|
Telenowele Forum Telenowel
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3500 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 16:54:44 15-04-24 Temat postu: |
|
|
Temporada III C 183
VICTORIA/JAVIER/REMMY/ RUBY/EDDIE/LUCIA/JULIAN
Victoria poranek spędziła na porządkowaniu dokumentów, wydawaniu poleceń i odpowiadaniu na wiadomości. Jasne oczy utkwiła w dokumentach leżących przed sobą. Nie dotyczyły one spraw miasta lecz jej firmy nad którą kontrolę sprawował jej mąż w porozumieniu z bratem. Złożyła podpisy w odpowiednich miejscach. Nowy projekt Javiera był śmiały, wielu powiedziałby że bezczelny, lecz zauważyła iż Magik zmienił się na przestrzeni mijającego roku. Był bezczelny, śmiały i pakował się do polityki. To w połączeniu z nową gałęzią firmy budziło w niej niepokój, lecz popierała męża w stu procentach. Palcami przeczesała jasne loki i podpisany dokument schowała do koperty podając go asystentce
─ Przekaż dokument Dante ─ poprosiła kobietę ─ Coś jeszcze?
─ Słyszałaś o tym co stało się na wiecu wyborczym? ─ zapytała przełożoną. Victoria przestała wpatrywać się w plik dokumentów i popatrzyła na pannę Falcon.
─ Słyszałam ─ odpowiedziała ─ nie sądzę że jest osoba, która nie słyszała o strzale w oku burmistrza. Sądzę, że pojawił się na ten temat artykuł a już na pewno wysyp memów.
─ Nie rusza cię to? Podobno cytat sugerował że jest cudzołożnikiem ─ Ilyria usiadała naprzeciwko swojej mocodawczyni. Victoria wolała nie pytać skąd kobieta zna kontekst cytatu.
─ To żaden sekret ─ zaczęła kobieta ─ Fernando Barosso uznał za syna dziecko ze związku ze swoją kochanką fakt że nie potrafi utrzymać zapiętego rozporka jest powszechnie znany więc nie rozumiem skąd to pospolite ruszenie? ─ zapytała kobietę i wstała chcąc rozprostować nogi. Victoria wiedziała relację z wiecu w telewizji. Gdyby wiedziała gdzie łucznik mieszka wysłałaby mu kosz z łakociami w podziękowaniu. Drzwi od jej gabinetu otworzyły się tak gwałtownie że niemal wyleciały z zawiasów. Fernando Barosso nie prezentował się godnie. Nie prezentował się dobrze a cienie pod oczami sugerowały jasno, że tej nocy nie zaznał wiele snu. Victoria z trudem powstrzymała się od uśmiechu. ─ Dostarcz dokumenty do BTC jeszcze przed południem ─ poprosiła ─ Dante cię zawiezie ─ dorzuciła spoglądając na ochroniarza. Brat skinął jedynie głową i gdy asystentka wyszła zamknął za nimi drzwi. ─ Kiepska nocka?
─ Nawet się nie waż ─ warknął w stronę córki siadając na krześle. Bez słowa sięgnął po kruche ciasteczka dla gości. ─ wystarczy, że stałem się pośmiewiskiem całego miasta! Widziałaś te obrazki w Internecie z moją podobizną?
─ Masz na myśli memy? ─ zapytała go. Nie wiedziała czy ma zachować powagę czy się roześmiać. ─ Kilka, są całkiem przyzwoitej jakości ─ wargi zacisnęła w wąską kreskę.
─ To nie jest zabawne. Nazwał mnie cudzołożnikiem?! Mnie ─ wskazał na siebie i wbił zęby w ciasto.
─ A przypomnij mi ile nieślubnych dzieci masz? ─ zapytała go. ─ Fernando całe miasteczko wie że nie umiesz utrzymać zamkniętego rozporka więc w czym problem? ─ zapytała go.
─ Jestem burmistrzem.
─ Tak i cudzołożnikiem ─ posłał jej gromkie spojrzenie, lecz nie przejęła się tym zbytnio wyjęła talerzyk ze słodkościami z jego rąk i odstawiła je na miejsce. ─ Nie ma powodu do histerii.
─ Ja nie histeryzuje ─ oznajmił oburzony.
─ Nie jedynie wpadłeś do mojego gabinetu bez uprzedzenia i wyjadasz mi ciasteczka dla gości. Prawdziwa z ciebie oaza spokoju.
─ Wolałem gdy się mnie bałaś ─ stwierdził nagle ─ zrobiłaś się okropnie bezczelna.
─ A ty słaby ─ odpowiedziała mu na to i sięgnęła po ciasteczko. ─ Skąd ta nagła histeria? Łucznik po raz kolejny złożył ci wizytę i wytknął twoje grzeszki ─ urwała i popatrzyła na niego ─ Czy ty żyłeś nadzieją, że Łucznik nie ma na ciebie oka? Otóż nic nie umknie jego sokolemu spojrzeniu.
─ Skończyłaś?
─ Jeszcze nie zaczęłam. ─ odparła na to. ─ Czemu tak bardzo się tym przejmujesz?
─ Dlatego ─ podał jej karteczkę z cytatem. Victoria zapoznała się z jej treścią. ─ I wiem kto kryje się za maską ─ oznajmił. Kobieta uniosła brew. ─ Alejandro. ─ nie wytrzymała i parsknęła śmiechem.
─ Alejandro nie żyje ─ przypomniała mu dobitnie. On popatrzył na nią z politowaniem. ─ Oficjalnie nie żyje i to nie on.
─ Skąd ta pewność?
─ Zabiłeś go ─ przypomniała mu dobitnie ─ Alex jest teraz w lepszym miejscu i nie ma powodu żeby wracać poza tym Alex nigdy nie lubił Robin Hooda.
─ A co ma piernik do wiatraka?
─ Gdyby Alex przebrał się za zamaskowanego mściciela wybrałby Zorro.
─ Dlaczego Zorro?
─ Dlatego, że uwielbiałam Zorro w dzieciństwie. Alex posłałby strzałę tobie ale mnie swoją ulubioną siostrę zostawiłby w spokoju ─ wyjaśniła mu jako dziecku.
─ W takim razie to Dymitrio ─ Elena wywróciła oczami.
─ Dymitrio Nadia zabrali dzieci i wyprowadzili się z Valle de Sombras ─ oznajmiła. Mieszkają w stolicy i tak Dymitrio wpada od czasu do czasu i strzela do ludzi z łuku. Jeszcze jacyś kandydaci?
─ Conrado.
─ Conrado ma w sobie zbyt wiele dumy i honoru żeby chować się za maską. Jeśli chciałby nazwać cię dupkiem i cudzołożnikiem powiedziałby ci to prosto w oczy. Jeszcze jacyś kandydaci?
─ Ty
Roześmiała się.
─ Ja? Wiesz, że mam kawałek metalu zamiast biodra? ─ zapytała go. ─ Nie mogę biegać z psem ale bieganie po dachach? Żaden problem.
─ Rodzina mnie zdradzi. Moje dzieci
─ Nienawidzą cię i nie chcą mieć z tobą nic wspólnego ─ weszła mu w słowo ─ i zdradzę ci coś. ─ pochylił się do przodu ─ to żaden sekret. Nicholas ożenił się i nie wspomniał ci o tym, Dymitrio się wyprowadził podobnie jak Margarita która jestem niemal pewna nie jest nawet twoją córką, Magdalena nie wie o waszym pokrewieństwie i całe szczęście a Alejandro nie biega po mieście z łukiem bo nie żyje. A ja pracuje z tobą bo skończyły mi się inne opcje więc jeśli chcesz skomleć jak baba to nie w moim gabinecie. I na Boga przestań wyżerać moje ciasteczka!
Fernando zmieszał się i po krótkim pożegnaniu wyszedł. Rozbawiona Victoria sięgnęła po cytat
─ „Brat wyda brata na śmierć i ojciec swoje dziecko; powstaną dzieci przeciw rodzicom i o śmierć ich przyprawią.” Przeczytała głośno uśmiechając się pod nosem. Fernando szukał wrogów tam gdzie ich nie było, a tej która przyczyni się do jego zguby nie dostrzegał. Sięgnęła po jednorazową komórkę i wybrała jedyny numer zapisany w pamięci.
─ Nie wyświadczę ci kolejnej przysługi ─ zaznaczył gdy odebrał.
─ Nie po to dzwonię ─ zapewniła go. ─ I dziękuje, Fernando w amoku i histerii niczym dziewica w noc poślubną to coś czego było mi trzeba.
─ Cała przyjemność po mojej stronie. I mogłaś wysłać SMS
─ O proszę jaki nowoczesny ─ rzuciła ─ chcę zapytać gdzie mogę wysłać kosz z łakociami w podziękowaniu.
─ Nie potrzebuje kosza z łakociami.
─ Nie lubisz łakoci. Szarlotka mojego męża bardzo ci smakowała ─ w głosie kobiety słyszał rozbawienie.
─ Wiesz gdzie jest sad Delgadów? Jest tam chatka, tam zostaw łakocie ─ powiedział i rozłączył się.
Dante wzniósł oczy do nieba gdy razem z Victoria wślizgnęli się do sadu rodziny Delgado z absurdalnym koszem domowych łakoci. Alec był zachwycony pichcąc je z mamusią. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia i Victoria chociaż nie czuła w tym roku ducha świąt to upiekła z synkiem i przyozdobiła kilkanaście pierniczków. W środku znajdowała się nawet miniaturowa choinka przyozdobiona w łuki i strzały. Zostawiła wszystko umówionym miejscu i wróciła do rodziny.
***
Wieczór był pełen śmiechu i radości a Salvador Sanchez z zadowoloną miną opuścił mieszkanie Ivana. To był naprawdę radosny wieczór. Słuchanie paplania Vedy, oglądanie z nia „Księżniczki i żaby” sprawiło że wrócił do domu w wybornym humorze. W tym samym czasie Veda rozsiadła się w salonie z nutami na kolanach. Palcami wystukiwała rytm. Elena podeszła do córki całując ją w wilgotne włosy.
─ Pora spać Ropuszko ─ zwróciła się do dziecka.
─ Jeszcze kilka minut ─ poprosiła ją dziewczyna. ─ Chcę powiedzieć Ivanowi „dobranoc”
─ Ivan ─ urwała gdyż w zamku rozległ się zgrzyt klucza a po otwarciu drzwi do środka wpadł uradowany szczeniak i wskoczył wprost na kolana swojej właścicielki. Nastolatka podrapała rozradowane zwierzę za uszami. Psiak oparł łepek na jej udach i ziewnął. Ivan wszedł do salonu i odstawił pudełko z bombkami na stół. Veda spojrzała to na znane jej pudło to policjanta. Wstała i wtuliła się w jego skórzaną kurtkę.
─ Dziękuje ─ wymamrotała ─ Dziękuje że jesteś tatą, którego nigdy nie miałam.
Zapadła cisza. Ivan przełknął ślinę i pocałował swoją małą podopieczną w czarne włosy.
─ To co sprawdzisz czy wszystkie są w pudełku? ─ zapytał gdy Veda wycierała mokre oczy rękawem koszuli. Nastolatka skinęła głową i podeszłą do stołu powoli otwierając wieko. Przełknęła ślinę. To było coś więcej niż bombki. To była garść wspomnień. Śmiech jej brata, jego radośnie błyszczące oczy, przekomarzanie się przy stole, łaskotki.
Elena bezwiednie pogładziła córkę po włosach czując uścisk w okolicach mostka. Pytana przytakiwała, lecz nie odzywała się zbyt wiele wolała słuchać Vedy, której głos był pewniejszy z każdą zawieszoną bombką. Gdy na czubku Ivan zawiesił Aniołka choinka była kompletna zaś zmęczona Veda zasnęła niemal natychmiast po położeniu się do łóżka. Kobieta z kieszeni kurtki Ivana wyciągnęła paczkę papierosów i wyszła na balkon.
