studenci. – DeLuna dał za wygraną, woląc pokazać Lidii zdjęcie, niż ryzykować, że sama zacznie grzebać w jego rzeczach.
Ciemne oczy Lidii pobłądziły w kierunku dwóch najbardziej wyeksponowanych postaci. Bez trudu rozpoznała Fabiana Guzmana, kapitana, ale jeden z młodych mężczyzn również wydał jej się dziwnie znajomy. Przypomniała sobie gościa w błyszczącej koszuli na pogrzebie pani Angelici Pascal. Śmiali się ze znajomymi, że ubierał się chyba w szafie u Barona Altamiry. Był to prawnik zmarłej, mecenas Adam Castro.
– A to kto? – Lidia postukała palcem w dwóch dzieciaków. Jeden z nich na pierwszy rzut oka mógł uchodzić za jednego ze studentów – był wysoki i dość dobrze zbudowany, ale nie dało się ukryć, że był jeszcze nastolatkiem, mógł mieć nie więcej niż piętnaście lat. Obok niego stał jeszcze chuderlawy, przygarbiony młodzieniec, który mógł być w tym samym wieku, ale ciężko było stwierdzić, bo byli tak od siebie różni.
– To próbuję ustalić – odparł Eric, zdejmując okulary, by spojrzeć na fotografię bez nich, jakby spodziewał się uchwycić nowe szczegóły. – Nie pasują tutaj, wydają się być tu od czapy. Nie mają koszulek drużynowych, wygląda na to, że Ulises zaprosił ich po prostu do zdjęcia. Ten tutaj – Santos zawiesił głos, wskazując na wysportowanego młodzieńca. – Tego na pewno skądś znam. Ale ten… – postukał palcem w zgarbionego nastolatka, który był zawstydzony, że ktoś robi mu zdjęcie. – Ten jest mi całkowicie obcy.
– Jak chcesz, to popytam. Felix pewnie będzie wiedział, zna większość ludzi z okolicy.
Lidia wysiliła się na niewinny ton, wyciągając dłoń w stronę fotografii, ale nie udało jej się oszukać Erica. Wiedział, że zwęszyła okazję, by przybliżyć się do odkrycia tożsamości El Arquero de Luz i bardzo nie chciał być tym, który napędza jej chorobliwą obsesję. Miała jednak taką minę, że nie miał serca jej odmawiać. Czuł, że ona również potrzebuje zajęcia, żeby nie zwariować po ostatnich wydarzeniach.
***
Marcus uśmiechał się, ale zdawał się być nieobecny i nie uszło to uwadze Adory. Po drodze ze szkoły dyskutowali o szkolnej wycieczce, która została zaplanowana na nadchodzący weekend i zdecydowali, że raczej na nią nie pojadą. Ona z wiadomych względów – nie mogła zostawić Beatriz, a on stwierdził, że woli dotrzymać im towarzystwa. Czuła jednak, że kryje się za tym coś jeszcze. Kiedy go o to zapytała, odparł jej tylko, by się tym nie przejmowała. Prawdą było jednak to, co mówiły dzieciaki w szkole – przewodniczący się zmienił i nie chodziło tylko o wygląd zewnętrzny. Godziny spędzone na siłowni w starym ośrodku dla młodzieży oraz na prywatnych treningach z doktorem Julianem Vazquezem robiły swoje, a włosy powoli zaczynały zakrywać mu ciemne oczy. Lidia Montes groziła mu nożyczkami co najmniej trzy razy dziennie, nie mogąc patrzeć na tę nieporządną fryzurę. Ale Adorę nurtowała przemiana wewnętrzna przyjaciela. Zawsze był cichy i poważny, zupełnie nieadekwatnie do swojego wieku, ale teraz był markotny, a w dodatku częściej miewał wybuchy agresji, jak wtedy podczas siłowania się na rękę. Czasami popadał w chwilową euforię, której nie potrafił nawet wytłumaczyć. Niewątpliwie Marcus walczył z jakimiś wewnętrznymi demonami i tłumienie tego w sobie go wykańczało, ale nie był typem, który się zwierza, więc mama Beatriz to szanowała, czekając aż w końcu poczuje się na tyle pewnie, że sam się otworzy. Wyglądało jednak na to, że nieprędko się to stanie, a pozbawienie go funkcji kapitana drużyny piłki nożnej chyba tylko bardziej go zdołowało.
Po szkole mieli zamiar wpaść do Marcusa, by odrobić wspólnie lekcje i zrobić raport na zajęcia z przedsiębiorczości. Korzystali z okazji, że małą Beatriz zajęła się pani Gonzalez. Dom Delgadów położony był w ustronnym miejscu w miasteczku i prowadził do niego urokliwy zagajnik. Bez Gilberta Jimeneza dom ten jednak wydawał się być dziwnie pusty, odkąd zostali w nim tylko Marcus i jego matka. Carlos już dawno przeniósł się do centrum miasteczka z Oscarem i Arianą, a oni zostali zupełnie sami, zdani na siebie. Norma rzuciła się w wir pracy, a jej syn i tak rzadko bywał w domu, bo czas spędzał albo w szkole albo na treningach w ośrodku albo właśnie u Adory. Ta cisza bijąca od strony domu aż kłuła w uszy. Marcus zmarszczył brwi, kiedy doszli bliżej.
– Co się stało? – Adora zapytała go, ale w tym momencie sama spostrzegła, że coś jest nie tak.
Boczne drzwi, które prowadziły do kuchni były zbite. Ktoś się włamał i niespecjalnie dbał o zatarcie śladów. Delgado poczuł, że krew znów zaczyna buzować mu w żyłach. Te drzwi zwykle zostawiali otwarte, nie było potrzeby robić takiego rabanu, jeśli chcieli ich okraść. Chyba że mieli inny cel.
– Mama – powiedział sam do siebie, przeskakując nad potrzaskanym szkłem i rozglądając się dookoła w poszukiwaniu Normy, która o tej porze często wracała z sądu.
– Marcus, zaczekaj! Oni mogą być jeszcze w środku! – zawołała Adora zduszonym głosem, bo niebezpieczne było wchodzenie do środka, kiedy włamywacze jeszcze mogli tam być.
Delgado jednak już jej nie słyszał. Serce podeszło mu do gardła na widok znajomych obcasów matki. Norma leżała na kuchennej posadzce, powoli dochodząc do siebie. Kiedy Marcus zobaczył, że otwiera oczy, poczuł tak niewyobrażalną ulgę, że nie był nawet w stanie tego opisać. Pomógł jej usiąść.
– Co się stało? – zapytał nastolatek, dokonując oględzin głowy matki.
– Nie wiem, to stało się tak nagle. Ogłuszyli mnie, uderzyli czymś ciężkim i potem nic już nie pamiętam. Chyba straciłam przytomność. Głowa mi pęka. – Norma Aguilar pomasowała potylicę, krzywiąc się z bólu. – Czy coś zginęło?
– To nie jest teraz ważne – warknął Marcus, mając w nosie rodzinny dobytek.
Mieli kilka cennych rzeczy, ale nie byli milionerami. Pieniądze i kosztowności trzymali w banku, ewentualnie w sejfie. On jednak czuł, że to nie jest robota zwykłych rabusiów. To odwet za zadzieranie z Los Zetas i Oliverem Brunim, był tego pewny.
– Możesz wstać? Zawiozę cię do szpitala. – Marcus nie chciał słyszeć odmowy, ale Norma absolutnie nie chciała o tym słyszeć. Chciała się upewnić, że nic nie zginęło.
Sejf był nieruszony, a portmonetka i kilka sztuk biżuterii nadal pozostawały na miejscu.
– Nie rozumiem. Czego chcieli? Nastraszyć mnie? – Norma wydawała się być kompletnie oszołomiona.
– Było ich więcej? – Adora upewniła się, że Norma dobrze się czuje, podając jej szklankę wody.
– Nie mam pojęcia, nie widziałam nikogo. Usłyszałam tylko jak szyba się zbija. To nie ma sensu. Zadzwonię do Basty’ego…
– Ja to zrobię, ty jedziesz do szpitala. Bez dyskusji! – Marcus niemal krzyknął, chwytając matkę za ramiona i spoglądając na nią takim desperackim wzrokiem, że nie mogła się już dłużej spierać.
Carlos przyjechał do szpitala tak szybko jak to było możliwe. Życiu i zdrowiu Normy nic nie zagrażało, ale na wszelki wypadek Osvaldo jako znajomy lekarz rodziny zalecił dodatkowe badania. Marcus odwiózł Adorę i wrócił do domu, by zdążyć przed policją. Musiał się upewnić. Tak jak się spodziewał, nie zniknęło nic poza jedną rzeczą. Nie od razu to dostrzegł, ale kiedy przekroczył próg swojego pokoju, od razu poczuł, że jest jedna rzecz, która mogła zainteresować rabusiów. Tablica z jego prywatnym śledztwem pozbawiona była fotografii i zapisków. Jego spostrzeżenia, które zbierał od miesięcy i próbował połączyć w całość, zostały skonfiskowane. Ktoś pozdejmował wszystkie zdjęcia i wycinki z gazet podejrzanych osób, które łączyły się z osobą Odina opatrzoną wielkim znakiem zapytania. Zamiast zdjęć na tablicy widniał teraz tylko napis wypisany czerwonym flamastrem i pismo zdecydowanie nie należało do Marcusa. Czuł, że kolor nie jest przypadkowy. Napis brzmiał: ”Czcij matkę swoją… póki jeszcze ją masz.”
Marcus z wściekłością złapał tablicę i rzucił nią o regał z książkami, który zawalił się, robiąc hałas. Czuł, że cały się trzęsie ze złości. Myślał, że ma nad nimi jakąkolwiek przewagę, bo poznał sekret Bruna, ale prawdą było, że to on był w tym układzie przegrany, bo tylko on miał coś do stracenia. Wzdrygnął się, kiedy zdał sobie sprawę, że nie jest w sypialni sam. Podniósł głowę, gotów zaatakować intruza, ale wtedy zobaczył, że stoi przed nim Fabian Guzman.
– Wybacz, usłyszałem hałas. Aldo powiedział mi, co się stało – poinformował mężczyzna, przepraszając za najście. Jego wzrok pobłądził w stronę zerwanego regału i połamanej tablicy.
– Zdenerwowałem się – wyjaśnił Marcus, nie chcąc wchodzić w zbędne szczegóły. W głębi ducha modlił się, żeby Fabian nie zobaczył napisu na zepsutej tablicy. Na szczęście nie szło już rozczytać liter. – Przyjechałeś przed policją. Masz jakieś tropy?
Delgado sam nie wiedział, czy ma być wdzięczny, że Guzman się w to miesza, czy może ma być zirytowany. Wiedział, że Fabian zrobiłby dla jego matki wszystko, a jednak poczuł niesmak, widząc, że przybiegł tutaj jak tylko dowiedział się o zajściu. Ciekawe czy do własnego domu też tak prędko by się udał. Marcus szczerze w to wątpił.
– Nie przychodzi mi do głowy nikt, komu mogła się narazić twoja mama. A tobie?
– Nie, mamę wszyscy bardzo lubią – odparł zgodnie z prawdą. Nie wiedział, jak ma powiedzieć sekretarzowi gubernatora, że intruzi włamali się po to, by dać ostrzeżenie Marcusowi, a nie Normie.
– Czy coś zginęło w domu? – Fabian poszedł za Marcusem do kuchni, by dokonać oględzin zniszczeń. Oprócz zbitej szyby i porysowanej podłogi niczego innego nie znaleźli.
– Nie. Ale też niewiele mamy. Nie trzymamy pieniędzy w skarpetach czy pod pościelą – dodał, bo wiedział, że niektórzy starsi mieszkańcy miasteczka właśnie tak się zabezpieczali, nie ufając bankom.
– Czy rzeczy Gilberta są nienaruszone?
Fabian zbił go z tropu tym pytaniem. Delgado poprowadził sekretarza do gabinetu zmarłego pułkownika i obaj się rozejrzeli. Wszystko było w nienagannym stanie, co dla Marcusa było oczywiste, bo wiedział przecież, że to Oliver i jego ludzie stoją za włamaniem, ale Guzman wydawał się być zainteresowany.
– Myślisz, że szukali jakichś rzeczy należących do Gila? Niby czego? – Nastolatek z nostalgią przyjrzał się starej strzelbie wiszącej na ścianie. Gilberto lubił takie oklepane ozdoby w stylu wojny secesyjnej.
– Gilberto od miesięcy zbierał informacje na temat firmy Balmaceda i Syn. Wiedział o ustawionym przetargu i szukał na to dowodów. To było jeszcze przed wyborami na burmistrza.
– Skoro o tym wiedziałeś, dlaczego nic nie zrobiłeś?
Po raz pierwszy w głosie Marcusa zabrzmiała oskarżycielska nuta. Był zły. Fabian Guzman jako wpływowa postać w okolicy mogła zapobiec katastrofie. Miał w garści poprzedniego gubernatora, a teraz także i obecnego. Znał największe szychy Pueblo de Luz, Valle de Sombras, San Nicolas de los Garza i Monterrey. Wiedział, jak działają ratusze, bo sam pracował w niejednym. Delgado mógł zrozumieć, że mężczyzna nie brał na poważnie obaw Jordana, który często miał tendencję do przesady, ale jeśli pułkownik Jimenez przyszedł do niego z tą sprawą, dlaczego nie zainterweniował na czas?
– Nie było dowodów – odpowiedział Fabian, jakby czytał mu w myślach.
Guzman minę miał poważną i spokojną. Jak zwykle opanowany, a nawet zimny jak lód. Delgado normalnie odczułby ochotę, by nim potrząsnąć, by go uderzyć, ale tym razem było inaczej – spokój Fabiana mu się udzielił. Zrozumiał, że agresją i popadaniem w panikę niczego nie osiągną.
– Nie twierdzę, że ludzie, którzy się do was włamali i zaatakowali Normę szukali informacji Gilberta, ale myślę, że jest taka ewentualność. Pod warunkiem, że rzeczywiście te dowody zgromadził.
– I teraz, kiedy obrady komisji się zakończyły, nagle wpadłeś na genialny plan odnalezienia dowodów obciążających Barosso? – Marcus streścił myśli Fabiana jednym zdaniem, czując, że jednak trochę za późno na taką reakcję.
– Powiedzmy, że końcowy wynik obrad mnie nie zadowala.
– Dlaczego chcesz upadku Fernanda? – Marcus nie mógł się powstrzymać, żeby o to nie zapytać.
– Bo jest winny, Marcus. – Guzman nie patrzył nawet na nastolatka. Spokojnym wzrokiem rozglądał się po gabinecie pułkownika. Niczego nie ruszał bez zgody, postanowił najpierw poprosić o to Normę, kiedy wyjdzie ze szpitala. Na szczęście nic jej się nie stało i była tylko w szoku.
– Tak, ale jest też winny wielu innych rzeczy, ale jakoś nigdy wcześniej tego nie dociekałeś. Fernando to twój wuj – zauważył rozsądnie Delgado, jakby próbował podpuścić sekretarza gubernatora.
– Rodzina to coś więcej niż więzy krwi, Marcus.
– Tak, ty coś o tym wiesz.
– Słucham?
– Nic takiego. – Marcus machnął ręką, nie chcąc się z nim kłócić. Fabian Guzman mówiący o rodzinie był jak ojciec Horacio mówiący o przestrzeganiu przykazań Bożych i miłowaniu bliźniego – czysta hipokryzja.
– Pomóc ci z tym regałem? – zapytał Fabian, kiedy wyszli z gabinetu i minęli zdemolowany pokój Delgado. Marcus zdziwił się tą propozycją.
– A potrafisz?
– Ranisz moje ego. Nie jestem majsterkowiczem, ale parę śrub potrafię przykręcić. – Na twarzy Fabiana pojawił się lekki uśmiech. Zaintrygował Marcusa i sam nie wiedząc kiedy, zgodził się na wspólne porządki z Guzmanem. – Myślę, że przez parę dni powinniście z mamą zatrzymać się na El Tesoro. Rozmawiałem już z Prudencją, ma wolne pokoje.
– Potrafimy sobie poradzić. Kimkolwiek byli ci ludzie, nie wrócą tu prędko – powiadomił mężczyznę brunet, układając książki za równe stosy, by wspólnie mieli przestrzeń do podniesienia regału.
– Tego nie wiesz. Lepiej dmuchać na zimne. Wiem, że Carlos jest w gorącej wodzie kąpany i pewnie teraz będzie pełnił wartę w waszym ogrodzie ze strzelbą Gilberta, ale i tak myślę, że w tej okolicy nie jesteście bezpieczni.
– W tej okolicy? To Pueblo de Luz, Fabian. Najbezpieczniejsza dzielnica, najdalej od centrum.
– Tego się właśnie obawiam. Nie ma tutaj żywej duszy, najbliżsi sąsiedzi to pierwsze domy za sadem Delgadów na mojej ulicy. Nie ma tu sklepów, kamer monitoringu. Wasz dom jest łatwym łupem dla każdego. – Guzman podwinął rękawy koszuli i chwycił półkę od regału, by móc ją przytwierdzić w odpowiednie miejsce. – Przeczekajcie trochę na El Tesoro, aż sytuacja nieco się uspokoi.
– Porozmawiam z mamą – obiecał Marcus, nie chcąc podejmować decyzji za nią. Poczuł jednak wdzięczność do Fabiana, że o tym pomyślał. El Tesoro po remoncie z najnowszym monitoringiem i obecnością wielu ludzi, w dodatku w dobrym punkcie widokowym, było doskonałym azylem.
Dokończyli ustawianie regału w chwili, kiedy Basty Castellano podjechał na podjazd, by przyjrzeć się zniszczeniom. Marcus w ostatnim momencie zdążył pozbyć się resztek tablicy i zamazać fragmenty napisu z ostrzeżeniem od Los Zetas. Tę bitwę przegrał, ale może jeszcze uda mu się wygrać wojnę.
***
Większość uczniów biorących udział w musicalu zebrała się w ośrodku kultury w Valle de Sombras w poniedziałkowe popołudnie. Po odejściu Dicka teoretycznie mogli korzystać z auli w liceum, ale woleli uniknąć konieczności tłumaczenia nowemu dyrektorowi, jaki typ przedstawienia wystawiają. Cerano Torres wydawał się być konkretnym i sprawiedliwym facetem, ale był też bardzo stanowczy, nie mówiąc już o tym, że szkoła nie dysponowała funduszami na przepych, który planowali. Postanowili więc zorganizować sztukę według starego planu pod egidą domu kultury jako stowarzyszenie młodzieży. Jedynym szkopułem tego rozwiązania był fakt, że to Fernando Barosso jako burmistrz pochwalił tę inicjatywę i jeśli musical okaże się sukcesem, przypisze sobie wszystkie zasługi. Eva Medina doskonale zdawała sobie z tego sprawę, ale jako doradca ratusza do spraw sztuki miała swoje zobowiązania. Prywatna umowa z Fernandem gwarantowała jej swobodę działania i tego się trzymała. Pomniejsze próby odbywali zatem w salce ośrodka, a główne z orkiestrą zaplanowali w auli liceum San Nicolas de los Garza. Po śmierci pani Angelici nowa dyrektorka, Teresa Serratos, nadal zezwoliła im na nieodpłatne korzystanie z auli kilka razy w miesiącu, więc wszyscy byli dobrej myśli.
– Sprawdziłam twoją listę, Felix, i wydaje mi się, że uda mi się zdobyć prawie wszystko. – Primrose odhaczała coś na podkładce do notowania. Wyglądało na to, że jest w swoim żywiole. – Poproszę chrzestnego, żeby pomógł mi zdobyć niektóre kostiumy, ale myślę, że poradzimy sobie też z przerabianiem tego, co już mamy. Dziewczyny z kółka ZPT całkiem nieźle szyją. Tak z ciekawości, dlaczego ja zajmuję się kostiumami?
– Bo ci ufam i ma być bardzo wyrafinowanie. – Felix zwrócił jej uwagę, jakby się obawiał, że dziewczynę poniesie wyobraźnia. – Klasyczne stroje przypominające te z Europy lat 40tych i 50tych. Jesteś jedyną z nas, która była w Londynie.
– Tak, ale nie w tamtych latach. – Castelani zaśmiała się, zapisując coś w swoich notatkach. – W przedstawieniu nie wspominasz, gdzie i kiedy dzieje się akcja, prawda?
– Nie, zostawiam to do interpretacji widzów. Ale jest wzmianka o wojnie i uznałem, że się nada. Mam w głowie obrazy barów z muzyką na żywo z tamtych lat. Spokojnie, uda nam się oddać moją wizję na scenie. – Brunet był dosyć podniecony perspektywą zrealizowania swojego kolejnego projektu.
– O czym rozmawiacie? – Do kilku dyskutujących na temat kostiumów osób podeszła wysoka dziewczyna, uśmiechając się przyjaźnie i próbując zagaić. Rozmowy nagle ucichły.
– O kostiumach do przedstawienia. Felix ma dobrą wizję, ale nigdy nie był za granicą i ciężko mu to opisać. Cześć, jestem Rosie. – Wystawiła rękę w kierunku dziewczyny, która krótko ją uścisnęła.
– Wiem, masz świetne przyjęcie. Graliśmy przeciwko sobie w San Nicolas. Mam na imię Veronica. – Veronica Serratos uśmiechnęła się szeroko i spojrzała po reszcie osób. Nikt jednak nie kwapił się, żeby ją powitać.
– Hej – mruknął Felix, bo było mu głupio, że reszta koleżanek ostentacyjnie ignoruje Veronicę. – Dzisiaj ćwiczymy sceny w barze. Na razie tylko kwestie mówione. Nad tekstami piosenek jeszcze muszę trochę popracować.
– Och, pewnie. – Kapitan drużyny cheerleaderek i siatkówki z San Nicolas pokiwała głową, jakby chciała pokazać swoją gotowość do pracy.
– Jedwabny szlafrok? – Primrose roześmiała się w głos, dopiero teraz zauważając, co Felix dopisał do listy przedmiotów potrzebnych do przedstawienia. – A po co to?
– Do sceny łóżkowej. Aktor nie zgodził się wystąpić bez koszuli. – Castellano wywrócił oczami.
– Gdzie ja ci znajdę jedwabny szlafrok? Wiesz, ile taka bielizna nocna kosztuje?
– Ja wiem, gdzie taki znajdziesz. – Quen musiał powstrzymać atak śmiechu, kiedy zdał sobie sprawę, kto może być w posiadaniu drogiej garderoby, która na pewno byłaby przydatna. – Joaquin Villanueva ma co najmniej trzy takie w swojej kolekcji.
– Ten wampir w ogóle śpi? – Primrose pokręciła głową, nie pytając nawet, skąd Enrique o tym wie.
– Jest bardzo elegancki nawet we śnie. Przechadza się czasem wieczorami na El Tesoro. Wygląda jak bogaty panicz, szczególnie kiedy podpiera się o lasce. – Carolina dorzuciła swoje trzy grosze i przez chwilę zapomniała o złości na Ibarrę, zerkając na niego i wymieniając porozumiewawcze uśmiechy. Kiedy zdała sobie sprawę, że powinna być nieugięta, odkaszlnęła i wróciła do bardziej poważnego tonu głosu, kiedy zwracała się do Felixa. – Jeśli chcesz, zapytam Joaquina, czy pożyczyłby nam coś ze swojej kolekcji ubrań. Ma tego naprawdę mnóstwo. Importowane z Europy.
– Nie wierzę, że to mówię, ale jeśli mamy taką możliwość, to dlaczego nie skorzystać? – Reżyser dał koleżance zielone światło. – Vero, zaraz zaczniemy od twojej sceny z Marcusem. Ogłaszacie zaręczyny.
– Zaraz, to wy nie wiecie? – Ignacio Fernandez wtrącił się do rozmowy w lekkim szoku, że nikt oprócz niego nie miał najświeższych informacji. Chłopak nadal miał kaca, ale przyszedł na próbę, bo Felix pogroził wszystkim, że ich wywali z przedstawienia. – Norma Aguilar została dzisiaj zaatakowała we własnym domu. Zabrali ją do szpitala na badania.
– Co ty gadasz? – Felix ze złością zerknął na swoją komórkę, spodziewając się zobaczyć nieodebrane połączenia od Marcusa albo chociaż głupiego SMS-a, ale nic takiego nie znalazł. Sądząc po minie Enrique, on również nie został poinformowany. – Normie nic nie jest?
– Nie, mój tata mówi, że jest tylko w szoku. – Fernandez uspokoił wszystkich. Nie przepadał za Marcusem, ale jego matka była w porządku i nie zasłużyła na takie akcje. – Podobno Fabian Guzman się wkurzył i wykupił im pokoje na El Tesoro, żeby nie zostawali w domu, dopóki policja się tam kręci.
– O Boże, to straszne. – Veronica zakryła usta dłońmi, słuchając tych rewelacji. – Czy Marcus dobrze się czuje?
– A skąd mam wiedzieć, mam go w nosie. Tylko Normy mi szkoda. – Ignacio warknął w stronę panny Serratos, nie pozostawiając cienia wątpliwości, że i on nie jest wielkim fanem starej koleżanki.
– Vero, w takim razie przećwiczymy tę scenę bez udziału Marcusa. Idź na scenę, ja przeczytam jego kwestie. Zgoda? – Castellano zapytał Evę Medinę, która tylko pokiwała głową. Dzisiaj i tak mieli próbę organizacyjną, więc nie musieli się tym za bardzo przejmować.
– Och, dobrze. Pójdę się przygotować. – Panna Serratos opuściła towarzystwo, by wejść za kulisy.
– Wstrętna żmija – syknęła Olivia Bustamante, kiedy Veronica zniknęła im z oczu.
– Co ty gadasz, wyglądała na miłą. – Primrose skrzywiła się, nie rozumiejąc, skąd ta niechęć.
– Bo pochwaliła twoje przyjęcie w siatkówce? Ona właśnie tak działa – prawi ci małe komplementy, chwali to, co sama umie robić równie dobrze albo lepiej. Sprawia, że czujesz się jak totalne beztalencie. – Blondynka zacisnęła palce na długopisie, czując niechęć do dawnej koleżanki ze szkoły.
– Zazdrość ci nie leży. – Quen mruknął od niechcenia, czym zasłużył sobie na mordercze spojrzenia kilku koleżanek. – Och, przestańcie już. Jesteście zazdrosne i taka jest prawda. Veronica zawsze miała wielu adoratorów, a wy żyłyście w jej cieniu i tyle.
– Adoratorów? – Sara wtrąciła się do rozmowy, chociaż początkowo nie chciała tego robić. Przyjaźniła się kiedyś z Veronicą, ale wszystko się zmieniło, kiedy dziewczyna zdradziła Marcusa. – Veronica Serratos zawsze miała dużo rybek w akwarium, jeśli wiecie, co mam na myśli.
– Nie, nie wiemy. Oświeć nas. – Lidia wywróciła oczami, bo słyszała już dużo dziwnych rzeczy na temat byłej Marcusa i sama zaczynała jej nie lubić, choć w ogóle jej nie znała. Nie podobało jej się to, bo nie lubiła oceniać książek po okładce, ale niestety udzielało jej się nastawienie koleżanek.
– No nie znacie tego powiedzenia? – Sara Duarte trochę się zirytowała. – Vero chodziła z Marcusem, ale miała każdego chłopaka w mieście na swoje skinienie. Odrabiali za nią lekcje, nosili jej książki, otwierali jej drzwi, kupowali słodycze w szkolnym sklepiku…
– Definicja adoratora. – Ibarra zaznaczył dobitnie, wtrącając się w wywód Sary, za co znów zasłużył na morderczy wzrok.
– Tylko że jakoś nigdy ich nie spławiła, no nie? – Olivia prychnęła, robiąc się czerwona na twarzy. Rzeczywiście była zazdrosna, ale była też zła, bo Serratos skrzywdziła Marcusa i wiele innych osób. – Nie powinno się tak pogrywać z nikim. Ona robiła chłopakom złudną nadzieję.
– Po prostu była miła. – Felix wzruszył ramionami, bo nie do końca pojmował logikę przyjaciółek. Olivia syknęła na niego jak wąż, żeby się uciszył.
– Chciała mieć ich w swoich obwodzie, nie chciała zamykać sobie furtek, taka jest prawda. Hodowała ich jak rybki w akwarium. Przecież ci chłopcy dla niej by się w ogień rzucili. Zupełnie jakby byli pod jakimś jej urokiem czy zażyli eliksir miłości. – Olivia brzmiała teraz bardzo nielogicznie, ale nic nie potrafiła na to poradzić. – Denis Izurieta w piątej klasie wszedł na najwyższą gruszę w okolicy, bo Vero powiedziała, że ma ochotę na gruszkę. Spadł i złamał nogę.
– Tak i nie zapomnijmy o Jordanie – wtrąciła Sara, jakby to przesądzało sprawę. – Wystarczyło jedno słowo Veronici, a on zrobiłby dla niej wszystko. W końcu pobił syna instruktora tańca i wylali go z domu kultury.
– Twierdzisz, że Veronica nasłała Jordiego na syna trenera? Litości. – Felix westchnął, patrząc na koleżanki spojrzeniem pełnym politowania. – Jordi nie przepuścił nigdy okazji, żeby komuś przylać. No i chyba jak ktoś zachowuje się nieprzyzwoicie względem przyjaciółki, to powinno się zareagować?
– Przyjaciółki? Proszę cię. – Olivia prychnęła i machnęła ręką. – Jordan zaliczył totalny „friend zone” z Veronicą, ale był jej najwierniejszą rybką. No ale kiedy dziewczyna znudziła się Marcusem, to nie do niego, a do Franklina pobiegła z rozłożonymi nogami.
– Olivio! – Carolina zwróciła przyjaciółce uwagę, bo to nie było miłe, by opowiadać takie rzeczy o dawnej koleżance.
– Wiecie, co mam na myśli. Jednego brata wpuściła w maliny, a z drugim się puściła, taka jest prawda. A biedny Marcus w tym wszystkim został ze złamanym sercem.
– Na szczęście plotkary takie jak wy mają teraz tematy do rozmów. – Nad ich głowami rozległ się zirytowany głos Jordana. W nosie miał, co o nim mówili, ale nie mógł przejść obojętnie. Chciał, żeby poczuli się chociaż odrobinę zawstydzeni, obgadując go za plecami.
– Jesteś przed czasem – poinformował go Felix totalnie zdumiony tym faktem. Zerknął na zegarek, żeby się upewnić, że się nie pomylił. Była minuta po siedemnastej.
– Dotrzymuję obietnic – odparł Guzman i poszedł do Vedy, by pomóc jej z instrumentami. Dzisiaj ćwiczyli tylko kwestie mówione do niektórych scen i podkład muzyczny. Wolał towarzystwo instrumentów niż znajomych, z którymi nigdy nie łączyły go bliskie relacje.
Próba ogólnie przebiegła bez przeszkód. Było jeszcze sporo rzeczy do poprawy, ale na szczęście to dopiero początek, a faza przygotowań zawsze była trudna, szczególnie kiedy zaangażowanych było tyle osób, które nie zawsze się ze sobą dogadywały.
– Nie powiem tego. – Quen zaśmiał nerwowo, czytając swoje kwestie, kiedy akurat miał przećwiczyć scenę z Caroliną. – To brzmi strasznie pompatycznie. Nikt tak nie mówi w dzisiejszych czasach. „Przekonałaś mnie, żebym adorował twoją próżność i bez przerwy cię czcił”. „Jestem w stanie zrobić dla ciebie wszystko, twoja wola jest dla mnie rozkazem”. Czy to ma być średniowieczny dramat?
– To ma być odrobinę prześmiewcze, Quen. – Eva Medina wywróciła oczami, bo nie mieli czasu na takie bzdury. – Zapewniam cię, że na scenie, kiedy będzie odpowiedni klimat i wczujesz się w rolę, nie będzie niekomfortowo wypowiadać takie słowa. Do tego odpowiednia muzyka w tle i sukces murowany.
– No właśnie, może gdyby była do tego muzyka… przecież to brzmi strasznie dziwnie. – Nerwowy chichot ponownie pojawił się u Ibarry, który postanowił zobrazować wszystkim, co ma na myśli i prześmiewczym tonem przeczytał szybko swój tekst: – „Czuję, że kiedy jesteś przy mnie, przestaję dominować. Nie kontroluję swojego istnienia. Nie, nie wydaję się już sobą. Zaborcza miłość, obsesyjna miłość. Twoje usta roztapiają mnie tak okrutnie”.
Kilka osób roześmiało się z tego teatrzyku, bo zabrzmiało to dziwacznie w ustach Quena, który humorem próbował rozładować napięcie. Tak naprawdę czuł się niebywale niezręcznie, odgrywając romantyczne sceny z Caroliną, która też nie była chyba całkiem zrelaksowana, szczególnie po ich ostatniej kłótni na balu debiutantek. Natomiast Felix i Jordan mieli poważne miny i nikt nie potrafił zrozumieć dlaczego. Oni jednak już nie zwracali uwagi na nikogo innego – wymienili porozumiewawcze spojrzenia, jeden chwycił skrzypce i zagrał kilka nut, drugi dosiadł do fortepianu jakby w amoku.
– Brzmi depresyjnie. Za bardzo przeciągasz nuty. – Felix zwrócił uwagę Jordanowi, ale ten nie wyglądał na złego, poprawił się według wskazówek Castellano. – Dużo lepiej! Ale początek zagraj bardziej stonowanie, a dopiero po chwili agresywniej.
– Masz rację. Tak może być? – Jordi zgodził się z dawnym przyjacielem, demonstrując nowy sposób gry, a Castellano wyraził aprobatą pstrykając palcami, jakby dokładnie tego szukał. Następnie Jordan dosiadł się do pianina koło Felixa. – A ty spróbuj bardziej złowieszczo. W ten sposób. – Zagrał kilka dźwięków, poruszając palcami po klawiszach tak szybko, że niektóre osoby obserwujące tę scenę poczuły, że kręci im się w głowie.
– Dobre. – Felix miał aż wypieki na twarzy. Wyglądali jak dwóch szalonych geniuszy.
Wszyscy patrzyli na nich jak na idiotów, nie rozumiejąc, co się dzieje. To Veronica Serratos odezwała się pierwsza.
– To dla nich typowe. Jeśli chodzi o muzykę, to zawsze rozumieli się bez słów – mruknęła ze śmiechem, szukając poklasku u Olivii i Sary, ale byłe przyjaciółki nie były zainteresowane rozmową, więc trochę zmarkotniała i odpuściła.
– Quen, przeczytaj jeszcze raz tę kwestię – poprosił Felix, odwracając głowę w stronę przyjaciela. – Tę od „Czuję, że kiedy jesteś…”.
– Czuję, że kiedy jesteś przy mnie, ja już nie dominuję…
– Trochę szybciej i zaakcentuj bardziej końcówki. Nie staraj się być śmieszny, tylko zrób to na poważnie. Nawet jeśli tekst jest infantylny. – Jordan wydawał się być lekko zniecierpliwiony postawą kuzyna.
Felix rzucił mu oburzone spojrzenie, bo w końcu sam układał scenariusz, ale w tej chwili nie było to ważne. Zdumiony Ibarra zaczął czytać według kolejnych wskazówek, a Jordi wziął skrzypce i zaakompaniował, dopasowując tempo.
– Siento cuando estás que ya no lo domino. No controlo mi ser y así no, no parece el mio. Posesivo amor, obsesivo amé. Tu labios me derriten de forma tan cruel. – Enrique zatrzymał się i spojrzał po wszystkich, czekając na werdykt. Felix i Jordan wymieniali roześmiane spojrzenia, a reszta nie wiedziała, o co chodzi.
– Czemu to miało służyć? – odezwała się w końcu Rosie, bo wszyscy milczeli jak zaklęci.
– Jak to czemu? Quen ma rację, ta scena aż się prosi o piosenkę. – Felix nie rozumiał, jak można tego nie zauważyć, przecież to było oczywiste. – Właśnie stworzyliśmy piosenkę.
– Obiecałeś, że nie będę musiał śpiewać – syknął przez zaciśnięte zęby Enrique w stronę pana reżysera, który ponownie się roześmiał.
– I nie będziesz, mój drogi kuzynie, bo właśnie zostałeś raperem – wyjaśnił Guzman, a na jego twarzy pojawił się cwaniacki uśmieszek.
Quen myślał, że się przesłyszał, ale niestety nie robili sobie z niego jaj.
– Wolałem, jak się kłóciliście – mruknął tylko w stronę przyjaciela i kuzyna, wiedząc, że i tak nie ma nic do gadania.
Obaj Felix i Jordan zdali sobie chyba sprawę, że dali się za bardzo ponieść emocjom, a przecież ustalili, że nie będą się już przyjaźnić. Wrócili więc do profesjonalnej postawy i każdy z nich zajął się swoimi zadaniami. Wyglądało jednak na to, że musical rzeczywiście ma potencjał. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5849 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:24:31 07-01-24 Temat postu: |
|
|
cz. 2
Ksiądz Ariel był totalnym przeciwieństwem ojca Horacia i nie dało się tego ukryć. Był otwarty do młodzieży, zachowywał się jak oni, mówił jak oni, nawet ubierał się jak oni. Ci, którzy uczęszczali do kościoła, przeżyli szok, kiedy pierwszy raz zobaczyli Ariela przy ołtarzu w sutannie. Dopiero wtedy zdali sobie sprawę, kim tak naprawdę jest ich nauczyciel religii. W szkole natomiast młody kapłan nosił się swobodnie w dżinsach i koszulkach, na przerwach grał z chłopakami w piłkę, przez co granice często się zacierały. Dick Perez pewnie dostałby zawału, gdyby to widział, ale na szczęście szkoła uwolniła się od znienawidzonego tyrana. Różnic między Arielem a Hernanem Fernandezem było wiele, ale najważniejszą był, cóż tu dużo mówić, wygląd zewnętrzny. Bezauri bez wątpienia wyróżniał się w tłumie, sprawiając, że głowy dziewcząt odwracały się za nim na szkolnym korytarzu, a jako że był wysoki tak samo jak Marcus Delgado, często można się było łatwo pomylić i wziąć Ariela za nastolatka. Młody ksiądz zdawał się jednak nie wiedzieć, jak działa na uczennice, a także żeńską część grona pedagogicznego, co było jednocześnie urocze i irytujące. Lekcje religii stały się jednak przyjemnością i okazją do przedyskutowania moralnych dylematów. Ariel pozwalał młodzieży na wiele, ale też starał się ich zachęcić do myślenia, zadając referaty na trudne tematy. Jako że uczniowie bardzo byli zainteresowani pożarem w kościele i sprawą byłego proboszcza, zdecydował się na poruszenie tematu etyki zawodowej. Uważał bowiem, że bycie kapłanem było nie tylko powołaniem, ale też zawodem jak każdy inny i księża powinni nadal stosować się do uniwersalnych zasad moralnych. Uczniowie mieli napisać na ten temat wypracowanie. Ariel zapanował dzięki temu nad ich niespokojnymi nastrojami, bo zadręczali go pytaniami na temat tego, co stanie się z Horaciem, kiedy go skażą, a nie miał zielonego pojęcia.
– Coś nie tak? – Lidia zerknęła w górę, kiedy Ariel stanął nad nią, by przeczytać fragment jej pracy pisemnej.
– Nie, nie, nic takiego. Pisz dalej – zachęcił ją, ale zauważyła zmarszczkę na twarzy księdza, która jej się nie spodobała. – No dobrze, masz tutaj kilka błędów gramatycznych. Ale nie czepiam się, wcale nie.
Lidia zawstydziła się, ale trudno jej było złościć się na księdza, który wcale nie chciał zwracać jej uwagi. Widocznie jednak jej byki raniły jego oczy. Rzeczywiście, z pisania zawsze była kiepska. Czytała sporo książek, ale jakoś nigdy nie przywiązywała wagi do pisowni, bardziej była zagłębiona w fabułę.
– Przepraszam, Ariel, mogę na chwilę? – Leticia Aguirre zajrzała do sali od religii. – Dyrektor Torres prosi o listę osób z naszej klasy, które jadą na weekendową wycieczkę. Kochani, moglibyście ją dla mnie zrobić? Marianelo, mogę ci to powierzyć? – Wychowawczyni zwróciła się do cichej uczennicy, chcąc ją nieco ośmielić, po czym zostawiła ich i zamknęła drzwi.
– Przecież to jasne, że jadą wszyscy. Jak można zrezygnować z wycieczki, którą funduje sam gubernator? – Ignacio Fernandez parsknął śmiechem, będąc pewnym swego.
– Nie wiem, czy Victor Estrada z chęcią cię powita na tej wyprawie po tym, jak potraktowałeś jego córkę na balu debiutantek. Tak, ludzie gadają, Nacho – poinformowała go Sara, ubolewając nad głupotą szkolnego chuligana, który zraził do siebie miejscową elitę po jednym wieczorze.
– Siostrzyczko, jak ty mnie dobrze znasz. – Jordan pochwalił Nelę, kiedy zauważył, że pominęła jego nazwisko na liście. Nie miał ochoty na głupią wycieczkę, która była totalnym zmarnowaniem weekendu.
– Serio nie jedziesz? – Quen nieco się zdziwił. – Uwielbiasz takie surwiwalowe popisy.
– Ja? Pomyliłeś mnie z Ivanem. – Guzman się skrzywił. – Nie przeszkadza mi natura czy zwierzęta, ale spanie na zimnym podłożu, bród, błoto i brak bieżącej wody? Victor się nie postarał z tą wycieczką, trochę przyoszczędził.
– No nie wiem, zawsze lubiłeś jeździć z Ivanem pod namiot. – Ibarra wzruszył ramionami, bo wydawało mu się, że jego kuzyn lubił się popisywać umiejętnościami przetrwania w dziczy. Być może się zmienił przez ostatnie lata.
– Nie wpisałam cię na listę, bo mama mówiła, że nie możesz jechać – poinformowała brata Nela, obracając w dłoniach nerwowo długopis. Teraz widziała, że matka nie powiedziała jej całej prawdy i poczuła się głupio.
– Jak to nie mogę? Zabrania mi? – Jordan się skrzywił. To dopiero nowość.
– Mówiła, że musisz poświęcić weekend na naukę i nie możesz się rozpraszać.
– Doprawdy? – Nastolatek prychnął pod nosem. Silvia Olmedo karała go za ich sobotnią kłótnię albo za scenę na balu debiutantek. Tak czy siak, na pewno nie chciała, żeby jej syn przebywał w towarzystwie byłej kochanki ojca – tego był pewien. Nie wiedzieć czemu bardzo go to zirytowało. Wziął od Neli długopis i sam wpisał się na listę, zakańczając podpis zawijasem przy literze „n”. – Przekaż mamie, że nastąpiła zmiana planów.
– Proszę, Jordi, sam jej to przekaż. Mam dość bycia pośrednikiem między wami. – Marianela poprawiła zsuwające jej się z nosa okulary i dokończyła robienie listy, zapisując nazwiska kolegów, którzy po kolei się przy niej zgłaszali.
– Silvia znów daje do pieca? Chodzi o bal debiutantek? Akurat wtedy zachowałeś się dosyć przyzwoicie. – Quen podrapał się po głowie, bo nie do końca rozumiał relację Silvii i jej syna. Była dość skomplikowana, oględnie mówiąc, bo oboje matka i syn mieli uparte charaktery i lubili sobie robić na złość.
– Moja matka ma różne dziwne pomysły, Quen. A ja nie dam jej tej satysfakcji. To że nie chce mnie na tej wycieczce sprawia, że ja nabieram ochotę, by tam pojechać. Nawet jeśli muszę się użerać z wami.
– Wow, dzięki. – Rosie się skrzywiła po tych słowach, bo Guzman potrafił działać na nerwy. – Liczyłam na coś więcej niż biwak. Zepsuli mi frajdę z wygranej w tygodniu sportowym. A ty, Lidio, jedziesz? Powiedz, że tak.
– Nie wiem, muszę poprosić o zgodę Conrada. Ostatnio jest bardzo nadopiekuńczy – poinformowała ich panna Montes, czując się strasznie dziwnie. Kiedyś nie musiała pytać nikogo o pozwolenie, po prostu robiła to, co chciała. Ciekawie było dla odmiany mieć jakieś zasady i godzinę policyjną. Podobało jej się to, choć nie chciała tego dać po sobie poznać.
– Dziwisz się? Też bym był, gdyby moja córka była na celowniku jakichś bandziorów, którzy nagabują ją w domu i próbują uprowadzić. – Quen ze złością zacisnął pięść zdrowej ręki, czując, że sam z chęcią rozwaliłby Barona Altamirę i jego świtę, gdyby tylko mógł. – Powiedziałem coś nie tak? – zapytał, kiedy zwykle śniade policzki Lidii nagle zbladły.
– Nie, po prostu…
Nie wiedziała, co chce właściwie powiedzieć. Poczuła się głupio. Wszyscy pewnie tak właśnie ją postrzegali – jako podopieczną Conrada, niemal jego córkę. Był w końcu jej rodziną zastępczą. Usłyszeć to jednak z ust Enrique to była tortura. Czuła, że na to nie zasłużyła, że odbiera coś, co należy do Quena. Miała podwójne wyrzuty sumienia, bo jednocześnie ukrywała przed Ibarrą prawdę. Nie mogła mu jednak tego powiedzieć, to nie należało do niej. Musiał to usłyszeć od Saverina i od Ofelii, która w tej chwili pewnie również nie miała o niczym pojęcia. Przebywanie w towarzystwie Quena stawało się coraz bardziej trudne, kiedy nie mogła być z nim całkowicie szczera. Musiała jednak robić dobrą minę do złej gry.
– Spokojnie, Lidio. Conrado jest w porządku, na pewno cię puści na wycieczkę. Przecież będą nauczyciele i opiekunowie. No i masz kilku fajnych kolegów, którzy cię obronią w razie czego. – Ibarra wypiął dumnie pierś.
– Chyba nie mówisz o sobie? – Olivia zaśmiała się kpiąco, naigrywając się z chłopaka, po czym kilka osób wybuchło śmiechem i zaczęły się słowne przepychanki.
Lidia uśmiechnęła się blado. Miała przyjaciół po raz pierwszy w życiu. Postanowiła skupić się na pozytywach, a co będzie później – czas pokaże.
***
Całe miasteczko aż huczało po pożarze w kościele pod wezwaniem Ducha Świętego w Pueblo de Luz. Ojciec Horacio wrócił po takim czasie, narobił rabanu kompletnie pijany i jeszcze omal się nie zabił – to dużo jak na jedną noc na prowincji. Dzieciaki w szkole również gadały.
– To okropne, bo spaliło się mnóstwo religijnych pamiątek. To drogie rzeczy – mówiła Anakonda, udając wielką znawczynię, kiedy Leticia Aguirre zostawiła ich na chwilę na godzinie wychowawczej, by odnieść dziennik do pokoju nauczycielskiego. – Mama mówi, że remont będzie kosztował kupę forsy.
– Nic dziwnego. Horacio od lat okradał parafię i sierociniec. W swojej świątyni lubił pochwalić się najnowszą modą. Ten inkrustowany krzyż musiał kosztować majątek. – Quen zagwizdał cicho, kiedy pomyślał o zniszczeniach w kościele. – Horacio powinien pokryć to z własnej kieszeni. Przecież to on próbował dokonać samospalenia.
– Co ty gadasz? Wcale nie chciał się spalić. Pewnie miał po prostu dosyć, że ludzie wieszają na nim psy przez panią Pascal, która niesłusznie go oskarżyła. – Anna stanęła w obronie księdza, zupełnie jak jej matka.
– Wieszają psy, ale Horacio powiesić się nie umiał. Stary kretyn. – Quen oparł się o ścianę, krzywiąc się na wzmiankę o proboszczu.
– I ubezpieczalnia nie wypłaci żadnego odszkodowania. Horacio w teorii nie ma środków, żeby to spłacić, więc to parafianie będą musieli zapłacić z własnej kieszeni. – Carolina się zasępiła, bo chociaż nie lubiła księdza, to kościół był jej bliski, w końcu była wychowanką klasztoru.
– Nie martwcie się, wpadłam na pomysł, jak można zebrać fundusze, by wspomóc naszą parafię. – Olivia Bustamante klasnęła w dłonie, stając na środku klasy i oznajmiając wszystkim swój plan. Do sali wróciła Leticia Aguirre i pozwoliła jej dokończyć, bo miło było widzieć angażującą się w życie społeczne młodzież. – Pomyślałam, że zaczniemy od czegoś prostego – zorganizujemy kiermasz. Każdy upiecze jakieś ciasto, sprzedamy słodkości za troszkę wywindowaną kwotę. Jestem też pewna, że każdy z nas ma kupę niepotrzebnych rzeczy, których z chęcią się pozbędzie. Można zorganizować sąsiedzką wyprzedaż garażową. Dochody ze sprzedaży przeznaczymy na remont.
– To miło z twojej strony, Olivio, że o tym pomyślałaś. – Leticia pochwaliła uczennicę, która zajęła swoje miejsce mile połechtana.
– Tak, to fajny pomysł, ale nie ma szans, żebyśmy zebrali taką kwotę. Ja pomyślałam o czymś bardziej na czasie. Wiem, że nasi strażacy organizują co jakiś czas takie akcje. – Sara Duarte wstała z miejsca i wyciągnęła z torby zwinięty w rulon kalendarz, który przedstawiał strażaków z lokalnej jednostki z uroczymi psiakami ze schroniska. – To było podczas akcji „nie kupuj, adoptuj” w zeszłym roku. Tylko spójrzcie na te słodziaki! – Sara się rozmarzyła, pokazując wszystkim zeszłoroczny kwiecień z uroczym pudelkiem i barczystym strażakiem.
– Masz na myśli szczeniaki czy półnagich facetów z naoliwionymi klatkami piersiowymi? – Po komentarzu Quena kilka osób roześmiało się w głos, a Sara spaliła buraka.
– A co za różnica, skoro to się sprzedaje? Wiesz, ile remiza zebrała w zeszłym roku na schronisko tylko z samej sprzedaży kalendarzy? To się opłaca! Także chłopcy, szykujcie się na sesję zdjęciową.
– Co proszę? – Felix prawie się opluł po tych słowach, choć przecież niczego nie jadł. Zrozumiał jednak aluzję i nie podobało mu się to.
– W innych szkołach to norma, że drużyny sportowe udzielają się charytatywnie. Futboliści w San Antonio zrobili taki kalendarz dla jakiejś fundacji na rzecz walki z rakiem – wyjaśniła Sara, jakby to była najnormalniejsza rzecz pod słońcem.
– Ale to nie jest Ameryka. – Lidia trochę się skrzywiła. Sara chyba za bardzo dała się ponieść emocjom.
– Biznes to biznes. Panowie, wyskakujcie z koszulek i wspomóżcie szczytny cel. – Duarte zatarła ręce, spoglądając na nauczycielkę, jakby oczekiwała pochwały, ale Leticia miała tylko zarumienione policzki i lekko nerwowy uśmiech.
– Nie wiem, Saro, to trochę nieprzyzwoite… – Żona Basty’ego nie była przekonana co do tego pomysłu.
– Nie muszą być bez ubrania! – Sara szybko się zreflektowała, tłumacząc swój zamysł. Nie chciała, żeby źle ją zrozumieli. – To mogą być zdjęcia na boisku, na przykład z piłką, na siłowni albo na basenie…
– Tak, na basenie wszyscy pływamy w kombinezonach. – Felix trochę się zmieszał. Wiedział, że Sara nie chciała źle, ale trochę źle to zabrzmiało.
– Rozumiem, że w takim razie dziewczyny z drużyny siatkówki będą pozować do kalendarza w bikini? – zapytał Jordan ze swojej ławki pod oknem. Wszyscy spojrzeli na niego z niesmakiem.
– Co? – Sara zamrugała powiekami, nie bardzo rozumiejąc. Nie o to jej chodziło.
– Sugerujesz, że stare baby mogą kupować kalendarze, żeby pogapić się na młodych, wysportowanych, spoconych kolesi, ale jak starzy zbereźnicy walą konia do zdjęć nastolatek w bikini to już źle? Podwójne standardy.
– Jordan! – Nauczycielka zwróciła mu uwagę, ale rozumiała, co chciał przez to powiedzieć. Wyraził się jednak w niezbyt uprzejmy sposób.
– No co? Przecież to uprzedmiatawia mężczyzn. Nie wezmę w tym udziału.
– Boże, świat by się zawalił, jakbyś raz zdjął koszulkę do zdjęcia? Dlaczego zawsze musisz robić problemy? – Primrose wywróciła oczami, bo ciągły sceptycyzm Guzmana nikomu nie poprawiał humoru.
– Nikt nie będzie się rozbierał – oświadczyła Leticia, kończąc dyskusję. – Ale zdjęcia w plenerze przedstawiające zabytki Pueblo de Luz, urokliwe zakątki i naturę, którą mamy tutaj przecież naprawdę piękną – to mogłoby się sprzedać.
– Po co ktoś miałby kupować kalendarz, żeby pogapić się na El Tesoro albo miejscowe jezioro? – Ibarra nie do końca rozumiał zamysł. – Może wyjrzeć przez balkon i wszystko to zobaczyć za darmo. Sara może dziwnie ujęła swój pomysł, ale miała rację – sport się sprzedaje. Nie ma sensu wciąż organizować charytatywnych meczy i kasować ludzi za wstęp, ale może licytacja prywatnych lekcji byłaby dobrym pomysłem? – Quen spojrzał po wszystkich, szukając osób, które by go poparły. – No wiecie, na przykład prywatna sesja strzelania rzutów karnych z Marcusem Delgado albo nauka szermierki z Theo Serratosem. Dodatkowo wypromujemy aktywne spędzanie czasu.
– To jest bardzo dobry pomysł, Enrique. – Pani Aguirre pokiwała głową z uznaniem, a na jej twarzy pojawiło się coś na kształt zaskoczenia.
– A dlaczego się tak dziwisz? Czasem miewam dobre pomysły. – Quen wypiął dumnie pierś, ale mina mu zrzedła, kiedy Carolina prychnęła po tych słowach.
Dzwonek obwieścił koniec lekcji i wszyscy obiecali pomyśleć o tym, w jaki sposób mogą wspomóc parafię i odrestaurować zabytkowy budynek. Na razie pomysł kiermaszu został przez wszystkich zaaprobowany – każdy zobowiązał się poinformować rodziców i sam coś przygotować.
– Mam mnóstwo książek, których z chęcią się pozbędę. To niewiele, ale może ktoś się skusi – mówiła Olivia, kiedy zmierzali na kolejne lekcje.
– Pewnie jakieś wampirze romansidła, co? – Felix zaśmiał się z koleżanki, za co oberwał po żebrach. – Ja nie mam nic na wyprzedaż garażową. Wszystkie pamiątki rodzinne są dosyć cenne. Nie sprzedam winyli dziadka.
– Na mnie nie patrzcie, jestem biedny jak mysz kościelna, bo policja skonfiskowała nasz majątek. – Quen wzruszył ramionami. – Ale poproszę mamę, żeby coś upiekła. Możemy też sprzedać kompozycje z kwiatów. Prudencia ma ich mnóstwo w ogrodzie i mama w wolnej chwili oddaje się swojemu dawnemu hobby.
– To miło. Jak ona się czuje? – Castellano zatroskał się, bo dawno nie widział się z Ofelią Guzman de Ibarra. Nie chciał się też za bardzo narzucać, wiedząc, że rodzina Quena ostatnio sporo przeszła.
– Twierdzi, że dobrze – odparł gorzko Enrique. Wiedział, że mama nie mówi mu całej prawdy. Uśmiechała się i starała się robić dobrą minę do złej gry, ale często znikała w łazience i spała dłużej niż zwykle, szybko się męczyła. Quen starał się spędzać z nią więcej czasu, ale ona wyganiała go z hacjendy i kazała bawić się ze znajomymi. Wiedział, że robiła to, żeby stwarzać pozory normalności, więc słuchał jej. Bezsilność go wykańczała. – A tobie, Marcus, jak się podoba mieszkanie na El Tesoro?
– To dopiero jedna noc. Nie jestem przyzwyczajony do tego, że szef kartelu śpi w pokoju obok. – Delgado podzielił się z przyjaciółmi swoimi przemyśleniami na ten temat.
– Spójrz na to z innej strony – zawsze możesz się do niego zakraść i udusić go we śnie poduszką. – Lidia Montes rzuciła od niechcenia, kiedy ustawiali się przed klasą chemii. – No co?
– Makabryczne. A Joaquin ostatnio nie jest aż taki zły – zauważył Quen, sam nie wierząc, że mówi o tym otwarcie. Świat stanął na głowie.
– Mordercy nie przestają być mordercami, Quen. – W głosie Marcusa zabrzmiała jakaś złowieszcza nuta, kiedy wypowiedział te słowa.
– Zrobiło się depresyjnie, więc żeby zmienić temat, chciałbym wam przypomnieć, że dzisiaj mamy próbę do musicalu. – Felix spojrzał po wszystkich w pobliżu, bo akurat każdy był zaangażowany w przedstawienie.
– Znowu? Nie za często? – Quen jęknął, zerkając z daleka na Carolinę, z którą nadal nie porozmawiał. Zaczynało to być coraz trudniejsze. Już chyba wolałby zlecić to zadanie po raz kolejny kuzynowi, bo czuł paraliżujący strach za każdym razem, kiedy tylko zbliżał się do Nayery.
– Musimy ćwiczyć tak często jak to możliwe. – Castellano nie chciał słyszeć sprzeciwu. – Mnie nie będzie, bo idę z Ellą na badania, ale Eva Medina ma jakieś nowe pomysły, wprowadziła kilka korekt w scenariuszu i są całkiem niezłe, więc przećwiczycie je dzisiaj beze mnie.
– Jak to, pan reżyser się nie pokaże? – Lidia udała oburzoną, ale po chwili posłała w stronę przyjaciela tak promienny uśmiech, że myślał, że zaraz się roztopi.
Na szczęście nie było im dane kontynuować dyskusji, bo Dayana Cortez zaprosiła ich do środka i zarządziła niezapowiedzianą kartkówkę. To dobrze, bo Lidia nie zdążyła zobaczyć, jak bardzo Felix się rumieni w jej obecności.
***
Nie wiedzieć czemu, dłoń Ivana Moliny samoistnie wędrowała do kabury za każdym razem, kiedy jego wzrok napotkał Salvadora Sancheza. Może to instynkt, sam nie wiedział. Jasne było jednak, że na widok znienawidzonego muzyka w barze El Gato Negro miał ochotę coś rozbić, a ta ochota się nasiliła, kiedy zobaczył, że mężczyzna śmieje się w towarzystwie Anity, Valentiny i Elli, z którymi grali w karty przy jednym z pustych stolików.
– Cześć, Ivan! Dlaczego nie ma z tobą Vedy? Ostatnio wszędzie ze sobą chodzicie. – Ella zauważyła ze śmiechem, patrząc na szeryfa dużymi oczami.
– Przyszedłem odebrać zamówiony obiad. Dziś nikomu nie chciało się gotować. Zjemy z Vedą i Eleną gotowca. – Molina z satysfakcją zauważył, że na twarzy Salvadora pojawił się zazdrosny wyraz. „Witaj w klubie” – pomyślał szeryf, zahaczając kciuki o pasek, by pokazać Sanchezowi swoją policyjną odznakę. Może i na wielkim zdobywcy nagród muzycznych ten kawałek metalu nie robił wrażenia, ale dobitnie pokazywał, kto rządzi w tym miasteczku. – Nie powinnaś być w szkole? – Ivan zwrócił się bezpośrednio do Elli, która się zmieszała i uciekła wzrokiem w stronę klientów baru, których zaczynało przybywać coraz więcej, bo zbliżała się pora obiadu.
– Urwałam się tylko z włoskiego. – Dziewczynka postanowiła szczerze się przyznać, a na swoje usprawiedliwienie dodała: – Mozarella jest do bani. Każe mi ćwiczyć wymowę przy całej klasie.
– Nie da się ukryć, że Giacomo zawsze był idiotą – zgodził się Molina, dając za wygraną.
– No tak, zapomniałam. Chodziliście razem do szkoły, prawda? Jaki on był?
– Wkurzający. Zresztą nie tylko on. – Szeryf spojrzał wymownie na Salvadora, który odchrząknął i przetasował karty do rozdania. – Co wy robicie? Stawiacie tarota? Jakieś cygańskie zwyczaje tutaj zagościły.
– Masz z tym jakiś problem, Ivan? Jesteś ksenofobem? Nigdy nie znosiłeś Romów – zauważył ze złością Sal, odkładając talię kart, bo ruch w barze zrobił się tak duży, że nie mogli już sobie pozwolić na grę. Anita i Valentina musiały iść odebrać zamówienia od głodnych klientów.
– Nie jestem ksenofobem. Cyganów nienawidzę nie dla zasady, tylko ze względu na to, co wyprawiają w tym miasteczku. Tak samo nie znoszę innych obywateli, którzy łamią prawo.
– Obaj zachowujecie się dziwnie. – Ella pobłądziła wzrokiem od jednego do drugiego, po czym zabrała plecak i zarzuciła go sobie na plecy. – Idę do domu. Nie pozabijajcie się.
Było to marzenie ściętej głowy, bo Sal i Ivan nie przestawali piorunować się spojrzeniami jeszcze długo po tym, jak trzynastolatka opuściła lokal.
– Chodź, Sal. Zagramy coś razem. – Valentina Vidal zaprosiła muzyka do wspólnego występu, który miał umilić klientom baru porę obiadową, a Molina odetchnął z ulgą. Jeszcze chwila i mógłby powiedzieć lub zrobić coś, czego będzie później żałował.
– Domowe pulpety według receptury twojej mamy. – Anita zaśmiała się cicho, kiedy Ivan złożył zamówienie na obiad na wynos. – Wraca ci ochota na smaki dzieciństwa?
– Sam nie wiem, chodzą za mną od dawna. – Molina wzruszył ramionami. Nie był sentymentalny, ale czasami lubił zjeść domowy posiłek. Właściwie był to tylko pretekst, żeby zobaczyć Anitę. Wiedział, że Elena i Veda z chęcią coś by upichciły na obiad, ale zaproponował, by choć jednego dnia odpoczęły od garnków.
– Wiesz, jaki jest sekretny składnik tych pulpetów? – Anita Vidal oparła się na kontuarze, przywołując szeryfa nieco bliżej, by inni nie mogli podsłuchać. Mężczyzna na ułamek sekundy stracił rezon, kiedy znalazł się oko w oko z właścicielką lokalu, która zgrywała tajemniczą, wpatrując się w niego roześmianymi oczami. – Marchewka.
– C-c-o? – Wyjąkał i musiał odkaszlnąć, by się nie zdradzić, że na chwilę odpłynął. – Nie cierpię marchewki.
– Wiem. Claudia ścierała ją drobniutko na tarce i dodawała do pulpecików, bo nie chciałeś jeść nic zdrowego. Przemycała tak też inne warzywa. Wcinałeś aż ci się uszy trzęsły.
– Zabawne. – Ivan udał, że się oburzył i chciał powiedzieć, że przecież oczywiście dobrze wiedział, co dokładnie je, ale na widok szerokiego uśmiechu Anity, zupełnie z tego zrezygnował. Zamiast tego zmienił temat, czekając aż jego zamówienie będzie gotowe. – Ani, czy ty coś wiesz na temat jakiegoś szkolnego biwaku?
– Oczywiście, jadę jako opiekunka. – Nauczycielka muzyki opowiedziała Ivanowi o nagrodzie w zamian za udział w tygodniu sportowym. – Gubernator Estrada chciał ufundować uczniom pobyt w pięciogwiazdkowym hotelu w Acapulco, ale Fabian na szczęście mu to wyperswadował. Nie wyglądałoby to dobrze, żeby finansować w taki sposób szkołę, w której pracuje narzeczona Victora. Postawiono więc na klasykę. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłam na biwaku w górach. Nie mogę się doczekać. – Anita wyglądała teraz zupełnie jakby znów miała siedemnaście lat. Aż promieniała, a Ivan miał okropne wrażenie, że jej dobry humor podyktowany jest obecnością Salvadora i jego muzyką płynącą z głośników, przez co znów poczuł się poirytowany.
– Nie wiem, czy to taki dobry pomysł – wyraził swoją fachową opinię, starając się nie słuchać głosu Sala w duecie z Valentiną.
– Wyluzuj, Ivan. – Anita machnęła ręką, nie rozumiejąc, skąd jego sceptycyzm. – Ognisko, pieczone kiełbaski, piesze wędrówki po lesie, kąpiele w stawie, prawdziwa szkoła życia. My tak spędziliśmy całe dzieciństwo. Nie musisz się obawiać o Vedę.
– Wcale się nie obawiam…
– Ivan, znam cię. – Kobieta miała taki wzrok, jakby chciała powiedzieć „mnie nie oszukasz”.
– No właśnie. Znasz mnie, a ja znam gagatków w wieku Vedy. Sam miałem kiedyś naście lat i wiem, jak wyglądają takie biwaki – zakradanie się do namiotów dziewczyn, obściskiwanie się między drzewami, nocne przechadzki w świetle gwiazd, napoje wyskokowe…
– Ale z ciebie romantyk, Ivan. Mów mi jeszcze. – Anita wybuchła śmiechem, bo doskonale wiedziała, co ma na myśli, ale ostatecznie Molina w czasach młodości był dużo bardziej rozrywkowy niż chłopcy z klasy Felixa, których przecież dobrze znała. Wiedziała, że żaden z nich nie będzie kombinował pod nosem nauczycieli. – Po to jadą opiekunowie, żeby przypilnować, żeby dzieciaki nie piły, nie paliły i nie robiły innych niedozwolonych rzeczy.
– Dobrze wiemy, że zakazany owoc smakuje najlepiej. – Szeryf przypomniał przyjaciółce, która przecież w młodości też do świętych nie należała. Mając Valentina Vidala za ojca, wychowała się w bardzo liberalnej atmosferze i miała dużo szersze spojrzenie na życie niż reszta miasteczka. – Poza tym biwaki są niebezpieczne – zawsze ktoś spadnie z drzewa, podpali sobie nogawkę od spodni albo ukąsi go wąż.
– Przesadzasz, Ivan. To był jeden jedyny raz i wąż nie był jadowity. A poza tym sam poszczułeś węża na Giacomo – przypomniała mu z lekkim niesmakiem, a Ivan się roześmiał. – Nie możesz zabraniać dzieciakom robić tego, co sam robiłeś. A robiłeś naprawdę dużo paskudnych rzeczy. To czysta hipokryzja.
– Jak to się mówi – co wolno szeryfowi, to nie tobie gówniarzowi. Ja byłem wyjątkiem. Dzisiejsza młodzież jest za miękka.
– Skoro tak twierdzisz, to jedź z nami jako opiekun. Przyda nam się specjalista od survivalu. Ja potrafię co nieco, ale Julietta Santillana pod namiotem? – Anita zmarszczyła czoło, śmiejąc się pod nosem. Nie wiedziała, czy to dobry pomysł, żeby tak wytworna kobieta jak Julie jechała na obóz. – Nie wiem, jak ona wytrzyma bez elektryczności. Opiekunowie i rodzice mogą pojechać, jeśli chcą. W górach teren nie jest przyjazny, więc przydadzą nam się silni faceci.
Ivan uśmiechnął się lekko. Nie wiedział, czy to dobry pomysł, ale perspektywa spędzenia czasu z Anitą była kusząca. No i mógłby mieć oko na Vedę i pozostałe dzieciaki. To mu pasowało.
– Kiedy jest ta wycieczka?
– Wyjeżdżamy w ten piątek, więc pozostało kilka dni. Decyduj się szybko. – Anita uśmiechnęła się zachęcająco i zapakowała mu gotowy posiłek na wynos. – I jedz więcej warzyw, Ivan. Ostatnio jesteś bardzo blady.
– Blady? Chyba zielony. – Valentina, która skończyła swój występ i wróciła do obowiązków, prychnęła pod nosem, sprzątając stolik nieopodal.
Anita wydawała się być zaciekawiona doborem słów, a Ivan miał morderczą minę, więc się zamknęła i skupiła się na pracy. Tina miała jednak wrażenie, że jej starsza siostra, choć mądra życiowo i zaradna, czasami bywała po prostu ślepa. Zupełnie jak jej głupi syn.
– Dorzucisz się na zbiórkę na parafię? – Anita wyrwała przyjaciela z rozmyślań i wskazała na skrzyneczkę ustawioną przy barze, do której klienci mogli wrzucać datki zamiast napiwków. – Zbieramy na remont kościoła po pożarze.
– Wy tak serio? – Ivan parsknął śmiechem, ale na widok poważnych min sióstr Vidal, spoważniał. – Serio chcecie remontować kościół dla tego drania Horacia? Wiecie, jakie świństwa odwalał, prawda? – zerknął bardziej w stronę Valentiny, która przez jakiś czas mieszkała wśród Romów, więc słyszała różne plotki. Minę miała jednak niewzruszoną.
– Nie zbieramy dla Horacia, tylko dla parafian – poinformowała go Tina, wycierając stolik z dziwną zawziętością. Minę miała poważną i widać było, że nie jest zbyt zadowolona, ale nic nie mogła na to poradzić. – To cenne zabytki dla Pueblo de Luz, przykro byłoby je stracić.
– Mój ojciec sprowadzał te kościelne organy zza granicy, Ivan. – Anita wzruszyła ramionami. Ona też nie była bardzo religijna, ale jednak sentyment pozostał. – To ważne dla ludzi, więc dlaczego by nie pomóc?
– To głupota, ale co ja tam mogę wiedzieć? – Molina dał za wygraną i wyciągnął z portfela kilka banknotów, wrzucając je do skrzyneczki.
Zabrał ze sobą obiad na wynos i pożegnał się z siostrami.
***
Lidia Montes była zdenerwowana, bo została postawiona przed faktem dokonanym. To była tylko próba, ale i tak czuła się bardzo niekomfortowo. Pomagał fakt, że podczas sceny miała być odwrócona plecami do widowni, na której siedzieli jej koleżanki i koledzy, na pewno dobrze się bawiąc. Były też nauczycielki, Eva i Anita, oraz Ariana Santiago. Na samą myśl robiło jej się gorąco. Conrado miał przyjść któregoś wieczoru na próbę i Lidia cieszyła się, że akurat nie dzisiaj, bo chyba umarłaby ze wstydu. Chociaż z drugiej strony może Saverin powstrzymałby tę farsę. Kiedy szykowali się do próby za kulisami, czuła, że jej partner sceniczny się z niej nabija.
– Trzęsiesz się? – Jordan zapytał swoim zwykłym irytującym tonem, widząc, jak nerwowo okrywa się ramionami, czekając na rozpoczęcie sceny, którą właśnie ćwiczyli. – Zachowujesz się co najmniej tak, jakbym miał cię tutaj rozebrać.
– Zamknij się i bierz się do roboty – odwarknęła, bo miała go już po dziurki w nosie.
– Jakaś ty romantyczna.
Żeby zająć czymś ręce, sięgnęła po scenariusz, powtarzając słowa swojej kwestii i próbując je zapamiętać. Jordan nie musiał tego robić, już na pewno wszystko znał albo miał to gdzieś i zamierzał improwizować. Nie mogła uwierzyć, że jako dublerka Veronici Serratos musiała ją zastąpić akurat w tej scenie! W duchu przeklinała dziewczynę, która nie mogła się pojawić na próbie ze względu na trening siatkówki. To wszystko przez tę głupią pindę z San Nicolas de los Garza. Zaczynała rozumieć, co miały na myśli Olivia i Sara, kiedy pomstowały na byłą Marcusa.
– Skąd te nerwy? – zapytał ją Jordan trochę zaintrygowany jej zachowaniem. Podszedł bliżej i z lekkim uśmieszkiem schylił się w jej stronę. – Chyba już się kiedyś całowałaś, co?
– Jasne, że tak! Zamknij się! – odpowiedziała nieco zbyt szybko, co tylko upewniło go w tym, że utrafił w samo sedno.
Nic nie powiedział, ale miał taką wszechwiedzącą minę, że poczuła się okropnie upokorzona. Pomyślała, że powinna zabić Felixa za te wszystkie sceny damsko-męskie. Nawet Evie Medinie się to udzieliło i pododawała kilka elementów od siebie, poprawiając scenariusz Castellano. Lidia w musicalu grała pomniejszą rolę, ale musiała być gotowa na wszystko, bo w razie choroby innych koleżanek, to ona miała przejąć pałeczkę i dopiero teraz zdała sobie porządnie sprawę z tego, co oznaczało bycie dublerką.
Nie była w tym dobra. Nigdy nie miała chłopaka, nigdy też do żadnego nie wzdychała. Nie miała na to czasu, ważniejsze było przetrwanie, a tułając się z jednego domu zastępczego do drugiego, szukała bezpieczeństwa i ciepłego posiłku, a nie randkowania. Nigdy się nie całowała, nawet w głupiej grze w butelkę, o której wszyscy tak chętnie ostatnio wspominali. Nigdy w życiu nie grała w butelkę i nie rozumiała takiego zachowania. No bo przecież były poważniejsze rzeczy na świecie niż te bzdurne rozrywki dzieciaków. Jakie to okropne, że pierwszy pocałunek przeżyje podczas głupiej próby do szkolnego musicalu, w dodatku z gościem, którego nawet nie lubiła. Lidia Montes była jednak twarda, musiała wziąć się w garść, żeby nie dawać innym pretekstów do nabijania się z niej. Kątem oka zerknęła na widownię, gdzie koledzy studiowali scenariusz i czekali na rozpoczęcie sceny. Może dobrze, że Felix opuścił próbę, żeby być z Ellą na badaniach. Stery przejęła Eva Medina jako pani reżyser. Rosie, Sara i Sol robiły jednak takie głupie miny, że Lidia była pewna, że nie dadzą jej żyć po tym „życiowym” występie.
– Akcja! – krzyknęła Eva jakby była na planie filmowym, bo z teatrem nie miała wielkiego doświadczenia.
Medina powoli wchodziła w rolę reżyserki i z ciekawością przyglądała się młodym aktorom, którzy mieli zaraz odegrać dopisaną przez nią scenę. Felix zaaprobował korekty, ale oczywiście przekonany był o tym, że scena odbędzie się pomiędzy Jordanem a Veronicą. Pewnie gdyby wiedział, że Serratos nie pojawi się na próbie i zastąpić będzie musiała ją Montes, kategorycznie by się sprzeciwił. Pozwalał byłemu kumplowi na wiele, ale całowania dziewczyny, która mu się podobała, nie było na liście.
Lidia, nieświadoma tego wszystkiego, poczuła, że napięcie z niej schodzi. Za chwilę będzie po wszystkim. Odbębniła kwestie Veronici, chcąc skończyć jak najszybciej. Eva przerywała jej kilka razy, twierdząc, że „brakuje w jej słowach uczucia”. Oczywiście, że brakowało, bo miała ochotę coś rozwalić i szybko stąd uciec. Dlaczego miała wczuwać się w kwestie, których pewnie i tak nigdy na scenie nie wypowie, bo należały do kogoś innego? Musiała zachować zimną krew i, jeśli chciała to szybko skończyć, wczuć się w rolę. Jordan wypowiedział jakiś monolog, jak zwykle się popisując, ale wcale go już nie słuchała, bo myślała tylko o tym, co zaraz miało nastąpić. Kiedy nadeszła ta chwila, spięła się cała, mając nadzieję, że widownia tego nie widzi, bo światła w sali prób ośrodka kultury były przygaszone. Jordan podszedł do niej tak blisko, że gdyby był to jakikolwiek inny facet w innych okolicznościach, pewnie kopnęłaby go w klejnoty. Stanął nad nią i według scenariusza powinna też na niego patrzeć, ale Lidia miała tylko ochotę zacisnąć powieki i to wszystko przeczekać. Poczuła jego dłoń na ramieniu, kiedy odchylał ją lekko, ale nawet nie wiedziała, w którą stronę, bo straciła poczucie orientacji. Pochylił się i zbliżył się niebezpiecznie blisko do jej ust, wtedy zamknęła oczy tak mocno, że aż zobaczyła białe plamy. Była gotowa. Raz kozie śmierć. Po kilkunastu sekundach było już po wszystkim. Rozległy się pojedyncze brawa i Eva zarządziła przerwę.