─ Śpi? ─ zapytała policjanta gdy ten pojawił się na balkonie i wyjął paczkę z jej rąk i sam wyciągnął jednego.
─ Tak, nie wiedziałem że palisz ─ odezwał się po chwili i zaciągnął.
─ Rzadko ─ odpowiedziała mu ─ ale to był ─ w głowie szukała odpowiednich słów ─ intensywny wieczór.
─ Gdy wychodziłem dobrze się bawiłaś ─ zauważył policjant.
─ Veda była zachwycona ─ zaznaczyła kobieta. Nie mogła odmówić córce. Nastolatka przeszła wiele, zbyt wiele jak na kogoś tak młodego. Nauczycielka nie była wstanie powiedzieć „nie” ─ Ja ─ westchnęła ─ bycie tutaj z nim nie jest wcale łatwe.
─ Jeśli Sanchez coś odwalił zakuje go w kajdanki ─ zapewnił kobietę.
─ Nie ─ zaprotestowała ─ Sal był w każdym calu gentelman który pozwolił Vedzie na wszystko. Nałożyła mu maseczkę, wybrała kolor paznokci , a na koniec oglądaliśmy „Księżniczkę i żabę” to był idealny wieczór. Sal cóż był ─ urwała w głowie szukając odpowiednich słów.
─ Ciapowatym jąkającym się sobą?
Elena parsknęła krótkim śmiechem.
─ On aż tak bardzo się nie jąka ─ stwierdziła. Tym razem Ivan parsknął śmiechem.
─ Och proszę cię ─ żachnął się Ivan wyciągając żarzącego się papierosa z jej palców. Zgniótł go o ścianę słoika służącego za popielniczkę ─ ja go tylko takiego znam. Jąkałę, który przy każdej ładnej dziewczynie rumienił się jak piwonia. Na widok pająków piszczał nawet jak dziewczyna.
─ Sal się boi pająków i nie zawsze się jąkał.
─ Tylko przy tobie ─ odgryzł się policjant.
─ Ja tam uważałam to za urocze ─ Ivan wzniósł oczy do nieba.
─ Kiedy to się zaczęło? ─ zapytał. Nadal trudno było mu sobie wyobrazić że ten jąkała z jego wspomnień mógł mieć dziewczynę a już na pewno nie wyobrażał go sobie mającego romans z mężatką.
─ Pomogliśmy wymknąć się Grecie z obozu Cyganów i odwieźliśmy ją na pociąg do stolicy i wtedy pocałował mnie na stacji ─ wyznała ─ Nie miał pojęcia co robić.
─ To już brzmi jak Sanchez ─ stwierdził policjant ─ zaraz to było po zakończeniu liceum? ─ skinęła głową . ─ Wiedziałem, że wymyślił te dwie blondynki ─ Elena popatrzyła na tego dorosłego mężczyznę i parsknęła śmiechem i wtedy coś do niego dotarło. ─ Byłaś jego pierwszą, pierwszą? ─ zapytał.
─ Ivan
─ Przepraszam ─ wymamrotał dziwnie ucieszony i zniesmaczony nowo nabytą wiedzą ─ Nie rozumiem co on w sobie ma, że wszystkie kobiety do niego lgnął?
─ Mi zawsze wydawał się cholernie uroczy z tą swoją nieśmiałością ─ wyminęła szeryfa wchodząc do mieszkania ─ a dzięki mnie nabył kilka niezaprzeczalnych zalet ─ uśmiechnęła się lekko pod nosem i zniknęła w sypialni córki. Veda spała. Mozart leżał obok łóżka. Okryła córką kocem. Jedną z niezaprzeczalnych zalet Salvadora była Veda- ich śliczne mądre dziecko. Wargami musnęła czubek głowy dziewczyny. ─ Słodkich snów moja Ropuszko.
***
Piątkowa lekcja wychowania fizycznego miała być łączonymi lekcjami dla dziewcząt i chłopców. Jednej z grup wypadł jeden z przedmiotów więc zrobiło się lekkie zamieszanie. Bruni podjął decyzję aby obie grupy miały zajęcia razem. Chłopcy mieli zostać na dodatkowy trening zaś dziewczyny wrócić wcześniej do domu. Adora stała tego dnia z tyłu i spoglądała na wodę. Próbowała powiedzieć trenerowi, że nie umie pływać, lecz Bruni kazał im się grzecznie przebrać i ustawić w rządku.
─ A ty na co czekasz? ─ zwrócił się do niej oschłym tonem.
─ nie umiem pływać ─ wykrztusiła.
─ To nie zwalnia cię z zajęć ─ odpowiedział będąc wyraźnie nie w humorze. ─ Twój chłopak cię nauczy. Delgado naucz ją pływać. Adora dłuższą chwilę gapiła się na Marcusa w kąpielówkach. Inni gapili się na nią. Niestety nie preferowano pływania w dresach. Na jednej z ławeczek zostawiła swoje rzeczy czując się kompletnie odsłonięta. Olivia na którą zerknęła uniosła kciuk w górę. Marcus zajął dla nich pierwszy tor znajdujący się najbliżej krawędzi. Adora spoglądała na niego z szeroko otwartymi oczami i to na tych oczach postanowił się skupić. Dużych jasnych oczach koleżanki
─ Hej ─ odezwał się gdy przysiadła na piętach.
─ Hej ─ odezwała się niepewnie zerkając na większość koleżanek, która swobodnie pokonywała kolejne okrążenia. ─ Mam wejść do wody? ─ zapytała go. Pokiwał głową. Adora niepewnie wsunęła najpierw nogi a później zanurzyła resztę ciała. Popatrzyła na Marcusa, którego ręka pewnie objęła ją w tali i odwrócił plecami do siebie.
─ Zaczniemy od czegoś prostego ─ wyjaśnił koleżance ─ oprzyj łokcie na krawędzi basenu ─ polecił i gdy Adora go posłuchała poprawił jej pozycję. ─ musisz unieść nogi i biodra,
─ Łatwo ci powiedzieć.
─ No to nie jest łatwe bo biodra
─ Co biodra? ─ zapytała odwracając głowę do tyłu.
─ Nic ─ wykrztusił Delgado ─ są ciężkie.
─ Czy ty sugerujesz, że jestem gruba? ─ zapytała go i niewiele myśląc puściła się krawędzi i niemal od razu zanurkowała pod wodą. Marcus zanurkował wyciągając koleżankę na powierzchnię. Adora uczepiła się jego ramion wbijając mu paznokcie w plecy.
─ Trzymam cię ─ wymamrotał czując na swojej skórze jej gorący oddech. W uszach słyszał dudnienie i nie był pewien czy to jej serce czy też jego. ─ Trzymam cię ─ powtórzył spoglądając jej w oczy. Zapowiadała się bardzo długa lekcja.
***
Olivier Bruni ledwie zwracał uwagę na to co dzieje się na lekcji skupił całą swoją uwagę na szatynie znajdującym się na jednym siebie z kortów. Powinien go upomnieć gdyż chłopak wykonując fikołki stwarzał zagrożenie nie tylko dla siebie ale też kolegów dookoła.
─ Torres jeśli masz robić z siebie błazna to wyłaź z wody ─ krzyknął podchodząc do brzegu basenu. Remmy podpłynął i zerknął na trenera.
─ A trener nie chcę zanurzyć nóg? ─ zapytał go i odepchnął się układając się swobodnie na wodzie. ─ Woda nie jest nawet zimna.
─ Jeremiaiah z wody! warknął Olivier. Chłopak podpłynął do brzegu i wyszedł z wody ku ucieszce żeńskiej części klasy. Kilka koleżanek nie omieszkało chichotać i nie komentować jego sylwetki. Remmy rozbawiony pokręcił głową rozchlapując wodę wokół siebie. ─ Ławka.
─ Dobrze już dobrze ─ odparł na to chłopak i podreptał do ławki. Po drodze zgarnął jeden z ręczników. Opadł na ławeczkę i wyciągnął przed siebie nogi.
─ Jesteś kapitanem drużyny ─ usłyszał głos trenera, który usiadł obok niego ─ a zachowujesz się jak błazen.
─ A to czasem nie jest wpisane w moje siedemnastoletnie DNA? Za parę lat to byłby obciach teraz jest to wręcz wskazane. Wygłupiać się i żyć pełną piersią jakby jutra miało nie być?
─ Dla ciebie i innych nie będzie jutra jeśli z San Nicholas chociaż nie zremisujecie ─ odpowiedział na to Bruni.
─ Ktoś tu jest nie w sosie ─ stwierdził narażając się na kolejne ostre spojrzenie ─ Tęskni pan za narzeczoną?
─ Nie mam narzeczonej ─ odpowiedział machinalnie Olivier.
─ To wiele tłumaczy ─ stwierdził chłopak sięgając do swojej torby po batonik. Jeden wyciągnął w stronę Oliviera.
─ Ty powinieneś jeść batony przy cukrzycy?
─ Po treningu jest to nawet wskazane ─ rozerwał opakowanie i wgryzł się w słodką przekąskę. ─ Mogę o coś zapytać?
─ Nie
─ Dlaczego nie powiedziałeś mi że uratowałeś mi życie? ─ zapytał nawet nie kłopocząc się z odpowiednią formą. ─ Dlatego jestem kapitanem? Bo zawiesiłeś na mnie wtedy oko?
Olivier Bruni ze świstem wciągnął powietrze w płuca.
─ Jesteś kapitanem bo wtedy na boisku zobaczyłem chłopaka jest gotów wypluć sobie płuca niż przegrać ─ warknął ─ nie mówiłem ci wcześniej, że to ja zaalarmowanego zespół ratowników bo rozumiem że nie chcesz wracać do tamtych wydarzeń. ─ Remmy uciekł wzrokiem i zapatrzył się w wodę. ─ Tak myślałem.
****
***
Nie nosiła sukienek, ani obcisłych dżinsów. Ubrania Ruby Valdez od dwóch lat były bezkształtną masą przykrywającą jej nagie ciało. Pilnowała, aby nie odsłaniać ciała, którego w skrytości ducha nienawidziła najbardziej na świecie. Nie lubiła swoich krągłości za które wiedziała nie jedna dziewczyna poszłaby pod nóż do doktora Fernandeza. Zerknęła na Olivię. Jakim cudem? , zapytała samą siebie w myślach. Jakim cudem przeszłyśmy to samo, a zachowujemy się zupełnie inaczej? Westchnęła i obróciła w dłoniach kopertą. Jeszcze dwa lata temu byłaby zachwycona „nocą wyzwań” dziś była przerażona zawartością. Ostrożnie wydobyła ze środka kartkę zapoznając się z treścią zapisaną zgrabnym ładnym pismem. „Włam się do domu znienawidzonego nauczyciela, głosiło zadanie.
─ Nie musisz tego robić ─ usłyszała spokojny głos Yona. Ruby popatrzyła na prowadzącego auto znajomego z sąsiedniego miasteczka. Wybór był żaden; mogła włamać się do domu nauczyciela którym gardziła lub wykąpać nago w jeziorze.
─ Powiedziałam, że to zrobię ─ odezwała się niepewnie wyglądając przez okno. Nastolatek zaparkował przed supermarketem znajdującym się nieopodal miejsca zamieszkania jednego z dydaktyków w liceum w Pueblo de Luz. Ruby wyszła na zewnątrz i zmarszczyła brwi. Gdzieś nad ich głowami rozległ się grzmot.
─ Gdzie jesteśmy? ─ zapytała kierowcę. Yon wyszczerzył zęby w uśmiechu.
─ Uznałem, że wybór może być tylko jeden; Dick mieszka na końcu ulicy ─ wskazał na nieoświetloną drogę. Znajdowali się na tyłach uliczki. ─ Tylko przynieś nam jakiś dowód ─ zaznaczył.
─ Nie idziecie ze mną? ─ popatrzyła na to Yona to na dwie towarzyszące im koleżanki i jednego chłopaka. Yon pokręcił przecząco głową. Poprawiła rękawy swetra ciągnąc je w dół. Ciemnowłosy, ciemnooki nastolatek zerknął to na kapitana drużyny to na koleżanki i westchnął.
─ Pójdę z tobą ─ powiedział. Yon łypnął na niego. ─ Nie może pójść sama ─ rzucił po chwili. Ruby skinęła głową.
─ Mamy przynieść cokolwiek?
─ Dick ma nagrodę dla „najlepszego dyrektora” ─ przypomniał sobie chłopak ─ ją przynieście.
─ Yon ─ skinął Patric
─ No co ? ─ zapytał go zaczepnie kolega ─ równie dobrze możecie przywlec tu kwiaty z jego ogródka i powiedzieć, że to z jego domu. Chcę czegoś z imieniem ─ dziewczęta pokiwały zgodnie głowami. Ruby niechętnie ruszyła przed siebie. Znała drogę. Nie raz nie dwa włóczyła się po ciemnych uliczkach Valle de Sombras w towarzystwie Enzo czy Roque. Byli wręcz nierozłączni. Po jej piętnastych urodzinach wszystko uległo zmienia. Jeden z nich trafił do poprawczaka, drugi przedawkował narkotyki. Cieszyła się, że na wizytę u Rosie standardowo postawiła na czerń. Gdy Patric chciał ją wyminąć uniemożliwiła mu to ręką i przyklęknęła w krzakach. Mieli doskonały widok na tył domu Pereza.
─ To tutaj? ─ wskazał na budynek z ciemnej cegły. Ruby pokręciła głową i wskazała budynek obok.
─ Tu nie chciałbyś się włamać ─ stwierdziła rozbawiona. ─ To dom Pablo Diaza ─ wskazała na zadbaną posesję. ─ poinformowała go. ─ Naprzeciwko mieszka Enzo z matką, obok nich Diego Ledesma ─ doprecyzowała.
─ Dobrze znasz sąsiedztwo ─ zauważył chłopak.
─ Często tu bywałam ─ odpowiedziała ─ Moja ciotka mieszka kilka domów dalej ─ dorzuciła ─ nie raz włóczyłam się po okolicy z chłopakami.
─ Byłaś kiedyś dzika ─ zauważył. Ruby łypnęła na niego zaskoczona. ─ To znaczy ─ wyjąkał chłopak ─ tak słyszałem. ─ Szatynka uśmiechnęła się smutno. Nie mylił się. Kiedyś była dzika. Szalona. Bywały dni gdy tęskniła za czasami gdy słowo „konsekwencje” nie istniało w jej słowniku. Za ucho wsunęła kosmyk włosów i po chwili związała je w wysoki koczek.
─ Sądzę, że nie ma osoby, która by nie słyszała ─ mruknęła. Nie była głupia i wiedziała że Yon celowo wybrał dom Dicka, którego adres był powszechnie znany. Wstała i podeszła do domu znienawidzonego nauczyciela. Pat podążył za nią. Wspięła się na kosz na śmieci i zgrabnie przeskoczyła przez ogrodzenie. Szybkim krokiem podeszła do tylnych drzwi i przyklęknęła przy zamku. Sięgnęła do kieszeni wyciągając ze środka rozkładany zestaw wytrychów. Dostała je jeszcze od ojca.
─ Patric ─ syknęła w stronę stojącego i rozglądającego się chłopaka. Chwyciła go za rękę i pociągnęła go w dół. ─ poświeć tu trochę latarką ─ wskazała na zamek. Nastolatek był zbyt zaskoczony, żeby zaprotestować.
─ Potrafisz otwierać zamki ─ stwierdził zaskoczony. ─ Kto cię tego nauczył?
─ Tata.
─ Był włamywaczem? ─ Ruby parsknęła śmiechem.
─ Nie ─ odparła ─ był specyficznym człowiekiem który nauczył mnie rozpalać ognisko za pomocą dwóch kamieni ─ wyjaśniła mu
─ Nauczył cię też włamywać do cudzych domów ─ zauważył przytomnie chłopak.
─ Nauczył mnie jak przetrwać ─ odpowiedziała na to i uśmiechnęła się gdy usłyszała charakterystyczne kliknięcie. Chwyciła za klamkę i pociągnęła ją w dół. Drzwi otworzyły się ze skrzypieniem. Ruby wyprostowała się i wstała wchodząc do środka. Instynktownie zasłoniła nos ustami. ─ Co za smród ─ mruknęła. Wolną dłonią chwyciła telefon i włączyła latarkę.
Kuchnia Dicka prezentowała się żałośnie. Wszędzie gdzie nie padło światło leżały brudne naczynia z resztkami zaschniętego jedzenia. Gdy światło padło na siedzącego w zlewie gryzonia Patric pisnął cofając się do tyłu i wpadając na jakieś krzesło. Zwierzę czmychnęło wystraszone zrzucając na podłogę kilka szklanych talerzy i roztrzaskując je w drobny mak.
─ Cicho Pat ─ syknęła Ruby nerwowo łypiąc na boki jakby Dick miały zmaterializować się w progu pomieszczenia. Nastolatkowie zamarli nasłuchując.
─ To była wielka mysz ─ wskazał na miejsce gdzie jeszcze chwilę temu znajdował się gryzoń.
─ To był zdecydowanie bardziej szczur ─ odparła na to ze stoickim spokojem koleżanka. ─ A ty przerwałeś mu posiłek.
─ Przepraszam Szczurku ─ ku zaskoczeniu Patricka Ruby parsknęła śmiechem i ruszyła w głąb mieszkania.
─ Gabinet jest na końcu korytarza ─ powiedziała i zamarła w progu.
─ skąd wiesz?
─ Enzo często włamywał się tutaj gdy potrzebował kasy na prochy ─ wyjaśniła mu nastolatka.
─ nie jesteś tu pierwszy raz?
─ Nie ─ odparła szczerze ─ktoś musiał otwierać zamki. Jemu na głodzie za bardzo trzęsły się ręce ─ pchnęła lekko drzwi od gabinetu Pereza i rozejrzała się po pomieszczeniu omiatając je światłem latarki. ─ Gdzie może być ta cholerna nagroda?
─ Może z nią śpi ─ odparł na to Patric zapalając lampkę na biurku. Biurko usłane było dokumentami. Pojedynczymi zadrukowanymi stronami tekstu z nazwiskami. Ruby wcisnęłą telefon w kieszenie spodni i zaczęła je przekładać. Przy imionach i nazwiskach były daty.
─ Co to jest? ─ Patrick stanął za jej plecami.
─ Nie wiem ─ odpowiedziała zgodnie z prawdą dziewczyna przesuwając wzrokiem po nieznanych jej nazwiskach i datach. Zapis sięgał połowy lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. ─ Tu są same dziewczyny ─ zauważyła przytomnie Ruby.
─ Spisywał tą listę na przestrzeni ostatnich lat ─ doprecyzował ─ dekad ─ spójrz tu są różne kolory długopisów ─ przekręcił kilka stron do przodu. Ruby zamarła na widok swojego nazwiska. Ruby Valdez 26.05 2013r. Przełknęła głośno ślinę wędrując wzrokiem wyżej. Znała niektóre z tych osób. Oboje zamarli gdy nad ich głowami rozległo się skrzypnięcie i zapalo się światło na schodach.
─ Cholera ─ wyrwało się z ust Ruby gdy w palce chwyciła listę i schowała ją pod sweter. Wyłączyła lampkę na biurku i w ciemnościach popatrzyła na Patricka. Chłopak chwycił ją za nadgarstek i pociągnął do kąta gabinetu przyciskając do swojej klatki piersiowej. Ruby napięła wszystkie mięśnie. Jej oddech przyspieszył. Dłonie oparła na jego przedramionach i zamknęła oczy.
Podłoga skrzypiała a gdzieś blisko rozległ się dźwięk grzmotu i deszcz zaczął uderzać o szyby okien. Ruby zacisnęła powieki przyciśnieta przez silne ramiona.
Ricardo Pereaza z płytkiego snu wyrwał dźwięk kroków. Były dyrektor szkoły z niepokojem wyjrzał na pogrążony w mroku korytarz i potrzebował chwili aby wyjść na zewnętrz i zejść na dół po starych skrzypiących schodach. Czyży Łucznik miał kolejną wiadomość do przekazania? Zajrzał najpierw do zagraconego salonu aby przejść do gabinetu w który zapalił światło łypiąc na boki. Na pierwszy rzut oka gabinet był pusty. Perez zgasił światło i wycofał się z gabinetu wlokąc się na górę. Nie zauważył ani pary nastolatków ani tego, że z biurka zniknął plik ważnych dokumentów.
***
To tylko głupia gra , pomyślał chłopak wchodząc do bloku w którym mieszkał Olivier. Znalezienie adresu trenera gdy jest się synem dyrektora to dziecinna igraszka. Wślizgnął się do budynku w którym mieszkał nauczyciel i odnalazł odpowiednie drzwi. Nacisnął dzwonek i czekał. Nacisnął go po raz kolejny i uświadomił sobie że jest grubo po dwudziestej trzeci i Bruni pewnie smacznie śpi. Gdy drzwi się otworzyły i w porogu stanął Olivier Bruni ze zmarszczonymi brwiami wiedział, że nie może tego zrobić. To było głupie i dziecinne, że aż się roześmiał.
─ Jesteś pijany? Skąd znasz mój adres?
─ Ze szkolnych akt ─ odpowiedział szczerze palcami przeczesując jasne włosy. Na kartce było napisane „pocałuj trenera” nie było podane gdzie? W co? ─ Przepraszam, że pana budzę, ale muszę wykonać zadanie inaczej czeka mnie zimna kąpiel w jeziorze na golasa więc ─ stanął na palcach bezceremonialnie ocierając się nosem o jego pokryty zarostem policzek. Ich oczy się spotkały. Patrząc mu w oczy wargami przesunął po jego ustach. Na chwilę, na sekundę czas zatrzymał się w miejscu. Bruni jednym ruchem odepchnął go od siebie. Ciało chłopaka boleśnie uderzyło o obręcz schodów.
─ Zmiataj stąd ─ warknął. Nie musiał powtarzać dwa razy. Remmy czmychnął za za nim jego koledzy.
Jeremaiah był wprowadzony z równowagi. Głupia, głupia „noc wyzwań” pomyślał palcami przeczesując ciemnobrązowe włosy i w zamyśleniu wpatrując się w okno. Palcami rozmasował obolały bok. W stu procentach zasłużył na to co go spotkało. Co mu strzeliło do łba żeby całować Bruniego? To głupie nieodpowiedzialne i jako syn dyrektora liceum powinien wiedzieć lepiej, lecz chęć wpasowania się w towarzystwo pokonała zdrowy rozsądek i Remmy Torres nie myślał o konsekwencjach teraz nie mógł przestać myśleć o jego spojrzeniu. Miał ochotę wrzeszczeć, lecz w towarzystwie nie wypadało wrzeszczeć. Auto zatrzymało się przed domem syna ordynatora. Nacho wygramolił się z auta a on podążył jego śladem. Brunet zmarszczył brwi.
─ Nie mieszkasz na tej ulicy ─ zauważył przytomnie Fernandez rozglądając się na boki jakby w obawie, że ktoś ich zobaczy. Torres nie odezwał się ani słowem tylko uniósł twarz do góry pozwalając aby uderzały w nią krople coraz to mocnej zacinającego deszczu. ─ Przeziębisz się ─ otworzył jedno oko i popatrzył na kolegę, chłopaka. Nie miał pojęcia kim dla siebie są? Remmy czuł się w jego towarzystwie. Ignacio wielu przerażał jemu przypominał samego siebie z przed lat. Szatyn westchnął.
─ Martwisz się o mnie?
─ Martwię się że jak złapiesz zapalanie płuc to będziemy grać w osłabionym składzie ─ odpowiedział prychając. ─ Jak tam całuje Olivier Bruni? ─ zapytał go znienacka.
─ Nijak ─ odpowiedział.