– Nasza aktoreczka. – Rosie z lekkim uśmieszkiem powitała przyjaciółkę, kiedy ta wróciła na swoje krzesło na widowni. – I jak wrażenia?
– Przestań. – Lidia się zezłościła. Liczyła, że może obędzie się bez złośliwości, ale jednak przyjaciółki musiały sobie dogryzać, nie było innej możliwości. Obie były pod tym względem podobne, dlatego tak szybko znalazły wspólny język.
– Chyba ci się nie podobało. Jordan aż tak źle całuje? Nie dziwię się. Krowa, co dużo ryczy… – Primrose chciała rzucić kąśliwą uwagę pod adresem Guzmana, ale zobaczyła minę Lidii i zrezygnowała. – Co jest?
– To jakiś skończony idiota! – wybuchła Lidia, nie mogąc się dłużej powstrzymać. Na szczęście wszyscy wyszli na przerwę i zostały same, mogąc swobodnie rozmawiać. – Wiesz, co on zrobił?
– Tak, pocałował cię. To było w nowym scenariuszu. – Castelani zmarszczyła brwi, trochę nie rozumiejąc reakcji przyjaciółki. Pomachała jej przed oczami poprawionym przez Evę świeżym egzemplarzem scenariusza.
– Tak. Pocałował. W policzek! – Montes wskazała na swój zaróżowiony z nerwów policzek, a Primrose musiała kilka razy zamrugać powiekami, by przetworzyć tę informację. – Obrócił mnie do widowni tak, żeby stwarzać pozory, więc nie było widać. I pocałował w policzek, jakbym była jego babcią.
– Zaraz, zaraz, bo chyba się pogubiłam. – Rose uniosła wysoko dłoń, jakby prosiła Lidię, by na chwilę się zatrzymała. – Byłaś zła, że ma cię pocałować w tej scenie, a teraz jesteś zła, że tego jednak nie zrobił?
– Nie! – Montes pokręciła głową, wydmuchując głośno powietrze. – Co za totalne upokorzenie! Jakby miał mnie za gorszą, jakby chciał mnie upodlić.
– Hmm… – Rosie chyba nie do końca nadążała, ale Lidia lubiła doszukiwać się dziury w całym. – Może chciał okazać ci szacunek? To w końcu tylko próba, no i nie twoja rola – przypomniała jej na wszelki wypadek, bo panna Montes chyba na chwilę o tym zapomniała.
– Szacunek? Dobre sobie. – Lidia roześmiała się ponuro, zakładając ręce na piersi. – Jakoś nie ma problemu, obściskując się z innymi dziewczynami na scenie.
– Myślę, że nie chciał sprawiać Felixowi przykrości, to wszystko. – Po tych słowach Rose zdała sobie sprawę, że powiedziała odrobinę za dużo. Brwi Lidii zbiegły się w jedną kreskę.
– Jak to Felixowi? A co Felixa obchodzi kogo ja całuję na scenie? – zapytała Montes i Primrose przeklęła w duchu, że się wygadała. Postanowiła improwizować.
– No wiesz, Felix nie napisał tej sceny. To Eva wszystko pozmieniała, więc Jordi pewnie też czuł, że to nie w porządku w stosunku do autora musicalu.
– Może masz rację. Chociaż Jordan nie jest typem, który dba o uczucia innych.
– Może jednak jest. – Primrose wzruszyła ramionami. Wiedziała w końcu, że Felix wzdycha do Lidii i Guzman też zdawał sobie z tego sprawę. Może jednak honorował ten ich głupi pakt z dzieciństwa. Rose poczuła nagle odrobinę sympatii do znienawidzonego kolegi z klasy. – Przestań się tak denerwować. Złość piękności szkodzi. Poproszę Evę, żeby dopisała ci scenę pocałunku z tym Marco z trzeciej klasy, chcesz? Jest nawet słodki.
Lidia dała jej kuksańca w bok i obie się roześmiały. To tylko szkolny musical, miały dużo większe problemy na głowie. Ale czasem dobrze było po prostu znów być nastolatkami.
***
Usłyszał lekkie skrzypienie drzwi i po chwili w kuchni stanęła przed nim Veda w nocnym stroju.
– Dlaczego nie śpisz? – zapytał ją Ivan, zerkając na nią z troską. Starał się nie hałasować, ale może ją obudził.
– Widziałam światło. Czy ty pracujesz po nocach? – Podeszła bliżej i usiadła na stołku przy stole, przypatrując się papierom, nad którymi ślęczał szeryf. – Nie cierpisz papierkowej roboty. Po co to robisz?
– Szeryf musi czasem sam pomęczyć się z niezbyt przyjemnymi zadaniami, zamiast zlecać je innym – wyjaśnił oględnie, rozmasowując obolały kark. – Poza tym wolę zająć się tym sam, żeby Basty nie zaczął niepotrzebnie węszyć.
– Co? – Balmaceda zamrugała wielkimi oczami, nie bardzo rozumiejąc, ale on tylko się uśmiechnął, żeby nie wdawać się w szczegóły. Uwadze Vedy nie uszedł fakt, że Molina wygląda na zmęczonego i jakby miał obolałe kości. – Wiesz, Ivan, nie musisz spać na kanapie dla niepoznaki. Mam siedemnaście lat, nie jestem głupia.
– Słucham? – Szeryf spojrzał na nią zdumionym wzrokiem, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, co insynuowała. Veda myślała, że coś łączyło go z Eleną, a on nie wiedział, jak jej wytłumaczyć, że są tylko przyjaciółmi mieszkającymi pod jednym dachem. – Posłuchaj, Vedo…
– W porządku. Wiem, że mama musi najpierw wziąć rozwód z Jose. To nie wygląda dobrze w oczach mieszkańców Pueblo de Luz. Masz dużo nieprzyjemności przez to, że tutaj mieszkamy. Ale wszystko się zmieni po rozwodzie.
– Vedo, muszę chyba być z tobą szczery – nie jestem dobrym materiałem na męża. – Ivan uśmiechnął się lekko, bo była to szczera prawda.
– Jordi też tak mówi, ale ja się z nim nie zgadzam. – Veda pokręciła głową, jakby odrzucała od siebie te myśli. Miała w głowie określony scenariusz, który byłby dobry dla wszystkich zainteresowanych i uważała, że jej mama potrzebuje w tej chwili kogoś takiego jak Ivan Molina.
– Za dużo czasu z nim spędzasz. – Ivan się skrzywił, bo nie sądził, że nastolatki rozmawiają sobie na temat jego i Eleny. – Powiem ci coś o Jordanie, Vedo. Pięćdziesiąt procent z tego, co mówi, to kłamstwa, a reszta to bezczelne półprawdy, które pasują do jego narracji. Ale w tym akurat ma rację. Nie byłem dobrym mężem dla Debory, nie nadaję się do stałych związków. Jestem samotnym wilkiem.
– Myślę, że jesteś dla siebie zbyt surowy. Jesteś bardzo opiekuńczy i silny. – Veda oświeciła go, jakby za wszelką cenę próbowała go przekonać, że to nic złego, że podoba mu się jej mama, nawet jeśli technicznie rzecz biorąc była jeszcze mężatką.
– Chodź. – Ivan uporządkował papiery i wstał z miejsca. – Załóż coś ciepłego.
– Wychodzimy? Obudzić mamę? – Veda wydawała się być podekscytowana nocną eskapadą, ale szeryf lekko pokręcił głową. Nie było sensu budzić Eleny, skoro odpoczywała.
Ubrali się i wsiedli w samochód Ivana. Po kilku minutach parkowali już przed cmentarzem parafialnym. Veda zrobiła wielkie oczy, ale nic nie powiedziała. Wyszła za Ivanem i spokojnie czekała, aż dojdą do odpowiedniego grobu. Nagrobek Claudii Moliny był zadbany. Ktoś był tutaj tego dnia, bo paliła się tam lampka.
– Patrz, świeże kwiaty. Ktoś tu dzisiaj był. – Veda wskazała na bukiecik w wazoniku, po czym zerknęła w górę na szeryfa, który stał w krótkim rękawie. Zdjął skórzaną kurtkę i zarzucił dziewczynie na ramiona. – Kim jest Claudia Molina?
– Moją matką. Dzisiaj jest jej rocznica śmierci. – Szeryf pochylił się nad grobem i podpalił znicz zapalniczką wyciągnięta z kieszeni. Nadal ją nosił, mimo że starał się rzucić palenie. – Nie miałem z nią dobrej relacji. Kiedy zmarła, długo już ze sobą nie rozmawialiśmy. Nigdy nie trzymała na rękach swojej wnuczki. Nie pozwoliłem jej.
– Dlaczego? – Ciemne oczy Vedy błyszczały w ciemności, odbijając światło ze zniczy. – Była jak Jose?
– Nie, ale mój ojciec tak. Ona go zawsze kryła. – Ivan uśmiechnął się lekko, bo to porównanie było absurdalne, a jednak – obaj Jose Balmaceda i Antonio Molina byli pijakami i damskimi bokserami.
– Dlaczego nie pozwoliłeś Claudii widywać Gracie? Twoja córka powinna mieć możliwość poznać babcię.
– Być może. Ale kiedyś zrozumiesz, że rodzice robią różne rzeczy, żeby chronić swoje dzieci. Nawet jeśli muszą je czasem okłamać albo zataić prawdę.
– A to nie jedno i to samo? – Veda zmarszczyła nos. – Mnie mama by nigdy nie okłamała. Zawsze jest ze mną szczera.
Ivan nic nie odpowiedział, nie było to jego miejsce. Elena powinna porozmawiać z córką poważnie i przedstawić jej Salvadora, ale jak na razie była to trudna sytuacja dla nich wszystkich i nie byli na to gotowi, szczególnie po tym, co ostatnio się działo z Jose. Molina to szanował i również uważał, że należy zaczekać i nie robić niczego pochopnie. Gdyby to od niego zależało, zrobiłby to, o co podejrzewała go Anita – zamknąłby Vedę pod kloszem i jej nie wypuszczał. Ta dziewczyna była zbyt niewinna, zbyt słodka, żeby cierpieć za błędy rodziców. Chciał ją chronić tak długo, jak to tylko możliwe.
– Pojadę z wami na szkolną wycieczkę. Jako opiekun – poinformował nastolatkę, podejmując tę decyzję nagle. Wolał mieć oko na dzieciaki, szczególnie Vedę. Jeśli przypominała swojego biologicznego ojca, a widział, że tak właśnie było, to na pewno na łonie natury mogłaby zginąć bez pomocy.
– Naprawdę? To świetnie. Na samą myśl tych wszystkich robaków robi mi się niedobrze.
– Weźmiemy sprej na kleszcze – zażartował Ivan i objął ją ramieniem, wpatrując się w ogień w palącym się zniczu.
Wiedział, że Veda nie jest jego córką, ale chciał ją chronić tak samo jak Gracie. Wtedy zawiódł, ale tym razem nie zamierzał popełnić tego samego błędu. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5849 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 19:29:18 15-01-24 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA III, CAPITULO 163 cz. 1
DEBORA/CONRADO/QUEN/NORMA/FABIAN/LIDIA/IVAN/SILVIA/JORDAN/FELIX/BASTY/MARCUS
Wszedł do pokoju Lidii po tym jak usłyszał ciche „proszę”. Siedziała przy biurku i odrabiała lekcje, wyglądała jak zwyczajna nastolatka i Saverin poczuł dumę – to diametralna zmiana od kiedy poznał ją po raz pierwszy. Teraz miała stabilizację, nie musiała się martwić, gdzie prześpi noc, co zje na obiad i czy w ogóle coś uda jej się zjeść. Nie musiała przejmować się długami ojca i niebezpieczną pracą dla Templariuszy by je spłacić. Mogła mieć po prostu siedemnaście lat i jej największymi zmartwieniami były w tym momencie prace domowe, zajęcia z siatkówki, próby do musicalu oraz wycieczka szkolna, która była nagrodą za ciężką pracę w tygodniu sportowym.
– Kurczę. – Conrado podszedł bliżej, zerkając przez jej ramię na biurko. – Każą wam pisać wypracowania na ozdobnej papeterii?
– Co? Nie. – Lidia przykryła kartkę książką i spojrzała w górę z niewinnym uśmiechem. – Leticia zadała nam zadanie na hiszpański, ćwiczymy pisanie listów jako krótkiej formy wypowiedzi na egzamin. Uznałam, że tak będzie ładniej wyglądało niż na komputerze.
– Yhmm. – Saverin mruknął tylko, domyślając się, że ściemnia. – Lidio, czy ty lubisz jakiegoś chłopca?
– Co?! Skąd ci to przyszło do głowy? Conrado! – Podniosła nieco głos, czerwieniąc się jak piwonia, kiedy na twarzy jej opiekuna pojawił się lekki uśmieszek.
Rozumiał ją, była w wieku, gdzie to naturalne być oczarowaną rówieśnikami. Conrado był tolerancyjny, był gotowy zaakceptować jakiegokolwiek wybranka swojej podopiecznej. Montes miała dużo kolegów, którzy często ją odwiedzali, by odrobić lekcje i przygotować szkolne projekty, więc któryś mógł wpaść jej w oko.
– To nic złego. Wiesz, że możesz ze mną porozmawiać, prawda? Wiem, że to może być trochę dziwne, ale nie jestem starym zgredem. Też kiedyś byłem nastolatkiem.
– Tak, wiem. I miałeś pełno dziewczyn. – Montes wywróciła oczami, żałując, że w pomieszczeniu nie ma Fabricia, który mógłby przejąć pałeczkę i odwrócić uwagę Saverina od jej osoby. – Nie piszę listów miłosnych – oświadczyła dobitnie, a on tylko przytaknął dla świętego spokoju i pogłaskał ją po głowie.
– Już ci nie będę przeszkadzał. Dokończ swój… projekt. – Za te słowa zasłużył sobie na to, żeby oberwać miękką poduszką, którą dziewczyna podłożyła sobie pod plecy. Kiedy zatrzasnął za sobą drzwi do jej pokoju, odetchnęła z ulgą i odkryła list.
To było głupie, ale kiedy Leticia pewnego dnia na lekcji hiszpańskiego zaproponowała napisanie listu do kogoś ważnego, pierwszą osobą w jej głowie nie była zmarła mama czy Conrado, a właśnie Łucznik Światła. Chciała mu podziękować, pokazać, że jest po jego stronie. Do tej pory widziała go i rozmawiała z nim kilka razy, ale czuła, że jeszcze nie zasłużyła sobie na jego szacunek i twarzą w twarz ciężko jej było powiedzieć mu wszystko, co chciała przekazać. Dlatego napisała list wyjątkowo starannie, próbując nie brzmieć dziecinnie. Kilka razy musiała go przepisywać od nowa, ale było warto. Kiedy skończyła, wiedziała, co ma zrobić. Zaklejony w błękitną kopertę został zaniesiony do skrzynki na listy przy chatce zarządcy sadu Delgadów. Don Gaston już dawno tam nie mieszkał i przyjeżdżał doglądać jabłoni z innej części miasta, więc to miejsce było idealne na konspiracyjną wymianę wiadomości – Łucznik wiedział, co robi, kiedy je proponował. Skrzynka była pusta, co niespecjalnie Lidię zdziwiło. Włożyła kopertę do środka i kręciła się wokół chatki przez jakiś czas, jakby miała nadzieję spotkać El Arquero, ale w końcu musiała stwierdzić fakt – zamaskowany strzelec na pewno by się nie pokazał, kiedy ona była w pobliżu. Poza tym kazał jej przecież wysłać wiadomość dopiero, kiedy czegoś się dowie, a ona nadal nie wypytała Conrada o jego związek z Fernandem Barosso, bo nie wiedziała, jak się do tego zabrać. Było jej trochę wstyd, ale z drugiej strony stwierdziła, że woli to nieco przeciągnąć w czasie, by poznać Łucznika nieco dłużej. Wielkie było jej zdziwienie, kiedy przy chatce zarządcy Gastona spotkała nikogo innego jak redaktorkę gazety Luz del Norte.
Silvia Olmedo de Guzman również przeżyła niemały szok, kiedy pewnego dnia udała się do sadu Delgadów z wiadomością dla El Arquero. Nie spodziewała się tam kogoś zastać, a jednak przy chatce zarządcy kręciła się jakaś mała postać. Na widok kobiety wyprostowała się jak struna. Ona również była w szoku.
– Co tu robisz, dziecko? To teren prywatny. – Dziennikarka schowała pod pachę kopertę, z którą tu przyszła i przyjrzała się bliżej nastolatce.
– Mogę to samo pytanie zadać pani. – Lidia Montes odpowiedziała butnym tonem. Nie lubiła tej kobiety i nie zamierzała udawać, że jest inaczej.
– Jesteś tą dziewczyną od Saverina, córką Cygana. – Na twarzy Silvii zagościło zrozumienie, kiedy poznała buzię brunetki. – Linda, prawda?
– Lidia – sprostowała, zaciskając mimo woli dłonie w pięści. – Co pani tutaj robi?
– Mam sprawę do załatwienia, więc bądź tak miła i odejdź.
Obie spojrzały w tym samym momencie w kierunku skrzynki na listy. Silvia zmrużyła podejrzliwie oczy i dopadła do skrzynki pierwsza. Na widok listu, którego nadawczynią zdecydowanie była panna Mones, dziennikarka miała ochotę się roześmiać.
– Oj, dziecko. Aleś ty naiwna.
– Pani też wymienia z nim wiadomości? – Montes zignorowała protekcjonalny ton głosu kobiety. Była zaciekawiona i trochę zła. Myślała, że była wyjątkowa, skoro Łucznik powierzył jej zadanie. Widocznie z panią Guzman również miał układ.
– Nie, moja droga, nie wymieniam z nim wiadomości. Dostarczam mu cennych informacji. Czy Conrado Saverin wie, co robisz w wolnym czasie? – Silvia była trochę zirytowana postawą dziewczyny. Igrała z ogniem.
– Conrado nie ma z tym nic wspólnego. – Lidia odwróciła głowę, żeby kobieta nie zobaczyła jej zaróżowionych policzków. – Od jak dawna pani współpracuje z Łucznikiem? Prosił panią o pomoc?
– Nie musisz tego wiedzieć. – Olmedo zostawiła kopertę w skrzynce, z politowaniem mierząc list Lidii. – Nie powinno cię tu być. To niebezpieczne.
– A pani może?
– Ja jestem dorosła. Miejsce dzieci jest w szkole.
– Proszę nie traktować mnie jak jakąś naiwną smarkulę. Umiem o siebie zadbać. I tak się składa, że El Arquero dał mi zadanie. – Nie wiedziała, dlaczego się tłumaczy. Może desperacko chciała udowodnić dziennikarce, że ona również jest w stanie pomóc Łucznikowi, nawet jeśli nie ma jeszcze osiemnastu lat i takich kontaktów jak redaktorka Luz del Norte. – Mi też powiedział o tym miejscu.
– Na pewno chciał cię czymś zająć, żebyś nie zawracała mu głowy. Odpuść, Linda.
– Lidia!
– Niech ci będzie. – Olmedo wywróciła oczami i podeszła nieco bliżej nastolatki. – Wiem, że w twoim wieku łatwo o taką fascynację idolem, ale może skup się na jakichś boysbandach albo aktorach? Wiem, że dla kogoś takiego jak ty obecność rycerza na białym koniu jest bardzo pokrzepiająca, ale pakujesz się w potencjalnie niebezpieczne sytuacje.
– Dla kogoś takiego jak ja? – Lidia nie bardzo rozumiała, o co dziennikarce chodzi. Poczuła się zawstydzona.
– Uwierz mi, wiem o czym mówię. Wracaj do domu i daj sobie spokój, a przede wszystkim – daj El Arquero działać. Szukając go i zawracając mu gitarę, możesz tylko pogorszyć jego sytuację. Wiesz przecież, że jest poszukiwany za morderstwo Jonasa Altamiry, prawda?
– Wiem. Nie zrobił tego.
– Też tak uważam. Ale pozwól, że spróbuję to udowodnić swoimi metodami. Takimi, które nie zakładają śmierci większej liczby nastolatek, niż to miasteczko ostatnio widziało. W porządku?
Lidia przypatrywała się Silvii przez chwilę, nie bardzo rozumiejąc, do czego zmierza. Olmedo miała jednak taki wyraz twarzy, że ciężko się było z nią spierać. Zostawiła ją samą, dając za wygraną. Trochę jednak bolało ją to, że Łucznik nie tylko jej powiedział o chatce zarządcy. Wcześniej czuła się jak wspólniczka bohatera, jego źródło informacji, a teraz czuła, że rzeczywiście El Arquero próbował ją tylko czymś zająć, żeby nie kręciła mu się pod nogami.
***
Mieszkańcy Pueblo de Luz licznie zaangażowali się w pomoc finansową dla parafii. Zewsząd płynęły datki, a młodzież miejscowego liceum planowała zorganizować licytację, w której wygraną byłaby prywatna lekcja sportu. Rodzice zaprzęgli swoje dzieci do udziału w kiermaszu, który miał się odbyć po weekendzie, a w międzyczasie sami robili porządki w piwnicach i garażach, szukając rzeczy, które mogliby posprzedawać na sąsiedzkiej wyprzedaży.
– Trochę tego nie rozumiem – zaczął Quen, kiedy razem z matką okazywali wsparcie dla kościoła, przynosząc świeże kwiaty. – Po co to wszystko? Ludzie są aż takimi hipokrytami? Chcą pokazać, jacy to nie są pobożni, bo dali trochę grosza na odbudowę?
Kościół pełen był jego znajomych ze szkoły. Dzieciaki pomagały w sprzątaniu kościoła – Viola Conde zaprosiła do pracy kogo tylko mogła, a chcąc wypromować swoją córkę, praktycznie zmusiła całą jej klasę, by pojawili się w kościele z mopami i miotłami, by posprzątać resztki sadzy i gruzu.
– To nie tak, Enrique – uświadomiła go Ofelia, witając się spojrzeniem z innymi matkami, które patrzyły na nią z litością. Udawała, że tego nie widzi i kroczyła dumnie między ławkami, by złożyć kwiaty przy ołtarzu. – Ludziom potrzebna jest wiara. Kochają ten kościół. Tutaj byli chrzczeni, brali śluby…
– Tutaj odbywały się pogrzeby – dodał gorzko, ale po chwili ugryzł się w język, a po plecach przebiegł mu dreszcz na myśl o rodzinnym grobowcu.
Gdzie pochowają matkę? Wśród Guzmanów, Barossów czy może w krypcie Ibarrów, założycieli miasta, którzy obecnie nie cieszyli się dobrą opinią ze względu na ich potomka Rafaela? Nic nie mógł poradzić, że jego mózg podsyłał mu takie bzdurne scenariusze.
– Pani Ibarra, jak miło z pani strony. – Ksiądz Ariel przyjął od Ofelii kwiaty z uśmiechem wymalowanym na twarzy, a Quen z ulgą się z nim przywitał, bo nie chciał dłużej rozmyślać na te ponure tematy. – Kwiaty przydadzą się, żeby dodać temu miejscu trochę życia.
– No, na razie wygląda jakby ktoś tu zdechł. – Enrique się skrzywił i zmarszczył nos, bo nadal czuć było zapach spalenizny.
– Ksiądz wybaczy, mój syn jest dosyć nieokrzesany. – Ofelia przeprosiła w imieniu syna, ale Ariel zdawał się być niezrażony.
– W porządku, wszyscy jesteśmy dosyć… zaniepokojeni tą sytuacją. – Bezauri użył dosyć oględnego sformułowania, żeby nie powiedzieć dosadnie, że samobójcza próba ojca Horacio wszystkim teraz wychodziła bokiem. – Cześć, Deb, a co ty przyniosłaś?
– To wy się znacie? – Enrique zmierzył ciotkę, która podeszła do nich z niepewną miną. Ariel się uśmiechał, nie rozumiejąc skąd to zdziwienie.
– Tak, Debora studiowała z moją siostrą – wyznał Ariel a Deb zgarnęła go pod ramię i obróciła w stronę zakrystii, zanim powiedział za dużo. – Coś nie tak?
Guzmanówna nic nie powiedziała. Wolała uniknąć konfrontacji. Enrique bywał nieco nierozgarnięty, ale nie był głupcem. W końcu skojarzyłby fakty, a nie powinno to wyglądać w ten sposób.
– A im co się stało? – Quen spojrzał na matkę, która jednak już go nie słuchała, bo dostrzegła w tłumie swoje koleżanki z koła gospodyń, do których podeszła, by nadrobić zaległości.
Z boku ołtarza leżały szczątki żyrandola. Straż pożarna je tutaj przeniosła i zabezpieczyła. Marcus stał nad nimi i przypatrywał im się z przekrzywioną głową. Podobnie jak reszta uczniów przyszedł pomóc w sprzątaniu jako przedstawiciel samorządu szkolnego.
– A ty co, też chcesz się powiesić na żyrandolu? – Enrique stanął obok przyjaciela, siląc się na żart. – Horacio udowodnił, że to kiepski pomysł.
– Zastanawiam się, ile takie coś może kosztować. – Delgado wydawał się zamyślony. – Kupę kasy, co?
– Nie wiem, to chyba jakiś zabytek. – Quen wzruszył ramionami. – Chcesz ukraść?
– Jesteś głupszy niż myślałem, Queniu. – Jordan podszedł do nich, wtrącając się do rozmowy. Debora zgarnęła jego i Nelę i praktycznie przymusiła do pomocy w kościele. – Wiem, co Trzynastka ma na myśli. Skoro to taki zabytek, to niech to sprzedadzą i za tę kasę odbudują kościół. Nie rozumiem, co nam do tego? W dodatku przez twój idiotyczny pomysł z licytacją, będę musiał się użerać z jakąś śliniącą się na mój widok starą panną, udzielając jej lekcji piłki nożnej.
– Nie przesadzaj, nie jesteś aż takim łakomym kąskiem. – Enrique wyśmiał go, dając mu do zrozumienia, że świat nie kręci się wokół niego. Szukał poklasku u Marcusa, ale ten był jakby w swoim świecie i w ogóle ich nie słuchał. – Ja mam gorzej. Mam udzielać lekcji szermierki, a moja ręka jeszcze nie wróciła do sprawności.
– Przecież trenujesz drugą.
– Tak, ale nie jest tak dobra, jak moja wiodąca, lewa dłoń.
– No to ćwicz tak długo aż będzie. – Jordi dźgnął kuzyna palcem w pierś, żeby go przywołać do rozumu. – Nikt nie zrobi tego za ciebie.
*
Conrado Saverin wypisał hojny czek na rzecz parafii anonimowo. Nie chciał się z tym afiszować, bo jego przeciwnicy polityczni byli gotowi wykorzystać wszystko przeciwko niemu. Jako zastępca burmistrza zaangażował się w pomoc parafii, zaznaczając jednak, że ratusz odcina się od nielegalnych działań dotychczasowego proboszcza. Wiedział, że wielu osobom nie spodoba się to stanowisko, bo nadal utrzymywali, że Herman Fernandez jest niewinny, ale nie dbał o to. Krok po kroku zamierzał odbudować porządek w Pueblo de Luz, a jedną z pierwszych rzeczy miało być pokazanie, że miasto potępia wszelkie przestępstwa, nawet te popełnione przez wysoko postawionych, a do takich niewątpliwie zaliczał się Horacio. Lidia namówiła go, żeby pojawili się w kościele i pomogli w pracach remontowych, bo wszyscy uczniowie z jej klasy to robili, więc zgodził się, choć czuł, że może to być źle zrozumiane. Żadne z nich nie chodziło do kościoła, a wierni byli dosyć spostrzegawczy, szczególnie Violetta Conde. Kiedy Lidia odeszła, by poplotkować ze znajomymi z klasy, Conrado stanął oko w oko z Deborą Guzman. Nie spodziewał się spotkania ze starą znajomą i chyba dlatego po raz pierwszy od dawna wydawał się być wytrącony z równowagi.
– Spokojnie, nie uderzę cię tym razem – zapewniła go, ale widać było, że dłoń nieco ją świerzbi, żeby jednak to zrobić. – Chciałam ci tylko powiedzieć, że jesteś okrutny.
– Ja? – Saverin musiał się upewnić, że chodzi o niego, bo nie do końca rozumiał jej punkt widzenia.
– Tak, ty. – Debora wskazała na niego palcem, żeby podkreślić swoje słowa. – Nie powiedziałeś mi najważniejszej rzeczy, potraktowałeś mnie jak ostatnią idiotkę. Jak długo zamierzasz ukrywać, że mój siostrzeniec jest twoim synem?
Conrado lekko się spiął, ale starał się zachować rezon. Byli w kościele pełnym krzątających się ludzi, którzy sprzątali, rozmawiali i obserwowali. Zastępca burmistrza plotkujący szeptem z siostrą sekretarza gubernatora był niezłą pożywką dla prasy.
– Quen jest synem twoim i Andrei. Zaprzeczysz?
– Nie.
– Dlaczego mi nie powiedziałeś? Liczyłeś, że nigdy się nie dowiem? Okrutnym było zostawianie mnie samej z pogrzebem Andi prawie osiemnaście lat temu, ale zatajanie prawdy przede mną, kiedy wiesz, że moja rodzina wychowała tego chłopaka, jest naprawdę podłe.
– Nie chciałem nikogo ranić, Deb. Tak po prostu…
– … wyszło? – Kobieta prychnęła. – Słuchaj, Conrado, naprawdę nie chcę słuchać twoich wyjaśnień. Nic co teraz powiesz czy zrobisz już niczego nie zmieni. Chcę ci powiedzieć tylko jedno – powiesz Quenowi prawdę czy ci się to podoba czy nie. Może nie teraz, bo to delikatna sprawa, ale porozmawiasz najpierw z Ofelią. Jesteś jej to winny. Wychowała twojego syna najlepiej jak umiała i powinna wiedzieć, że nie zostawia go na tym świecie samego. Rozumiesz?
– Tak. – Conrado nie miał siły się spierać. Deb miała w sobie wiele żalu, więc pozwolił jej się wygadać.
– Dobrze. A kiedy już porozmawiasz z Ofelią i wszystko jej wyjaśnisz, pójdziesz do księdza i opowiesz mu wszystko ze szczegółami. Całą prawdę o tym, co się wydarzyło wtedy w waszym mieszkaniu w stolicy – kto przyszedł po Andreę i dlaczego jej to zrobił. Opowiesz kto i dlaczego okaleczył Prudencię i po co zabrali niewinne dziecko. Powiesz też księdzu, dlaczego uciekłeś jak ostatni tchórz i nie powiedziałeś policji prawdy. – Debora oddychała ciężko, wypowiadając te słowa jak katarynka.
– Wybacz, Deb, ale ja się nie spowiadam. – Na twarzy Conrada pojawił się lekki uśmiech. Zirytował ją tym bardziej niż swoją bierną postawą. – Nie ma potrzeby angażować w to księży czy Boga.
– Może nie. Ale brat Andrei zasłużył na to, by wiedzieć, co spotkało jego siostrę.
Ze złością wskazała głową na Ariela, który śmiał się cicho z parafiankami, które próbowały rozładować napiętą atmosferę, sprzątając po pożarze. Brwi Saverina zbiegły się w jedną kreskę.
– Ariel…
– Brawo, geniuszu. – Debora rzuciła, nasączając swoje słowa ironią. – Masz całą listę osób do przeprosin i wyjaśnień. Mnie sobie podaruj, nie chcę cię słuchać. Mam dosyć kłamstw.
***
Mimo ostrzeżeń Silvii Guzman, Lidia zaglądała do sadu Delgadów codziennie przed szkołą. Wstawała wcześnie rano i urywała się z domu tak, by Conrado nie widział, po czym wracała i udawała, że dopiero obudziła się na śniadanie. Jechała z nim do szkoły lub czekała na Erica, a po lekcjach robiła dokładnie to samo, mówiąc Fabriciowi i Emily, że idzie się przejść tylko wzdłuż ulicy, a w rzeczywistości biegała do sadu z wypiekami na twarzy. Zawsze jednak czekało ją to samo rozczarowanie – list, który zaadresowała do Łucznika w kolorowej kopercie nadal leżał w skrzynce, a wraz z nim wszystkie inne wiadomości, które mu zostawiała. Były to krótkie liściki, w których zapewniała, że pracuje nad zleceniem, które jej zadał oraz od czasu do czasu przemycając ciekawostki o Templariuszach i ludziach Barona Altamiry, jakby sądziła, że go to zainteresuje. Poinformowała go też o anestezjologu Matiasie Del Bosque, który mógł mieć na sumieniu kilku pacjentów – cynk ten otrzymała od Quena i miała nadzieję, że Łucznik uzna go za ciekawy. Często też życzyła mu miłego dnia i pisała, że ma nadzieję, że o siebie dba. Było to bardzo głupie, ale nie mogła się powstrzymać. Z jakiegoś względu czuła podświadomie, że Łucznik jest bardzo samotnym człowiekiem, który nie miał bliskich. Pomyślała, że może zrobi mu się lżej na sercu, kiedy zda sobie sprawę, że ktoś się o niego troszczy.
Zawsze to samo napięcie, oczekiwanie, chwilowa nadzieja, kiedy otwierała skrzynkę, a potem ponowne rozczarowanie i demotywacja. Tak to wyglądało każdego dnia od ich ostatniego spotkania. Dlatego tak bardzo się zdziwiła, kiedy pewnego grudniowego poranka otworzyła skrzynkę na listy przy chatce Gastona bez większych oczekiwań. Przez chwilę znów poczuła zawód, widząc gruby plik listów. Po pewnym czasie zdała sobie jednak sprawę, że listy zniknęły, a ich miejsce zajęła mała paczuszka owinięta w brązowy papier. Przyklejony był do niej krótki liścik napisany na komputerze. Ona tak bardzo się starała, pisząc odręcznie, a on poszedł na łatwiznę, ale postanowiła mu to wybaczyć, bo była bardzo podekscytowana. Przeczytała liścik z bijącym sercem.
”Miałaś zgłosić się do mnie, kiedy będziesz miała konkrety. Na razie ich nie masz. Poza tym twoje listy są pełne błędów ortograficznych. Zajmij się nauką albo poczytaj książkę. Myślę, że ta ci się spodoba.”
Prędko rozerwała papier, którym był owinięty pakunek i spojrzała na okładkę książki, którą podesłał jej Łucznik. „Narzeczona księcia” Williama Goldmana była dosyć starą powieścią. Egzemplarz był wysłużony, wyglądało na to, że był czytany wiele razy, ale Lidii absolutnie to nie przeszkadzało. Dokładnie takie książki kochały z mamą, takie, które miały duszę, a nie świeże z księgarni. Tytuł nic jej nie mówił, więc zajrzała do opisu fabuły, który głosił: ”Szermierka. Zapasy. Tortury. Trucizna. Prawdziwa miłość. Nienawiść. Zemsta. Olbrzymi. Myśliwi. Źli ludzie. Dobrzy ludzie. Najpiękniejsze damy. Węże. Pająki. Zwierz wszelkiego gatunku i pochodzenia. Ból. Śmierć. Śmiałkowie. Tchórze. Siłacze. Pościgi. Ucieczki. Kłamstwa. Prawda. Cuda. Namiętność... to tylko drobna część tego, co można znaleźć w opowieści o pięknej Buttercup, dzielnym Inigu, mocarnym Fezziku i tajemniczym człowieku w czerni”. Lidia musiała parsknąć śmiechem, kiedy to przeczytała. Już wiedziała, że jej się spodoba i poczuła, że Łucznik ma ciekawe poczucie humoru. Wspominała, że lubi powieści przygodowe lub fantastyczne, najlepiej z walką na miecze czy szpady. Nie mówiła nic o romansach, bo nie chciała wyjść na ckliwą dziewczynkę, ale widocznie się zdradziła. Postanowiła od razu zatopić się w lekturze i gdyby czas na to pozwolił, zostałaby w sadzie Delgadów i przeczytała ją przy jednym posiedzeniu, ale wiedziała, że musi iść do szkoły. Schowała więc książkę troskliwie do torby i wróciła ukradkiem do domu, by udać przed Conradem, że dopiero wstała.
Czuła jednak, że ten dzień w szkole będzie dużo przyjemniejszy od poprzednich.
***
Zajechał przed swój stary rodzinny dom i zaparkował w odpowiedniej odległości. Tym razem nie zamierzał wchodzić do środka i narażać się na konfrontację z ojcem. Nie miał na to nastroju szczególnie w czasie, kiedy wciąż myślał o rocznicy śmierci matki, ale też wolał uniknąć spotkania ze względu na Vedę, która niczego nieświadoma siedziała na miejscu pasażera, zmieniając muzykę w radiu według swojego upodobania.
– Poczekaj tutaj, to nie potrwa długo – poprosił Ivan i wysiadł, zabierając papierowe torby z zakupami. Położył wszystko pod drzwiami i już miał zamiar odejść, kiedy usłyszał szczęk klucza.
– Znów bez przywitania? – Antonio Molina stanął na progu, zahaczając kciuki o szelki od spodni. Pokrewieństwa nie mogli się wyprzeć, byli niesamowicie podobni. – Zabieraj mi stąd te mrożonki i przyjdź kiedyś na prawdziwy obiad. Nie rób ze mnie zniedołężniałego starca, który nie umie o siebie zadbać.
– Co, wolisz obiadki Silvii Olmedo? – Ivan odgryzł się, nie mogąc się powstrzymać. – Daj spokój, myślisz, że nie wiem, że jesteście w stałym kontakcie?
– A ty myślisz, że nie wiem, że obserwujesz nasz dom i sprawdzasz mnie, czekając pewnie na potknięcie, żeby móc mi się zaśmiać w twarz? – Były policjant zarechotał złośliwie. Syn może się w niego nie wdał całkowicie, ale metody miał podobne. – Jesteś idiotą, Ivan. To córka Balmacedy, prawda? – Antonio wskazał na brunetkę zasłuchaną w dźwięki muzyki, która siedziała w aucie nieświadoma, że jest przedmiotem rozmowy obu mężczyzn.
– To córka Eleny – sprostował Molina, nie rozumiejąc, do czego pije jego ojciec.
– Nie baw się w rodzinkę, Ivan. To do ciebie nie pasuje. Nigdy się nie nadawałeś do ożenku ani do bycia ojcem.
– Cóż, nie miałem dobrego wzorca, prawda? – Molina zacisnął pięści ze złości. Właśnie dlatego nie cierpiał rozmów z ojcem, za każdym razem miał ochotę mu przyłożyć.
– Nie przeczę, ja też się do tego nie nadawałem. Ale wiesz mi, Ivan, to nigdy się nie kończy dobrze. Nie wypełnisz pustki po swojej małej. To niewykonalne.
– A co ty, k***a, możesz wiedzieć? – Ivan nie wytrzymał i podniósł głos. Żałował, że w ogóle tu przyszedł, mógł pozwolić ojcu umrzeć z głodu. Co go to w ogóle obchodziło? – Wiesz w ogóle, jaki był wczoraj dzień?
– Rocznica śmierci twojej matki. Nie mam demencji, Ivan. I mówiłem, że od jakiegoś czasu nie piję. Byłem na cmentarzu, wiesz?
– To ty przyniosłeś kwiaty?
– Za życia nie przynosiłem twojej matce kwiatów, więc nie będę tego robił po śmierci. To by była czysta hipokryzja, Claudia zasłużyła na więcej.
– k***a, nie wytrzymam. – Ivan skrzywił się, nie wiedząc, czy ma się roześmiać, czy rozwalić skrzynkę na listy, obok której stał. – Teraz się przejmujesz jej losem? Rychło w czas.
– Ivan, wszystko dobrze? – Veda wysiadła z samochodu i podeszła do szeryfa, spoglądając na niego swoimi dużymi sowimi oczami. – Kim jest ten pan?
– Nikim. Ten pan jest nikim. – Ivan objął dziewczynkę ramieniem i odwrócił się z nią w stronę samochodu.
– Wiem, po co przyszedłeś, Ivan, i od razu ci odpowiem – nie zdradzam swoich źródeł. – Anotnio zawołał jeszcze za nimi, nie dbając o to, że są już po drugiej stronie ulicy, a ludzie w sąsiednich domach patrzą na nich krzywo. – Jak chcesz pogadać, to przyjdź na obiad i porozmawiaj ze mną jak człowiek, a nie sprawdzaj mnie, jakbym był recydywistą na przepustce. Nie jesteś moim kuratorem.
– Zamknij, dziób – warknął pod nosem młodszy Molina, odpalając silnik. Veda wyglądała na zaniepokojoną.
– Kto to był?
– To był mój ojciec.
– Niezbyt miły.
– Nigdy nie był miły.
– Ale zaprosił cię na obiad. Może chce się pogodzić? – Veda podsunęła mu ten pomysł całkiem poważnie, a Ivan roześmiał się gorzko.
– Może próbować.
***
Próby do musicalu ruszyły pełną parą, ale wciąż dokonywano zmian na bieżąco. Felix naprawdę włożył całe serce w ten projekt i chciał, żeby wszystko było idealne. Czasami irytował tym swoich kolegów, ale tylko marudzili pod nosem i wykonywali polecenia pana reżysera, bo wszystkim zależało na jak najlepszym efekcie. Castellano czuł, że to przedstawienie będzie jeszcze bardziej udane od poprzedniego i już planował co najmniej trzy wieczory, podczas których pokażą je widowni. Eva Medina trochę studziła jego zapał, zaznaczając, że może nie wszystko wyjdzie tak, jakby sobie tego życzyli, ale on widział, że aktorka również bardzo chciałaby, żeby to przedsięwzięcie wypaliło.
Koledzy i koleżanki Felixa dawali z siebie wszystko, czy to na scenie czy poza nią. Oprócz aktorów i śpiewaków potrzebne były też osoby odpowiedzialne za charakteryzację, choreografię, oświetlenie i dźwięk. Felix wiedział, że jeszcze długa droga przed nimi, ale był dobrej myśli. Nad piosenkami jeszcze pracowali, by wszystko było dopięte na ostatni guzik, więc na razie skupiali się na tekstach mówionych i ćwiczeniu chemii między aktorami. Z niektórymi był jednak spory problem, bo nie każdy miał ochotę znaleźć się na tej samej scenie co reszta.
– Denerwujesz się? – zapytała Veronica, pocierając o siebie dłonie i przestępując z nogi na nogę.
– Ja? Niby dlaczego? – Jordan zerknął na nią z lekkim zdziwieniem.
Czekali na swoją kolej za kulisami i Serratos próbowała zagadać niezręczną ciszę. Tęskniła za przyjacielem, ale on nie chciał mieć z nią nic wspólnego, więc wspólna gra aktorska wydawała się być problematyczna.
– To nasz pierwszy pocałunek. Nie krępuje cię to? – Veronica posłała mu nerwowy uśmiech. Przyjaźnili się od dziecka, więc była to dla niej nowość.
– Robiłem to tysiące razy – odparł beznamiętnym tonem, jakby chciał ostentacyjnie pokazać, że kompletnie go to nie rusza.
– Ale chyba nie na scenie? – Veronica zaśmiała się nerwowo pod nosem, zazdroszcząc mu pewności siebie.
– To tylko gra aktorska. Mało rzeczy mnie krępuje. – Jordan odwrócił wzrok i skupił się na scenariuszu, udając, że bardzo go interesują jego kwestie. Tak naprawdę już dawno się ich nauczył.
– Nie będzie dziwnie? – Panna Serratos z lekką obawą rozsunęła kotary, spoglądając na widownię. – Teraz to tylko próby, ale przy prawdziwym musicalu na widowni będzie moja mama i brat. Nigdy nie widzieli, jak się całuję z chłopakiem. To krępujące.
– Jak nie chcesz, to poproszę Evę, żeby zmieniła scenariusz – warknął w jej stronę trochę poirytowany takim zachowaniem. Jak nie chciała go całować, to mogła po prostu powiedzieć, a nie zmyślała.
– Nie, nie o to chodzi. Ciebie to serio nie rusza? Całowałeś się kiedyś z przyjaciółką?
– Wiele razy, mam dużo koleżanek. – Jordan spojrzał na nią z błyskiem w oku. – Nie przejmuj się, Vero. Uprawiałaś seks z moim bratem. Kilka pocałunków ze mną czy z Marcusem na scenie nie powinno ci zrobić żadnej różnicy.
– To nie fair. Dlaczego o tym wspominasz?
– Powiedziałem coś nie tak? – Udał, że nie rozumie, dlaczego posmutniała. – Dla ciebie to nic takiego grać na kilka frontów, więc ta rola jest dla ciebie idealna.
– Jordi… – Veronica zbladła, ale czuła, że na to zasłużyła po tym jak okrutnie potraktowała Marcusa.
Nie mogli dłużej dyskutować, bo usłyszeli zawołanie, by wyszli na podest do próby swojej sceny. Felix robił zawzięcie notatki w pierwszym rzędzie, by potem móc dać aktorom feedback. Jordan wypowiedział swoje kwestie, a Veronica swoje i kiedy przyszedł moment pocałunku, Guzman po raz pierwszy poczuł, że to nie jest dobry pomysł.
– Chwila – przerwał scenę i spojrzał na widownię, na której siedział scenarzysta. – Ma być z językiem czy bez?
– Co? – Veronica zamrugała nieprzytomnie powiekami, a kilka zaangażowanych w przedstawienie uczniów spojrzało po sobie zdumionych.
– Czy ja wiem… jak wolisz. – Felix miał minę podobną do panny Serratos. Nie rozumiał, skąd to nagłe pytanie, nie rozmawiali o takich szczegółach, kiedy przygotowywali scenariusz.
– A więc po francusku – mruknął sam do siebie Jordi, po czym zerknął na Veronicę, by upewnić się, że nie ma nic przeciwko. – Będzie okej?
– Zaraz, zaraz, Jordan, czekaj. – Eva Medina zdjęła okulary i przetarła zmęczone oczy. – To przedstawienie dla młodzieży. Lepiej bez języka.
– Mamy sceny łóżkowe, czy to serio takie ważne? – Primrose Castelani wywróciła oczami, nie do końca rozumiejąc ten spór. – Guzman, po prostu bądź naturalny. I tak nikt z widowni nie będzie wiedział, czy dobrze całujesz, jeśli o to się martwisz. To nic złego, jeśli jesteś kiepski.
– Jeśli chcesz, Castelani, to mogę ci zademonstrować i sama ocenisz. Tylko się potem nie zdziw, jak zmienisz orientację po moim pocałunku – rzucił z pewnością siebie, której nie jeden mógłby mu pozazdrościć, ale Primrose tylko prychnęła po tych słowach, pokazując mu, co myśli o jego postawie macho. – Lepiej bez języka, będzie naturalniej – sam sobie odpowiedział na to pytanie, nerwowo pocierając jedną dłoń o drugą.
– No przecież mówię! – Rosie krzyknęła, odchylając głowę do tyłu, jakby błagała niebiosa o cierpliwość.
– Od początku! – Felix zwrócił się do znajomych na scenie.
Jordan i Veronica powtórzyli swoje kwestie, z uwzględnieniem uwag, które dostali od Evy i Felixa. W chwili pocałunku, kiedy Jordan już miał wykonać ruch, nagle coś sobie przypomniał.
– Umyłaś zęby? – zapytał Veronicę, która patrzyła na niego tak, jakby do końca nie rozumiała, o co pytał.
– Chryste, Guzman, czy ty się w końcu weźmiesz do roboty? Po prostu ją złap i wycałuj, co to za problem? – Rosie była poirytowana. Nie poszli na obiad, żeby dokończyć tę głupią próbę, ale widocznie chłopak nie traktował tego poważnie.
– Myłam zęby, ale jeśli przeszkadza ci mój oddech, to mogę jeszcze zjeść miętówkę – zaproponowała Veronica, trochę zawstydzona, że o tym wspomniał. Wydawało jej się, że ma świeży oddech, ale może inni odbierali to inaczej.
– Nie, w porządku. Jest okej. – Jordi od niechcenia machnął ręką. – Spróbuję jeszcze raz.
– No czas najwyższy! – Rosie zwinęła dłoń w rulonik i krzyknęła w stronę sceny.
Po chwili było już po wszystkim. Scena wyszła naturalnie i wszyscy byli zadowoleni. Veronica uśmiechnęła się do przyjaciela radośnie, ciesząc się, że mają to za sobą. Nie było tak niezręcznie, jak myślała. On jednak był innego zdania.
– Hej, dobrze całujesz! Dalia nie kłamała. – Veronica odezwała się, zupełnie nie zastanawiając się nad tym, co mówi. Kiedy spojrzał na nią ze złością, dopiero się zawstydziła i zasłoniła usta rękoma. – Przepraszam, nie powinnam tego mówić. To było głupie. Ja… przepraszam.
– Nieważne – warknął i zabrał swoje rzeczy, zbierając się do wyjścia. – Kup sobie jakąś pomadkę ochronną. Masz spierzchnięte usta – dodał na wychodnym, nie zaszczycając jej nawet spojrzeniem.
***
Wyczekiwana przez większość uczniów czwartych klas wycieczka zaplanowana została na piątek 4 grudnia. Niektórzy uważali, że nocowanie w lasach gór Sierra Madre Oriental nie jest zbyt ekscytujące, bo w końcu nie odjeżdżali zbyt daleko od domu, ale inni byli ciekawi nowej przygody i nauki przetrwania w trudnych warunkach. Zbiórka miała miejsce z samego rana, kiedy jeszcze było ciemno. Przed szkołą zebrała się już pokaźna grupka osób, które nie mogły się doczekać wyjazdu. Również nauczyciele i opiekunowie kręcili się przy autokarach i sprawdzali, czy wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Kilkudziesięciu podopiecznych musiało zmieścić się w trzech autobusach.
Veda nie była zachwycona, kiedy musiała zwlec się z łóżka o nieludzkiej porze, bo nadal odczuwała skutki imprezy. Jordana odnalazła siedzącego na schodach przy szkole. Nie był zainteresowany wycieczką i stronił od towarzystwa, zresztą jak zwykle. Przyszedł tutaj właściwie tylko po to, by zrobić na złość matce.
– Dlaczego siedzisz sam? – zapytała go Balmaceda, stając nad nim i opierając się o poręcz schodów prowadzących do głównego wejścia.
– Bo nie chce mi się z nikim gadać. Jak się czujesz? – zapytał, odwracając wzrok od swojego smartfona.
– Kręci mi się w głowie i czuję, że niczego nie zjem. Jazda autobusem może być problemem.
– Gratuluję, to twój pierwszy kac w życiu. Zapamiętaj to uczucie, nie będziesz chciała go powtarzać.
– Byłeś kiedyś pijany? – zapytała, pocierając obolałe skronie.
– Raz w życiu i nigdy więcej. Alkohol to tylko chwilowe rozwiązanie. Nie załatwia żadnych problemów.
Jordan mówił, jakby żałował, że jednak nie jest inaczej. Był jednak dosyć stanowczy, jeśli chodziło o używki – nie cierpiał żadnych tego typu substancji i nie zamierzał ich nigdy próbować. Pamiętał, co spotkało jego brata, więc nawet gdyby kiedyś coś go podkusiło do sięgnięcia po narkotyki, na pewno w porę by się zatrzymał. Wiedział jednak, że Veda chciała być jak inne dzieciaki, ale sięganie po alkohol to nie był dobry sposób. Guzman ponownie skupił wzrok na ekranie swojego telefonu. Na jego ustach pojawił się uśmiech, zupełnie inny od zwykłego uśmieszku, który zwykle mu towarzyszył. Veda odwróciła wzrok, czując, że przeszkadza mu w prywatnych sprawach. Nie wiedziała, czy może podglądać jego wiadomości.
– Spokojnie, możesz patrzeć. To nie gołe zdjęcia. – Jordi poklepał obok siebie schodek i pokazał jej telefon. Na ekranie smartfona widniało zdjęcie przedstawiające jego dziadków z głupimi minami. – Ojciec wykupił dziadkom rejs na rocznicę ślubu. Prosiłem babcię, żeby informowała mnie na bieżąco, jak się bawią. Dziadek Polo zawsze zamyka oczy na zdjęciach.
Veda uśmiechnęła się na widok sympatycznego staruszka, który szczerzył zęby do obiektywu, pokazując charakterystyczną szparę, ale przymykając oczy. Obok niego babcia dla odmiany otwierała oczy jak najszerzej się dało. Zdjęcie zostało przesłane Jordanowi w wiadomości SMS i nie uszło uwadze Vedy, że kontakt babci zapisany był jako „Sera-Sarenka”.
– Dlaczego sarenka? – zapytała, spoglądając na kolegę z ciekawością.
– Nie tylko ty jesteś Bambi – rzucił z lekkim śmiechem, dla draki szturchając ją delikatnie palcem w czoło. – Kiedy byłem mały, babcia Sera nazywała mnie sarenką.
– Uroczo. – Veda zachichotała. – Dlaczego?
– A bo ja wiem? Bo miałem patykowate krzywe nogi jak jakiś źrebak? – Guzman prychnął. – Nie cierpiałem tego. Kiedy babcia odbierała mnie z przedszkola, zawsze wołała: „Sarenko, idziemy!”. Dzieciaki się nabijały, miałem ochotę zapaść się pod ziemię. – Chłopak wzdrygnął się, przypominając sobie upokorzenie z dzieciństwa. – Powiedziałem babci, żeby tego nie robiła, bo to brzmi strasznie dziewczęco, więc przechrzciła mnie na „jelonka”. Z dwojga złego, wolałem drugą opcję. A teraz zostałem Tuptusiem.
– Tuptuś też do ciebie pasuje.
– Nieważne. Byle nie rogacz. – Nastolatek schował telefon do kieszeni i w tym samym momencie usłyszeli gromki głos Ivana Moliny.
– Veda, jedziesz ze mną samochodem. – Szeryf spoglądał ze złością na Jordana, jakby to była jego wina, że Balmaceda wypiła odrobinę za dużo na ostatniej domówce. – Będzie ci wygodniej.
– Nie mogę jechać z innymi?
– Będzie za głośno. Nie znosisz hałasu.
– Ale nikt nie jedzie samochodem… – Veda walczyła sama ze sobą między swoim pragnieniem bycia jak wszyscy inni, a świętym spokojem i odpoczynkiem w wygodnym aucie szeryfa.
– Cóż, ty będziesz wyjątkiem.
– Powiedziała, że nie chce. Zostaw ją, Ivan. – Salvador Sanchez zwrócił się do szeryfa, podając kierowcy jednego z autobusów swoje bagaże. – Nie zmuszaj jej.
– A ty po kiego diabła się tu przypałętałeś? – Policjant podparł się pod boki, spoglądając na znienawidzonego kolegę ze szkolnej ławki z wyższością. – Kto cię zapraszał?
– Anita a bo co? Mam takie samo prawo tutaj być jak ty. A nawet większe – dodał nieco ciszej Sal, żeby dzieciaki stojące wokoło nich nie słyszeli.
– Doprawdy? – Molina, mimo że był wściekły, miał ochotę się roześmiać. – Ja jestem tu w charakterze opiekuna. Jestem ojcem chrzestnym Felixa i wujkiem Marianeli, Jordana i Quena. A ty? Jako kto występujesz dzisiaj na scenie? Twój status jest dla mnie i dla kilku innych osób dosyć niejasny.
– Dosyć, panowie. Pomóżcie z bagażami, sam nie dam rady. – Giacomo Mazzarello otarł spocone czoło, przywołując pozostałych mężczyzn do porządku.
– Zamknij się, Giacomo – warknął Molina i spojrzał po raz ostatni na Vedę, która chciała najwidoczniej odbyć podróż ze znajomymi.
Nie miał serca jej tego zabraniać, ale po prostu obawiał się o jej zdrowie. Miał jednak zamiar zgarnąć Jordana i dać mu porządne kazanie. Nadal miał mu za złe, że przez niego Balmaceda pakuje się w różne dziwne sytuacje. Raz zabiera ją na nocne wyprawy na motorze, innym razem pozwala jej pić na imprezie. Mina jednak mu zrzedła, kiedy ubiegł go Kevin Del Bosque.
– Jordi, siadasz ze mną w autobusie? Chłopaki mają karty, nie będziemy się nudzić. – Syn anestezjologa zaprosił nowego kolegę do swojego grona, a Jordan miał ochotę się roześmiać na widok miny Ivana.
– Uwielbiam grę w karty – skłamał gładko, udając entuzjazm i ruszył w stronę Kevina ze swoją torbą podróżną. Po drodze nie omieszkał rzucić Molinie złośliwy uśmieszek.
– Czy znajdzie się jeszcze jedno wolne miejsce? – Marcus Delgado pojawił się na placu przed szkołą lekko spóźniony. Na ramieniu miał zarzucony plecak i wyglądało na to, że podjął decyzję w ostatniej chwili.
– Marcus, całe szczęście. Ja tu nie wytrzymam z tą hałastrą. – Ivan powitał z ulgą najbardziej rozsądnego ucznia w szkole i wskazał mu autobus.
– Zmieniłeś zdanie? – Felix nieco się zdziwił na widok Delgado, który jeszcze poprzedniego dnia twierdził, że się nie wybiera i woli dotrzymać towarzystwa Adorze i Beatriz. Marcus tylko zmierzył wzrokiem Olivera Bruni, który gawędził wesoło z Anitą Vidal kawałek dalej. Musiał mieć na niego oko.
– Jak dla mnie bomba, przyda nam się ktoś wysoki do sięgania bananów z drzew i tak dalej – zażartował Quen, już chcąc poprosić Marcusa, by usiadł z nim w autobusie, ale wtedy dopadła do nich zarumieniona szesnastolatka.
– Ja usiądę z Queniem! – pisnęła Amelia Estrada, łapiąc go pod ramię i ciągnąc w stronę busa.
– A ona co tu robi? – Felix podrapał się po głowie, rozglądając się wokoło. Gubernator Victor Estrada machał wszystkim ręką i witał się z nauczycielami z szerokim uśmiechem. – Gubernator z nami jedzie?
– To w końcu sponsor – przypomniał mu Marcus, który nie miał jeszcze wyrobionej opinii o Victorze, ale brodaty mężczyzna zdawał się być sympatyczny i lubił naturę. Zabrał ze sobą swoje dzieci, Mię i Romea, żeby trochę pobyły z rówieśnikami. Nie mieli ku temu zbyt wielu okazji, ucząc się w szkołach z internatem.
– Mia, proszę, tak właściwie to ja chciałem… – Ibarra zerknął przepraszająco na Carolinę, która ostentacyjnie udawała, że go nie widzi. – Ja… miałem usiąść z kimś innym.
– Będzie fajnie, zobaczysz. – Córka gubernatora upatrzyła go sobie już dawno i nie zamierzała wypuścić. Niemal wepchnęła go w autokarze na fotel pod oknem i sama przyblokowała mu wyjście, żeby nie mógł się uwolnić.
Felix i Marcus zajęli miejsca razem, trochę podśmiechując się z przyjaciela, który został postawiony przed faktem dokonanym.
– Jesteś pewny, że jedziesz sam, Ivan? – Anita niepewnym wzrokiem spoglądała na auto Moliny. – Razem będzie raźniej.
– W porządku, ktoś musi torować wam drogę. Łatwo się tam zgubić, a ja bywałem w tych lasach bardzo często. – Szeryf machnął ręką, w gruncie rzeczy ciesząc się, że nie będzie musiał znosić rozwrzeszczanej młodzieży. Trochę jednak irytował go fakt, że Anita wsiadła do tego samego busa co Salvador.
– Ivan, mogę jechać z tobą? – Marianela zapytała nieśmiało byłego męża ciotki, a minę miała tak żałosną, że szeryf nie miał serca powiedzieć jej, że powinna bardziej się asymilować.
– Wskakuj, mała.
***
Norma Aguilar dobrze wiedziała, że badanie, które jej wykonano, były całkowicie niepotrzebne. Wiedziała też, że to Fabian je zlecił, a Osvaldo nie chciał mu podpaść. Czuła się dobrze, była jedynie skołowana i sfrustrowana, bo nie wiedziała, kto i po co miałby włamywać się do jej domu, napadać na nią i zostawiać wszystko w nienaruszonym stanie. To się nie trzymało kupy – złodzieje zwinęliby chociaż ozdoby ze ścian, były dosyć sporo warte, na przykład zabytkowa strzelba Gilberta. Czuła mętlik w głowie i wcale nie miało to nic wspólnego z ciosem, który otrzymała w tył głowy.
– Już mówiłam, Aldo, nic mi nie jest. – Powtarzała to dziesiątki razy, ale doktor Fernandez uparł się, by złożyć jej wizytę domową na El Tesoro. Chciał się upewnić, że wszystko z nią dobrze.
– Wiem, ale Fabian by mnie zabił, gdybym przegapił choćby zadrapanie. – Ordynator posłał Normie znaczący uśmiech. Oboje wiedzieli, że Fabian był niezwykle stanowczy. – Nie masz mu za złe? No wiesz, Angelica w swoim liście praktycznie ogłosiła całemu światu, że Fabian odstąpił ci stypendium na Harvadzie. Miał do ciebie przyjechać w kolejnym roku, ale wciąż to przedłużaliście. Gdybyś wiedziała, może coś udałoby się zaradzić. Nigdy nie wyznał ci prawdy.
– Być może, ale nie lubię się zastanawiać, co by było gdyby. To już przeszłość, Osvaldo. – Norma podziękowała mu, kiedy skończył mierzyć ciśnienie i pochował sprzęt do swojej torby lekarskiej. – Związek na odległość nie był łatwy, ale to Fabian udowodnił, że się do tego po prostu nie nadaje.
– Nawet święty by nie wytrzymał, a Fabian Guzman zdecydowanie do świętych nie należy. – Osvaldo zaśmiał się gorzko pod nosem. Znał przyjaciela jak własną kieszeń, ale nadal miał wrażenie, że nie do końca zgłębił jego osobowość. – Jeden pijacki błąd i skończyliście długoletni związek. Fabian nigdy nawet nie pije, zdarzyło mu się to dosłownie raz.
– O jeden pijacki błąd za dużo. – Norma odpowiedziała bardzo dyplomatycznie. Nie chowała urazy, to było lata temu. – Poza tym, gdybym nie zerwała z Fabianem, nigdy nie miałabym Marcusa.
– Hmm…
– Co?
– Tak po prostu głośno myślę. Wiesz, dlaczego Fabian wtedy poszedł w tango z Silvią, prawda? – Fernandez poczuł się w tym momencie jak Viola Conde, plotkując o największych skandalach w miasteczku.
– Bo upili się na jej niedoszłym przyjęciu zaręczynowym? – Aguilar podpowiedziała, ale chirurg pokręcił gwałtownie głową.
– Fabian był cholernie zazdrosny o Adriana Delgado, spędzałaś z nim mnóstwo czasu na uniwersytecie, a nawet poza nim. Chyba nie wytrzymał presji. I szczerze mówiąc, trochę mu się nie dziwię. – Aldo uniósł znacząco brwi, spoglądając na starą przyjaciółkę ze szkoły. – Adrian zawsze miał gadkę z dziewczynami. Nie wmówisz mi, że kiedy byliście razem w Bostonie, do niczego nie doszło.
– Skłamałabym, gdybym powiedziała, że o tym nie myślałam. – Norma nie czuła się zawstydzona. Mówiła prawdę, nie miała nic do ukrycia. – Adrian zawsze doprowadzał mnie do szału, był starszy, wkurzający, niezwykle arogancki, ale był też cholernie czarujący. W czasie kiedy zaczęłam się oddalać od Fabiana, jakaś dziwna siła przyciągała mnie do Adriana. Nie potrafię tego wyjaśnić, Aldo. Po prostu się zakochałam. Ale nie zrobiłam niczego, póki byłam w związku z Fabianem. Miłość przyszła później.
– Spokojnie, rozumiem. Od nienawiści do miłości. – Osvaldo spojrzał na przyjaciółkę rozmarzonym wzrokiem. Kiedy się tak zestarzeli? – Największe miłości na świecie to właśnie takie. To samo było z tobą i Fabianem na początku – skakaliście sobie do gardeł na kółku ONZ u Angelici. Ja i Marisa tak samo – na początku się nie cierpieliśmy. – Na twarzy doktora pojawił się smutny uśmiech na wspomnienie pierwszej żony. – Nie zrozum mnie źle, kocham Rebecę, ale czasem myślę, że to, co miałem z Marisą, było jedyne w swoim rodzaju. Taką pasję i namiętność przechodzi się tylko raz w życiu. Szczęśliwy jest ten, kto starzeje się przy takiej osobie. Kiedy kłóciłem się z Marisą, leciały talerze. To było coś niesamowitego. Nie wierzę w bzdury o miłości od pierwszego wejrzenia.
– Ja też nie. – Norma się zaśmiała. – Jesteśmy ulepieni z tej samej gliny, Aldo. Może to nasze pokolenie po prostu myślało inaczej.
– Kto to wie? Żałuję, że mój syn tego nie ma. – Fernandez wyglądał, jakby chciał się zwierzyć Normie, pogadać z kimś, kto będzie wyrozumiały i nie będzie gasił wszystkich jego pomysłów. Potrzebował się wygadać tak po prostu, a nie wysłuchiwać racjonalnych argumentów. Fabian Guzman był lojalnym przyjacielem i powiernikiem, ale był też wyzuty z emocji i czasem ciężko było z nim po prostu pogawędzić.
– Przeszkadzam? Astrid mnie wpuściła. – Na taras widokowy w pensjonacie El Tesoro, gdzie Aldo wykonywał badanie, wszedł Fabian Guzman.
– Jak w zegarku. – Aldo zerknął na nadgarstek i miał ochotę wywrócić oczami. Powiedział Guzmanowi, że badanie nie potrwa długo i podał orientacyjnie, kiedy skończy. Nie sądził, że przyjaciel zjawi się tutaj punktualnie. – Zostawię was.
– Przyszedłeś na przeszpiegi? Już i tak dużo zrobiłeś. Wracaj do domu, Fabian. – Norma mówiła spokojnym ciepłym głosem, który zawsze w niej lubił. Guzman wyczuł jednak polecenie, które mu się nie spodobało. – Wracaj do żony i dzieci.
– Dom jest pusty, nikogo nie ma – odparł, przysiadając na tarasowym krześle. – Jak się czujesz? Pamiętasz coś?
– Nic więcej od tego, co powiedziałam już Basty’emu. Naprawdę, Fabian. Jest dobrze, nie musisz się upewniać, że nikt mnie nie napadnie. Tutaj jesteśmy bezpieczni. Dziękuję, że o tym pomyślałeś. – Kobieta starała się zachować między nimi granicę i nie uszło to jego uwadze. Wiedział, dlaczego to robi i szanował to. A jednak jedyne o czym myślał to to, że gdyby coś jej się stało, chyba by umarł.
– Macie wszystko, czego potrzebujecie? – zapytał, by nie powiedzieć lub zrobić tego, co tak naprawdę miał ochotę. – Jeśli czegoś wam trzeba…
– Wiem, Fabian. Dziękuję i doceniam to. – Norma ucięła rozmowę. Jak zwykle była twarda i konkretna, ale w jej oczach dostrzegł takie same błyski jak w liceum. Ona też czuła tę chemię i trudno było jej trzymać się na dystans. – Musisz przestać, Fabian. Nachodzić mnie w ten sposób i troszczyć się o mnie. To będzie tylko trudniejsze.
– Wiesz, że nie musi takie być. – Fabian przysunął krzesło nieco bliżej i złapał Normę za rękę. Zakreślił kciukiem kilka okręgów na wierzchu jej dłoni.
– Masz żonę.
– To da się bardzo prosto załatwić.
– Rozwiedziesz się, naprawdę? – Norma nie wierzyła w ani jedno jego słowo. Ile razy to powtarzał w przeszłości? Niezliczoną liczbę razy, ale nigdy nie był w stanie. – Potrzebujesz Mariano Olmedo i jego kontaktów, jeśli chcesz zostać gubernatorem. I jeśli mam być szczera, nie jestem gotowa na taki krok. Nie teraz, minęło zbyt mało czasu od kiedy Gilberto… Marcus by mi nie wybaczył. Nie mogę myśleć tylko o sobie.
– Mogłabyś czasem postawić się na pierwszym miejscu.
– Na pierwszym miejscu stawiam mojego syna. I twoje dzieci. One też mają tu coś do powiedzenia.
Tym razem jej głos zabrzmiał już tak, jakby nie znosiła sprzeciwu i dobrze wiedział, że ta dyskusja nie ma sensu. Uścisnął lekko jej dłoń, jakby chciał się pożegnać. Zrozumiał, że nie powinien nalegać. Miała sporo racji – nie miał odwagi, by zostawić Silvię i wywołać skandal w małym miasteczku. Wielokrotnie się do tego przymierzał, kilka razy miał już nawet papiery rozwodowe, ale zawsze kończyło się tak samo. To było okropne, że śmierć Gilberta w pewnym sensie otworzyła mu furtkę do bycia z ukochaną i nie cierpiał się za te uczucia, ale nie mógł nic na to poradzić. Norma Aguilar była jego pierwszą i jedyną miłością i nic nie mogło tego zmienić. Poczuł ucisk w sercu i w głowie zakołatały mu słowa, które ktoś wypowiedział pod jego adresem niemal dwadzieścia lat temu. Słowa, które zdawał się słyszeć jak przez taflę wody – niewyraźne i sam nie wiedział, czy sobie je wyobraził czy naprawdę je usłyszał: ”Twoje serce już zawsze będzie odczuwało pustkę”.
– Pójdę już – oświadczył, zrywając się na równe nogi, nieco wytrącony z równowagi. – Dobrze, że nic ci nie jest.
– Ładna ozdoba. – Norma zaśmiała się, wskazując na jego bransoletkę z koralików, na której widniały jego inicjały „FLG”. – Prezent od wielbicielki?
– Podziękowanie od chrześniaczki – wyjaśnił, poprawiając rękaw eleganckiej koszuli, by zakryć kolorową ozdobę, którą otrzymał od Elli Castellano. – Dobranoc, Normo.
– Dobranoc, Fabian. – Aguilar patrzyła jeszcze z tarasu, jak Guzman odjeżdża swoim autem z El Tesoro. Była pewna, że nie wróci do domu, a pojedzie dalej do pracy. Jej były chłopak był dziwnym człowiekiem i nie mogła oprzeć się wrażeniu, że to ona uczyniła go takim nieszczęśliwym. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5849 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 19:31:41 15-01-24 Temat postu: |
|
|
cz. 2
Tuż po przyjeździe na plac kempingowy w środku lasu, kiedy już wszyscy zostali poinstruowani o zasadach bezpieczeństwa i podzieleni do spania w namiotach, opiekunowie zarządzili rekreacyjną wycieczkę po okolicy. Spacer po lesie miał być chyba rozrywką, ale większość młodzieży była znudzona, słuchając w nieskończoność o gatunkach drzew i ptaków od jednego z rodziców ucznia klasy biologicznej, który przyjechał jako opiekun. Nawet Ivan Molina zdawał się spać na stojąco, ale robił dobrą minę do złej gry i szedł wspólnie z uczniami, od czasu do czasu wymieniając rozbawione uśmiechy z Anitą, która kroczyła przy jego boku.
– A ci co się tak szczerzą? – warknął Felix pod nosem, obserwując plecy chrzestnego i swojej matki.
– Może mają się ku sobie – odpowiedziała mu Primrose bez zastanowienia, co spowodowało gwałtowną reakcję u przyjaciela.
– Nawet sobie nie żartuj z takich rzeczy. To… chore. – Castellano wzdrygnął się, bo na samą myśl, że Ivana i Anitę mogło coś łączyć, robiło mu się niedobrze. – Oni są jak brat i siostra.
– No, a ty i Lidia to co? – Rosie się odgryzła, trochę naigrywając się z przyjaciela. – Poddałeś się już całkowicie? Nie zamierzasz jej powiedzieć, co czujesz?
– Nie. Nie będę robił z siebie pośmiewiska. Nie chcę stracić jej przyjaźni.
– Jesteś taki melodramatyczny.
– Trudno. – Felix wzruszył ramionami. Obok nich pojawili się nagle Quen z Marcusem, którzy wcześniej trzymali się na uboczu.
– Właśnie się tak zastanawialiśmy z Marcusem, dlaczego ona ci się w ogóle podoba – zaczął Ibarra zaciekawionym tonem, który jednak nieco wkurzył Felixa. Nie rozumiał, co to w ogóle za pytanie. – Nie zrozum mnie źle, ale zawsze podobały ci się takie dziewczęce dziewczyny…
– Dziewczęce dziewczyny? A co to za wyrażenie? – Primrose szturchnęła Ibarrę łokciem i trochę go zabolało, ale starał się nie dać tego po sobie poznać.
– No wiecie, co mam na myśli. Lidia jest chłopczycą i chodzi wciąż skwaszona. Trochę nie rozumiem.
– A tobie dlaczego podoba się Carolina? – Rose stanęła w obronie kumpla i Quen stracił rezon. – A no właśnie. Tego się nie wybiera, prawda?
– No może – zgodził się Ibarra, który kiedyś zawsze uważał, że trzeba mieć swój konkretny idealny typ. Teraz jednak wszystko szlag trafił a on wpadł jak śliwka w kompot, zakochując się w dziewczynie, która z prawnego punktu widzenia była jego kuzynką, choć nie łączyła ich ani jedna kropelka krwi. – W porządku, Felix? Wyglądasz, jakbyś miał zaraz kogoś walnąć.
– Felix się złości, bo zainsynuowałam, że Ivana i Anitę może coś łączyć – wyjaśniła Castelani, po czym Quen parsknął śmiechem. Marcus jednak szedł cicho u boku przyjaciół i nie wdawał się w dyskusję.
– A ty co o tym myślisz, Marcus? – Castellano zwrócił się bezpośrednio do niego, jak to zwykle mieli ludzie w zwyczaju, kiedy nie znali odpowiedzi na nurtujące ich pytania. Delgado jako ostoja spokoju i rozsądku często był w stanie dobrze doradzić. Tym razem jednak wyglądał na markotnego.
– Och, wybacz. Nie sądzę, że się spotykają – odpowiedział w końcu, uginając się pod ciężarem spojrzeń.
– Ale mogą się mieć ku sobie, prawda? – zagadnęła Rose, a Marcus musiał się z tym zgodzić.
– Przyjaźnią się od dawna.
– A co to ma do rzeczy? My też się przyjaźnimy od dziecka. Jakoś nie widzisz chyba, żeby mnie do ciebie ciągnęło w romantyczny sposób, co? – Felix prychnął, bo insynuacje o szeryfie i nauczycielce muzyki były wręcz śmieszne. – Nieważne, idę się przejść z Santillaną. Ona przynajmniej tyle nie gada. – Zostawił ich i przeszedł do innej grupki uczniów, która zmierzała za Juliettą raczej w ciszy i spokoju. Być może medytowali na łonie natury, a może bali się odezwać, żeby nie nagrabić sobie u Bazyliszka.
W tym samym czasie Ivan zatrzymał się z nietęgą miną. Anita wpadła na niego i odbiła się od jego pleców, nie rozumiejąc, co się dzieje. Kiedy szeryf podniósł dłoń w górę, by zasygnalizować stop, wiedziała już, że nie było to nic przyjemnego.
– Co się stało? – Właścicielka baru przekroczyła kilka kroków, wymijając przyjaciela i dopiero teraz zobaczyła, co go tak zbulwersowało.
Na środku polanki leżał młody jeleń. Konał.
– Jak można coś takiego zrobić? – Enrique dobiegł do nich chwilę później, czując, że ze złości zaczyna mu być gorąco. – Kłusownicy?
– Na to wygląda. Ten teren jest pod ochroną, ale zawsze znajdzie się jakiś śmiałek łasy na skórę albo poroże. – Ivan podszedł bliżej zwierzęcia, kucając w lekkiej odległości. – To nie jeleń, tylko mulak. Takie zwierzę z rodziny jeleniowatych.
– Uważaj, Ivan, to może być niebezpieczne. – Anita poprosiła go, by zachował ostrożność, ale nie musiała mu udzielać lekcji.
W młodości wielokrotnie bywał na polowaniach, widział też ranne zwierzęta, ale nigdy nie miał do czynienia z takim bestialstwem. Ktoś postrzelił zwierzę i zostawił je tutaj na śmierć. Jeleń cierpiał.
– Zabierz ich stąd. – Szeryf wskazał na powoli gromadzące się na polanie dzieciaki ze szkoły. Niektórzy nie widzieli jeszcze, co się stało, inni już zdążyli się bliżej przyjrzeć i mieli zniesmaczone miny. Kilka dziewcząt zemdliło i odwracały głowy.
– Ivan, co się dzieje? Dlaczego mu nie pomagacie? – Veda przepchnęła się do przodu, dysząc ciężko i zwracając się bezpośrednio do tymczasowego opiekuna. – Zrób coś, on cierpi. Zadzwońmy po pomoc.
– Veda, chodź. – To Jordi podszedł do niej i złapał ją za ramię, by odwrócić od tego okropnego widoku.
– Nie, powinniśmy gdzieś to zgłosić, zabrać go do kliniki… – Balmaceda miała zaszklone oczy, kiedy błagalnym wzrokiem spoglądała to na Ivana, to na Anitę, to na Jordiego, ale wszyscy troje mieli takie miny, jakby myśleli dokładnie o tym samym. – Co się dzieje?
– Wracajmy, nie powinniśmy na to patrzeć. – Guzman chwycił ją za nadgarstek, bo nie chciała się ruszyć. Pociągnął ją w głąb lasu z powrotem do obozowiska. – Nela, ty też chodź.
Marianela była blada jak ściana, ale bez słowa usłuchała starszego o kilka minut brata. Atmosfera w lesie zrobiła się gęsta i każdy czuł, że to dobry moment, by się oddalić. Anita i Julietta zagarniały uczniów z powrotem. Quen chwycił Carolinę za rękę i poszedł za kuzynem. Obaj Enrique i Jordan wiedzieli, co Ivan zamierza i popierali to w stu procentach. Były co prawda oficjalne procedury, ale w tym wypadku najlepsze co mogli zrobić to po prostu ulżyć zwierzęciu w cierpieniu. Nikt nie chciał przedłużać jego męki.
– Ty też idź – szepnął Ivan w stronę Anity, która jednak nie ruszyła się z miejsca. Pozostali opiekunowie zabrali dzieciaki, ale ona położyła tylko Molinie rękę na ramieniu.
– W porządku, zostanę z tobą – odpowiedziała ze spokojem, którego nawet jej pozazdrościł.
Wyciągnął pistolet z kabury, ciesząc się, że zdecydował się go zabrać. Dyrektor szkoły pewnie nie byłby zachwycony, wiedząc, że opiekun miał przy sobie broń, ale w końcu był to sam szeryf miasteczka. Gubernator nie widział przeciwwskazań, a Ivan w tym momencie bardziej był wkurzony, by martwić się jeszcze konsekwencjami. Wycelował w łeb zwierzęcia i pociągnął za spust. Strzał sprawił, że ptaki wzbiły się w powietrze z okolicznych drzew, skrzecząc przeraźliwie. Hałas poniósł się echem po lesie, ale przynajmniej jeleń już się nie męczył.
– Czy on…? – Marianela zatrzymała się w pół kroku blada jak ściana, kiedy do ich uszu doszedł głuchy dźwięk.
– Już po wszystkim. Już nie cierpi – wyjaśnił jej Jordan, ale sam wydawał się lekko wytrącony z równowagi.
– Ivan się tym zajmie – uspokoił wszystkich Quen, kiedy zrównali się w drodze powrotnej. – Załatwi to. Złapią tego, kto skrzywdził tę sarenkę.
Nikt jednak nie był przekonany. Szkolna wycieczka miała być odskocznią od problemów w domu, a tymczasem nawet tutaj nie mogli zapomnieć o nieszczęściach i śmierci, która czaiła się przy nich na każdym kroku.
***
Nie mógł spać. Pierwsza noc w obozie była najgorsza. Materac w namiocie był niewygodny, a Quen kręcił się przez sen, sprawiając, że Felixowi całkiem przeszła ochota na spanie. Tęsknił za wygodnym ciepłym łóżkiem, a jeszcze bardziej za salą prób w ośrodku kultury. Rozmyślał o kolejnych pomysłach i poprawiał zawzięcie scenariusz w głowie, żeby się czymś zająć i nie myśleć o Lidii Montes, ale było to niezwykle trudne. Kiedy tylko zamykał oczy i skupiał się na musicalu, myślał tylko o tym, jak dobrze brzmiałby jej głos do niektórych piosenek i jak ładnie wyglądałaby w kostiumach, które miała załatwić Rosie. Musiał kilka razy powtarzać sobie, że musi się wziąć w garść. Quen miał słuszność – sam nie rozumiał, dlaczego Lidia mu się podoba. Nie pamiętał nawet momentu, kiedy ją polubił bardziej niż koleżankę. Może to jej postawa fałszywie odważnej dziewczyny, która jest w stanie stoczyć bój z każdym, może to jej niechęć w stosunku do nietolerancji i braku sprawiedliwości w szkole. Może to fakt, że jako jedna z nielicznych stanęła w jego obronie, kiedy wszyscy wytykali go palcami, śmiejąc się z jego udawanej orientacji seksualnej. I wreszcie może to sposób w jaki się uśmiechała, kiedy wpadła na jakiś głupi i totalnie niebezpieczny pomysł. Zabujał się, to nie ulegało żadnej wątpliwości.
Wyszedł z namiotu i zgarnął gitarę, którą Anita pozostawiła w futerale pod przykryciem w ich obozowisku. Odszedł od namiotów i znalazł odpowiednie miejsce, by się rozłożyć z instrumentem. Słońce jeszcze się wstało, a on zaczął po cichutku grać na starej gitarze dziadka podpisanej przez Carlosa Santanę. Wzdrygnął się, kiedy usłyszał, że nie jest sam.
– Od tyłu wyglądasz jak on. Garbisz się tak samo. – Anita Vidal przysiadła na pieńku drzewa nieopodal syna, bojąc się podejść bliżej.
– Wcale się nie garbię. – Felix odezwał się obrażonym tonem, ale jednocześnie wyprostował się jak struna. Dziadek Val miał tendencję do siadania nawet w najmniej wygodnej pozycji, a i tak zawsze zagrał z takim uśmiechem na twarzy, jakby leżał w leżaku nad basenem pięciogwiazdkowego hotelu.
– Pamiętam, jak mnie błagaliście o ten koncert. – Wskazała na podpisany instrument w jego dłoniach. – To było kilka długich miesięcy. Myślałam, że w końcu zapomnicie, ale wy do upadłego prosiliście, żebyśmy pojechali na tego Santanę do stolicy. Bilety były koszmarnie drogie. – Vidal roześmiała się na to wspomnienie. – Dziadek dostał vipowskie wejściówki krótko przed samym koncertem.
– Pamiętam. Jordi niemal wprosił się do garderoby Santany i wydębił autograf. – Felix odwrócił głowę, udając, że sprawdza coś przy gitarze. Dawno nie rozmawiał z matką w ten sposób i czuł się niekomfortowo. – Nie musisz tego robić. Zagadywać mnie i wspominać stare czasy. Kiedy Ella jest w pobliżu, mogę się ugryźć w język i się przemęczyć, ale tutaj jesteśmy tylko my dwoje. Postawmy sprawę jasno – nie chcę odnawiać z tobą kontaktów. Toleruję cię jako nauczycielkę, ale nic więcej.
– Dobrze, rozumiem. – Anita posmutniała, ale zdawała sobie sprawę, że nie ma prawa wymagać nic więcej. Wypowiedział się w tej sprawie wielokrotnie jasno i wyraźnie. – Może kiedyś mi wybaczysz.
– Nie sądzę. – Jego głos brzmiał oschle, ale odwrócił od niej wzrok, żeby nie zobaczyła w jego oczach słabości. Uznała, że to koniec rozmowy i miała zamiar odejść, ale jeszcze ją zatrzymał, mówiąc: – Ludzie gadają, że romansujesz z szeryfem. Może jesteś zbyt bezpośrednia.
– Ja i Ivan? To niedorzeczne. Jest dla mnie jak brat. – Vidal roześmiała się, bo mało rzeczy mogło ją jeszcze w życiu zdziwić. Plotki rozpowiadane przez ludzi pokroju Violi Conde jej nie ruszały, ale wiedziała, że odbijają się na jej dzieciach.
– Mówię tylko, co słyszałem. – Wzruszył ramionami i skupił wzrok na gitarze.
Kobieta stała jeszcze przez chwilę, mając cichą nadzieję, że syn pozwoli jej zostać i posiedzą razem, nawet w ciszy, ale nic takiego nie miało miejsca. Odwróciła się więc na pięcie i zniknęła w swoim namiocie.
***
Piorun rozświetlił pomieszczenie, budząc Basty’ego Castellano ze snu. Przetarł oczy dłonią, wpatrując się w zegarek, na którym zamazywały mu się cyfry. Nie miał pojęcia, która jest godzina.
– Chryste, Felix, ale mnie przestraszyłeś! – Zastępca szeryfa złapał się za serce, kiedy zdał sobie sprawę, że nie jest w sypialni sam. Jego syn stał nad łóżkiem, przypatrując mu się tępym wzrokiem. – Zaraz, nie powinieneś być na szkolnej wycieczce?
– Wróciłem, bo leje jak z cebra. – Ręka nastolatka automatycznie powędrowała w stronę okna, gdzie wskazał na nawałnicę. – Zalało całe miasteczko.
– Co ty mówisz? – Basty wyskoczył z łóżka i wyjrzał na ulicę. Po deszczu nie było ani śladu. Nic z tego nie rozumiał. – Felix, dobrze się czujesz? – Spojrzał na syna, który stał przed nim z trupiobladą twarzą. Na jego piersi pojawiła się czerwona plama. Krew powoli sączyła się przez jego koszulkę. – Felix, co się dzieje? – Przerażony chciał chwycić syna za ramiona, ale nie zdążył.
– To twoja wina – powiedział grobowym głosem nastolatek, po czym rozsypał się w proch, zanim Basty go dotknął.
Obudził się zlany potem w swoim fotelu w domowym gabinecie. Sen był bardzo żywy i nadal odczuwał jego skutki, kiedy szybkim krokiem wdrapał się na piętro, by zajrzeć do pokojów dzieci. Felixa nie było, w końcu pojechał na wycieczkę. Nic mu nie groziło, pisał do niego wiadomość jak tylko dotarli na miejsce, a potem kilka razy wysłał zdjęcia z pieszych wędrówek. Ella smacznie spała w swoim pokoju, a pies Syriusz ułożył się w nogach jej łóżka jak ochroniarz. Basty odetchnął z ulgą, zamykając drzwi, które skrzypnęły przeraźliwie. Zszedł z powrotem do gabinetu i próbował się uspokoić. Czuł, że wariuje od pracy na komendzie. W miasteczku przybywało coraz więcej tajemnic, a on wcale nie przybliżał się do ich rozwiązania.
– Tato, wszystko dobrze? – Trzynastolatka pojawiła się w progu jego biura, przecierając zaspane oczy. Niechcący ją obudził.
– Tak, skarbie, wszystko w porządku. Wracaj do łóżka – zapewnił ją, uśmiechając się uspokajająco, a ona kiwnęła głową i już miała wyjść, kiedy coś przykuło jej uwagę w ciemnym pomieszczeniu.
– Co to tak miga? – wskazała na coś pod biurkiem ojca.
Basty nie wiedział, co ma na myśli. Dopiero kiedy ukucnął i włożył głowę pod biurko, zdał sobie sprawę, co zwróciło uwagę Elli. Małe, niepozorne urządzenie, którego normalnie pewnie by nie zauważył. Poczuł, że robi mu się gorąco.
– Co to takiego? – zapytała Ella szeptem, wyczuwając niepokój ojca. Basty położył palec na ustach, żeby ją uciszyć.
– To światła na ulicy, kochanie – powiedział wyważonym tonem, a ona doskonale rozumiała, że ściemnia, żeby sprawiać pozory. – Chodź, zaprowadzę cię do łóżka.
Odłożył urządzenie delikatnie dokładnie w to samo miejsce i poszedł z córką do jej pokoju. Nie mógł się powstrzymać, by nie sprawdzić każdego zakamarka, chcąc się upewnić, że jego dzieci nie są inwigilowane.
– Tato, to była pluskwa, prawda? – zapytała cicho dziewczynka, kiedy wyczuła, że już jest na tyle bezpiecznie, że mogą normalnie porozmawiać. Pies Syriusz położył się przy jej boku i zamruczał cicho. – Kto chciałby cię podsłuchiwać? Przecież to nie ma sensu!
– Nie mam pojęcia, kochanie. Komuś widocznie bardzo zależy na informacjach, które posiadam. – Basty stanął przy ścianie i wyjrzał na ulicę. Był środek nocy, żadnej żywej duszy. W domu naprzeciwko u Guzmanów nie paliły się żadne światła – zapewne nikogo nie było w domu. Nieco dalej w lewo u Torresów również cisza – dzieci były na wycieczce, a rodzice pewnie smacznie spali. Podobnie w innych domach w pobliżu.
– Tato, czy ktoś mógł wejść do naszego domu pod naszą nieobecność?
– Nie wiem, to możliwe. – Postanowił być szczery z córką, nawet jeśli ją to przestraszy. Powinna wreszcie zdać sobie sprawę, że to nie przelewki i zadzieranie z niebezpiecznymi ludźmi nigdy nie kończyło się dobrze. Zwrócił uwagę, że Ella sięgnęła po swoją komórkę. – El, proszę, ani słowa Felixowi.
– Ale…
– Żadnego „ale”. – Sebastian nie chciał słyszeć sprzeciwu. – Wreszcie skupił się na nauce i nie gania za sensacją. Dostanie szału, jak się dowie. Zostawmy to między nami. Zajmę się tym, obiecuję.
– Dobrze, tato. – Ella schowała telefon, dając za wygraną. – Powiesz Ivanowi, prawda? Musisz mu powiedzieć.
Sebastian uspokoił córkę i pocałował ją w czoło na dobranoc. Kiedy zszedł na dół, przeszukał pozostałe pomieszczenia, ale nie znalazł już podobnego urządzenia. Poczuł, że go mdli. W gabinecie w swoim domu omawiał często ważne rzeczy, poufne rzeczy. Cholera, mówił o sprawie Victorii Diaz de Reverte, a nawet zdarzyło mu się rozmawiać przez telefon z Dante Gomezem. Od kiedy ten podsłuch tu był? Jak dużo jego rozmów zostało zarejestrowanych? Tyle pytań, a tak mało odpowiedzi.
A najgorsze, że nie mógł powiedzieć córce prawdy – że nie może zgłosić tego Ivanowi, bo to właśnie jego podejrzewał o zamontowanie podsłuchu.
***
Marcus nie zamierzał jechać na szkolny biwak, ale kiedy tylko usłyszał, że Oliver Bruni zgłosił się na opiekuna, od razu zmienił zdanie. Musiał mieć tego faceta na oku, szczególnie, że był chyba jedyną osobą, która rozpoznawała w nim wilka w owczej skórze. Bał się, że jego ostatni szantaż może się odbić na Olivii. Bruni niejednokrotnie insynuował, że Bustamante może ucierpieć, jeśli Delgado coś przeskrobie, więc wolał dmuchać na zimne. Był przekonany, że trener włamał się do jego domu i zaatakował jego mamę, zostawiając biblijną wiadomość. To było ostrzeżenie i drugiego prawdopodobnie nie będzie. Niespecjalnie więc zdziwił go fakt, że Oliver wstał w nocy i opuścił swój namiot, zmierzając w sobie tylko znanym kierunku. Marcus bez wahania wciągnął na siebie bluzę i ruszył za trenerem, tropiąc go niczym dzikie zwierzę.
– Co się tak skradasz, Trzynastka? Zachciało ci się schadzek w świetle księżyca?
Złośliwy głos Jordana sprawił, że serce podeszło mu do gardła. Odwrócił się w stronę kolegi, który stał przed nim w dresach. Miał zaciekawioną minę.
– Co ty tu robisz? – warknął zły Delgado, bo omal nie zgubił Olivera, a bardzo chciał wiedzieć, dokąd się udał.
– Chciałem pobiegać. Nie mogę spać, bo Del Bosque chrapie jak smok. Przeniosłem się do pustego namiotu, ale i tak słyszę go przez płótno, oszaleć można. – Guzman pokręcił głową z niesmakiem, po czym skupił wzrok na koledze. – A ty co?
– Cicho bądź i chodź za mną. – Marcus uciszył szatyna i wskazał mu kierunek, w którym poszedł wcześniej Bruni.
Przyczaili się w zaroślach na niewielkim pagórku. Teren był idealny do obserwowania nie tylko zwierzyny, ale też ludzi. Oczy Jordana zwęziły się, kiedy zdał sobie sprawę, kogo przyszli szpiegować. Trener Bruni stał w towarzystwie jakiegoś mężczyzny, ale ciężko było zobaczyć ich twarze.
– A ty nadal jesteś cięty na trenera, co? – Guzman zwrócił się bezpośrednio do przewodniczącego szkoły. – Aż tak ubodło cię pozbawienie funkcji kapitana?
– Nie o to chodzi. Oliver… – Marcus zawahał się, nie wiedząc, na ile może sobie pozwolić. – Oliver nie jest tym, za kogo się podaje. To członek kartelu Los Zetas.
Jordi milczał, obserwując w ciszy bruneta, który z kolei skupił wściekły wzrok na trenerze stojącym na polance ze swoim kumplem i dyskutującym o czymś z poważną miną. W mroku lasu niewiele można było dostrzec, bo jedyne światło płynęło z małych latarek.
– A ty bawisz się w bohatera, szukając na niego jakichś haków? To nie film szpiegowski, Trzynastka. Co ci do łba strzeliło?!
– Zamknij się. – Marcus niemal doskoczył do Jordana i zakrył mu usta dłonią, bojąc się, że jego podniesiony głos zwróci na nich uwagę nauczyciela wychowania fizycznego i jego towarzysza. Rzeczywiście mężczyźni na polanie wyglądali na lekko zaniepokojonych, ale dźwięki uznali zapewne za szelest liści albo nocne odgłosy zwierząt, bo wrócili do rozmów. – To Giacomo Mazzarello – odezwał się Delgado, wskazując na typa obok Bruniego. – Nie widziałem, jak się wymykał z obozu. Co oni mają ze sobą wspólnego?
Jordi zbyt był wkurzony, żeby odpowiedzieć. Skupił wzrok na mężczyznach, licząc na to, że uchylą rąbka tajemnicy i zdradzą, co kombinują, ale nic takiego nie miało miejsca. Po chwili Oliver i Giacomo uzgodnili, że wrócą do obozu w odstępach czasu, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Nastoletni chłopcy poczekali jeszcze w zaroślach, nie chcąc się na nich natknąć w lesie. Mieli chwilę na przetrawienie informacji.
– Szukali jakiegoś terenu. Bruni wciąż pokazywał między drzewa. – Marcus szukał chyba potwierdzenia dla swoich teorii u Guzmana, ale ten milczał. Patrzył na niego ze złością.
– O to ci chodziło, kiedy chciałeś numer do Izzie? – zapytał, nagle łącząc fakty. – Szukałeś brudów na Olivera, a ona zna sporo dziewczyn z drużyny piłki nożnej w Austin. Chciałeś, żeby dostarczyła ci jakieś ploteczki obozowe, tak?
Marcus czuł, że nie ma sensu zaprzeczać, więc tylko pokiwał głową.
– I co, znalazłeś coś? – Jordi czekał na jakieś wyjaśnienia, bo Delgado nie kwapił się, żeby przedstawić mu więcej szczegółów. – Musiałeś, skoro zachciało ci się śledzić tego faceta w środku nocy. Jesteś idiotą, Trzynastka, czy co? Żeby zadzierać z kartelem? Naprawdę masz nasrane we łbie.
– Nie rozumiesz. Bruni… – Delgado spojrzał prosto w oczy syna Fabiana i dostrzegł odbijające się gwiazdy. Ze zdziwieniem twierdził, że Jordan budził w nim zaufanie. Podjął decyzję w ułamku sekundy. Wiedział, że nie powinien zdradzać sekretów, w końcu obiecał, ale dłużej nie mógł wszystkiego w sobie dusić. Potrzebował sprzymierzeńca. – Bruni zgwałcił Olivię.
Nastała cisza. Pohukiwanie sów i szmer wiatru były jedynymi odgłosami w okolicy poza przyspieszonym oddechem Jordana, który zacisnął palce na kępce trawy, na której przycupnęli.
– Od jak dawna o tym wiesz?
– Gdzieś od końca września. Olivia próbowała się zabić, przedawkowała leki. Znalazłem ją w jej pokoju. Sama mi opowiedziała.
– Więc wytłumacz mi, z łaski swojej, dlaczego gnój nie jest jeszcze za kratkami? – Jordi miał minę, jakby miał zaraz wybuchnąć i w pierwszej chwili Marcus pożałował, że mu o tym powiedział.
– Bo groził naszym bliskim, jeśli komuś powiemy. Los Zetas nie rzuca słów na wiatr.
– Ten napad w waszym domu na Normę to też jego sprawka? – Jordi połączył fakty, przymykając oczy, jakby próbował się uspokoić. Nie wierzył, że prowadzi taką konwersację z Marcusem Delgado w środku lasu na szkolnej wycieczce, to był jakiś totalny absurd. Mieli dopiero siedemnaście lat, nie powinni się zajmować takimi rzeczami.
– Tak mi się wydaje, to było ostrzeżenie. Mogłem trochę go sprowokować informacjami od Izzie. – Delgado trochę się zawstydził, ale ostatecznie uznał, że musi być szczery, skoro już zaczął się zwierzać. Jordi przeklął głośno po jego słowach.
– Ty naprawdę nie wiesz, kiedy odpuścić, Boston – warknął szatyn, przeczesując włosy palcami i ze złością mierząc go wzrokiem. – Dlaczego mi o tym powiedziałeś? Skoro nie chcecie iść na policję, kartel grozi twojej mamie i zapewne Jimenie również, to czego właściwie oczekujesz ode mnie?
– Potrzebuję kogoś, kto przekona mnie, że nie jest dobrym pomysłem pójść teraz do Olivera i udusić go we śnie.
– No to świetnie trafiłeś. – Guzman roześmiał się ironicznie, ubolewając nad głupotą swojego towarzysza. – Nie znasz mnie? Mam ochotę rozwalić komuś łeb przez większość dnia, a teraz mam pilnować ciebie, żebyś ty tego nie zrobił? Wiesz, jak to brzmi? To jak prosić heroinistę, żeby zabronił ci ćpać.
– Wiem, ale jakkolwiek dziwne się to wydaje, mam wrażenie, że tylko ty możesz mi teraz przemówić do rozsądku.
– W takim razie jesteś bardziej pojebany ode mnie, Marcus. – Syn Fabiana westchnął ciężko, nie mogąc zrozumieć, dlaczego kolega postawił go w takiej sytuacji.
– Zmieniłeś się, Jordan. Nie tylko ja to widzę. Panujesz nad sobą dużo lepiej niż kiedyś. Ja natomiast… nie do końca sobie ufam.
– Tak, lata terapii robią swoje. – Jordi prychnął, a następnie ponownie przeczesał włosy, jakby próbował znaleźć jakieś rozwiązanie z tej sytuacji.
– Obiecałem Olivii, że nikomu nie powiem. Nie chciała iść na policję, uszanowałem to. Jednak mam wrażenie, że toczę tutaj walkę z wiatrakami. Mam dość tłumienia tego wszystkiego w sobie, musiałem komuś powiedzieć.
– No to pięknie. Szkoda, że Ivan nie był tym, z którym akurat sobie wędrowałeś przez las. Masz pojęcie, czym mnie obarczasz? – Guzman tym razem miał ton głosu pełen pretensji. Czuł się podstawiony pod ścianą. – Mam siedzieć cicho i nie mówić nikomu, że w szkole mamy gwałciciela i handlarza narkotykami.
– I mordercę.
– Super, dopisz do listy. – Jordi prychnął, mając ochotę potrząsnąć Delgado. Ten jednak wyglądał teraz tak żałośnie, że nie mógł tego zrobić. – Prosisz mnie o zatajenie przestępstwa.
– Sam mówiłeś, że czujesz, że Oliver nie jest tym, za kogo wszyscy go mamy. Czułeś od niego ten fałsz, pamiętasz? Los Zetas knują coś w miasteczku. Sprawdźmy to po cichu i wtedy doniesiemy na policję, kiedy już będziemy mieli solidne dowody.
– Brzmisz jak mój ojciec, wiesz? – Czuł się poirytowany, ale w głębi duszy wiedział, że Marcus ma rację. Potrzebowali konkretów.
– Fabian wie, co mówi jako prawnik. Bez dowodów mamy tylko domysły. I zeznania wkurzonej nastolatki, która niesłusznie oskarżyła Olivera o molestowanie, do czego sama się przyznała. Nikt nie weźmie Olivii na poważnie teraz, po tym co zrobiła na początku roku szkolnego. Wszyscy mają ją za mitomankę.
Jordi chciał się chyba z nim kłócić, ale nie miał na to siły. Marcus Delgado był uparty jak osioł.
– Jak ona się czuje? – zapytał, kiedy wracali powoli przez las w stronę obozowiska. – Olivia.
– Trzyma się jakoś, ale boi się o swoje życie. Oliver groził jej kilkukrotnie.
– A Norma? Wszystko z nią dobrze?
– Jest w lekkim szoku, ale nic jej nie zagraża. Ojciec ci nie mówił? – Marcus zerknął za siebie, krocząc między drzewami, a Jordi parsknął wymuszonym śmiechem po tych słowach.
– Zamieniam z nim średnio pięć minut rozmowy w ciągu miesiąca, więc nie. Ale mogłem się domyślić, że jeśli Normie się coś stanie, on pierwszy będzie na posterunku.
– Zachował się bardzo w porządku. Wynajął nam pokoje na El Tesoro.
– Słyszałem. Bardzo porządny z niego człowiek. Ten mój tatuś to skarb. – Guzman skrzywił się, nadeptując z impetem na jakąś gałązkę. Kiedy matka złamała kciuk po tym, jak dołożyła byłej kochance Fabiana, on nawet się nie pokwapił, żeby odebrać ją od ortopedy.
– Myślisz, że Mazzarello pracuje dla kartelu? Po co on i Bruni ucinaliby sobie pogawędkę z dala od obozu? To było podejrzane.
– Może wyszli sobie po prostu pospacerować w świetle gwiazd? Może to nie miało nic wspólnego z Los Zetas. – Jordi wzruszył ramionami, ale był zbyt bystry by nie dostrzec związku.
Wrócili do obozu, ale nie był to koniec ich problemów. Nad ranem nie uniknęli bowiem poważnej afery. Ivan Molina był wściekły i zwołał zebranie przy zgaszonym ognisku. Większość uczniów była jeszcze zaspana, inni marzyli o śniadaniu i owinięci kurtkami i kocami czekali, co szeryf ma im do zakomunikowania.
– Wy dwaj. Można wiedzieć, gdzie to się szwendaliście w nocy? – Molina zwrócił się do Marcusa i Jordana, którzy mieli niewzruszone miny. – Sprawdzaliśmy namioty i brakowało nam dwóch gagatków. Czekam na wyjaśnienia.
– Ja... – Marcus chciał coś powiedzieć, wytłumaczyć siebie i kolegę, bo w końcu to jego wina, że opuścili obóz, ale Jordan był szybszy.
– Kemping jest nudny jak flaki z olejem. Poszliśmy się trochę rozerwać i odstresować.
– W środku lasu poszliście się relaksować? – Oliver Bruni założył ręce na piersi, mrużąc oczy podejrzliwie. Może przestraszył się, że jego podopieczni go śledzili, trudno było powiedzieć.
– Nie tutaj. Ściślej rzecz ujmując, pół godziny drogi stąd, w górę rzeki. – Jordan wzruszył ramionami, jakby to było nic takiego. – Moja znajoma ma domek letniskowy w tamtym miejscu. Organizowała imprezę i dostaliśmy zaproszenie.
– Znajoma, tak? – Ivan uniósł brwi, węsząc ściemę. Zbyt dobrze znał bratanka Debory, by wierzyć w jego słowa. – Jak się nazywa ta znajoma?
– Laura Montero. Chcesz do niej zadzwonić i sprawdzić? – Jordan wyciągnął z kieszeni komórkę i wystawił w stronę Ivana, który tylko się skrzywił i machnął ręką. – Wyrwaliśmy się dosłownie na parę godzin. To zbrodnia?
– Oddaliliście się od obozu, nie poinformowaliście nikogo. W lesie są dzikie zwierzęta, nie mówiąc już o kłusownikach. – Anita wydawała się być naprawdę przejęta lekkomyślnością uczniów. – Jesteście pod naszą opieką. Gdyby coś wam się stało…
– Dramatyzujecie. To była mała posiadówka ze znajomymi. – Jordi wywrócił oczami, dobrze odgrywając swoją rolę. – Nie piliśmy i nie paliliśmy, nie zażywaliśmy też innych niedozwolonych substancji, jeśli o to się martwicie.
– Pięknie. Impreza w środku lasu, na której nie piliście i nie ćpaliście. Więc może raczysz powiedzieć, co dokładnie tam robiliście? – Bruni wyglądał, jakby ich przesłuchiwał. Może chciał podbudować swój autorytet w oczach pozostałej części grona pedagogicznego oraz szeryfa.
– Panie trenerze. – Jordan udał oburzonego, że w ogóle takie pytanie mogło paść z ust Bruniego. – Dżentelmen nie zdradza takich rzeczy. Sam miał pan chyba kiedyś siedemnaście lat, prawda? Nie wie pan, co mogą robić nastoletni chłopcy na takich domówkach?
– Jordan, bo nie ręczę za siebie… – Molina powoli tracił cierpliwość. – Chcesz powiedzieć, że urwaliście się z wycieczki, żeby… odwiedzić jakieś dziewczyny? – Szeryf użył eufemizmu z szacunku dla żeńskiej części widowni tego spektaklu, ale i tak każdy wiedział, o co mu chodziło.
– Dziękuję. – Jordan wystawił w stronę wuja dłoń, jakby chciał mu pogratulować szybkiego łączenia faktów. – Dokładnie. Chodzi mi o seks, szeryfie.
Anita zareagowała w porę, bo Ivan wyglądał jakby miał zaraz udusić chrześniaka Debory. Nakazała Marcusowi i Jordanowi udać się na śniadanie, a sama uspokoiła nastroje wśród nauczycieli.
– Ktoś ci kiedyś mówił, że wciskasz bajer lepiej niż Fabian? – Marcus nie wiedział, czy bardziej ma być rozbawiony czy czuć ulgę, że udało im się uniknąć kłopotów dzięki szybkiej interwencji młodego Guzmana. – Nie ma żadnego domku w górze rzeki, co?
– Jest i zapewne to sprawdzą. Należy do rodziny Montero. Laura to była dziewczyna Franklina. O tej porze roku dom stoi pewnie pusty, ale nie sądzę, że będą chcieli wejść tam na przeszpiegi. Dziadek Laury jest komendantem policji w Monterrey i Ivan nie będzie chciał mu podpaść. W razie czego Laura poświadczy, że tam byliśmy, zdążyłem wysłać jej wiadomość.
– O wszystkim pomyślałeś. Mimo wszystko trochę przesadziłeś. – Delgado podrapał się po karku, biorąc swoją porcję śniadania i siadając na pniu drzewa. – Zawsze musisz być taki grubiański?
– Jaki grubiański? Powiedziałem wszystko jak najdelikatniej potrafiłem. A ty nie bądź taki pruderyjny, Boston. Boisz się, że wieści o twoich leśnych seks-eskapadach dotrą do twojej dziewczyny w Pueblo de Luz?
– Nie wiem, ile razy muszę powtarzać, że Adora nie jest moją dziewczyną.
– Może nie, ale praktycznie wychowujesz z nią dziecko. Wiesz, że to cię nie zobowiązuje do celibatu, prawda? – Jordan uniósł brew i zaśmiał się z reakcji Delgado. – Wcinaj śniadanie i przestań się tak zadręczać tym, co powiedzą inni. Twoja nieposzlakowana opinia już i tak należy do zamierzchłej przeszłości.
***
Tego im było trzeba – prawdziwej szkoły przetrwania. Victor Estrada zdawał się być w swoim żywiole, kiedy informował młodzież, że zagrają w paintball na dużym terenie. Pagórki, doliny, lasy i dużo przeszkód – warunki były idealne, choć nieco niebezpieczne, dlatego dla pewności nauczyciele również mieli wziąć udział w grze. Z początku wydawało się, że gubernator przyoszczędził na wycieczce, wybierając biwak, ale postarał się, żeby był to niezapomniany wypad. Każdy uczeń otrzymał specjalną ochronną kamizelkę z czujnikiem, która wykrywała, kiedy ktoś oberwał kulką z farbą i zostawał wyeliminowany z gry. Oprócz tego para ochraniaczy na kolana i łokcie oraz rękawiczki. Drużyny były dwie – czerwona i niebieska, ale tym razem opiekunowie pozwolili uczniom samym się podzielić, bo nie chcieli robić zamieszania.
– Każda drużyna ma zadanie ochronić swoją flagę i wywiesić ją na maszcie na mecie. Każdy z was ma mapę z zaznaczonym miejscem – poinformował wszystkich gubernator, który był miłośnikiem sportów ekstremalnych. Jego dzieci natomiast nie wyglądały na uszczęśliwione, szczególnie jego syn, który wolał siedzieć przed komputerem i grać w gry aniżeli oddawać się rozrywkom na świeżym powietrzu. – Możecie flagę schować i oddelegować jednego członka zespołu, który będzie ochraniał wasz totem, a sami w tym czasie spróbujecie przejąć flagę przeciwnika. Macie też możliwość puścić silnego zawodnika do walki razem z flagą. Jest jednak ryzyko, że zostanie wyeliminowany, a wasza flaga przejęta. Nic jednak straconego – dopóki flaga nie jest na maszcie, wciąż jest szansa ją odzyskać. Teraz się rozproszymy i będziemy grać do momentu, w którym któraś z drużyn nie dotrze na metę, by wywiesić swoją flagę albo dopóki wszyscy zawodnicy z jakiejś drużyny nie odpadną. Ale drugi scenariusz jest mało prawdopodobny.
– A co jest wygraną? – zapytał Ignacio Fernandez, już czując ducha rywalizacji. Zakładał rękawice swojej czerwonej drużyny, jakby był chirurgiem, który ma zaraz przeprowadzić ważną operację.
– Wygraną? – Gubernator podrapał się brodzie z siwymi pasmami. Był nieco skonfundowany.
– No, co będziemy z tego mieli, jeśli przejmiemy flagę niebieskich i wygramy? – zapytał Nacho, trochę zirytowany tym, że nikt inny zdawał się nie interesować rzeczami materialnymi.
– Dostaniecie satysfakcję i dobrą zabawę. – Anita Vidal wtrąciła się do rozmowy, klepiąc Nacha po ramieniu i sama zakładając swoją czerwoną kamizelkę, bo była z nim w drużynie.
– Gra nie jest warta świeczki. Możemy grać do wieczora! – wtrącił się jakiś kumpel Nacha, a kilka osób pokiwało głowami.
– Do tego nie dojdzie. – Victor uśmiechnął się w stronę wszystkich uczniów i spojrzał na swoją narzeczoną, szukając u niej poparcia. – A ja stawiam wygranej drużynie pizzę. Może być?
– A kto przywiezie pizzę do środka dżungli? – prychnął Ignacio i trudno się było z tym nie zgodzić.
– Stawiam w takim razie po powrocie do Pueblo de Luz. – Estrada zobowiązał się wypełnić obietnicę i mimo, że nie była to nagroda wysokich lotów, większość uczniów i tak chciała dać z siebie wszystko, bo wygrana uzależniała.
– Więc flagę powinna wziąć albo najsłabsza osoba, która nie da rady śmigać po lesie i eliminować wrogów – mówiła Olivia z drużyny niebieskiej, zastanawiając się głośno nad strategią – albo ktoś najsilniejszy, kto ma większe szanse ochronić nasz totem w walce.
– Pierwsza opcja odpada. Musielibyśmy zakopać gdzieś flagę albo zaczepić na wysokim drzewie, a najsłabsze osoby sobie nie poradzą. Bez obrazy – mruknął Quen w stronę Neli i Romea, którzy jednak nie wydawali się być zawstydzeni. Takie zajęcia nie były po prostu w ich stylu. Ibarra wziął niebieską flagę, skrócił teleskopową rączkę i wetknął ją w dłonie kuzyna. – Trzymaj. W razie czego zwiejesz z flagą albo wyrzucisz ją do strumyka. Nurt jest szybki, nikt się po nią nie rzuci. No i musimy się rozdzielić.
Jordan wzruszył ramionami i schował flagę, w gruncie rzeczy nie będąc zainteresowany tą całą dziecinną zabawą.
– Guzman, idziesz ze mną – zarządziła Primrose, machając dłonią na kolegę, który miał skonsternowaną minę.
– Można wiedzieć, czemu zawdzięczam ten zaszczyt? – zapytał, trochę się z niej nabijając, kiedy próbowała wgramolić się na pagórek.
– Nie jestem głupia, wiem, że przy pierwszej lepszej okazji zdradzisz i poddasz się walkowerem. Chcesz zakończyć tę grę jak najszybciej, ale nie na mojej warcie. Dopilnuję, żebyś ochronił tę flagę, nawet jeśli sama polegnę.
– Cóż za poświęcenie. – Jordi wywrócił oczami, ale nie zamierzał tego komentować. Miała widocznie bardzo niskie mniemanie o nim.
– My pójdziemy grupką nad strumyk. Zakradniemy się i wyeliminujemy czerwonych z drugiego brzegu – poinstruował wszystkich Oliver Bruni, kolejny członek zespołu niebieskiego, zarzucając sobie na ramię karabin do paintballa. W życiu strzelał z ciężkiej artylerii, więc kulki z farbą były dla niego dziecinną igraszką. – Jeremiah, idziesz mną.
– Mówiłem, że wystarczy Remmy – przypomniał trenerowi Torres, lekko zdziwiony tym nagłym zainteresowaniem. Kilku kolegów z drużyny piłki nożnej już podejrzewało, że jest faworyzowany, więc nie chciał, żeby mieli jakieś mylne wyobrażenie.
– Wiem, ale Jeremiah mi się podoba. – Na twarzy trenera pojawił się nieodgadniony wyraz. – Wy również ze mną. Pozostali niebiescy z Juliettą i Salvadorem.
– Olivia i Ruby idą z nami – oświadczył Jordan, gestem zapraszając koleżanki, które Oliver wziął pod swoje skrzydła. Z ulgą dołączyły do niego, Rosie, Quena, Neli, Vedy i Romea. Widząc zdziwione spojrzenia znajomych, wyjaśnił: – Valdez jest świetna w szermierce, a Bustamante potrafi paznokciami wydrapać oczy. Jeśli macie chronić mój tyłek z flagą, to lepiej się postarajcie.
– Głupek – skwitowała Primrose, ale dała za wygraną i poprowadziła wszystkich w przeciwną stronę, rozdzielając się z drugą częścią zespołu.
– Wybacz, że pytam, ale umiesz z tego strzelać? – Enrique zapytał niepewnie syna gubernatora, który wyglądał, jakby pierwszy raz trzymał karabin do paintballa. – Pokażę ci. – Wytłumaczył mu w kilku prostych krokach, co ma robić, ale Romeo Estrada był dosyć spanikowany i niewiele z tego spamiętał.
– Daj spokój. – Jordan machnął ręką, mijając kolegów i depcząc Castelani po piętach. – Kiedy zobaczycie czerwonych, po prostu się chowajcie. Jeszcze sobie zrobicie krzywdę.
– Zamierzasz się chować jak ostatni tchórz, zamiast strzelać i wygrać? – Enrique się roześmiał. – Dobre sobie. Normalnie byłbyś w pierwszym rzędzie na bitwie.
– Tak właśnie zostaną wyeliminowani pierwsi gracze – poinformował ich Guzman tonem znawcy, ale nie dało się ukryć, że był bardzo znudzony tym całym przedsięwzięciem. – Najwięksi odważniacy pójdą na pierwszy ogień w ferworze walki i zaraz będzie po nich.
– Cicho, ukucnijcie szybko! – zarządziła Rose, która świadomie przejęła stery w ich małej grupce niebieskiej drużyny. Wszyscy przycupnęli w zaroślach, obserwując, co dzieje się w małej dolince przed nimi. – To zasadzka.
Rzeczywiście. Drużyna czerwonych zrobiła zasadzkę. Kilku odważniejszych niebieskich, których kojarzyli tylko z imienia ze szkolnych korytarzy, poległo, próbując strugać bohaterów. Czujniki na ich kamizelkach zarejestrowały otrzymanie kulki z farbą i po chwili każdy dostał informację na telefon z nazwiskami wyeliminowanych graczy.
– Eric DeLuna się postarał – mruknęła Rosie, sprawdzając, czy zginął ktoś im bliski, ale nie poznała żadnych z tych ludzi. – No cóż, mieliście rację. Byli zbyt pewni siebie. Ruszamy dalej.
– Czekaj. Jeszcze tam są. – Ruby zwróciła jej uwagę, wskazując palcem na kilka czerwonych kamizelek w zaroślach po drugiej stronie. – To chyba Anita Vidal i Ivan Molina.
– Dałbym radę strzelić stąd. – Quen zmrużył jedno oko i wycelował swój karabin, ale głośne prychnięcie z boku sprowadziło go na ziemię. – Co, nie wierzysz? To sam spróbuj, mądralo – rzucił wyzwanie kuzynowi, który jednak nie zamierzał się na to nabrać.
– Jakbym potrafił, to już by byli wyeliminowani. Te karabiny nie mają takiego zasięgu. Trzeba celować bliżej – powiadomił go Jordan. – Nie wychylajcie się jeszcze, oni na nas czekają.
Po tych słowach jak na zawołanie usłyszeli trzask gałęzi za plecami i pojawił się za nimi Kevin Del Bosque z czerwonej drużyny. Zdążył wyeliminować dwie osoby, zanim sam skrzywił się, kiedy niebieska kulka uderzyła o jego kamizelkę. Alert na telefonach obwieścił, że Marianela, Romeo oraz Kevin zostali wyeliminowani.
– Och, no to wrócę do obozu. – Nela zdjęła z ulgą kamizelkę, bo zrobiło jej się w niej gorąco. Romeo podreptał za nią.
– Tylko daj znać, jak dotrzesz – poprosił ją Jordi, patrząc z troską, jak siostra z ulgą powitała koniec gry. To nie był jej typ rozrywki.
– Wybacz, stary. – Kevin przeprosił swojego korepetytora, a on tylko się uśmiechnął. To w końcu tylko gra. Rosie, która postrzeliła Del Bosque zdawała się być jednak z siebie dumna. Dla draki udała, że zdmuchuje niewidzialny dymek ze swojego rewolweru jak w westernach i kilka osób parsknęło śmiechem. – Odprowadzę ich do obozu – zapewnił Kevin, wskazując na Romea i Nelę, którzy mieli zerową orientację w terenie, po czym pożegnał się i odszedł, zostawiając drużynę niebieskich samych.
– Czy oni tam zamierzają nocować? – Olivia czuła, że cierpną jej nogi, kiedy tak w kuckach obserwowali kształty po drugiej stronie, licząc na to, że coś się wreszcie wydarzy. – Nogi mi cierpną.
– Mogłaś ubrać wygodniejsze buty – zauważyła Veda, bo sama miała górskie obuwie, które polecił jej Ivan, a Olivia tylko cienkie tenisówki.
– To nie ma sensu, za długo to trwa – stwierdziła Rose, zerkając na zegarek. – Wy tu poczekajcie, a my z Guzmanem spróbujemy się przedrzeć naokoło. Weźmiemy trudniejszą trasę na metę, nikt się nas tam nie spodziewa. Spróbujemy wywiesić flagę jak najszybciej, zamiast ryzykować walkę i eliminację.
Quen pokiwał głową, zgadzając się z koleżanką, a Jordan nie miał zbyt wielkiego wyboru. Został postawiony przed faktem dokonanym.
– Jesteś głupkiem, Guzman, wiesz o tym? – zagadnęła Castelani, kiedy przedzierali się przez chaszcze, starając się nie robić rabanu. Według mapy ta trasa była trudna i mieli rację, wybierając ją – nikogo z czerwonych jeszcze tutaj nie było. – Felix staje na głowie, żeby ci pomóc, a ty go traktujesz, jakby był powietrzem.
– O co ci chodzi? Felix wysłał cię jako pośrednika czy co? – Nastolatek przytrzymał kilka gałęzi, by mogła pod nimi przejść, ale grzecznie odmówiła i sama utorowała sobie drogę. Wzniósł oczy do nieba.
– Powiedział ci, że chce się z tobą kumplować, a ty go spławiłeś. To nie było miłe. On się martwi.
– Niepotrzebnie. – Jordan nie chciał na ten temat rozmawiać, a już w szczególności nie z obcą osobą. Nie znał dobrze Primrose, a to były osobiste tematy.
– Felix jest na ciebie zły, bo nie pożegnałeś się, kiedy wyjeżdżałeś do San Nicolas de los Garza. Nawet nie wiedział, że się przeprowadzacie.
– Wiedziałby, gdyby ze mną wtedy gadał.
– Dlaczego się nie pożegnałeś wtedy trzy lata temu?
– To nie twoja sprawa, Castelani – warknął, czując, że zaczyna mu się robić gorąco za kołnierzem bluzy.
– Trochę moja, bo Felix jest moim przyjacielem i choć tego nie przyzna, widzę, że za tobą tęskni. To widać szczególnie na próbach do musicalu. Rozumiecie się bez słów jeśli chodzi o muzykę, ale obaj jesteście tumanami, którzy nie potrafią ze sobą normalnie porozmawiać.
– Dlatego Felix wysyła swoją kumpelę na przeszpiegi, żeby wyciągnęła ze mnie wyznania? – Szatyn zatrzymał się na chwilę i zajrzał przez ramię na koleżankę z klasy. Starał się wyglądać poważnie, ale dostrzegła, że był zawstydzony. – Myślisz, że może uronię tutaj łezkę i wyznam ci, że tęsknię za kumplem, a potem rzucimy się sobie w ramiona?
– Nie, nie jestem idiotką, Guzman.
– A zachowujesz się, jakbyś była.
– Próbuję pomóc, to wszystko. Obaj jesteście uparci jak osły. – Rosie ze złością szarpnęła jakąś gałąź. – Może gdybyś nie zachowywał się jak ostatni egoista i spróbował wczuć się też w pozycję drugiej osoby, zdałbyś sobie sprawę, że świat nie kręci się tylko wokół ciebie.
– Doprawdy? Śmiesznie słyszeć to z twoich ust.
– Co to niby ma znaczyć?
– Helios, serio? – Jordan nie wytrzymał. Minę miał nietęgą, a ona zaczerwieniła się ze złości, nie wierząc, że wyciąga to na światło dzienne. – Można nisko upaść, ale aż tak, żeby sięgać po eksperymentalny towar Templariuszy? Tylko dlatego, że chcesz uciec od problemów tu i teraz? To nie sprawi, że poczujesz się dobrze na dłuższą metę. Spokojnie, nikt mi nie powiedział. Słyszałem, jak rozmawiałaś o tym z Felixem – wyjaśnił, kiedy ona próbowała zrozumieć, skąd ma te informacje.
– Raczej podsłuchiwałeś, gumowe ucho – warknęła i postanowiła mu się odgryźć. – Mów, co chcesz, Guzman, ale mi się wydaje, że udajesz, że nic cię nie obchodzi. Bo wtedy ciężej jest cię zranić. – Na widok uniesionych brwi kolegi, wyjaśniła: – Daj spokój, jesteś przekonany, że ciąży na tobie klątwa. Nacho Fernandez dużo gada. – Castelani nie wiedziała, czy bardziej ma być zirytowana czy rozbawiona pomysłem o przekleństwie, tej bzdurnej plotce, która krążyła po szkole. – Uważasz, że wszyscy wokół ciebie umierają, prawda? Dlatego nie chcesz Felixa w swoim towarzystwie. Rozgryzłam cię.
– Prawdziwy z ciebie psycholog z tłumu – rzucił ironicznie, postanawiając nie wdawać się z nią w dyskusję. Ona jednak wiedziała, że uderzyła w czuły punkt.
– Udajesz, że masz w nosie, co o tobie myślą inni, ale prawda jest taka, że zależy ci na opinii Felixa. Dlatego nie pocałowałeś Lidii na ostatniej próbie. Honorujesz ten wasz głupi pakt z dzieciństwa, choć sprawiasz wrażenie, że masz to w nosie i Felix dramatyzuje, dbając o takie głupoty. Mówisz, że nie jesteś już przyjacielem Felixa, a jednak stajesz w jego obronie i dowalasz Fernandezowi za każdym razem, kiedy ten rzuca jakieś kąśliwe uwagi. – Rose miała na twarzy uśmieszek samozadowolenia. Te sesje z Leo były naprawdę przydatne. – Tak samo udajesz, że masz gdzieś, co mówi twoja matka. Robisz, co ci się żywnie podoba, specjalnie, żeby zrobić Silvii na złość, a w głębi duszy desperacko potrzebujesz jej uwagi. Próbujesz ją zirytować, bo tylko tak w ogóle cię zauważa. Zawsze żyłeś w cieniu brata, a teraz kiedy jego już nie ma, próbujesz zająć jego miejsce, ale nie wychodzi.
Dał się słyszeć plask, kiedy kulka z farbą uderzyła o niebieską kamizelkę. Oboje zatrzymali się w miejscu i spojrzeli na plamę na ubraniu Rosie. Ona była raczej w szoku, widząc, że kolor farby jest niebieski, on natomiast miał złość wymalowaną na twarzy.
– Idioto, to tak nie działa. Nie możesz mnie wyeliminować! Jesteśmy razem w drużynie – poinformowała dobitnie Jordana, który tylko wzruszył ramionami.
– Widocznie już nie – oświadczył, pokazując jej alert, który głosił, że Primrose Castelani została wyeliminowana z gry.
– Prawda w oczy kole, co? – warknęła ze złością, szarpiąc za swoją kamizelkę.
– Wracaj do obozu, Castelani. Nie masz pojęcia, o czym mówisz.
Zarzucił sobie karabin na ramię i zostawił ją samą, zagłębiając się w las. Rosie przez chwilę poczuła, że może rzeczywiście udało jej się utrafić w samo sedno. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5849 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 19:34:01 15-01-24 Temat postu: |
|
|
cz. 3
Czerwoni mieli nieco inną strategię drużynową i woleli trzymać się pojedynczo lub dwójkami. Uważali, że w ten sposób będzie ich trudniej wyśledzić podczas paintballowego pojedynku. Niektórzy byli niepocieszeni, bo z chęcią schowaliby się w tłumie, a tak niestety byli skazani tylko na siebie. Marcus się cieszył – nie musiał pilnować kolegów i koleżanek i mógł snuć się po lesie pogrążony we własnych myślach. Marzył o tym, żeby natknąć się po drodze na Olivera i wlepić mu kulkę czerwonej farby prosto w czoło. Właściwie, jeśli miał być całkiem szczery, myślał też o prawdziwej, śmiertelnej kuli. I nienawidził się za to.
– Hej, zwolnij trochę, dostałam kolki, próbując cię dogonić. – Sara Duarte złapała się za brzuch, dopadając do niego w środku lasu. Przytrzymała się jego ramienia, by nieco odsapnąć. – Dokąd się tak spieszysz?
– Nie powinnaś być z Kevinem i Pedro? – Marcus rozejrzał się po zaroślach, jakby spodziewał się, że koledzy z drużyny zaraz z nich wyskoczą.
– Tak, ale oni okropnie mnie nudzą. Gadają o grach komputerowych i koszykówce. – Dziewczyna lekko się zasępiła, a Delgado musiał mocno się powstrzymać, by nie parsknąć śmiechem. – No co? O co ci chodzi? – Trochę się zawstydziła, widząc jego minę.
– Nic, po prostu… ty naprawdę nie odpuszczasz, co? Wiesz, że świat się nie zawali, jak nie będziesz miała partnera na bal bożonarodzeniowy? – Marcus znał ją na wylot. Kiedy doszła nieco do siebie, wskazał ścieżkę i razem ruszyli dalej na przeszpiegi, po drodze wypatrując niebieskich celów.
– Jestem aż tak oczywista, co? – Sara nie miała nawet siły udawać. Znała się z Marcusem od dziecka, a poza tym nie kryła się ze swoją ambicją znalezienia chłopaka. – Nic na to nie poradzę. Nie chcę się skompromitować, idąc na bal sama.
– Do imprezy jeszcze sporo czasu, a poza tym niepowiedziane, że dyrektor Torres wyrazi na nią zgodę. Szkoła ma ograniczone fundusze, przecież wiesz. Jesteś w samorządzie.
– Przecież to tradycja! – Sara się oburzyła. Rzeczywiście na radzie samorządu uczniowskiego nie podjęli jeszcze tego tematu, ale teraz, kiedy nadszedł grudzień, wypadałoby w końcu poruszyć tę kwestię, bo czasu do Świąt Bożego Narodzenia nie było tak wiele, jak mogłoby się wydawać. – Moja mama była królową balu świątecznego, kiedy była w moim wieku. Wiedziałeś o tym?
– Ursula miała powodzenie, słyszałem o tym.
– W porządku, Marcus, możesz powiedzieć, że była łatwa. – Sara uśmiechnęła się pod nosem.
– Nie to miałem na myśli… – Delgado trochę się zawstydził, bo nie chciał zabrzmieć tak, jakby nie miał szacunku do pani Duarte, ale Sara nie miała mu za złe.
– Moja mama miała wielu chłopaków. A ja do dziś nie wiem, kto jest moim ojcem. Nie zrozum mnie źle, kocham mamę i doceniam wszystko, co dla mnie zrobiła. Nie miała łatwo jako samotna matka pracująca w policji. Ale jednak jakaś część mnie czuje, że przeze mnie zmarnowała sobie życie.
– Nie powinnaś myśleć w ten sposób. – Chłopak przytrzymał gałęzie drzewa, by przyjaciółka mogła przejść bez problemu. – Ale wiesz, że nie musisz dorównywać matce, prawda? Nie jesteś nią.
– Wiem. – Sara się zasępiła. Może nieświadomie właśnie to robiła, próbując być taka jak jej mama w szkolnych czasach. – Możecie mnie nazywać głupią i pustą, ale nikt nie chce iść sam na taką imprezę.
– Nie jesteś ani głupia ani pusta. Jeśli mam być szczery, jesteś najnormalniejsza z nas wszystkich. – Delgado oświadczył to tonem całkowicie pozbawionym ironii. Mówił poważnie i totalnie ją tym zaskoczył. Potknęła się o korzeń i musiał ją przytrzymać, żeby się nie przewróciła. – Potrzebna jest nam odrobina normalności. Zwykłych nastoletnich problemów i głupot.
– Sam robisz ostatnio mnóstwo głupot, Marcus. – Sara postanowiła odpłacić przyjacielowi szczerością. – Wymykanie się w środku nocy na panienki? W dodatku z Jordanem? Myślałam, że się nie cierpicie. Tak czy siak, ty przynajmniej nie musisz się martwić o tak trywialne rzeczy jak partnerka na szkolną potańcówkę. To jasne, że pójdziesz z Adorą. Wszędzie ze sobą chodzicie.
– Mówisz, jakbyś była zazdrosna.
– Wcale nie!
– Spokojnie, tak się tylko nabijam. – Delgado posłał jej taki uśmiech, oglądając się do niej przez ramię, ale aż zmiękły jej kolana, ale próbowała zachować zimną krew. – Jeśli do czasu balu nie będziesz miała chłopaka, pójdę z tobą. Umowa stoi?
– Pfff! – Duarte się oburzyła. Widziała, jak śmieje się pod nosem i, choć miło było zobaczyć go radosnego, nie spodobała jej się ta propozycja. – Obejdzie się. Nie chcę litości.
– To nie litość, tylko przyjacielska przysługa.
– Jeszcze gorzej.
– Okej, jak uważasz. – Delgado dał za wygraną, wzruszając ramionami i ściskając mocniej karabin do paintaballa, bo zbliżali się do koryta rzeki. – Ale pamiętaj, że nie musisz być jak twoja mama.
– No wiem. Święta to ona nie jest. – Sara walczyła ze sobą przez chwilę, kiedy przycupnęli w odosobnionym miejscu, by móc obserwować brzeg, nad którym robiło się małe zamieszanie. Grupa prowadzona przez trenera Bruniego właśnie się tam kręciła. – Marcus… moja mama podejrzewa Theo Serratosa.
– O co?
– O bycie Łucznikiem Światła. – Duarte opowiedziała mu o tym, co podsłuchała w rozmowach matki. – To niedorzeczne, prawda?
– Dlaczego? – Marcusa nie bardzo obeszła wiadomość o podejrzeniach, raczej interesowały go argumenty policjantki. Był pewien, że musiała mieć jakieś konkrety.
– No bo… – Sara założyła za ucho pasmo włosów, zanim odpowiedziała. Czuła, że to nie jest czas i miejsce na takie rozmowy, ale innej sposobności nie mieli, więc zdecydowała się to wykorzystać. – Bo znam Theo od dziecka, zawsze się kręcił w pobliżu, kiedy bawiłam się z Veronicą. On jest zbyt zadufany w sobie, nie widzi niczego poza czubkiem własnego nosa. Ktoś taki jak on miałby wymierzać w miasteczku sprawiedliwość? Uważam, że to naciągana teoria. Tylko dlatego że umie strzelać z łuku, moja mama przypisała mu bycie zamaskowanym strzelcem.
– Myślę, że musiała mieć więcej podstaw, by tak myśleć. – Delgado spojrzał na przyjaciółkę znacząco, by dać jej do zrozumienia, że coś w tym musi być. – Gdyby policja patrzyła tylko na umiejętność strzelania z łuku, musiałaby przesłuchać całą drużynę łuczniczą na uniwerku w San Nicolas, wszyscy są solidnymi podejrzanymi. Ale żaden nie ma motywu.
– Mama uważa, że Theo był w mieście, kiedy miał miejsce skok na El Tesoro, ale ukrywał to. Myślisz, że dlaczego?
– Nie wiem, Saro. Theo jest dziwny, a do miasta ma bardzo negatywny stosunek. – Delgado zastanowił się nad tym przez chwilę. – Wciąż ma za złe, że zdyskredytowano Ulisesa. Chciałby przywrócić dobre imię rodzinie.
– Może masz rację, ale i tak wydaje mi się to grubymi nićmi szyte. Osobiście uważam, że Łucznikiem może być dziewczyna. Widziałam zdjęcia z zapisu kamer monitoringu przy kościele w dniu pogrzebu Gilberta i sylwetka wyglądała bardzo kobieco. Wysoka i szczupła, ale bioder nie udało jej się ukryć.
– A widziałaś zapis monitoringu z El Tesoro albo spod El Paraiso?
– Nie. Nie było żadnych zapisów.
– No właśnie. – Marcus wyglądał, jakby ją uświadamiał. – Łuczników jest co najmniej dwóch, Saro. Jeden wymierza w jakiś sposób sprawiedliwość, drugiego interesowała prywatna zemsta. Na pogrzebie Gila komuś puściły nerwy.
– I to był ktoś, kto nie był obecny na pogrzebie albo kto wyszedł wcześniej. – Duarte pokiwała głową, odnajdując w sobie zamiłowanie do tworzenia teorii konspiracyjnych. – Zaraz, ty zniknąłeś szybciej z pogrzebu…
– Przed chwilą byłaś przekonana, że to kobietę zarejestrowały kamery przy kościele. – Przypomniał jej, śmiejąc się nieco z jej gapiostwa.
– Ale już nie jestem pewna. A ty masz ładne biodra – dodała trochę zbyt szybko, dopiero po chwili gryząc się w język. Nastąpiła chwila niezręcznej dla Sary ciszy, podczas której Marcus wpatrywał się intensywnie w trenera i jego podopiecznych. – Co robimy? Ich jest za dużo, nie damy rady wyeliminować ich wszystkich.
– Wystarczy tylko jeden. – Delgado przymknął jedno oko, celując prosto w pierś Olivera. Już po chwili usłyszeli plaśnięcie czerwonej farby i alert na telefonach poinformował ich, że Bruni został wyeliminowany. Sara w tym czasie pozbyła się Remmy’ego Torresa, który razem z trenerem zakończył rozgrywkę.
– I co teraz? – zapytała, trochę spanikowana, bo niebiescy rozglądali się w amoku, szukając ukrytych wrogów, którzy właśnie ich zaatakowali.
– Teraz wiejemy. – Marcus chwycił ją za rękę i pociągnął szybko w głąb lasu.
Właściwie to wyświadczył Oliverowi przysługę, zostawiając go sam na sam z nowym kapitanem drużyny piłki nożnej, ale nie dbał o to. Warto było poczuć przez chwilę tę satysfakcję. Gorzej z tym, że wolałby mieć prawdziwą broń, by móc zranić go naprawdę.
***
Lidia uparła się, żeby Felix wziął odpowiedzialność za flagę czerwonych i w normalnych okolicznościach pewnie czułby się mile połechtany. Jednak słowa, które nastąpiły po jej genialnym pomyśle brzmiały: „Nikt nie będzie podejrzewał, że ty ją masz”. Montes miała go za słabeusza, a jego duma cierpiała. Okej, nie był może jakimś mięśniakiem i w siłowaniu na rękę pewnie przegrałby z Marcusem Delgado, ale nie był znów taki słabowity jak wszyscy myśleli, w końcu nie na darmo miał status kapitana drużyny pływackiej. Może to jego szkolny wizerunek, który bardziej utrwalił go w oczach pozostałych uczniów jako artystyczną duszę? A może to kwestia jego udawanej orientacji seksualnej? W każdym razie podopieczna Conrada nie brała go na poważnie i to ona przejęła stery, kiedy przemierzali las, by dotrzeć na metę i zawiesić swoją czerwoną flagę na maszcie. Lidia w ogóle nie rozpatrywała go w kategoriach kogoś więcej niż przyjaciela i Castellano dobrze o tym wiedział. Mówiąc jej, co do niej czuje, ryzykował tylko utratę przyjaźni, a na to nie mógł sobie pozwolić. Wolał być przy niej i udawać, że mu z tym dobrze. Nie zniósłby niezręczności i jej spojrzenia pełnego litości, kiedy już by go odrzuciła.
– Jesteśmy już blisko. – Brunetka wyrwała go z rozmyślań, zatrzymując się, by zerknąć na wyświetlacz telefonu, na którym widniała mapa. Eric DeLuna opracował dla nich specjalną aplikację z GPS-em, a gubernator każdemu uczestnikowi wręczył telefon z odpowiednim zasięgiem, by mieć pewność, że nikt nie zgubi się w górach. – Mamy trochę czasu, więc możemy odpocząć. – Lidia pociągnęła nosem. Rześkie powietrze było przyjemne, ale tak dawno nie chodziła po lesie, w dodatku w górach, że jej kondycja nie była na najlepszym poziomie.
– W porządku. Napij się, bo się odwodnisz. – Podał jej bidon z wodą, a ona machnęła ręką.
– Nie przesadzajmy. – Wzięła jednak napój i wypiła kilka sporych łyków. – Miałam rację, tą trasą nikt nie idzie, jest najtrudniejsza. Mamy przewagę.
– Na to wygląda.
– Wszystko okej? – Brunetka zatroskała się na widok przyjaciela, który nerwowo przygryzał wargę, jak to zwykle miał w zwyczaju. – Masz gorączkę? – Jej ręka powędrowała automatycznie do jego policzka, a on cofnął się gwałtownie, wpadając na drzewo. – Dobra, już cię nie dotykam. Jezu, aleś ty wrażliwy.
Nie miał zamiaru tłumaczyć, że wypieki na jego twarzy nie mają nic wspólnego ze złym stanem zdrowia. Byli sam na sam po raz pierwszy od dawna i po prostu nie był na to przygotowany.
– Skoro już tutaj jesteśmy, mam do ciebie sprawę. – Montes pogrzebała w nerce przypiętej do pasa i wyciągnęła z niej pomiętą fotografię. Wyciągnęła ją w stronę Felixa, który zmarszczył czoło.
– A więc o to chodziło – mruknął sam do siebie. – Nalegałaś, żeby iść tylko ze mną, żeby móc mnie wypytać o uniwersytecką drużynę łuczniczą, tak? – Poczuł ukłucie w sercu, kiedy zdał sobie sprawę, że był dla niej tylko źródłem informacji. – A co z postanowieniem, że nie będziesz próbowała poznać tożsamości El Arquero de Luz? Myślałem, że Marcus przemówił ci do rozsądku.
– To silniejsze ode mnie. – Montes wzruszyła ramionami. – Poza tym myślę, że wiem… to znaczy domyślam się, ale… zresztą nieważne.
– Co chciałaś powiedzieć?
– Będziesz się nabijał.
– Obiecuję, że nie będę. – Dopiero, kiedy położył rękę na sercu i przysiągł, Lidia zdecydowała się powiedzieć, co ją trapi.
– Myślę, że Łucznikiem może być ksiądz Ariel. – Przymknęła oczy, czekając na werdykt przyjaciela i jego ewentualne wyśmianie jej. Jemu jednak nie było do śmiechu.
– Bo jest młody i przystojny? – Ze złością przerwał postój i ruszył dalej przez las, a ona musiała się natrudzić, żeby mu dotrzymać kroku na swoich krótkich nogach. – Podejrzewasz każdego w tym miasteczku.
– Tym razem jestem prawie pewna.
– Na jakiej podstawie?
– Nie mogę powiedzieć.
– Pięknie. – Castellano prychnął. – Wiesz co? Myślałem, że się przyjaźnimy, a jednak mi nie ufasz.
– Obiecałam, że nikomu nie powiem. Powiedzmy, że… w jednej z wiadomości od Łucznika zwrócił mi uwagę na błędy gramatyczne. To samo zrobił ostatnio na lekcji religii Ariel.
– No i? Robisz takie byki, że aż kłuje w oczy. Też ci to mówiłem. – Felix trochę się zirytował. Dlaczego ona nie dostrzegała tego, co miała pod nosem? – Wydaje mi się, że Quen ma rację. Masz jakiś syndrom sztokholmski. El Arquero raz uratował cię z opresji i zaczęłaś go idealizować ponad miarę. Jego tożsamość przypisujesz każdemu, kto akurat ci podpasuje, bo „dobrze mu patrzy z oczu”. – Chłopak zrobił cudzysłów, trochę jednak zazdrosny o księdza, o którym Lidia zawsze opowiadała z takim entuzjazmem. Że też przydzielili do Pueblo de Luz przystojniaka niewiele starszego od nich zamiast jakiegoś starego zgreda jak Horacio!
– To wcale nie tak, a Quen nie wie, o czym mówi. – Lidia się oburzyła. W gruncie rzeczy było w tym sporo prawdy, ale nie chciała tego przyjąć do wiadomości.
– A co jeśli Łucznikiem jest dziewczyna? – Felix nagle zadał jej to pytanie, odwracając się gwałtownie i niemal obrywając ostrą gałązką, która wystrzeliła z boku. – Też byś się tak zachowywała?
– To znaczy jak?
– Jak zabujana nastolatka.
– Opowiadasz bzdury. – Montes się oburzyła, stawiając dużo cięższe kroki niż było to konieczne. Patrzyła pod nogi, bo czuła, że zaczynają ją palić policzki i nie chciała, żeby przyjaciel to widział. – To nie jest dziewczyna.
– A skąd ta pewność?
– Bo bym poznała. Kobieta się tak nie zachowuje, nie mówi w taki sposób…
– A może to ja. – Felix powiedział to bez zastanowienia. Właściwie nie wiedział, co go podkusiło, po prostu tak wyszło.
– Nie wygłupiaj się.
– Mówię poważnie. Poznałabyś, gdybym to ja latał po mieście w ciasnych portkach z łukiem?
– Pewnie, że tak. Jesteś moim przyjacielem, widzę cię codziennie w szkole. Naprawdę myślisz, że jestem głupia?
– Głupia nie, ale ślepa tak – mruknął sam do siebie, ale ona go już nie słyszała. – Co ja mam zrobić z tym zdjęciem? Mam przekazać Kryształowemu Głosowi? – prychnął pod nosem. Miał wrażenie, że Montes wykorzystywała go tylko jako pośrednika w kontaktach z anonimowym blogerem nieświadoma, że był nim sam Felix.
– Myślałam, że ty mi pomożesz, ale jeśli nie wiesz, kto jest na tym zdjęciu… – Lidia mówiła lekko obrażonym tonem, nadal była trochę zirytowana, ale złość nieco jej przeszła, kiedy Felix pomógł jej wdrapać się na jeden z pagórków. – Swoją drogą, La Voz de Cristal jest bardzo dziwny, nie uważasz?
– Nie, jest w porządku – odpowiedział automatycznie Castellano, stając w obronie swojego alter ego. Jeszcze czego, żeby krytykowała anonimowego blogera, który wciąż jej pomagał.
– Tak sobie myślałam, że Kryształowym Głosem może być Ingrid Lopez, co myślisz?
– Dlaczego kobieta?
– A dlaczego nie?
– A dlaczego Łucznik nie może być kobietą?
– Felix, jesteś dzisiaj bardzo wkurzający. – Montes zatrzymała się i oparła ręce na kolanach, bo zmachała się wędrówką. Na ramieniu poprawiła karabin i rozejrzała się wokół, ale nie było tu żywej duszy. – Tak po prostu wpadłam na pomysł, że to dziennikarka. Może pani Lopez de Vazquez boi się publikować niektóre teksty pod własnym nazwiskiem, żeby nie stracić pracy w redakcji. Przecież niektóre są dosyć kontrowersyjne.
– Nie wiem. – Brunet postanowił nie wdawać się w tę dyskusję i zerknął ponownie na fotografię. – Nie znam tego zdjęcia. Widziałem podobne, ale nie to. Tego nie ma w Internecie.
– Pochodzi z mieszkania Ulisesa Serratosa, Eric mi powiedział. Poznałam Fabiana Guzmana i Adama Castro. Wiedziałeś, że byli w drużynie łuczniczej?
– Nie ma osoby, która by tego nie wiedziała. Fabian jest kilkukrotnym mistrzem stanu Nuevo Leon – poinformował ją Felix. Czuł, że powinien się cieszyć, mogąc dostarczyć jej tych cennych informacji, ale był zły, że tylko po to był jej potrzebny.
– A Adam Castro?
– Wszyscy byli nieźli, ale Fabian słynął ze swojego opanowania. Ulises zawsze mówił, że do strzelania z łuku potrzeba dyscypliny. – Felix wzruszył ramionami, oddając jej fotografię. –
A na zdjęciu oprócz Fabiana i Adama jest Ivan Molina. To ten wysoki piętnastolatek. O niego ci chodzi, prawda?
– Jesteś pewny? – Montes przyjrzała się bliżej zdjęciu i kiedy już znała prawdę, od razu rozpoznała młodego szeryfa. – A ten obok, ten chudy i zgarbiony?
– To któryś z braci Mazzarello, ale nie pytaj mnie, bo zawsze byli do siebie bardzo podobni. Giacomo albo Gianluca.
– Giacomo jak nasz nauczyciel włoskiego? Gorgonzola?
– Tak, on. – Felix uśmiechnął się mimo woli, słysząc ksywkę belfra. – Albo on albo jego brat, Gianluca.
– Ile jest tych Mazzarello w miasteczku?
– A bo ja wiem. – Siedemnastolatek zastanowił się przez chwilę. – Jest tylko jedna włoska rodzina, z tego co się orientuję. Marcelo Mazzarello prowadził w Dolinie Cieni jedną z najsłynniejszych lodziarni.
– I obaj ci bracia Mazzarello też byli w drużynie łuczniczej razem z Moliną?
– Nie, Ivan nie strzelał. Ulises prowadził taki klub przetrwania, młodych skautów czy coś takiego. – Felix skrzywił się, bo nigdy nie rozumiał jak można chcieć dobrowolnie spędzać czas w dziczy ze zwierzętami i robalami, ucząc się jak rozpalić ogień, łowić ryby i odnaleźć się w terenie bez nawigacji. – To zdjęcie zrobili sobie pewnie przy okazji w domu Ulisesa. Rodzina Serratos mieszkała na końcu naszej ulicy, zaraz przy sadzie Delgadów, wszyscy byli tam zawsze mile widziani. Teraz zamieszkał tam Theo, brat Veronici. Wrócił na stare śmieci. – Felix nagle urwał i zatrzymał się w miejscu, nakazując Lidii to samo. – Coś tam się rusza. Poczekaj chwilę, sprawdzę to.
Była tak zapatrzona w zdjęcie, że nawet nie zarejestrowała słów przyjaciela, który zszedł do dolinki i natknął się na członka drużyny niebieskiej.
– Cholera, co się tak skradasz? – Jordi skrzywił się na widok Felixa z osłupiałą miną. – I dlaczego do mnie nie strzelasz?
– Dlaczego ty nie strzelasz? – odbił piłeczkę Castellano, wskazując na karabin Guzmana, który zawieszony był gdzieś z boku, a chłopak w ogóle po niego nie sięgał. – Co tu robisz sam?
– Spaceruję na łonie natury. A jak myślisz, głupku? Idę wywiesić flagę na maszcie.
– Sam?
– A potrzebne są do tego dwie osoby? Nie jestem niedorozwinięty.
– Właśnie zdradziłeś mi, że masz flagę. – Castellano dał mu do zrozumienia, że nie było to zbyt mądre z jego strony.
Guzman musiał się z tym zgodzić. Nie chciało mu się jednak grać w tę grę, więc wszystko mu było jedno. W oddali usłyszał szelest i zobaczył zarys czerwonej kamizelki. Zdał sobie sprawę, że Felix nie jest sam.
– Zastrzel mnie – powiedział znienacka, sprawiając, że Castellano uniósł brwi ze zdumienia. – Daj spokój, masz okazję wyjść z twarzą przed swoją dziewczyną.
– Lidia nie jest moją dziewczyną – syknął przez zęby, a ręka lekko mu zadrżała, kiedy chwycił broń do paintballa.
– Może jak wzbudzisz w niej podziw, to nią zostanie. Daj spokój, Felix, nie unoś się dumą. Wyeliminuj mnie, weź flagę i powieś ją na maszcie – to niedaleko stąd, za tamtą polaną. – Jordi wskazał palcem w stronę drzew. – Twoja laska będzie wdzięczna, drużyna wygra. Czego chcieć więcej?
– A co ty będziesz z tego miał?
– Ukrócisz moje męki. No i chcę już wrócić do obozu, do Neli. Del Bosque zagada ją na śmierć, to straszny nudziarz. – Jordi skrzywił się na wspomnienie Kevina, do którego próbował się zbliżyć, żeby zdobyć informacje o jego ojcu. – To jak będzie? – Widząc, że Felix się waha, dorzucił złośliwym tonem: – To nic takiego, to tylko gra. Wyluzuj trochę. Twój męski honor nie ucierpi.
Felix zerknął przez ramię w stronę Lidii ukrytej w zaroślach. Pewnie nawet na niego nie patrzyła, zbyt zajęta przetwarzaniem informacji, które jej dostarczył. Dał za wygraną, bo w oddali usłyszał jakieś zbliżające się kroki i nie chciał, żeby jego drużyna posądziła go o zdradę. Strzelił w kamizelkę Guzmana i po chwili wszyscy otrzymali alert na telefon z nazwiskiem wyeliminowanego gracza.
– Dzięki. No to na razie. Nie spartacz tego, Fel. – Jordan poklepał Castellano po ramieniu, wymijając go i wracając do obozu. Po drodze wcisnął mu jeszcze w dłoń czerwoną flagę. – Powodzenia.
***
– Powiedz, że złapaliście El Arquero – poprosił automatycznie, przekraczając próg komendy w Pueblo de Luz.
Od pewnego czasu Basty Castellano zaczynał swój dzień w pracy od wypowiedzenia tego samego zdania. Ursula Duarte zwykle musiała go sprowadzać na ziemię i informować o braku tropów, ale tym razem było inaczej.