─ A jak ty byś się zachował gdyby ktoś pocałował cię na klatce schodowej gdzie każdy mógłby cię zobaczyć? ─ zapytał go zirytowany i przemoczony. Koszulka lepiła mu się do ciała. Zrobił krok w stronę chłopaka ─ gdybym ja cię teraz ─ uśmiechnął się i─ gdybym ja teraz ─ Remmy ostrożnie objął go w pasie przyciągając do siebie ─ pocałunki w deszczu są takie romantyczne ─ szepnął mu do ucha. Dobry wieczór pani Fernandez! ─ krzyknął w stronę macochy.
─ Co wy robicie w tym deszczu? Czy wiecie która jest godzina?
─ Żegnamy się.
─ Nie ma mowy, żebyś wracał do domu w taką pogodę. Przenocujesz u nas ─ Ignacio łypnął to na macochę to na Remmego który szczerzył się w głupkowatym uśmiechu ─ w pokoju Nacho jest dużo miejsca.
─ Dziękuje to bardzo miło z pani strony ─ odezwał się pierwszy Torres wchodząc do środka. Ignacio nie odezwał się ani słowem jedynie wyminął go i chwycił za rękę ciągnąc w stronę swojej sypialni. Zatrzasnął za nimi drzwi przyciskając do chłodnego drewna. ─ Co zrobił Bruni?
─ A jak myślisz? ─ odpowiedział pytaniem na pytanie i zmarszczył brwi. ─ Czy ty jesteś zazdrosny? ─ zapytał go rozbawiony. Nacho prychnął pod nosem. Remmy się zaśmiał zaś Ignacio go pocałował. Palce Remmego zacisnęły się na koszulce kolegi. ─ Mogą cię całować wszystkie dziewczyny świata ─ zaczął
─ A co zazdrosny?
─ Nie ─ odpowiedział ─ bo tylko ja przyprawiam cię o szybsze bicie serca. Nacho mruknął się pod nosem, ale się nie odsunął. W ciemności pokoju mocnej przycisnął go do drzwi czując ulgę, że panuje mrok i Torres nie widzi jego rumieńców. Trącił nosem jego policzek za nim znowu go nie pocałował. Próbował myśleć o jakieś dziewczynie, o pannie Cortez ale w jego głowie był tylko Remmy. Z tymi swoimi wezechwiedzącymi oczami , uśmiechem i włosami wiecznie opadającymi na czoło. Tylko on i do jego szyi przycisnął swoje wargi. Palce zacisnął na jego bokach.
─ Ignacio ─ wymamrotał zbyt zaskoczony jego nagłą chęcią oznaczania jego ciała. Nie był do końca pewien czy ma go za to zrugać czy się temu poddać. Poczuł szarpnięcie ─ czy ty właśnie wyrwałeś mi igłę? ─ zapytał chłopaka sięgając ręką pod koszulkę gdzie poczuł ciepłą krew pod palcami.
─ Ja ─ wymamrotał po omacku odnajdując włącznik światła. Popatrzył na jasną koszulkę chłopaka zbroczoną krwią i zbladł jak prześcieradło ─ Tato ─ wymamrotał pod nosem i za nim Remmy zdażył go zatrzymać nastolatek wybiegł z pokoju do sypialni ojca i macochy. Remmy usiadł na łóżku podciągając do góry koszulkę. Z rany sączyła się krew. Wypuścił ze świstem powietrze po omacku zsuwając z ramion plecak gdy do środka wszedł lekko zaspany lekarz z torbą.
─ Niepotrzebnie pana budził ─ wymamrotał Remmy.
─ Jak to się stało? ─ zapytał chłopaków. Syn Cerano miał ochotę się roześmiać.
─ Cóż ─ zaczął łypiąc na kolegę ─ wygłupialiśmy się i jakoś tak wyszło ─ odpowiedział ─ W plecaku mam zapasowy zestaw ─ wyjaśnił i popatrzył na bladego syna ordynatora ─ Hej ─ odezwał się łagodnie ─ to nic takiego ─ zapewnił go gdy lekarz opatrzał powstałą ranę. Chwycił Nacho za rękę i ścisnął jego palce. ─ Nic mi nie jest ─ zapewnił go. Ignacio usiadł na podłodze ściskając palce nastolatka. Doktor Fernandez miał pewne precyzyjne ruchy i już po chwili rana została odpowiednio opatrzona a nowa igła połączona z pompą. ─ Dziękuje.
─ Proszę i uważajcie ─ poprosił ich lekarz sprzątając brudne waciki. ─ Jest już późno, odwieźć cię do domu?
─ Jeśli to nie kłopot to zostałbym na noc.
─ Żaden ─ odpowiedział lekarz ─ idźcie spać ─ powiedział na odchodnym i zamknął za sobą drzwi. Remmy wstał dopiero teraz puszczając dłoń bruneta. Zsunął mokre dżinsy zostając w samych bokserkach do których paska przyczepił pompę. Ubrania złożył na fotelu i wślizgnął się do łóżka pod czujnym spojrzeniem Ignacio.
─ Jak się będziesz kładł zgaś światło ─ poprosił zamykając oczy.
Ruby przemokła do suchej nitki gdy dotarła pieszo do domu. Była zła, zirytowana i chciała krzyczeć, lecz odetchnęła z ulgą gdy na podjeździe nie zobaczyła auta ani Juliana ani siostry. Zerknęła przez ramię na Patricka.
─ Wejdź ─ stwierdziła otwierając drzwi. ─ Kumple cię wystawili i minie trochę czasu za nim wrócą więc zdążę wysuszyć twoje ubrania. Chłopak wszedł za nią do mieszkania uznając że nie ma specjalnie wyboru. Mógł być w środku lub stać na deszczu. Ruby zaprowadziła go do pralni i zerknęła na niego przez ramię. ─ Daj ciuchy ─ poleciła. ─ chyba że wolisz stać tak w mokrych? Kąciki ust chłopaka drgnęły lekko do góry.
─ A co się tutaj dzieje? ─ oboje podskoczyli na dźwięk głosu Eddiego. Patrick cofnął się do tyłu zerkając na mężczyznę z dzieckiem stojącego w drzwiach pralni. Lucy Vazquez na widok cioci Ruby uśmiechnęła się od ucha do ucha.
─ Nic kolega odprowadzał mnie do domu ─ Eddie zmierzył go uważnym spojrzeniem.
─ Czemu jest mokry?
─ Pada ─ wskazał na deszcz za oknem.
─ Słuszna uwaga, wrzucicie cichy do pralki i do kuchni.
─ Gdzie jest Ingrid? ─ zapytała Eddiego.
─ Pojechała z jedzeniem do męża , bo został na noc w szpitalu więc macie szczęście że nie trafiliście na Mulan. ─ pogroził im palcem ─ ona go herbatką by nie częstowała. Kuchnia ─ polecił.
─ Czemu nie śpisz?
─ Jej zapytaj ─ wskazał na Lucy wtuloną w jego pierś. ─ Księżniczka boi się burzy. I daj mu jakieś suche gacie z tyłkiem na wierzchu po domu latał nie będzie i dzieci gorszył. Para nastolatków weszła do kuchni po kwadransie. Eddie zdążył przygotować dla nich herbatę jak i ciasteczka. ─ No słucham ─ wskazał na dwa krzesła.
─ Nie robiliśmy nic złego ─ zapewniła go Ruby. Eddie pchnął lekko ramkę. ─ Masz szczęście koleżko że nie jestem moim bratem on połamałby ci wszystkie palce.
─ Zostawiłeś to na wierzchu? ─ syknęła Ruby w kierunku bruneta. ─ To tylko głupia zabawa.
─ „Noc wyzwań” ─ popatrzyli na niego zaskoczeni ─ a co wy myślicie, że jesteście jedyni wtajemniczeni? ─ zaśmiał się i wstał gdyż Lucy zaczęła grymasić. ─ Co niego słyszałem od Theo o tej grze ─ wyjaśnił im Vazquez. ─ Włamanie, kradzież? ─ zacmokał ─ dzieci za to jest paragraf. Jeśli chcieliście zaliczyć zadanie to może trzeba było wybrać dom gdzie po sąsiedzku nie mieszka gliniarz.
─ Zaraz skąd wiesz gdzie mieszka Dick? ─ zapytała go podejrzliwie Ruby marszcząc brwi. ─ Co zrobiłeś?
─ Nic ─ wyjąkał ─ mogłem kiedyś obrzucić jego posesję zgniłymi pomidorami ─ oznajmił ─ Nie o mnie tu chodzi tylko o waszą przyszłość.
─ Nie sądzę, żeby ktoś się przejął ─ Eddie popatrzył na niego ostro. ─ To Dick Perez. Eddie westchnął zaś Lucy ziewnęła.
─ Pójdę położyć księżniczkę spać a wy dwoje zastanówcie się nad swoim zachowaniem ─ popatrzył na nagrodę ─ i pozbądźcie się tego paskudztwa. Będziesz tu nocował?
─ Nie przyjadą po mnie.
─ Świetnie.
***
Lucia Ochoa wbiła łyżeczkę w kubełek czekoladowych lodów wrzucając do ust kolejną porcję. Plecami oparła się o zagłówek kanapy wpatrując się w wyświetlony na ekranie laptopa obraz. Średnio interesowały ją wiadomości ze świata, lecz nie znosiła ciszy. Cisza budziła w niej niepokój i sprawiała, że była w ciągłym trybie czuwania. Gdy miała przy sobie męża i dzieci wszystko było inaczej. Dom nigdy nie był cichy. Gloria i Jorge sprzeczający się pilota czy „nie będę po raz kolejny oglądał „Krainy Lodu”” aby na koniec i tak ustąpić i śpiewać na cały głos „Mam tę moc” przy jednoczesnym łaskotaniu siostry. Westchnęła. Tęskniła za tymi czasami. Dziś jednak wiedziała, że jej były mąż i dzieci są szczęśliwi. Szczęśliwi bez niej. Zerknęła na pusty drapak dla kota. Gloria ukradła jej nawet zwierzaka. Nie była zła na sześciolatkę. Wiedziała, że Bonifacemu w domu z ogródkiem będzie dobrze. Lepiej niż w bloku z wiecznie nieobecną właścicielką. Z obrzydzeniem spojrzała na kubełek z lodami. Zamieniała jednak uzależnienie na inne. I to takie od którego się tyje. Wstała z kanapy i zamarła w połowie drogi do kuchni gdy rozległ się dźwięk dzwonka. Odstawiła kubełek z lodami na blat i poszła otworzyć. Na progu stał Gideon.
─ Z dziećmi wszystko w porządku ─ zapewnił ją. Bezwiednie skinęła głową. ─ Mogę wejść?
─ Tak ─ przepuściła go w drzwiach ─ Co cię sprowadza?
─ Gloria ukradła ci kota ─ przypominał jej bezwiednie zerkając na kubek lodów to na byłą żonę która chwyciła kubełek i wyrzuciła go do kosza.
─ Tak, zauważyłam ─ odparła na to ─ planujecie zatrzymać kota?
─ Gloria nie jest zbyt chętna żeby go zwrócić ─ odpowiedział na to. Lucia oparła się o szafki i bezwiednie się uśmiechnęła gdy ich oczy się spotkały.
─ Kawy?
─ Jadłaś coś? ─ zapytał znienacka Gideon. Stała odwrócona do niego plecami i miała ogromną ochotę uderzyć czołem o szafki. Jej były mąż nadal był sobą. ─ Po za lodami? ─ dorzucił z nutką złośliwości i rozbawienia w głosie. ─ Powinnaś jeść ─ dorzucił. ─ Jesteś jakaś taka sucha ─ zauważył bezwiednie przesuwając wzrokiem po jej sylwetce. Szczupłość jej ciała rzucała się w oczy.
─ Jadam normalne posiłki ─ odpowiedziała uruchamiając ekspres. Nie była wstanie znieść przedłużającej się ciszy. Z lodówki wyciągnęła mleko i uzupełniła pojemnik. Wybrała odpowiedni napój.