– Właściwie to tak. Nawet trzech – odparła policjantka, mając ochotę się roześmiać na widok zdumienia na twarzy zastępcy szeryfa.
W odpowiedzi na jego konsternację wskazała na trzech mężczyzn siedzących w poczekalni w kajdankach. Każdy był ubrany na czarno i Basty był pewien, że mieli też kominiarki, które zostały im zdjęte przez funkcjonariuszy po zatrzymaniu.
– Dewastacja wiaty autobusowej. – Ursula wskazała na najmłodszego zatrzymanego. – A ten drugi został zatrzymany za nielegalną wycinkę drzewa. Zaczął uciekać przed patrolem w kominiarce i twierdził, że nic nie możemy mu zrobić, bo jest Łucznikiem Światła. Głupek nie wie, że El Arquero jest podejrzany o zabójstwo. A ten trzeci to napad na stację benzynową z bronią w ręku.
– Miał broń? – Basty poczuł, że to wreszcie jakiś konkret. Przyjrzał się mężczyźnie około czterdziestki, który martwym wzrokiem wpatrywał się tępo w ścianę.
– Tak. Zabawkowy łuk dla dzieci. Ukradł batonik proteinowy. – Ursula ostudziła jego zapał, stawiając pieczątkę służbową przy dokumentach. – Łucznik naprawdę zamieszał w miasteczku i chyba nie zdaje sobie z tego sprawy. Ma wielu zwolenników, ale też wielu, którzy nie są zadowoleni z jego samowolki. A w tym wszystkim pojawiają się ci żałośni naśladowcy.
– Przez chwilę myślałem, że naprawdę coś dla mnie masz. Dzisiaj jak nigdy jest mi to potrzebne.
Castellano przetarł oczy dłońmi, by pozbyć się obrazu swojego koszmaru, który cały czas odtwarzał mu się w głowie w zapętleniu. Śnił niemal co noc o swoich martwych dzieciach i zaczynało go to wykańczać. Duarte zauważyła, że coś jest nie tak, więc gestem zaprosiła go do kuchni na kawę. Akurat byli sami i nikt im nie przeszkadzał.
– Co jest, Basty? Wyglądasz naprawdę okropnie. – Policjantka wyglądała na zatroskaną, przyjaźnili się od młodości i wiedziała, kiedy jej przyjaciela coś trapiło. – Aż tak uwziąłeś się na tego El Arquero?
– To nie tak. – Castellano wyciągnął z kieszeni komórkę i pokazał jej zdjęcie podsłuchu pod swoim biurkiem. – To jedna z naszych.
– Żartujesz. – Ursula wydmuchała głośno powietrze. – Sprawdziłeś numer seryjny? To może być czysty przypadek.
– Przypadkiem jakiś obcy człowiek miałby dostęp do pluskwy policyjnej, którą dla hecy postanowił podpiąć w moim domu? – Policjant nie był głupi. Wiedział, że w tej sytuacji nie ma mowy o zbiegach okoliczności. – Całą noc przeczesywałem dom. Nie znalazłem już nic więcej, ale na samą myśl mam ochotę… – Nie dokończył zdania, ale nie musiał. Jego palce zacisnęły się na kubku z kawą zdecydowanie zbyt mocno.
– Zgłosisz to?
– Nie. Będę obserwował sytuację. Spróbuję przekazać podsłuchiwaczowi fałszywe informacje i myślę, że dzięki temu będę miał potwierdzenie kto nim jest. Chcę, żeby wpadł w sidła, które sam zastawił.
– Basty, ja wiem, że to ciężki okres, ale czy ty naprawdę podejrzewasz Ivana? To podłe, nawet jak na niego. Nie zrobiłby ci tego.
– Nie? – Castellano już sam nie był pewny. Molina ostatnimi czasy miał ukryte motywy, którymi się nie dzielił. – Wybacz, Urs, ale nie jesteś obiektywna, stając w obronie Ivana. Oboje wiemy, że masz do niego słabość.
– To niesprawiedliwe. – Policjantka pokręciła głową gwałtownie, nie wierząc, że używa tego argumentu przeciwko niej. – Z Ivanem to była jednorazowa sprawa dawno temu. Przyjaźnimy się.
– Tak. Przyjaźnicie. Przyjaciele chyba mówią sobie wszystko, prawda?
– Do czego zmierzasz? – Duarte założyła ręce na piersi i starała się wyglądać na opanowaną, ale w środku cała się trzęsła. Basty był bystry i umiał łączyć fakty.
– Obrażasz moją inteligencję, Ursulo. Znamy się nie od dziś. Zawsze milczałem, bo nie chciałem cię stawiać w trudnej sytuacji, ale tym razem muszę to powiedzieć. – Basty westchnął, bo dla niego też było to trudne, ale nic nie mogło przeszkodzić w ich śledztwu, szczególnie osobiste uczucia. – Ivan nie jest niewiniątkiem, wiem o tym. Jego relacja z Deborą zawsze była skomplikowana – schodzili się, a zaraz potem zrywali. Był z wieloma dziewczynami w tamtym czasie. Pamiętam, jak pewnego razu zerwali po raz setny, Deb wróciła na studia do stolicy, a ty i Ivan zbliżyliście się do siebie. Dziwnym zbiegiem okoliczności dziewięć miesięcy później urodziła się twoja córka.
– Sebastian. – Duarte odwróciła się w stronę drzwi kuchni, jakby chciała sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje.
– Nie oceniam cię, Urs. Naprawdę, to nie jest moja sprawa. Ale jeśli będziesz przeszkadzała mi w śledztwie dotyczącym El Arquero, bo twoje osobiste relacje z podejrzanym zaćmiewają ci osąd, będę zmuszony odsunąć cię od tej sprawy. Chyba rozumiesz, prawda?
– Rozumiem i zamierzam być jak najbardziej obiektywna. Nie musisz się o to martwić. – Duarte zacisnęła zęby, żeby nie powiedzieć więcej. – I to wcale nie tak jak myślisz, Basty.
– Ja nic nie myślę. – Castellano podniósł rękę, żeby jej przerwać. – To tylko i wyłącznie twoja sprawa i nie wnikam w to. Jesteś dorosła, wiesz co robisz. Ale jeśli mówię, że ten podsłuch podłożył mi Ivan, to mówię to z pełnym przekonaniem. Jestem tego w stu procentach pewny. Nie mylę się co do takich rzeczy.
– Okej. – Ursula zgodziła się z nim dla świętego spokoju, choć sama miała odmienne zdanie. – Ale lepiej, żebyś miał solidne dowody, zanim go oskarżysz. Ivan nie ustępuje łatwo.
***
Mecz paintballa zakończył się zwycięstwem czerwonych, bo Felixowi udało się zawiesić flagę na maszcie. Wiele osób było niepocieszonych. Ci, którzy jeszcze byli w grze, otrzymali wiadomość na telefon, że mają wracać do obozu na ciepły posiłek. Natomiast wyeliminowani gracze już od dawna się tam zadomowili.
– Poważnie? Dałeś się wykiwać jak jakiś dzieciak? – Primrose pokręciła głową z niedowierzaniem, kiedy Jordi wrócił na pole namiotowe. – Miałeś jedno proste zadanie i nawet tego nie mogłeś zrobić. Nie mam na ciebie sił. – Wzruszyła ramionami, bo w końcu przegrana w paintball nie była końcem świata, ale już wyobrażała sobie zwycięskie miny i głupie komentarze Ignacia Fernandeza.
Guzman miał gdzieś przegraną, wzrokiem wypatrywał siostry, której nigdzie nie było.
– Gdzie jest Nela? – zapytał Quena, który siedział w gronie znajomych po swojej heroicznej eliminacji, kiedy próbował zasłonić od kuli Carolinę, ale ostatecznie oboje musieli pożegnać się z grą.
– Poszła zebrać drewno na ognisko razem z Romeem. – Ibarra nie bardzo rozumiał, skąd ta wkurzona mina na twarzy kuzyna. – O co ci chodzi?
– A nie przyszło ci do głowy, matołku, że jesteśmy na polu kempingowym, gdzie wszystko już jest przygotowane? – Wskazał na mały budynek na polu, w którym przechowywane było drewno, by nie zwilgotniało. – Puściłeś ją samą z tym frajerem?
– Zważaj na słowa. – Julietta Santillana pojawiła się przy nich tak nagle, że kilka osób wzdrygnęło się ze strachu. – Romea nigdzie nie ma. Jak dawno poszli?
– A bo ja wiem. – Enrique wzruszył ramionami. – Zaraz jak zostałem wyeliminowany czyli będzie jakieś dwie godziny? – Zerknął na zegarek, żeby się upewnić. – To niedobrze, prawda?
– Co ty nie powiesz? – Jordi miał ochotę udusić Enrique. Nie powiedział jednak nic, tylko się odwrócił w stronę gęstych drzew.
– A ty dokąd? – Julietta uruchomiła swój nieznoszący sprzeciwu belferski ton głosu. Chwilowe zawieszenie broni po balu debiutantek już chyba nie obowiązywało.
– Idę znaleźć siostrę. Jeśli pani myśli, że będę tu siedział i czekał, aż sama wróci, to jest pani głupsza niż myślałem.
– Hola, hola, wstrzymaj konie. – Ivan wyciągnął dłoń przed siebie, stając naprzeciwko podopiecznego i spoglądając na niego z góry. – Zaraz będzie padać, to niebezpieczne. Wy zostańcie tutaj, zjedzcie obiad, a ja i Michael poszukamy.
– Złaź mi z drogi, Ivan. Nie umiesz nawet przymykać zwykłych przestępców, więc jak chcesz znaleźć dwójkę dzieciaków w górskim lesie? – Jordan wyminął wuja, pociągając go z barku.
– Ja też idę. Biedny Romi nie zna się w ogóle na takich rzeczach, pewnie jest przerażony. – Amelia Estrada dopadła do młodego Guzmana, postanawiając dołączyć się do poszukiwań.
– Spadaj, będziesz mnie tylko spowalniać – warknął, czym zasłużył sobie na kolejne wrogie spojrzenie Julietty.
– Nie mów tak do niej, martwi się o brata. – Primrose zwróciła się zirytowana do Guzmana. – Szeryfie, może podzielmy się na małe grupki i poszukajmy? Nie mogli odejść daleko. No i moglibyśmy namierzyć ich telefony…
– Dobra myśl. – Molina podłapał pomysł, zwracając się do Michaela z prośbą o sprawdzenie sygnału.
– Nie wzięli swoich telefonów. Są tutaj. – Kevin Del Bosque wskazał na urządzenia, które otrzymali tego ranka od gubernatora.
– Jesteś bezużyteczny, Del Bosque. – Jordi warknął i ruszył w stronę lasu, nie czekając na pozwolenie. Rosie wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z szeryfem Moliną i podreptała za nim. Ktoś musiał go pilnować, żeby nie zrobił czegoś głupiego.
Większość osób została na kempingu pod okiem Julietty Santillany. Reszta podzieliła się na małe grupki, biorąc ze sobą apteczki i sprzęt, na wypadek gdyby trzeba było użyć siły i wyciągnąć zaginionych.
– To wszystko twoja wina. – Amelia pociągała nosem, przedzierając się przez las tuż za ojcem. – Po co wciąż mu powtarzasz, że powinien zmężnieć i robić to, co inni chłopcy. Inni chłopcy w jego wieku nie muszą rąbać drzewa na opał. Mamy elektryczne kominki.
– Nie chciałem, żeby tak wyszło. Po prostu myślałem, że jak się ośmieli i wyjdzie do ludzi, to przestanie być taki… – Victor Estrada szukał odpowiedniego słowa, drapiąc się po brodzie. Było mu bardzo głupio z powodu tego, że jego syn zaginął w lesie, próbując sprostać jakimś nierealnym oczekiwaniom.
– Miękki? – podpowiedział Quen, który szedł razem z nimi w większej grupie. – Ofiarą losu?
– Enrique. – Anita Vidal skarciła ucznia wzrokiem, a ten zamknął się już, woląc nie dolewać oliwy do ognia. – Na pewno go znajdziemy – zapewniła Victora i Mię. – Jest z Nelą, a ona wie, że powinna trzymać się ścieżek.
– Szkoda, że nie wie, że nie powinna oddalać się sama od obozu – mruknął pod nosem Ignacio Fernandez, otulając się ramionami, bo wiatr zaczynał coraz mocniej dawać się we znaki. Rzeczywiście zapowiadało się na deszcz.
– Chcesz moją kurtkę? – Remmy Torres stąpał po jego prawej stronie z takim wyrazem twarzy, że Fernandez miał ochotę zapaść się pod ziemię. – Mi nie jest zimno.
– Obędzie się. – Nacho przyspieszył kroku, by nie wdawać się w dyskusje z synem dyrektora.
– O co chodziło? – Ibarra podszedł do Torresa i zagadnął go z ciekawością. – Jeśli jeszcze nie zauważyłeś, Ignacio nie lubi się spoufalać. Chyba lubisz go drażnić, co?
Remmy nic nie odpowiedział. Ciężkie krople deszczu powoli zaczynały przedzierać się przez gęste listowie nad nimi. Przyspieszyli kroku, by znaleźć swoich kolegów jak najszybciej, zanim rozpada się na dobre.
***
– Po jaką cholerę za mną leziesz? Ivan kazał ci mnie pilnować? Znam te lasy, bywałem tutaj. Nie potrzebuję niańki. – Jordan jak zwykle był rozeźlony, kiedy rzucał tę uwagę za siebie w stronę Primrose, która dreptała mu po piętach.
– Masz. – Wcisnęła mu w objęcia plecak z liną i rzeczami, które mogłyby im się przydać. – Nikomu nie pomożesz bez sprzętu.
– To nie będzie potrzebne. Moja siostra nie jest głupia. Wie, że powinna trzymać się szlaków w razie takich sytuacji. Problemem jest ten goguś Romeo. Zawsze wszystkim robi pod górkę.
– Daj spokój, ma dopiero piętnaście lat. Ma prawo do błędów.
– Tak, ale niech popełnia je sam, na własną odpowiedzialność, a nie naraża na niebezpieczeństwo innych. – Jordi prychnął i w tym samym momencie rozpadał się deszcz. Chłopak zauważył między drzewami mały szałas, zapewne zbudowany przez harcerzy, którzy często kręcili się w tej okolicy. – Przeczekaj tam deszcz, wrócę po ciebie, jak ich znajdę.
– Chyba jesteś niepoważny. – Castelani odnalazła w sobie swoją wewnętrzną feministkę. – Poza tym w tej ulewie narażasz tylko siebie i nikomu nie pomożesz. Chodź, odpoczniemy chwilę i ruszymy później. To wygląda na chwilową nawałnicę.
Guzman musiał się z nią zgodzić. Szczytem głupoty było wybieranie się na misję ratunkową i samemu pakowanie się w kłopoty. Deszcz zacinał mocno, a oni siedzieli pod prowizoryczną wiatą, czekając, aż się rozpogodzi, by móc poszukać Neli i Romea. Że też zniknęli w taką pogodę.
– Przepraszam za to, co powiedziałam o twoim bracie i mamie. Trochę przesadziłam – odezwała się jako pierwsza Castelani, czując, że to dobry ruch. I tak nie mieli nic lepszego do roboty, a ona czuła, że był na nią obrażony od czasu ich wspólnej przechadzki podczas gry w paintball.
– W porządku, mam to gdzieś.
– Znów to robisz.
– Co?
– Udajesz, że cię nie obchodzi, a cały się spinasz. – Rosie westchnęła głęboko i przesiadła się naprzeciwko Jordana, by móc go lepiej widzieć. – Po co zapisałeś się do musicalu? Żeby wkurzyć matkę?
– Nie wszystko kręci się wokół Silvii Olmedo – powiadomił ją dobitnie.
– Mamy czas, zanim się rozpogodzi, więc równie dobrze możesz mi opowiedzieć. Nie mam nic lepszego do roboty. – Rosie udała, że ziewa i wpatrzyła się wyczekująco w Guzmana. – Zabaw mnie. Skąd to nagłe marzenie o Broadwayu? Spapugowałeś po Felixie?
– Jeśli już to on zgapił ode mnie. – Jordi prychnął, ale nie zamierzał się uzewnętrzniać.
Siedzieli więc przez chwilę w ciszy. Rose tupała wyczekująco stopą, wywiercając mu dziurę w czaszce. W końcu Guzman zerknął na zegarek i wydmuchał powietrze, jakby zdawał sobie sprawę, że będą musieli tu siedzieć w tej niezręcznej ciszy, więc dał za wygraną i się odezwał.
− Miałem dwanaście lat – zaczął, mrużąc lekko powieki, jakby chciał sobie lepiej przypomnieć tamten moment. Prawdą było jednak, że pamiętał wszystko, bo wywarło to na nim ogromne wrażenie i był to początek jego marzenia o Broadwayu. – Ojciec zabrał mnie do Nowego Jorku. Wtedy nie zaprzątałem sobie głowy jego motywami – wiedziałem, że zrobił to tylko dlatego, by mieć jakieś alibi. Jechał tam na jakąś nudną konferencję dla prawników i miała tam być też jedna z jego kochanek, ale miałem to gdzieś, bo za bardzo byłem podekscytowany tym wielkim miastem, jego przepychem i różnorodnością. W Pueblo de Luz nigdy nie widziałem tylu ludzi, różnych ludzi, którzy nie bali się wyrażać siebie poprzez stroje czy fryzury. Byłem… sam nie wiem. – Jordi potarł kark, szukając słowa, które odpowiednio oddałoby jego wrażenia z tamtego czasu. – Oczarowany. Inaczej nie umiem tego ująć. Ojciec poszedł na konferencję, a mnie zostawił pod opieką znajomej, która tam mieszkała. Świetna kobitka, miała dzieci starsze ode mnie, wszyscy byli tacy przyjaźni i uśmiechnięci. Nie pamiętam, żeby ktoś w Meksyku kiedykolwiek się tak do mnie uśmiechał. Zabrała nas na Broadway, miała wejściówki od znajomego. Udało jej się mnie przemycić, bo byłem za młody by tam być. To było coś niesamowitego. W tamtym czasie nie rozumiałem angielskiego, a przynajmniej nie na tyle, by wiedzieć dokładnie o czym mówili i śpiewali aktorzy, ale… Czułem to.
− Co takiego? – Rose zaciekawiła się historią Guzmana. Po raz pierwszy zdawał się mówić szczerze i nie sądziła, że uda jej się go do tego skłonić.
− Emocje. – Jordan ponownie wrócił pamięcią do tamtego dnia. Automatycznie pogłaskał się po przedramieniu, bo poczuł gęsią skórkę, tak samo jak wtedy. – Nie potrafię tego opisać. To było tak, jakby ktoś otworzył mi oczy. Zrozumiałem wszystko, mimo że nie rozumiałem prawie nic.
− Co masz na myśli?
− „Next to Normal”, to był ten musical. Opowiada losy kobiety z chorobą dwubiegunową i jej rodziny, która próbuje sobie z tym poradzić. Nagle wiedziałem wszystko − dlaczego Anita zrobiła to, co zrobiła, jak bardzo poważny i bagatelizowany jest to problem. Widziałem też mnóstwo podobieństw między rodziną Goodmanów a Guzmanów – nawet się rymowały. – Jordan roześmiał się ponuro. – Jesteśmy tak samo dysfunkcyjni jak oni. Czasem mam wrażenie, że moja matka zachowuje się tak jak główna bohaterka, Diana. Wydaje jej się, że jej syn nadal żyje, odrzuca od siebie myśl, że go już nie ma, a nawet to jak zginął. Z tym że ona w przeciwieństwie do protagonistki wcale nie jest chora. Od tamtego momentu po prostu wiedziałem, że tego chcę.
− Wystąpić na Broadwayu?
− Opowiadać historie – sprostował Guzman, nie patrząc na swoją rozmówczynię. Mówienie o tym nie było łatwe, jakaś część jego nadal się tego wstydziła, może dlatego, że przez lata wmawiane mu było przez rodzinę, że to nie jest ścieżka kariery odpowiednia dla niego. – Przekazywać emocje, zwracać uwagę na problemy społeczne poprzez sztukę. Wiedziałem, że chce pomóc innym tak jak mnie tamten musical pomógł otworzyć oczy. Wiem, że to głupie.
− To nie jest głupie. Właściwie to najszczersza rozmowa, jaką kiedykolwiek odbyliśmy. – Rose przypomniała mu ze śmiechem i trudno się było z tym nie zgodzić.
– Jak komuś o tym powiesz, to się tego wyprę – uprzedził ją, a ona udała, że knebluje sobie usta.
– Felix nie wie?
– Że moje marzenie oparłem na jego rodzinnej tragedii? Raczej nie. – Jordan zaśmiał się gorzko. Nigdy o tym nie rozmawiali tak szczegółowo. Castellano nie lubił mówić o matce. – To był trochę temat tabu. Ja zrozumiałem to, co zrobiła Anita, ale Felix nigdy jej nie wybaczy.
– Potrzebuje czasu – zauważyła Rosie, zastanawiając się, czy takie przewinienia w ogóle można wybaczyć. – Chyba dlatego jest taki rozdarty. W musicalu Anita gra twoją matkę na scenie. Dobrze się dogadujecie.
– Anita zawsze była dla mnie jak druga matka. – Guzman zwierzył się przyjaciółce Felixa, myślami wracając do lat młodości. – Czasami wolałem, żeby to ona nią była, a nie Silvia.
– Twoja matka nie jest AŻ taka zła – zauważyła Rosie, a on tylko prychnął, bo czuł, że mówiła z przymusu.
– Przepraszam – powiedział po chwili ciszy, nieco ją tym intrygując. Kiedy zmarszczyła czoło, nie wiedząc, co ma na myśli, poczuł, że musi wyjaśnić: – Za to co moja matka napisała o tobie w gazetach. Praktycznie wyjawiła całej okolicy, że jesteś…
– Że wolę dziewczyny, krótko mówiąc – dopowiedziała, widząc, że się zawahał. – Dlaczego przepraszasz za nią? To ona napisała artykuł, nie ty.
– No właśnie. Dlaczego? Sam nie wiem. – Jordan tylko zaśmiał się nerwowo pod nosem. Prawdą było, że całe życie czuł jakąś dziwną odpowiedzialność za to co robiła jego matka. Tak samo było wtedy, kiedy wyjawiła miastu sekret rodziny Castellano.
– Dobra, Guzman. Może jednak można z tobą normalnie pogadać, jak nie ma w pobliżu nikogo, przed kim chciałbyś stwarzać pozory aroganckiego dupka. – Rose trochę naigrywała się z kolegi z klasy i było to całkiem zrozumiałe. – Będę milczeć w zamian za piosenkę do musicalu. Napisz coś dla mnie, ale coś z głębią a nie radiowy przebój na miarę właścicielki burdelu. – Skrzywiła się, przypominając sobie swoją rolę w przedstawieniu. Podobała jej się, ale jednak liczyła na odrobinę powagi.
– Ja nie piszę głębokich piosenek – odparł trochę zbyt szybko, czym sprawił, że znów westchnęła ze zniecierpliwieniem.
– Tak, a emocjonalna ballada dla pani Angelici Pascal napisała się sama. – Rose zacmokała cicho, wpatrując się w błotniste podłoże. Deszcz padał już coraz mniej. – Tylko wolę coś po angielsku, w zachodnim stylu. Żadnego reggaeton.
– Nie cierpię reggaeton. – Guzman skrzywił się na samą wzmiankę o tym stylu muzycznym.
– Felix mówił, że napisałeś pełno piosenek w tym stylu.
– Bo to się sprzedaje. – Wzruszył ramionami, nie mając ochoty wdawać się w szczegóły. – Nikt nie chce słuchać łzawych ballad na skrzypce czy fortepian. Wolą piosenki o tyłkach i cyckach w latynoskich rytmach.
Rosie chciała polemizować, ale w gruncie rzeczy wiedziała, że tak było – seks się sprzedawał. Im bzdurniejsze teksty, tym lepiej. Ludzie chcieli przez muzykę się zrelaksować i bawić, a nie zawsze wpadać w melancholijny nastrój.
– Myślę, że mogę mieć dla ciebie pomysł. Dla ciebie i dla Anity. Chodzi mi to po głowie od paru dni. – Zdziwił ją tymi słowami, ale nie mieli czasu tego przedyskutować, bo nagle deszcz ustał, a niebo się przejaśniło i mogli kontynuować poszukiwania.
– No to w drogę – zarządziła Rosie, zacierając ręce.
*
Nelę znaleźli całą ubłoconą błąkającą się na jednej ze ścieżek. Zgubiła się i próbowała znaleźć drogę powrotną do obozu, ale po drodze się potknęła i stłukła okulary. Wyglądała naprawdę żałośnie cała zapłakana, próbując się tłumaczyć. Nie docierało do niej, że to nie jej wina i ani brat, ani Rosie nie mogli jej przemówić do rozsądku.
– Znów stłukłam okulary. Mama będzie zła – powtarzała Guzmanówna, spuszczając głowę i pozwalając łzom kapać na błotnistą ścieżkę.
– Nie rycz, głupia, to nie jest w tej chwili ważne. – Między brwiami Jordana pojawiła się zmarszczka, kiedy zwracał uwagę siostrze bliźniaczce.
– Nie mów do niej w taki sposób – upomniała kolegę z klasy Castelani, obejmując Marianelę ramieniem i rzucając za jej plecami mordercze spojrzenie w stronę jej brata. – Ważne, że nic ci nie jest, Nela.
– A ten głupek Romeo gdzie się podział? – Nastolatek rozejrzał się po okolicy, szukając śladów syna Victora. – Po co lazłaś z nim na spacer po lesie, jak oboje nie macie pojęcia o nawigacji w terenie?!
– Zgubiłam go. Ostatni raz widziałam go tam, stamtąd przyszłam. – Nela wskazała miejsce, gdzie Romeo był widziany po raz ostatni.
Jordan przeklął pod nosem, zdejmując ze złością kurtkę i zakładając ją na ramiona siostry. Wciąż marudził pod nosem, ale jego gesty były niespodziewanie delikatne. Na szczęście deszcz już nie padał, ale w błocie widać było ślady butów Marianeli, dzięki czemu szybko udało im się odnaleźć miejsce rozłąki z Estradą. Stamtąd poszło już łatwo – usłyszeli nawoływania nastolatka. Okazało się, że ześlizgnął się po mokrej ziemi i utknął w dole, nie mogąc się wydostać, bo skręcił kostkę.
– Idiota – warknął Guzman, szarpiąc się z plecakiem i wyciągając z niego linę, którą przywiązał do pobliskiego drzewa. – Po co się szwenda po lesie, jak nic nie potrafi?
– Nie bądź wredny, tobie zawsze wszystko wychodzi? – Rosie uderzyła go otwartą dłonią w ramię i nakazała pospieszyć się z tą liną. – Sama mam dwóch młodszych braci, on na pewno jest przerażony. Nie lubi takich wycieczek, a ojciec go zmusił. Kiedy już tam zejdziesz, nie męcz tego biednego chłopaka głupimi komentarzami.
– Kiedy ja tam zejdę? – Jordi spojrzał na nią jak na wariatkę. Następnie uśmiechnął się półgębkiem. – Rosemary, wkładaj uprząż, to ty schodzisz po Romea.
– Mam na imię Primrose.
– Rosemary bardziej pasuje.
– Dlaczego ja? – Rosie ze złością przyglądała się, jak Jordan zawiązuje jakieś supły na linie i robi z niej prowizoryczną uprząż.
– A dasz radę mnie wyciągnąć, jak się tam spuszczę? Tak myślałem. – Sam sobie odpowiedział na to pytanie zirytowany samym faktem, że musi to tłumaczyć. – Ty zejdziesz, pomożesz wydostać się szekspirowskiemu kochankowi, a ja wyciągnę was oboje.
– A nie możemy po prostu rzucić mu liny? – Rosie trochę się skrzywiła. Dół nie był głęboki, ale jednak nie było to całkiem bezpieczne.
– Nie będę ryzykować, że ta ciamajda coś odwali. Poza tym, musisz mu zabezpieczyć kostkę. Inaczej nie będzie mógł się zaprzeć nogami. I tak będzie mu trudno. Co jest, Castelani, nie ufasz mi? – Jordi rzucił ironicznie. – A myślałem, że już nam się tak fajnie gawędziło.
– Przymknij się, Guzman. Dawaj tę uprząż.
Nastolatek zabezpieczył koleżankę i pomógł jej się opuścić na linie na dno zapadliska. Rosie wykonała pierwszą pomoc według jego wskazówek i oddała prowizoryczną uprząż Romeowi, który rzeczywiście miał nie lada problemy. Jordan wciągnął go do góry, a następnie rzucił Rose linę i zrobił to samo z nią. Do obozu wrócili wszyscy, lekko zziębnięci, bez okularów i z jedną skręconą kostką, ale poza tym cali i zdrowi.
– Dzięki Bogu! – Julietta rzuciła się na Romea, jakby był jakimś małym dzieckiem, które zostało uprowadzone i dopiero co oddane pod opiekę rodziców.
Jordi przypatrywał się jej przez chwilę, jak tuli do siebie młodego Estradę i chyba po raz pierwszy nie mógł rzucić żadnego złośliwego komentarza pod adresem nauczycielki historii. Nie wyglądała na taką, która ma w sobie matczyne ciepło, ale może pozory myliły. A może popisywała się przed gubernatorem? Trudno było ją rozgryźć. Wyglądało na to, że naprawdę zależało jej na wszystkich Estradach i traktowała dzieci Victora jak własne.
– Dziękuję. – Victor zwrócił się do Jordana łzawym głosem, a chłopak tylko wywrócił oczami.
– Ona go wyciągnęła – wskazał głową na Primrose, żeby Estrada na niej się skupił i odszedł w stronę Neli, której Anita robiła już ciepłą herbatę. – Wszystko okej? Przepraszam, że krzyczałem.
– Zasłużyłam. Zachowałam się, jak ostatnia fajtłapa. Nie powinnam się oddalać od obozu. – Nela żałowała, że w ogóle pojechała na wycieczkę. Wyglądała, jakby chciała przeprosić za sam fakt, że istnieje, co było absurdalne i ponownie rozsierdziło Jordana.
– Daj mi to – warknął, ale mina mu złagodniała, kiedy wyciągnął do niej dłoń po okulary. Z kieszeni wyciągnął plasterek z wizerunkiem Hello Kitty, który od niej dostał, kiedy Nacho rozciął mu łuk brwiowy. Zakleił jeden z zauszników, naprawiając połowicznie okulary i wręczył je siostrze ponownie, tym razem z lekkim uśmiechem. – Po co za nim poszłaś? Podoba ci się ten gamoń?
– Jordan! – Nela wyglądała na naprawdę oburzoną, kiedy wkładała z powrotem naprawione okulary. – Przecież Romeo to jeszcze dziecko.
– Brzmi to śmiesznie z twoich ust.
– No wiesz… przecież on ma piętnaście lat.
– No a to niewiele mniej niż siedemnaście.
– Ty byś nigdy się nie umówił z młodszą dziewczyną – zwróciła mu uwagę zawstydzona, a on musiał przyznać jej rację.
– Ale ja jestem dojrzalszy, to co innego. – Posłał w jej stronę zawadiacki uśmiech, ale była zbyt oburzona, by zauważyć, że się z niej naigrywa.
– Nic z tym rzeczy, Jordi. Poszłam za nim, bo Victor zawsze powtarza, że powinniśmy się o siebie nawzajem troszczyć. Mama też mówi, że powinniśmy dbać o Amelię i Romea. – Marianela powtarzała słowa Silvii jak jakąś mantrę. Wkurzyło to jej brata.
– Matka nie wie, o czym mówi. Mia i Romeo mają ojca i przyszłą macochę. A ty masz w pierwszej kolejności pilnować własnego nosa i nie narażać się na niebezpieczeństwo, żeby pomagać innym. Zrozumiano?
Mówił tonem nieznoszącym sprzeciwu, ale na widok zaszklonego wzroku siostry, głos znów mu złagodniał. Miał miękkie serce, jeśli chodziło o Nelę. Często był dla niej surowy, ale to dlatego, że bliźniaczka miała problem z rozróżnieniem dobra od zła i często padała ofiara wykorzystywania ze strony innych. Tak też było w dzieciństwie. Chciał, żeby się zahartowała i była gotowa na przeciwności losu. W końcu nie będzie go przy niej wiecznie i nie będzie mógł jej zawsze chronić. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3493 Przeczytał: 3 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 19:14:05 21-01-24 Temat postu: |
|
|
Temporada III C 154
Emma/Victoria/Veda/Remmy/Salvador/Elena/ i inni
W prywatnym laboratorium należącym do Victorii panowała cisza. Javier Reverte opuścił pomieszczenie z niezadowoloną miną, lecz musiał odebrać synka od teścia. Przed wyjściem żona zapewniła go, że gdy skończą zadzwoni po Dantego, który bezpiecznie odeskortuje ją do domu. Łucznik odłożył trzymane pudełko na stół i odsunął się do tyłu zerkając to na pudło to na Victorię, która w związanych w luźny koczek włosach, bez makijażu czy eleganckiego kostiumu nie przypominała kobiety z gabinetu zastępczyni burmistrza. Wyglądała młodziej. Ich oczy spotkały się na krótką chwilę.
— Za tobą jest lodówka — poinformowała go kobieta — w środku jest piwo.
— Nie pije w pracy — odpowiedział jej na to. Jasnowłosa podniosła na niego wzrok.
— To więc praca nie hobby — rzuciła niezobowiązującą uwagę.
— Próbujesz mnie rozszyfrować? — w głosie Łucznika nawet przez modulator słyszała nutkę rozbawiania. — Odkryć moją tożsamość
— Gdybym chciała odkryć twoją tożsamości nie skasowałabym nagrania z twoim głosem. Wiesz, że ta zabawka nie chroni twojej sekretniej tożsamości i nawet policja dysponuje sprzętem gdy może z łatwością oczyścić próbkę? — zapytała go.
— Dlaczego więc skasowałaś nagranie? Nie obchodzi cię kim jestem?
— Obchodzi, ale wiem że prędzej czy później wyjawisz komuś czym zajmujesz się nocami. Podejrzewam jednak, że jesteś stosunkowo młody i masz stabilną pracę. Te zabawki nie są tanie — wskazała na przyczepiony do kostiumu sprzęt.
— Mogę mieć też wysokie kieszonkowe — wyrwało się mężczyźnie. Victoria popatrzyła na niego i parsknęła śmiechem.
— Boże mam nadzieję że nie chodzisz do liceum. Nie mam siły użerać się z wkurzonym na cały świat nastolatkiem — pokręciła głową i sięgnęła po jedną z pierwszych teczek znajdujących się w środku. — W lodówce też jest woda albo cola. — żona Magika skupiła swoją uwagę na zawartości pudła. Łucznik przysiadł na jednym z krzeseł świadom, że po dostarczeniu ukradzionych dokumentów powinien wstać i wyjść. Nie korzystać z prywatnej lodówki pani Diaz de Reverte. Sięgnął jednak po zimną wodę.
— Nie zapytasz?
— O twój największy sekret?
— Fernando Barosso jest moim biologicznym ojcem — odpowiedziała. Łucznik popatrzył na nią z niedowierzaniem i roześmiał się. Śmiech przez modulator głosu brzmiał wręcz absurdalnie przywodząc na myśl wszystkich wszystkich antagonistów z bajek Disenya. Victoria popatrzyła na niego z politowaniem i zaczekała aż się uspokoi.
— To twój wielki sekret? — zapytał ją nie wiedząc czy bardziej bawi go ta sytuacja czy zachowanie samego Barosso. Dawanie córce stanowiska swojej zastępczyni pod względem politycznym uchodziło za samobójstwo. Nie mówiąc iż o nieetyczności tego posunięcia.
— Twoim jest twarz za maską moim mój kochany tatuś — Victoria westchnęła przesuwając wzrokiem po papierach. Sapnęła z irytacją.
— Nich zgadnę nie ma tam nic ciekawego — pociągnął łyk wody z butelki.
— To dopiero pierwsza teczka — opadła na krzesło. — Miałam dwanaście lat gdy zostałam porwana. Ja i mama. — doprecyzowała.
— Każdy w mieście o tym wie. Czterech mężczyzn przetrzymywało was w pokoju hotelowym nieczynnego już zajazdu.
— To nie był zajazd a piwnica luksusowej rezydencji — wyprowadziła go z błędu blondynka odkładając na stosik kolejną niepotrzebną teczkę. Nie tego szukała. Nie musiała podnosić żeby czuć że przykuła jego uwagę tą zmianą w opowieści. — A porywaczy było pięciu nie czterech — westchnęła — Pozwól, że cofnę się do początku Fernando Barosso i Inez mieli romans, ona zaszła w ciążę. Fernando nie zamierzał ponosić odpowiedzialności za swoje nienarodzone potomstwo więc znalazł kozła ofiarnego.
— Rodrigueza
— Tak, Inez wzięła z nim ślub i żyliby długo i szczęśliwie gdyby nie fakt że moja matka już wtedy cierpiała na dysocjacyjne zaburzenia osobowości. Fernando przekonał ją że uciekną razem hen daleko gdy ona pozbędzie się problemu.
— Was — domyślił się Łucznik jego palce mimowolnie zacisnęły się na butelce. Przytaknęła skinieniem głowy.
— Inez zabiła mojego brata jego pierwszego mi udało się wyrwać i uciec. Podpaliłam dom , a Fausto Guerra wspólnie z moim wujem Pablo przerzucili mnie przez granicę. To już w Stanach dostałam nowe papiery i zostałam adoptowana przez Pablo i Gwen.
— Ale wróciliście — umysł Łucznika działał na najwyższych obrotach. — Fernando Barosso odpowiada za wasze porwanie — domyślił się zamaskowany.
— Chciał mieć pewność że ja to ja — nie zaprzeczyła jasnowłosa sięgając po teczkę. Opowiadała tą historię tyle razy że nie robiła ona na niej już żadnego wrażenia. — Złamali ją po sześciu dniach gdy zagrozili że złożą mi wizytę. Nie wiedziała, że jeden z nich już u mnie był — palce Łucznika zacisnęły się na mocno na plastikowej butelce że płyn oblał mu palce. — Nic mi nie zrobił — dodała szybko — Alejandro zawsze miał tendencje do pojawiania się w odpowiednim momencie i czasie. — uśmiechnęła się lekko. —Wróciliśmy do domu. Resztę historii pewnie znasz z plotek. Pablo pił, ona ćpała.
— A mimo to dla niego pracujesz — Łucznik pokręcił z niedowierzaniem głową — po tym wszystkim co ci zrobił co ci odebrał nadal jesteś po jego stronie.
— Po jego stronie? — Victoria podniosła na niego niebieskie oczy. — Nie jestem po jego stronie,. Jeśli nawet ty uwierzyłeś w potwora którym się stałam to jestem lepszą aktorką niż sądziłam — otworzyła kolejną teczkę i uśmiechnęła się szeroko — Nie taki jest mój plan.
— twój plan?
— Tak, odebrał mi wszystko. Rodzinę, dzieciństwo, spokojny sen. Jose Balmaceda porwał mnie bo chciał żeby cierpiał a wisienką na torcie jest przekupienie sędziego który odrzucił moją sprawę twierdząc, że „fizycznie nie ma dowodów wskazujących na Jose” Balmaceda dostał śmieszny wyrok i za chwilę będzie wolny ponieważ więzienia w Meksyku pękają w szwach.
— Chcesz zemsty — Łucznik spoglądał na Victorię zaskoczony. Poprawił kominiarkę i podszedł bliżej biorąc do ręki dokument który leżał przez nią. Był to czek i umowa podpisana przez dwóch mężczyzn — Stefano Barosso i ojca jej oprawcy.
— Barosso jest współwłaścicielem firmy odpowiedzialnej za katastrofę.
— To jedynie dowód na to że jego ojciec miał w niej udziały — poprawiła go Victoria — ale nie martw się — spojrzała mu w czy. — Znajdę dowody chociaż miałaby być to ostatnia rzecz ją zrobię w życiu.
***
W ciemnych włosach dostrzegał pierwsze oznaki siwizny. Mąż Leo żartował przeczesując je palcami, że pofarbuje mu je na dowolny kolor, lecz mąż zaprotestował. Lubił swoje siwe włosy i wiedział, że jego mąż również je lubi. Od kilku dobrych minut siedział w aucie przed jedną ze starych kamienic i wpatrywał się w okna na czwartym piętrze. Znalezienie Tii było wręcz dziecinne łatwe. Kobieta nie ukrywała gdzie mieszka, a Leo zastanawiał się czy jego siostra nie ma czasem pstro w głowie?
Meksyk niezależnie czy było to wielkie miasto czy dziura zabita dechami nie należał do najbezpieczniejszych miejsc na świecie. Porwania dla okupu chociaż rzadko zdarzały się w tym regionie nadal były plagą tego kraju. Westchnął. Nic nie wskazywało, że Venetia Capaldi była trzpiotką i cz idiotką. Wszystko temu przeczyło. Prywatne szkoły, studia w RADA (które tylko pozornie były łatwe) czy licencjat ze stosunków międzynarodowych na NYU. Chwycił za klamkę i wyszedł na chłodny jesienny poranek.
— Pomogę pani — zaoferował gdy starsza pani siłowała się z drzwiami i torbami pełnymi zakupów. Łypnęła nieufnie na wysokiego szczupłego mężczyznę w którego nawet po latach mieszkania w Meksyku pobrzmiewał obcy akcent. — Idę w odwiedziny do pani sąsiadki — pospieszył z wyjaśnieniem jakby w obawie że staruszka zdzieli go parasolką. — Tii.
— Ach Tia — starsza pani rozpromieniła się na dźwięk imienia — Urocza z niej Ptaszyna. Jest pan jej absztyfikantem?
Leo z trudem powstrzymał uśmiech.
— Przyjacielem — odpowiedział — Pomogę pani — zaproponował. Starsza pani z przyjemnością oddała mu torby. — Tia przychodzi do Domu Kultury i czyta nam książki. Jestem już stara oczy mam nie takie jak trzeba a ona ma taki kojący głos. — zatrzymała się przed jednym z drzwi i wsunęła klucz do zamka. Mieszkanie starszej pani stanęło otworem. Leo wszedł za kobietą i wniósł jej zakupy do kuchni. — Dziękuje młody człowieku.
— cała przyjemność po mojej stronie.
— Nie zrań jej — rzuciła na odchodne staruszka — To dobre dziecko.
Skinął głową chociaż tego akurat obiecać nie mógł. Gdy Venetia Capaldi otworzyła mu drzwi w dżinsowych ogrodniczkach. Była bosa i gdy posłała mu pełne zaskoczenia spojrzenie poczuł jak niewidzialna ręka zaciska mu się na wnętrznościach. Tylko ślepy głupiec nie zauważyłby jej łudzącego podobieństwa do matki. Te świdrujące zielone oczy, zmarszczka między brwiami.
— Cześć — odezwał się pierwszy. — Wpuścisz mnie do środka? — zapytał ją po angielsku. Zdecydowanie łatwiej było mu zebrać myśli w ojczystym języku. Tia pokiwała głową i przepuściła go w drzwiach. Minęła go, zaś on na miękkich nogach ruszył za nią. — Jesteś sama?
— Tak — odpowiedziała a on utkwił oczy w stole gdzie leżało kilka grubych książek. Wiedział, że zapisała się na lokalny uniwersytet. — Co cię sprowadza?
— A to nie oczywiste? — wyrwało mu się za nim zdążył gryźć się porządnie w język. Nigdy nie przepadał za rozmowami o niczym wolał przejść od razu do konkretów. Popatrzył na młodą kobietę, która stawiała czajnik na gazie. Niemożliwe, że Capaldi po dziś dzień żyła w błogiej nieświadomości łączącego ich pokrewieństwa?
— Nie, na urodzinach Fabricio ledwie byłaś wstanie na mnie spojrzeć nie mówiąc o rozmowie — przypomniała mu trafiając w punkt. Rzeczywiście poza kurtuazyjnym „dzień dobry” czy głupim tekście o pogodzie nie był wstanie wydusić z siebie słowa. Mąż świadom sytuacji co jakiś czas kopał go w łydkę lecz psychiatra z wieloletnim doświadczeniem nie był wstanie nic z tym zrobić. Podrapał się o szczęce. Przyszedł tu z konkretnym planem i tek konkretny plan pod naporem jej spojrzenia legł w gruzach.
— Wiem — przyznał — za bardzo mi ją przypominasz — wyznał. Venetia której dłoń sięgała po mleko do lodówki lekko zadrżała. Palce mocniej zacisnęły się na szklanej butelce. Ostrożnie wyjęła biały napój ze środka. Z szafki dwa kubki. — Ojca też, ale — urwał — ją bardziej.
— Poznałam ją — powiedziała — była moją nauczycielką od dramatu w RADA — wyjaśniła. — później pracowałyśmy razem na West Endzie przy Najszczęśliwszej. Ja byłam Anną ona Katarzyną — blondynka podświadomie wiedziała że nie musi mu tego wszystkiego mówić. Leo McCord pofatygował się do niej to znaczy że wiedział o łączącym ich pokrewieństwie jak i o tym gdzie ich ścieżki się przecięły. Mówienie o tym ją uspokajało. — Po co przyszedłeś? — postawiła przed nim kubek z przygotowaną herbatą. Popatrzył na nią zaskoczony. — Thomas kiedyś powiedział mi, że jako jedyny z trójki jego dzieci pijasz herbatę z mlekiem — wyjaśniła. Usiadła naprzeciwko niego.
— Dużo ci o nas mówił?
— Całkiem sporo. Jesteś psychiatrą, Emily przez lata pracowała w Interpolu a Emma przejęła kierownictwo nad fundacją „Znajdź mnie” Emma ma też dwójkę dzieci. Tom lubi opowiadać o swoich dzieciach.
— Lilie — powiedział powoli sięgając po herbatę. Upił łyk ciepłego napoju. — Na twoim pogrzebie — doprecyzował. — Miałam dziesięć lat i to jedna z nielicznych rzeczy, które udało mi się zapamiętać to duszący zapach lilii. Mamy nie było. Nie wierzyła że umarłaś więc nie poszła na twój pogrzeb. Ojciec — westchnął i znowu upił łyk zły na siebie że ręka mu drży — odegrał rolę życia. Twardy, niewzruszony. Nie płakał na ceremonii.
— Leo
— Rozkleił się w domu, w nocy gdy myślał że wszyscy już śpią i nikt go nie usłyszy. Ja go słyszałem i nieważne że minęło trzydzieści lat nie potrafię tego zapomnieć. I wiem, że wyżywanie się na tobie jest nie fair. To nie twoja wina.
— Po co przyjechałeś Leo?
— Żebym to ja wiedział Charlie — odpowiedział spoglądając młodszej siostrze w oczy. Patrzyła na niego zaskoczonymi zielonymi oczami. Tom najprawdopodobniej ani razu nie zwrócił się do niej tym imieniem. To było dziwne — Chcę cię jednak o coś prosić — zaczął brunet. — Pozwól mu na to.
— Nie rozumiem.
— Tata gdy któreś z jego dzieci ma problem albo złamane serce, albo nie wie co włożyć na studniówkę zrobi wszystko aby ten problem rozwiązać nawet jeśli wiążę się to z kilku godzinnym lotem i rundą po sklepach ze smokingami to zrobi to bo taki już jest więc proszę pozwól mu kupić swoje sukienkę na studniówkę — poprosił łagodnym głosem Leo.
Tia bezwiednie skinęła głową
Dwadzieścia minut później znalazł ojca i macochę w ogrodzie. Zajmowali jeden z foteli. Lu siedziała mu na kolanach z nogami swobodnie przerzuconymi przez oparcie fotela. Para małżonków wspólnie czytała książkę z wściekle różową okładką. Ojciec wyszeptał coś Louise do ucha za co ta trzepnęła go w ramię. Chwila nieuwagi Lu wystarczyła żeby ojciec skradł jej soczystego całusa. Mężczyzna uśmiechnął się na ten widok. Miło było widzieć ojca tak po prostu po ludzku szczęśliwego. Oczy ojca i syna spotkały się na chwilę. Thomas zmarszczył brwi. Leo po raz pierwszy od bardzo dawna czuł się jak tamten zamknięty w sobie chłopiec, który bał się mu wyznać że jest gejem. Miał piętnaście lat i myśl że ojciec go odrzuci z powodu jego orientacji paraliżowała go bardziej niż cokolwiek innego na świecie. Thomas jednak zamknął go w niedźwiedzim uścisku i wyszeptał mu do ucha „kocham cię Nicponiu” te trzy słowa wystarczyły, żeby się rozpłakał. Dziś mają czterdzieści lat na karku trochę żałował, że nie może wślizgnąć się w te bezpieczne ramiona i się rozpłakać. Podszedł do nich i bezwiednie wyciągnął książkę z rąk staruszka.
— To co skrywamy przed światem — przeczytał tytuł — czyżbyś planował swój kolejny oskarowy film? — zapytał go i zapoznał się z opisem na okładce — z tego nawet ty niewiele wyciągniesz. — Tom uśmiechnął się kącikiem ust zaś Louise ukryła twarz w szyi męża. Leo naprawdę się cieszył że ojciec i macocha są jeszcze na etapie miesiąca miodowego. Kobieta coś szepnęła na ucho mężowi i zeszła z jego kolan. Gdy mijała Leo zmierzwiła mu włosy. Leo otworzył na pierwszej lepszej stronie i przeczytał dramatycznym głosem — W jego niebieskich oczach tlił się taki żar że zaczęłam się zastanawiać czy moja bielizna nie zajmie się ogniem — popatrzyli sobie w oczy obaj równocześnie wybuchnęli gromkim dźwięcznym śmiechem. — Błagam tylko mi nie mów że chcesz zekranizować romansidło dla niewyżytych mamusiek.
— Co? Nie. Lu wypożyczyła to z biblioteki jako coś lekkiego do czytania.
— To jest lekkie — ważył książkę w dłoniach. W oczach ojca migały radosne ogniki.
— Co cię gryzie? — zapytał go wprost poważniejąc. Leo zacisnął usta w wąską kreskę i zmemłał przekleństwo wyrywające się z jego gardła. Mógł być na etapie miesiąca modowego, ale nadal miał ojcowski radar ustawiony na najwyższe obroty.
— O słonia w pokoju
— Jakiego słonia?
— Twój stan przedzawałowy — wypalił Leo pierwszą rzecz jaka przyszła mu do głowy. Wolał żeby zmył mu głowę za grzebanie w jego karcie medycznej niż wizytę u siostry.
— Mój co? — odwrócił doi tyłu głowę odnajdując wzrokiem żonę gawedząca z Eva Mediną.
— Nic ni nie powiedziała — zapewnił ją — sprawdziłem twoją kartę medyczną.
— Leonardo Vincencie McCord cóż za rażące naruszenie mojej prywatności! — warknął oburzony Thomas — Co ci strzeliło do głowy?
— Ukrywałeś coś. Ty i Lu więc wykonałem kilka telefonów i dowiedziałem się na własną rękę — wyznał. — ojciec posłał mu wściekłe spojrzenie.
— Nie przyszło ci do głowy że nie powiedzieliśmy wam o tym bo to nie wasza sprawa
— Nie nasza sprawa? — powtórzył z niedowierzaniem Leo czując jak krew zaczyna mu się burzyć w żyłach — jasne mogłeś k***a wykitować ale masz rację to nie nasza sporawa w końcu jesteś tylko naszym ojcem który nie tylko przeszedł stan przedzawałowy ale także ma złamane serce.
— Leo
— Nie — warknął — nawet nie próbuj otarłem się o kardiochirurgię więc wiem że masz syndrom złamanego serca. — Tom wypuścił ze świstem powietrze. — a wszystko przez nią — wycedził przez zaciśnięte zęby.
— Leo — głos Thomasa był łagodny gdy chwycił go za łokieć i wyprowadził z ogrodu. Zamknął za nimi drzwi apartamentu który dzielił z żoną. Zamknął za sobą drzwi. Syn zaczął krążyć po pokoju.
— Jak ty to robisz? — zapytał go drżącym głosem.— Pochowaliśmy ją — wykrztusił z siebie — pamiętam jakby to było wczoraj. Tą cholerną małą białą urnę — strącił wazon z kwiatami na podłogę za nim ugięły się pod nim nogi. Thomas usiadł za jego plecami mocno go obejmując. — Jak ty to robisz? — zapytał go — ja odkąd wiem ledwie mogę oddychać — Thomas chciałby znać odpowiedzieć na to pytanie.
***
Remmy miał plan, który jeszcze wczoraj był idealny. Chciał prześlizgnąć się przez ostatni rok liceum i pójść na studia. Nie planował dołączać do drużyny a już na pewno nie planował zostawiać kapitanem drużyny piłkarskiej, której nie znał i co ważniejsze która miała już kapitana. Szatyn przestał liczyć ile razy wylądował na murawie. Zignorował także pieczenie kolan, które jasno wskazywało, że ostra krótko skoszona trwa poraniła mu skórę. Podniósł się najpierw na ręce, później powoli wstał.
Po jednym treningu wiedział; że to banda niezgranych ze sobą nastolatków, którą należy zbudować od podstaw. Zerknął na trenera. Olivier Bruni nie reagował na faule. Spacerował przy linii boiska z podkładką do notowania. Usta Jeremiah zacisnęły się w wąską kreskę. Nie potrafił zrozumieć dlaczego Bruni wybrał właśnie jego? Był nowy. Zbyt nowy i zbyt świeży aby zostać kapitanem chłopaków którzy może nie mają szczególnych umiejętności, ale znają się jak łyse konie. On był intruzem.
Pierwsze pół godziny było rozgrzewką dla wszystkich i testem cierpliwości dla nowego kapitana. Zniósł ciągle faule ze strony Rocykego i Ramona dwóch bocznych obrońców, którzy faulowali go i rechotali gdy lądował na ziemi. Łypną na Fernandeza strojącego w bramce. I był pewien, że to był pomysł Nacho. Rocky i Ramon wydawali mu się zbyt głupi, żeby wpaść na pomysł faulowania własnego kapitana. Faule ze strony niektórych kolegów traktował jak pewnego rodzaju chrzest bojowy. Poruszył szyją na boki i wtedy usłyszał charakterystyczny gwizdek. Uśmiechnął się kącikiem ust podbiegając jako ostatni do wzywającego ich trenera
— Są twoi — zwrócił się bezpośrednio do Remmego. Nastolatek skinął głową i staną przed kolegami.
— Usiądźmy na chwilę — poprosił i sam usiadł na trawie. Chłopcy popatrzyli na siebie. Marcus usiadł jako pierwszy. Reszta drużyny poszła w jego ślady. Remmy usiadł po turecku. — Dzięki. — Po pierwsze piętnaście — powiedział — mniej więcej bo dałem sobie spokój z liczeniem. Tyle karnych miałby do wybronienia Fernandez. Mniej więcej, bo nie każdy faul w polu karnym kończy się karnym. Wszystko zależy od sędziego, ale czerwone kartki macie jak w banku i pauzę na dwa najbliższe spotkania. — urwał i westchnął przesuwając dłonią po włosach — Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz — zaczął Remmy — nie chcę być kapitanem i wy nie chcecie mnie w roli kapitana. Ok mogę z tym żyć, ale jedno pytanie ilu z was chcę iść na studia dzięki stypendium sportowemu? Podejrzewam, że kilka osób się znajdzie. Nici z tego.
— Potrafisz motywowaĆ nie ma co
— Ja nie próbuje was motywować — odparł Remmy — stwierdzam fakt. Z taką grą będziemy ostatni w tabeli a gwarantuje wam że żaden skaut nie przyjdzie oglądać meczu ostatniej drużyny w tabeli. Nie przyciągnie ich nawet syn gubernatora
— Mój ojciec jest sekretarzem — poprawił go Remmy
— Co innego mówi ojciec. Nieważne — machnął ręką nie mając czasu nad zastanowieniem się nad karierą polityczną Fabiana. — Po pierwsze nastąpią małe roszady na pozycjach. Fernandez zostaje w bramce — zaznaczył Remmy — po drugie Enzo przejdziesz z środkowego obrońcy na defensywę. Grałeś na tej pozycji w poprawczaku więc nie powinno być problemów.
— Skąd o tym wiesz?
— Od siostry — odpowiedział — Leon wróci na pozycję środkowego obrońcy , a Jorge zamieni się z Diego.
— Chwila — Ledesma podrapał się w głowę — nie jestem w pierwszym składzie
—Od teraz jesteś. Jako tancerz masz całkiem niezłą wydolność płuc co się przyda.
— Jestem w pierwszym składzie — powtórzył zaskoczony. Remmy uśmiechnął się półgębkiem nie patrząc na trenera. Bruni pozwalając mu na poprowadzenie drugiej połowy treningu nie spodziewał się roszad w pierwszym składzie. Marcus i Jordan wracają na swoje pozycje — dokończył i wstał. — To zaczniemy od karnych — rzucił w stronę chłopaków.
— Wracamy na swoje stare pozycje? — Powtórzył powoli Marcus jakby nie dowierzał słowom kolegi. — Na czas treningu?
— Na stałe. Zmiana pozycji jest na stałe nie na chwilę — zaznaczył. Marcus łypnął na Oliviera, który wpatrywał się w Torresa z nieodgadnioną miną. — Cofnięty napastnik musi być szybki i zwinny, tego drugiego ci nie brakuje, ale wypadasz gorzej od Guzmana.
— Dwie sekundy — Bruni odezwał się po dłuższej chwili
— Wiem, znam ich statystyki — odpowiedział na to szatyn. — Czasem dwie sekundy decydują o losach całego spotkania więc wracacie na swoje poprzednie pozycje. Fernandez do bramki, a wy ustawcie się w rządku.
Czterdzieści minut później Remmy wyszedł spod prysznica w samych bokserkach i ręcznikiem przerzuconym przez ramię. Szatnia była cicha i pusta. Pozostali członkowie drużyny opuścili szatnię pozostawiając po sobie stertę mokrych i brudnych ręczników. Remmy będzie musiał ich nauczyć jak działa zawieszony w jednym z rogów szatni worek na pranie. Dziś zrozumiał jak wiele pracy ich czeka. Fernandez nie potrafił czytać gry. Mowy ciała chłopaków były dla niego zagadką i z dziewiętnastu karnych wybronił pięć co było kiepskim wynikiem. Według standardów przyjętych przez Torresa bramkarz powinien znać kolegów z boiska lepiej niż oni samych siebie. Po za tym Nacho zachowywał się jak obrażone dziecko stojąc na bramce co w meczu nie może mieć miejsca. Reszta chłopaków grała przeciętnie, kilku się wyróżniało więc z tej zbieraniny da się stworzyć drużynę. Remmy musiał tylko ich przekonać, że warto. Palcami odgarną mokre włosy gdy usłyszał dźwięk zatrzaskiwanych za sobą drzwi.
— Wyjaśnisz mi do cholery co to było? — Trener Bruni stanął za jego plecami i odchrząknął. Nastolatek był w szarych bokserkach marki Calvina Klein‘a i ciemnych skarpetkach. Remmy odwrócił do tyłu głowę i popatrzył na Oliviera z lekko uniesioną brwią.
— Mówiłem trenerowi, że będę rotował pozycjami — wyjaśnił sięgając po koszulkę. Naciągnął ją przez głowę.
— Rotować to co innego niż zmieniać — odpowiedział na to Bruni przesuwając wzrokiem po jego sylwetce. Dłuższą chwilę spoglądał na jego kolana. — Powinieneś iść do pielęgniarki — zauważył.
Remmy popatrzył na jego pozdzierane kolana.
— Powinieneś odgwizdać wszystkie piętnaście karnych
— Dwadzieścia dwa — poprawił go Bruni — a ty powinieneś uniknąć co najmniej połowy tych fauli. Dałeś sobie skopać tyłek.
— Nazwij to zacieśnianiem więzi — odpowiedział nastolatek.
— To nie jest metoda.
— Zmiana kapitana na zupełnie obcego nowego dzieciaka to też nie jest metoda na podnoszenie morali w drużynie — rzucił ostrzejszym tonem Remmy.
— Wyjdzie wam na dobre — Remmy prychnął jasno dając do zrozumienia co myśli o tej zmianie. — Siadaj — polecił wskazując ławeczkę. Sam sięgnął po zawieszoną na ścianie apteczkę. — Powinienem się odesłać do pielęgniarki.
— Nie chcesz narażać się mojemu ojcu — wszedł mu w słowo Remmy — To tylko kilka strupów.
— Które mogą zamienić się w infekcje — rzucił wyciągając buteleczkę z wodą utlenioną. Remmy wywrócił oczami i nie protestował gdy trener obficie polał jego kolano wodą. Zaklął pod nosem i podskoczył gdy poczuł dłoń trenera na swojego łydce. — W porządku?
— Masz zimne ręce — mruknął pod nosem nastolatek czując się dziwnie. — Dlaczego ja? — zmienił temat woląc nie myśleć o rękach Oliviera na swojej skórze. — W drużynie jest Guzman czy Fernandez — bruni prychnął.
— Żaden z nich nie ma zdolności przywódczych.
— a ja niby mam? — zapytał go i podskoczył gdy na jego skórze wylądowała maść — Nic mnie nie wiesz.
— Znam twojego trenera — Remmy popatrzył na niego zaskoczony. — Widziałem twój ostatni mecz — doprecyzował. — Juan mnie zaprosił.
— Widziałeś jak po karnym spektakularnie ląduje gębą w błocie — dodał kręcąc w rozbawieniu głową.
— Widziałem dzieciaka który grał mimo że ledwie trzymał się na nogach poprowadził drużynę do zwycięstwa — wyjaśnił rozcierając maść na jego skórze.— Takiego kapitana potrzebuje ta drużyna. Musisz znaleźć na nich sposób.
Remmy westchnął.
—Nic prostszego — mruknął.
***
Emma McCord palcami przeczesała ciemnobrązowe włosy jednocześnie przekładając markotną córkę z jednego biodra na drugie. Córeczka oparła główkę na jej ramieniu chwytając naszyjnik mamy w swoje małe ciekawskie paluszki. Szatynka z zadowoleniem obserowałą poczynania kwiaciarki. Gdy Emma zamówiła u niej bukiet ślubny złożony z kalii sprzedawczyni uniosła brwi. Kobieta musnęła ustami włoski córki gdy podliczano zakup. Dziewczynka z zadowoleniem chwyciła kwiatki w swoje małe ciekawskie paluszki. Emma podziękowała i wyszła. Tego dnia chciała jeszcze jednej osobie złożyć wizycie.
Joaquin się żeni, rozbawiona pokręciła głową. Gdy Alice oznajmiła jej że ich wspólny znajomy zamierza zmienić stan cywilny Emma parsknęła śmiechem zwracając na siebie uwagę swojej rocznej córeczki. Teraz Luna człapała przed siebie z bukiecikiem kali w dłoniach i niezwykle zadowoloną z siebie minką.
Joaquin zauważył ją gdy tylko weszła do wynajętego w mieście biura gdzie Joaquin umieścił swój sztab wyborczy. Nie wyobrażał sobie prowadzić kampanii wyborczej z El Parasio chociaż i taka myśl przeszła mu przez głowę. Zdecydował się jednak na wyjście pośrednie; biuro było bardziej kameralne i bezpośrednie i ludzie chętniej pojawiali się na jego wieczorach wyborczych gdzie mógł przedstawić swój program. Emmę zauważył niemal od razu. Usiadła z przodu z córkę sadzając sobie na kolanach.
Luna nie usiedziała długo. Od chwili gdy nauczyła się chodzić człapanie stało się jej ulubioną czynnością więc Emma nie protestowała gdy dziewczynka zsunęła się z jej kolan i z bukietem kwiatków podreptała do Joaquina. Co prawda gdy ostatni raz widziała mężczyznę była głodnym i zaspanym bobasem to jednak ochoczo wyciągnęła do niego ciekawskie rączki. Wacky niewiele wiedząc co począć z dziewczynką chwycił ją pod pachy i posadził sobie na kolanach. Luna wyciągnęła w jego stronę bukiecik kali.
— To dla mnie? — zapytał biorąc od niej kwiatki. Popatrzył na Emmę, która przyglądała się tej sytuacji z autentycznym rozbawieniem. — Dziękuje — zwrócił się do dziewczynki i nieco pochylił wtedy roczny brzdąc z dwoma kucykami chwycił jego okulary ściągając mu je z nosa. Brunet z wyrzutem popatrzył na jej matkę, która w odpowiedzi jedynie wzruszyła ramionami. Po sekundzie rozległ się dźwięk łamania. W jednej rączce Luna trzymała okulary w drugiej fragment zausznik.
— Nawet dziecko wie, że lepiej ci bez okularów — zauważyła Emma gdy córeczka dumna z swojej psoty zsunęła się z kolan mężczyzny i podreptała do mamy ochoczo wyciągając do niej rączki. Brunet westchnął i wrócił do przerwanego wątku. Dwadzieścia minut później zakończył spotkanie z wyborcami i zamknął za ostatnim uczestnikiem drzwi. Emma i jej córeczka siedziały na swoich miejscach. Luna ochoczo oderwała drugi zausznik i z szerokim uśmiechem wręczyła Joaquinowi dwa zauszniki.
— Wisisz mi już drugą parę okularów — zaznaczył mężczyzna siadając obok Emmy.
— Mama — odezwała się Luna.
— Tak, mama — potwierdził i obracał przez chwilę bukiecikiem kwiatów w dłoniach za nim ciekawskie dziecięce rączki nie sięgnęły po nie. — i kwiatki też mi zabierasz? — zapytał dziewczynkę. Luna wyszczerzyła ząbki w uśmiechu odrywając jeden z białych płatków. — z jakiej okazji dostałem kwiatki? — zapytał szatynkę. — zbyt dobrze to ty mi nie życzysz — zauważył Joaquin.
— Nie rozumiem o co ci chodzi — odpowiedziała z niewinną minką Emma. — To kwiaty z okazji twojego ślubu.
— Kalie to kwiaty pogrzebowe — zaznaczył Joaquin łypiąc na Emmę, która wstała biorąc na ręce niespokojną córeczkę.
— Tak składam ci kondolencje — podeszła do jednego z stołów gdzie leżały ulotki — znaczy gratulacje — poprawiła się szybko.— niech wam się wiedzie. Żyje długo i szczęśliwie z gromadką dzieci i wnuków na starość.
— Nie planuje dzieci — odpowiedział mimowolnie brunet podchodząc do Emmy.
— Ona o tym wie? — zapytała go. Luna rzuciła bukiecik kwiatów na ziemię i wtuliła buzię w szyję Emmy.
— Domyśla się. Skąd wiesz o ślubie? — zapytał Emmę. Nie wydawała mu się być kobietą która lubi plotkować.
— Prudencja napomknęła coś Alice, a Alice powiedziała mi — wyjaśniła mu kobieta kołysząc lekko ramionami.
— To transakcja czysto biznesowa — wyjaśnił. — Potrzebuje pieniędzy, ona ma pieniądze.
— Ja też mam pieniądze — mruknęła szatynka — i ze mną nie musisz się żenić.
— A masz kartel na zbyciu? — zapytał ją. Zadarła do góry głowę spoglądając na mężczyznę ze zmarszczonymi brwiami. Była zaskoczona nie tylko planami matrymonialnymi mężczyzny, wyborem panny młodej oraz tym że Joaquin z łatwością przyznaje się do powodów takiej decyzji.
— Nie, mam fundację zajmującą się szukaniem osób zaginionych — wyjaśniła — ale nie jesteś zainteresowany poszukiwaniami kobiet, mężczyzn i dzieci? — zapytała go. Pokręcił przecząco głową. Luna zmrużyła oczy i odnalazła drobną rączką ucho mamy zaciskając na nim paluszki.
— Nie — odpowiedział szczerze. — To ponure zajęcie — zauważył — Dlaczego to robisz?
— Ktoś musi — popatrzył na nią z politowaniem. Emma westchnęła. — Moja rodzina żyła w zawieszeniu przez dwanaście lat. Nie wiedzieli czy żyje, czy mam co jeść i gdzie spać. Byłam ich niezamkniętym rozdziałem więc pomagam zamykać rozdziały innym. Nazwij mnie masochistką, ale lubię to co robię.
— Zabierasz nadzieję.
— Niewiedza jest gorsza od nadziei Joaquin — zaznaczyła szatynka — ona nie trzyma cię przy życiu tylko sprawia że wegetujesz, tkwisz w przeszłości. Ludzie potrzebują zamknięcia żeby żyć dalej. Jedni szukają zaginionych bliskich inni sprzedają się za kartel i kilka pesos.
— To sześciocyfrowa suma.
— To nadal prostytucja — odbiła piłeczkę ryzykując kolejne chmurne spojrzenia szefa Templariuszy. Gdyby ktoś inny zarzucił mu sprzedawanie się dostałby w nos, ale Emmie wiele rzeczy uchodziło na sucho.
— Jeśli chcesz wiedzieć
— Nie chcę — zaprzeczyła
— To będzie białe małżeństwo
— Lady D o tym wie? Bo wiesz jeśli się boisz że po twojej kontuzji — bardzo subtelnie określiła jego otarcie się o śmierć — w aptece są na to odpowiednie środki. Łykniesz, odwalisz swoje i zapomnisz. Chwila — zatrzymała się na chwilę — jest jeszcze jeden zawód który tak robi. Bardzo, bardzo stary — mruknęła do niego okiem, a Luna poruszyła się niespokojnie odrywając główkę od ramienia mamy.
— Aaaaaa — wymamrotała wtulając buzię w szyję szatynki. Emma zerknęła na zegarek. Było zdecydowanie zbyt późno.
— Będę się zbierać.
— Odwiozę cię — zaproponował mężczyzna — mieszkamy w tym samym miejscu — przypomniał jej — a ta mała chcę spać. — Ten argument przekonał Emmę. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3493 Przeczytał: 3 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 21:13:12 21-01-24 Temat postu: |
|
|
Cz2
Veda zaraz po lekcjach ruszyła pewnym krokiem w stronę obozu Cyganów znajdującego się na obrzeżach miasta. Siedemnastolatka bowiem bardzo do serca wzięła sobie słowa Ivana o rodzinie i krewnych. O krewnych trzeba dbać, pomyślała więc i ona musiała zadbać o relacje ze swoimi krewnymi. Uśmiechnęła się lekko i przekroczyła bramę obozu rozglądając się. Na pewno znajdzie się ktoś kto wskaże jej drogę do dziadka. Telefon wetknięty do kieszeni kurtki zawiadomił ją o nadejściu wiadomości. Odczytała; „Gdzie jesteś? Mieliśmy pracować nad piosenką” odpisała szybko; „odwiedzam dziadków”. Jesteś na cmentarzu. Nie skąd pomysł że poszłam na cmentarz? Odwiedzam rodziców mamy. Schowała komórkę i rozejrzała się czujnie. Kilka osób zerkało w jej stronę z ciekawością.
— Dzień dobry — przywitała się z jedną z kobiet. — Gdzie znajdę Anibala Baptistę? — zapytała ją.
— Czego chcesz od Anibala? — zapytała ją tamta.
— To mój dziadek — odpowiedziała na to córka Eleny hardo zadzierając do góry podbródek. — Przyszłam w odwiedziny.
— Jesteś córką Eleny — domyśliła się kobieta. Veda skinęła głową.
— Tak, gdzie jest dziadek? — Esmeralda, która ostatni raz widziała Vedę jako kilkulatkę grającą na wiolonczeli zacmokała z dezaprobatą. Elana albo była szalona wysyłając do obozu samą córkę albo co bardziej prawdopodobne nie miała pojęcia co wyprawia jej pociecha.
— Zaprowadzę cię — odpowiedziała i chwyciła ją za łokieć. Zatrzymały się przed jedną z przyczep do której Elena zapukała. Drzwi otworzyła jej kobieta. — Macie gości — poinformowała ją wprost. Starsza kobieta popatrzyła na nastolatkę to na Esmeraldę — gdy już zakończy swoją wizytę wyprowadź ją z obozu. Nie chcę tu żadnych problemów. — Starsza pani skinęła głową.
— Veda — kobieta podeszła do niej i uśmiechnęła się. Delikatnie pogładziła ją po policzku. — Jesteś taka podobna do mamy.
Jordan Guzman potrzebował kilku sekund aby zrozumieć o jakich dziadkach mówi Veda. Elena miała rodziców. Z tego co opowiadała mu dziewczyna wyrzekli się jej gdy poślubiła Jose. To nie była najgorsza wiadomość. Najgorsze było to że byli Cyganami i mieszkali w obozie. I Veda polazła tam całkiem sama! Nie miał pojęcia co strzeliło jej do głowy, ale nie odbierała telefonu co doprowadziło go do szewskiej pasji. Wysłał SMS do Ivana gdzie będzie i wsiadł na motor który był zmuszony po raz kolejny ukraść policjantowi.
Veda natomiast była zaskoczona na widok Salvadora Sancheza, który na widok córki Eleny szeroko otworzył ze zdumienia oczy.
— Co ty tutaj robisz?— zapytał piosenkarza. — Znasz moich dziadków?
— Chodziłem z ich córką do klasy — wyjaśnił — Twoją ciocią — doprecyzował.
— To ja mam ciocię? — zapytała zaskoczona Veda. Mama słowem nie wspominała, że ma siostrę.
— Tak masz — odpowiedziała na to jej babka. — Jesteś podobna do mamy.
— Wszyscy mi to mówią — Veda uśmiechnęła się nieśmiało i podeszła do siedzącego w fotelu mężczyzny. — Dzień dobry — przywitała się ze starszym panem.
— Elena — powiedział uśmiechając się.
— To nie Elena Anibalu tylko Veda — poprawiła go żona. — Ma demencję — wyjawiła dziewczynce. — Plecie trzy po trzy więc to zignoruj.
— Przepraszam — powiedział starszy schorowany mężczyzna. — Powinienem był ci pozwolić zostać.
— Nie szkodzi — wydukała Veda nie będąc pewną czy powinna przypomnieć dziadkowi że nie jest mamą — to było dawno temu. — starszy pan przymknął powieki.
— Musisz się nią opiekować Sal — zwrócił się do mężczyzny nie otwierając oczu — taka kobieta to skarb. — Veda popatrzyła na piosenkarza ze zmarszczonym nosem. — Kim ty jesteś? — padło po chwili pytanie z ust staruszka który wpatrywał się w Vedę z szeroko otwartymi oczami.
— Jestem Veda, twoja wnuczka.
— Jesteś podobna do mamy.
— Wiem, wszyscy mi to mówią — odezwała się nieśmiało. Na zewnątrz rozległ się dźwięk zatrzymującego się motoru. Jordan nie zawracał sobie głowy pukaniem. Wszedł do przyczepy kempingowej i odlazł wzrokiem Vedę.
— Chodź tu w tej chwili — polecił. Nastolatka podeszła do bruneta i wtedy ku zaskoczeniu jej i być może samego Jordana chłopak który stronił od przytulania się zamknął ją w żelaznym niedźwiedzim uścisku. — Nigdy więcej tego nie rób — powiedział przyciskając wargi do jej włosów. Jego wzrok padł na Salvadora Sancheza. — Przyprowadziłeś ją tutaj?
— Nie przyszłam tutaj sama. Ivan mi doradził — odpowiedziała.
— Ivan? — zapytał ją zdumiony Tuptuś. Ivan miewał pomysły od czapy ale to nie było w jego stylu. Miał już powiedzieć że Veda go źle zrozumiała gdy policyjne auto zaparkowało przed przyczepą a do środka wszedł wściekły Ivan. Popatrzył na parę nastolatków to na Sanecheza i wyparowały z niego resztki opanowania. Chwycił piosenkarza przyciskając go do ściany.
— Ivan zostaw go! — pisnęła Veda.
— wiem że jesteś misiem o małym rozumku ale żeby przyprowadzać ją tutaj bez wiedzy jej matki. Za kogo ty się k***a uważasz!
— Sama tu przyjechałam i to był twój pomysł?
— Mój pomysł? — zapytał zdumioną Vedę odwracając się — W jakim ty świecie żyjesz? — zapytał i niemal od razu pożałował tych słów bo Veda cofnęła się wpadając na pierś Jordana który ciskał mu z oczu gromy.
— Tuptuś odwiezie mnie do domu — powiedziała płaczliwym głosem. — Przepraszam za zamieszania — powiedziała i wyszła z przyczepy. Jordan podreptał za nią.
***
To była głupia gra. Idiotyczna i każdy kto wracał rumienił się jak piwonia w pełni rozkwitu. Enrique kręcił się niespokojnie zastanawiając się po jaką cholerę siedzi w tym głupim kółeczku i gapi się w tą głupią butelkę? On nawet nie chciał, żeby na niego wypadło. To by było okropne! Nie chciał iść do składziku na miotły i robić tam Bóg wie co. Gdy butelka zatrzymała się na nim i na Carolinie miał wrażenie że jego policzki przybrały odcień piwonii w pełnym rozkwicie. Carolina obdarzyła go chłodnym spojrzeniem i wstała pierwsza. Quen gapił się na nią dłuższą chwilę.
— Idziesz czy tchórzysz? — zapytała go spoglądając na niego wyzywająco.
— Idę — wymamrotał i podniósł się. Gdy szedł za Caroliną do wskazanego przez Kiraz miejsca czuł jak pocą mu się ręce. Zaczynał żałować, że wypił piwo i czy je czuć? Gdy koleżanka z klasy zamknęła za nimi drzwi Quen po omacku zapalił światło pociągając za sznureczek. Carolina pociągnęła za sznurek żeby je zgasić. On ponownie ją zaświecił, ona ją zgasiła ponownie.
— Przestań — syknął zaświecając światło z powrotem.
— Nie — zaprotestowała i zgasiła je. Zirytowany Quen chwycił ją za nadgarstek i pociągnął za sznurek zaświecając światełko z powrotem. Carolina zadarła do góry głowę spoglądając mu w oczy. — W ciemnościach nie muszę oglądać twojej zdradzieckiej gęby.
— Przepraszam nie chciałem cię zranić
— Nie jedynie zaciągnąć mnie do łóżka
— Co? Nie. Ja nawet nie wiedziałbym co z tobą w tym łóżku robić! — krzyknął wprawiając Carolinę w osłupienie. Jeśli wcześniej przypominał jedynie delikatną piwonię to teraz zamienił się w dorodnego pomidora. Chwycił mocnej nadgarstek Caroliny i zgasił światło — Nie chciałem cię zranić — zapewnił ją. — Nie chciałem żeby on zranił ciebie
— Szkoda że nie przyszło ci do tego zakutego łba że to ty mnie zraniłeś — syknęła cofając się. Plecami oparła się o półki. W spiżarni nie było zbyt wiele miejsca. Quen nadal trzymał jej nadgarstek przesunął rękę tak by spleść z nią palce.
— Przepraszam — wymamrotał po raz kolejny. Był cholernie szczery. Czuł się jak idiota. Skończony debil. — Mam nadzieję że kiedyś mi wybaczysz.
— Może
— Może — powtórzył uśmiechając się lekko.
— Co cię tak bawi?
— Nic mnie nie bawi — Quen sapnął — Może to może ci wybaczę nie nigdy — wyjaśnił. Carolina prychnęła w odpowiedzi. Gdy Quen przesunął po podłodze stopę zderzył się ze stopą Caroliny. Nastolatka nawet w ciemnościach była wstanie dostrzec jego ciemne oczy. Pochylił głowę do dołu czując jak uderza czołem o czoło. Caroliny. Syknęła
— Cholera — wymamrotał po omacku odnajdując włącznik światła. Nastolatka zamrugała powiekami. — Nic ci nie jest? — zapytał puszczając jej dłoń i ujmując jej twarz w swoje dłonie. Carolina zatrzepotała powiekami kompletnie zaskoczona rozbłyskiem światła i jego gestem. Poczuła jego ciepły oddech na swojej skórze gdy podmuchał miejsce uderzania. Wargi Enrique dotknęły jej skóry serce w jej piersi zamarło. Nastolatek ugiął lekko nogi w kolanach ostrożnie opierając czoło o jej czoło. Ich oczy spotkały się na kilka krótkich sekund.
— Zgaś światło — poprosiła. Po omacku odnalazł włącznik światła i zgasił światło.
— Co teraz?
— Teraz mnie pocałuj — odpowiedziała. Zaskoczony odnalazł jej usta nogi ugięły się pod nim jeszcze bardziej gdy Carolina w odpowiedzi westchnęła cichutko sprawiając że Quen stracił kompletnie głowę jedną ręką przyciągając ją do siebie mocnej druga zanurzając w jej jedwabistych włosach, Carolina tylko przez chwilę stała w osłupieniu. Zarzuciła mu ręce na na szyję przylegając do niego jeszcze mocnej. Kierując się bardziej instynktem niż jakąkolwiek posiadaną wiedzą zębami skubnął jej szczękę przesuwając usta na jej szyję i obsypując ją drobnymi pocałunkami. Do nozdrzy chłopaka dotarł jej zapach. Nie miał pojęcia czym pachniała ale cholernie mu się podobało. Przywarł wargami do jej skóry i upajał się tym zapachem.
— Quen — wymamrotała
— Boże jak ty ładnie pachniesz — wymamrotał przy jej skórze nosem ocierając się o jej skórę. Carolina zaskoczona zamrugała powiekami. — Czym ty tak ładnie pachniesz?
— Wiosenna łąka
— Co?
— Perfumy. Mają w sobie fiołki
— Fiołki — powtórzył — lubię fiołki — zadarł do góry głowę i popatrzył jej w oczy. Jedną ręką obejmował jej talię drugą wsunął za ucho kosmyk czarnych włosów — Lubię ciebie — wyznał. Nie był pewien czy to jej perfumy go upiły czy może tych kilka łyków alkoholu — Jesteś wkurzająca, ale strasznie cię lubię
— Ja
— Co w tam tak długo robicie? — Do środka bezceremonialnie zajrzała Kiraz.
— Nic — odpowiedziała jej Carolina. Quen niechętnie przesunął się w bok wypuszczając ją ze spiżarni. I swoich objęć. — Wyłazisz czy mam ci przyprowadzić inną dziewczynę?
— Ja innej nie chcę wymamrotał pod nosem i sam wyszedł ze schowka. Potrzebował powietrza. Po drodze zgarnął piwo z kuchennego blatu.
***
Adora ułożyła Beatriz na rozłożonym kocyku w sypialni spoglądając z czułością na córeczkę, której szeroko otwarte zielone oczka błądziły za jej twarzą. Młoda mama położyła się przy dziewczynce jednocześnie unosząc do góry dłoń na której palcach miała dwa gumowe zwierzątka; żyrafkę i zebrę. Beatriz wlepiła w nie swoje oczy i wyciągnęła rączki, żeby móc dotknąć gumowego zwierzątka. Nastolatka zauważyła że mała najbardziej upodobała sobie zebrę. Chwytała ją w ciekawskie paluszki, lecz jeszcze nie była wstanie jej ściągnąć z palca. Gdy rozległo się lekkie pukanie do drzwi Beatriz momentalnie straciła zainteresowania zabawką i uniosła główkę szukając zielonymi oczami źródła dźwięku. Adora wzięła ją na ręce w chwili gdy w progu pojawił się Marcus z pakunkiem w rękach.
— Hej — odezwał się. Bea na dźwięk znajomego głosu pisnęła i poruszyła się w ramionach Adory. Marcus odłożył pudełko na podłogę i przyklękną tak, żeby mała Beatriz mogła go zobaczyć. — Cześć maleńka — zwrócił się do dziecka, które pisnęło i roześmiało gdy Delgado cmokną ją w policzek zaśmiała gdy odsunął usta wykrzywiły się w podkówkę a rączka powędrowała do chłopaka.
— Cześć — odpowiedziała dziewczyna lekko gładząc córeczkę po pleckach. Popatrzyła na przyniesione przez niego pudełko to na Marcusa. — Rozmawialiśmy o tym — zwróciła mu uwagę — nie musisz jej nic kupować — zapewniła go.
— Wiem, poza tym to drobiazg — zapewnił ją. Beatriz poruszyła na boki główką szukając źródła dźwięku gdyż Marcus zniknął z jej pola widzenia. Adora musiała się obrócić lekko w bok by dziewczynka ponownie dostrzegła zarys sylwetki chłopaka , który sięgnął bluzę i przyklęknął przy dziewczynce, która wyciągnęła do niego małą rączkę paluszkami muskając jego twarz. Paluszki zacisnęły się mocnej na nosie Marcusa. Gdy chłopak dmuchnął powietrzem w jej rączkę znieruchomiała a jej oczka otworzyły się jeszcze szczerze. Nastolatek powtórzył gest. Beatriz pisnęła i roześmiała się przy trzecim oddechu.
— Lubi, gdy przychodzisz — odezwała się dziewczyna — i nie musisz jak niczego przynosić.
— Adoro, to drobiazg — zapewnił ją — Po za tym dziś podczas szczepienia była bardzo, bardzo dzielna — zwrócił się do niemowlęcia. — Dzielne dzieci zasługują na nagrodę — sięgnął po przyniesioną paczkę i otworzył ją. W środku była mata edukacyjna dla niemowląt. W Marcus poprawił kocyk i położył na nim matkę zaczepiając odpowiednie elementy. Beatriz pisnęła wyginając usta w podkówkę. Gdy chłopak odwrócił do niej główkę w oczach miała łzy. — Ale co się stało? — zapytał ją. — Nie podoba ci się mata?
— Raczej to że wujek jeszcze nie wziął jej na ręce i nie zdał sprawozdania — wyjaśniła rozbawiona Adora. Beatriz była przyzwyczajona do Marcusa. Na dźwięk jego głosu piszczała i śmiała się. Gdy był blisko wyciągała w jego stronę rączki. Domagała się uwagi.
—Już naprawiam swój błąd — zapewnił małą i wziął ją z rąk Adory plecami opierając się o szafkę. —Z nowych wiadomości — zaczął — wróciłem na swoją starą pozycję w drużynie.
— Bruni zmienił zdanie?
— Raczej Torres postawił go przed faktem dokonanym.
— Nie protestował? — Adora usiadła obok niego i delikatnie wyplątała paluszki dziecka z medalika, na których ochoczo zacisnęła swoje paluszki Marcus podarował jej ten medalik kiedy się urodziła, ale Adora poprosiła żeby go nosił dopóki Beatriz nie urośnie by móc nosić go sama.
— Dał Remmmy dostał od niego władzę więc ją wykorzystał — odpowiedział lakonicznie Delgado wolał nie wchodzić w szczegóły i nie informować Adory że Bruni ma oko na Torresa z zupełnie innych powodów. — Chcesz zobaczyć jakie zwierzątka są do dyspozycji twoich małych ciekawskich paluszków? — zaświergotał do niemowlęcia i ostrożnie ułożył ją na macie sięgając po pierwszą zawieszkę w kształcie kotka. — Kiciuś — oznajmił unosząc zabawkę tak by Beatriz mogła jej dotknąć v kicuś robi miauł, mauł — zademonstrował i zawiesił zabawkę na wysokości oczu małej — a tutaj mamy pieska — oznajmił i zademonstrował szczekania. Wśród zawieszek znalazły się też kurka, kaczuszka i owieczka. Beatriz z czułością obserwowała jak córeczka błądzi oczami do jednego wypchanego zwierzaka to do drugiego.
— Marucs — zaczęła — poszłabym pod prysznic
— Idź — machnął ręką — damy sobie radę.
***
Remmy Torres nie był w nastroju do zabawy i wiedział, że ojciec by nie poparł tego pomysłu, ale wiedział także że Kiraz potrzebuje towarzystwa rówieśników. Uwięziona po dwudziestej pierwszej nudziła się więc i on starszy brat zacisnął zęby i robił dobrą minę do złej gry. Przyjmował gości, śmiał się z nieśmiesznych dowcipów i znosił muzykę zdecydowanie nie w jego stylu i w takim natężeniu decybeli. Gdy Kiraz obwieściła że zagrają w siedem minut w niebie wzniósł oczy do nieba jakby prosił siłę wyższą o pomocą. Jako kapitan drużyny nie mógł się wyłamać a gdy padło na jego i Fernandeza pomyślał, że złośliwy los kpi z nich obu. Wstał Fernandez był zbyt zaskoczony, żeby się ruszyć.
— Idziesz czy tchórzysz? — zapytał go szatyn. Nastolatek wstał i podreptał za Torresem zamykając za nim drzwi od spiżarki. Fernandez stał odwrócony do niego plecami. Remmy obserwował jego napięte pod koszulką mięśnie. Szatyn wykonał pierwszy krok ostrożnie obejmując go w pasie i lekko dmuchając w kark. Wargami musnął jego szyję. Nacho był zbyt spięty, żeby się ruszyć. Gdy obrócił głowę spoglądając na Torresa ciemnymi oczami. Nastolatek zaryzykował i wargami przesunął po jego ustach.
Nie miał pojęcia co robić? To był Torres. Nie znosił Torresa. Był zadufanym w sobie dupkiem, ale jego usta były miękkie i kuszące. Obrócił się podpychając go od siebie. Ciało Remmego uderzyło o szafkę. Chłopak zamrugał powiekami.
— Nie ma w tym nic złego — zaznaczył nastolatek.
— Nie wiem o czym mówisz — odburknął Fernandez.
— Wiesz — ich oczy spotkały się na jedną krótką chwilę zanim Fernandez nie pokonał dzielącej ich odległości i nie przywarł ustami do jego ust. Palce szatyna zanurzyły się w jego włosach a ciało przywarło do ciała gdy dłonie Nacho błądziły po ciele kolegi z drużyny. Chłopcy oderwali się od siebie dysząc ciężko. Pierwszy opamiętał się Ignacio, który odskoczył od Remmego jak oparzony i wybiegł ze spiżarki głośno zatrzaskując za sobą drzwi. Wszedł do kuchni i sięgną po kubek i nalał sobie soku ze dzbanka który wcześniej doprawił wódką. Za wszelką cenę chciał wypalić smak Remmego ze swoich ust.
***
Adora weszła do sypialni kilka minut później i stanęła w progu oniemiała. Marcus Delgado leżał w jej łóżku z córeczką ułożoną na piersi. Nie byłby w tym nic szokującego. Delgado nie raz nie dwa nocował w domu dziewczyny i pomagał jej w opiece nad małą, ale to widok jego bez koszulki sprawił, że poczuła się gruba i brzydka w koszuli do karmienia gdy chłopak w jej łóżku miał idealnie wyrzeźbioną sylwetkę. Była wdzięczna, że przygasił światło i miała nadzieję że w półmroku nie dostrzeże jej rumianych policzków. Sięgnęła po bluzę i założyła ją. Ostatnie co chciała to paradować przed Delgado w koszuli nocnej na ramiączkach. Ostrożnie weszła na łóżko. Bea nawet nie drgnęła. Adora wcale jej się nie dziwiła. Klata Marcusa nie tylko była pięknie wyrzeźbiona ale i cholernie wygodna.
— Śpi? — odezwał się Delgado.
— Drzemie — odpowiedziała mama dziewczynki układając się na poduszce. Wiedziała, że nie powinna gapić się na Marcusa, ale jej wzrok mimowolnie przesuwał się po jego klatce piersiowej i brzuchu. Wiedziała, że jako piłkarz jest wysportowany, raz czy dwa wcześniej zdarzyło jej się widzieć zarys jego ciała, ale nigdy w pełnej okazałości. Musiała przyznać że jest na co popatrzeć. — I tak za kilka minut obudzi się na jedzenie — wyjaśniła dziewczyna. Marcus pokiwał głową i delikatnienie pogładził dziewczynkę po plecach.
— Adora
— tak
— Wszystko w porządku? — zapytał przycichłaś?
— Tak — odpowiedziała i chrząknęła — zamyśliłam się — ich oczy się spotkały. Nie mogłą mu powiedzieć że zagapiła się na jego mięśnie brzucha. — Moi rodzice wrócili do siebie — powiedziała pierwszą rzecz która przyszła jej do głowy.
— Co? Kiedy?
— odkąd urodziłam — wyznała Adora.
— Po co się rozwodzili?
— Zapytam ich o to gdy przestaną ukrywać się po kątach jak para nastolatków — stwierdziła dziewczyna.
— Auć — Marcus syknął zerkając na Beatriz, która chwyciła go za sutek i pociągnęła. Adora na widok córeczki próbującej ssać pierś Marcusa parsknęła śmiechem. Bea w odpowiedzi się rozpłakała.
— Kochanie — Adora pochyliła się nad chłopakiem i wzięła od niego niemowlę — podasz mi kurę — wskazała na przedmiot leżący w fotelu. Delgado podał jej go — Marcus nie ma tam mleczka — zapewniła córkę która rozpłakała się na tą informację jeszcze mocnej. Wargami musnęła nosek córki i rozpięła bluzę. Drugą ręka pogładziła dziecięcy policzek i sięgnęła do zapięcia . Marcus taktownie obrócił głowę w obok i zapatrzył się w okno. Po chwili usiadł w fotelu. W pomieszczeniu panowała cisza która przerywało jej mlaskanie Beatriz.
Adora wargami musnęła nosek drzemiącej przy piersi córeczki. Beatriz zazwyczaj najedzona zasypiała niezależnie czy była karmiona piersią czy też butelka. Odsunęła maleństwo od sutka i zapięła koszulę ostrożnie układając ją na kocyku.
— Marcus, podasz mi pieluchę? Powinna być w łóżeczku. Taka w misie. — Marcus podał jej przedmiot.
— Śpi?
— Najedzona jak bąk. Powinna spać jakieś trzy może cztery godziny — wyjaśniła układając się obok małej. Marcus ułożył się naprzeciwko matki i córki. — Marcus — przerwała ciszę. Przyjaciel otworzył oczy. — Mogę się o coś zapytać?
— Aha — mruknął sennie nastolatek.
— Zostaniesz jej ojcem chrzestnym?
— Ja?
— Tak, ty.
— Tak — odpowiedział bez wahania.
— Dziękuje — obserwowała jak Marcus ponownie zamyka oczy. Był zmęczony i senny. Adora przeczuwała że z przyjacielem dzieje się coś złego, ale bała się go zapytać. Ostrożnie żeby nie zbudzić córeczki i nastolatka wstała przykrywając go kocem. — tu jesteś bezpieczny — zapewniła go i wróciła na swoje miejsce
***
Jordan Guzman nie wybierał się na parapetówkę organizowaną przez sąsiada. Nastolatek nigdy nie był fanem domówek czy jakichkolwiek innych imprez więc zamierzał spędzić wieczór z zadaniami z matematyki. Cała klasa jechała na głupią wycieczkę sponsorowaną przez gubernatora więc nie będzie miał tam jak odrobić zadanych na poniedziałek zadań. Fernandez coraz mocniej i mocnej dokręcała im śrubę. Nie uczęszczał na rozszerzoną matematykę, ale podstawę znać i zdać musiał każdy uczeń. Gdy drzwi od pokoju otworzyły się i w progu stanęła Veda, która bez pytania wpakowała się do środka i zamknęła za sobą drzwi. Nastolatek zmarszczył brwi. Od jej ostatniego wybryku Ivan nie spuszczał jej z oka. Jordi wątpił, żeby ponownie udała się do obozu Cyganów, ale Molina wolał dmuchać na zimnie. Nastolatek natomiast, uważał że szeryf nieco sam jest sobie winien. Gdyby nie zabrał Vedy na grób matki i nie powiadał jakim do d**y był synem a później na spotkanie z ojcem czarnowłosej przez myśl by nie przeszło łączenie rodziny. Brunetka natomiast uśmiechnęła się od ucha do ucha i bezceremonialnie ściągnęła bluzę ciskając go wprost w Jordana.
— Możesz mi wyjaśnić co ty do cholery wyprawiasz? — zapytał ściągając z siebie okrycie. Veda zsunęła z bioder dresy zostając w samej bieliźnie. Jordan wstał i opuścił roletę. Jeszcze by tego brakowało, żeby Ella albo co gorsza Leti zobaczyły w jego pokoju półnagą Vedę.
— Przebieram się na imprezę — oznajmiła zadowolona. Wciągnęła na siebie krótkie postrzępione dżinsowe szorty.
— Idziesz na imprezę — powtórzył jakby się przesłyszał.
— Tak, Kiraz mnie zaprosiła i zabieram ze sobą Nelę. — Veda była niezwykle z tego powodu zadowolona. Wciągnęła przez głowę koszulkę na cienkich ramiączkach. — i jak wyglądam? — zapytała obracając się wokół własnej osi.
— Jakiś potrzebowała kurtki — odpowiedział na to Guzman.
— Serio? — Veda zmarszczyła nosek. — Nie wzięłam nic na siebie.
— Mam starą dzisową bluzę — zaczął i podszedł do szafy otwierając ją. Veda stanęła za jego plecami zaglądając do środka.
— Jakim cudem u ciebie w szafie jest taki porządek? — zapytała go. — Ja w życiu bym tu niczego nie znalazła — Jordan ściągną z wieszaka buzę z której wyrósł i za która nigdy nie przepadał.
— Jest twoja — zakomunikował podając jej okrycie która z przyjemnością założyła.
— Dzięki.
— Posiedzimy godzinę, dwie i do domu — oznajmił.
— Co? Myślałam że nie idziesz z nami? To nie twoje klimaty — powiedziała przedrzeźniającym tonem. Jordan wywrócił oczami w odpowiedzi prowadząc ją i niezbyt szczęśliwą Nelę do wyjścia. —Zmieniłem zdanie — odparł na to.
Dom Torresów zdecydowanie gorzej prezentował się na zewnątrz niż w środku. Wnętrze miał przestronne i głośne. Kiraz Torres kręciła się przy sprzęcie stereo kołysząc biodrami w rytm szybkiej muzyki. W pomieszczeniu panował ścisk mimo szeroko otwartych tarasowych drzwi gdzie rozsiedli się nastolatkowie. Remmy Torres stał w progu salonu z nietęgą miną przyglądał się siostrze. Jordan się domyślił, że to nie był jego pomysł. Zatrzymał się obok kapitana.
— Twój stary się zgodził, żeby młodzież zrobiła mu najazd na chatę? — zapytał. Remmy parsknął śmiechem.
— Przy odrobinie szczęścia mój staruszek się nie dowie na jaki genialny pomysł wpadły moje siostrzyczki — wskazał ruchem głowy na dwie nastolatki stojące obok Vedy. Cała trójka żywo o czymś dyskutowała. Jordan obserwował jak Veda zsuwa z ramion kurtkę rzucając ją niedbale na jeden z foteli. Kiraz ściągnęła z jej włosów gumkę. Długie gęste włosy opadały na jej ramiona. Veda potrząsnęła głową. Gdy odwróciła głowę w stronę przyjaciela wyszczerzyła ząbki w uśmiechu a w pomieszczeniu rozległ się dźwięk Mama mia.
Ciemnowłosa krążyła z kubkiem po domu Torresa uznając go za intrygujący. Weszła do kuchni gdzie Fernandez wraz z dwoma osiłkami stali po dwóch przeciwnych stronach blatu. Zbliżyła się do nich obserwując jak piłeczka o włos mija czerwony plastikowy kubek.
— Pijesz — zwróciła się do Ramona. Ten skrzywił się i popatrzył na nią pociągając łyk ze swojego kubka. — Mogę zagrać? — zapytała Fernandeza. Nie przepadała za Nacho, ale wśród tria „śliskich dupków” to on przewodził. Był złośliwy niczym Draco Malfoy z Harrego Pottera.
— To pijacki ping pong — oznajmił Fernandez.
— Wiem co to jest — odpowiedziała wywracając oczami. — Mogę zagrać? — uśmiechnęła się niewinni. Fernandez skinął głową.
— Zrób panience miejsce Ramon — zwrócił się do kolegi. Veda ściągnęła z ramion kurtkę przewieszając ją przez ramę krzesła. Ramon popatrzył na jej biust. — Tak Ramon ma cycki — Veda bezwiednie popatrzyła na swój dekolt i wzruszyła ramionami. Doprawdy nie rozumiała o co chłopakom chodzi w gapieniu się w dziewczęce biusty. One nie gapiły się na ich krocze. Tyłki w obcisłych spodniach były dużo lepszą atrakcją.
— Jak na takie chude małe chuchro masz czym oddychać — zwrócił się do Vedy Ramon.
— A ty jak na takiego wielkoluda i tak nie masz czym myśleć — odparowała Balamceda. Fernandez parsknął śmiechem. — Gramy czy gadamy? — zwróciła się bezpośrednio do Ignacio który skinął głową i rzucił w jej stronę piłeczkę.
— Dama ma pierwszeństwo.
Veda od miesięcy nie grała w pijackiego pin ponga. W jej grupie znajomych ze Stanów gra wyglądała nieco inaczej; zamiast picia soku nastolatkowie pozbywali się z siebie ubrań. Balmaceda nie lubiła się rozbierać więc w domu opanowała sztukę wrzucania piłeczki do kubka. Z czasem nikt nie chciał z nią grać bo rozbierała całą drużynę do lacrose. A było na co popatrzeć zwłaszcza gdy chłopcy zostawali już w samych gatkach. Przegrała jednak kilka pierwszych rund na rzecz Fernandeza, lecz im dłużej grali przy blacie tym większy tłumek obserwował ich zmagania.
— Ja już więcej nie pije — Ramon czknął i wybiegł z kuchni na taras.
— Zawsze może się rozebrać.
— Rozebrać? — podpapał Ingnacio.
— Zamiast picia — wyjaśniła Veda — możemy ściągać cichy. Gdy ping pong Vedy o włos minął kubeczek pochyliła się i bezceremonialnie ściągnęła swój trampek w stokrotki i rzucając go przed siebie. — Chyba że masz cykora.
— Nie mam cykora.
— Ale zagrasz ze mną — do kuchni wszedł Torres. Za nim Jordan, który posłał Fernandezowi mordercze spojrzenie i zbliżył się do Vedy odciągając ją od blatu. Veda wydymała usta w dzióbek.
— Piłaś?
— Tylko soczek — uniosła kubek z napojem. Jordan wyrwał jej kubek z rąk i powąchał. W tym kubku zdecydowanie nie było tylko soczku.
— To Ramon jej nalał — odpowiedział szybko Fernandez wlepiając wzrok w Remmego. — Gramy? No chyba że masz cykora? Kapitanie — dodał kpiącym głosem.
— Nie mam cykora — oznajmił Remmy. — Veda sędziujesz?
— Tak, do czego się rozbieracie?
— Do naga — rzucił wyzywająco Torres. — Pasuje ci to Fernandez.
— Pasuje — odpowiedział nastolatek.
Veda rozsiadła się na krześle. Jordan położył dłonie na oparciach jakby chciał zaznaczyć że ktokolwiek sprzeciwi się Vedzie albo zbliży się do niej z jakimkolwiek napojem będzie miał z nim do czynienia. Balmaceda była jednak zadowolona, że chłopcy grając w pijącego ping ponga zrzucali z siebie ubrania. Kiedy Torres zamiast skarpetki ściągnął koszulkę i rzucił ją siostrze kilka dziewcząt westchnęło on popatrzył na Ignacjo i jedynie wzruszył ramionami. Kiedy nie trafił po raz drugi popatrzył koledze w oczy i zrobił kilka kroków do tyłu. Chciał mieć pewność, że Ignacjo Fernandez będzie widział klamrę od paska, gdy leniwym ruchem jakby od niechcenia odpiął pasek i powoli wyciągnął go oddając w ręce siostry.
— Nie gap się tak — syknął jej do ucha Guzman.
— Tą grę wymyślono żeby się gapić — odpowiedziała i wyszczerzyła ząbki w uśmiechu. — Torres daje się rozbierać— szepnęła Jordanowi do ucha. — Ciekawe jaki ma w tym interes? I dlaczego ty nie zagrasz?
— zapytała go Veda. Jordan popatrzył to na nowego kapitana drużyny to na Fernandeza i uśmiechnął się kącikiem ust gdy Remmy ściągnął spodnie a żeńskie część widowni stanęła na palach żeby cokolwiek zobaczyć.
— Nie bawię się w takie dziecinady.
— Na tym polega młodość Jordanie — stwierdziła Veda. — Robisz głupie dziecinne rzeczy bo jesteś dzieckiem.
— Co się tutaj dzieje? — W progu kuchni stał Fabian Guzman w towarzystwie Sebastiana Castellano. Po stroju Guzman stwierdził, że jego ojciec ledwie wrócił z pracy a Basty z dyżuru.
— Rozbierany poker — odpowiedziała Veda chociaż nie musiała się odzywać. Zarówno Basty jak i Fabian widzieli dwóch półnagich nastolatków z których to Fernandez mimo że pijany miał więcej ubrań na sobie niż Torres.
— To widzę, dlaczego — Basty urwał z trudem zachowując powagę. Skończył dyżur gdy zadzwoniła do niego Ursula że przyszło zawiadomienie o zakłóceniu porządku u jego sąsiada. Dzieciaki pod nieobecność głowy rodziny urządziły sobie imprezę, która najwyraźniej w dzisiejszych czasach polegała na zrzucaniu z siebie ubrań.
— Kto jest organizatorem tej zbieraniny? — zapytał gdy miał pewność, że się nie roześmieje.
— Ja — odezwał się Remmy za nim Kiraz zdążyła cokolwiek powiedzieć.
— Gdzie jest twój ojciec?
— Na przyjęciu organizowanym przez kuratorium — odpowiedziała Kiraz. — Wróci jutro.
— Wróci dziś — odpowiedział
— Nie ma powodu zawiadamiać taty — do rozmowy wtrąciła się Rue — już się rozchodzimy panie władzo.
— Piliście alkohol?
— Tu nie ma alkoholu — oznajmiła Veda.
— Tak, to dlaczego Ramon zwymiotował na kwiaty mojej żony?
— Bo to bardzo nieładne kwiatki panie Guzman — odpowiedziała na to pytanie Veda chociaż Fabian nie oczekiwał odpowiedzi. Radosne ogniki migały w jej oczach jasno wskazując, że jej stan alkoholu jest daleki od zerowego.
— No dobrze — zaczął Basty. — koniec imprezy. Dzwońcie po rodziców niech was odbiorą a ty Remmy włóż wreszcie spodnie.
— Dobrze panie szeryfie — zgodził się z nim chłopak biorąc spodnie od siostry. Veda zsunęła się z krzesła i podreptała lekko chwiejnym krokiem salonu gdzie zostawiła komórkę. Przegryzła dolną wargę i wyszła na zewnątrz wybierając ostatni zapisany kontakt.
— Przyjedziesz po mnie do Jordana? Chyba trochę się upiłam — oznajmiła rozmówcy i rozłączyła się kładąc się na trawie i zwijając w kłębek.
W takiej pozycji znalazł ją Basty po jednej stronie prowadząc syna po drugiej córkę. Nie był pewien które dziecko go bardziej rozczarowało i które zrugać pierwsze. Z ogrodu Guzmanów dało się słyszeć donośne chrapanie. Basty podszedł do Vedy ostrożnie dotykając jej ramienia. Przed domem Torresa zaparkował Salvador wychodząc z samochodu i kierując się do nich pospiesznym krokiem.
— Veda
— Sal — dziewczyna zamrugała powiekami podnosząc się i bezceremonialnie wtulając w podkoszulek mężczyzny. Piosenkarz bezwiednie pogłaskał ją po głowie. — Upiłam się — oznajmiła — nie czuje się zbyt dobrze.
— Kto dał jej alkohol? — syknął do Bastego pomagając jej wstać. Veda zachwiała się na nogach. — Gdzie jej drugi but?
— Zadzwonię po Ivana — zasugerował Basty sięgając po komórkę.
— Nie — wymamrotała Veda uwieszając się na szyi Sancheza. — Salvador mnie odwiezie — zapewniła go i wyślizgnęła się z objęć mężczyzny. Popatrzyła na samochód zaparkowany przed bramą.
— Mustang — wymamrotała i popatrzyła na Sala to na auto.
— Tak to mustang — potwierdził markę i po sekundzie zrozumiał swoją gafę. Veda przyjrzała mu się z podejrzliwym uśmiechem.
— Nie, to nie ty sypiałeś z moją mamą — obwieściła — Jesteś za młody i nie masz tatuażu z prawej strony tuż pod cyckiem. To znaczy mama ma tam tatuaż — Sal poczuł jak żołądek wywinął mu koziołka. Miał tatuaż dokładnie w tym samym miejscu co Elena. Chwycił ją w pasie chroniąc przed upadkiem. — Odwiozę ją bezpiecznie do domu — zapewnił Bastego pomagając Vedzie wsiąść do środka. — Ty masz swoją robotę do wykonania — Veda pochyliła się do przodu i zwymiotowała na wycieraczkę. Podwinęła pod siebie nogi nie chcąc ubrudzić ulubionego buta i skarpetki w mopsy. — Przepraszam — wymamrotała.
— Nic się nie stało — zapewnił go zdezorientowany Sal. Ominęło go wszystko pierwsza kupa, pierwszy ząbek a załapał się na pierwsze rzyganie po wypitym alkoholu. — Odwiozę ją bezpiecznie do domu — zapewnił Bastego. Z budynku wyszła Kiraz.
— Veda zostawiła but — wręczyła trampek Vedy Salowi.
— Dzięki — mruknął brunet. — To ja odwiozę Vedę, a i w kwiatach Sylvii ktoś śpi — wskazał na kierunek hałasu. Kwadrans później zaparkował przed blokiem w którym mieszkał Ivan. Zerknął na zwiniętą w kłębek Vedę i wyłączył silnik.
— Jesteśmy na miejscu — powiedział do nastolatki, która zatrzepotała powiekami otwierając oczy. Veda rozejrzała się czujnie po aucie.
— Zostawiłam plecak u Jordana — wyznała płaczliwym głosem. — Tam były klucze — dodała płaczliwym głosem nastolatka.
— Nic się nie stało, zadzwonię do twojej mamy i powiem żeby otworzyła.
— Będzie na mnie zła — Veda pociągnęła nosem. — Ostatnio ciągle coś broję.
— Wszystko będzie dobrze — zapewnił ją chociaż wiedział, że Balmaceda nie będzie zadowolona że jej córka się upiła. Wyszedł z samochodu i obszedł go pomagając wysiąść Vedzie.
— Narzygałam ci do samochodu — oznajmiła. Bezwiednie pogłaskał ją po głowie.
— To tylko samochód — zapewnił ją i podszedł do wejścia. Wybrał numer mieszkania.
— Tak? — usłyszał głos Eleny.
— To ja Sal, przywiozłem Vedę — wyjaśnił swoją obecność. Gdy usłyszał charakterystyczny dźwik otwierania domofonu. Otworzył drzwi nogą zakładając stopkę żeby się nie zamknęły. Podszedł do Vedy i przyklęknął przy ławce. — Dasz radę wejść sama? — pokręciła przecząco głową i wyciągnęła do niego ręce. Sal bardzo ostrożnie wziął ją na ręce. Była lżejsza niż się spodziewał. Wspięcie się z Vedą na rękach nie było łatwe. Elena otworzyła mu drzwi.
— Obrzygałam mu samochód — oznajmiła matce Veda otwoerjac oczy. Salvador przeniósł ją przez próg. — Torres zorganizował imprezę i grałam w pijanego ping ponga. Elena westchnęła.
— Połóż ją w sypialni — poprosiła i wskazała mu kierunek. Dy wszedł do sypialni łóżko było w nieładzie co jasno wskazywało, że Salvador musiał ją z niego wyrwać. Na stoliku nocnym była książka na widok której tytułu uśmiechnął się kącikiem ust. Ostrożnie położył Vedę i odsunął się aby matka mogła zająć się córką. Ramieniem oparł się o framugę obserwując jak Elana ściąga jednego buta i otula dziewczynę kołdrą.
— Jesteś zła?
— Porozmawiamy o tym rano — odparła na to Elena odgarniając córce włosy z czoła. Pocałowała ją lekko w skroń. — Niedobrze ci?
— W głowie mi się kręci.
— Przyniosę ci miskę — pogładziła ją czule po policzku. Gdy dziesięć minut później zamykała za sobą drzwi od sypialni Salvador stawiał na stole kubki z herbatą. Uniosła lekko brew.
—Śpi? — zapytał
— Tak — odpowiedziała na to kobieta. — Nie wiedziałam że Veda ma twój numer — zaczęła siadając na krześle.
— Wymieniliśmy się numerami po jej wizycie w obozie — wyjaśnił opadając na krzesło. — Nie zabrałem tam Vedy — zapewnił kobietę.
— Wiem, co tobie strzeliło do głowy żeby odwiedzać moich rodziców? — zapytała go.
— Veda powiedziała mi że pomysł wzięła od Ivana — odpowiedział na jej pytanie brunet. — Nie sądzę jednak, żeby Ivan to miał na myśli. — przyznał Sanchez. Nie zmusił Moliny, ale miał świadomość że szeryf nigdy nikogo nie wysłał czy zasugerował odwiedziny w cygańskim obozie.
— Veda opacznie go zrozumiała — wyjaśniła Elena siadając i sięgając po kubek z herbatą. Salvador usiadł naprzeciwko niej.
— Opowiedz mi o niej — poprosił.
— Co chcesz wiedzieć? — zapytała go. Nie była pewna czy chcę rozmawiać o Vedzie gdy ta śpi za ścianą, ale była mu to winna.
— Jak długo trwał poród? — zapytał o pierwszą rzecz jak przyszła mu do głowy.
— Dwadzieścia dwie godziny — odpowiedziała i parsknęła śmiechem gdy otworzył szeroko ze zdumienia oczy. — Nie spieszyło jej się na ten świat.
— Najwyraźniej nie — odpowiedział jej.
— Moja kolej; jak twoja wiolonczela trafiła do Inez? — zapytała go. Sal uśmiechnął się smutno.
— Oddałem jej ją. Przed wyjazdem do Julliard — doprecyzował. — Miała mieć na ciebie oko w zamian za wiolonczelę — urwał — szkoda że słowem nie wspominała, że jesteś w ciąży. I nie dotrzymała obietnicy.
— Na swój sposób dotrzymała — zaprzeczyła Elena. Salvador zmarszczy brwi. — To Inez opłacała szkołę Vedy w Stanach — wyjawiła. — Nie wróciliśmy bo firma Jose słabo przędzie ale dlatego że ona umarła — wyjaśniła. — To strasznie egoistyczne, ale są chwile gdy myślę że mogla pożyć jeszcze trochę — ich oczy spotkały się na chwilę i wtedy oboje wybuchnęli śmiechem.
— To nie jest egoistyczne — zapewnił ją mężczyzna — Jak to się stało, że Veda zaczęła grać na wiolonczeli?
— Dzięki Valentinowi — odpowiedziała — Gdy była mała często zabierałam ją do Guzmanów. Jose bawił się z Franklinem, a Veda bawiła się z Nelą. Dziewczynki się dofgadywały a u Castellanów zawsze było głośno Veda kiedyś przeszła w dziurze w ogrodzeniu bo usłyszała muzykę. Ciągnęło ją do muzyki. I czasem tylko to mogło ją uspokoić. Val grał wtedy Kołysankę na wiolonczeli więc — urwała. Nie sądziła, że powiedzenie mu że to jego muzyka ją uspokajała było fair. — i tak się zaczęło. Vidal na początku próbował nauczyć Vedę grać na fortepianie, ale ona jedynie ze złością tłukła klawisze pewnego dnia gdy Val próbował przekonać ją do pianina Veda stanęła i powiedziała Nie, ja chcę wiolonczelę — wykrztusiła — nigdy wcześniej nie odezwała się ani słowem a wtedy stała i tupała nóżkami ja chcę wiolonczelę. Val w końcu odpuścił wziął ją wściekłą ze złości i usiadł z nią na stołku wręczając jem smyczek gdybyś usłyszał jak gra
Miała talent
— zagrzebany gdzieś głęboko na pewno — odpowiedziała rozbawiona Elena.— Nie dało się tegfo słuchać ale Val miał do Vedy anielską cierpliwość
— A Veda?
— Veda była zachwycona — oznajmiła — dostała to co chciała — usłyszeli skrzypienie drzwi. Do kuchni weszła zaspana Veda.
— Mamo ja chcę jeść
— Skarbie jest już późno — dziewczyna wpakowała się mamie na kolana obejmując ją za szyję — Ropuszko.
— mogę usmażyć jej omlet
— Omlet? Lubię omlety — oznajmiła Veda z uśmiechem przytulając policzek do ramienia mamy. — Mamie też zrób. — poprosiła przyglądając się Salvadorowi jak wyciąga potrzebne produkty z lodówki — Miska jest — wstała i podała mu naczynie — oddzielasz biało od żółtek? Mama też tak robi
— Doprawdy? — zapytał odwracając do tyłu głowę i posyłając Elenie uśmiech.
— No, są wtedy puchate — Veda sięgnęła po kilka małych pomidorków i umyła je. — Ja lubię najbardziej na słono — wyznała krojąc je na mniejsze części. Sal obserwował ją z lekkim niepokojem. Nie był pewien czy pijana nastolatka powinna trzymać w rękach nóż. —Lubie puchate z ciepłymi pomidorkami i mozzarellą. Uwielbiam mozzarellę.
— Ja też — wyznał. — Co jeszcze lubisz?
— Czekoladę — oznajmiła Veda — Kocham słodycze. Wszystkie przygarnę. Jak pracuje nad nowym utworem muszę coś jeść, bo inaczej mój mózg usycha.
— Veda — poruszona Elena odezwała się dopiero po chwili. Stali przy kuchennym blacie ramię w ramię posyłając sobie porozumiewawcze uśmieszki. Kobieta była pewna, że Veda miłość do słodyczy odziedziczyła właśnie po Salvadorze. Był i zapewne jest nadal strasznym łasuchem. — ty jadasz ciastka nawet na śniadania.
— Nieprawda — zaprzeczyła gwałtownie.
— Tak, papierkami szeleści więc mały duszek. Veda zachichotała. Salvador sięgnął po warzywa wrzucając je w masę jajeczną a następnie zgrabnie złożył omlet na pół.
— Wyciągniesz talerze? — zwrócił się do nastolatki, która ochoczo przystała na tę czynność i usiadła ponownie na kolanach mamy. Salvador zsunął omlet na twarz i podał Vedzie widelec. — Smacznego, Eleno? — popatrzyli sobie w oczy. Kobieta uśmiechnęła się lekko, oboje myśleli o tamtym jednym dniu, który spędzili razem, o tamtym jednym wielkim omlecie. Po tamtym wspólnym śniadaniu dziewięć miesięcy później urodziła Vedę. Elena odgarnęła do tyłu włosy córki i ściągnęła gumkę z nadgarstka wiążąc je w niską kitkę. Gdy jej oczy i Salvadora się spotkały wiedziała, że myślą dokładnie o tym samym. Sal wrócił do przygotowywania kolejnego omleta. Veda natomiast popatrzyła na nich.
— Zachowujecie się dziwnie — stwierdziła wycierając talerz chlebem. — Jakbyście mieli wspólną psotę z przeszłości — oznajmiła marszcząc nos. Elena z trudem powstrzymała się od śmiechu. Ich wspólna psota siedziała jej teraz na kolanach i zajadała omleta.
— Nie mają żadnych wspólnych sekretów — do kuchni wszedł Ivan spoglądając to na Salvadora któremu posłał mordercze spojrzenie to na Vedę.
— Niech ci będzie — Veda przytaknęła sknieniem głowy a Salvador postawił przed nią kubek z gorącą herbatą.
— Chcesz omlet szeryfie? — zapytał mężczyznę.
— Nie dzięki Sanchez, dlaczego gotujesz w mojej kuchni?
— A dlaczego ty go nie lubisz? — zapytała go nastolatka. — Para zaraz ci wyjdzie uszami — zaznaczyła dziewczyna.
— Ja u kota w kreskówce — Veda i Sal spojrzeli na siebie i równocześnie parsknęli śmiechem.
Salvador zsunął na talerz omlet stawiając go przed Eleną.
— Pora na ciebie skarbie —oznajmiła Elena do córki, której nos ponownie został wciśnięty w jej szyję. — Powiedz wszystkim dobranoc i do łóżka.
— Dobranoc — mruknęła nastolatka, lecz ani drgnęła. — Uśpisz mnie mamo?
— Uśpię — zapewniła ją — no już wstawaj. — Veda jęknęła i podniosła się z wygodnych kolan matki i podreptała do drzwi. W progu zatrzymała się i popatrzyła na Sala, który wkładał naczynia do zmywarki. Podbiegła do niego i głośno cmoknęła go w policzek.
— Dziękuje! — krzyknęła uciekając do sypialni. — Mamo!
— Pójdę do niej — Elena również zatrzymała się w progu. — Dzięki Sal.
— Nie ma za co — odpowiedział mężczyzna. Policjant i aktor zostali sami.
— Co ty tu jeszcze robisz Sanchez? — zapytał go Ivan Molina zły że po pierwsze Veda zadzwoniła akurat po niego, dwa był w jego kuchni smazył głupie omlety i wstawiał głupie brudne naczynia do zmywarki.
— Gdzie masz kapsułki?
— Nie twój interes — warkną. Nie miał pojęcia gdzie były cholerne kapsułki do zmywarki. To ustrojstwo nie było używane odkąd tutaj zamieszkał. Bywał tak rzadko w kuchni i tak rzadko używał zmywarki że zapomniał o jej istnieniu. Sal przyklękną i zajrzał do szafki pod zlewem. Obok kosza na śmieci były kapsułki. Wyjął jedną i umieścił ją w odpowiednim miejscu a następnie uruchomił program.
— Czas na ciebie Sanchez — syknął. Powolne ruchy mężczyzny doprowadzały go do szewskiej pasji.
— Zjedz omlet — polecił — na zimno smakuje paskudnie. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3493 Przeczytał: 3 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 21:53:59 21-01-24 Temat postu: |
|
|
cz3
Michael uśmiechnął się kącikiem ust. Gdy dyrektor zaproponował mu, żeby zastąpił jednego z rodziców, którego dopadła nagła choroba zgodził się bez wahania. Nie chodziło o chęć podlizania się nowemu pracodawcy. Nigdy nie był typem człowieka, który wchodził komuś w tyłek dla prywatnych korzyści. Miał na to inne sposoby. Nettie tego ranka nieco kręciła nosem robiąc mu kanapki, że zostawia ją na trzy dni żeby włóczyć się po leśnej głuszy , a jednocześnie zaznaczyła, że ma znaleźć jej jemiołę. Michael szczerze wątpił czy w Meksyku rośnie jemioła, ale obiecał że spróbuje zaznaczając że może go całować kiedy tylko najdzie ją ochota bez głupiego kawałka krzaka nad ich głowami. Grymas dostrzegł na jej ślicznej buzi gdy broń włożył do kabury nad pachą.
Nettie nie lubiła broni, Michael wziął ją kierując się nawykiem. Od lat poruszał się z dwiema sztukami; jedna była to krótka broń palna, druga biała; nóż myśliwski wetknięty w jedną z nogawek. Zacmokał jednak z dezaprobatą gdy okazało się że jedną z rozrywek będą podchody. I sama gra była fajną zabawą, lecz wręczenie dzieciakom karabinków do paintball nawet w formie zabawy nie była dla niego formą rozrywki. Każda broń może być śmiercionośna, pomyślał spoglądając na grupę nastolatków znikających w leśnej głuszy. Sam wolał zostać w obozie usytuowanym nad brzegiem jeziora. Nie zamierzał jednak spędzić tego czasu siedząc bezczynnie i gapiąc się w przestrzeń. Naostrzył jedną ze znalezionych gałęzi i zapolować na kilka ryb. Wiedział bowiem dzięki Tii, że tutejsze jeziora są bogate w ryby. Być może uda mu się złowić kilka sztuk na kolację. Pozbył się butów i skarpetek podwijając spodnie do kolan. Na brzegu postawił turystyczną lodówkę na brzegu.
Pomyślał o biwakach w amerykańskich lasach. To właśnie tam nauczył się łowić ryby przy użyciu naostrzonego kija nie wędki. Major Adrian Delgado w przerwach między zajęciami zawsze znajdował czas na wypad na łono natury. I kiedyś zabrał i jego. Uśmiechnął się do swoich wspomnień. Naiwnie sądził, że jest przygotowany na widok Marcusa, lecz wysoki chłopiec z grzywą czarnych włosów opadającą na oczy był jak wehikuł czasu dla pułkownika McConville’a
Kiedy ostatni raz widział Marcusa ten miał z pięć lat i ufne małe rączki, które chciały żeby bawił się z nim w samolot, albo ustawiał parking na stole w salonie z kolorowych samochodzików. Te małe ufne rączki zawsze wślizgiwały się do kieszeni jego spodni czy płaszcza w poszukiwaniu nowych skarbów. Michael siłą nawyku zawsze mu coś przynosił. Norma i Adrian kręcili głowami, ale on pierwszy raz od lat miał obok siebie kogoś kogo mógł nazwać rodziną więc rozpieszczanie ich synka wziął sobie głęboko do serca więc podskakiwał za każdym razem gdy Marcus strzelał bramki. Westchnął wbijając szpic w rybę. Wiła się tylko przez chwilę za nim nie wrzucił jej do reszty w lodówce turystycznej. Gdyby mógł cofnąć czas nigdy nie pozwoliłby wsiąść Adrianowi do tego helikoptera. To wszystko zmieniło. Śmierć człowieka, którego traktował jak brata wszystko zmieniła. Złowił kolejne dwie ryby. Byłby wściekły, pomyślał Irlandczyk. Michael poświęcił kawał swojej kariery aby doprowadzić do śmierci człowieka odpowiedzialnego ze jego śmierć. Ciemnowłosy dołączył do oddziału specjalnego, który przetrząsał Bliski Wschód wzdłuż i wszerz aby znaleźć najbardziej znienawidzonego człowieka w Ameryce. Gdy udało im się ustalić gdzie przebywa dowódca Al-Kaidy i patrzył jak oddział szósty składający się z najlepszych amerykańskich komandosów pakuje mu kulkę w łeb. Michael za swoje zasługi otrzymał Purpurowe serce., które zostawił na grobie przyjaciela w Meksyku. To był jeden jedyny moment kiedy był na grobie Adriana. Westchnął wrzucając do lodówki kolejne sztuki. Przeliczył je. Na zupę dla wygłodniałej młodzieży i dorosłych powinno wystarczyć. Usiadł przy stole lodówkę stawiając obok siebie.
— Samotny z ciebie wilk co? — drgnął na dźwięk męskiego głosu. Szeryf Ivan Molina usiadł naprzeciwko niego.
— Nie bawi mnie strzelanie do ludzi — odpowiedział kładąc na desce jedną z ryb. Zaczął ją skrobać. Szeryf wziął drugą deskę i rybę. — nawet dla zabawy.
— To tylko pinball — Estrada usiadł obok Michaela.
— Wiem, ale wiem także, że zabawka z farbą może być niebezpieczna — odpowiedział ze stoickim spokojem żołnierz — wystarczy że ktoś trafi kogoś w oko.
— Wiedzą gdzie mogą celować.
— To dzieciaki — odbił piłeczkę Michael — Głupie pomysły są wpisane w części dorastania — westchnął — przyniesie pan garnek z wodą? — Te łby trzeba dobrze wymoczyć. — Estrada podreptał do ułożonych garnków.
— Wiesz ze wysłałeś gubernatora do garów? — zapytał go rozbawiony Ivan. Mężczyzna w odpowiedzi wzruszył ramionami. — I wyluzuj dzieciaki muszą się wyszaleć inaczej rozniosą ten obóz w drobny mak.
—Wiem ale są — urwał — przepraszam jestem nowy i przewrażliwiony. Co zrobiłeś z sarną?
— Wróciłem wcześniej do obozu żeby ją zakopać — odpowiedział Ivan. — póki dzieciaki są zajęte.
— Dobry pomysł, potrzebujesz drugiej pary rąk? — zapytał kończąc skrobać ostatnią rybę.— Anita! — krzyknął do kobiety— zajmiesz się obiadem dla dzieciaków?
— Tak, co planowałeś z tego upichcić?
— Zupę rybną z pieczonymi filetami i ziemniaki.
— Nie ma sprawy.
Michael wrócił do swoich rzeczy gdzie włożył buty i skarpetki. Kabura z bronią, którą tam zostawił nadal leżała pod kurtką. Zapiął ją i narzucił na siebie wierzchnie okrycie. Obaj mężczyźni ruszyli do miejsca gdzie Molina zostawił ciało sarny. Michael odsłonił gałęzie ignorując żerujące na ciele robale przyklęknął j zaczął wiązać jej nogi. Ivan obserwował go ze zmarszczonymi brwiami.
— To dla ciebie nie pierwsze rodeo — stwierdził gdy Michael zawiązał pierwszy węzeł. — Polujesz?
— Na większą zwierzynę — odpowiedział za nim zdążył ugryźć się w język.
— Rozumiem — pokiwał głową — mam nadzieję że masz pozwolenie na tą pukawkę — wskazał na kaburę gdy Michael wiązał przednie nogi zwierzęcia. Podniósł wzrok na policjanta. — Gdzie służyłeś?
— W różnych miejscach — odpowiedział lakonicznie wojskowy ściągając kurtkę. Było mu w niej zdecydowanie za gorąco. Związał ją wokół bioder i zarzucił sobie Zwierzę na ramiona — i tak mam pozwolenie szeryfie — ruszył przed siebie.
— Nie powiedziałem ci że jestem szeryfem — zauważył Molina.— Sprawdziłeś mnie — domyślił się mężczyzna.
— Lubie wiedzieć z kim mam do czynienia — odpowiedział — i jak na szeryfa mającego problem z dwoma kartelami podchodzisz bardzo beztrosko do niewinnej zabawy w pinball.
— Problem karteli to nie twój problem.
— Mój jeśli moja żona uparła się mieszkać w tym kraju — odpowiedział i westchnął. Miał lekko wybadać sytuację nie zrażać do siebie szeryfa. — Wybacz wiem że wychodzę przed szereg — pokajał się — siła nawyku.
— To gdzie nabrałeś takich paskudnych nawyków? — zapytał go zaciekawiony Ivan.
— Głównie w Afganistanie — odpowiedział mu Michael. Nie chciał zagłębiać się w szczegóły ani wyjawiać ze ostatnie cztery lata życia spędził w Syrii oficjalnie uznany za zmarłego polując na prezydenta tamtego kraju. — Służyłeś?
— Nie
— I dobrze
Ivan zatrzymał się. Michael był chyba pierwszą osobą która miała odmienne zdanie na ten temat. Dogonił go w dwóch krokach.
— Dobrze?
— Możesz wyjechać z Afganistanu ale Afganistan nigdy nie wyjdzie z ciebie. Uczy cię paskudnych nawyków — odezwał się po dłuższej chwili.
— Paskudnych?
— Tak, po pierwszej turze wróciłem na krótko do Belfastu — zaczął — poszedłem na spacer żeby oczyścić umysł, pogapić się na miasto i byłem na jednym moście gdy obok mnie pojawił się facet, który przy mnie sięgną do wewnętrznej kiszeni marynarki.
— Sięgnąłeś po gnata
— A facet po telefon — Michael pokręcił w rozbawieniu głową — Gdy wracasz uczysz się na nowo życia, ale to w tobie siedzi dlatego uważam, że ci którzy nie byli na wojnie to szczęściarze nie tchórze.
***
Salvador Sanchez leżał z głową na udach Anity skrobiąc coś w swoim notesie. Co jakiś czas zerkał w stronę Vedy która dyskutowała o czymś żywo z Jordanem. Obaj siedzieli ramię w ramię przy jednym z drzew.
— Co oni ram razem kombinują? — zapytał Anitę Sal. — Jordi to jej chłopak?
Anita parsknęła śmiechem.
— Przyjaźnią się — odpowiedział — Jordan pomaga jej w nauce. Veda bierze udział w przedstawieniu — wyjaśniła Salowi — pomaga Felixowi z muzyką. — Sal skinął głową i wrócił do swojego kajeciku. Anita z ciekawością zajrzała mu przez ramię.
— Nowa piosenka?
— Nie wiem — mruknął mężczyzna.
— Raz do roku widuję cię, coraz piękniejszą, trochę bardziej zmęczoną , kiedy idąc rękę wciąż trzymasz nie moją i co roku sobie wmawiam że poczekam na lepszą okazję i tylko serce mocniej zabiło mi mnie nieważne — przeczytała głośno i popatrzyła na czubek głowy mężczyzny. — Salvadorze — zaczęła — czy ty nadal coś czujesz do Eleny? — zapytała.
— Co? — odpowiedział — Elena to przeszłość — popatrzył na Vedę — Trudno mi było o niej zapomnieć — zaczął i westchnął — trudno jest zapomnieć o tej pierwszej.
— Zaraz — Anita zamrugała powiekami — tej pierwszej!
— Drzyj się głośniej nie wszyscy cię słyszeli.
— Chwila to ile ty miałeś lat — Anita zamyśliła się przez chwilę usiłując dokonać matematycznych obliczeń. — Dwadzieścia jeden? — zapytała go.
— Ani to — przełknął ślinę — trwało nieco dłużej niż kilka miesięcy — wyjaśnił — Czy ty naprawdę myślałaś — usiadł — myślisz ze twój ojciec ganiał mnie po ogrodzie z powodu twojej ciąży? Dowiedział się o mnie i Elenie — doprecyzował. Anita parsknęła śmiechem.
— Teraz ma to sens — przyznała właścicielka baru. Do pary podeszła Veda przysiadając na piętach. Zamrugała powiekami w stronę Sala. Za Vedą stał Jordan.
— Masz ze sobą saksofon? — zwróciła się bezpośrednio do mężczyzny.
— Tak — odpowiedział jej.
— świetnie bo ja i — Guzman chrząknął — i tylko ja pisze piosenkę do przedstawienia i ona jest jazzowa i musisz ją zagrać na saksofonie żebym to JA — podkreśliła ostatnie słowo dziewczyna — wiedziała czy to jest tak seksowne jak ma być.
— Co proszę? — Sal zamrugał oczami. — Seksowne?
— Tak bo oni do tej piosenki będą uprawiać seks
— O czym w macie to przedstawienie?
— O dorastaniu. Jak dorastasz uprawiasz seks. Proste — Anita parsknęła śmiechem. Salvador posłał jej wściekłe spojrzenie. — zagrasz żebym JA wiedziała że idę w dobrym kierunku?
— Jordan przynieś mi mój saksofon — polecił chłopakowi. — Masz nuty? — Veda wręczyła mu plik kartek — I to ma być na saksofonie? — upewnił się. Jordan usiadł po drugiej stronie Salvadora. Nigdy właściwie nie miał okazji widzieć go przy pracy.
— To ma być jazzowy kawałek — poinformowała go nastolatka.
— To zdecydowanie nie jest jazz — oznajmił Sal. — Masz czystą kartkę papieru i czerwony długopis? — zwrócił się do Vedy, która bez słowa podała mu dwa przedmioty. — To jest poprawnie napisany kawałek pod saksofon. — oznajmił. Felix zbliżył się do nich i usiadł naprzeciwko Sala.
— Ten kawałek ma słowa? — Veda podsunęła mu tekst. — I ktoś śpiewa w ten scenie czy lecicie instrumentalnie?
— Ma — potwierdziła Veda podtykając mu pod nos kartkę. Sal przesunął wzrokiem pod tekście. — Ty to napisałaś?— zapytał ją
— Nie ja — przyznał się Guzman
— No teraz to ma więcej sensu. — odpowiedział i trochę mu ulżyło, że nie Veda napisała taki kawałek. — I to ma być jazzowy numer? — upewnił się.
— Tak, solówka na saksofonie.
— A ja godzinę tłumacze Vedzie, że to nie jest numer pod saksofon — wtrącił się do dyskusji Jordan — doszliśmy do wniosku że to ty pomożesz nam to rozstrzygnąć, które znam ma rację.
— Wiadomo że powie że ty możesz się już szczycić — Veda wstała i ruszyła przed siebie z notesem przypiętym do piersi.
— Co jest w oryginalnej wersji?
— Wiolonczela i skrzypce
— Zostańcie przy tym, ja do niej pójdę — powiedział do Ani i wstał podnosząc kilka kartek które wypadło Vedzie. Ruszył do nastolatki., która siedziała nad jeziorem. Przełknął ślinę bezwiednie zsuwając swoją kurtkę.
Spadaj Tuptuś chcę być sama.
— Różnie mnie już nazywano — odezwał się Sal — ale nigdy nie zostałem zajączkiem z kreskówki.
— Tuptuś to króliczek — poprawiła go Veda. Sal usiadł obok miej.
— Coś ci wypadło — wręczył jej plik kartek — Veda wzięła je i schowała do zeszytu. — Czytałeś? — zapytała gdy usiadł.
— Nie czytam tekstów innych artystów bez ich zgody — wyznał.
—Żadna ze mnie artystka — powiedziała do niego. — Nie pisze tak dobrze jak mama — wyznała. — Jak ty to robisz? Piszesz teksty przy których ona płacze.
— Elena?
— Tak — przyznała. — Najgorzej znosi twoją pierwszą płytę — dorzuciła sprawiając że serce wykonało fikołka.
— Przepraszam
— Ale to nie twoja wina, że z Jose był taki beznadziejny mąż — oznajmiła dziewczyna uderzając go lekko w ramię — chodzi o to że ty wiesz, co czują inni ludzie i oddajesz to na papier. Ja tak nie umiem.
— Vedo — zaczął — w pisaniu nie chodzi żeby oddawać cudze uczucia na papier — wyznał — tylko własne.
— Miałeś złamane serce jak mama — Veda była dziwnie ucieszona tym faktem i sięgnęła do zeszytu pokazując mu tekst. — Bądź szczery — poprosiła go. Sal sięgnął po okulary do wewnętrznej kieszonki kurtki i podświetlił sobie tekst latarką. — Veda to jest
— Możesz to powiedzieć. Tekściarą nigdy nie zostanę
— Piękne — popatrzyła na niego zaskoczona — Ten tekst jest piękny Vedo i myślę że powinnaś pokazać go Felixowi. Spodoba mu się tekst o tym że sama możesz kupić sobie kwiaty.
***
Deszcz zamienił pole namiotowe w błotnisty tor przeszkód. Uczniowie stoczyli się w mniejszych grupkach łypiąc na rozmawiających ze sobą nauczycieli. Nie było nawet opcji, żeby młodzież czy też dorośli spali w takich warunkach. Było zimno i morko. Położenie się na mokrej ziemi narażało uczniów na poważny uszczerbek na zdrowiu. Veda łypnęła na gubernatora to na innych dorosłych i przestąpiła z nogi na nogę. Nigdy nie była fanką natury. Chadzała na spacery, jeździła na rowerze, ale taplanie się w błocie nie było fajne. Popatrzyła na swoje ubłocone buty krzywiąc się z niesmakiem. Nie lubiła mieć brudnych butów.
— Zaraz się przejaśni — stwierdził Estrada zadzierając do góry głowę. Michael, który przyjechał jako jeden z opiekunów wycieczki popatrzył na deszczowe chmury i pokręcił przecząco głową.
— Wątpię — i jak na potwierdzenie jego słów rozległ się grzmot. Veda stojąca przy Jordanie pisnęła wtulając się w jego mokrą od deszczu kurtkę. Guzman instynktownie ją objął. Nie lubiła natury, nie lubiła robali , nie lubiła moknąć w deszczu.
— Co za debil nie sprawdził prognozy pogody przed biwakiem? — zapytała głośno. — Nie mogliśmy pojechać do SPA? Nudno, ale sucho. Wycieczka miała być niezapominana , a jedynego czego nie zapomnę to zapalnie płuc jakiego się tu nabawię.
— Veda — syknęła Carolina — wycieczkę za sponsorował gubernator
— I co z tego? On co? Święta krowa — Jordan stłumił śmiech — jeśli chcesz się stąd wydostać to byś mi pomógł — syknęła mu do ucha.
— Veda ma rację. Matka się wścieknie jak dostanę zapalenia płuc — rzucił przytakując Vedzie.
— Gubernatorze, jakieś dwa kilometry stąd jest gospodarstwo możemy zapytać czy nie dadzą nam schronienia na czas deszczu.
— Niech będzie, trzeba to jakoś zorganizować — Estrada podrapał się po głowie. Michael nie zamierzał czekać, aż pan gubernator się zdecyduje. Wyminął go wsunął dwa palce do ust i zagwizdał przeciągle. Wszyscy popatrzyli na bruneta. — Zbieramy się — powiedział. — Mamy małe okno
— Okno? Jesteśmy na dworze
— Pogodowe — dokończył myśl — Za kilka minut znowu zacznie padać więc składajcie namioty, zabierajcie swoje rzeczy. Obozowisko ma zostać takie jakim je zastaliśmy. — uczniowie popatrzyli na siebie. — Za pół godziny — rozległ się grzmot — będzie burza naprawdę chcecie być wtedy na zewnątrz? — zapytał uczniów. — Zbierać się!
— Pół godziny? — obok niego staną Ivan przyglądając się uwijającym się uczniom.
— Czterdzieści minut — doprecyzował unosząc do góry kącik ust. — Szybciej się uwiną jeśli będzie wisieć nad nim widmo burzy z piorunami.
— Fakt — rzucił Ivan — Po jaką cholerę tachałeś ze sobą to żelastwo? — zapytał Sala.
— Po to żebyś zadawał głupie pytania Molina — łypiąc na Vedę, która potrząsnęła głową jak pies otrzepujący się z kropel wody. Sanchez odgarną do tyłu mokre włosy. Veda podeszła do zaskoczonego piosenkarza wręczając mu gumkę do włosów. — Wyglądasz jak zmokły pies — stwierdziła. Ivan prychnął zaś Sanchez wziął od nastolatki gumkę do włosów wiążąc je w niski kucyk. — Dzięki.
— Nie ma za co — odpowiedziała — Pójdę z Tuptusiem. Musi mi wyjaśnić dlaczego zabrał ze sobą Marcusa a nie mnie — chwyciła przyjaciela pod ramię i ruszyli powoli z obozu.
— Veda
— Spokojnie nie zapytam z kim i ile razy — Veda machnęła ręką. — Pośpiewamy? — Jordan westchnął głośno. Nie był w nastroju na śpiewanie. — Lidia! Znasz jakieś cygańskie przyśpiewki?
— Cygańskie?
— Cyganie dużo chodzą i śpiewają.
Lidia parsknęła śmiechem.
— Jakieś znam.
— Świetnie, szkoda że nie możemy grać na instrumentach ale od czego mamy ręce
— Veda
— Co? — zapytała go zirytowana nie przestając klaskać w rytmie. — odwróciła się w jego stronę z uśmiechem na ustach i błyszczącymi radośnie oczami. — No dawaj Jordan, wszyscy będziemy śpiewać — zapewniła go kiwając głową i zaczęła klaskać jeszcze głośniej. Torres stanął obok niej wręczając jej dwie grzechotki. Veda popatrzyła na instrumenty z szerokim uśmiechem i zagrzechotała nimi i zaczęła śpiewać. Jordan parsknął śmiechem Veda obróciła się do chłopaka inicjując kaczy taniec. Westchnął i zanucił pierwszy utwór jaki przyszedł mu do głowy. — Nic nie robić, nie mieć zmartwieć, chłodne piwko w cieniu pić — Veda parsknęła śmiechem. Nie przypuszczała, że Tuptuś zna takie numery. Był chodzącą niespodzianką.
Veda podbiegła do Anity i szepnęła jej coś do ucha. Deszcz nie padał Anita podała jej gitarę której pasek dziewczyna przerzuciła sobie przez ramię i zaczęła grać jedną ze znanych przyśpiewek które najczęściej można było spotkać na weselach. Łypnęła na Remmego który wystukiwał grzechotkami rytm. Nastolatka poruszyła ramionami. Remmego nie musiała długo przekonywać. Spędził trochę czasu w cygańskiej społeczności. Baba zadbała o to aby dzieci znały także tradycje i zwyczaje matki. Wliczając w to muzykę. Śpiewanie przychodziło mu z lekkością chociaż nigdy nie wiązał z nią przyszłości. Lidia wtórowała mu swoim czystym głosem. Veda przeskoczyła na kolejny utwór. Gdy Anita zanuciła go swoim głosem trącając Sala łokciem. On jednak nie odrywał wzroku od Vedy i jej odskakującego czarnego kucyka. Wystarczyło kilka minut aby koledzy i koleżanki zaczęli śpiewać i klaskać. Znudzeni nastolatkowie ożywili się. Brunetka wcisnęła gitarę Jordanowi.
— Tylko żadnych smętów — zaznaczyła grożąc mu palcem. — Zagraj — stanęła na palcach i wyszeptała mu do ucha. Jordan wywrócił oczami a ona zaśpiewała pierwszy wers. Sal zamarł w półkroku. To był jeden z jego pierwszych hitów. W ustach Vedy... ze świstem wypuścił powietrze z płuc. Pomyślał że spłodził dziecko które ma głos do bluesa i rockowych ballad.
Anita pomyślała, że Veda jeszcze nigdy nie przypominała jej ojca jak teraz. Roześmiana poruszająca biodrami w rytm melodii. Miała niewątpliwy dar do porywania tłumów, bo uczniowie co odważniejsi bujali się z nią w rytm melodii. Anita pomyślała, że taki Sal był w młodości. Gdy grał na innych instrumentach spadało z niego napięcie związane z wiolonczelą i bawił się muzyką. Veda wcisnęła placek Ivanowi. Sweter który miała na sobie owiązała wokół bioder. Miała na sobie koszulkę z ropuchą. Ani chwyciła Sala pod ramię w obawie że przyjaciel przewróci się z wrażenia. Jordan grając wpatrywał się w plecy przyjaciółki i zaczął grać wolniejszą melodię. Veda łypnęła na niego marszcząc nos i zanuciła kolejny utwór.
***
Stodoła była przestronna chociaż ciemna. Nie było w niej okien, lecz duże skrzydłowe drzwi , które zamknięto ze względu na panujący na zewnątrz chłód. Ku uldze Michaela gospodarze byli miłymi i sympatycznymi ludźmi którzy pozwolili im przenocować. Dostali klucze, także do „letniej kuchni” gdzie mogli przygotować sobie coś ciepłego do jedzenie czy picia. Była też niewielka toaleta. Dziewczęta co prawda kręciły nosami, że nie ma prysznica ani wanny, lecz musiały obejść się bez takich luksusów.
Cała grupka stłoczyła się w stodole gdzie na podłodze porozkładano śpiwory, a brunet wspólnie z nauczycielami rozdawał kubki z gorącym kakao. Ciemnowłosa Veda usadowiła się między Ivanem a Jordanem i podmuchała swój napój przyglądając się zawartości kubka. Uśmiechnęła się sama do siebie niezwykle z siebie zadowolona gdyż jako jedna z nielicznych dziewcząt odważyła się wydoić kozę. To było dziecinnie łatwe a mleko było po prostu pyszne! Ciepłe i z pianką. Podmuchała jeszcze raz swój napój i upiła łyk. Uwielbiała kakao. Ciemne oczy utkwiła w nauczycielu. Był nowy, mówił po hiszpańsku ze śmiesznym akcentem. Jego twarz była szczupła i Veda ani przez chwilę nie uznała jej za przystojną. Uroda mężczyzny była niespotykana w tej części kontynentu.
— Właściwie to ile ty masz lat? — zapytała z sobie znaną bezpośredniością. Michael podniósł na nią zaskoczone jasnoniebieskie oczy.
— Czterdzieści cztery
— A kiedy masz urodziny?
— 24 maja — odpowiedział.
— Masz rodzeństwo?
— Dziewiątkę — odpowiedział jej. — Miałem dziewiątkę rodzeństwa — doprecyzował.— Byłem najmłodszy.
— Miałeś? To znaczy że wszyscy nie żyją.
— Veda — upomniał ją Ivan
— Nie szkodzi — Michael machnął ręką — Prawie wszyscy — dodał — Żyje już tylko moja siostra.
— A na co umarli? —Tym pytaniem Veda zasłużyła na kolejne powłóczyste spojrzenie Ivana. Nic sobie z tego jednak nie robiła. Ciemne oczy utkwiła w nauczycielu. Michael zamyślił się na chwilę. Nie myślał o nich od lat.
— Na różne choroby — odpowiedział lakonicznie uznając że młodzież nie musi wiedzieć, że jego rodzeństwo skończyło nieciekawie. Rak, alkoholizm, narkotyki czy samobójstwo to nie były tematy które chciał z młodzieżą poruszać.
— Dlaczego nie wiesz jak zmarło twoje rodzeństwo? — uczniowie wyciągali szyje. Pytania Vedy były bezczelne. Ona nie widziała w nich nic złego. Michael uśmiechnął się lekko.
— Nie dorastaliśmy razem. Rozdzielono nas po śmierci matki — odpowiedział wścibskiej dziewczynce. Veda patrzyła na niego czujnie — Ja trafiłem do sierocińca prowadzonego przez siostry Magdalenki.
— W jakim kraju? Masz śmieszny akcent.
— Pochodzę z Irlandii Północnej — odparł na to mężczyzna.
— Ile znasz języków?
Michael zamyślił się przez chwilę.
— Myślę że jakieś sześć — Veda zagwizdała z uznaniem.
— Kim jesteś z zawodu?
— Żołnierzem — odpowiedział. Nie kłamał. Taki zawód miał wpisany w oficjalne papiery.
— Byłeś na wojnie? — rzuciła kolejne pytanie.
— Tak — odpowiedział jej na to. Usiadł naprzeciwko niej. — Masz jeszcze jakieś pytanie?
— Co to za symbol? — wskazała na jego palec.
— Irlandzki symbol małżeństwa — odpowiedział — Na co dzień nie noszę obrączki więc — poruszył palcami — to moja obrączka.
— Twoja żona jest ładna?
— Najładniejsza na całym świecie — odpowiedział. Veda zaśmiała się krótko.
— Dobra odpowiedź i ostatnie pytanie; gdzie byłeś jedenastego września dwa tysiące pierwszego roku?
— W Nowym Jorku — odpowiedział i tym ją zaskoczył. Kilkoro osób z ciekawością przyjrzało się mężczyźnie. — Byłem na Brooklynie gdy pierwszy samolot uderzył w pierwszą wieże. Moja jednostka pomagała najpierw w ewakuacji później przeszukiwaliśmy gruzowisko.
— Co byś doradził osobom chcącym iść do wojska?
— Doradziłbym zmienić plany — odpowiedział Vedzie. — Inaczej jeśli czujecie, że mundur, wojsko to coś co chcecie robić w życiu, z czym chcecie związać swoją przyszłość droga wolna ale najpierw jeśli macie możliwość idźcie na studia, do pracy użyjcie trochę z waszej młodości. Jeśli natomiast chcecie się dowartościować, albo ojciec czy dziadek wam każe albo co gorsza uważacie że mundur rozwiąże wasze problemy z seksualnością to muszę was rozczarować; wojsko nie zrobi z was mężczyzn ani heteroseksualistów. Nie tędy droga.
— Myślę, że wystarczy tego quizu — do rozmowy wtrącił się Ivan.— Szykować się do snu
*&*
Palcami przeczesał ciemne włosy plecami opierając się o ścianę stodoły. Brunet przymknął na chwilę powieki wciągając w płuca rześkie górskie powietrze. Całonocna ulewa zamieniła się w lekką mżawkę zaś nad znajdującym się nieopodal lasem wstawało słońca. Pomyślał o tych wszystkich wschodach słońca, które obserwował na Bliskim Wschodzie i o tej ciszy, która sprawiała, że spodziewał się najgorszego. Cisza i spokój na wojnie nigdy nie były zwiastunem niczego dobrego jedynie kłopotów. Dziś nadal musiał sobie przypominać, że Syrię zostawił za sobą kilka tygodni temu, że jest bezpieczny , a jego najbliższym zadaniem będzie edukowanie młodzieży na temat kultury i religii islamu. Parsknął krótkim śmiechem. Szczerze wątpił, żeby któregokolwiek dzieciaka interesowały problemy z jakimi borykał się obecnie Afganistan czy Syria. Dla nich to była abstrakcja. Dwa odległe kraje w których toczy się wojna. Wojna jest, ale daleko od nas więc dlaczego mamy się przejmować skoro mamy własne problemy? Szatyn westchnął. Capaldi nie zdecydował się odpuścić i Michael czy chciał czy nie chciał musiał odegrać swoją rolę. Rozkaz to rozkaz. Musiał znaleźć Odina. Westchnął bezwiednie sięgając po nóż w bucie. Obracał w palach ostrzem. Nie był gotowy na spotkanie z przeszłością.