─ Jorge chcę zobaczyć swój mózg ─ powiedział. Odwróciła do tyłu głowę i zmarszczyła brwi. ─ Czuje się dobrze ─ zapewnił ją ─ ale powiedział że chcę zobaczyć swój mózg. ─ Lucia postawiła przed byłym mężem kubek kawy. ─ Pamiętasz jaką pije kawę?
─ Robiłam ci tę kawę przez dwadzieścia dwa lata ─ odparła na to. ─ Co się dzieje?
─ Nasz syn się naćpał, to mało? ─ sięgnął po kubek i upił łyk. ─ Niczego nie zauważyłem
─ To nie twoja wina.
─ Nie rozumiesz ─ wstał krążąc z kubkiem po kuchni. ─ Powinienem był coś zauważyć, ale przeoczyłem wszystkie znaki a Jorge też mi nic nie powiedział „bo nie chciał mnie martwić” A teraz jedyne o czym potrafię myśleć to że Jorge ─ urwał
─ Staje się mną ─ dokończyła z a niego lekarka. Westchnęła.
─ Kiedy? ─ zapytał ją ─ Kiedy tobie wymknęło się to wszystko z pod kontroli? Kiedy kieliszek wina do kolacji zamienił się w butelkę? Gdy przy nim siedziałem w szpitalu to jedyne o czym potrafiłem myśleć. Kiedy? I nie wciskaj mi kitu że nie pamiętasz.
─ Straciłam pacjentkę ─ powiedziała powoli ─ Sara Dominguez. Miała czterdzieści pięć lat, trójkę małych dzieci czekających na nią w domu. To miał być rutynowy zabieg, ale nie był. Poroniłam po raz trzeci. I to wszystko się skumulowało. Prochy przyszły później.
─ Kiedy?
─ Gideon
─ Chcę wiedzieć, musze to wiedzieć.
─ Miałam depresję. Po tym jak urodziłam Glorię i zaczęłam łykać antydepresanty
─ A późnej zaczęłaś sypiać z jej nauczycielem
─ To ─ urwała ─ nie tak ─ wymamrotała. ─ Nie było cię i nie, nie rzucam na ciebie winny stwierdzam tylko fakt. Odkąd zostałeś zastępcą burmistrza nigdy nie było cię w domu. Zawsze miałeś jakiś pożar do ugaszenia, sprawę do rozwiązania. Byłam sama w domu z dwójką dzieci i nie miałam z kim porozmawiać więc tak godzinami rozmawiałam z Samaniego bo był jedynym który chciał mnie słuchać. I tak popijałam antydepresanty winem.
─ A ja to przegapiłem
─ Oboje coś przegapiliśmy ─ odpowiedziała na to Lucia ─ Przerósł mnie ─ usiadła na krześle ─ kiedy on mnie przerósł?
─ Sądzę, że w wakacje ─ odpowiedział na to Gideon ─ zaczekaj aż zobaczysz go w garniturze na bal
─ Poczułeś się staro?
─ Nie ─ odpowiedział ─ ale przed balem będę musiał z nim porozmawiać ─ Lucia zmarszczyła brwi ─ o kwiatkach i pszczółkach.
─ Nie rozmawiałeś z nim o seksie?
─ Nie, nie miał dziewczyny ─ skrzywił się ─ jakieś rady?
─ Kup mu gumki ─ odpowiedziała.
─ Nie i tylko tyle?
─ Nie wyręczę cię w tym.
─ Będzie mniej niezręcznie
─ Niezręcznie? ─ parsknęła śmiechem. ─ Ja mam z nim rozmawiać o seksie? Gideon on mnie nienawidzi.
─ Nieprawda. Jest zły, zraniony i za tobą tęskni. Mam wrażenie, że wymyślił ten tomograf tylko dlatego żeby spędzić z tobą trochę czasu ─ wyjawił swoje podejrzenia były mąż. Patrzyła na niego zaskoczona. ─ Kolacja? ─ zapytał. Lucia westchnęła gdy zadzwonił telefon. Zerknęła na wyświetlacz ─ daj mi chwilę. Lepiej żeby ktoś był umierający ─ rzuciła do słuchawki.
─ Tak jakby ─ odezwał się drżący kobiecy głos. ─ chyba za bardzo się wierciliśmy. ─ Lucia wzniosła oczy do nieba. ─ Miała za wysokie ciśnienie więc Noah wywiercił otwory ale wtedy tu jest tyle krwi.
─ Będę za piętnaście minut ─ odpowiedziała i rozłączyła się. ─ Przepraszam, jutro przyślij do mnie po Jorge. Obaj przyjedźcie
Gdy weszła do Sali operacyjnej założono jej niebieski fartuch i rękawiczki. Rozejrzała się po pomieszczeniu. Zobaczyła dwóch spanikowanych rezydentów i jednego nastolatka którego nie powinno tutaj być.
─ Co się stało? ─ zapytała podchodząc do Guzmana. ─ Zaczęli mówić jedno przez drugie. ─ Cisza, Dolores czytaj jej kartę ─ rzuciła w stronę pielęgniarki która zaczęła referować spokojnym głosem. ─ Lana Dominguez lat czterdzieści osiem, przyjęta na ostry dyżur z powodu wysokiego ciśnienia, rezydent Beker zdecydował się przeprowadzić zabieg trepanacji czaszki. ─
─ Jakie miała parametry w chwili przyjęcia? ─ odsłoniła gazę. Trysnęła krew. Zaklęła pod nosem
─ 250 na 200, puls 124 ─ powiedziała Dolores czytając dane z karty. Ochoa popatrzyła na dwoje stażystów z trudem hamując wybuch.
─ Leki?
Dolores podała jej listę leków.
─ Podajcie klopidogrel ─ poleciła ─ Dwadzieścia miligramów, ściągnięcie krew i krzyżówkę, a wy co się tak gapicie? ─ warknęła do rezydentów. ─ Myjcie się i w fartuchy ─ popatrzyła na Guzmana. ─ Rozwiercili jej czaszkę muszę wykonać zabieg kraniotomii, zreperować żyły które prawdopodobnie uszkodzili podczas trepanacji której przy okazji pacjentka nie potrzebowała więc możesz zostać i się przyglądać ─ ostrożnie położyła dłonie na jego rękach. ─ Przejmę od ciebie pacjentkę, możesz się odsunąć ─ pozwoliła mu ─ gdy zabiorę gazę tryśnie krew. Dużo krwi ─ wyjaśniła. Guzman skinął głową i odsunął się zabierając ręce i odsunął się na bezpieczną odległość. Nie chciał przeszkadzać gdy dwoje rezydentów wpadło na salę operacyjną Ochoa już wsunęła rurkę odprowadzającą krew w jednej z otworów i w dłoniach trzymała urządzenie służące do zabiegu i zaczęła poszerzać otwór ─ To dlaczego otworzyliście czaszkę pacjentce kardiologicznej wyjaśnicie już szefowi ─ odezwała się po chwili ciszy ─ To nie jest miejsce na quiz więc powiem wprost uszkodziliście żyłę śródkościa ─ poinformowała ich. ─ Jest silnie unaczyniona stąd taka ilość krwi. To się zdarza.
─ Przy trepanacji czaszki? ─ zapytał ją Guzman. Lucia popatrzyła na niego krótką chwilę.
─ rzadko ─ odpowiedziała spoglądając mu krótko w oczy. Wróciła do pacjentki. ─ Jeśli przyjrzycie się uważnie ─ zaczęła ─ i lepiej będzie jeśli spojrzycie na ekran ─ wskazała na niewielki ekran przed sobą ─ zauważycie ten fragment ─ ostrożnie odsłoniła tkanki aby ukazać źródło krwawienia ─ przecięliście to maleńkie naczynie. Barbie chodź tu.
─ Jestem blondynką ─ zauważyła dziewczyna lecz podeszła do lekarki która odsunęła się robiąc jej miejsce ─ ten i ten fragment należy zespolić ze sobą aby zapobiec dalszemu krwawieniu. ─ dziewczyna pokiwała głową ─ na co więc czekasz? ─ zapytała ją.
─ Penseta biopolarna ─ powiedziała nieśmiało. Dolores popatrzyła na lekarkę, która skinęła głową z trudem powstrzymując się od śmiechu.
─ Tak, delikatnie ─ poleciła ─ tu nie musisz się spieszyć. ─ Cofnęła się o krok do tyłu. ─ Przeczytali jej kartę?
─ Nie wiem ─ odpowiedział Guzman ─ gdy pojawiłem się na sali on wiercił dziurę w jej głowie. Karta leżała w nogach łóżka pacjentki. Ciśnienie było wysokie ale nie wiem czy istniało wskazanie do trepanacji czaszki. Ja jestem w liceum.
─ Nie ─ odpowiedziała mu ─ to pacjentka kardiologiczna ─ urwała ─ To była pacjentka kardiologiczna teraz jest neurologiczna
─ Pani doktor skończyłam
─ świetnie, zdejmij kleszczyki i jeśli wszystko zrobiłaś dobrze żyła powinna zacząć różowieć ─ rezydentka ściągnęła kleszczyki. ─ Bardzo dobrze, Ken jaki jest następny krok?
─ Trzeba zamknąć otwór po kraniotomii?
─ Pytasz mnie czy stwierdzasz?
─ Stwierdzam zamykamy, daj to
─ Chwila, to jednorazowy sprzęt poproś o drugie. Do diabła skąd Aldo was wytrzasnął? ─ zapytała samą siebie. ─ Zamknijcie ją ─ poleciła i wyszła. Jordan Guzman podążył za nią. Gdy się umył swoje kroki pokierował na oddział noworodków.
***
Julian Vazquez uśmiechnął się lekko pod nosem na widok nastoletniego podopiecznego, którego serce podbiła maleńka Zia. Gdyby jednak Julian rzucił to chłopakowi prosto w oczy ten zaprzeczyłby i zapewne cały zagotował. On i dzieci? On mający serce? Nigdy w życiu! Ku zaskoczeniu medyka Jordan przypominał mu jego samego z młodości. Charlotte Vazquez również załatwiła mu staż w szpitalu gdy miał szesnaście, siedemnaście lat. Cel matki Juliana był inny niż Aldo; staż nie miał go zachęcić do pójścia na medycynę, lecz powstrzymać go przed włóczeniem się z Giovannim Romo po mieście. Zaśmiał się cicho i krótko. Gdyby Charlotte Romo wiedziała, że średni syn Sebastiana i Sofii zostanie jej zięciem trzy razy by się zastanowiła czy chcę aby syn kontynuował znajomość z synem potężnego wówczas człowieka. Sofia również po cichu liczyła, że Giovanni będzie uczestniczył w stażu. Blondyn wolał jednak od spędzania czasu wśród chorych i umierających uczył się jak zarządzać placówką medyczną. Obecnie spijał śmietankę z poprzedniego zajęcia i kierował przychodnią dla potrzebujących Conrado Severina. Julian wiedział jednak, że Romo od czasu przeprowadzi do Pueblo de Luz zastanawia się przed powrotem do polityki. Natury nie oszukasz, pomyślał lekarz. A tego wielka ciągnęło do lasu. Giovani zawsze najlepiej czuł się wśród hien. Nie zgłosił swojej kandydatury tylko dlatego, że Helena kręciła nosem. Wiedział jednak, że siostra się ugnie. Jeden uśmiech Romo, jedno „Kochana” i przekonałby ją do wyjazdu na safari. Palcami przeczesał ciemne włosy zerkając na wyniki badań Xiomary.
Dziewczynka miała znośne parametry. Jako lekarz wolałby aby miała wyższą saturację czy szybsze bicie serduszka, ale wiedział, że urodzona w trzydziestym tygodniu ciąży dziewczynka i tak całkiem nieźle radziła sobie z sytuacją. Jej drobniutka klatka piersiowa unosiła się i opadała w miarowym oddechu, jelita pracowały pełną parą o czym świadczyła ilość kupek na dobę. Gdy obok był Guzman parametry małej były jeszcze lepsze. Gdyby to zależało od Juliana najchętniej przywiązałaby go do krzesła, lecz wiedział, że obciążanie kogoś tak młodego tak wielką odpowiedzialnością było nie fair. Jemu wyszło to na dobre, lecz z Jordanem mogło być zupełnie inaczej.