Gdy w pierwszej chwili zobaczył Marcusa Delgado poczuł się tak jakby ktoś uderzył go w żołądek i zabrakło mu tchu. Adrian, przemknęło mu przez myśl. Potrzebował kilku sekund, aby jego płatający mu figle umysł przypomniał sobie dwie rzeczy; po pierwsze Adrian nie żyje od dwunastu lat, po drugie; miał syna Marcusa. Po trzecie powinien był go powstrzymać. To on powinien był wsiąść do tego pierdolonego helikoptera i roztrzaskać się gdzieś w górach. Adrian miał rodzinę. Miał dla kogo żyć, Mike zaś był sam jak palec. Miał Moirę, ale ona żyła swoim życiem w dalekiej Irlandii. To powinien być on. Szatyn wyciągnął przed siebie nogi i wtedy usłyszał skrzypnięcie drzwi. Powędrował wzrokiem do wysokiego ciemnowłosego nastolatka w dresach. Marcus był skórą zdartą z ojca.
— Gdy ostatni raz cię widziałem ledwie odrastałeś od ziemi — odezwał się. Nastolatek popatrzył na niego zaskoczony znad grzywki czarnych włosów, które aż prosiły się o skrócenie. — Chcesz biec w taką pogodę?
— A co zabronisz mi? — odpowiedział mu pytaniem na pytanie truchtając w stronę siedzącego na ziemi mężczyzny.
— Nie, jeśli dobrowolnie chcesz złapać zapalenie płuc kim jestem żeby cię powstrzymać? — zapytał go. Marcus usiadł plecami opierając się o chłodny mur. — Możesz zapytać — zachęcił go agent.
— O co?
— O to skąd cię znam — odpowiedział mu. — Znałem twojego ojca — wyjaśnił — byliśmy w tej samej jednostce. Byłem jego dowódcą. — doprecyzował.
— I dałeś mu zginąć — rzucił chłodno Marcus. Wiedział, że to nie fair, ale słowa wypłynęły z jego ust za nim zdążył ugryźć się dobrze w język. Michael popatrzył na profil chłopaka i ponownie pomyślał o tym małym chłopcy który przedrzeźniał jego akcent.
— Skurczybyk biegał za szybko — odpowiedział na to Michael. — Chciałem go wywlec z tego pieprzonego helikoptera, ale strzelił do mnie — wyznał zaskakując tym samego siebie. Odepchnął od siebie te wspomnienia na długie lata. Po śmierci Adriana poruszył niebo i ziemie aby znaleźć osobę odpowiedzianą za jego śmierć. Nie on wpakował kulkę przywódcy Al-Kaidy ale miał w tym swój maleńki udział. Nie miał też pojęcia co Norma powiedziała mu o okolicznościach śmierci jego ojca więc milczał bojąc się, że powiedział za dużo.
— Mam w starym pudełku po butach ma kilka waszych wspólnych zdjęć — zaczął siedemnastolatek. — kiedyś je znalazłem wiesz co mi powiedziała?
— Domyślam się, że nic miłego.
— To ktoś kto był ale znikną — Michael pomyślał, że to taktowne określenie gdyż sam uważał, że zachował się jak ostatni tchórz znikając tak z dnia na dzień z ich życia. W tamtym momencie palił go wstyd. Był jak zgaga, której nie potrafił się pozbyć. Nigdy sobie nie wybaczył, że go wtedy nie powstrzymał. Powinien był walczyć bardziej. — Dlaczego?
— Dlaczego zniknąłem?
— Dlaczego poszedł na wojnę? — doprecyzował. Marcus nigdy nie zadał tego pytania Normie ani Gilberto. Dorastał w przeświadczeniu, że Adrian Delgado zginął bohaterską śmiercią ratując kolegów z oddziału. Poświęcił życie dla innych. Im jednak był starszy tym bardziej i intensywnej zastawiał się dlaczego się zaciągną? Nikt od niego tego nie wymagał.
— Walczę żeby mój syn nigdy nie musiał iść na wojnę — odpowiedział. Zaskakując tym samym bruneta, który popatrzył na profil nowego nauczyciela. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał.
— Dlaczego ty się zaciągnąłeś?
— Żeby mieć za co żyć — odpowiedział szczerze i parsknął śmiechem. — Nie przyświecały mi górnolotne ideały jak twojemu ojcu. Adrian chciał i naprawdę wierzył, że ta wojna może coś zmienić ja byłem dzieciakiem ukształtowanym przez system i miałem dość pragmatyczne podejście. Na początku. Dopiero później armia stała się moją drugą rodziną. — wstał — chodź pora obudzić kolegów. Kozy nie wydoją się same. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5849 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 17:18:33 23-01-24 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA III, CAPITULO 165 cz. 1
QUEN/JORDAN/IVAN/ANITA/LIDIA/FABIAN/VALENTINA/VERONICA/MARCUS/SILVIA/ŁUCZNIK
Quen desperacko potrzebował odpowiedzi. Od czasu imprezy w domu Torresów czuł, że coś ważnego go omija. Fakt, wypił kilka piw, żeby złagodzić nerwy, ale problem polegał na tym, że film mu się urwał i nie miał pojęcia, co dokładnie się tam wydarzyło. Wiedział jedynie, że Carolina naprzemiennie patrzyła na niego, jakby czegoś oczekiwała, po czym mroziła go wzrokiem i ostentacyjnie udawała, że nie widzi. A wszystko pogarszał fakt obecności córki gubernatora. Szesnastoletnia Amelia Estrada uwiesiła się jego ramienia, kiedy bawili się w podchody w lesie i Quen mógł winić tylko jedną osobę – swojego kuzyna, który praktycznie wepchnął Mię w jego ramiona, sam tym samym pozbywając się odpowiedzialności.
Ibarra zdecydował, że aby poznać prawdę, musi porozmawiać z samą pomysłodawczynią szalonej imprezy czyli Kiraz Torres. Przysiadł się do jej stolika w obozie, gdzie wcinali żarcie z puszki. Na sam widok Quen się skrzywił, ale w tej chwili miał ważniejsze rzeczy na głowie niż przejmowanie się obiadem.
– Potrzebuję pomocy – szepnął Ibarra konspiracyjnie, wzrokiem omiatając ich „stołówkę”. – Co się wydarzyło na twojej imprezie?
– Zaraz… nie pamiętasz? – Córka dyrektora nie wiedziała, czy bardziej ma ochotę zacmokać z politowaniem czy może trzepnąć go w głowę. – Swojego striptizu na stoliku do kawy nie pamiętasz?
– Strip… striptizu? – Zająknął się, instynktownie oplatając się ramionami. Po chwili, kiedy Kiraz się roześmiała, zdał sobie sprawę, że robi sobie z niego jaja. – Czy ja zrobiłem coś głupiego? Dlaczego Carolina patrzy na mnie jakbym był karaluchem?
– Może dlatego, że obściskiwałeś się z nią w szafie przez ponad ustawowe siedem minut, a potem odpłynąłeś i w ogóle tego nie pamiętasz? – Panna Torres westchnęła, ubolewając nad jego głupotą. – Córka gubernatora uwiesiła się na tobie przez całą wycieczkę, więc nic dziwnego, że Caro myśli, że ją wykorzystujesz. Raz jedna, raz druga laska. Lepiej to napraw, chłopie.
– Tylko jak? Jakbyś jeszcze nie zauważyła… nie jestem w tym dobry!
Ostatnie słowa wypowiedział głośno i kilka osób zerknęło na nich z ciekawością.
– Spokojnie, kuzynku, nie musisz ogłaszać wszem wobec, że jesteś prawiczkiem. Raczej wszyscy o tym wiedzą – rzucił w jego stronę złośliwie Jordan, który nie był głodny i zamierzał iść się przejść po lesie w porze obiadu.
Quen zignorował obelgę, wstał od stolika i złapał kuzyna za ramię, kierując się z nim w stronę gęstego lasu. Opowiedział mu, co się wydarzyło na imprezie, a przynajmniej to, co pamiętał i to, co powtórzyła mu Kiraz. Jordan nie był zachwycony.
– I ty serio nie pamiętasz? – Guzman miał wyraz twarzy podobny do panny Torres, ale w jego przypadku bardziej miał ochotę przyłożyć kuzynowi, niż mu współczuł. – Jak ta Carolina zwróciła na ciebie uwagę? Nie pojmuję. Im dłużej nad tym myślę, tym bardziej nielogiczne mi się to wydaje.
– Nie bądź wredny, okej? Ja tu cierpię katusze! – Ibarra złapał kuzyna za przód bluzy i kilka razy nim potrząsnął, domagając się pomocy. Na szczęście w lesie mogli swobodnie pogadać, bo nie było tu żywej duszy, tylko ptaki i wiewiórki. – Powinienem wysłać jej kwiaty czy coś? Pamiętam zapach fiołków. Chyba lubi fiołki.
– Jesteś idiotą, Quen. – Jordan wzniósł oczy do nieba, wzdychając ciężko z rękoma wbitymi głęboko w kieszenie. – Przeszedłeś nieświadomie przez dwie fazy zwracania na siebie uwagi, wiec pozostała ci już tylko jedna.
– Co masz na myśli?
– Pomyślmy. – Jordan udał, że się nad tym usilnie zastanawia. – Udawałeś niedostępnego, a potem wzbudziłeś w niej zazdrość… Swoją drogą, nie ma za co.
– Nie daruję ci, że nasłałeś na mnie Amelię Estradę. Przez to, że ją olałeś, ubzdurała sobie, że jestem jej księciem na białym koniu!
– Pomogliśmy sobie nawzajem, wyszło na dobre, prawda? – Jordan posłał w jego stronę zawadiacki uśmiech, którego jego kuzyn tak nie cierpiał. – No i pozostaje krok numer trzy czyli szczera rozmowa.
– Odpada. Jestem w tym beznadziejny. Nie mam pojęcia, co myślą sobie dziewczyny… – Ibarra poczuł wielką gulę w gardle, która nie chciała za nic w świecie zniknąć.
– Caro poszła z tobą do szafy i nie wychodziliście stamtąd bardzo długo. Uwierz mi, ona chce, żebyś z nią pogadał. – Jordan objawił mu tajemną prawdę tak protekcjonalnym tonem, że Quen aż się zawstydził. – Nie mogę tego zrozumieć… mieszkacie zaledwie kilka pokojów od siebie i jeszcze nic się nie zadziało?
– Co masz na myśli?
– Jesteś głupszy niż myślałem, kuzynie.
– Czy dla ciebie wszystko musi się sprowadzać do jednego?
– A kto tu mówi o seksie? – Guzman był autentycznie zdziwiony tymi insynuacjami. – Robicie podchody od pięciu miesięcy, może dłużej. Mieszkacie w jednym pensjonacie. Stary, pocałować to ty ją już powinieneś dawno temu i nie mam na myśli tego żałosnego buziaka na scenie podczas przedstawienia.
– Odezwał się pan doświadczony. – Ibarra prychnął, kopiąc jakąś zabłąkaną szyszkę na ścieżce. – Nie każdy traktuje seks tak powierzchownie jak ty. Zachowujesz się jak jakiś wielki żigolak.
– Może właśnie taki jestem.
– Tak, pisanie piosenek o ruchaniu na plaży czy bzykaniu przyjaciółek w Miami to typowe zachowanie takiego Casanovy jak ty. Kiedy ty w ogóle byłeś w Miami? – Quen podniósł nieco głos, trochę nie rozumiejąc. Przypomniał sobie jedną z piosenek, którą Felix rozważał do musicalu, ale bał się reakcji Jordana. – To piosenka o tej twojej Izzie?
– Miami brzmi lepiej niż San Diego, zresztą nieważne. – Guzman nie zamierzał wdawać się w dyskusję. Potrząsnął szybko głową. – Chcę tylko powiedzieć, że powinieneś iść do Caroliny i wytłumaczyć jej wszystko na spokojnie. Albo nie, bo znów coś sknocisz. – Zmienił szybko zdanie, jakby szukał odpowiedniego rozwiązania dla kuzyna. – Po prostu idź do niej i ją pocałuj. Jeśli nie pamiętasz pierwszego pocałunku, to nic nie znaczył. Wiem, co mówię.
– To nie był nasz pierwszy pocałunek…
– Ten na scenie się nie liczy, głąbie – Jordan wywrócił oczami. – Pewnie myślałeś o tym od dawna, wyobrażałeś sobie tę chwilę, trochę za często niż można by to uznać za zdrowe… – dodał złośliwie, czym zasłużył sobie na morderczy wzrok Enrique. – A potem, kiedy w końcu to następuje, jesteście w otoczeniu obcych ludzi, wszyscy obserwują każdy wasz krok, a ty wiesz, że to kompletnie nic nie znaczyło dla tej drugiej osoby. Jakbyś się poczuł?
– Zaraz, Jordan, chwila. Pogubiłem się. – Quen uniósł w górę dłoń, żeby przystopować kuzyna. – O czym my teraz mówimy? O mnie i o Carolinie czy o czymś innym?
– Nieważne. – Machnął ręką, oddalając od siebie te myśli.
– Ważne. Czy ty mówisz o sobie? O mój Boże… Jordanie Leopoldzie Guzman. – Enrique nie mógł się powstrzymać. Roześmiał się, a jego złośliwy rechot potoczył się echem między drzewami. Ubolewał, że nie mógł tego wykrzyczeć światu. – Ciebie ktoś odrzucił? Ciebie?
– Zamknij japę, nikt mnie nie odrzucił.
– „To kompletnie nic dla niej nie znaczyło”. – Ibarra przedrzeźnił kuzyna, dopasowując jego słowa do swojej narracji i robiąc sobie z niego jaja. – Podoba ci się ktoś, uzewnętrzniłeś się, a ona cię olała. Kto to taki? Znam ją?
– Wiesz co, kuzynie? Mając takiego ojca, powinieneś mieć większe IQ. – Guzman ze złością ruszył przed siebie, zostawiając Enrique z konsternacją wymalowaną na twarzy.
Quen nie byłby sobą, gdyby nie powtórzył wszystkiego Felixowi, kiedy wieczorem szykowali się do spania w namiocie. Castellano nie bardzo zdziwiły słowa Quena, co tylko bardziej go zaintrygowało.
– Wiem, że mój tata jest bystry i w ogóle, ale skąd przytyk do mojego IQ, kiedy doskonale wie, że zostałem adoptowany? – Ibarra jak zwykle nie miał zielonego pojęcia, co się dzieje. – Ty coś wiesz, co? Jordan się w kimś buja?
– Naprawdę jesteś taki niedomyślny? – Syn zastępcy szeryfa westchnął i dał za wygraną, tłumacząc sytuację. – Byłeś na ostatniej próbie do musicalu, nie? Widziałeś, jakie sceny ćwiczyliśmy.
– No… różne gadki między postaciami. Jordan grał z Veronicą… – Quen zawahał się i zmarszczył brwi. Felix czekał, aż przyjaciel połączy fakty. – Nie, niemożliwe. Poważnie? – upewnił się, teraz czując się bardzo głupio. – Boże, on się w niej kocha od dzieciaka i nigdy jej nie powiedział?
– Chodziła z Marcusem – wytłumaczył byłego przyjaciela Castellano, bo choć nigdy o tym nie rozmawiali, znał młodego Guzmana na wylot i domyślał się jego uczuć.
– No i? U Jordana spała w pokoju. W jednym łóżku! Przecież to jest… chore. – Quen skwitował to jednym słowem i złapał się za głowę, czując, że to za dużo informacji jak na jeden raz. – I przespała z Franklinem! O mój Boże, niedobrze mi. Teraz rozumiem, dlaczego dziewczyny jej nie lubią. A ten cholerny Jordi… jak on śmie mi mówić cokolwiek o szczerości, jak przez siedemnaście lat udaje przed dziewczyną, w której jest zakochany? Chodził nawet z jej przyjaciółką!
– Nie drzyj się tak, to osobiste sprawy – upomniał go Felix, a Quen trochę ściszył głos, ale czuł się bardzo niesprawiedliwie potraktowany.
– To ze mnie się nabija, że jestem frajerem i prawiczkiem, a sam odwala coś takiego? – Zacmokał cicho, nadal nie mogąc wyjść z szoku. – Kurczę… w sumie to mu nie zazdroszczę. Po co Eva dodawała tę scenę pocałunku do przedstawienia? Przecież to muszą być tortury. Ha! A właściwie, nie zaszkodzi, jak Jordan trochę pocierpi, co?
– Ale masz dzisiaj nastrój. To trochę podłe. – Felix miał niewyraźną minę, kiedy obserwował Ibarrę w złośliwym nastroju. Cóż, właściwie sam się przyczynił do wielu niekomfortowych scen w musicalu, więc on też być współwinny.
Powtarzał sobie w duchu, że sztuka rządzi się swoimi prawami i że można ja odróżnić od prawdziwego życia, ale nie mógł oprzeć się wrażeniu, że podświadomie zawiera w scenariuszu elementy z życia swojego i swoich znajomych i sam nie wiedział, czy była to dobra decyzja.
***
Ivana znalazła nad jeziorem. Puszczał kaczki tylko przy świetle małej turystycznej lampki i nie dało się nie zauważyć, że ma zły humor.
– Nie musisz mi prawić kazań, Ani. Wiem, że trochę przesadzam z tą zaborczością. Ale czy ten twój głupek Salvador powiedział ci, co Veda zrobiła? Odwiedziła obóz romski. Dasz wiarę? – Molina nie czekał, że Vidal zacznie ten temat, widział jej minę i od razu domyślił się, że chce zagadać o córkę Eleny.
– Wiem, to było nierozważne.
– A najgorsze jest to, że twierdzi, że to był mój pomysł! Znasz większego przeciwnika Romów w miasteczku? Ja nie.
– Znajdzie się kilku. – Anita oplotła się ramionami, bo wieczór był chłodny i przysiadła na kamieniu obok Ivana. – Veda pewne rzeczy interpretuje w zupełnie inny sposób. Potrzebuje rodziny i czasami dopowiada sobie różne rzeczy. Rozumie, że miałeś trudne dzieciństwo, ale wydaje jej się, że potrzebujesz pojednania i w głębi duszy chcesz odnowić relacje z ojcem, bo na tę z matką już za późno.
– Dzień, w którym usiądę do obiadu z ojcem, będzie chyba jego ostatnim. Myślałem, że wyraziłem się w tej sprawie jasno, a jednak Veda próbuje pojednać Elenę z jej rodzicami. Najgorsze jest to, że nie widzi zagrożenia. A ten cholerny Jordan tylko wszystko komplikuje. Szwenda się bóg wie gdzie i daje jej zły przykład.
– Przecież nie robi tego specjalnie. Wiesz przecież, że Jordi nigdy świadomie nie naraziłby nikogo na niebezpieczeństwo, prawda? – Anita wolała się upewnił. Patrzyła na Ivana z troską, doskonale wiedząc, o czym myśli.
Molina mówił, że to nie jest wina Jordana. Jak mógł obwiniać dziecko? Ale prawdą było, że Gracie zginęła tamtego dnia, kiedy starszy kuzyn się nią opiekował. Kiedy miał ją chronić. Takie ponure myśli kołatały mu się w głowie, mimo że tego nie chciał.
– Veda musi się wyszumieć, nie można jej wszystkiego zabraniać. Musi się poczuć jak jedna ze swoich rówieśniczek i rówieśników. – Anita kontynuowała swój wywód, edukując Ivana, który chyba trochę się uspokoił. Może to kojący głos starej przyjaciółki tak na niego działał. – Ale też jak każda nastolatka Veda potrzebuje granic. Pójście na imprezę to nie zbrodnia, ale picie alkoholu do nieprzytomności już warto określić jako niezbyt mądre. Próba pojednania Eleny z jej rodzicami była bardzo szlachetna, ale udawanie się samej do paszczy Barona Altamiry? Zły ruch. – Vidal nie mogła się powstrzymać i lekko się roześmiała. – Mówiąc całkiem szczerze, ja też nie należę do wielkich fanów Romów.
– Chyba tylko twój ojciec potrafił z nimi wytrzymać.
– Wierz mi, mój tata tego nie pokazywał, ale były rzeczy, które bardzo go złościły. – Vidal przypomniała sobie stare czasy. – Uważał, że trzeba dać ludziom szansę i pomagać im znaleźć uczciwą pracę, miejsca w szkołach, ale większość z nich naprawdę tego nie chciała. Kiedy żył poprzedni patriarcha, było dużo łatwiej, ale po jego śmierci, kiedy Baron przejął schedę po ojcu, on i jego radykalni zwolennicy pokazali się z jak najgorszej strony, wyrządzając tym samym całemu taborowi wielką krzywdę. Mój tata zawsze nad tym ubolewał. On i Baron się nienawidzili. Do dziś nie wiem tak naprawdę dlaczego.
– Oj, Ani. – Ivan się roześmiał. Minę miał taką, że przyjaciółka musiała uderzyć go w ramię, żeby wytłumaczył jej, o co chodzi. – Jeśli nie wiadomo, co jest przyczyną waśni dwóch facetów, to zwykle można śmiało założyć, że jest to kobieta.
– Jak u ciebie i Salvadora?
– Co? – Molina się zmieszał, a ona parsknęła śmiechem.
– Mam na myśli Vedę. Walczycie o jej względy. – Vidal szturchnęła go żartobliwie łokciem, a on poczuł, że jakaś niewidzialna ręka zaciska mu się w okolicach serca.
– Dlaczego nie śpicie? – Jak na zawołanie za nimi pojawiła się córka Eleny, przecierając zaspane oczy. – Chciałam iść do Jordana, ale jego namiot też jest pusty.
– Co takiego? – Anita zerwała się na nogi i poszła posprawdzać uczniów.
Ivan natomiast gestem zaprosił Vedę, by usiadła na kamieniu obok niego. Chciał ją przeprosić za swój wybuch w domu jej dziadków, ale nie wiedział jak. Musiał wytyczyć granice, ale nie był pewny, czy tym samym nie przekracza swoich uprawnień.
– Vedo, myślę, że powinniśmy porozmawiać o tym, co zaszło.
– Nie będę więcej piła, Ivan. Za bardzo bolała mnie potem głowa.
– Nie, nie o to chodzi. Chociaż to też było bardzo głupie i nie mogę uwierzyć, że Jordan ci na to pozwolił.
– Nie jest moją niańką. To nie tak, że wlewał mi wódkę do kubka.
– Ale miał cię pilnować. Nie zrobił tego. Zresztą, w tej chwili to mniej ważne. Chodzi mi o to, że… w domu twoich dziadków mnie poniosło. Przepraszam, jeśli cię zraniłem. – Zdobył się na szczerość i czuł, że Veda ze swoim serduszkiem na dłoni, bardzo to doceniła. – Byłem zły, bo bałem się, że może ci się coś stać.
– Dziadkowie by mnie nie skrzywdzili.
– Oni nie, ale reszta… to nie są mili panowie, Vedo. Uwierz mi. – Molina zawahał się i potarł o siebie dłońmi. – Nie chcę, żebyś tam chodziła sama. Są ludzie, którzy chcieliby cię skrzywdzić, tylko dlatego, że jesteś mi bliska. Rozumiesz, co mam na myśli?
– Nie bardzo. Nie lubią cię?
– Delikatnie mówiąc. – Ivan prychnął. – Zresztą ze wzajemnością. Po prostu chciałbym, żebyś przychodziła z takimi rzeczami do swojej mamy albo do mnie. Wiem, że chciałaś dobrze, ale…
– …wyszło jak zawsze. – Zasępiła się, a on objął ją ramieniem, żeby wybić jej te myśli z głowy.
– Myślę, że twoja mama, jeśli będzie gotowa, sama porozmawia ze swoimi rodzicami. To powinna być jej decyzja. Wierz mi, niektóre rany pozostają z nami na długo. – Mimo woli sięgnął do swojego barku, który kiedyś opatrywała mu Anita. Nadal nie mógł przeboleć straconych zawodów pływackich po tej awanturze z ojcem.
– Ale ty byś chciał odnowić kontakty z tatą, prawda? Mówiłeś, że powinien próbować ci zadośćuczynić.
– Nic podobnego, Vedo. To był sarkazm. Chodziło mi o to, że nic, co mój ojciec by zrobił, nie sprawi, że mu przebaczę. Nigdy. Jeśli chce, może próbować, ale Antonio Molina to nie ten typ człowieka. – Molina zaśmiał się ponuro. – Chcę tylko powiedzieć, że nie powinno się stawiać ludzi przed faktem dokonanym. Elena może kiedyś zechce porozmawiać z twoimi dziadkami, ale nie musi to być koniecznie ten moment. Rozumiesz, co chcę powiedzieć?
Veda pokiwała głową, a on pocałował ją w czoło, ciesząc się, że sobie to wyjaśnili.
– Wiesz, że krzyczę, bo mi zależy, prawda? Jestem po prostu nieokrzesany, tak już mam.
– Wiem, Ivan. Zależy ci na mnie i na mamie też.
– Tak, na twojej mamie też – przyznał zgodnie z prawdą, choć pewnie nie o taki rodzaj uczucia Vedzie chodziło.
***
Płacz noworodków jej nie przeszkadzał, przywykła do niego w rodzinach zastępczych i domach dziecka, w których czasami przebywała. To było nawet zabawne patrzeć, jak Emily i Fabricio zostają pełnoetatowymi rodzicami bliźniaków. Lidia z chęcią im pomagała, ale młodzi rodzice byli bardzo opiekuńczy wobec Tommy’ego i Charliego. Szczególnie mama niedźwiedzica wyglądała, jakby mogła zabić wzrokiem, więc Conrado naturalnie wycofywał się ze swoich obowiązków ojca chrzestnego.
– Wiesz, że w końcu będziesz musiał im zmieniać pieluchy, nie? – Montes zażartowała pewnego dnia nad śniadaniem, które jadła w kuchni.
Saverin miał zmarszczone czoło, kiedy wkładał marynarkę. Zza ściany dochodziły dźwięki krzątania się i płacz niemowlaków.
– Nie mam z tym problemu. Ale do tego czasu wolę unikać Emily. Ta kobieta ma lasery w oczach. – Conrado wysilił się na uśmiech i pocałował Lidię w czoło na pożegnanie. – Pamiętaj, żeby poczekać na Erica i nie wracaj sama do domu – dodał, zanim zniknął za drzwiami, a ona musiała wywrócić oczami.
– Nigdzie się nie ruszam – mruknęła, co nie było do końca zgodne z prawdą, bo właśnie skoro świt urwała się do sadu Delgadów, by zobaczyć, czy El Arquero odpisał coś na jej podziękowanie za książkę. Znów poczuła rozczarowanie, ale tym razem mniejsze – wiedziała już bowiem, że Łucznik czasem tam zaglądał, a to jej wystarczyło.
– Dlaczego z samego rana wychodzisz z domu? To nie wygląda na jogging. – Alice wślizgnęła się do ich części bliźniaka i przysiadła na kuchennym stołku, nasypując sobie płatków śniadaniowych do miseczki. – Wymykasz się do chłopaka?
– Co? Nie! Skąd ten pomysł? – Lidia się oburzyła, nie wierząc, że prowadzi taką konwersację z dziesięcioletnią dziewczynką.
– Umyłaś włosy. I znów zaczęłaś się malować. – Blondyneczka wskazała na jej delikatny makijaż. – Tak ci ładniej, ten brzydki eyeliner ci nie pasował.
Rzeczywiście Lidia zaczęła ostatnio trochę większą wagę przywiązywać do wyglądu, ale nie miało to nic wspólnego z chłopakami. Czarny eyeliner, który upodabniał ją do pandy i który był jej znakiem rozpoznawczym, kiedy jeszcze handlowała dla Joaquina, zniknął, a jego miejsce zajął zwykły tusz do rzęs i delikatny cień do powiek. Montes była ładną dziewczyną, ale chyba nie zdawała sobie z tego sprawy, dlatego próbowała trochę polepszyć swój wygląd, by Conrado nie było wstyd, kiedy się z nią gdzieś pokazywał.
– Często myję włosy – sprostowała, delikatnie przeczesując sięgające do ramion czarne pasma. – Nie powinnaś być w szkole?
– Czekam na Erica, tak jak ty. Ale ty bujasz w obłokach. – Alice zachichotała, zajadając swoje płatki. Wtedy jej wzrok padł na książkę, która leżała na blacie. – Hej, Eric zostawił tu swoją książkę?
– Nie, to moja książka. – Lidia szybko zabrała egzemplarz „Narzeczonej Księcia”, którą czytała już po raz drugi. Dostała ją w prezencie od El Arquero i bardzo jej się podobała. A może tylko tak sobie wmawiała, bo był to prezent od niego? – Dlaczego twierdzisz, że to książka DeLuny?
– Jestem prawie pewna, że widziałam ją u niego w mieszkaniu. – Alice wzruszyła ramionami. Być może się pomyliła, ale nie bardzo się tym przejmowała. – Ma całkiem pokaźną kolekcję książek fantasy i science fiction. Kupę komiksów też. Podobno należały do poprzedniego właściciela mieszkania, ale ja wiem, że Eric ma dokładnie taki sam gust. Zabawne, prawda?
– Tak, prześmieszne. – Lidia zagryzła wargę, nie bardzo rozumiejąc, co to wszystko oznacza.
Kiedy DeLuna przyjechał po nie, by zawieźć je do szkoły, przyglądała mu się cały czas w lusterku, zastanawiając się, co takiego ukrywa.
***
Dzięki pomysłowi Olivii Bustamante udało się zorganizować miejski kiermasz. Dochody ze sprzedaży ciast i smakołyków oraz różnych przedmiotów miały zostać przeznaczone na remont zabytkowego kościoła pod wezwaniem Ducha Świętego. Zaangażowali się nie tylko uczniowie, ale też ich rodzice i pozostali mieszkańcy. Wiele matek przerzucało się w gotowaniu i pieczeniu ciast, bo każda chciała przyrządzić najlepsze rarytasy. Viola Conde brała udział chyba w każdym przedsięwzięciu mającym na celu wsparcie parafii, jakby za wszelką cenę chciała pokazać, że jest najlepszą parafianką i obrończynią ojca Horacia. Kiermasz zorganizowano głównie w sali gimnastycznej i na korytarzach miejscowego liceum, dzięki czemu wszystko odbywało się w jednym miejscu.
– Zbastuj trochę, Violetto, bo osiwiejesz. – Silvia Olmedo miała niezłą uciechę, obserwując starą znajomą ze szkoły, która nie nadążała z zamówieniami na swoje słynne ciasto truskawkowe.
– A ty co przygotowałaś? – Conde wyciągnęła szyję, licząc na okazję, żeby ponabijać się z rywalki, ale nic nie dostrzegła. – Nic nie przyniosłaś?
– Kupę gratów na sprzedaż. Spokojnie, zbiorę więcej niż ty za te zakalcowate ciastka. – Olmedo parsknęła śmiechem i rozejrzała się po sali gimnastycznej. Zerknęła na zegarek ze złością.
– Twój mąż chyba ma lepsze rzeczy do roboty – rzuciła złośliwie Violetta i zostawiła ją w tłumie ludzi, zanosząc się śmiechem.
– Spóźniłeś się. – Silvia poinformowała męża, który dopiero co się pojawił na kiermaszu, ale nie wyglądała na złą. Przyzwyczaiła się już do tego, że niespecjalnie angażował się w takie akcje. – Norma dobrze się czuje? – Fabian zmarszczył brwi po tych słowach, spoglądając z góry na żonę. Jej nie mógł oszukać. Silvia poczuła, że musi wyłuszczyć sprawę jasno: – Nawet o tym nie myśl.
– O czym? Przecież niczego nie robię. – Guzman przywitał się z kilkoma znajomymi, którzy pojawili się w szkole, rozglądając się po rzeczach na sprzedaż. Uścisnął kilka dłoni i kiwał głową do reszty mieszkańców, robiąc dobrą minę do złej gry.
– Wiem, że to kuszące, ale uszanuj pamięć po Gilbercie. – Olmedo nie zamierzała owijać w bawełnę. Sama również posyłała uśmiechy w stronę innych rodziców i machała ręką, przechadzając się wśród małych kramików na sali gimnastycznej. – Nie pozwolę się upokorzyć w ten sposób.
– Niczego nie zamierzam robić. – Guzman uznał, że musi to powiedzieć jasno. Jakkolwiek chciałby rzucić wszystko w cholerę, rozwieść się z Silvią i pobiec do Normy Aguilar, był zbyt wielkim tchórzem, by odważyć się na taki krok. Poza tym Norma wypowiedziała się w tej sprawie jasno. – Po co tu w ogóle przyszliśmy? Wystawiłaś na sprzedaż jakieś nasze rzeczy?
– Właśnie, mamo. Czego tym razem się pozbywamy? – Usłyszeli ironiczny głos za plecami i oboje westchnęli, wiedząc, czego się spodziewać.
Jordan i Marianela doszli do rodziców wolnym krokiem. Mieli udawać szczęśliwą rodzinkę jak zawsze. Nela miała minę, jakby żałowała, że w ogóle tutaj przyszła, a jej brat wyglądał na znudzonego. Nie przegapiłby jednak okazji do kłótni z matką. Zatrzymali się przy małym stoisku, gdzie Silvia sprzedawała rzeczy zalegające u nich w garażu i piwnicy. Jordi parsknął śmiechem, kiedy zobaczył, co tam się znalazło.
– Mogłaś chociaż zapytać o zgodę. Pozwoliłbym.
– Leży nieużywana i zakurzona. Równie dobrze możemy się jej pozbyć. – Wskazała na perkusję, która była w niemal idealnym stanie. Bębny pomógł jej przewieźć Antonio Molina, który stał kawałek dalej ze starymi meblami.
– Jak uważasz. Ja się w to nie mieszam. – Jordi uniósł ręce w geście poddania i odszedł w drugą stronę, zostawiając rodziców z Nelą. Był przyzwyczajony, że matka robiła, co jej się podobało. Perkusję mógł przeżyć, ale jeśli jeszcze raz zamierzała tknąć skrzypce Valentina, wtedy na pewno nie pozostałby obojętny.
– To chyba trochę wygórowana cena, nie uważasz? – Fabian podszedł do ojca Ivana, podając mu dłoń na przywitanie.
Antonio w zębach obracał wykałaczkę jedną ręką, a drugą naciągał szelki. Stary fotel i kilka krzeseł sprzedawał za cenę niemal sklepową.
– Za wywóz tego typu śmieci w Pueblo de Luz trzeba płacić krocie – poinformował sekretarza gubernatora były policjant. – A tak pozbędę się tego szmelcu i jeszcze na tym zarobię.
– To chyba parafia zarobi, prawda? – Nela zerknęła na pana Molinę niepewnie, po czym spojrzała na ojca, szukając u niego potwierdzenia. Fabian objął ją ramieniem i nic nie powiedział.
– Nie, kochanieńka, nie zamierzam dawać złamanego centavo na ten przybytek Hernana Fernandeza. – Antonio zaśmiał się ochryple, przyjmując od jakiegoś obywatela gruby plik banknotów i oddając w jego ręce miękki fotel. Schował większą część zarobionych pieniędzy do kieszeni, a kilka banknotów odłożył na datki dla parafii. – No dobra, niech ma chociaż tyle. Jeśli o mnie chodzi, to El Arquero powinien dać mu zdechnąć w tym kościele.
– Dosyć, Antonio. – Fabian przerwał mężczyźnie, bo jego córka zatrzęsła się ze strachu. – Udam, że tego nie słyszałem.
– Jak zwykle, Guzman. Nigdy nie słuchasz. – Stary Molina skrzywił się i kiwnął Silvii głową, jakby chciał jej powiedzieć, że współczuje jej takiego męża.
*
Olivia, tak jak zapowiadała, przyniosła swoją kolekcję książek, by sprzedać je podczas kiermaszu. I tak jak spodziewał się Quen, większość z nich była nastoletnimi romansidłami z wampirzym lub wilkołaczym motywem. Ibarra zaczął się z niej nabijać, że na pewno niczego nie sprzeda, ale ku ich wielkiemu zdziwieniu, większą część kolekcji kupiła mała Belinda Conde, siostra Anakondy. Nie mogli przestać się śmiać, kiedy trzynastolatka odeszła na dalsze łowy.
– Ciasteczko? – Sara Duarte proponowała każdemu, kto się koło nich przechadzał, ciasteczko z wróżbą. – Poznajcie swoje przeznaczenie!
– Nie mów takich głupot, bo nikt nie wrzuci ci nic do skarbonki. – Felix miał nietęgą minę, kiedy zobaczył, co jego przyjaciółka sprzedaje. Nie wierzył w takie rzeczy. On, Lidia i Rosie podeszli do znajomych, trochę się z nich nabijając. – Bierzesz za te ciastka „co łaska”?
– Tak, większość wrzuca grubsze sumki. Specjalnie stanęłam w tym miejscu. – Sara wydawała się być dumna ze swojego pomysłu i wskazała na swoją miejscówkę, gdzie wszyscy doskonale widzieli jej stoisko i puszkę z datkami. – Ludzie boją się wrzucić za mało, bo zaraz inni będą gadać. To czysta psychologia. – Popukała się palcem wskazującym w skroń, żeby dać im do zrozumienia, że jest geniuszem. Rzeczywiście zebrała już naprawdę dużo pieniędzy a rozdawała tylko maleńkie kruche ciasteczka z kawałkiem głupiego horoskopu w środku.
– Raczej czyste oszustwo. – Jordi podszedł do nich i rzucił od niechcenia z rękami wbitymi głęboko w kieszenie. – Za to obrzydlistwo ludzie ci tyle płacą?
– Mamy wolny rynek. – Duarte wzruszyła ramionami, nie rozumiejąc, co zrobiła nie tak. – Przyłączysz się do zbiórki?
– Chyba cię pogięło. – Guzman prychnął swoim charakterystycznym złośliwym uśmieszkiem. – Jeszcze nie upadłem na głowę. W ogóle nie powinniśmy pomagać parafii. Horacio powinien zapłacić za zniszczenia z własnej kieszeni.
– Też tak uważam, ale to pewnie nigdy by nie nastąpiło. Hernan Fernandez uważa, że jest niewinny i to tylko nagonka pani Angelici, która go nienawidziła. – Quen poinformował go o tym, sam krzywiąc się, kiedy wypowiadał te słowa. – Nie zabiłoby cię jednak, gdybyś wrzucił parę peso. Kościół to nie tylko pamiątki Horacia, ale też sierociniec Miłosierdzia. Dzieciaki z domu dziecka ucierpiały, spaliła się przykościelna świetlica.
Carolina zerknęła na Ibarrę z takim uwielbieniem, że kilka osób, które były tego świadkiem miało ochotę zaśmiać się w głos, ale z szacunku dla przyjaciół powstrzymali w sobie tę ochotę.
– Zapomnij. Nie będę brał udziału w tej błazenadzie. – Jordi założył ręce na piersi, jakby chciał stanowczo podkreślić swoje stanowisko w tej sprawie.
– Daj spokój, Quen. – Lidia wywróciła oczami, poirytowana zachowaniem kolegi z klasy. Sama nie pochwalała działań proboszcza, ale dzieci z sierocińca rzeczywiście nie były niczemu winne i przydałyby im się dodatkowe środki. – Ktoś, kto nigdy nie miał problemów z pieniędzmi, tego nie zrozumie.
– Sugerujesz, że nie szanuję pieniędzy, bo je posiadam? – Guzman trochę się spiął po jej prowokacyjnych słowach.
– Chodzi mi o to, że nosisz się w sweterkach od Dolce & Gabbana, a tutejsi parafianie nie są dziani. Dają to, co mogą, chociażby swój cenny czas i pracę własnych rąk. – Montes nie wierzyła, że musi mu to tłumaczyć. – Nawet jeśli to głupie ciastka z wróżbą, to liczy się gest.
– Hej! – Sara trochę się oburzyła po słowach koleżanki, ale w gruncie rzeczy wiedziała, co Lidia miała na myśli.
– Chodzi ci o to? – Jordan zignorował Sarę i zwrócił się raz jeszcze do Lidii. Złapał w dwa palce kawałek materiału białej bluzy oversize, którą miał na sobie. – To nie Dolce & Gabanna, nie wiem za kogo mnie masz. I nie wydałem na to ani centavo, to prezenty od sponsorów.
– Sponsorów? – Quen zmarszczył czoło, nie rozumiejąc, o co chodzi kuzynowi.
– Tak, Quen, sponsorów. Gdybyś skupił się na treningach zamiast użalać się nad sobą, to pewnie i dla ciebie jacyś by się znaleźli. – Szatyn załamał ręce, widząc konsternację na twarzy Ibarry. – Nie będę czuł się źle z powodu tego, że moi rodzice ciężko pracowali, żeby być tam, gdzie teraz są. Uczyli się latami, żeby zdobyć wykształcenie i dobrze płatne posady. Są przedsiębiorczy, umieją oszczędzać i inwestować, nie trwonią pieniędzy na byle pierdoły. Nie jesteśmy milionerami, ale nigdy nam niczego nie brakowało. To nie znaczy jednak, że dostaliśmy wszystko za darmo. Ja też ciężko pracuję.
– No tak, prezenty od „sponsorów” to wcale nie jest nic za darmo. – Lidia prychnęła, wykonując w powietrzu cudzysłów i akcentując to słowo, żeby udowodnić swoją rację.
– A myślisz, że co ja robiłem na boisku w San Nicolas, jak nie wylewałem codziennie siódme poty? Myślisz, że daliby mi to, gdybym grzał ławę? – Wskazał na swoje ubranie ze złością wymalowaną na twarzy.
Nie wiedzieć czemu poczuł się dotknięty tymi oskarżeniami. Szkoła w San Nicolas de los Garza mogła się poszczycić najlepszą drużyną w stanie Nuevo Leon oraz doskonałym sprzętem. Jordan zdobywał z nimi mistrzostwo trzy razy z rzędu, a kiedy jego brat poszedł na studia, sam został nawet raz MVP. Nie było tajemnicą, że skauci z różnych uczelnianych zespołów przychodzili na mecze, by wyszukiwać młode talenty. Próbowali zachęcić dobrze prosperujących piłkarzy do dołączenia w ich szeregi, rozdając różne upominki. Czasem były to ubrania, innym razem kosmetyki, jeszcze innym wejściówki na koncert czy mecze w innych miastach. Jordi nie był zainteresowany profesjonalną grą, ale dobrze było mieć różne opcje. Jego koledzy z drużyny również byli na celowniku łowców talentów, szczególnie kapitan, Yon Abarca, który był świetnym napastnikiem. Właśnie dlatego Guzman tak bardzo sprzeciwiał się przejściu na pozycję środkowego atakującego. Wtedy musiałby się mierzyć oko w oko z Yonem, który nie zawsze grał czysto, ale na tej pozycji był po prostu lepszy. Jako cofnięty napastnik Jordi mógł błyszczeć, bo nie miał sobie równych i całe szczęście dzięki Remmy’emu Torresowi wrócił na swoją popisową pozycję.
– Ciężko pracuję i zbieram tego żniwo. A to traktuję jako inwestycję w mój talent. – Wskazał ponownie na drogą bluzę, którą miał na sobie, żeby uciąć dyskusję. – Jakie to typowe, że osądzacie ludzi po tym, ile mają pieniędzy i jak drogie ubrania noszą. Jesteście równie powierzchowni jak Horacio. Banda hipokrytów.
– Hej, wypraszam sobie! – krzyknął za nim Enrique, ale kuzyn już go nie słyszał, bo obrażony na cały świat odszedł w przeciwnym kierunku.
– W każdym razie – Sara podniosła głos, żeby poprawić wszystkim humor – weźcie sobie ciasteczko z wróżbą i oby się spełniła!
Każdy chwycił małą przekąskę trochę postawiony pod ścianą i przeczytali swoje wróżby.
– Nie jest źle. Moja wróżba mówi, że los się do mnie uśmiechnie i mam być cierpliwy. – Felix pokiwał głową z uznaniem, a Lidia parsknęła śmiechem.
– W mojej jest dokładnie to samo.
– A w mojej, że gwiazdy mi sprzyjają i już niebawem fortuna będzie mi sprzyjać. – Carolina skrzywiła się, rozwijając swój papierek. – Saro, te wróżby są na jedno kopyto.
– Och, nieważne, ma się sprzedawać. I tak nikt nie wierzy w te głupie przesądy, prawda? – Sara zaśmiała się cicho, ale kilku jej znajomych przyglądało się karteczkom niepewnym wzrokiem.
***
Quen przez chwilę myślał, że ma omamy, kiedy zauważył furgonetkę na podjeździe starego domu Serratosów. Szedł w stronę domu Castellano, by razem z Felixem pójść na próby do musicalu w domu kultury, ale musiał zboczyć z trasy, by przywitać się z asystentem trenera szermierki. Nie krył zdziwienia na widok licznych pudeł i pakunków.
– Przeprowadzasz się na stałe? – zapytał, sceptycznie przyglądając się pudłu z napisem „sprzęt”. – Myślałem, że to tylko tymczasowe.
– Myślałeś, że bank pozwoliłby mi tymczasowo mieszkać w zajętym przez niego domu? – Teodoro Serratos odchylił głowę do tylu i się roześmiał. – Zabawny jesteś, Ibarra. Spłaciłem długi ojca i odzyskałem dom. Nie zamierzam się ukrywać przed miasteczkiem. Chcę, żeby wszyscy widzieli, że z dumą tu wracam.
– Spłaciłeś długi? – Enrique zarejestrował tylko tę informację. – Skąd wziąłeś tyle kasy?
– Mam oszczędności.
– Skąd?
– A coś ty taki ciekawski, Queniu? – Theo podparł się pod bok jedną ręką, drugą ocierając pot z czoła, bo sporo pudeł zostało jeszcze do rozładowania. – Nie musisz się tym przejmować.
Quen chciał chyba zaprotestować, bo nielogiczny zdawał się być fakt, że dwudziestojednolatek bez konkretnego wykształcenia i stałego dochodu, który ostatnie trzy lata spędził we Francji, miałby tyle pieniędzy, by poradzić sobie z długami Ulisesa. Lubił Theo, ale wydało mu się to podejrzane.
– Spoko, Quen. Nie mam ci za złe. Nie ty jesteś winien temu, co odwalał twój stary.
– Co masz na myśli? – Enrique zdumiała wzmianka o Rafaelu.
– Daj spokój. Nie wiedziałeś, że to Rafa dostarczył policji dowody na rzekome machlojki mojego ojca? Był jego zastępcą w ratuszu, mój ojciec mu ufał.
– Więc miał kłamać i zatajać dowody w śledztwie ze względu na wieloletnią przyjaźń? – Nastolatek zmarszczył brwi. Nie podobało mu się to, co Theo insynuował. – Wybacz, Theo. Wiem, że o zmarłych się źle nie mówi. Lubiłem Uliego, nawet bardzo. Wszyscy lubiliśmy. Ale prawdą jest, że okradał miasto. Fakt, że bank zabrał wam dom chyba mówi sam za siebie?
– To jest to, w co policja chce, żebyście wierzyli. Mój ojciec miał wiele wad, ale nie był złodziejem.
– Wiedział, że postawią go w stan oskarżenia, zostawił list pożegnalny, w którym się do wszystkiego przyznał. Theo, naprawdę mi przykro, ale to co mówisz jest niesprawiedliwe. – Quen zacisnął usta w wąską kreskę.
Każdy uwielbiał zmarłego burmistrza, miał wielu przyjaciół i kontakty w każdej ważnej instytucji. Mówiono, że nie skrzywdziłby nawet muchy, ale pod koniec jego rządów w Pueblo de Luz na jaw zaczęły wychodzić pokątne interesy Serratosa, którymi zaczęła się interesować nawet policja federalna. Ulises miał problemy, chodził na terapię, miał na swoim koncie w przeszłości próbę samobójczą. Dlatego kiedy targnął się na swoje życie w 2012 roku, zostawiając list, nikt tego nie kwestionował – nawet jego dawni znajomi i uczniowie. Theo widocznie był innego zdania i za wszelką cenę chciał przywrócić dobre imię ojcu i pomścić jego samobójstwo. Pozwy o zniesławienie wobec miasta mówiły same za siebie.
– Sam masz ojca w więzieniu, Quen. Nie chciałbyś, żeby wyszedł na wolność? Żeby oczyszczono go z zarzutów?
– Nie, jeśli jest winny. – Enrique ze zdumieniem to powiedział. Od pewnego czasu nosił w sobie to poczucie niesprawiedliwości, że Fernando Barosso wrobił jego ojca. Ale prawdą było, że Rafael miał rozum i wolną wolę. Nikt nie kazał mu wsiadać po pijaku za kółko. Nikt nie kazał mu układać się z Templariuszami i pozwalać im handlować w miasteczku w zamian za względny spokój dla mieszkańców. Był winny i zasłużył na karę. Rafael w końcu zdawał sobie z tego sprawę, przecież sam zgłosił się na policję.
– Cóż, mój ojciec był niewinny i udowodnię to. – Theo wzruszył ramionami, dając za wygraną. Nie musiał się tłumaczyć Enrique, robił wszystko po swojemu. – Oni właśnie tak działają. Niszczą ludzi, wrabiają ich w rzeczy, których nie zrobili.
– Kto?
– Nieważne. – Theo machnął ręką, nie chcąc wdawać się w szczegóły, ale akurat tutaj Quen chciał dowiedzieć się więcej.
Nie było mu dane zapytać o szczegóły, bo z wielkiej willi Serratosów wyszedł wysoki młody mężczyzna, otrzepując dłonie od kurzu.
– Dlaczego ja dźwigam pudła z książkami, a ty tylko je wyciągasz z furgonetki? – Brunet wydawał się być rozżalony, a kiedy jego oczy napotkały nastolatka, trochę się zawstydził, pocierając nerwowo kark. – Och, cześć Quen.
– Ksiądz Ariel? To wy się znacie? – Ibarra nie wiedział, jak na to zareagować. Nie było to nic wielkiego, w końcu obaj młodzieńcy byli podobni wiekiem, ale i tak trochę go to zdziwiło, bo kapłan zdawał się mieć zupełnie inny charakter od syna Ulisesa.
– Znamy się od lat. – Theo odpowiedział za Ariela, nie patrząc na pozostałych, tylko wypakowując kolejne bagaże. – Ariel był wychowankiem mojego ojca.
– Wychowankiem? – Quen zmarszczył brwi, powoli łącząc fakty. To, że Bezauri wydawał się być zawstydzony, tylko upewniło go w tym, że się nie pomylił. – Byłeś w poprawczaku?
– Ano był. Nie chwalił się? – Theo prychnął pod nosem, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że stawia Ariela w niezręcznej sytuacji. – Kiedy miał jakieś szesnaście lat. Zakład poprawczy w Monterrey. Mój ojciec prowadził wtedy zajęcia dla młodzieży, był jego opiekunem.
– Tylko kilka miesięcy – usprawiedliwił się ksiądz, jakby pobyt w zakładzie poprawczym był czymś wstydliwym. Może chciał to ukryć i nie podobało mu się, że wyszło to na światło dzienne, ale nie zwrócił uwagi, że Theo ma niewyparzony język. – Już nie robię takich głupot.
– Za co cię przymknęli? – Quen chyba chciał poznać więcej szczegółów.
– Księżulek nie zawsze był taki dobry i miłosierny. – Serratos parsknął złośliwym śmiechem, po czym jedno z ciężkich pudeł wcisnął Arielowi w ramiona. – Bierz się do roboty, ojczulku. Eddie Vazquez nie odpisuje na wiadomości, pewnie śpi cały dzień, zamiast pomagać staremu kumplowi w przeprowadzce.
– Ale dlaczego to muszą być same książki? – Ariel jęknął na widok ciężkich woluminów, które niemal wypadały z kartonów.
– Mój ojciec miał kupę lektur. Wiele z nich jest nadal w jego starym mieszkaniu w centrum. Rusz się, Bezauri. Chcę skończyć z moimi rzeczami, zanim przyjadą te od mamy i Vero.
– Teresa i Veronica też wracają do miasta? – Ibarra zdziwił się, nie bardzo wiedząc, jak na to zareagować.
– Tak, przekonałem je, że nie ma sensu, żeby wynajmowały dalej mieszkanie. Mamy piękny duży dom, wystarczy tylko trochę posprzątać. No i widok jest sztos – dodał, wskazując na sad Delgadów, który zaczynał się po drugiej stronie ulicy. – Korki w San Nicolas to koszmar. Lepiej na tym wyjdą, jak będą dojeżdżać do szkoły stąd. Poza tym chcę, żeby Jimena Bustamante widziała, że mamy się dobrze i jeśli liczy na to, że uniknie pozwu, to grubo się myli.
– Chcesz pozwać Jimenę? A co ona ci takiego zrobiła? – Quen tym razem był już rozzłoszczony. Sam nie przepadał za panią burmistrz, bo ta szantażowała jego ojca, ale nie wydawało mu się, żeby maczała palce w jakichś procesach mających na celu pogrążyć Ulisesa.
– Jimena jest umoczona, tak samo jak twój stary i reszta. Nie mogę liczyć na nikogo innego, więc zajmę się tym sam. Guzman mnie olał, więc i on pewnie w tym siedzi.
– Fabian nigdy nie zrobiłby niczego przeciwko Ulisesowi. To jego mentor. Jak możesz coś takiego sugerować? – Quen ze złością zmroził młodego mężczyznę wzrokiem.
– Odwrócił głowę, kiedy mojemu ojcu działa się krzywda. Nie zrobił nic, żeby oczyścić jego imię. Jak dla mnie jest współwinny.
– Masz dziwne pojęcie sprawiedliwości, Theo. – Ibarra pokręcił lekko głową.
Theo nie zamierzał się z nim spierać. Poszedł do domu pomóc Arielowi z pudłami, a Quen zaczął myśleć, że pojawienie się rodziny Serratos z powrotem w miasteczku nie wróżyło niczego dobrego.
***
Marcus nie miał nastroju do prób musicalu, ale jako, że zawsze dotrzymywał obietnic, zjawiał się na wszystkich spotkaniach, które wymagały jego obecności. Uczył się swoich kwestii, próbując zająć czymś myśli, ale tak naprawdę czuł, że to tylko pogłębia jego ponury nastrój. W przedstawieniu Felixa grał czarny charakter. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że ostatnio właśnie tak się czuł – jak przestępca, którym przecież był. Jego postać była przywódcą grupy gangsterskiej i oportunistą, który chce szybko przejąć rodzinny majątek, a zagwarantować mu to ma małżeństwo z córką najpotężniejszego człowieka w mieście oraz zabójstwo kuzyna. To takie zabawne, pomyślał, że tym razem ma zabić na scenie. Może chociaż wiarygodnie odegra swoją rolę. Cóż, miał doświadczenie.
– O czym myślisz? – Sara Duarte wyrwała go z letargu, machając mu przed oczami kartką z porządkiem dzisiejszej próby w ośrodku kultury.
– O tym, że znów mamy konflikt interesów.
Delgado wskazał na kłócących się Felixa i Jordana. Obaj chłopcy stali na podeście i spierali się o coś zażarcie. Żaden nie chciał ustąpić drugiemu.
– To dobra piosenka, ale nie nadaje się do musicalu. Jest po angielsku – mówił Castellano, próbując trzymać nerwy na wodzy. – Wykorzystamy tę drugą. Zaśpiewa Lidia.
– Lidia ma głos do radiowych przebojów. – Jordi choć zwykle był opanowany, teraz miał na policzkach wypieki, tak był zły.
– Dzięki. – Montes nie wiedziała, jak na to zareagować. Stała pod sceną obserwując dwójkę kłócących się kolegów, z niecierpliwością czekając na rozpoczęcie próby.
– To nie był komplement – uświadomił ją Guzman szorstkim tonem, po czym ponownie skupił się na Felixie. – Nie jesteś obiektywny, Felix. Próbujesz wcisnąć tę piosenkę Lidii, bo nie myślisz głową tylko swoim… – Castellano wciągnął głośno powietrze, otwierając szeroko oczy i Guzman w porę powstrzymał się przed powiedzeniem tego, co naprawdę chciał. – …bo boisz się, jak ludzie zareagują na teksty po angielsku. Osobiście uważam, że to nic złego. Jeśli już, to dotrzemy do szerszego grona odbiorców.
– Tak? A może chodzi ci o to, że jakiś rekruter z zagranicznej uczelni może się pojawić na widowni?
– A jeśli nawet to co? Chcę się pokazać z dobrej strony jako kompozytor. – Guzman nie próbował się kryć z motywami. – Ale głównie chodzi mi o to, że napisałem tę piosenkę z myślą o Anicie i Rose. Pasuje idealnie do ich doświadczeń.
– Jest depresyjnie – stwierdził Castellano, zerkając na tekst piosenki, który wręczył mu Jordan tego ranka, prosząc o ujęcie nowej piosenki w musicalu. Tak naprawdę wolał nie zagłębiać się w chorobę i uzależnienie Anity, dlatego był przeciwny piosence. Była w końcu bardzo dobra.
– Wcale nie, jest dosyć głębokie i nawiązuje do sytuacji obu bohaterek. Nie umiesz czytać między wierszami? – Primrose odezwała się jako zainteresowana strona w tym sporze, a Felix lekko się skrzywił.
– Może tak, ale co nam po tym, jak ludzie na widowni nie zrozumieją tekstu? – Felix załamał ręce.
– Muzyka nie musi wymagać tłumaczenia. Jest otwarta do interpretacji, to trzeba poczuć. – Veronica Serratos włączyła się do sporu, choć nikt jej o to nie prosił. – Zgadzam się z Jordim. Primrose i Anita świetnie zabrzmią w duecie.
– Nikt cię nie prosił o zdanie, Vero. Nie potrzebuję twojej aprobaty – warknął w jej stronę Guzman, przez co zamknęła się w sobie.
– Nie mów do niej w ten sposób. Nie widzisz, że chce pomóc? – Rosie zwróciła się z wyrzutem do Jordana i już wszyscy zaczęli się ze sobą nawzajem kłócić.
– Dosyć już, skończcie tę dziecinadę. – Eva Medina podniosła głos, żałując, że w ogóle się w to wplątała. Pilnowanie zgrai nastolatków miało swoje minusy. – Felix jest reżyserem i podejmuje ostateczne decyzje. Koniec kropka.
– Dziękuję. – Castellano jej podziękował, uśmiechając się zwycięsko w stronę Guzmana.
– Jednakże… – Eva nie skończyła swojego wywodu. – Mi również podoba się ta piosenka, tekst jest dobry i w punkt. Myślę, że dotrze do wielu osób pomimo trudności językowych. Usuniemy jedną piosenkę Anity, a zamiast niej wprowadzimy tę. To ma większy sens.
– Ale…
– Daj spokój. Tamten utwór był przyjemny, ale mamy takich mnóstwo. Potrzeba nam czegoś z pompą. – Eva uspokoiła Felixa, który kłócił się chyba dla zasady. – Jordan, zaśpiewasz tę piosenkę, żebyśmy wiedzieli, co masz na myśli? Jako autor chyba najlepiej przekażesz emocje.
– Ja… – Jordi się zawahał. Wiedział, że ten moment w końcu nadejdzie, ale nie czuł się gotowy. W ośrodku kultury było niewiele osób, ale i tak czuł, jak zimny pot oblewa mu plecy.
– Masz pietra, Guzman? – Nacho Fernandez roześmiał się, przybijając piątkę jednemu ze swoich kumpli, który pomagał w scenografii.
– Nie mam podkładu muzycznego – usprawiedliwił się syn Fabiana, jakby to był jakiś argument.
– Zagraj na pianinie, co za problem? – Rosie wskazała klawisze, trochę nie rozumiejąc jego reakcji. – Ja też chcę usłyszeć, jak to powinno brzmieć. Potem zinterpretujemy to z Anitą po swojemu.
– Nie mogę, to piosenka dla kobiet.
– Obniż tonację.
– Boli mnie gardło. Przeziębiłem się. – Zakaszlał kilka razy, chcąc udowodnić, że nie da rady śpiewać.
– Ty nigdy nie chorujesz! – Felix podniósł głos zirytowany takim zachowaniem. – Siadaj do pianina i chociaż zagraj.
Jordan z ulgą przystąpił do gry, ciesząc się, że nie musi śpiewać. Nie był na to gotowy. Wiedział, że to irracjonalne, ale tak się po prostu czuł. Nie mógł dać z siebie wszystkiego, jeśli nie miał odpowiedniej motywacji. Primrose usadowiła się jak gdyby nigdy nic na pianinie i wpatrzyła się w kartkę z tekstem.
– Tylko obniż trochę tonację, bo to za wysoko – poprosiła, a on dopasował styl grania, skupiając się na nutach, które i tak znał na pamięć, ale wolał mieć na czym zawiesić oko.
Rosie wczuła się w muzykę, wyśpiewując kolejne wersy piosenki. Kiedy skończyła, kilka osób zaklaskało z uznaniem.
– Super. – W tym samym czasie odezwała się Ariana i zaklaskała kilka razy, kiedy Guzman skończył grać. – Obie bohaterki zmagają się z konsekwencjami uzależnienia, więc piosenka doskonale to oddaje. Jak Anita przyjdzie na kolejną próbę, to przećwiczycie to razem.
– Nie kumam. – Quen podrapał się po głowie, nie bardzo wiedząc, o co chodzi. Nie był aż tak kiepski z angielskiego, ale odgadywanie emocji przychodziło mu z trudem.
– Podoba mi się. Tylko dlaczego to huśtanie na żyrandolu kojarzy mi się z ojcem Horaciem dyndającym pod sufitem? – zapytała Primrose, kiedy skończyła śpiewać.
– Cóż, powiedzmy, że nieświadomie został inspiracją. – Jordan wzruszył ramionami. – Więc rozumiem, że jeśli pan reżyser, z łaski swojej, wyrazi zgodę, to dodajemy ten numer?
– Nie musisz być złośliwy. – Felix się nadąsał, ale widząc wyczekujące spojrzenie Primrose, kiwnął głową. – Zgoda, ale w zamian chcę wykorzystać kilka z tych piosenek. – Podniósł w górę notes Jordana, który kiedyś zabrał z autokaru.
– Bierz, co chcesz. – Guzman machnął ręką, ale nie zwiódł byłego przyjaciela. Wydawał się być lekko zdenerwowany, kiedy podszedł do niego i przekartkował zapiski. – Może oprócz tego – mruknął, przewijając stronice. – I tego. To zbyt osobiste.
– Mówiłeś, że mogę wziąć wszystko. – Felix wywrócił teatralnie oczami, ale zdawał się dobrze bawić. Niecodziennie można było zobaczyć zakłopotanego Jordiego.
– Niech ci będzie. – Guzman wzruszył ramionami i wrócili do kontynuowania próby. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5849 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 17:21:11 23-01-24 Temat postu: |
|
|
cz. 2
Lidia wierciła wzrokiem Erica, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że zwyczajnie zataja przed nią fakty. DeLuna znalazł się na liście jej podejrzanych, jeśli nawet nie jako Łucznik Światła, to na pewno ktoś, kto znał lub domyślał się jego tożsamości. Była zła, że nauczyciel informatyki traktuje ją jak smarkulę, której nie można zaufać. Przecież nikomu nie zdradziłaby prawdy. Może po prostu chciał ją chronić? A może to ona zaczynała popadać w paranoję i doszukiwała się rzeczy tam, gdzie ich nie było? Ta druga opcja była dużo bardziej prawdopodobna. Zdecydowała się jednak podzielić z Santosem informacjami od Felixa na temat zdjęcia drużyny łuczniczej, gdzie oprócz studentów należących do klubu znaleźli się również Ivan Molina i któryś z braci Mazzarello. Eric był zaintrygowany tą wiadomością, ale starał się nie dać tego po sobie poznać. Zamiast tego skupił się na swoich zadaniach, gapiąc się w ekran laptopa przy stoliku w El Gato Negro, a ona z braku lepszych rozrywek, poszła do baru po coś do picia. Nie cierpiała mieć niańki po szkole.
– Lidio, jak miło cię widzieć. – Usłyszała za sobą tajemniczy głos, który sprawił, że włosy stanęły jej na karku.
Wróżka Eleni, jedna ze starszych Romek w tutejszym taborze, przyglądała się jej spod półprzymkniętych powiek, bezwiednie gładząc swój długi lśniący warkocz, który wystawał z kolorowej chusty na głowie. Kobieta nie przejmowała się asymilacją. Podczas gdy niektóre młodsze Cyganki, w tym Esmeralda Montes de Vidal, próbowały nosić się jak reszta mieszkanek Pueblo de Luz, Eleni podkreślała swoją inność, a może po prostu był to jej znak rozpoznawczy – ludzie w mieście wiedzieli bowiem, że za drobną opłatą mogą u niej uzyskać przepowiednie. Wielu decydowało się na odwiedziny o wróżki, bo bardzo pragnęli odwrócić swój zły los. Byli skłonni płacić coraz więcej, aż w końcu wróżba stawała się satysfakcjonująca. Lidia nie cierpiała tego typu oszustw, więc wzdrygnęła się na widok tej kobiety.
– Czego pani chce? Jeśli przysłał panią Baron… – Montes nie zdążyła dokończyć, bo Eleni uniosła dłoń z bransoletkami.
– Baron mną nie rządzi, moja droga. Jestem na to za stara. Ale twoja ciotka obawia się o twoje bezpieczeństwo.
– Czy to nie ona i jej facet nasyłają na mnie swoich ziomków? – Lidia poczuła ogromną irytację. Jak Esme śmiała twierdzić, że się o nią troszczy, kiedy nie zrobiła nic, by zapobiec temu absurdalnemu konfliktowi między Baronem a Conradem, w którym to nastolatka stała się kartą przetargową?
– Esme nie może się przeciwstawić patriarsze, przecież wiesz. Poza tym wiążą ją śluby. Twoja ciotka cieszy się, że wyrwałaś się z tego środowiska, choć nie powie tego na głos.
Lidia prychnęła, ale jakaś część niej poczuła chęć rozwinięcia tematu. Eleni jednak nie była do tego skora. Zamiast tego podeszła do niej bliżej i wyciągnęła dłoń, dotykając śniadego policzka nastolatki. Na jej twarzy pojawił się wyraz zaniepokojenia.
– Igrasz z ogniem, dziecko – stwierdziła, ale Lidia nie miała sposobności, by się zastanowić nad jej słowami, bo przy barze pojawiła się Valentina Vidal w bojowym nastroju.
– Spadaj, Eleni, bo wezwę ochronę – warknęła kelnerka, ze złością wykręcając w dłoniach ścierkę do naczyń. Wróżka wyglądała na rozbawioną.
– Ochronę czy szeryfa Molinę? Podobno już przegania w waszym imieniu Cyganów z tego miejsca.
– Ivan to praktycznie rodzina, bliższa mi niż wy kiedykolwiek byliście. Odsuń się od Lidii, bo nie ręczę za siebie.
– Spokojnie, Tina. Eleni nic nie zrobiła. – Montes czuła moralny obowiązek wytłumaczenia wróżki, która przecież nie zawiniła w żaden sposób. Widząc jednak minę ciotki Felixa, zdała sobie sprawę, że krzywdy, które wyrządzili jej Baron i jego pobratymcy, były zbyt wielkie, by kiedykolwiek wybaczyć komukolwiek z tego kręgu etnicznego.
– Pójdę już. – Eleni położyła na ladzie kilka ulotek reklamujących jej usługi spirytystyczne i ruszyła do wyjścia, a Lidia za nią.
Tina ze złością wzięła ulotki i podarła je na malutkie kawałeczki.
– Auć. – Carlos Jimenez usiadł na stołku, śmiejąc się od ucha do ucha. – Złość piękności szkodzi. Nie wyżywaj się tak na tym papierze.
– Mogę się wyżyć na twoich klejnotach. Nie denerwuj mnie – syknęła i wyrzuciła resztki reklam wróżki do kosza na śmieci. – Znowu pijecie? Czy ty w ogóle pracujesz? – zapytała, wzrokiem odnajdując w barze stolik, przy którym siedział Oliver Bruni i Hugo Delgado. Spotkali się we trójkę na męskie rozmowy. – Oscara już nie wpuszczacie do swojego kręgu mięśniaków?
– Jakiego kręgu? – Carlos zachichotał, ale po chwili zdał sobie sprawę, że to nie był komplement. Nieświadomie i tak napiął bicepsy, kiedy odbierał od niej zamówione piwo. – Oscar nie lubi takich spędów. Poza tym gra w barze praktycznie co wieczór, więc czasami woli odpocząć.
– Tak, na pewno. – Tina rzuciła z sarkazmem, woląc nie uświadamiać Jimeneza, że Oscar Fuentes nie pasował do tego towarzystwa twardych facetów. Był miły i wrażliwy i chociaż miał często czarne poczucie humoru, dobrze się z nim rozmawiało. Może to kwestia muzycznego zrozumienia, ale Oscar bardzo szybko odnalazł wspólny język z siostrami Vidal i został przyjęty w rodzinie „Czarnego Kota” jako jeden z nich.
– Tina, nie chciałabyś wyskoczyć czasem na drinka? – zapytał nagle, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, jak głupio to zabrzmiało.
– Pracuję w barze, Carlos – wytłumaczyła dobitnie, patrząc na niego jak na idiotę. – Poza tym mówiłam ci już milion razy, że nie jestem zainteresowana.
– Ale właściwie dlaczego? – Carlos miał odejść do swojego stolika z zamówionymi trunkami, ale przysiadł ponownie na stołku i wpatrzył się wyczekująco w dziewczynę, która podobała mu się od lat. – Bez obrazy, ale nie rozumiem.
– Jeśli nie rozumiesz, że możesz nie być w czyimś typie, to naprawdę jesteś wielkim tępakiem. Zamiast mózgu też masz mięśnie?
– Aha czyli jakbym miał dwadzieścia lat więcej, to wtedy byłbym w twoim typie? – Jimenez uniósł brwi, postukując lekko w blat i czekając na szczerą odpowiedź. – Nadal wzdychasz do szeryfa Diaza czy już kolejny staruszek zwrócił twoją uwagę?
– Nie bądź złośliwy. Nie chodzi o wiek, tylko o doświadczenie. Ty nadal mentalnie jesteś dzieciakiem.
– Byłem na wojnie.
– I mówisz o tym w taki sposób, jakbyś był w kinie. Dziecinada. – Valentina wywróciła oczami. Temat uznała za zamknięty i udała się na drugą stroną baru, by uporządkować szklanki. Carlos poderwał się z miejsca i ruszył za nią.
– Wiesz, że mam order za zasługi, prawda?
– Ale z ciebie pozer. – Tina nie mogła się powstrzymać i się roześmiała. Nie oderwała jednak wzroku od swojej pracy. Carlos bezskutecznie próbował zwrócić jej uwagę.
– Niektórzy nazwaliby mnie bohaterem.
– Proszę cię, nie rozśmieszaj mnie! – Teraz Valentina jawnie już sobie z niego kpiła. – Banda facetów, którzy zaciągają się do wojska i ryzykują własne życie, jednocześnie niszcząc cudze, to nie bohaterowie. To idioci, którzy nie szanują życia.
– Walczyliśmy w obronie pokoju.
– Tak? Ile cywilów przez was zginęło? Ile wiosek z biednymi dziećmi zostało bez wody, prądu i jedzenia, bo wam przyszło walczyć w „obronie pokoju”? – Tina zakreśliła cudzysłów, teraz już z jawną niechęcią spoglądając na znajomego.
– Więc chodzi o to, że po prostu nie lubisz żołnierzy?
– Nie, Carlos. Nie lubię ciebie.
– To trochę boli. – Jimenez nieco się nadąsał. – Twój szwagier też był w wojsku. Jego też uważasz za terrorystę?
– Basty zaciągnął się, bo nie miał wyboru. Ty natomiast poszedłeś do szkoły wojskowej, bo nie miałeś żadnych innych perspektyw. Uciekałeś przed swoim żałosnym życiem w San Antonio. Nie jesteś bohaterem, Carlos. Moim zdaniem kiedy to mówisz na głos, tak naprawdę jesteś po prostu żałosny.
– A kto jest według ciebie bohaterem? On? – Carlos poczuł się dotknięty. Wskazał palcem na wiszący za barem wycinek z gazety Luz del Norte, gdzie rysunek ołówkiem przedstawiał Łucznika Światła, a obok znajdował się artykuł mówiący o jego heroicznej postawie w dniu strzelaniny w El Paraiso. – Po co tu to wywiesiliście?
– El Arquero to definicja bohatera. Nie dorastasz mu do pięt. – Valentina wzruszyła ramionami, nie mając problemu z powiedzeniem tego na głos. Od kiedy Łucznik zaczął działać, uważnie obserwowała jego popisy i popierała je w stu procentach. Strzały posłane w stronę Barona i jego syna były dodatkowym bonusem.
– To bandzior. Kryminalista. Złodziej i morderca. – Jimenez się zirytował.
Wcale nie chodziło o to, że uważał się za bohatera. Po prostu próbował bezskutecznie zwrócić jej uwagę już od wielu miesięcy i trochę dobijało go to, że nie była zainteresowana. Źle znosił odmowę, ale porównanie go do El Arquero de Luz naprawdę go rozsierdziło.
– Mów co chcesz, Carlos. Łucznik nie zabił Jonasa Altamiry. Cieszę się, że tego nie zrobił. To czyni z niego prawdziwego bohatera. I mówię to jako osoba, która z chęcią zobaczyłaby ich wszystkich ze strzałami między oczami.
– Jesteś ślepa, jeśli tak uważasz. Oszołom z łukiem to po prostu szaleniec, narażający to miasto na utratę reputacji.
– To miasto już dawno reputację utraciło. – Valentina nie dała się przekonać żadnymi argumentami. Odwróciła wzrok i zauważyła znajomego wchodzącego do baru. Kiwnęła mu ręką na powitanie, uśmiechając się przyjaźnie. – Wybacz, jestem umówiona – poinformowała, zdejmując fartuszek i wciskając go w objęcia Carlosa.
Jimenez patrzył jak dziewczyna przechodzi sprawnie nad barem i wita się z Theo Serratosem, który z głupawym uśmieszkiem pomachał mu dłonią.
– Cześć, Carlos. Jak leci? – Syn Ulisesa nie bardzo rozumiał niechęci wymalowanej na twarzy starego znajomego, ale nawet nie mógł go o to zapytać, bo Tina pociągnęła go do wyjścia. Znali się jeszcze ze szkoły, byli w tym samym wieku i postanowili nadrobić zaległości.
Carlos Jimenez mógł tylko zaciskać pięści ze złości. Nie cierpiał Theo Serratosa. I nie cierpiał też Łucznika Światła. Wyglądało na to, że Pueblo de Luz bardzo się zmieniło od kiedy był tu po raz ostatni.
***
Karina nalegała na spotkanie w miejscu publicznym, co niespecjalnie mu się podobało. Wolał nie być na świeczniku całego miasteczka, ale kobieta dała jasno do zrozumienia, że nie zmieni stanowiska. Fabian zgodził się więc przyjść do baru El Gato Negro, jednak tym razem nie zamierzał już być miły. Bez zbędnych ceregieli przysiadł się do jej stolika, kiwając sztywno głową na powitanie. W swoim neseserze miał grubą kopertę z pieniędzmi, ale czuł, że Karinie wcale nie o to chodziło.
– Ile pani chce? – zapytał, nie siląc się wcale na jakiś wstęp. Zachował jednak formę grzecznościową, jakby nawet w takiej sytuacji nie mógł pozbyć się dobrych manier. – Ile potrzeba, żeby się pani wycofała i zostawiła tę sprawę?
– Profesorze Guzman – zwróciła się do niego z uśmiechem pełnym politowania. Podobało jej się to, że cały się skręcał. – Dobrze pan wie, czego chcę – poznać mojego syna. O nic więcej nie proszę. Jesteście mi to winni.
– Myli się pani. Straciła pani prawo w momencie podpisania kontraktu i przyjęcia hojnego zadośćuczynienia.
– Gubernator wie, co robisz? – Karina zmieniła front. Z satysfakcją stwierdziła, że zwykle opanowany polityk lekko się zatrząsł. – Ty i doktor Fernandez zatuszowaliście gwałt, zapłaciliście i zabraliście mi dziecko. Nie jestem prawniczką, ale to mi wygląda jak poważne oskarżenia. Handel ludźmi jest ci chyba znany?
– Chce mnie pani pouczać? – Na twarzy Guzmana pojawił się niewyraźny grymas. – Sprzedała pani dziecko. Wzięła pani za to sporą sumkę, która utorowała pani drogę ucieczki od swojego ludu. Tak naprawdę powinna pani podziękować.
– Guzman, czy ty chcesz, żebym zrobiła tutaj scenę? – Dłoń Kariny zatrzęsła się na szklance z wodą, kiedy musiała całą siłą woli zmusić się, żeby nie chlusnąć politykowi prosto w twarz. – Tych ludzi pewnie zainteresuje, dlaczego wygnana z taboru Cyganka, o której krążą dziwne plotki, spiera się z szanowanym profesorem i zaufanym człowiekiem Victora Estrady. – Kobieta wskazała głowa na gwar w barze, gdzie każdy ich widział.
– Przypominam tylko fakty, bo chyba pani o nich zapomniała. Po co chce pani poznać to dziecko? Jest bezpieczne, ma pani moje słowo.
– Twoje słowo jest gów*o warte, Guzman. – Karina nie wytrzymała. – Wiem, że chronisz tyłek swojemu kumplowi i jego bratu, ale nie będziesz w stanie ich ochraniać w nieskończoność. Co oni na ciebie mają? Osvaldo Fernandez musi wiedzieć na twój temat coś naprawdę paskudnego, skoro jesteś na jego zawołanie jak wierny piesek.
– Dość. – Fabian uniósł dłoń, nie pozwalając jej dokończyć myśli. – Chciałbym wiedzieć, skąd u pani taka nagła potrzeba odnalezienia dziecka? Czyżby zegar biologiczny tykał? Nagłe wyrzuty sumienia, próba zadośćuczynienia?
– Odebraliście mi moje dziecko.
– Sama pani je oddała.
– Sama byłam dzieckiem! – Uniosła lekko głos i chyba sama zauważyła, że zrobiła to nierozważnie, kiedy kilka głów odwróciło się w ich stronę z ciekawością. Kontynuowała już nieco ciszej. – Ja nie proszę, ja żądam informacji. I nie spocznę, póki mi tych informacji nie udzielisz albo ty, albo doktor Fernandez, który chyba boi się konfrontacji, skoro do tej pory nie miał odwagi stawić mi czoła, tylko chowa się za twoimi plecami i występuje o zakaz zbliżania się. Chcę to zrobić po dobroci. Jeśli nie będziecie współpracować, sama znajdę mojego syna bez waszej pomocy. Ale przysięgam, że całe miasteczko dowie się o tym, co zrobił mi ojciec Horacio i o tym jak wy to zatuszowaliście.
– Powodzenia. – Fabian zakpił z niej. Na jego twarzy pojawił się złośliwy wyraz, na który zwykle sobie nie pozwalał, będąc całkowicie wypranym z emocji. – Proszę znaleźć swoje dziecko i powiedzieć mu, co pani zrobiła. Że dobrowolnie pani go oddała, biorąc za to pieniądze. Zresztą kilkukrotnie pani i pani ojciec byliście wynagradzani finansowo. Proszę mu też powiedzieć o okolicznościach zajścia. O tym jak spotykała się pani z mężczyznami z miasteczka i flirtowała w zamian za korzyści majątkowe. Tak, wiem o tym. Jestem ciekaw, jak zareaguje pani syn, kiedy zobaczy obcą kobietę, która wdziera się w jego poukładane życie z tak absurdalnymi opowieściami.
– Ty skurwielu – wymsknęło się jej, kiedy wstała gwałtownie od stolika. Krzesło na którym siedziała zachwiało się i omal nie upadło. W ostatniej chwili złapała je starsza kobieta.
– Karina? To ty?
Wróżka Eleni wpatrywała się w młodą kobietę ze zdziwieniem. Obok niej Lidia Montes przypatrywała się natomiast Fabianowi Guzmanowi, zastanawiając się, co takiego łączy go z jej opiekunką z opieki społecznej.
– Wszystko w porządku? – Lidia zapytała Karinę, bo to ona wyglądała na bardziej wzburzoną. Fabian zachował twarz, ze spokojem wstając od stolika i uważając tę rozmowę za zakończoną.
– Tak, jak najbardziej. – De la Torre wymusiła uśmiech i poprawiła swoją elegancką marynarkę. Nikt by nie poznał, że kiedykolwiek należała do tutejszej mniejszości. Była przykładną obywatelką miasteczka. – Pan Guzman to stary znajomy.
– Guzman? – Eleni wyglądała na zaintrygowaną. Spojrzała na sekretarza gubernatora i wystawiła w jego stronę dłoń na powitanie. – Był pan przyjacielem Valentina Vidala, prawda?
– Można tak powiedzieć. – Fabian postanowił nie wdawać się w szczegóły. Zawsze traktował Valentina jak autorytet, ale nie zgadzał się z nim co do jego polityki pro-romskiej.
Mężczyzna nie miał wyboru, więc uścisnął dłoń kobiety i wtedy na twarzy Eleni pojawił się nieodgadniony wyraz. Miał wrażenie, że kobieta ściska jego dłoń nienaturalnie, jakby chciała mu powróżyć z dłoni. Co za brednie, nigdy w to nie wierzył. Jednak kolejne słowa cygańskiej wróżbitki sprawiły, że włos zjeżył mu się na karku.
– Teraz już rozumiem – mruknęła cicho, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego. – To wszystko zaczęło się od pana. Jemu obrywa się tylko rykoszetem. – Tajemniczy głos Cyganki dodawał tylko oliwy do ognia, bo wszyscy zainteresowani nie mieli pojęcia, o czym kobieta mówi. – Jest pan przeklęty.
– Słucham? Co to za bzdury? – Sekretarz gubernatora nie mógł się powstrzymać i posłał kobiecie uśmiech politowania. – Jeśli próbuje pani mnie skłonić, żebym zapłacił za jakiś seans spirytystyczny...
– Los bywa przewrotny. – Eleni nie siliła się na sprostowania. Miała minę ponurą, a ton głosu grobowy jak na typową wróżkę przystało, ale w jej oczach można było dostrzec zaintrygowanie.
– O czym pani mówi? – Lidia nie mogła się powstrzymać i w końcu się odezwała. Zawsze traktowała tę Cygankę jako typową oszustkę, naciągaczkę, ale czasami miała takie momenty, że wątpiła, czy to aby na pewno tylko fikcja.
– Pan Guzman doskonale wie, ale jako że jest człowiekiem światłym, opierającym swoją wiedzę na temat świata na twardych faktach i nie dopuszcza istnienia sił wyższych, wyparł to ze świadomości.
– Nie będę słuchał tych bredni. Do widzenia. – Fabian chciał być uprzejmy i ton jego głosu tak zabrzmiał, ale jego twarz zdradzała irytację, kiedy chwycił neseser i ruszył w stronę kontuaru.
– Wtedy też to powiedziałeś. Osiemnaście lat temu. Ona wiedziała, że nie uwierzysz. A jednak teraz zbierasz żniwo.
Zamarł w bezruchu, nie bardzo wiedząc, jak interpretować te słowa. Ale wtedy znów poczuł się tak, jakby znajdował się pod wodą i jakby czyjś nieznany, odległy głos mówił mu ”Twoje serce już zawsze będzie odczuwało pustkę”. Przypomniał sobie żywo tamten dzień w 1997 roku, kiedy odwiedził piętnastoletnią Karinę de la Torre, która dopiero co urodziła małego Ignacia.
Pueblo de Luz, rok 1997
− Będziesz się smażył w piekle, gadjo. Jesteś bez serca! Jak możesz?
− Dziewczyna poszła na ugodę.
− To jeszcze dziecko, nie wie, co mówi!
− Proszę mnie zostawić. – Fabian Guzman był opanowany i jego głos brzmiał stanowczo, kiedy prosił, by kobieta puściła kołnierz jego koszuli. To tylko pozory, w środku cały się trząsł.
Kiedy Osvaldo poprosił go o pomoc, nie spodziewał się, że tak to wszystko będzie wyglądało. Grupa kobiet osaczyła go, piorunując go spojrzeniem i zapewne przeklinając pod nosem. Czuł się oślepiony od tych wszystkich złotych bransoletek i klejnotów, które pobłyskiwały na ich nadgarstkach i szyjach. Czekał aż dziewczyna podpisze papiery i wręczył jej kopertę wypełnioną pieniędzmi. To więcej niż jej potrzeba. Będzie mogła godnie żyć, kiedy odejdzie z taboru.
− Proszę go zabrać – powiedziała cichutko piętnastolatka, odwracając wzrok. – Nie będę patrzeć.
Fabian zmarszczył brwi, kiedy jakaś starsza kobieta dopadła do młodziutkiej dziewczyny, szepcząc jej na ucho jakieś rady w romskim języku.
− Będę wdzięczny, jeśli panie będą porozumiewały się po hiszpańsku – oznajmił poirytowany, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. W pomieszczeniu znajdowały się same kobiety, ale nie czuł się przez to ani trochę bardziej pewnie. Wręcz przeciwnie, było w tym coś przerażającego. Inna kobieta, nieco młodsza i która nie wyglądała, jakby chciała mu złorzeczyć, włożyła mu w ramiona mały tobołek.
− Nie nadałyśmy imienia. To nie nasza rola – powiedziała, dotykając po raz ostatni czoła niemowlęcia, które było zupełnie nieświadome całej tej sytuacji.
− Nic mu nie będzie. Wychowa się w dobrym domu. – Fabian zwrócił się bezpośrednio do nastolatki, która tylko bardziej ostentacyjnie odwróciła wzrok, ściskając kopertę z pieniędzmi. – To słuszna decyzja – powiedział po raz ostatni, a za plecami usłyszał syknięcie, jakby ktoś chciał go poszczuć wężem. Czuł, że to odpowiedni moment, by się oddalić.
Wyszedł czym prędzej z małej chatki w lesie i udał się prosto do samochodu, gdzie już miał uszykowany fotelik dla dziecka.
− Nie wstyd ci, gadjo? Jesteś z siebie dumny?
− Proszę? – Fabian odwrócił się w stronę starej Cyganki, która trzęsła się, jakby chciała mu coś bardzo powiedzieć. Bransoletki na jej przegubach zabrzęczały złowieszczo. – Nie mam na to czasu. Dziewczyna podpisała dokumenty. Nie mam nic do dodania.
− Na świętą Sarę, niechaj będziesz przeklęty!
− Ani Bóg, ani Święta Sara, czy kogokolwiek tam czcicie, nie ma takiej mocy sprawczej. – Na jego twarzy zagościł przez chwilę lekki uśmiech świadczący o tym, ze ma się za lepszego, bardziej wyedukowanego. Fabian Guzman był człowiekiem racjonalnym, twardo obstającym przy faktach. Przekleństwa i zabobony to nie była jego działka. Kiedy jednak już chciał wsiąść za kierownicę, Cyganka stanęła tuż przed maską jego auta.
− Jesteś niedowiarkiem i klątwa cię nie obejdzie. Ale upewnię się, że przez całe życie będziesz się snuł po tym świecie w męczarniach. – Kobieta uśmiechnęła się złowrogo, ukazując złoty ząb, który zabłyszczał w ciemności. – Twoje serce dopadnie choroba – będzie już zawsze odczuwało pustkę. Kobiety cię znienawidzą, a ty w końcu znienawidzisz sam siebie. Syn tak cię będzie miał dość, że odbierze sobie życie, żona będzie tobą pogardzała, a kobieta, którą tak wielbisz, straci wszystko, co kocha. Młodszy potomek będzie przynosił ze sobą śmierć, gdziekolwiek się uda, a wszyscy na kim mu zależy zostawią go samego. Całe życie spędzi w samotności i cierpieniu, przeklinając cię do ostatnich chwil. Córce zaś zabiorę język, wolną wolę i rozum. Będzie się tułała po świecie otumaniona szaleństwem i pogardzana przez innych.
− Skończyłaś już? – Fabian westchnął, ignorując tę dziecinadę. Nigdy nie wierzył w fatum, karmę ani inne tego typu bzdury. Poza tym miał tylko jednego syna i nie zamierzał mieć więcej dzieci. – Nie będę słuchał tych bredni. Do widzenia.
− Pomnisz me słowa, człowieku. Ale wtedy już będzie za późno.
***
Był już późny wieczór, kiedy Anita popukała go lekko w ramię, by zasygnalizować, że chyba już ma dosyć i powinien wracać do domu. Fabian Guzman podniósł głowę z kontuaru i spojrzał na nią półprzymkniętymi oczami. Wszystko mu się rozmazywało.
– Świętujesz czy zapijasz? – zapytała właścicielka, odstawiając jego brudną od whisky szklankę oraz pustą butelkę, którą opróżnili razem z Osvaldem.
Spotkanie z Kariną nie obeszło go aż tak, ale pojawienie się cygańskiej wróżki przywołało wspomnienia, które zatarł głęboko w swojej świadomości. Nie wierzył w klątwy, więc dlaczego zrobiło to na nim takie wrażenie? Sekretarz gubernatora był kompletnie otępiały. Zadzwonił do Alda i wypili razem, bo obaj mięli ciężki dzień. Fernandez wrócił jakiś czas temu taksówką, ale Guzman nie chciał wracać jeszcze do domu. Tam nic na niego nie czekało.
– Wezwać ci taksówkę? – Anita z troską spojrzała na starego znajomego, biorąc od niego kluczyki do samochodu, które sam położył na ladzie. Fabian Guzman zawsze był wzorowym obywatelem. Zawsze racjonalny i twardo stąpający po ziemi. Zawsze wyprany z emocji.
– Nie trzeba. Przejdę się – mruknął, czując jednak, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa.
Nie był typem, który się upija. Nie lubił alkoholu, bo zaćmiewał umysł i wyzwalał skrywane uczucia, a on nie mówił o uczuciach. Starał się czuć tak mało jak to tylko konieczne. Inaczej nie mógłby rzetelnie wykonywać swojej pracy. Tak sobie powtarzał, ale ci którzy znali Fabiana wiedzieli, że był taki już od wczesnych lat młodzieńczych. Może to wychowanie, może to presja opieki zarówno nad starszą jak i młodszą siostrą tak na niego wpłynęła, a może jego konflikt pokoleń z ojcem, z którym mieli odmienne zdania na praktycznie każdy temat, ale faktem było, że Fabian Guzman był twardy. Otępienie alkoholowe okazało się jego jedyną oznaką słabości. Dzisiaj czuł, że może sobie pozwolić na odrobinę relaksu.
– Ja go odwiozę.
Anita zerknęła na młodego mężczyznę, który wypowiedział te słowa. Hugo Delgado zakładał skórzaną kurtkę z zamiarem opuszczenia baru po męskim wieczorze w towarzystwie Carlosa i Olivera. Jego koledzy już się zmyli, a on przypatrywał się pijanemu Fabianowi z ciekawością. Vidal pokiwała głową, ufając asystentowi trenera, którego znała ze szkoły. Sam Guzman zdawał się być jednak rozbawiony, kiedy został postawiony przed faktem dokonanym i wsiadał do samochodu Huga.
– Niezłe auto. Fernando wie, jak nagradzać za ciężką pracę – powiedział i zabawne wydało się to, że po alkoholu odzywała się w nim złośliwa natura. Zupełnie jak u jego syna na trzeźwo. – Ile wyciągasz miesięcznie?
– Nie mam stałej stawki. – Hugo odpowiadał na jego pytania, czując że to jego okazja na wybadanie Guzmana. Nie wierzył, że taka szansa się trafiła, bo każdy kogo pytał, twierdził, że Fabian pilnował się jak mało kto i jest krystalicznie czysty. Miał więc dzisiaj wyjątkowy fart, kiedy odjeżdżał spod „Czarnego Kota” w kierunku domu Guzmanów.
– Rozumiem. Stawka jest uzależniona od statusu osoby, którą eliminujesz?
Delgado zahamował gwałtownie na środku ulicy po tych słowach. Dłonie na kierownicy zatrzęsły mu się i całą siłą woli musiał powstrzymać drżenie.
– W porządku, jesteśmy tu sami swoi. – Fabian machnął ręką. – To, że nie plotkuję, nie znaczy, że nie wiem pewnych rzeczy. Mój wuj ma mnie chyba za idiotę, skoro wysyła cię na przeszpiegi. A może planuje mnie wyeliminować tak jak wielu innych przede mną? To głupie, nawet jak na niego.
– Nie przysłał mnie Nando, już mówiłem. – Hugo usprawiedliwił się, choć sam nie wiedział dlaczego. Nie musiał przecież spowiadać się przed Guzmanem, ale jakaś część jego próbowała zaskarbić sobie jego szacunek. Intrygowało go to i trochę przerażało jednocześnie. – Nie mam zamiaru cię wyeliminować. Po prostu próbuję cię rozgryźć.
– No to jest nas dwóch. – Guzman zaśmiał się, palcem wskazując Hugowi drogę, którą powinien obrać. Minęli sad Delgadów. – Masz doświadczenie z odwożeniem pijanych. Twój ojciec jest chyba alkoholikiem, prawda?
– Nie pije od lat.
– Tak. I czeka na przeszczep wątroby w miejscowej klinice. Nie dziw się tak – dodał na widok uniesionych brwi kierowcy – lubię sprawdzać ludzi, którzy depczą mi po piętach.
Hugo zatrzymał auto przed domem Guzmanów. Światła się nie paliły i wyglądało na to, że nikogo nie było w domu albo wszyscy po prostu już spali. Guzman wysiadł z samochodu z lekką trudnością, ale stanowczo zaprzeczył, kiedy kierowca chciał mu pomóc.
– Powiem ci coś, Hugo. – Fabian nachylił się jeszcze przy szybie od strony kierowcy, kiedy już stanął na chodniku przed domem. – Nie licz na to, że on się ugnie albo oszczędzi cię ze względu na dawne sentymenty. Kiedy zacznie mu się palić pod stopami, nie będzie już miejsca na jakiekolwiek przyjaźnie czy układy. Na razie to tylko małe iskierki, ale zapewniam cię, że kiedy rozpęta się pożoga, Barosso będzie chronił własną skórę, nawet jeśli będzie to od niego wymagało poświęcenie kilku ludzi. Nawet ciebie, swojego wiernego psa.
***
Jordan musiał zamrugać kilka razy, niedowierzając w to, co widzi. Wracając późnym wieczorem do domu z próby przedstawienia w ośrodku w Valle de Sombras, natknął się na swojego ojca tuż przy bramce wejściowej. Fabian był kompletnie pijany – zataczał się, grzebiąc w kieszeniach i szukając klucza, by wejść. To zdecydowanie nie był codzienny widok, a nawet widok od święta – nie było bowiem tajemnicą, że Guzman nie gustował w napojach alkoholowych. Czasem zdarzyło mu się wypić drinka ze znajomymi albo wychylić lampkę sherry z panią Angelicą, ale zwykle stronił od alkoholu. Nie potrzeba mu było wiele, żeby się upić. Jordi czuł, że wie, co jest powodem takiego stanu u ojca, ale i tak nie dowie się prawdy. Przecież nigdy nie rozmawiali szczerze na takie tematy.
– Po co ci klucze? Nigdy nie zamykamy furtki – powiedział nieco oschłym tonem, stając nad ojcem i krzywiąc się, kiedy wyczuł woń whisky. Przynajmniej udało mu się samemu wrócić do domu i zostawił samochód przed barem, a to mu się chwaliło.
– Naprawdę? – Fabian spojrzał na swoje dłonie, w których wszystkie klucze wyglądały dokładnie tak samo. – Dziękuję.
Jordi otworzył furtkę i przepuścił ojca do ogrodu. Szedł slalomem, ale trzymał się w pionie, całe szczęście. Młody Guzman wolał uniknąć dźwigania go na piętro, nie należał do najlżejszych.
– Nie przejmuj się, Jordan. Załatwię to – mówił ojciec, ale bardziej do siebie niż do niego, kiedy weszli do domu. Ruszyli przed siebie, Fabian uparł się, że sam wejdzie po schodach, więc jego syn szedł za nim, by go asekurować na wszelki wypadek.
– Co takiego? – Nastolatek mruknął bez zainteresowania. Pijacki bełkot był bezsensowny i wolał nie wchodzić w szczegóły.
– Ja to zacząłem i ja to skończę. – Fabian poklepał się mocno po piersi, jakby chciał zasygnalizować, że to on ponosi odpowiedzialność. – Przełamię tę klątwę.
– Mówiłeś, że nie wierzysz w te bzdury. – Jordi prychnął, bo widocznie Fabian tylko udawał obojętnego. Sam musiał sobie zdawać sprawę, że wszystkie złe rzeczy, które spotykały ich rodzinę, nie mogły być dziełem przypadku.
Kiedy zaszli do głównej sypialni, syn musiał mu zdjąć krawat i koszulę, a następnie wepchnął go do łóżka i przykrył, stawiając na stoliku nocnym szklankę wody. Fabian kontynuował ich dyskusję, jak gdyby nigdy nic.
– Nie wierzę, ale lepiej dmuchać na zimne. Przezorny zawsze ubezpieczony. – Guzman podniósł do góry dłoń z wyciągniętym palcem, chcąc podkreślić swoje słowa. – Nie chcę, żeby Norma już przeze mnie cierpiała.
– Norma, tak? – Jordan wywrócił oczami. Miał ochotę wykrzyczeć ojcu w twarz „a co z nami?!”, ale wiedział, że w tym stanie nie miało to najmniejszego sensu.
– Nie pozwolę, by coś jej się stało. Wszystko przeze mnie straciła. Adriana… Gilberta… nie pozwolę, żeby straciła i Marcusa.
Jordan kompletnie tego nie rozumiał. Ojciec wypowiadał słowa zupełnie pozbawione sensu – niby w jaki sposób miałby być odpowiedzialny za śmierć Adriana Delgado? Major zginął na misji w Afganistanie. Śmierć Gilberta była dużo bardziej skomplikowana i może podświadomie Fabian miał wyrzuty sumienia, że nie zareagował w sprawie mostu wcześniej. Ale chociaż Jordi bardzo chciał obwinić ojca, co zresztą zrobił i pokazał dosyć dobitnie pięściami w noc zawalenia mostu, to jednak wiedział, kto jest prawdziwym winowajcą w tej całej sytuacji. Fabian zawsze jednak miał słabość do Normy, więc nic dziwnego, że chciał ją ochronić.
– A co z mamą? – Nie wytrzymał i musiał zadać to pytanie, nawet jeśli nie uzyska satysfakcjonującej go odpowiedzi. – Mama straciła Franklina. Gdzie byłeś wtedy?
– Ja też go straciłem. – Fabian uderzył się ponownie kilka razy w pierś, tym razem nieco gwałtowniej. Przeżywał to wszystko na swój sposób i nigdy o tym nie mówił. – Ja też, Jordan.
– Dobrze, niech ci będzie. – Dyskutowanie z pijanym było bezcelowe. Poprawił mu nieco kołdrę i zgasił lampkę, chcąc się wycofać, ale ojciec chwycił go za nadgarstek.
– Dziękuję ci, Jordan. Jak dobrze, że nie wdałeś się w żadne z nas.
– Co ty opowiadasz? Wszyscy mi mówią, że jestem arogancki jak mama i przebiegły jak ojciec. – Na twarzy Jordiego pojawił się uśmieszek, ale szybko zszedł, kiedy Fabian wpatrzył mu się w oczy zamglonym wzrokiem. Mimo upojenia alkoholowego zdawał się mówić całkiem szczerze, a to wytrąciło nastolatka z równowagi. Nigdy nie mówił mu takich rzeczy.
– Nie, Jordan. Ty nie wdałeś się w rodziców. Jesteś lepszy. Przykro mi.
– Dlaczego?
Nie zdążył dowiedzieć się, za co przeprasza go ojciec, bo ten odpłynął, zatapiając się w pościeli. Kiedy w nocy Jordan wstał, by napić się wody z lodówki, zobaczył, że drzwi do sypialni rodziców są uchylone. Matki jeszcze nie było, pewnie zamierzała spędzić całą noc w redakcji, ale część łóżka ojca była pusta. Trochę się zaniepokoił, ale odgłosy miarowego oddechu dochodziły z drugiego końca korytarza – ze starego pokoju Franklina. Silvia przerobiła go na gabinet, ale zostawiła kilka rzeczy nienaruszonych. Jedną z nich było łóżko, na którym czasami spała, kiedy zarywała nocki nad artykułami albo kiedy nie chciała oglądać męża. Tym razem to Fabian drzemał na wąskim posłaniu. Nad łóżkiem wisiał plakat klubu piłkarskiego z Monterrey, był stary jak świat i na jego widok Jordan poczuł dziwną nostalgię. Guzman może lunatykował, a może przyszedł tutaj spać całkiem świadomie. Jedno było pewne – on też stracił syna i też radził sobie z tym, jak umiał.
Kiedy nastolatek zszedł do kuchni, zastał matkę siedzącą nad odgrzanym w mikrofalówce obiadem. Poczuł coś na kształt troski, kiedy zdał sobie sprawę, że to pewnie jej pierwszy posiłek od wielu godzin. Praca była dla niej najważniejsza, goniła za sensacją dwadzieścia cztery godziny na dobę do tego stopnia, że rzadko bywała w domu. Nawet teraz, kiedy wydawałoby się, że już skończyła zmianę, wzrok wlepiła w tablet, na którym przeglądała najnowsze artykuły Luz del Norte i analizowała komentarze i kliknięcia w internetowym wydaniu.
– Komu tym razem nawrzucałaś? – spytał, nie bardzo wiedząc, czy chce znać odpowiedź. Podszedł do lodówki i wyciągnął z niej butelkę wody.
– Horacio. Temat jest nadal żywy, mimo że minął tydzień od jego próby samobójczej. – Olmedo odpowiedziała bez większych wyrzutów sumienia. Akurat księdza nie było nikomu szkoda. – Twojego ojca jeszcze nie ma? Nie widziałam samochodu.
– Jest. Śpi w pokoju Franklina.
– Co? Dlaczego? – Po raz pierwszy oderwała wzrok od tabletu, a druga dłoń z widelcem, którym jadła obiad, zawisła w połowie drogi między talerzem a jej ustami.
– Chyba jakaś impreza w biurze gubernatora. – Jordi wzruszył ramionami, sam nie znając szczegółów. Nie chciał o tym mówić, zresztą wątpił, by matkę zainteresowało to, że ojciec się upił i poszedł grzecznie spać jak na polityka przystało. Miał zamiar wziąć tylko wodę i wracać do swojego pokoju, kiedy go zatrzymała.
– Dzwonił do mnie Ivan w sprawie twojego zachowania na wycieczce szkolnej.
– Zakablował na mnie? Nisko upadł. – Guzman poczuł się dotknięty. Molina zawsze był jego sprzymierzeńcem w tej rodzinie, ale widocznie teraz, kiedy pod opieką miał Vedę i Elenę, jego priorytety się zmieniły. A może chciał skutecznie wybić Jordanowi z głowy te bzdury związane ze śledztwem w sprawie Matiasa Del Bosque? Szeryf wiedział, że tylko Silvia może na niego jakoś wpłynąć. – I co ci powiedział?
– Podobno wymknąłeś się z obozu razem z Marcusem Delgado na jakieś seks-party w środku lasu. – Silvia odwróciła się na krześle, a za przejaw niezwykłej matczynej uwagi z jej strony uznał to, że odłożyła na bok tablet. – Dlaczego ściemniasz?
– Dlaczego zaraz ściemniam? To już nie można spotkać się z kilkoma znajomymi?
– Jordan, nie obrażaj mojej inteligencji. To, że jesteś zdolny do takich wybryków, jest mi wiadome, ale Marcus nigdy w życiu nie poszedłby z tobą.
– Auć. – Złapał się za klatkę piersiową i potarł lekko, udając, że zabolały go jej oskarżenia.
– Poza tym nie cierpisz Laury Montero, niby po co miałbyś się spotykać z nią i jej przyjaciółmi?
– Zmiana otoczenia czasem dobrze robi na psychikę. Poza tym Laura ma ładne koleżanki.
– Jordan. – Silvia nie chciała słuchać jego głupich sarkastycznych komentarzy. – Gdzie byłeś, kiedy zniknąłeś z Marcusem na kilka godzin w lesie? I nie mów mi, że Delgado jest twoim kochankiem i byliście na schadzce.
Guzman nieco się oburzył. Przejrzała jego kolejną wymówkę, zbyt dobrze go znała. Westchnął i dał za wygraną. Dobrze wiedział, jaki będzie tego efekt, ale w tej chwili o to nie dbał.
– Poszedłem z Marcusem, bo według niego nasz trener piłki nożnej jest członkiem kartelu i coś kombinował. Śledziliśmy go.
– Dobra, poddaję się. Nie chcesz, nie mów. – Silvia załamała ręce i wróciła do jedzenia obiadu. Coś sobie jednak przypomniała. – Ivan mówił mi też, że masz zły wpływ na Vedę. Przestań bałamucić tę dziewczynę, wiesz chyba przecież o jej przypadłości.
– Jej „przypadłość” to spektrum autyzmu – sprostował z lekką irytacją i dodał, chcąc mieć pewność, że źle nie zrozumiała Ivana: – I nikogo nie bałamucę. Nie moja wina, że Veda łatwo się przywiązuje do ludzi.
– Podobno weszła ci do śpiwora.
– I? – Guzman uniósł brew, czekając na jakieś konkrety, ale kiedy zdał sobie sprawę, co matka insynuuje, roześmiał się: – No cóż, sama chciałaś, żebym się zaprzyjaźnił z Balmacedami, prawda?
– Wiesz, że nie o to mi chodziło. Veda to jeszcze dziecko, nie rozumie pewnych rzeczy. Nie możesz jej dawać sprzecznych sygnałów.
– Jakich sprzecznych sygnałów? – Guzman nie mógł się powstrzymać od uśmiechu na widok oburzonej miny Silvii. – Veda nie jest głupia. Wie, że traktuję ją tylko jak młodszą siostrę.
– Nie prowokuj dziwnych sytuacji. Elena już wystarczająco dużo ma na głowie z rozwodem, nie chcę, żeby martwiła się jeszcze o córkę. – Olmedo niespodziewanie wyraziła troskę o przyjaciółkę, co zdziwiło nawet samego Jordana. – Znam cię, Jordan. Różne pomysły chodzą ci po głowie.
Te słowa naprawdę go ubodły, mimo że nie chciał dać tego po sobie poznać. Nawet on jednak nie mógł udawać, kiedy poczuł, że cały się spina po tym, co zainsynuowała matka.
– Musisz mieć o mnie naprawdę bardzo niskie mniemanie. – Jego głos brzmiał spokojnie, bez cienia zwykłej złośliwości, która towarzyszyła mu niemal non stop. Był po prostu zraniony. – Spokojnie, mamo. Choć może ci się wydawać inaczej, nie zaciągam niewinnych dziewczyn do łóżka i nie bałamucę, jak to ładnie ujęłaś. – Spojrzał matce prosto w oczy i kiedy już wydawało mu się, że może dostrzegł w jej oczach odrobinę refleksji czy wyrzutów sumienia, Silvia prychnęła ostentacyjnie, pokazując, co myśli o jego szczerości. Postanowił więc mieć ostatnie słowo w tej dyskusji. – Nie moja wina, że dziewczyny same mi włażą do łóżka czy śpiwora. Mam w końcu geny ojca, prawda?
Dziennikarka nie miała nawet siły na to odpowiedzieć. Czasami miało się wrażenie, że grali w jakąś dziwaczną niekończącą się grę w przeciąganie liny. Oboje balansowali na krawędzi, wciąż przerzucając się złośliwościami i oskarżeniami pod swoim adresem, po czym następowały ciche dni albo zmuszali się tylko do wymiany kilku niezbędnych uprzejmości. Następnie sytuacja wracała do normy i jakieś kolejne wydarzenie znów prowokowało kłótnię. Tkwili w błędnym cyklu i nic nie mogli na to poradzić.
– Rozmawiałam z Aldem. Od jutra wracasz na staż do szpitala. Bez dyskusji. – Olmedo zmieniła temat i nie zamierzała negocjować, po prostu postawiła syna przed faktem dokonanym. Zdziwiła ją jednak jego reakcja.
– Dobrze, mamo – odpowiedział grzecznie. Zbyt grzecznie jak na niego.
– W co ty pogrywasz?
– W nic. Jezu! O co ci chodzi? – Nastolatek nie wytrzymał. Było źle, kiedy się z nią spierał, a kiedy się z nią zgadzał, węszyła podstęp. – Doszedłem do wniosku, że ten staż jest dla mnie szansą i nie powinienem z niego rezygnować. Przecież tego chciałaś, prawda? Więc w czym problem?
– Chyba niczego nie kombinujesz, co? – Upewniła się, bo instynkt podpowiadał jej, że jej syn nie był do końca szczery. Jordi nigdy nie był konformistą, więc jego nagła uległość była co najmniej niepokojąca.
– Myśl, co chcesz. – Wzruszył ramionami, nie mając na to siły. Odwrócił się i wszedł po schodach na górę do swojego pokoju.
Nie zamierzał jej przecież mówić, że jeśli chciał znaleźć solidne dowody na Matiasa Del Bosque, klinika w Valle de Sombras mogła okazać się żyłą złota.
***
Nie mogła się odnaleźć w tym towarzystwie. Veronica Serratos znała prawie wszystkich zaangażowanych w przygotowanie musicalu, z wieloma osobami praktycznie się wychowała, ale od kilku lat była wrogiem publicznym numer jeden. Zaczęło się w 2012 roku, kiedy uznano, że jej ojciec popełnił samobójstwo, nie mogąc wytrzymać wyrzutów sumienia z powodu swoich przestępstw, do których przyznał się w liście pożegnalnym. Ludzie wyklęli Teresę Serratos i jej dzieci, a one pozbawione majątku wyjechały do San Nicolas de los Garza, by zacząć nowe życie. Theo pojechał do Francji, by przyjąć stypendium sportowe i trenować zawodowo szermierkę. Mama objęła stanowisko nauczycielki oraz trenerki żeńskiej drużyny łuczniczej w San Nicolas, a Veronica próbowała odnaleźć się w nowym miejscu, wstępując do cheerleaderek i zespołu siatkarskiego. Nie czuła się tam jednak swobodnie, wciąż towarzyszyły jej ponure myśli. Nie mogła pogodzić się ze śmiercią ojca. Czuła pustkę i właśnie wtedy nawaliła. Zdradziła wieloletniego chłopaka i był to jej najgorszy błąd w życiu, po którym straciła wszystko – nie tylko Marcusa, ale też przyjaciółkę, Sarę Duarte, oraz wszystkich znajomych i ogólny szacunek, jakim wcześniej się cieszyła. Najbardziej bolała jednak utrata najlepszego przyjaciela – Jordan już nigdy nie patrzył na nią tak samo. Wszyscy ją znienawidzili i wcale im się nie dziwiła, ale teraz, kiedy przeprowadziła się z powrotem do miasteczka, czuła, że życie tutaj będzie jeszcze trudniejsze, niż przypuszczała.
– Cześć! – przywitała się ze wszystkimi, wchodząc na salę prób, czym zasłużyła sobie na mordercze spojrzenia. Zabolało.
– Co tam masz? – Primrose była bezstronna, więc nie odczuwała potrzeby ignorowania dziewczyny czy ostentacyjnego pokazywania jej, gdzie jej miejsce. Zauważyła koszyk babeczek, które Veronica przyniosła i sięgnęła po jedną, wgryzając się w nią ze smakiem. – Ratujesz nam życie. Przez Felixa znów nie mogliśmy iść na obiad.
– Musimy ćwiczyć tak często jak to możliwe, zjemy później – wytłumaczył się Castellano, dziękuję Veronice za przekąski. Spojrzał na dziewczynę z lekką konsternacją. – Ścięłaś włosy?
– Co? – Veronica, która zbyt zajęta była przeliczaniem w głowie wrogich osób, zdała sobie sprawę, że Felix mówi do niej. – Och, tak. Uznałam, że będzie lepiej pasowało do przedstawienia. Ten klimat lat czterdziestych i pięćdziesiątych kojarzy mi się z krótkimi fryzurami. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko? – dodała szybko, bojąc się, że zrobiła coś nie tak.
– Nie, nie. Świetnie, że o tym pomyślałaś. Ładnie ci – sprawił jej komplement, czym zasłużył na prychnięcie Olivii Bustamante za plecami. Stwierdził tylko fakt, więc nie czuł się winny.
– Czy ja też powinnam ściąć włosy? – Carolina nie była przekonana. Złapała swoje ciemne kosmyki w dwa palce, nieco ubolewając. Długo je zapuszczała i pożegnanie się z nimi nie byłoby łatwe.
– Nie widzę takiej potrzeby. – Felix zastanowił się przez chwilę. Słowa Veronici dały mu jednak do myślenia. – Możemy ci je upiąć.
– Caro gra prostytutkę, nie będzie przeszkadzało jeśli wystąpi w długich włosach – zauważyła bez ceregieli Primrose, ale Nayera się oburzyła.
– Wcale nie prostytutkę, tylko piosenkarkę!
– Jak zwał, tak zwał. Wiadomo, o co chodzi. Pracujesz w końcu w moim barze, a wszyscy wiemy, że ja odgrywam rolę alfonsicy. – Rosie wyszczerzyła zęby, dokańczając jeść babeczkę.
– Kogo? – Veronica uniosła brwi ze zdumienia.
– Szefowej burdelu – wyjaśniła Castelani i machnęła ręką na kilku chłopaków. – Chłopcy, jak myślicie: długie czy krótkie?
Quen i Diego, którzy właśnie rozmawiali kawałek dalej, spojrzeli na koleżankę z konsternacją, nie bardzo wiedząc jak się do tego odnieść. Mogło się wydawać, że pytanie miało jakiś dziwny podtekst, z którego nikt nie zdawał sobie sprawy. Rosie zaśmiała się pod nosem i wytłumaczyła im spór o długość fryzury, ale żaden z nich nie wyglądał na zadowolonego.
– To jakaś pułapka, tak? – Ibarra przypatrywał się wszystkim obecnym podejrzliwie. – Obojętnie, co powiemy, ktoś się na nas obrazi?
– Nie, wcale nie. – Olivia Bustamante podrapała się po policzku swoimi długimi paznokciami, które od pewnego czasu znów zapuszczała. Uznała, że przyda jej się jakaś broń. – Nikt się nie obrazi, ale przemyśl dokładnie, co chcesz powiedzieć.
Quen przełknął głośno ślinę i spojrzał błagalnie na Diega i Felixa, którzy mieli podobne miny. Wszystkie dziewczyny patrzyły na nich wyczekująco – Carolina, Olivia i Sara miały długie włosy, a Lidia, Rosie i Veronica krótkie fryzury. Quen czuł, że to pytanie bardziej w stylu „która jest w twoim typie” i nie podobało mu się to. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że lśniące kruczoczarne włosy Caroliny, które naturalnie opadały na jej plecy, robiły na nim największe wrażenie.
– Długie – odpowiedział gotowy przyjąć każdy cios. Carolina wydawała się być zadowolona, a Olivia posłała wszystkowiedzące spojrzenie w stronę Veronici, jakby chciała jej zasygnalizować, że niepotrzebnie się trudziła wizytą u fryzjera.
– A mi się podobacie w każdej długości – oświadczył Diego, szczerząc zęby, bo domyślił się podtekstu.
– Marcus, a ty co sądzisz? – Olivia zapytała Delgado, który pojawił się na sali prób lekko zamyślony. – Kiedy dziewczyna wygląda lepiej – kiedy ma długie czy krótkie włosy?
– To zależy. I wszystkie dziewczyny są ładne – odpowiedział dyplomatycznie, ale nikogo nie zwiódł. Zauważył nową fryzurę Veronici i czuł, że to pułapka. Panna Serratos patrzyła na niego z nadzieją, jakby liczyła na komplement i nie bardzo wiedział, co w takiej sytuacji zrobić.
– Zawsze zostają peruki – szepnął Diego pod nosem, na co Felix parsknął śmiechem, ale nikt nie zwracał już na nich uwagi.
– Proste pytanie, Marcus. – Olivia zachowywała się strasznie dziecinnie, kontynuując tę grę, ale widocznie jej niechęć do Veronici była w stanie wyzwolić w niej najgorsze instynkty. – Wolisz dziewczyny w długich włosach, średniej długości czy krótkich?
– Co? – Marcus zmarszczył brwi, nie wiedząc, po co im ta wiedza. – To naprawdę tak istotna kwestia?
– Tak. Z punktu widzenia przedstawienia oczywiście. – Bustamante dodała szybko, choć nikogo nie zwiodła.
– Naprawdę nie macie ciekawszych tematów? – Jordan pojawił się na próbie o czasie, co było niespodziewane jak na niego. Nie wierzył, że jego znajomi prowadzą tak absurdalne rozmowy. – Możemy już zacząć próbę? Nie mam czasu na takie cyrki.
– A ty jakie wolisz? – Sara zwróciła się do Guzmana, widząc, że Marcus jest zawstydzony i raczej nie odpowie. – Dziewczyny w krótkich czy w długich włosach?
– Wolę łyse – odparł sarkastycznie Jordan, nie zastanawiając się nad tym ani sekundy. – Możecie wziąć się do roboty? Nie mam całego dnia. Skąd w ogóle takie głupie gadki?
– Ścięłam włosy do roli – poinformowała go Veronica, widząc, że nikt nie kwapi się, by to zrobić. Przygładziła błyszczące włosy, czując się nieco dziwnie po wizycie u fryzjera i ponownie liczyła chyba na komplement, ale ten nie nadszedł.
– Gratulacje – rzucił oschle, nie zaszczycając jej nawet spojrzeniem. – Gadacie o takich bzdurach, a tymczasem ważniejszym tematem są kłaki Delgado.
– Co z nimi? – Marcus przeczesał przydługie włosy palcami.
– Wybacz, Trzynastka, ale nie mogę cię brać na poważnie w tej fryzurze. – Jordan postanowił być brutalnie szczery. Na jego twarzy pojawił się krzywy grymas, kiedy gestem wskazał na głowę bruneta. – Co ty masz na głowie? Wyglądasz jak łachmyta. Sam mam ochotę złapać za maszynkę i cię zgolić.
– Pasuje do roli. – Felix stanął w obronie przyjaciela. – Marcus gra gangstera. Kiedy zaczeszemy mu włosy na żel…
– To będzie wyglądał jak tani żigolak. – Guzman popukał się w czoło, jakby chciał dać znać reżyserowi, że jest niepoważny. – Gra gangstera, ale incognito. Nie może się rzucać w oczy. Jak ty to sobie wyobrażasz? – Jordan prychnął, raz jeszcze omiatając wzrokiem przydługie kosmyki Delgado. – On niby wyrwał moją ex-narzeczoną pod moją nieobecność, kiedy byłem na wojnie? Niby jakim cudem?
– Dobra, skończ już z tym. – Quen zwrócił uwagę kuzynowi, trochę tracąc cierpliwość. – Ciekawe, jak będziesz śpiewał, jak ciebie pofarbujemy.
– Nie zamierzam farbować włosów – oświadczył dosadnie Jordi, a Felix się roześmiał.
– Ale zrobisz to, bo tego zakłada twoja rola.
– Nie zrobię tego, Felix. Matka mnie zabije.
– Od kiedy przejmujesz się jej opinią?
– Od kiedy mam taką samą. Nie będę się farbował, będę wyglądał jak idiota w blondzie. – Jordan od razu pokręcił głową, dając pokaz swojemu niezadowoleniu.
– A co z powiedzeniem, że „ładnemu we wszystkim ładnie”? – Rosie zaczęła się naigrywać z kolegi z klasy, wiedząc, że miał tendencję do bycia aroganckim i zadufanym w sobie dupkiem.
– To swoją drogą. Ale nie zamierzam robić z siebie pajaca na scenie. – Guzman uciął dyskusję, dając im znać, że nie wyrazi na to zgody i koniec.
– Całe szczęście, że to ja jestem reżyserem. Skoro dziewczyny ścinają włosy, to ty możesz się poświęcić.
– Świetnie. Musiałaś się wyrywać przed szereg? – Szatyn ze złością minął Veronicę, która nie rozumiała, co tym razem złego zrobiła.
– Według mnie wyglądasz super. – Rose zwróciła się do niej, chcąc poprawić jej humor, ale niestety się nie udało, bo reszta dziewcząt odwróciła się od Veronici i poszła w drugą stronę. – Przejdzie im, zobaczysz.
– Stare rany tak łatwo się nie zabliźniają – poinformowała ją ze smutkiem Veronica, ruszając za kulisy, by przygotować się do sceny. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5849 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 17:23:36 23-01-24 Temat postu: |
|
|
cz. 3
Stanęła nad basenem i wpatrzyła się w ciemną kulkę pod taflą wody. Nie wypływał już bardzo długo i zaczynała się zastanawiać, czy powinna się niepokoić. Veda Balmaceda ukucnęła nad basenem i chlapnęła kilka razy wodą, zwracając na siebie uwagę nurka. Jordan powoli wynurzył się z wody, zerkając na nią z ciekawością.
– Chcesz się utopić? – zapytała, nie bardzo wiedząc, co ma na celu takie nurkowanie.
– Są lepsze sposoby, jak ktoś chce ze sobą skończyć – odparł i podpłynął do krawędzi basenu, podciągając się i siadając obok niej na brzegu w swojej piance do pływania. – Ćwiczę pojemność płuc. Pomaga w sportach, no i to też forma rehabilitacji.
– Rehabilitacji?
– Nieważne. – Machnął ręką, ucinając dyskusję. – O co chodzi?
– Salvador Sanchez obiecał, że zerknie na moje utwory, więc pomyślałam, że możemy popracować z nim od razu nad piosenką do musicalu. – Wydawała się być ucieszona perspektywą spędzenia czasu ze sławnym aktorem, ale Guzman nieco ja zgasił.
– Popracuj z nim sama. Ja mam szlaban.
– Co? Dlaczego? – Kiedy zadawała to pytanie, poczuła, że zna na nie odpowiedź. – Przeze mnie.
– Nie pochlebiaj sobie, Bambi. – Jordi prychnął w swoim stylu, ale uśmiechnął się też półgębkiem, co nieco popsuło efekt. – Nagromadziło się trochę wyskoków. Poza szkołą, treningami i stażem w szpitalu muszę być w domu.
– A co z próbami do musicalu?
– Nela będzie mnie kryć. – Guzman nie martwił się o to. Jego siostra była lojalna jeśli chodzi o te sprawy. – Skąd ta mina?
– Nie udało mi się skłonić mamy do spotkania z dziadkami.
– Aha, no właśnie. Miałem z tobą o tym pogadać.
– Nic nie mów, Ivan już mi wszystko wytłumaczył. Dlaczego wszyscy tak nie lubią Romów? Przecież nie są źli. Widziałeś mojego dziadka, ledwo rozpoznawał, kto jest kim. – Veda trochę posmutniała na to wspomnienie.
– Nie chodzi o to, że ludzie nie lubią Romów, ale… – Zamyślił się. Nie miał pojęcia, jak jej to racjonalnie wytłumaczyć. – Romowie robią czasami bardzo złe rzeczy, bo wydaje im się, że nasze prawo ich nie dotyczy. A ty weszłaś do paszczy lwa, delikatnie mówiąc.
– Byłeś tam kiedyś wcześniej? W ich obozie?
– Nie – odpowiedział, bo nie przypominał sobie, by kiedykolwiek czuł się zaproszony. – Nawet Valentin nigdy nas tam nie zabierał, więc możesz sobie wyobrazić, jak niebezpiecznie musiało tam być nawet dla niego – człowieka, który kochał wszystkich ludzi i którzy kochali jego. – Guzman zaczesał do tyłu mokre włosy, bo zaczynały mu wchodzić na oczy i go irytować. – Ale byłem kiedyś w innej miejscówce, takiej gdzie przebywa głównie cygańska młodzież. Powiem tak – nie skończyło się to dobrze.
– Coś ci zrobili? – Veda zrobiła duże oczy, zaczynając rozumieć, dlaczego wszyscy jej mówili, że wizyty u wrogich Romów nie było rozważne.
– Mnie? Nie, nic z tych rzeczy. – Zaśmiał się ponuro. Jeśli jakiś Cygan śmiałby podnieść na niego rękę, raczej tę rękę by stracił. – Powiedzmy, że trochę mnie poniosło.
– Narazili ci się?
– Można tak powiedzieć. Pogrywali sobie z Nelą, ukradli jej telefon, a na dodatek sprzedawali prochy moim znajomym. Rozpowszechniali też głupie plotki i mnie wkurzyli.
– Jakie plotki?
– Ty nigdy nie przestajesz zadawać pytań, co? – Wydawał się być zirytowany, ale po chwili odpowiedział na jej pytanie: – Mówili, że mój ojciec romansuje z cygańskimi kobietami. Wiedziałem, że to nieprawda.
– Skąd?
– Wiele można powiedzieć o moim ojcu, Vedo. Miał kochanek więcej niż mogę zliczyć, jedna z nich była nawet z Japonii. To była ciekawa znajomość. – Jordan przypomniał sobie Azjatkę, którą miał okazję kilka razy spotkać. – Ale Fabian Guzman nie wykorzystuje kobiet, a już na pewno nie nieletnich.
– Stanąłeś w obronie dobrego imienia ojca.
– No nie przesadzajmy. Może i nie jest totalną łachudrą, ale to nadal facet. – Jordan prychnął i wstał. – Pobądź trochę z Salvadorem sama, Vedo. Myślę, że jest ci to potrzebne.
Guzman uśmiechnął się i wskoczył do wody, znikając pod taflą gdzieś pośrodku basenu.
***
Licytacja została zorganizowana w sali gimnastycznej. Chcąc uniknąć licytowania między znajomymi, wypracowano inne rozwiązanie. Wszyscy sportowcy ze szkoły, łącznie z trenerami, mieli za zadanie napisać na karteczce kwotę, którą przewidują. Mieszkaniec miasteczka, który wpłaciłby na odnowę parafii kwotę najbardziej zbliżoną do tej na papierze, miał wygrać sesję jeden do jednego nauki sportu. Zapaśnicy pod przewodnictwem Miguela już szykowali się na ostre treningi, pływacy obawiali się, co będzie jak wylicytuje ich jakaś nieumiejąca pływać staruszka, a piłkarze podeszli do tego na luzie.
– Jaką kwotę wpiszesz? – Adora próbowała zerknąć przez ramię Marcusa, który właśnie skończył obstawianie i zakleił kopertę ze swoim imieniem, wrzucając ją do pudła.
– Adoro, nie mogę ci tego powiedzieć. To nieuczciwe. – Udał, że jest oburzony jej zachowaniem, ale zaraz potem się uśmiechnął. – Musisz zgadnąć i obstawić taką samą lub możliwie jak najbardziej podobną kwotę, żeby wygrać lekcję ze mną, takie są zasady.
– Zapomnij. Właściwie to i tak nie mam ochoty kopać piłki. Mam cię za darmo po szkole, to po co mam za to płacić?
Po jej słowach oboje przez chwilę się zmieszali, bo żadne nie wiedziało, co powiedzieć. Marcus obrócił jej słowa w żart.
– Powiem tylko, że nie jestem tani. Mój czas kosztuje. – Delgado uśmiechnął się serdecznie, drocząc się z nią.
– Nie daj się nabrać, pewnie dał jakąś niską kwotę jak dziesięć peso. Znasz Marcusa, on jest dosyć prosty w obsłudze. – Quen podszedł do nich i pochylił się nad Adorą, nabijając się z przewidywalnego przyjaciela. – Ja natomiast zamierzam się cenić, ale nie za bardzo, bo jeszcze nikt nie poda takiej kwoty i będzie wstyd, że zostanę sam bez pary. – Z językiem między zębami podszedł do małego stolika i zakreślił na papierze tysiąc peso. Obok niego jego kuzyn w ogóle się nie zastanawiał i dopisywał zera do kwoty bez opamiętania. – Pojebało cię, Jordan? Nikt nie da tyle pieniędzy na głupią parafię!
Kilka osób spojrzało na nich karcąco. Zbierali na szczytny cel i ksiądz Ariel był wszystkim bardzo wdzięczny, ale teraz patrzył na chłopców z dezaprobatą. Quen zawstydził się i zniżył głos do szeptu.
– Nikt cię nie wylicytuje, jak obstawisz taką kwotę – poinformował kuzyna wszystkowiedzącym tonem.
– Co ty nie powiesz? – Jordi spojrzał na niego jak na idiotę i dla draki dopisał kolejne zero, otrzymując kwotę stu tysięcy peso.
– Nie chcesz być wylicytowany, co?
– Geniuszu, jak na to wpadłeś? – Guzman udał, że jest zdumiony umiejętnością łączenia faktów Ibarry. – To jakaś kompletna farsa, mam lepsze rzeczy na głowie niż uczyć jakichś siusiumajtków jak się strzela gole.
– Więc wolałbyś uczyć pływania synchronicznego staruszki z domu kultury? Weź zmień tę kwotę, bo to nie przystoi.
– Masz rację, okrągła suma wygląda dziwnie. – Jordi pokiwał głową, jakby uznawał solidny argument drugiego chłopaka i po przecinku dopisał kilkanaście centavo. – Zadowolony? – zapytał, zaklejając kopertę i wrzucając do urny z głupawym uśmieszkiem.
– Jesteś idiotą – warknął Quen i wrzucił swoje tysiąc peso do pudła.
Marcus odnalazł w tłumie Conrada Saverina, który gawędził z Lidią. Ona jako kapitan drużyny siatkarskiej również brała udział w licytacji i obstawiła rozsądną sumę. Delgado pochylił się do ucha Conrada, szepcząc: „tysiąc peso”.
– Marcus wie? – Lidia domyśliła się, o co chodziło piłkarzowi. Spojrzała na Saverina z lekkim wyrzutem. – To wszyscy wiedzą oprócz samego Quena? Conrado…
– Wcale nie wszyscy, Lidio. Marcus jest bardzo bystry.
– Tak, nie tylko on. – Montes prychnęła, po czym zmieniła nieco nastawienie i tym razem w jej oczach pojawiła się troska. – Będziesz go licytował?
– Myślałem, żeby wylicytować ciebie. Pokazałaś mi w końcu kwotę, którą obstawiłaś. Moim zdaniem za nisko się cenisz. – Uśmiech zszedł z twarzy Conrada, kiedy zobaczył wyraz twarzy podopiecznej, niemal nakazujący mu wylosowanie Quena do prywatnej lekcji szermierki. – Dobrze, już dobrze. Zrobię to.
– Dziękuję – odparła i oboje skupili wzrok na Leticii Aguirre, która zabrała dwa pudła, by moc poprzydzielać mieszkańców miasteczka do odpowiednich uczniów.
– Dobrze, że nie można się wycofać z darowizny. – Primrose parsknęła śmiechem. – Wyobrażacie sobie Violettę Condę z jakimś zapaśnikiem z naszej szkoły? Mam nadzieję, że dadzą jej wycisk.
Nikt nie miał wpływu na wynik losowania. Oczywiście kilku rodziców umówiło się wcześniej ze swoimi dziećmi, żeby podać dokładnie te same kwoty, ale były to raczej wyjątki. Większość młodzieży rzetelnie podeszła do zadania i wszyscy zachowali w tajemnicy swoje licytacje. Chyba tylko Jordan był pewny, że wróci dzisiaj szybciej do domu. Reszta była nieco zdenerwowana. Quen ucieszył się, kiedy się okazało, że Conrado Saverin podał taką sama kwotę jak on, przez co zostali sparowani. To było dziwne uczucie, bo jeszcze do niedawna nie cierpiał nauczyciela przedsiębiorczości, ale ostatnio zaczynali odnajdywać wspólny język. Marcus patrzył zmrużonymi powiekami, jak Oliver Bruni zostaje sparowany z Remmym Torresem. Nie wierzył w przypadki. Następnie jednak wywołano jego imię i nie miał czasu obserwować trenera, bo przed oczami stanęła mu śliczna twarz Veronici Serratos.
– Wiedziałam, że podasz tę liczbę – poinformowała go ze śmiechem, zupełnie ignorując Adorę, która stała tuż u boku Delgado. – Idziemy? Przebiorę się w coś wygodniejszego. – Serratos chwyciła go za ramię i pociągnęła w stronę szatni, pozostawiając znajomych piłkarza ze skonsternowanymi minami.
– To chyba jakieś jaja – mruknął sam do siebie Felix, kiedy zobaczył zmierzającą w jego stronę matkę. Miała przepraszający wyraz twarzy. – Mogłem się tego spodziewać, wywołując diabła z lasu.
– Wilka z lasu – poprawiła go Rosie, ale po chwili zrozumiała, co przyjaciel miał na myśli, bo Anita Vidal trzymała w dłoniach karteczkę z kwotą 666 peso. – To twoje czarne poczucie humoru…
– Wybacz, jeśli nie chcesz, mogę poprosić Leticię o zmianę. – Właścicielka baru El Gato Negro nie chciała wprowadzać niezręcznej atmosfery.
– Takie są zasady. – Castellano wzruszył ramionami i ręką wskazał jej drogę na basen. – Ty pierwsza.
– Biedaczek – mruknęła Sara, ale nie mogła zbyt długo o tym myśleć, bo okazało się, że do prywatnej lekcji siatkówki została wylicytowana przez samego szeryfa. – Ivan! Jezu, jak dobrze, że to ty, a nie jakiś stary zgred!
Molina westchnął, mrucząc pod nosem, że nie cierpi takich imprez, ale uśmiechnął się i kazał się prowadzić na boisko do siatkówki.
– Wygląda na to, że jest pan ze mną. – Lidia nieśmiało zwróciła się do Fabiana Guzmana, który niejako został przymuszony przez żonę, by wziąć w tym udział, bo Silvia miała za dużo na głowie w redakcji. – Umie pan chyba grać w siatkę, prawda? Nie jest to dla pana strata czasu?
– Zawsze jest przestrzeń na poprawienie swoich kompetencji – odpowiedział poważnie, nieco sztywnym tonem i zupełnie w swoim stylu. – Prowadź, Lidio.
– No i masz, upiekło ci się. – Rosie zwróciła się do Jordana, który miał zwycięski wyraz twarzy. Logiczne było, że nikt przy zdrowych zmysłach nie zaproponowałby takiej kwoty. Viola Conde lubiła się popisywać i chciała pokazać, że daje dużo pieniędzy na parafię, ale nawet dla niej sto tysięcy peso z groszami to była zbyt wielka ekstrawagancja.
– No nic, wygląda na to, że mogę wrócić do domu. – Nastolatek nie krył zadowolenia.
Primrose natomiast musiała mocno powstrzymać się od wybuchu śmiechu, kiedy zobaczyła, kto zmierza w ich stronę. Julietta Santillana miała nietęgą minę, kiedy Leticia oznajmiła jej, kto jest jej partnerem.
– Dała pani sto tysięcy? – zdumiał się chłopak, nie wiedząc, czy ta kobieta jest okropnie bogata czy może bezdennie głupia.
– Nie, wpłaciłam pięćdziesiąt tysięcy. To najwyższa kwota i najbliższa twojej – odpowiedziała, chcąc mieć już to spotkanie za sobą. Julietta była strażniczką praworządności, więc nigdy nie łamała zasad. Postanowiła jakoś przetrwać tę godzinną lekcję sportu ze znienawidzonym uczniem.
Na murawie kręciło się mnóstwo ludzi, piłkarze uczyli swoich darczyńców jak robić różne triki i jak dryblować z piłką. Inni okupowali bramki. Jordi nie miał ochoty mówić tej kobiecie, jak ma strzelać gole. Wystarczyło mu jedno spojrzenie na jej elegancką marynarkę i spodnie od kostiumu oraz drogie buty na obcasie, które zatapiały się w boisko. Na jego twarzy pojawił się wyraz politowania.
– Pani też miała ten plan – stwierdził, kiedy zdał sobie z tego sprawę. Miał małą ochotę się roześmiać, ale uznał, że w towarzystwie tej kobiety nie będzie sobie pozwalał na takie spoufalanie się. – Podała pani wysoką kwotę, bo miała pani nadzieję, że nikt takiej nie obstawi, a co za tym idzie, pani byłaby wolna, ale pokazałby się pani z dobrej strony jako darczyńca parafii.
– Widzę, że mnie przejrzałeś. – Julietta dała za wygraną, niepewnie przypatrując się piłce w swoich rękach.
Jordan wywrócił oczami i zdjął buty, podając je jej.
– Proszę to włożyć, nie mogę patrzeć jak pani niszczy murawę, na którą Dick Perez tak ciężko pracował – rzucił z sarkazmem, ale kiedy kobieta niepewnym wzrokiem spoglądała na jego trampki, dodał: – Dbam o higienę. Proszę mi wierzyć, że może nie pachną różami, ale na pewno nie śmierdzą, jeśli tego się pani obawia.
Kobieta wzięła od niego buty i założyła je, przysiadając na ławce rezerwowej. Swoje drogie szpilki odłożyła pieczołowicie na bok. Guzman zarządził rozgrzewkę, czując, że w ten sposób przynajmniej jakoś minie im czas. Przyglądał jej się jednak z ciekawością i w końcu nie mógł się oprzeć, żeby zapytać.
– Bez obrazy, ale co on w tobie widział?
– Słucham?
– Mój stary. Dlaczego wdał się z tobą w romans? Nie przypominasz kobiet, z którymi zwykle się spotyka. – Przeszedł na ty, uznając, że pewne granice i tak już zostały przekroczone. Ona go spoliczkowała, on uratował ją przed kryształowym kieliszkiem, a oboje mieli wspólny mianownik w osobie Fabiana. – Nie jesteś w jego typie.
– A jaki jest jego typ? – Santillana nie wiedziała, dlaczego prowadzi tę rozmowę. Część jej była zaintrygowana, bo chociaż minęły lata od kiedy spotykała się z Fabianem, to jednak ciekawiło ją, co porabiał przez ten czas. Za to uczucie musiała się bardzo skarcić w sercu.
– Inteligentne i atrakcyjne. Takie, które wiedzą, czego chcą. Młode, bez bagażu życiowego.
– I to wszystko wyciągnąłeś z obserwacji? – Tym razem to Julietta mówiła, przyglądając się nastolatkowi z politowaniem. – Też byłam młoda, inteligentna i względnie atrakcyjna, tak przypuszczam. I też wiedziałam, czego chcę.
– Chciałaś żonatego faceta z dzieckiem? – Jordi nie zdążył się ugryźć w język. Nadal czuł niesmak, kiedy o nich myślał. – Może dobrze, że moja mama ci przywaliła.
– I jak się obróciła karma przeciwko niej? Złamała kciuk, prawda?
– Niska cena w porównaniu z uczuciem satysfakcji.
– Twoja mama też nie jest święta.
– Nie, ale nigdy nie zdradziła taty – odpowiedział z pełnym przekonaniem Guzman. Tego akurat był pewien. Silvia Olmedo była wierna jak pies i na samą myśl poczuł, że zaciska pięści. Była tak wierna, że było to nawet żałosne, biorąc pod uwagę postępowanie jej męża. – Czy Victor wie o tobie i ojcu? Chyba nie.
– Nie wie i nie musi wiedzieć. Mój związek z twoim tatą należy do zamierzchłej przeszłości, o której wolałabym zapomnieć. – W głosie Julietty została ukryta niecodzienna prośba. To było tak, jakby prosiła nastolatka, by już nigdy więcej do tego nie wracał, ale on nie byłby sobą, gdyby nie chciał dopiec ojcu i jego dawnej kochance. – Victor jest dobrym człowiekiem i zasłużył na to, co najlepsze.
– Z tym się akurat zgadzam. Nie wiem tylko, czy ty jesteś odpowiednia dla niego. – Jordi zmarszczył ciemne brwi, taksując nauczycielkę wzrokiem. – Victor jest kochliwy, lekkomyślny i robi mnóstwo głupot. Nie powinien być gubernatorem, nie nadaje się do tego. Został wybrany przesz swoją popularność jako aktora. Nie rozumiem, co on w tobie widzi.
– Jesteś dzieckiem, nie musisz rozumieć. Poza tym to nie twoja sprawa.
– Wiem. – Przyjął to do wiadomości i pokiwał głową, jakby chciał podkreślić, że nie będzie się mieszać. – Ale jeśli się dowiem, że wykorzystujesz go do swoich celów, nie zawaham się, żeby mu opowiedzieć o tobie i ojcu.
– Zranisz tylko Victora, nie mnie.
– Może. Ale to tak jak ze złamanym kciukiem matki – przynajmniej ja poczuję się lepiej.
*
Fabian Guzman odbijał piłki serwowane przez Lidię, a ona nie mogła oderwać od niego wzroku. Postawę miał bardzo dobrą, przyjęcie nienaganne. Skupienie na piłce było czymś, czego mogłaby mu pozazdrościć niejedna dziewczyna z drużyny. Montes nie mogła jednak zapomnieć o ich niedawnym spotkaniu w El Gato Negro. Na sali gimnastycznej reszta zespołu siatkarskiego dziewcząt prowadziła swoje prywatne lekcje z darczyńcami, a Lidia zdecydowała się zagadać sekretarza gubernatora. Stanęli naprzeciwko siebie i zaczęli powoli odbijać piłkę palcami, ćwicząc górne przyjęcie.
– Mogę pana o coś zapytać? – odezwała się nieśmiało, czując, że przekracza granicę, ale trudno jej było w tej chwili o tym myśleć. – Co pana łączy z Kariną de la Torre? Ma pan z nią romans?
– To pytanie jest wysoce niestosowne, Lidio – odpowiedział ze spokojem, nawet na nią nie patrząc, tylko dalej odbijając piłkę palcami.
– Przepraszam. Po prostu próbuję zrozumieć, dlaczego była tak zdenerwowana po waszym ostatnim spotkaniu.
– Nie mam z nią romansu. – Fabian poinformował ją takim tonem, jakby chciał dobitnie podkreślić, że temat uważa za zakończony.
– Jest pan przeklęty?
– Słucham? – Lekki uśmiech pojawił się na jego twarzy, kiedy usłyszał to pytanie. – Nie ma czegoś takiego jak klątwy, Lidio.
– Wydawał się pan przestraszony, kiedy wróżka Eleni o tym wspomniała. Chyba jednak nie jest pan takim niedowiarkiem, jak pan udaje.
– Postawmy sprawę jasno. – Fabian złapał piłkę i schował ją sobie pod pachę. Dopiero teraz spojrzał na nastolatkę z góry. – Wiem, że pochodzisz z tamtejszego kręgu i nie chcę cię nastawiać przeciwko twoim ludziom, ale…
– To nie są moi ludzie. Moja mama była gadji i to z tutejszymi się identyfikuję.
– Niech będzie. Nie chcę wpływać na twój stosunek do Romów, ale prawdą jest, że od lat żyją z opowiadania różnych bzdur i przeklinania każdego, kto im podpadnie. Nie wierzę w przekleństwa, ale domyślam się, że próbowali mnie przekląć przynajmniej kilka razy. Nie lubią mnie.
– Dlaczego? – Montes wydawała się być zaintrygowana, kiedy Fabian wznowi grę i znów odbijali palcami piłkę.
– Byłem pomysłodawcą projektu wysiedlającego ich z miasteczka – oznajmił bez cienia skrępowania. Nie miał się czego wstydzić.
– To był pan? Słyszałam o tym, ale mówili, że ktoś inny to zrobił.
– Ulises Serratos był wtedy burmistrzem Pueblo de Luz i to on podejmował najważniejsze decyzje. Ja byłem jego doradcą w ratuszu. Projekt był moim pomysłem.
– Dlaczego chciał ich pan wysiedlić? Czy to nie jest niezgodne z prawem? – Lidia bardziej niż zła była raczej zaciekawiona.
– Każde prawo można nagiąć. Każde prawo ma luki – odpowiedział dyplomatycznie, właściwie nie wiedząc, dlaczego z nią na ten temat dyskutuje. – Romowie łamali nasze przepisy notorycznie. Nie płacili podatków, pracowali na czarno, nie chcieli w żaden sposób współpracować. Zajmowali puste lokale komunalne i nie chcieli ich opuścić po dobroci, twierdząc, że im się należą. Dewastowali pomniki i religijne symbole, podpalali domy przedsiębiorców, którzy niegdyś ich zatrudniali. Nie chcę wspominać o dziwnych morderstwach i gwałtach.
– Wiem, że jest sporo złych Romów jak na przykład Baron Altamira, ale w taborze są też dzieci i kobiety oraz staruszkowie, którzy są zniedołężniali i którzy nie skrzywdziliby muchy. – Lidia westchnęła, nie wierząc, że właśnie to mówi. – Nie chcę ich bronić, jestem chyba ostatnią osobą, która powinna to robić. Wyrządzili mi wiele przykrości, o siniakach nie wspomnę. Ale nie można wszystkich mierzyć jedną miarą.
– Masz rację. – Fabian zgodził się z nią, wprawiając ją w osłupienie. – Dlatego daliśmy im liczne szanse. Daliśmy możliwość ich dzieciom, żeby mogły pójść do szkoły. Załatwiliśmy bezpłatny żłobek i przedszkole, żeby kobiety nie musiały siedzieć w obozie i mogły pójść do uczciwej pracy. Zapewnialiśmy opiekę psychologiczną, próbowaliśmy edukować. Pochodzenia trudno się wyzbyć, Lidio. Tożsamość jest w nas zakorzeniona. Koniec końców każdy wybierze swój lud. A Baron Altamira miał sposoby na manipulowanie i zastraszanie. Nie można uratować tych, którzy tego nie chcą.
– Mogliście się bardziej starać.
– Zrobiliśmy, co mogliśmy. Niczego nie żałuję i nie mam sobie niczego do zarzucenia. – Guzman mówił otwarcie i czuła, że rzeczywiście tak było. – Ale nie dziwi mnie, że mnie przeklinają. Zresztą to samo robili z rodziną Ulisesa. Jednak jestem osobą wykształconą i doświadczoną przez życie, opieram się na faktach. Byłbym głupcem, gdybym wierzył w gusła i zabobony. Czy ty wierzysz w klątwy, Lidio?
– Nie – odpowiedziała, choć bez przekonania. Była dosyć przesądna, ale nie robiła tego celowo, po prostu tak została wychowana. – Ale kiedy Eleni tak czasem mówi, mam wrażenie, że jest prawdziwą wróżką, a nie naciągaczką.
– To wszystko granie na emocjach, umiejętność czytania w ludziach i psychologiczne sztuczki. Żerowanie na największych nieszczęściach i pragnieniach danej osoby. Nietrudno jest sprawić, że ktoś uwierzy w te wszystkie przekleństwa czy przepowiednie.
– A jednak wydawał się pan bardzo wytrącony z równowagi. – Lidia wróciła do tej kwestii, uważnie obserwując reakcję Fabiana, który jednak był niewzruszony.
– Jestem poważnym człowiekiem, Lidio i szanuję innych ludzi. Ale nawet ja czasem jestem zirytowany ludzką głupotą.
***
Olivia Bustamante była zła na Marcusa. Odprowadził ją do domu i po drodze opowiedział o godzinie spędzonej w towarzystwie Veronici Serratos na boisku do piłki nożnej. Olivia jak zwykle uważała, że córka Ulisesa przekroczyła granicę.
– A ty jesteś głupkiem, Marcus. – Uderzyła go drobną piąstką w ramię niespodziewanie mocno. – Jak możesz w ogóle z tą żmiją rozmawiać po tym, co ci zrobiła?
– Nie nazywaj jej tak. To już zaczyna być nudne, ta wasza nagonka na jej osobę jest co najmniej dziecinna. Nie zasłużyła, żeby tak ją traktować. – Delgado wydawał się być poważny. Po raz pierwszy zwrócił się do przyjaciółki takim karcącym tonem.
– Nie widzisz, co ona robi? Manipuluje tobą, a ty się dajesz w to wciągać. Dlaczego wy faceci nigdy nie potraficie jej odmówić? Zawsze myślicie tylko tym, co macie w spodniach. – Olivia się oburzyła, zaciekle szukając kluczy do domu, kiedy stanęli przy jej drzwiach. – Jak mogłeś jej powiedzieć, że jeszcze się z nią zobaczysz? Robisz jej nadzieję, a ona to wykorzysta.
– Jaką nadzieję, Oli? Po prostu zapytała, czy zobaczymy się jeszcze gdzieś w miasteczku, tak po przyjacielsku, więc powiedziałem jej, że nie mam z tym problemu.
– Ona miała na myśli, czy pójdziesz z nią na randkę.
– Nic podobnego. Olivio, Veronica mieszka niedaleko mnie, przeprowadziła się z powrotem do miasteczka. Mam jej unikać?
– Ja bym tak zrobiła na twoim miejscu. Ona cię zdradziła, Marcus. Nie zasłużyła na drugą szansę.
– Kto tu mówi o drugiej szansie? Ja nie chcę się z nią schodzić. – Delgado poczuł się trochę zirytowany komentarzami Olivii, która miała swoje zdanie na każdy temat.
– Teraz tak mówisz, ale wyjdzie jak zawsze. – Bustamante westchnęła, dając za wygraną. – Po prostu uważam, że zachowujesz się nie fair.
– Dlaczego?
– Proszę cię, Marcus. A Adora?
– Co z nią? – Delgado nie wiedział, o co jego przyjaciółce chodzi. – Czy naprawdę muszę to tłumaczyć kilkanaście razy dziennie? Nie jesteśmy z Adorą parą. Pomagam jej przy Beatriz, poprosiła mnie, żebym został ojcem chrzestnym. Ale nic poza tym.
– Yhmm. – Mruknęła tylko Olivia, a Marcus patrzył na nią, jakby nie wiedział, co ma na myśli.
– Adora ma dziecko z Roque – dodał, jakby to była jego prawdziwa odpowiedź na niezadane pytanie.
– Marcusie Delgado. Może i jesteś dojrzalszy od wielu chłopaków, ale w takich sprawach masz po prostu siedemnaście lat. – Olivia pokręciła głową, po czym weszła do środka i zostawiła go samego przed domem.
***
Silvia Guzman znała się na swojej pracy. Wielokrotnie spotykała się z informatorami, którzy woleli zostać anonimowi, więc miała doświadczenie w wymienianiu wiadomości po kryjomu. Nie kwestionowała metod El Arquero de Luz, bo czuła, że miał rację. Nie było bezpiecznie spotykać się, kiedy policja go ścigała i nadal podejrzewała o morderstwo Jonasa Altamiry. Dziennikarkę intrygowało jednak miejsce, w którym nakazał jej zostawiać tropy. Sad Delgadów był terenem prywatnym, ale dosyć odsłoniętym. Zaczynał się na końcu ulicy, przy której sama mieszkała. Nie wierzyła, że Łucznik był idiotą, żeby pokazywać się tak blisko miejsca zamieszkania zastępcy szeryfa i sekretarza gubernatora. Widocznie zasada „pod latarnią najciemniej” obowiązywała także w tym przypadku. Prawdą jednak było, że rozległy sad, gdzie można się było ukryć w cieniu drzew, stanowił doskonałą kryjówkę – nikt tu nie przychodził, głównie z szacunku dla Normy i Gilberta. Pani Aguilar nie była typem osoby, która karała dzieci za przekroczenie ogrodzenia, by ukraść kilka jabłek – sama je rozdawała, kiedy mogła. Może właśnie dlatego mieszkańcy trzymali się z daleka.
Kiedy Silvia skradała się w stronę położonej na uboczu chatki zarządcy Gastona, by zostawić wiadomość w skrzynce, usłyszała mechaniczny głos gdzieś nad swoim uchem.
– Drugi list w ciągu kilku dni? Nie próżnuje pani.
– Przestraszyłeś mnie. – Złapała się za serce i poświeciła latarką w stronę wysokiej jabłoni. – Dzisiaj jesteś po cywilnemu?
– Dlaczego?
– Nie masz łuku.
– Uznałem, że to nierozsądne, by pokazywać się z nim w tych niespokojnych czasach.
– Masz zwykłe ubranie? – Wytężyła wzrok, ze zdumieniem stwierdzając, że nie dostrzega charakterystycznego obcisłego stroju.