Był bystry. Skory do nauki, w gorącej wodzie kąpany, ale jeśli rzeczywiście wyląduje na medycynie będzie świetnym specjalistą niezależnie od specjalizacji jaką obierze. Odwiesił kartę małej Xio i z oddziału intensywnej opieki medycznej przeszedł do sali gdzie spał pacjent po przeszczepie nerki. Parametry chłopca były dobre i jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem chłopiec już w Nowym Roku wróci do domu. Jeśli jego brat udowodni, że jest wstanie zapewnić mu odpowiednie warunki mieszkaniowe. Lekarz westchnął gdy drzwi jego gabinetu w którym się zaszył otworzyły się i do środka weszła doktor Ochoa. Nie potrafił się dogadać z tą kobietą.
Nie miał nic przeciwko kobietom na wysokich stanowiskach w medycynie. Jego matka przetarła szlaki nie jednej przyszłej pani ordynator, lecz Lucia Ochoa go drażniła. Wiedział, że względem niej był nieobiektywny. Zbyt wiele złego słyszał od jej syna. Jorge regularnie uczęszczał do ośrodka. Lekarz wiedział o rzeczach, które nastolatek mówił mu w zaufaniu. Nie zamierzał jednak pod żadnym pozorem dzielić się tym z jego matką. Gdy drzwi jego wzrok padł na kartę chłopaka znajdującą się w systemie i na listę loginów przeglądających dokument sapnął z irytacji i wstał ruszając na siódme piętro gdzie znajdowała się neurochirurgia. Bez pukania wyparował do gabinetu lekarki która uzupełniała dziennik operacji.
─ Nie życzę sobie abyś przeglądała karty moich pacjentów ─ odpowiedział na powitanie. Aldo popatrzył to na Lucię to na Juliana i odstawił kubek z kawą.
─ Nie zleciłeś tomografii.
─ Nie uznałem tego za konieczne ─ odpowiedział na to pediatra. ─ To w tym przypadku zbyteczne.
─ Przedawkował leki ─ przypomniała mu ─ naprawdę mam ci robić wykład z podstaw medycyny jak zażywanie leków z nieznanego źródła wpływa na mózg zwłaszcza tak młody?
─ Prochy miał od Nacho ─ oznajmił lekarce i przełożonemu.
─ Zaraz skąd wiesz?
─ Zapytałem może gdybyś próbowała to syn by ci powiedział ─ urwał ─ ale najpierw musiałby z tobą rozmawiać.
─ Julian ─ jęknął Aldo. ─ wystarczy tej przepychanki. Lucia, sprawdzisz jak radzą sobie rezydenci. Uprzedź ich proszę, że chcę z nimi poważnie pomówić. ─ przypomniał kobiecie. Szatynka skinęła głową i bez słowa wyszła z gabinetu. ─ Odpuść jej.
─ Nie ─ odpowiedział. ─ Dałeś jej pracę ─ zaczął Vazquez ─ nie będę wtrącał się jak obsadzasz dane stanowisko to nie moja rola ale Ochoa? Ochoa ma dwoje dzieci, Półtora roku temu rozwiodła się z ich ojcem i poszła w tango. Zniknęła na rok i wróciła jak gdyby nigdy nic a ty dałeś jej ordynaturę? Zrobiłeś z niej głowę oddziału czy ty wiesz, że operowała naćpana pacjenta?
─ Tak ─ odpowiedział przecierając zmęczoną twarz dłonią. ─ Tamtego dnia osobiście odwiozłem ją na odwyk ─ dodał zaskakując tym wyznaniem Juliana. ─ Jest czysta rok i cztery miesiące. Jej powrót do pracy jest obwarowany szeregiem wymogów które musi spełnić jeśli chcę utrzymać pracę i licencje. Tak Vazquez są rzeczy o których nie wiesz i nie musisz, ale Lucia Ochoa jest właściwie osobą we właściwym miejscu.
─ Tak, dopóki kogoś nie zabije ─ rzucił lekarz.
*** |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5857 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 19:59:25 18-04-24 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA III, CAPITULO 184 cz. 1
FELIX/LIDIA/QUEN/DEBORA/IVAN/SANTOS/CONRADO/IGNACIO/JORDAN/MARCUS
Conrado Saverin był niepozorny, ale Lidia wiedziała, że był pełen niespodzianek. Kiedy dowiedziała się, że wylosował Quena w świątecznej loterii upominkowej, na jej ustach pojawił się wszechwiedzący uśmieszek.
– Ktoś tu chyba oszukał system – zauważyła, bo wydawał jej się to zbyt wielki zbieg okoliczności.
– Mogłem zamienić się z koleżanką z grona pedagogicznego. Uznałem, że wybiorę coś odpowiedniejszego dla Quena. Źle zrobiłem? – Conrado spojrzał na podopieczną, by upewnić się, czy znów nie popełnił jakiejś gafy, ale ona szybko pokręciła głową.
– Uważam, że to urocze. – Uśmiechnęła się, rozglądając się po wnętrzu jednego ze sklepów w domu towarowym w San Nicolas.
Lidia przedstawiła Conradowi pomysł paczek świątecznych dla najuboższych, a on bardzo entuzjastycznie go przyjął. Mieszkańcy miasteczka licznie zaangażowali się w akcję, przynosząc do przychodni produkty pierwszej potrzeby oraz domowe przetwory i rzeczy, które nie psuły się zbyt łatwo. Montes miała następnie popakować je w paczki i rozdać najbardziej potrzebującym. Wybrali się do centrum handlowego wspólnie, by zamiast upominków pod choinkę skompletować kilka paczek i wybrać zabawki, które mieli wysłać anonimowo do lokalnego domu dziecka. Nastolatka była z siebie bardzo zadowolona, ale czuła lekkie wyrzuty sumienia, bo miała też ukryty motyw, dla którego potrzebowała wybrać się na zakupy.
– Szukasz czegoś? Myślałem, że umawialiśmy się na brak prezentów? – Saverin uśmiechnął się lekko, a ona spłonęła rumieńcem. Zupełnie jakby ją przejrzał.
– To dla kolegi ze szkoły, loteria świąteczna, sam rozumiesz.
Montes skłamała na poczekaniu. Prawdą było, że miała już prezent dla Daniela. Kupiła mu zestaw do składania modeli samolotów, bo podczas jednej z rozmów dowiedziała się, że lubi manualne prace w wolnym czasie. Bardzo ją kusiło, by dać mu pod choinkę „Narzeczoną dla Księcia” i zobaczyć jego reakcję, ale ostatecznie za bardzo przywiązała się do tej powieści, by się nią z kimś dzielić. Nikomu nie mówiła o tym prezencie od El Arquero de Luz, chyba spaliłaby się ze wstydu, gdyby ktoś się dowiedział, że przeczytała ją już trzy razy. Zakupy z Conradem wykorzystała bardziej jako pretekst, żeby rozejrzeć się za czymś dla Łucznika. Nie wiedzieć czemu coś jej podpowiadało, że tajemniczy mściciel raczej nie ma co liczyć na prezenty. A nawet gdyby się myliła, chciała podarować mu coś od serca, jakiś talizman, coś co będzie go ochraniało, kiedy on walczył z niesprawiedliwością w okolicy. Saverin nie wnikał w jej zakupy, chyba wyczuł, że potrzebuje prywatności, bo oddalił się na trochę, twierdząc, że musi kupić coś dla Guerrów. To były pierwsze święta Tommy’ego i Charliego, a Alice nie przestawała mówić o jakimś zestawie małego projektanta, więc postanowił spełnić zachcianki maluchów.
– Szukasz czegoś konkretnego, kochanie? – zagadnęła ją sprzedawczyni w sklepie, który wyglądał jak skup starych gratów. Lidia odwiedziła go bezmyślnie, zwabiona kolorami i tajemniczą atmosferą.
– Szukam prezentu pod choinkę.
– Dla chłopaka?
– Yyyy – zawahała się, nie bardzo wiedząc, jak na to zareagować. – Można tak powiedzieć.
– Przykro mi, skarbie, ale nie znajdziesz u nas kubków z Mikołajem i pluszowych bałwanków. Mamy tylko to. – Kobieta pokazała jej asortyment, na który składały się różne dziwnie wyglądające kamienie, paciorki, koraliki i inne ozdoby, głównie z religijnymi symbolami. Lidia rozpoznała wizerunek Buddy w jednej z figurek. – Szukasz czegoś na szczęście?
– Właściwie to tak. – Lidia pomyślała, że może jednak istnieją zrządzenia losu. W końcu wychowała się w romskiej kulturze, była dosyć przesądna. Wierzyła w talizmany i miała wrażenie, że ekspedientka umiejętnie to wykorzystuje. Być może sama miała cygańskie korzenie, ale nastolatka wolała jej o to nie pytać. – Ma pani może coś, co przynosi szczęście albo ochroni od złego tego, kto to nosi?
– Czterolistna koniczyna? – podpowiedziała kobieta, wyciągając spod lady przeróżnej wielkości wisiorki, kolczyki i broszki z zieloną połyskującą koniczyną.
– Nie, raczej coś mniej oklepanego.
– W porządku. W takim razie musimy przejść tam, bo tutaj jest półka z chińszczyzną, taniocha dla amatorów. – Machnęła ręką, ośmielając się przy młodej klientce. Może wyczuła w niej bratnią duszę, trudno powiedzieć. Podeszła do szklanej gabloty, otworzyła ją kluczykiem i wysunęła kilka ozdób ułożonych na aksamitnych poduszeczkach.
Lidia na dłużej zatrzymała wzrok na naszyjniku z wisiorkiem przedstawiającym koncepcję yin i yang. Jakoś nie pasowało jej to do Łucznika. Poczuła się strasznie głupio, że tak bardzo się zaangażowała i chciała już poprosić ekspedientkę, żeby schowała rzeczy i podziękować jej, ale zauważyła ciekawą rzecz.
– Czy to krzyż? – zapytała, pochylając się bliżej, by móc się przyjrzeć. Był to srebrny wisiorek z krzyżykiem, ale nieco innym niż te, które widywało się w kościołach. Miał bardziej ozdobne, zaokrąglone krawędzie i spodobał jej się. Cena jednak zwalała z nóg i ekspedientka chyba musiała zauważyć wyraz twarzy Lidii, bo odezwała się z usprawiedliwieniem.
– To filigran, taka technika złotnicza.
Lidii nic to nie powiedziało, ale jakoś intuicja podpowiadała jej, że to dobry wybór.
– Czy to nie jest zbyt… religijne? – zapytała ekspedientkę. Łucznik cytował Biblię i wiele znaków wskazywało, że jest wierzący, ale czy chciałby nosić taką ozdobę? Może uzna to za obraźliwe?
– Krzyż w naszej kulturze przyjął się jako symbol chrześcijaństwa, ale to nie jedyne znaczenie. Ten tutaj nie ma nic wspólnego z Jezusem, to zwykła ozdoba. – Kobieta wydawała się być sympatyczna, ale być może wciskała kit tylko po to, by sprzedać produkt. – Krzyż to zwycięstwo nad śmiercią, odrodzenie, ale może też oznaczać poświęcenie, honor, siłę i odwagę.
– Biorę. – Lidii nie trzeba było dłużej tłumaczyć. Ciężko zarobione w przychodni pieniądze wreszcie mogły się na coś przydać.