– Wbrew temu co o mnie mówią, nie noszę skórzanych spodni. – Łucznik przysiadł wygodniej na gałęzi, pochylając się tak, że była pewna, że zaraz spadnie. On jednak chyba się nie bał. – Co pani dla mnie ma? Ostatnia informacja nie bardzo mi się przydała.
– Skąd wiedziałeś, że rodzina Mazzarello współpracuje z Los Zetas?
– Mam też innych informatorów – odpowiedział tajemniczo, a kobieta wywróciła oczami. Nie miała przecież pojęcia, że to Ella Castellano jako pierwsza zwróciła mu uwagę na dziwne powiązania między Marcelo Mazarello a kartelem komandosów. – Nie tylko z nimi się układają, z Templariuszami również. – W głosie Łucznika dało się słyszeć irytację. – To śliskie typki, tak jak pani mówiła. Idą tam, gdzie mogą dostać więcej kasy. Typowe donoszące szczury. Mnie interesuje bardziej ich związek z Barosso, ale tego się chyba nie dowiemy, prawda?
– Będzie ciężko. Uruchomiłam stare kontakty, ale trochę to potrwa. – Silvia była stanowczą kobietą, nie zamierzała przepraszać czy się usprawiedliwiać. Po prostu mówiła jak jest. – A to, co przyniosłam dzisiaj, to nie informacje. To prośba.
– Co to takiego?
Wyciągnęła w jego stronę kopertę, a on zeskoczył z gałęzi i wziął ją od niej dłonią w czarnej rękawiczce. W środku była fotografia. Łucznik przypatrywał się jej przez chwilę w nikłym świetle płynącym z latarki dziennikarki.
– Kto to taki?
– Catalina Ferrer. – Silvia wyjaśniła, zaciskając bezwiednie dłoń w pięść. – Właściwie później Colin Ferrer.
– Operacja zmiany płci? Chyba nie w Meksyku?
Poczuła, że go zaintrygowała. Przypatrywał się twarzy młodej ładnej dziewczyny jeszcze przed terapią hormonalną.
– Nie. To zdjęcie z lat osiemdziesiątych. Jeśli teraz sytuacja osób trans płciowych jest beznadziejna, to wtedy było jeszcze gorzej. Na meksykańskiej prowincji to zbrodnia większa niż mord w biały dzień.
– Chce pani, żebym znalazł tego Colina? Pani ma chyba więcej narzędzi, by to zrobić.
– Nie, nie potrzebuję go znaleźć. Wiem, gdzie jest. – Silvia zrobiła pauzę, po czym wyjaśniła: – Jest pochowany na cmentarzu komunalnym w Monterrey. Rodzina i przyjaciele musieli mocno posmarować kasą tamtejszemu proboszczowi.
– Samobójstwo? – domyślił się, a ona pokiwała głową.
– Dlaczego mi to pani pokazuje?
– Chcę, żebyś odwiedził Dicka Pereza raz jeszcze. Wiem, że wysłałeś mu zdjęcia Ruby, Julii i Araceli. Wyślij mu Catalinę, a gwarantuję ci, że posra się w gacie.
– Co jej zrobił? To znaczy jemu. – Łucznik szybko się poprawił, nie bardzo wiedząc, jak się do tego odnieść. – Zgwałcił przed zmianą płci?
– Tego nigdy nie udało mi się ustalić. – Silvia wydawała się być rozżalona. To było jedno z jej pierwszych dziennikarskich śledztw, które zostało zamiecione pod dywan, zanim tak naprawdę się rozkręciło. – Catalina Ferrer była koleżanką ze szkoły. Odeszła nagle w wieku szesnastu lat. Okoliczności jej odejścia zawsze były niejasne. Nauczyciele twierdzili, że nie mogła się odnaleźć w tutejszym liceum i że nie wytrzymała presji. Catalina była bardzo zdolną uczennicą, śmiem twierdzić, że była na tyle bystra, by kiedyś dostać nagrodę Nobla. Dick Perez ją uwielbiał, zresztą nie tylko on.
– Skrzywdził ją? – Dłoń Łucznika zacisnęła się na fotografii.
– Myślę, że mogli mieć romans, a na pewno ze sobą flirtowali. Nie wiem, jak daleko się posunęli, ale kiedyś razem z przyjacielem, Adamem, weszliśmy na nich do sali od biologii jak zachowywali się co najmniej nieprzyzwoicie. Myślę, że Catalina czuła się inna od zawsze, ale w liceum to wszystko się nasiliło. Dick powtarzał jej, że jest śliczna, zresztą przecież była, mówił, że jest taka mądra i urocza. Wydaje mi się, że to jej było potrzebne, żeby czuć się kobietą. Nie chciała przyznać, co tak naprawdę działo się w jej głowie.
– Myśli pani, że w końcu zwierzyła się Perezowi ze swoich obaw, a on tak bardzo ją stłamsił, że odeszła ze szkoły?
– Bingo. – Silvia uśmiechnęła się smutno. – Catalina odeszła tuż po tym, jak miała pogadankę w gabinecie Dicka. Mówiono, że mają różnicę zdań. Ferrer pracowała nad jakimś projektem z biologii molekularnej i starała się o grant z ministerstwa badań i rozwoju. Perez zawsze ją dopingował. Dziwnym zbiegiem okoliczności, ona odeszła z liceum i słuch po niej zaginął, a kilka miesięcy później Ricardo opublikował bardzo mądry artykuł w czasopiśmie naukowym. Dostał dotację na badania i jakąś nagrodę za specjalne odkrycie.
– Przypisał sobie jej zasługi? Nie zdziwiłbym się, gdyby groził jej, że jeśli nie odejdzie ze szkoły i nie odda mu praw autorskich, wyjawi całą prawdę, narażając ją na społeczny ostracyzm. – Łucznik zdawał się być wytrącony z równowagi. Dick Perez zrobił w swoim życiu mnóstwo świństw, można było dopisać kolejne do listy.
– Tego akurat jestem pewna. Ktoś taki jak Perez nie mógł znieść, że wdał się w relację z uczennicą, która była ucieleśnieniem wszystkiego, czego nienawidził. Brzydził się jej i myślę, że też trochę bał. Gdybyś go wtedy widział, Łuczniku… – Silvia zawiesiła głos i musiała odkaszlnąć, bo ochrypła. – Zmienił nastawienie do Cataliny o sto osiemdziesiąt stopni. Wtedy tego nie rozumiałam, ale teraz wiem, że czuł obrzydzenie do samego siebie, że wplątał się w taką sytuację. Spotkałam Catalinę później, już w wieku dorosłym. Wtedy była już Colinem. Nie poznałabym go i wcale nie chodziło o operację zmiany płci. Raczej o to wyniszczenie psychiczne, które było u niego widać. Próbował dociekać swoich praw, ale Dick skutecznie mu to udaremniał. Miał kontakty, żaden sąd nie stanąłby wtedy po stronie osoby trans płciowej. Ludzie w końcu się dowiedzieli, Dick rozesłał wici. Rodzina Ferrer była nagabywana do tego stopnia, że musieli wyjechać z miasteczka. Tylko Valentin Vidal walczył w obronie Ferrerów, próbował tłumaczyć, edukować… ale gdzie tam. – Silvia prychnęła. – Zaściankowe miasteczko nie chciało słuchać. Colin popełnił samobójstwo i nikt więcej już nie podważał praw Dicka do jego odkryć.
– To obrzydliwe, co zrobił. – Zgodził się z nią Łucznik i nawet nie musiała go prosić, sam zobowiązał się pomóc. – Dostarczę mu to zdjęcie, może być pani pewna. Będzie srał w gacie ze strachu. To pani słowa, nie moje – dodał szybko, jakby chciał usprawiedliwić wulgarny język.
– Na to liczę. A tymczasem pomogę mamie Colina przywrócić sprawiedliwość. Już napisaliśmy pismo do społeczności naukowej, prosząc o poparcie. Minęło wiele lat, ale możemy odebrać Dickowi te honory, na które nie zasłużył.
– Nie sądziłem, że jest pani do tego zdolna.
– Do czego?
– Pomagania ludziom.
– Słabo mnie znasz.
Łucznik pokiwał głową. Silvia Olmedo uśmiechnęła się lekko, czym go zdziwiła.
– Dick Perez nie zazna spokoju. Już nasza w tym głowa.
***
Dick Perez zezował ze strachem na srebrną strzałę, która wbiła się w drewniane wezgłowie małżeńskiego łóżka. Nie mógł się odnaleźć bez Palomy i żeby jakoś wypełnić pustkę po żonie, spał na środku posłania. Nie był jednak sam tej nocy, bo Łucznik postanowił złożyć mu niezapowiedzianą wizytę.
– Masz coś przeciwko, że zostawię otwarte okno? – zaczął El Arquero swoim zmodulowanym przerażającym głosem, który zjeżył byłemu dyrektorowi włosy na karku. – Cuchnie tu starym capem. Ale się zapuściłeś.
Łucznik zostawił okno otwarte na oścież i stanął przy parapecie, zakładając ręce na piersi. Jedną dłonią wskazał na swoją zamaskowaną szczękę, jakby chciał zasygnalizować Perezowi, że powinien się ogolić.
– Wyglądasz okropnie. Szkoda. – Zamaskowany strzelec wydawał się być niepocieszony. – Liczyłem, że będę mógł cię trochę dłużej torturować, ale ty sam sobie wykopałeś już grób.
– Co to jest? Dlaczego to robisz? – Dick trzęsącą się dłonią sięgnął do fotografii, która zwisała smętnie ze strzały. Nie chciał patrzeć, więc zamknął oczy, jakby miał nadzieję, że kiedy je otworzy, tego mężczyzny już nie będzie.
– Modlitwy nic ci nie dadzą. Ten na górze chyba nie słucha takich gnid jak ty. – Łucznik z lekką irytacją zmierzył wzrokiem złożone do modlitwy dłonie właściciela domu. – Nie ciekawi cię, co dziś dla ciebie mam? Nie pamiętasz Colina?
– Co-Colina? – Dick zająknął się ochrypłym głosem i ciekawość zwyciężyła, bo chwycił fotografię i omal natychmiast wypuścił ją z dłoni, kiedy zobaczył słodką dziewczynę, która uciekła mu już dawno z pamięci.
– Skąd to masz? Skąd ty…? – Dick zgniótł fotografię w kulkę i cisnął ją na podłogę. – Dlaczego mnie dręczysz? Nie znam cię. Nie torturuj mnie już, straciłem już wszystko! Co ja ci takiego zrobiłem?
– Co zrobiłeś mnie? – Łucznik wskazał na siebie palcem w czarnej skórzanej rękawiczce. Tym razem był wściekły. – Co zrobiłeś tym wszystkich biednym dziewczynom, których jedyną winą było to, że ci zaufały, że nie spodziewały się, że nauczyciel może mieć niecne zamiary? Co zrobiłeś Julii Ortedze, kiedy nasyłałeś na nią jej brata, bo chciałeś wyeliminować zagrożenie? Rzeczywiście, Ricardo – co ty takiego zrobiłeś? To nic wielkiego, prawda? Kiedy ludzie tracą przez ciebie dobre imię, niewinność, a nawet życie, w ogóle cię to nie rusza?
– Proszę… zostaw mnie już w spokoju.
– Skoro tak ładnie prosisz… – Łucznik wyciągnął łuk z szybkością światła i napiął cięciwę, sprawiając, że Dick zatrząsł się jeszcze bardziej w swoim łóżku. El Arquero roześmiał się ponuro i rozluźnił ramiona, opuszczając broń. – Widząc cię w takim stanie, nawet ja nie mam serca posłać ci strzały między oczy. To o wiele bardziej przyjemne móc obserwować cię takiego – porzuconego, osamotnionego, żałosnego starego łachudrę. Zawsze byłeś świnią, ale dopiero teraz tak naprawdę żyjesz w prawdziwym chlewie.
Strzelec łukiem trącił kupkę z brudnymi ubraniami, która leżała u stóp łóżka i podniósł jedną z cuchnących alkoholem koszul. Szarpnął łukiem i koszula poleciała w stronę Dicka, zakrywając mu twarz. Kiedy Perez wyplątał się z tej pułapki, nadal nie przestając drżeć ze strachu, Łucznika już nie było, ale Dick wiedział, że to nie była jego ostatnia wizyta. Jeszcze z nim nie skończył. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3493 Przeczytał: 3 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 19:12:13 04-02-24 Temat postu: |
|
|
Temporada III C 166
Leo/Tia/ Thomas/ Victoria/Javier/ Remmy
Długie blond włosy sięgały jej do łopatek gdy z książkami przyciśniętymi do piersi przemykała przez zatłoczone szkolne korytarze chcąc jak najszybciej znaleźć się pod kolejną salą lekcyjną. Zgrabnie wyminęła jedną z pierwszoklasistek i wślizgnęła się w lukę między dwoma uczniami. Allegra Menchaca de Cruz górowała nad swoimi rówieśniczkami wzrostem, lecz to nie bycie najwyższą ze swojego rocznika wśród dziewcząt sprawiało, że w głowie jak mantrę powtarzała sobie „to twój ostatni rok” To był po prostu gówniany rok a kolejne miesiące wcale nie zapowiadały poprawy. Jasnowłosa siedemnastolatka zatrzymała się przed salą i odłożyła na parapet książki. To co innym przychodziło z łatwością, ona wyrywała pazurami.
Allegra uczyła się dobrze. W szkolnym rankingu najlepszych uczniów zajmowała odległą siódmą pozycję i chociaż miała dobrą średnią to zdawała sobie sprawę że nieważne jak będzie się starać i tak nie dotruwana w osiągnięciach swojemu starszemu bratu. To Will dostał pełne stypendium naukowe na Uniwersytecie, to Will wyjechał za granicę na stypendium, to Will dostał się na praktyki na „Trupią Farmę”. To Will odziedziczył po ojcu inteligencję, jej w udziale przypadła uroda. To jej dziadek powiedział „że to nic jeśli nie dostanie się na studia. Z taką buzią znajdzie bogatego męża i będzie żyła jak pączek w maśle” Problem pojawiał się wtedy, że Allegra wcale nie chciała wychodzić za mąż i żyć jak pączek w maśle. Miała własny plan na przyszłość, który uwzględniał ślub i dzieci w okolicach trzydziestki, gdy zrealizuje wszystkie swoje plany zawodowe.
— To ona? — usłyszała szept gdzieś nieopodal siebie. Ciemnoczekoladowe oczy skupiła na do gablocie w której umieszczono informacje o „najsłynniejszych chemikach” Przesuwała wzrokiem od jednej twarzy do drugiej.
— Tak, jej stary wpakował się na drzewo — oznajmiła wszechwiedzącym tonem jedna z koleżanek Anakondy. — Mama mówiła Annie , że to był straszny wypadek. On i jego kochaś spłonęli żywcem.
— Żartujesz? Kochaś?
— No był gejem. Biedaczka nie dość że jej stary był gejem to jeszcze ta akcja z Dickiem. To podobno on zgwałcił Ruby Valdez.
— I naszą szkolną psycholog — dorzuciła druga. — ja ze wstydu zapadłabym się pod ziemię.
— Ja bym nie wyszła z domu — dodała nastolatka, której imienia Allegra nie była sobie wstanie przypomnieć. Z trudem przełknęła ślinę sięgając po zeszyt do chemii upewniając się, że praca domowa, która zadała im panna Cortez jest na miejscu.
— Hej — podskoczyła a książki posypały się na podłogę. — Przepraszam nie chciałem — zaczął gdy oboje przyklęknęli chcąc pozbierać książki.
— Nie szkodzi, niezdara ze mnie
— Nie, to raczej ja nie powonieniem tak się wydzierać — odpowiedział na to Garcia de Ozuna posyłając dziewczynie przepraszający uśmiech. Pomógł jej pozbierać podręczniki. Nie oddał ich lecz trzymał je nadal. — Były jakieś dodatkowe zadania na matmę?
— Nie, dodatkowe dla mnie — odpowiedziała. — Chciałam poćwiczyć przed sprawdzianem. — wyjaśniła blondynka wsuwając za ucho kosmyk włosów. Między nastolatkami zapadała cisza. — Miguel — zaczęła
— Tak?
— Oddasz mi książki? — zapytała go. Miguel uśmiechnął się z roztargnieniem i oddał jej podręczniki. — Dzięki.
— Nie ma za co — odpowiedział nastolatek plecami opierając się o ścianę. — Wypisałaś się z klubu szachowego— zauważył chłopak. Allegra łypnęła na niego zaskoczona. — Zdziwiona, że zauważam takie rzeczy? — zapytał.
— Tak, ludzie zazwyczaj mnie nie widzą — odpowiedziała mu bezwiednie wsuwając za ucho kosmyk jasnych włosów.
— Ja cię widzę — odpowiedział bez namysłu uśmiechając się nieśmiało. — Słyszałaś pewnie o balu? — zagadną po chwili niezręcznej ciszy. — Pójdziesz ze mną? — Allegra zamrugała powiekami kompletnie zaskoczona. Do klasy podeszła Astrid Vega prowadząca lekcje dla uczniów mających rozszerzenie z biologii.
— Allegra, Miguel potrzebujecie specjalnego zaproszenia? — zapytała nastolatków. Nastolatka głośno przełknęła ślinę i pierwsza ruszyła do klasy. Zatrzymała się jednak i popatrzyła na idącego za nią kolegę.
— Tak — odpowiedziała mu — chętnie z tobą pójdę.
***
Długimi szczupłymi palcami wystukiwała rytm na blacie biurka gdy wpatrywała się znajdujące się na biurku dokumenty. Victoria skłamałby twierdząc, że nie była to interesująca lektura. Była i jasnowłosa zastępczyni burmistrza zastanawiała się co z nowo posiadaną wiedzą powinna zrobić? Z jednej strony nadal czuła się zobligowana, aby informować Conrado Severina o grzeszkach ich wspólnego wroga, lecz po tym jak potraktował ją na obradach komisji nie miała najmniejszej ochoty na współpracę z mężczyzną. Poczuła się zdradzona i upokorzona. Parsknęła krótkim śmiechem wstając. Jak Kuba Bogu tak Bóg Kubie, pomyślała. Dla Conrado jej zmiana stron była jak policzek więc świadomie czy też nie odwdzięczył się jej pięknym za nadobne. Z drugiej strony nie była w posiadaniu niczego istotnego. O to kilka świstków papieru i jeden czek, który po latach nie miał żadnej wartości.
Victoria smukłymi długimi palcami wystukiwała rytm. Czy Stefano Barosso prowadził wtedy księgowość? Osobiście lub przez profesjonalistę? Jasnowłosa była pewna, że nie był to jedyny czek jaki otrzymał od Jose Seniora. Za każde zlecenie otrzymywał procent. To dzięki tym funduszom Fernando Barosso mógł otworzyć swoją firmę. Victoria podejrzewała jednak, że to źródełko nigdy nie wyschło. Nie miała jednak dowodów.
Długopisem postukała w blat biurka przymykając powieki. Jeśli Fernando Barosso zachował dokumenty z tamtego okresu nie trzymał ich w skrytce w banku. Potrzebowałby cholernie dużej skrytki, aby przechować odpowiednie dokumenty. Po drugie; dlaczego to Jose Balmaceda trzymał czek? Był wystawiony na Stefano przez jego ojca nie odwrotnie. Czyżby to była forma zabezpieczenia? Przetarg został ustawiony przez starszych mężczyzn podczas jednego ze spotkań. Czy w rezydencji Fernando znajdą się na to dowody? Czy Susana Solano wiedziała o ich układzie? Gdy go zawierano w sprawę zamieszany był burmistrz? I czy Ochoa wiedział? Uciekł z tonącego statku aby uniknąć konsekwencji? To ostatnie Victoria wykreśliła.
Gideon Ochoa złożył wypowiedzenia przed rozpisaniem przetargu i przed nowymi wyborami. Musiał pracować, bo był na trzymiesięcznym okresie wypowiedzenia. Był na wylocie więc Solano nie informowałby go raczej o swoich planach. Westchnęła a drzwi do jej gabinetu otworzyły się z łoskotem. Victoria złożyła na pół czek i schowała go do torebki. Fernando Barosso spoglądał na nią ze złością.
— Dlaczego mi nie powiedziałaś? — Victoria uniosła brew. —o ślubie Nicholasa i Alby — doprecyzował swoje pytanie przełożony. — Byłaś na ich ślubie.
— Kto się wygadał? Hugo?
— Hugo też tam był? — zapytał ją zdumiony. — Jako kto? Ochroniarz pana młodego?
— Sądzę, że bardziej adekwatnym określeniem jest drużba — odpowiedziała mu rozbawiona Victoria. Fernando przestał spacerować po niewielkiej przestrzeni i łypną na nią groźnie. — Ja byłam druhną, on drużbą a Alec ku swojej radości niósł obrączki. To była naprawdę piękna ceremonia.
— Na której mnie nie było! — krzyknął. — Jak mój syn mógł mnie nie zaprosić?
— Nie zaprosił cię bo nie lubisz panny młodej — odpowiedziała mu chłodno jego zastępczyni. — Nie rozumiem o co tyle szumu? Ślub był na początku czerwca.
— A ja dowiaduje się po sześciu miesiącach i to ze szmatławca Sylvii!
— Fernando — zaczęła Vicky — ludzie mają gorsze problemy. Miasto ma gorsze problemy niż twoja niewiedza. Po za tym nie rozumiem dlaczego jesteś taki cholernie zaskoczony? Nicholas nie chciał cię na swoim ślubie, bo cię nie potrzebował. Ani twojej skwaszonej miny „nie lubię synowej bo jest z rodu Diazów” — Barosso usiadł na krześle dla petentów
— To mój jedyny syn.
— Dwóch zabiłeś, dwóch nie chcę z tobą rozmawiać więc wychodzisz na zero — usta Barosso zacisnęły się w wąską kreskę. Victoria zerknęła na zegarek. — Jeśli chcesz mu zadość uczynić wypraw mu wesele
— Co? — Fernando zamrugał oczami. — Nie zamierzam tego robić.
— Wypraw mu wesele, zaproś znajomych rodzinę — urwała — zwolenników i przeciwników politycznych rodziny i znajomych nie posiadasz, a ja napisze dla ciebie toast.
— W Grze Anioła
— Fernando piekło jeszcze nie zamarzło — westchnęła — zrób to w domu, w ogrodzie ku uciesze tłumów.
— Tłumów?
— Nicholas zachwycony nie będzie, a teraz uciekaj udawać że pracujesz — machnęła ręką — ja mam pilne spotkanie.
— Toast? — upewnił się.
— Długi, dowcipny i chwytający za serce — rzuciła beztroskim tonem — a teraz zmykaj — machnęła ręką jakby pozbywała się natrętnej muchy. Po wyjściu Fernando do gabinetu wszedł Dante Gomez. Usta mężczyzny zacisnęły się w wąską kreskę. — Nie mam ochoty słuchać twojego „ale” — zaznaczyła sięgając po torebkę. Upewniła się że teczka z dokumentami jest w środku.
— Wiem, ale uważam, że popełniasz błąd — zaznaczył starszy brat wciskając ręce w kieszenie eleganckich spodni. — Joaquin jest nieprzewidywalny.
— Joaquin w styczniu stanie się członkiem Rady Miasta i czy podoba ci się to czy też nie chcę aby był po mojej stronie.
— Fernando kazał go zabić — przypomniał jej Gomez — to chyba dostatecznie stawia go po twojej stronie.
— Niekoniecznie — odparowała blondynka podpierając się na lasce. — Joaquin musi mieć świadomość że moje interesy i interesy są rozbieżne a zbieżne jedynie pod publiczkę. Wacky ma dar przekonywania się chcę mieć go w swoim narożniku gdy moje i Fernando interesy staną się również rozbieżne w świadomości publicznej. Czego nie rozumiesz?
— Nie rozumiem dlaczego musisz dogadywać się akurat z nim. W swojej dzielnicy wygra Ingrid z Nadią. Rodziny zastępcze są po twojej stronie
— Jeśli mam wprowadzić swoje zdanie Rada Miasta musi być po mojej stronie dlatego bądź tak uprzejmy i umów mnie na spotkanie z Hrabią.
— Hrabia? Joaquin. Kto następny? Łucznik? — Victoria z trudem zachowała kamienną twarz.
— Wątpię żeby Łucznik kandydował do Rady Miasta — odpowiedziała obojętnie — Idziemy? Nie lubię się spóźniać. I dziękuje że umówiłeś nam to spotkanie.
— Nie dałaś mi zbytnio wyboru Victorio — odpowiedział otwierając przed nią drzwi. Gdy weszli do El Parasio Joaquin na nich czekał zaś Dante z trudem powstrzymywał się aby nie chwycić jasnowłosej młodszej siostry za łokieć i nie wyprowadzić z lokalu. Zaprowadził ją wprost do gabinetu w którym urzędował Joaquin.
Wacky był ciekaw. Gdy Dante zakomunikował mu, że żona Javiera chce się z nim zobaczyć w służbowej sprawie nie zachował pokerowej twarzy i był kompletnie zaskoczony gdyż to nie była prośba o spotkanie, raczej ja przyjdę i porozmawiamy. Joaquin nie lubił jak ktoś mu się narzucał, ale Victoria go intrygowała bo mężczyzna odnosił wrażenie, że to ona kieruje miastem nie Fernando. Z drugiej strony nie spodziewał się że ta jasnowłosa drobna kobieta owinie sobie Fernanda wokół palca i założy mu smycz. Dante bez słowa wycofał się z pomieszczenia zamykając za sobą drzwi.
— Eleno — zaczął wskazując jej krzesło naprzeciwko siebie. Ku jego zaskoczeniu blondynka usiadła na kanapie i założyła nogę na nogę opierając się wygodnie o skórzany zagłówek. Torebkę położyła obok siebie.
— Wolę gdy ludzie zwracają się do mnie „Victoria” poprawiła się.
— A ja wolę gdy nie narzucają mi swojej wizyty — odpowiedział opierając się biodrem o swoje biurko. — Napijesz się czegoś?
— Tego samego co ty — odpowiedziała. Uśmiechnął się. Jeśli chciała grać w tę grę. Tymczasowo jej na to pozwoli. Napełnił dwie szklaneczki alkoholem o bursztynowej barwie. Jedną podał Victorii z drugą usiadł w drugim rogu kanapy.
— To za spotkanie — wzniosła toast i upiła łyk.
—Czemu zawdzięczam tę przyjemność? — zapytał ją brunet. Nie miał czasu ani ochoty bawić się w kotka i w myszkę z protegowaną Fernanda.
— Nie lubisz prowadzić small talk — zauważyła blondynka odstawiając drinka na stolik — to dobrze ja również nie przepadam za rozmową o pogodzie — odrzekła sięgając do torebki. — Przyszłam ubić interes.
— Ty i ja nie mamy wspólnych interesów — odparł na to Joaquin lekko rozbawiony. Victoria Diaz de Reverte była cholernie elegancką kobietą niepasująca do takiej speluny jak El Parasio. Nosiła jedwabie, eleganckie kostiumy jakby się w nich urodziła. Podejrzewał, że te duże niebieskie oczy otworzyły jej nie jedne drzwi.
— To już zależy od nas samych — odpowiedziała na to i bez słowa podała mu ładną niebieską teczkę. — Przeczytaj — zachęciła go — treść może cię zainteresować. Joaquin bez słowa otworzył teczkę i zaczął czytać znajdujący się tam dokument. Była to umowa podpisana przez El Panterę jako przedstawiciela Templariuszy a Jose Balmacedą. Umowa opiewała na okrągłą sumkę
— Co to ma być? — zapytał ją.
— Sądzę że to umowa kredytowa między Templariuszami a Jose Balacedą —urwała — chociaż właściwym określeniem jest „lichwa” — uśmiechnęła się kącikiem ust. — Ten procent to barbarzyństwo. Nie wiedziałeś że Templariusze trudnili się także lichwą?
— Nie zajmuje się tym — odpowiedział pospiesznie Wacky. — Nie mam pojęcia po co mi to dajesz?
— Przepraszam myślałam że to oczywiste. Będę wyrażała się jaśniej; chcę żebyś upomniał się o swój dług.
— U faceta który siedzi?
— Wyszedł w piątek — odpowiedziała sucho blondynka zaskakując go tym. — Więzienia w są przepełnione, a jego czyn określono jako „ o niskiej szkodliwości społecznej” Karę zamieniono mu na dozór kuratora, prace społeczne i terapię radzenia sobie z gniewem.
— To twoja zasługa?
— Nie, gdyby o de mnie to zależało Jose Balmaceda słońce oglądałby przez więzienne kraty.
— Jest bankrutem. Z tego co słyszałem.
Victoria sięgnęła po drinka i obracała nim kilka chwil w palcach.
— Nie byłabym tego taka pewna. Tak jego konto świeci pustkami jak półki w Polsce za komuny — powiedziała — ale zapłacił kancelarii mojego wuja okrągłą sumkę. Gotówką — doprecyzowała — więc nie jest tak biedy za jakiego chcę uchodzić więc chcę abyś upomniał się o zwrot pożyczki — upiła łyk — wraz z odsetkami.
— Po co?
— Chcę wiedzieć czy ma pieniądze — odpowiedziała szczerze kobieta — Sam rozumiesz, że sama nie pójdę do niego i go o to nie zapytam.
—Chcesz do brudnej roboty wykorzystać mnie — domyślił się rozbawiony. Nie bez powodu Victoria zyskała przydomek Lady Makbet.
— Możesz to być ty, albo którykolwiek z twoich ludzi — wyjaśniła spokojnie — chce mieć jednak pewność, że Jose Balmaceda nie jest bankrutem.
— Nie rozumiem dlaczego go po prostu nie zabijesz. Dante
— Wiem, Dante poćwiartowałby go na małe kawałki i rzucił jego resztki na pożarcie rekinom — westchnęła. — Po pierwsze nie chcę żeby rekiny cierpiały na niestrawność a po drugie Jose zasłużył na los gorszy od śmierci. Ja proszę jedynie o drobną przysługę.
— Co ja będę z tego miał?
— Odzyskane pieniądze.
— Pod warunkiem że Balmaceda je ma — mruknął Joaquin.
— Zasiądziesz w Radzie Miasta — zaczęła — i każdy radny chcę uszczknąć dla siebie kawałek tortu. Nowa droga? Chodniki? Dotacje na elewacje? — wymieniła —Twoje projekty mogą się ziścić jeśli będziesz miał mnie po swojej stronie — oznajmiła i upiła kolejny łyk drinka.
***
Szkolna aukcja okazała się być sporym sukcesem w który zaangażowali się nie tylko uczniowie czy nauczyciela ale także mieszkańcy miasteczka. Salvador Sanchez wypisał czek jako datek na parafię zerkając z ciekawością na córkę. Nastoletnia Veda siedziała pod jedną ze ścian z kolanami podciągniętymi pod brodę i notesem opartym na udach. Notowała coś ze skupioną miną i zmarszczonym noskiem.
— Potrafi pisać wszędzie — usłyszał znajomy głos. Odwrócił do tyłu głowę spoglądając na swoją byłą kochankę. Elena w pracy nosiła eleganckie kostiumy , lecz dziś była w sukience. Czarnej w drobne kwiatki. — Bierzesz udział w aukcji?
— Nie — odpowiedział — wypisałem czek — doprecyzował. Nie był skąpcem. Miał pieniądze i często wspierał różne akcje charytatywne. — Umówiłem się z Vedą.
— Sal — Elena popatrzyła to na mężczyznę to na córkę. Nastolatka mogła dzielić fizyczne podobieństwo z matką, lecz pod wieloma względami przypominała ojca. Od burzy trudnych do okiełznania ciemnych włosów, po muzykę. Ona i Salvador potrafili stworzyć coś z niczego. Oboje mocno zatracali się w muzyce. Gdy grali bądź pisali nic innego się nie liczyło. — Jose wyszedł z więzienia — wyznała niepewnie zerkając to na aktora to na córkę. — Zamienili mu wyrok więzienia na dozór kuratora, prace społeczne i terapię — wyjaśniła.
— Wiem — odpowiedział z trudem panując nad tlącą się pod jego skórą złością. — Mama mi powiedziała — urwał i nagle sobie coś uświadomił — oni wiedzą? — Elena zmarszczyła brwi — że Veda jest moja?
— Nie wiem — odparła na to kobieta zerkając nad ramieniem Sala na córkę, która podniosła na nią wzrok i zrzuciła z uszu słuchawki wstając. Uśmiechnęła się do córki, która podeszła do nich wlepiając ciemne oczy w Salvadora.
— Cześć, idziemy? — zapytała go siedemnastolatka zakładając plecak na ramiona. — Myślałam najpierw o Czarnym kocie, ale potrzebujemy ciszy więc co powiesz na jezioro. To znaczy usiądziemy sobie nad jeziorem i — urwała uśmiechając się z roztargnieniem bo Salvador gapił się na nią szybko mrugając powiekami. — Przepraszam strasznie dużo mówię gdy jestem czymś podekscytowana.
— Nie szkodzi — odpowiedział na to Sal palcami poprawiając okulary na nosie — lubię gdy dużo mówisz — wykrztusił.
— Ty jak na kogoś sławnego strasznie mało i trochę się jąkasz — odbiła piłeczkę Veda. Salvador Sanchez nie miał pojęcia, że jego stary problem z młodości aż tak rzuca się w oczy. Elena położyła dłonie na ramionach córki on zaś popatrzył na jej matkę. Matka Vedy była jedną z tych kobiet przy których dukał i plątał się w słowach. Nawet po latach.
— Jesteś szalenie spostrzegawcza — pochwalił ją obserwując jak Elena zbiera jej włosy i wiążę w wysoki koczek.
— Wiem — odpowiedziała na to. Salvador parsknął śmiechem. Veda skromnością również nie grzeszyła. — To co zaplanowałeś? — zapytała go.
— Zaplanowałem?
— Nie masz planu jak spędzić ze mną czas? — odpowiedziała pytaniem na pytanie. — Lubię plany. Plany są dobre.
— Planowałem pojechać na jezioro — zaczął mówić o pierwszej rzeczy jaka przyszła mu do głowy — pojeździć trochę rowerami po mieście, zjeść coś w „Czarnym kocie” — wyliczył spoglądając na nastolatkę która zmarszczyła nos głęboko się nad czymś zastanawiając.
— Może być — zgodziła się w końcu brunetka. — ale i tak muszę iść do domu i się przebrać — oznajmiła — i pozbyć się plecaka — dodała — to mamo nie czekaj na mnie z obiadem — zakomunikowała matce — zjemy na mieście — była wyraźnie zadowolona z tego powodu. — Spotkamy się przy wyjściu? Muszę do łazienki — cmoknęła matkę w policzek i oddaliła się od nich udając się w stronę toalet.
— Rower?
— To była pierwsza rzecz jaka przyszła mi do głowy — wyznał Salvador uświadamiając sobie, że nigdy nie przepadał za jazdą na rowerze.
— Masz rower prawda? — zapytała go. Skinął głową. Miał rower i miał nadzieję że jeździ. Salvador i Veda umówili się przed mieszkaniem Ivana które znajdowało się nieopodal szkoły, gdy Sanchez pojawił się na rowerze. Nastolatka najpierw zamrugała powiekami kompletnie zaskoczona aby po chwili wybuchnąć niepohamowanym śmiechem. Rower którym przyjechał Salvador był własnością Araceli z czasów gdy była nastolatką. Był stary, zadbany i pokryty nową różową farbą. Miał także wiklinowy koszyk w którym mężczyzna upchał koc.
— Do twarzy ci z nim — zauważyła nastolatka gdy już pohamowała pierwszy atak wesołości. — Róż podobno wraca do łask — stwierdziła zaciskając usta w wąską kreskę, żeby znowu nie parsknąć śmiechem. Ona jeździła na starym rowerze należącym niegdyś do brata. — To dokąd jedziemy?
— Tak gdzie nie ma ludzi — odparł. Veda pokiwała głową uśmiechając się przebiegle. Wiedział, że już mu nie odpuści. I miał rację. W przeciwieństwie do Vedy nie znał miejskich ścieżek rowerowych i obawiał się, że będą musieli jeździć po szosie, jednak jego obawy okazały się być bezpodstawne gdyż miejska infrastruktura poprawiła się od czasów jego młodości miasto miało szeroką gamę ścieżek rowerowych którymi dało się dojechać wszędzie, nawet do sąsiedniego miasta – Valle de Sombras. Ojciec i córka w końcu ku uldze mężczyzny zatrzymali się naprzeciwko restauracji Anity. Był zziajany a od ciągłego pedałowania bolały go nogi. Veda zeskoczyła ze swojego roweru i przypięła go do stojaka chichocząc pod nosem. — Co cię tak bawi? — zapytał ją przypinając swój rower.
— Totalnie, totalnie brakuje cię kondycji — zauważyła chwytając go za rękę i prowadząc do wejścia. Weszli do środka. W lokalu stopniowo pojawiały się świąteczne ozdoby. Girlandy, lukrowane laski czy wesołe uśmiechające się Mikołaje. Veda podeszła do baru i wgramoliła się na krzesło zerkając na Valentinę polerującą kufel. — On totalnie, totalnie nie ma kondycji — rzuciła na „dzień dobry” nastolatka.
— Do czego go zmusiłaś? — zapytała konspiracyjnie Tina. Salvador który ciężko usiadł obok wywrócił oczami.
— Do wycieczki rowerowej — odpowiedziała
— Sal? On nie znosi jeździć na rowerze
— Wiem
— Wiesz?
— Oczywiście, że wiem. Nie rozumiem dlaczego robiłeś ze mną rzecz której nie znosisz ale skoro sam się w to wpakował to sam jest sobie winny że ma zakwasy — odpowiedziała machając nogami. — Przyszliśmy coś zejść. Ja poproszę najdroższe danie z karty — Tina zerknęła na Salvadora, który przez bar sięgną po dzbanek z wodą i nalał sobie napój do wysokiej szklanki. Aktor skinął głową na znak że się zgadza. — I chcę ciacho na deser.
— Dla mnie to samo — odpowiedział. Veda łypnęła na niego. — Zasłużyłem chyba na ciacho?
— Nie
— Jak to „nie”
— A tak to — odparła nastolatka. — Musisz na nie zapracować — ruchem głowy wskazała pianino stojące nieopodal. — Zrobimy sobie konkurs — zeskoczyła ze stołka. Sal zsunął się powoli z krzesła.
— Znajdziesz dla nas gdzieś stolik? — zapytał Tinę. Kobieta skinęła głową obserwując jak Sanchez człapie do pianina i siada obok Vedy. — To od czego zaczynamy?— zapytał ciekaw co wymyśliła
— Od twojej ulubionej kolędy — obwieściła z zadowoloną miną. Pokręcił rozbawiony głowa i zaczął grać „Mario czy ty wiesz?” Podobało mu się jak Veda skacze z piosenki na piosenkę z gatunku na gatunek i zmusza jego umysł do cofanie się w przeszłość. — ulubione trzy piosenki z bajek Disneya od trzeciego do pierwszego miejsca. Sal uśmiechnął się.
— Chcesz mi narobić obciachu?
— Nie skądże — machnęła ręką. — ja jeszcze nie zaczęłam. — Miejsce trzecie — Sal przymknął powieki zaczął grać „Kolorowy wiatr” Veda nie mogła się powstrzymać i parsknęła śmiechem. Sal wzruszył ramionami i zanucił pierwszy wers. Gdy automatycznie przeszedł do „Mam tę noc” Veda zaczęła grać razem z nim. Przy trzeciej się zatrzymał na którą chwilę i zerknął na nastolatkę za nim zaczął grać numer jeden. To Veda pierwsza zaczęła śpiewać piosenkę z Księżniczki i żaby.
— Lubisz „Księżniczkę i żabę?” — zapytał gdy usiedli przy stoliku a Tina podała mi jedzenie. Veda zagarnęła z talerza kilka frytek.
— To moja zdecydowanie ulubiona bajka — potwierdził. — Zauważyłem, że też lubisz żaby — zagadną chwytając za sztućce.
— Tak, ropuchy są najlepsze. Chciałam jedną kupić, ale mama się nie zgodziła. Ona nie lubi ropuch, ale jak miała mnie w brzuchu to ciągle chodziła w jednej koszulce — wyjawiła Salowi. — Tej z ropuchą grającą na wiolonczeli. Ma całą serię zdjęć gdzie mama jest w tej koszulce z naprawdę wielkim brzuchem. Była strasznie gruba gdy była w ciąży.
— Potrzebowałaś dużo miejsca żeby urosnąć — zauważył Salvador.
— Czy ja wiem? — wrzuciła frytkę do ust. — Byłam mała i rozdarta. Nie ma zdjęcia na którym się nie wydzieram.
— Śpiewałaś więc już od pieluch — Veda popatrzyła na niego znad swojego talerza.
— Mama mówi dokładnie to samo — dodała, a on uśmiechnął się lekko pod nosem. — Nie miała ze mną lekko — zauważyła kompletnie nie zauważając jak niezręczną minę zrobił Sanchez i ręką podrapał się po brodzie. — Byłam rozdartym dzieckiem, które nie wiadomo czego chcę a na większość ludzie reagowałam wręcz histerycznym płaczem. Jose wyprowadził się wtedy z domu — rzuciła mimochodem.
— Co? — zapytał ją zdziwiony.
— Nie mógł znieść mojego wrzasku więc się wyniósł — doprecyzowała. — Babcia mi to opowiadała — Sal zacisnął usta. Żadna babcia nie powinna opowiadać swojej wnuczce, że była rozdartym dzieckiem przez które Jose wprowadził się z domu bo nie mógł znieść jej ciągłego płaczu. Palce zacisnął mocnej na nożu. Uwagę Vedy natomiast przyciągnęła ulotka leżąca na stole. Nastolatka zapoznała się z jej treścią i chwyciła za komórkę. — Dzień dobry — przywitała się przywołując Salvadora do rzeczywistości — znalazłam ogłoszenie w Czarnym kocie — zaczęła i pomachała ulotką przed nosem mężczyzny. Chwycił ją w palce. Ulotka zawierała tylko jedną informację „mam trzymiesięczne szczeniaki do oddania — aktualne. Świetnie, będziemy za kilka minut. Jaki jest dokładny adres? Ruszaj się, jedziemy po pieska.
***
Remmy odczuł pewnego rodzaju ulgę gdy podszedł do niego trener Bruni z kartką w dłoniach. Podał kwotę która była najbliżej podanej przez młodego piłkarza więc w ciągu najbliższej godziny nastolatek należał tylko do niego. Remmy wcisnął ręce w kieszenie nowego szkolnego mundurka.
— Idziemy na boisko? — zapytał trenera. Bruni pokręcił głową przyglądając mu się uważnie.
— Nie — odpowiedział — będzie kręcić się tam za dużo ludzi — oznajmił — pójdziemy gdzieś indziej — zapewnił go.
— Dokąd? — zapytał Oliviera.
— A dokąd chcesz?
— Do miejsca gdzie jeszcze nie byłem — odpowiedział. Bruni uśmiechnął się kącikiem ust i odwrócił się na pięcie. Chłopakowi nie pozostało nic innego jak ruszyć za trenerem, który zaprowadził go na szkolny parking. Obaj wsiedli do auta i gdy Bruni wyjechał z parkingu kierując się w stronę wyjazdu z miasta — Dokąd jedziemy?
— Do miejsca w którym jeszcze nie byłeś — odpowiedział mu trener. Nastolatek parsknął śmiechem i popatrzył na mijany krajobraz, który był monotonny. Przymknął oczy bezwiednie wystukując rytm piosenki płynącej z radia.
— Dlaczego siedem? — zapytał nastolatka. — Dwunastka była wolna — przypomniał mu. Remmy popatrzył na niego uśmiechając się kącikiem ust. Uśmiech ten nie dosięgną jego oczu.
— Potrzebowałem zmiany — odpowiedział na to chłopak. Nie kłamał po prostu nie mówił całej prawdy. — Wiele może się zmienić w ciągu siedmiu minut — dodał mając nadzieję, że Bruni nie będzie drążył tematu. — Dlaczego trenujesz drużynę piłkarską na zadupiu?
— Być może lubię zadupia — odparł na to Olivier. Remmy uśmiechnął się. — Nie jesteś jedynym który potrzebował zmiany — dodał. Szatyn skinął głową i znowu przymknął powieki.
— Nie należał już do mnie — odezwał się po krótkiej chwili. — Należał do kogoś kogo już nie znałem — wyjaśnił. — To nadal jestem ja, ale — urwał — tamten rok wiele zmienił.
—Siedem minut — domyślił się Olivier. Remmy ziewnął.
— Zdrzemnij się, obudzę cię jak będziemy na miejscu — zapewnił go.
— Jestem jak niemowlak — mruknął — jazda autem mnie usypia — wyznał. Olivier pokręcił z niedowierzaniem głową zerkając na pogrążanego w drzemce chłopaka. Bezwiednie sięgnął do pokrętła z ciepłem ustawiając odpowiednią temperaturę i zjechał na pobocze. Odpiął pas i rozłożył fotel pasażera.
Czterdzieści minut później zatrzymał auto na niemal pustym parkingu i zerknął na Torresa. Uśmiechnął się pod nosem. Żal mu było budzić chłopaka, ale nie zamierzał spędzić tych kilku godzin siedząc w aucie. Wyszedł trzaskając drzwiami. Remmy zaklął pod nosem i przesunął otwartą dłonią po twarzy mrugając powiekami. Odpiął pas z chwilę gdy drzwi się otworzyły. Popatrzył na Bruniego który trzymał w dłoniach buty.
— Włóż te — polecił. Remmy przyjrzał się butom to trenerowi. — Te trampki się nie nadają.
— Nie nadają do czego? — zapytał biorąc od niego obuwie i zmieniając je. — Dokąd mnie zabierasz?
— Do lasu — odpowiedział na to Bruni. Widząc jego minę parsknął śmiechem — spodoba ci się tam. O tej porze roku nie ma tam tłumów. Weź też kurtkę. Jest z tyłu. Zaciekawiony Remmy posłuchał trenera chociaż kurtka była na niego za duża. Obaj podążyli przed siebie.
— Skąd znasz to miejsce? — zapytał Torres zrównując się z nauczycielem. Ręce wcisnął w kieszenie kurtki.
— Lubię się włóczyć tu i tam — odpowiedział na to mężczyzna łypiąc na Jeremiaiah gdy weszli na szlak. Zapadła cisza, lecz żadnemu z nich nie przeszkadzała. Remmy rozglądał się z ciekawością po cichym lesie. Olivier chwycił go za rękę i ruchem głowy wskazał kierunek. Popatrzył na siebie i zamarł. Nieopodal na wzniesieniu trawę skubała młoda łania. Zwierzę zadarło do góry łepek i zastrzygła krótkimi uszami.
— Piękna jesteś — zauważył nastolatek uśmiechając się pod nosem.
— Piękna i niebezpieczna — popatrzył na trenera zaskoczony — to maleństwo stratowałoby cię przy najbliższej okazji.
— To nie zmienia faktu, że jest śliczna — rzucił Remmy idąc za Brunim który oddalił się od niego na kilka kroków. — Daleko jeszcze? I co to za szum?
— Zobaczysz — rzucił tajemniczo Bruni tylko zaciekawiając chłopaka jeszcze bardziej. Im głębiej wchodzili w las tym szum się nasilał. Gdy Bruni wyszedł za drzew Torres podążył za nim i zamarł wpatrując się w wodospad. — chodź — pociągnął go za rękę prowadząc do wyżej i wyżej. Szatyn ostrożnie stawiał kroki na śliskich skalnych schodach wspinając się za trenerem, który wszedł na kładkę prowadzącą na drugą stronę. Remmy zamarł i zrobił kilka kroków łypiąc na trenera to na rozbryzgującą się wodę. Głośno przełknął ślinę człapiąc za trenerem. Olivier zatrzymał się i odwrócił.
Jeremiaiah — wypowiedział jego imię obracając się i podchodząc do chłopaka. Ten łypnął na niego to w dół na wodę — wszystko w porządku? — musiał mówić głośno i dobitnie gdyż zagłuszał go szum wody.
— Nie przepadam za taką wysokością — wymamrotał nastolatek mocnej zaciskając palce na poręczy.
— Jeremaiah — zaczął brunet — to stabilna konstrukcja — zapewnił go. Do głowy mu nie przyszło że chłopak ma lęk wysokości — spójrz na mnie — powiedział stanowczo. Remmy podniósł na niego jasne oczy — jesteś bezpieczny — zapewnił go i zrobi,ł krok w jego stronę. Dzięki traperom które włożył był od niego kilka centymetrów wyższy.
Ostrożnie objął chłopaka. Ręka nastolatka uniosła się i wylądowała na ramieniu. Czoło oparł o jego pierś oddychając szybko i nierówno. — jesteś przy mnie bezpieczny — zapewnił chłopaka, który był ledwie kilka centymetrów niższy od niego. Gdy zadarł do głowy głowę i spojrzał mu w oczy wargi nastolatka znajdowały się zdecydowanie znajdowały się zbyt blisko ust Oliviera. Używając jednej ze swoich rąk obrócił go plecami do siebie. Obie ręce oparł na balustradzie sprawiając że Torres opierał się plecami o jego tors. — To lepsze od łani?
— Aha, gdzie jesteśmy?
— Cola de Caballo Falls — wyjawił — Miejsce w którym już byłeś.
***
Salvador Sanchez nie miał serca mówić Vedzie, że pies to duża odpowiedzialność czy, że najpierw powinna zapytać mamę o zdanie albo Ivana. To było w końcu jego mieszkanie. Psiak miał czarno-białe futro i obwąchiwał z uwagą swoje nowe lokum. Gdy w drzwiach rozległ się chrobot klucza pisak czmychnął pod stół. Do środka weszła Elena z Ivanem, który niósł siatki z zakupami.
— Co ty tu robisz? — zapytał mając wrażenie że nie długo ten karaluch wyskoczy z jego lodówki. — Veda!
— Tu jestem i nie krzycz bo nie wyjdzie — poprosiła nastolatka przesuwając jedno z krzeseł i kładąc się na podłodze.
— Kto nie wyjdzie? — łypnął na Sancheza.
— On — obwieściła wychodząc spod stołu z psem na rękach. — Wabi się Mozart — oznajmiła gładząc zwierzę po futerku — przestraszyłeś go — obwieściła. Ivan zamrugał powiekami i łypnął na Salvadora to na Vedę.
— Sanchez, myślę, że na ciebie już pora — syknął w kierunku piosenkarza. Sal popatrzył to na Vedę która z uśmiechem na ustach drapała psa za uchem, to na jej matkę i to na bardzo wkurzonego i bardzo opanowanego jednocześnie Ivana Molinę.
— Veda — zwrócił się bezpośrednio do nastolatki. Podniosła na niego swoje ciemne oczy i dopiero teraz uświadomił sobie, że kształt i wielkość oczu ma po Elenie, ale odcień po nim. Uśmiechnął się lekko — opiekuj się Mozartem i pamiętaj żeby zabrać go do weterynarza. Trzeba go zaszczepić i odrobaczyć — Veda pokiwała głową i podeszła do piosenkarza składając na jego policzku całusa.
— Dziękuje.
— Cała przyjemność po mojej stronie — odparł i pozwolił się wyprowadzić Ivanowi na zewnątrz. Gdy zatrzymał się przy aucie nadal się uśmiechał.
— Musisz z tym skończyć — powiedział spokojnie Ivan. Sanchez zatrzasną drzwi i spojrzał na policjanta ze zmarszczonym nosem. — Twoje spotkania z Vedą muszą się skończyć.
— Ona mnie potrzebuje.
— Ona potrzebuje spokoju — wycedził Molina — Ma Elenę, ma mnie i wszystko będzie z nią dobrze. Na ile przyjechałeś za nim znikniesz?
— Nie zamierzam znikać — palce aktora zacisnęły się w pięści. — Ona nie jest twoja — powiedział spokojnie brunet poprawiając zsuwające się z nosa okulary. — Veda nie jest Grace więc przestań zachowywać się jak ojciec. Nie jesteś jej ojcem. — wargi policjanta zacisnęły się w wąską kreskę. Anita mogła mu zarzucać, że zachowuje się jak nadopiekuńczy tatuś. Zniesie nawet przytyki Bastego czy swojego starego, ale ten kmiotek nie miał prawa do takich uwag. Wypuścił ze świstem powietrze za nim się odezwał.
— Zastanawia mnie jedno — zaczął — jak mogłeś nie wiedzieć? Jak ci tłumaczyła te wszystkie siniaki? Potknęłam się? Jose uderzył mnie zabawką? A może jesteś na tyle durny, żeby wierzyć, że to wszystko zaczęło się po twoim wyjeździe? Nie mój drogi bił ją przed waszym romansem, w jego trakcie i długo po więc jak mogłeś nie widzieć siniaków? Zawsze byłeś nieco ślepy — wskazał na jego okulary — ale żeby aż tak? Już wiem! — wykrzyknął — pieprzyłeś ją w ubraniu. Aż tak ci się spieszyło że — nie dokończył gdyż pięść Sancheza uderzyła go w szczękę z taką siłą, że głowa policjanta odskoczyła do tyłu a on sam poczuł smak krwi. Splunął na ziemię i przesuną językiem po zębach. Sukinsyn ukruszył mu kawałek zęba!
Zamachał ręką i poruszył palcami. Sanchez nigdy nie uciekał się do przemocy. To nie było w jego stylu. Uważał, że rozmową i dyplomacją da się rozwiązać wszelkie problemy, ale Ivan Molina sam jest sobie winien.
— Serio, Sanchez? — mrukną Ivan nie wiedząc czy wkurzyć się na aktora czy roześmiać. Nigdy nie przypuszczał, że takie chuchro potrafi podnieść coś
cięższego niż saksofon nie mówiąc u uderzeniu kogoś z pięści — życie ci na wolności nie miłe? — zapytał i wyprostował się. — odwrócić się.
— Co?
Ivan pokręcił głową i chwycił go za rękę obracając i splatając za plecami.
— Co ty wyprawiasz?
— A na co ci to wygląda? — zapytał go. — Aresztuje cię.
Salvador roześmiał się.
— Za co?
— Jak to za co? Za napaść na funkcjonariusza policji.
— Serio Ivan? Serio? — powtórzył z niedowierzaniem — gdy brakuje ci argumentów w dyskusji to mnie aresztujesz? — pokręcił w rozbawieniu głową przy okazji uderzając włosami w twarz policjanta. — Ale rozumiem, każdy jest gwiazdą własnego przedstawienia. — Ivan zatrzasnął kajdanki na nadgarstkach aktora i wyrecytował mu formułkę prawa Mirandy. Salnech prychnął.
— Masz prawo zachować milczenie i radzę ci skorzystaj z niego — wepchnął go do samochodu i odjechali w stronę komendy policji.
***
Javier Reverte pomyślał, że mógł trafić gorzej niż Viola Conde. Mógł trafić na Fernando Barosso ale zamiast niego dostała mu się największa plotkara w okolicy. Mógł z niej wyciągnąć jakieś smaczki na temat mieszkańców Publo de Luz, ale podejrzewał, że będzie wręcz na odwrót i to ona będzie próbowała wyciągnąć informacje od niego. Nie pomylił się ani trochę.
— Nie jedziemy do ciebie do domu na lekcje? — zagadnęła.
Nie upadłem jeszcze na głowę, pomyślał Magik i uśmiechnął się lekko.
— W Grze Anioła mamy wszystkie produkty i najlepszy sprzęt — zapewnił kobietę. I nie ma tam mojej żony, dodał w myślach. Ostatnie czego chciał to żeby Vola Conde myszkowała mu po szafkach czy domu pod pretekstem pójścia do toalety.
— Tak to prawda — zapewniła go gdy parkował przed restauracja. — To co będziemy gotować?
Coś na szybko, pomyślał Magik.
— Myślałem o łososiu — zaczął po chwili. — albo innej rybie.— ryby były daniami szybkimi w przygotowaniu.
— A ja liczyłam na jakieś kulinarne wyzwanie — Magik stał odwrócony plecami do Conde więc nie mogła widzieć jak wznosi oczy ku niebu prosząc siłę wyższą o interwencję.
— W takim razie coś wykombinuje — mruknął prowadząc ją do tylnego wejścia do lokalu i do kuchni. Gdy wprowadził do środka Volę Conde ta obdarzyła szerokim uśmiechem Paco Ozunę- głównego szefa kuchni.
— Paco — podeszła do niego się przywitać. — Jak wnusia? — zaświergotała radośnie.
— Rośnie — odpowiedział jej łypiąc na Javiera który wzruszył ramionami. — Przyszłaś na kurs? — zapytał.
— Tak, miałam szczęście, że trafiłam pod skrzydła Javiera — zaśmiała się z własnej gry słownej.
— Tak, Viola oczekuje wyzwania — rzucił w stronę kucharza.
— Dokładnie świetnie odnajduje się w kuchni. Im trudniej tym lepiej sobie z tym radzę — oznajmiła.
— A jak radzi sobie pani z rozbiorem indyka — Javier wyjął z lodówki pokaźnych rozmiarów tuszę i położył na desce przed kobietą — i proszę włożyć czepek — podał jej okrycie — higiena i bezpieczeństwo przede wszystkim — stwierdził wprost. Viola ukrywała włosy za czepkiem i sięgnęła po nóż leżący obok jej dłoni.
— To kiedy ślub Paco? — zapytała kucharza. Ozuna popatrzył na nią ze zmarszczonymi brwiami. — Adory i Marcusa? Wiem że nie jest ojcem maleństwa, tych oczu nie da się pomylić z żadnymi innymi — poinformowała Javiera. — Jego wnuczka ma oczy jak Roque — oznajmiła Javierowi. — To kiedy ślub? — powtórzyła mu pytanie.
— Nic mi nie wiadomo, że ma się jakikolwiek ślub odbyć — stwierdził. — Marcus od czasu do czasu wpada zmienić małej pieluchę.
— Ja tam słyszałam, że zostaje na noc —skomentowała uwagę sprawnie patrosząc indyka. Do podsuniętej miski wrzuciła serce, płuca i wątrobę.
— Masz nieaktualne dane moje droga — zapewnił ją Paco. Tak wiedział, że Marcus śpi u nich od czasu do czasu. Kucharzowi zdarzało się robić i dla niego kanapki. Nie zamierzał jednak dzielić się tą wiedzą z największą plotkarą w mieście. — Marcus bywa u nas od czas do czasu, ale noce spędza u siebie w domu.
— W El Tesoro — poprawiła go kobieta. — Od napaści na Normę mieszkają u donny Prudencji. To takie miłe, że znalazła dla nich miejsce.
— Chwileczkę — wtrącił się Javier — jakiej napaści?
— Ty o niczym nie wiesz? — zapytała zdziwiona jakby to była prawda powszechnie znana jak treść modlitwy Ojcze nasz. — Ktoś się do nich włamał i napadł na Normę. Ivan Molina prowadzi śledztwo w tej sprawie i z Bożą pomocą na pewno sprawcę znajdzie — zapewniła ich. Javier pomyślał, że śledztwa i Bóg nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego. — Ze skórą czy bez?
— Co?
— Pierś z indyka? Ma być wycięta ze skórą czy bez? — doprecyzowała. — Javier dziś bujasz w obłokach — zauważyła — nadal martwisz się o Victorię? A jak się czuje? Biedactwo taka tragedia. Taka straszna tragedia. Szkoda że to jabłko nie spadło daleko od jabłoni — stwierdziła.
— Ze skórą — potwierdzi Magik. — Zrobimy indyka w sosie jabłkowym — sięgnął po czerwone jabłka leżące przy jego dłoni i wrzucił je do mycia.
— Jednym słowem jaka matka taka córka — dokończyła swoją myśl układając pierś na talerzu — Żadna z nich nie zasłużyła na swój los. Gdy Victoria się urodziła to w tamtym okresie dałabym sobie rękę uciąć że to dziecko Fernando Barosso — Javier cieszył się że w tym momencie nie trzyma żadnego ostrego narzędzia w swoich dłoniach bo był pewien, że by się pociął. Nie zdawał sobie sprawę że kwestia ojcostwa dzieci Inez Romo była taka oczywista. Przynajmniej dla niektórych obywateli.
— Skąd taki absurd przyszedł ci do głowy — zapytał ją Magik starając się brzmieć na rozbawionego.
— Po pierwsze pamiętam, że Fernando Barosso wybacz słownictwo ale latał za Inez jak pies za suką. Była śliczna. Nie tak ładna jak Victoria — zaznaczyła — wiesz mi nie są do siebie aż tak podobne. Widziałam ją niedawno na mieście odbierała z przedszkola waszego uroczego chłopczyka — ale urodą przyciągała wszystkich chłopów. Nie było faceta, czy to stary czy młody to się za nią oglądał. Nie mówiąc ich o nastoletnich chłopcach. Pieprz i sól?— zapytała. Javier który skupił się na obieraniu owoców przesunął łokciem po blacie solniczkę i pieprzniczkę. — No i miała brata bliźniaka.
— Co do tego ma Victor? — Javier był lekko zdezorientowany. Conde skakała z tematu na temat.
— Jak to co? Z powodu Eleonory! — widząc zdezorientowane spojrzenie dodała pospiesznie — siostra bliźniaczka Fernando.
— Fernando miał siostrę bliźniaczkę? — zapytał ją.
— Ma — poprawiła go Vola — Mamusia nic nie mówiła, że umarła. I Victoria teraz z tymi lokami to wypisz wymaluj Nora — zapewniła go myjąc ręce.
— Dlaczego nikt nie słyszał o tej Eleonorze? — Javier w myślał uznał, że skoro Vola Conde się rozgadała to mógł to wykorzystać.
— Jak to dlaczego? — pokręciła głową. Dla niej te rzeczy były wręcz oczywiste. — Mezalians — wyjaśniła — Rodzina Barosso była szanowana w okolicy. I to bardzo. Jak to się mówi? Byli na szczycie. Nora według mojej mamusi miała jakieś dwadzieścia parę lat jak zakochała się w Cyganie i z nim uciekła! — pokręciła z niesmakiem głową. — Jej matka Elvira miała wobec niej wielkie plany zaś ona wolała cygana. No może nie był to pierwszy lepszy, ale jednak cygan w rodzinie to nieszczęście murowane. — Magik pokroił owoce na mniejsze części wrzucając je do garnka. — Ten ślub z Mario był podejrzany. Ledwie się pojawił i już zmajstrował jej dzieciaka. Po za tym Elena i Victor urodzili się dwa miesiące przed terminem — wyjawiła — a ciąża trwa dziesięć miesięcy więc — urwała — to prosta matematyka. Kandydatów na ojca jest wielu chociażby Balmaceda — Javier popatrzył na nią kompletnie zaskoczony — nie wiedziałeś że romansował z twojej świętej pamięci teściową? Ja wiem , że o zmarłych nie mówi się źle, ale Inez Romo co tu dużo mówić puszczała się na prawo i lewo. Przykro mi że wyszedł — tym razem brzmiała szczerze. — Javier mocnej zacisnął palce na nożu
— Wyszedł?
— Tak przed weekendem. Widziałam go w ogrodzie jak coś kopał — wyjaśniła kobieta.
— Javier — syknął Paco wyciągając nóż z jego rąk. Chwycił ścierkę i owinął rękę mężczyzny — zaciąłeś się.
— Co? — Magik zamrugał i popatrzył na dłoń owiniętą ściereczką, która nasiąkała bardzo szybko czerwienią. — Ja wydukał. Paco chwycił Javiera pod łokieć i wyprowadził go z kuchni do gabinetu. Viola podreptała za nimi.
— Trzeba zadzwonić po karetkę.
— Żadnego szpitala — zaznaczył Magik. — Posiedzę tutaj i mi przejdzie. Naszą lekcję odbędziemy kiedy indziej Violu.
— Z chorym ja kłócić się nie zamierzam — oznajmiła Viola i wybrała numer alarmowy.
***
Na aukcję wyciągnęła go żona. Nie miał pojęcia co mógłby komuś zaproponować poza lekcją boksu. Kilka razy zebrane kobiety łypały na niego z ciekawością. Michael nie był pewien czy interesował ich bardziej on czy jego żona. Z ich dwójki to ona była to atrakcyjniejszą. Bezwiednie owinął rękę wokół jej tali opierając brodę na jej ramieniu.
— Kto cię wylicytował? — zapytał. — I co będziecie robić?
— Coś wymyślę. Pójdziemy na spacer czy do biblioteki — obróciła się w ramionach męża zarzucając mu ręce na ramieniu. — Jesteś zazdrosny?
— Kto? Ja? Ja nie bywam zazdrosny — odpowiedział pochylając się nad kobietą muskając ustami jego nos. Zmarszczył brwi na widok mężczyzny idącego w ich stronę mężczyznę. — Leo? — wymamrotał. Tia obróciła się w jego objęciach spoglądając na brata to na męża. Leonardo McCord uśmiechnął się bynajmniej nie na jej widok. Odsunęła się od męża zaś pierworodny Thomasa serdecznie go uściskał.
— Ty żyjesz skurczybyku
— Też byłam zaskoczona — do rozmowy wtrąciła się Tia. — Skąd się znacie?
— My? Pracowaliśmy razem — oznajmił — Skąd wy się znacie?
— Venetia — Leo łypnął to na jedno to na drugie — pracowała z moim ojcem — uznał że to najbliższe jest prawdy.
— Twoim ojcem? — skonfundowany podrapał się po brodzie.
— Tak ze mną — do grupki dołączył Thomas — chyba obaj cię wylosowaliśmy — wyjaśnił Tii. Zerknął na mężczyznę, którego dłoń trzymała Venetia — Nie przedstawisz mnie?
— Tak — Tia urwała — To Thomas — przedstawiła mężczyznę — a to mój mąż Michael — przedstawiła ich sobie. Panowie podali sobie ręce. — Skąd wy się z nacie? — zapytała męża. Michael łypnął na Leo, Leo popatrzył na Michaela.
— Z pracy — odpowiedział brunet. — Znamy się z pracy. Co słychać u Emily?
— Emily też znasz? — zainteresował się Thomas podejrzliwie mrużąc oczy. — n W którym roku pracowaliście razem? — Michael łypnął na Leo który pokręcił szybko głową.
—Nie wiem , to było dość dawno temu — Leo pokiwał głową.
— Z tobą mój drogi policzę się później —rzucił w stronę syna. — Sądzę że jesteś na nas skazana moja droga — zwrócił się do córki z uśmiechem.
— Nas?
— Tak — potwierdził Leo wywracając oczami — obaj obstawiliśmy tę samą kwotę więc jesteś cała nasza.
— A ja sądzę że Michael jest cały mój — usłyszeli spokojny kobiecy głos. Michael przełknął ślinę na widok drobnej kobiety. — Nie przedstawisz mnie?
— Tak to jest Norma — wymamrotał — moja — urwał — Norma.
— Twoja Norma? — Tia popatrzyła na męża z wysoko uniesionymi brwiami.
— Nie moja, moja Norma — odparł. To stwierdzenie zabrzmiało co najmniej dwuznacznie. — Mu
— Michael próbuje nie udolnie wyjaśnić że kiedyś był częścią mojej rodziny, ale uznał, że woli być martwy.
— To dziwne że poczułam się lepiej ze świadomością, że nie tylko mi wywinął ten numer? — zapytała kobietę. — Jestem Venetia, Tia. Ten gagatek to mój mąż — wskazała łokciem na Michaela.
— Miło cię poznać — panie uścisnęły sobie ręce. Zapadła cisza.
— To co Tia — przerwał ciszę Thomas. — Skoczymy na kolację? — zapytał. Trzydziestolatka zerknęła na męża, który wpatrywał się w Normę, zaś ona wpatrywała się w niego.
— Tak, dasz sobie radę? — zapytała go po irlandzku. Rodzinny język wyrwał go z zadumy. Popatrzył na żonę i bezwiednie pocałował ją w czoło.
— Tak moja mała — odpowiedział jej zachrypniętym głosem. — Spotkamy się w domu? — Skinęła głową i wspólnie opuścili salę w której została już tylko Norma i Michael oraz Leti segregująca czeki oraz wpłaconą gotówkę. — Normo — wykrztusił po chwili lecz nie powiedział nic więcej bo drobna dłoń kobiety uderzyła go w policzek, aby następnie go przytulić. Michael stał sztywno i nieruchomo.
— Myślałam że nie żyjesz. Ty durniu jak mogłeś tak po prostu zniknąć z naszego życia? — zapytała go. Nie odpowiedział nic tylko nieporadnie objął ją oddając uścisk.
— Ja myślałem, że tak będzie dla wszystkich najlepiej — wymamrotał w jej włosy.
— Myślał indyk o niedzieli — odpowiedziała i odsunęła się od niego uważnie przyglądając się jego twarzy, — Gdzieś ty się podziewał?
— Tu i tam — odpowiedział jej. Norma zacisnęła usta w wąską kreskę i wtedy usłyszeli chrząknięcie. Kobieta odsunęła się od Michaela spoglądając na swojego syna.
— Możesz zabrać mamę do ośrodka Juliana. Tam jest dużo więcej miejsca i lepszy sprzęt — wyjaśnił. Norma popatrzyła to na jednego to na drugiego. Marcus przewyższał wzrostem nawet Michaela. — Znacie się?
— Tak, był moim opiekunem na wycieczce. Muszę lecieć, Veronica na mnie czeka — pocałował mamę w policzek i szybko wyszedł z sali. Zostali sami.
— To gdzie jest ten ośrodek? — zapytał Normę.
— Nie musimy, możemy pójść na kawę — zaczęła. Chciała z nim porozmawiać. To dlatego wzięła udział w licytacji. Po tych wszystkich latach zasłużyła na wyjaśnienia. Z drugiej strony Michael wyglądał na kompletnie wyprowadzonego z równowagi. — W sąsiednim mieście — wyjaśniła — weźmiemy moje auto — pokiwał głową i wyszedł za Normą.
Victoria weszła na izbę przyjęć weszła na izbę przyjęć w bojowym nastroju. Zignorowała ból biodra i od razu podeszła do recepcji za którą siedziała pielęgniarka.
— Przywieziono tu mojego męża.
— Może najpierw jakieś „dzień dobry” — stwierdziła Clementina łypiąc na Victorię. — Pani zastępczyni jak widać zostawiła ją w domu. — odparowała. Victoria westchnęła.
— Dzień dobry przywieziono tutaj mojego męża — powtórzyła łagodnym głosem chociaż miała ochotę chwycić tą kobietę za kołnierz.
— Pani Reverte — usłyszała swoje nazwisko— Nazywam się doktor Fernandez — zaczął zerkając na jej ochroniarza. Victoria podeszła do niego lekko utykając. Nie przejęła się tym zbytnio — pani mąż jest w sali zabiegowej. Będę zakładał mu szwy.
— Mogę go zobaczyć?
— Oczywiście, zaprowadzę panią — wskazał kierunek. — Cięcie jest dość głębokie — wyjaśnił — ale żadne ważne naczynia nie zostały uszkodzone. — Victoria pokiwała głową i weszła do sali. Magik leżał na leżance. Blady z przymkniętymi powiekami. Na widok żony uśmiechnął się blado. Victoria podeszła do niego odgarniając mu włosy z twarzy.
— Nie musieli po ciebie dzwonić — wymamrotał słabym głosem. — To tylko draśnięcie, prawda doktorku?
— Mąż miał dużo szczęścia — odpowiedział dyplomatycznie Aldo.
— Wiesz jacy są lekarze przesadzają — zerknął na medyka który sięgnął po strzykawkę z igłą i jakimś płynem — a to do czego ci? — zapytał go wpatrując się w długą i cienką igłę.
— Muszę podać ci znieczulenie — zauważył lekarz.
— Nie lubię igieł — odparł. — Kochanie ja nie lubię igieł — Victoria ujęła go rękę za podbródek i pocałowała. Javier był tak zaskoczony, że ledwie czuł ukucie gdy oddawał pocałunek. Aldo uśmiechnął się pod nosem. — To lubię — dodał zdrową ręką splatając z nią palce.
— Mogę z nim zostać?
— Tak, lekarz wstał i podsunął Victorii krzesło. Skinęła mu głową w podziękowaniu. Chciała zapytać Javiera o okoliczności wydarzenia, ale widok jego bladej twarzy sprawił, że uznała, że to może poczekać.
***
— To idiotyczne — wymamrotała poruszając obandażowanymi przez Michaela palcami. Popatrzyła na wojskowego który notorycznie unikał kontaktu wzrokowego. Nie widziała go dwanaście lat. Gdy zginął Adrian była wściekła i przerażona. Została sama z małym synkiem a Michael najwyraźniej zbyt dosłownie potraktował „nie chce cię więcej widzieć” Uderzyła w worek, który się zakołysał.
— Musisz — ustawił ją w odpowiedniej pozycji i poprawił jej dłonie — inaczej zrobisz sobie krzywdę. — oznajmił i chwycił worek. — Śmiało — zachęcił ją.
— Mike — wymamrotała. Była jedną z nielicznych osób które zdrabniały jego imię. Coś ciężkiego opadło na dno jego żołądka — gdzieś ty się podziewał przez te wszystkie lata? — zapytała go.
— Tu i tam
— To nie jest odpowiedź — warknęła zirytowana — po cholernych dwunastu latach zasługuje na więcej niż „tu i tam”. Mógłbyś na mnie spojrzeć? — poprosiła łagodnym głosem i zrobiła krok do przodu bezwiednie wyciągając dłoń do jego policzka. — Postarzałeś się — zauważyła. Parsknął krótkim śmiechem.
— Ty nie zmieniłaś się nawet o jotę — zauważył, a ona uśmiechnęła się. Dostrzegł kilka drobnych zmarszczek wokół jej oczu. W jasnych oczach Michaela dostrzegła cień uśmiechu. Wiedziała w nim cień tamtego faceta, który przynosił synkowi samochodziku pochowane w kieszeniach płaszcza, kręcił z nim samolocik w ogrodzie a Marcus piszczał z radości dopominając się o jeszcze.
— Dlaczego zniknąłeś tak bez słowa? — zapytała go. — Nie chciałam tego — gdy w jego oczach dostrzegła błysk zaskoczenia z trudem powstrzymała przekleństwo cisnące się na jego usta. — Nie mówiłam poważnie.
— Wiem, ale musiałem — odsunął się od niej i usiadł pod jedną ze ścian. Nogi trzęsły mu się jak galareta. — Musiałem coś zrobić. Musiałem tam wrócić i spróbować znaleźć ludzi odpowiedzialnych za śmierć Adriana.
— I znalazłeś? — usiadła obok niego.
— Poniekąd tak, poniekąd nie — odpowiedział a ona parsknęła śmiechem. — Twoja żona jest miła. Nigdy nie przypuszczałam, że aktorki są w twoim typie.
— Marcus to skóra zdarta z Adriana — odparł na to. Ona skinęła głową. Zapadła cisza. Michael oparł głowę o ścianę i zamknął oczy.
— Musisz wpaść do nas z żoną — zauważyła zerkając na niego. — Gotuje lepiej niż dwanaście lat temu — kąciki jego ust uniosły się do góry. — Chociaż Marcus woli książki od samochodzików. Możesz kupić lalę.
— Lalę?
— Przyjaciółka Marcusa ma dziecko.
— Marcus ma dziecko? — zapytał ją zdumiony.
— Nie — zapewniła go — jego przyjaciółka.
— Czyli dziewczyna?
— Szczerze mówiąc to nie wiem — wzruszyła ramionami. — To skomplikowane.
— Jak wszystko w życiu — Norma parsknęła śmiechem. Po raz kolejny zapadła cisza. Brunet westchnął i odezwał się po chwili. — Guantanamo — powiedział powoli.
— Co?
— Chciałaś wiedzieć — odparł na to. — Nie torturowałem ludzi — zapewnił ją — rozmawiałem z nimi. Byłem miłą odskocznią od tego co robiło CIA. — przełknął ślinę. — Osiem miesięcy — powiedział powoli — tyle zajęło nam przekonanie go, żeby wydał dokładną lokalizację domu w Pakistanie. To było najdłuższe osiem miesięcy w moim życiu.
— Adrian
— Adrian byłby rozczarowany — odpowiedział jej. — Tak bardzo , bardzo rozczarowany gdyby wiedział kim się stałem. — po tych słowach zapadła cisza. |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|