***
Felix uwielbiał Święta Bożego Narodzenia. To był jedyny czas w roku, kiedy wszyscy mogli tak naprawdę zapomnieć o życiowych trudnościach, o chorobie Elli, o piętrzących się rachunkach i mogli po prostu cieszyć się swoją bliskością. Castellanowie zwykle spędzali wigilię razem z Ivanem i był to jedyny dzień, kiedy nawet on dawał się namówić na śpiewanie kolęd a raczej mruczenie i dopowiadanie swoich świńskich wersji. Pierwszy dzień świąt natomiast zwykle spędzali u dziadka Gabriela w Monterrey albo odwiedzali znajomych – Jimena i Ursula często organizowały zabawy w ogrodzie, więc wszyscy mogli wspólnie spędzić czas. W tym roku jednak Felix był markotny i nie odczuwał wielkiej chęci do świętowania. Był zły na ojca, że zataił przed nim wybryk Ivana, a jeszcze bardziej był wściekły na samego Molinę, którego postępowania nie mógł zrozumieć. Na dodatek Ella się do niego nie odzywała, więc czuł się po prostu osamotniony w tym całym zamieszaniu.
W sobotę pojechał z Leticią na zakupy do San Nicolas de los Garza, ale tylko przytakiwał na wszystkie pomysły, a sam nie za bardzo wykazywał się inicjatywą. Leticia nic nie powiedziała na jego kolczyk w uchu, więc i on nie czuł potrzeby, by się z niego tłumaczyć. Chodził zamyślony po sklepach i dopiero kiedy przechodzili koło sklepu muzycznego, nieco się ożywił.
– Mam pomysł na prezent dla Elli – oznajmił, wskazując nauczycielce wejście do sklepu, który kiedyś regularnie odwiedzał z najlepszym przyjacielem. Nie mógł uwierzyć, że jeszcze tu stał. – Zawsze chciała się nauczyć grać na ukulele. Jordi trochę ją uczył, ale kiedy Guzmanowie wyjechali z miasta, Ella straciła entuzjazm. Mówiła, że chciałaby do tego wrócić. – Zamyślił się, oglądając kilka instrumentów. – Kupmy coś porządniejszego, dołożę się. I tak nie udało mi się uzbierać na to, co planowałem.
– Planowałeś coś szczególnego dla Elli? – Leti zrobiło się cieplej na sercu. Wiedziała, że Felix stawał na głowie, by spełniać wszystkie zachcianki siostry i choć często się ze sobą droczyli, nie znała innego rodzeństwa, które byłoby tak zżyte pomimo różnicy wieku. – To miłe. Co takiego chciałeś jej podarować?
– To już nieważne. – Felix machnął ręką. Zbierał na wycieczkę do Włoch, ale od kiedy odszedł z redakcji Luz del Norte i nie kontynuował stażu, wiedział już, że w życiu mu się nie uda uzbierać. Zresztą ojciec nie puściłby Elli za granicę. Wymyślił więc inny podarunek, ale i tutaj czekała go porażka. Widząc zaciekawienie na twarzy macochy, wyjaśnił: – Andrea Bocelli daje koncert w stolicy w przyszłym roku. Przedsprzedaż biletów rusza jutro. Pomyślałem, że to fajne zrządzenie losu, w końcu El uwielbia Bocellego, ale brakuje mi kasy.
– Ile ci brakuje? Pożyczę ci – zaproponowała, ale on na samą myśl się zawstydził. Nie lubił pożyczać pieniędzy, nigdy tego nie robił. Pracował dorywczo i odkładał skrupulatnie kieszonkowe na swoje własne zachcianki, a kiedy potrzebował dodatkowej gotówki, sprzedawał swoje rzeczy w Internecie, co z kolei nie podobało się Basty’emu.
– Nie chcę pożyczać, to miało być tylko nasze, wiesz? – mruknął, od niechcenia przeglądając płyty winylowe, żeby zająć czymś ręce.
– Hmm może to dobra okazja, żeby przekazać ci dobrą wiadomość. Miałam to zrobić w szkole, przy wszystkich, ale skoro już o tym wspomniałeś… – Uśmiechnęła się i spojrzała na niego z prawdziwą dumą. – Pamiętasz konkurs, na który wysłałam twój esej z hiszpańskiego? Zdobyłeś pierwszą nagrodę, Felix. Gubernator przesłał do szkoły dyplom i czek na pięć tysięcy pesos.
– Naprawdę?
– Myślisz, że bym cię okłamała? – Leticia dała mu kuksańca. – Zasłużyłeś na to, Felix. Świetnie piszesz i nie mówię tego tylko jako twoja macocha ani też nauczycielka. Tak po prostu uważam i jury również jest tego zdania, skoro przyznali ci tę nagrodę. Ten sukces będzie ładnie wyglądał w podaniu na studia dziennikarskie, nie uważasz?
– Skąd wiesz, że chcę iść na dziennikarstwo? – Potarł nerwowo kark, czując się speszony tymi komplementami.
– Nie obraź się, widziałam broszurki, kiedy sprzątałam twój pokój. Uważam, że to świetny wybór kariery dla ciebie. Zawsze miałeś do tego smykałkę. Masz lekkie pióro i dużo do powiedzenia, jesteś ciekawy świata i nie boisz się dotykać tematów, które niektórych rażą. Zgoda, czasami dajesz się ponieść emocjom… – Leticia lekko się skrzywiła, a on przełknął głośno ślinę. Pani Aguirre de Castellano dobrze znała jego styl pisania, na pewno domyśliła się, że to on jest autorem anonimowego bloga „La Voz de Cristal”, a co za tym idzie, przeczytała podszyty złośliwościami wpis, który napisał w nerwach zeszłego wieczoru. – Ale i tak uważam, że nadawałbyś się do tej pracy. Myślałam jednak, że pójdziesz bardziej w stronę muzyki.
– Jedno nie wyklucza drugiego – zauważył, zastanawiając się nad tym głęboko. – Kocham muzykę i nie chcę z tego rezygnować, ale ciężko się przebić w tym biznesie. Samymi marzeniami nie zarobię na rachunki, a dziennikarstwo zawsze mnie pasjonowało.
– Myślę, że będziesz w tym świetny. Pani Lopez de Vazquez bardzo cię chwali na wywiadówkach. Choć mówi, że masz tendencję do dygresji, w czym się z nią zgadzam.
– Wiem, popracuję nad tym. – Castellano się uśmiechnął. Mimo było wiedzieć, że ma poparcie u Leticii. Była jego wychowawczynią, ale ostatnimi czasy stała się po prostu jego rodziną, więc rozmawiało mu się z nią naturalnie. – Więc mogę jutro polować na bilety koncertowe w przedsprzedaży?
– Nawet musisz. Ella by ci nie wybaczyła, gdyby wiedziała, że taka okazja przeszła jej koło nosa. – Leti wskazała na jeden z instrumentów, które oglądali i wzrokiem zapytała Felixa, czy taki będzie odpowiedni.
– Tak, myślę, że na początek ten w zupełności wystarczy. Weźmy też futerał i inne bajery. Ella uwielbia mnóstwo prezentów, więc popakujemy każdy osobno. Ale się zdziwi, jak zobaczy pojedyncze kostki do gry. – Castellano cały się rozpromienił. Wrócił jego dawny duch świąt.
Kiedy Leticia płaciła za zakupy, on jeszcze kręcił się po wnętrzu sklepu. Kiedyś uwielbiali tu przychodzić z Jordanem i podziwiać instrumenty. Dziadek Valentin kupił mu pierwszą gitarę właśnie tutaj.
– Coś jeszcze potrzebujesz? – zapytała, czekając aż ekspedient zapakuje prezent dla Elli.
– Tak sobie patrzę – mruknął tylko, omiatając wzrokiem półki z płytami z muzyką filmową. Wiedział, że Jordan nie cierpiał prezentów i świąt, a obecnie nie byli już najlepszymi przyjaciółmi, ale od razu pomyślał o nim, widząc kilka tytułów. Nie był to wielki wydatek, więc Felix wziął jedną z płyt i zapłacił za nią przy kasie.
Święta były czasem cudów. Może jeszcze kiedyś się pogodzą.
***
Zbliżające się wybory do rady miasta zaczęły udzielać się nawet nauczycielom. W każdym obudził się duch lokalnego patriotyzmu. Leticia Aguirre próbowała zachęcić młodzież, by stała się bardziej pro aktywna i angażowała się w życie szkoły, Fabian Guzman niestrudzenie pracował z samorządem uczniowskim nad usprawnieniami, a Julietta Santillana zdecydowała się przerobić na zajęciach temat historii Pueblo de Luz i okolic. Program nauczania i tak zahaczał o tę kwestię, więc nauczycielka uznała, że obecna sytuacja aż się prosi o pracę w grupach. Podzieliła uczniów alfabetycznie według dziennika na trzyosobowe grupy, z których każda otrzymała do opracowania jeden temat z historii lokalnej społeczności. Nie mogło zabraknąć osławionego już rozbicia miasteczka i oddzielenia się Valle de Sombras. Były też strajki robotnicze, kryzys gospodarczy, upadek sadownictwa i kilku fabryk. Uczniowie zostali poproszeni o przygotowanie krótkiej prezentacji, którą mieli omówić przed klasą na następnej lekcji po świętach. Sama Julietta zostawiła ich w bibliotece, gdzie znajdowały się wszystkie potrzebne materiały, a sama udała się do dyrektora.
– Coś się ostatnio rozleniwił ten nasz Bazyliszek – zauważyła Rosie, kiedy cała klasa została sama przy stolikach. Ariana Santiago porządkowała jakieś magazyny, ale nikt się nią nie przejmował. Nie traktowali jej jak części grona pedagogicznego i często obgadywali przy niej innych belfrów, a czasami robili to nawet z nią. – Nie dość, że odwołała lekcję z drugą klasą, to teraz zostawia nas samych i liczy, że będziemy się umieli zachować?
– Daj spokój, ona zaraz przyjdzie. – Anakonda jak zwykle była najlepiej poinformowana. Trafiła do grupy z Felixem Castellano i Marcusem Delgado, więc wiedziała, że dobrą ocenę ma w kieszeni. – Na pewno poszła omówić kwestię dotacji na projekt, który wpłynął do szkoły.
– Jaki projekt? – zainteresował się Felix. Jego macocha była nauczycielką, a pierwsze słyszał o takich nowinkach.
– Na rozwój koła do debat, to chyba logiczne. – Anna spojrzała na niego takim wzrokiem, jakby chciała zasugerować, że sam się powinien tego domyślić. – Profesor Guzman sam o to wnioskował.
– No i pięknie, opłaca się mieć kumpla gubernatora. Victor Estrada szasta naszymi pieniędzmi z podatków i rozdaje jakiejś zapyziałej budzie, w której pracuje jego narzeczona i przyjaciel. – Ignacio nie krył swojej irytacji.
– Nie bądź niemądry, to nie jest dotacja od gubernatora. A poza tym ty nie płacisz jeszcze żadnych podatków. – Anna wydawała się być nadal zła za noc wyzwań. – Słyszałam, jak doktor Guzman mówił o tym pannie Fernandez. Dotacja przyjdzie z samego ministerstwa edukacji i uważam, że to świetnie, bo teraz już jesteśmy pewni, że kółko debat ONZ pojedzie na wycieczkę do Nowego Jorku, skoro mamy odpowiednie fundusze.
– Więc lepiej podszlifuj swój angielski, jeśli chcesz, żeby cię tam zrozumieli. – Nacho skrzywił się, bo sam nie należał do kółka, a co za tym idzie, wycieczka miała mu przejść koło nosa.
– Ja tam uważam, że Nacho ma rację i Guzman pociągnął za sznurki. Jakoś od lat nie mieliśmy żadnego dofinansowania – odezwał się jeden z uczniów. – Moim zdaniem sprawa śmierdzi z daleka i coś musiało być zrobione nielegalnie.
– Rzucanie takimi oskarżeniami jest co najmniej nie na miejscu. – Marcus zabrał głos jako przewodniczący klasy i samorządu szkolnego. – Profesor Guzman wnioskował o tę dotację zaraz na początku roku szkolnego i naprawdę podał solidne argumenty w ministerstwie. Wszystko odbyło się legalnie, widziałem wnioski.
– Poza tym Fabian zawsze działa zgodnie z prawem – dodała Sara jako zastępczyni Delgado w radzie uczniów. Po tych słowach Jordan prychnął lekko pod nosem, ale nikt nie zwracał na niego uwagi.
Wzięli się do pracy i każdy zaczął wertować książki i stare gazety, by znaleźć informacje odnośnie wydarzenia, o którym mieli przygotować wystąpienie. Felix i Olivia sprzeczali się między półkami z książkami. Pannie Bustamante standardowo nie podobała się postawa Castellano wobec Veronici, której przyjęcie do szkoły od nowego semestru stawało się coraz bardziej realne.
– Pozwalasz jej się panoszyć na próbach do musicalu – mówiła blondynka, z prawdziwą złością szarpiąc książki na półkach i sprawiając, że Arianie skakało ciśnienie. – Vero nie jest profesjonalną tekściarską, a podobno pozwoliłeś jej napisać piosenkę!
– Wszyscy jesteśmy amatorami, jeśli jeszcze tego nie zauważyłaś. Co w tym złego, że dałem jej szansę? Mówiła, że lubi pisać wiersze, więc jej to zaproponowałem. Jeśli tekst będzie kiepski, to po prostu go odrzucę – tłumaczył, czując, że brakuje mu już cierpliwości do przyjaciółki z dzieciństwa.
– Być może większość to amatorzy, ale ty, Jordan i Veda macie doświadczenie. Po prostu się na tym znacie. A wszyscy wiemy, że gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść. Po kiego diabła pozwalasz tej żmii się wtrącać?
– Jesteś bardzo niesprawiedliwa. Już nie pierwszy raz słyszę z twoich ust obelgi pod adresem Veronici i to naprawdę nie jest fajne, Olivio. – Brunet był naprawdę rozczarowany takim zachowaniem. – Wiem, że jesteś zła, bo zależy ci na Marcusie, ale to nie w porządku. Nie widzisz, że ona się stara? Chce, żebyście ją polubiły, a wy nawet z nią nie gadacie.
– Nie gadam ze zdrajcami.
– Jesteś dziecinna. Kiedyś byłyście nierozłączne.
– Nie, to Vero i Sara były jak siostry. Ja nigdy jej nie lubiłam – oznajmiła Bustamante, zakładając ręce na piersi. – A ty udajesz teraz rycerza w lśniącej zbroi, czy o co chodzi? Marcus wie, że zarywasz jego byłą?
– Słucham? – Felix myślał, że się przesłyszał. Wybałuszył oczy ze zdziwienia. – Nikogo nie zarywam, nie wiem, skąd ci to przyszło do głowy. Idę z Veronicą na bal po przyjacielsku i nic mnie z nią nie łączy.
– Nie idzie się na bal tylko po przyjacielsku. To pojęcie nie istnieje w słowniku.
– Tak? A ty czasem nie idziesz z Enzem?
– To co innego.
– Niby w jaki sposób?
– No bo on jest… no wiesz… on woli…
– No? – Felix nadal obstawał przy swoim. – Jesteś zaślepiona, zżera cię zazdrość i niechęć do Vero za to, co zrobiła w przeszłości. Wrzuć trochę na luz.
– A ty mógłbyś trochę bardziej zainteresować się Lidią, bo jak nic nie zrobisz, to sprzątnie ci ją sprzed nosa inny kandydat! – Blondynka miała ochotę uszczypnąć kolegę w ramię, by nieco przejrzał na oczy, ale zamiast tego dała upust swoim emocjom, wydmuchując głośno powietrze i odchodząc w stronę swojego stolika, który zajmowała wspólnie z Vedą i Rose.
– Ja tam się z nią nie zgadzam, nie słuchaj jej – odezwał się niespodziewanie za jego plecami Ignacio Fernandez. Udawał, że szuka materiałów do projektu, ale w rzeczywistości podsłuchał całą rozmowę spomiędzy półek. – Przegapiłeś swoje okienko z Montes i teraz zostałeś już ulokowany w strefie przyjaźni. Nieważne, co zrobisz, ona nie będzie na ciebie patrzyła inaczej. I mówiąc całkiem szczerze, myślę, że to wyjdzie wam obojgu na dobre.
– O co ci chodzi, Nacho? I dlaczego ja słucham tego, co masz do powiedzenia? – Castellano drugie pytanie zadał bardziej do siebie. Zaintrygowały go jednak słowa szkolnego chuligana.
– Daj spokój, Felix. Nie widzisz, że ty i Lidia jesteście z dwóch różnych światów?
– A ty i Anna to niby ta sama planeta? – warknął, bo chociaż czuł, że Nacho może mieć po części rację, wolał o tym nie myśleć.
– Ja i Anakonda to inna historia. – Nacho machnął ręką, nawet nie kwapiąc się, by poprawić imię swojej byłej dziewczyny. – Ale ty i Montes… No spójrzmy. – Chłopak zastanowił się przez chwilę. – Ona żyła na ulicy, ty pochodzisz z ułożonej rodziny.
– To nic nie znaczy…
– Po drugie, ona była dilerką, układała się z Templariuszami, a ty brzydzisz się takimi zagrywkami. Ona jest śmiała, wybuchowa, nie boi się podejmować ryzyka, a ty jesteś trochę… no wiesz…
– Jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie ciotą, to przysięgam, że… – Felix nie zdążył dokończyć, bo Nacho wszedł mu w pół słowa.
– Jesteś miękki, wiesz o co mi chodzi. – Nacho wydawał się mocno kontrolować, żeby nie powiedzieć, czegoś gorszego. Rozejrzał się wokół, jakby chciał się upewnić, czy jego kumple czasem nie są świadkami jego rozmowy z chłopakiem, którego gnębił na porządku dziennym. – Potrafisz się postawić, ale tylko kiedy walczysz o jakieś… no wiesz… ideały. – Ostatnie słowo z trudem przeszło przez gardło bramkarza. – Montes wygląda na taką, która jest gotowa złamać regulaminy, a nawet prawo, w każdej chwili. No i jako dilerka u Templariuszy nie raz to prawo złamała. Kradła też na ulicach, zgadza się?
– Do brzegu, Nacho. – Felix założył ręce na piersi, czując się trochę zdenerwowany. Nie co dzień zdarzało się, żeby Ignacio Fernandez dawał komuś rady. – Do czego zmierzasz?
– Za bardzo się od siebie różnicie, to nie ma szansy wypalić. Ty lubisz muzykę klasyczną, co nie? – Kiedy Felix pokiwał głową, Nacho miał ochotę się roześmiać. – A ona pewnie nawet nie wie, kto to Chopin. Ty oglądasz nieme filmy w starym kinie, ona wypożycza głupie amerykańskie bzdety na DVD. Jaką ostatnio książkę przeczytałeś dla rozrywki?
– Cykl reportaży odnośnie konfliktów plemiennych w Afryce – odparł, ściszając głos, bo czuł już, że doskonale wie, o co tak naprawdę chodzi.
– No a ona wybrała „Opowieści z Narnii” do analizy na hiszpański, kiedy pracowałem z nią w parze na początku roku.
– Przeciwieństwa się przyciągają… – Castellano zmarkotniał i zagryzł policzek od środka, sam się sobie dziwiąc, że w ogóle słucha tego, co Nacho ma mu do powiedzenia. Wiedział jednak, że kto jak kto, ale on jeden powie mu prawdę bez zbędnego owijania w bawełnę.
– No niby tak, ale tylko jeśli tych różnic jest na tyle mało, że można się jakoś uzupełnić. Moim zdaniem nigdy nie pasowaliście do siebie z Lidią. Wybacz, stary, ale tak to widzę.
– Nie mów do mnie „stary”, nie jesteśmy kumplami. – Felix się zirytował, zabrał książkę i wrócił do stolika, przy którym pracował z Anną i Marcusem.
Lidia natomiast nie była zachwycona, że trafiła do grupy z Quenem i Jordanem. Miała ich już po dziurki w nosie, bo spędzali ze sobą czas po szkole w przychodni dla potrzebujących.
– Znowu wy? – westchnęła, ale dała za wygraną i zaczęła kartkować jakąś starą gazetę, w której miała nadzieję znaleźć wszystkie informacje, które będą jej potrzebne. – Ostatnio spędzamy ze sobą stanowczo za dużo czasu.
– Praktycznie jesteśmy wszyscy rodziną, więc wcale mnie to nie dziwi – rzucił od niechcenia Jordan, postanawiając szybko skończyć projekt. Uważał to za kompletną stratę czasu. Kiedy Quen patrzył na niego wielkimi oczami, nie rozumiejąc, co ma na myśli, szybko się zreflektował i wytłumaczył: – No w końcu spędzamy razem wigilię na El Tesoro, prawda?
– Racja. – Quen wydawał się niczego nie podejrzewać, a jego kuzyn poczuł coś na kształt litości.
– To mi o czymś przypomniało. Nie robimy sobie prezentów. Kasę, którą byśmy przeznaczyli na podarunki, oddajemy na jakiś szczytny cel. Uzgodniłam to z Conradem i Prudencją. – Lidia wydawała się być zadowolona ze swojego pomysłu.
– Uff, dobrze że mi mówisz. – Jordan udał przejętego. Złapał się za serce jedną ręką, a drugą ostentacyjnie otarł wyimaginowany pot z czoła. – Bo prawie się zapędziłem i kupiłem ci drogą biżuterię pod choinkę.
– Tak tylko mówię. Przecież nie mówiłam, że macie mi coś kupować. – Montes trochę się oburzyła. Czasami sarkazm Jordana był mocno niepotrzebny i trochę ranił uczucia innych. – Możecie kupić sobie nawzajem jakieś drobne upominki i tyle.
– W takim razie może jednak ci coś dam. Kupię ci słownik. – Guzman postukał długopisem w jej notatki, w których aż roiło się od błędów ortograficznych. – Masz pojęcie, jakie to męczące wciąż poprawiać po tobie raporty na przedsiębiorczość? Pisz może na komputerze, tam jest autokorekta.
– Babcia chciała mikser planetarny, będzie niepocieszona – mruknął cicho Quen, jakby w ogóle nie słuchał sprzeczek kolegów z grupy. – Może jednak złożymy się wspólnie, co? Babcia zawsze tak się wysila dla wszystkich, a my nigdy nic dla niej nie robimy.
– Mów za siebie, ja zawsze robię dziadkom prezenty. – Jordi powiedział to niby od niechcenia, ale dało się wyczuć, że do dziadków akurat miał respekt.
– Możecie się umówić, że robicie prezenty. To była tylko taka propozycja. – Lidia wzruszyła ramionami. Chciała dobrze, ale ostatecznie każda rodzina zdecyduje sama, czy obdaruje się prezentami.
– To teraz, kiedy ja wypruwam sobie flaki i pracuję nad prezentem dla Caro, to nagle was olśniło, żeby niczego nie przygotowywać? – Quen odezwał się po chwili, kiedy zdążył przetrawić wszystkie informacje. Poczuł, że jego wysiłki pójdą na marne, jeśli teraz zrezygnuje z podarunku dla swojej nowej dziewczyny.
– Wypruwasz sobie flaki? Jakoś nie zauważyłem. – Jordan posłał mu swój złośliwy uśmieszek numer trzy, obracając w dłoniach długopis. – Usta masz spierzchnięte, kuzynie.
– Zamknij się. – Quen spalił buraka, ale tym razem na jego twarzy zagościła też rozanielona mina, kiedy patrzył się na stolik, przy którym zasiadła Carolina razem z Soleil i innym kolegą z klasy. – W sumie to powinienem ci podziękować, bo dałeś mi dużo rad.
– Więc dziękuj.
– Słucham?
– Mówisz, że powinieneś podziękować, ale nie podziękowałeś. Więc zrób to. – Jordan wpatrzył się wyczekująco w Enrique, który sądził, że ten się zgrywa.
– Dzięki – powiedział w końcu, ale to słowo z trudem przeszło mu przez gardło.
– Swat Guzman, polecam się na przyszłość.
– Jesteś swatem, od kiedy? – Enrique się roześmiał.
– Nie wiem, tak jakoś wychodzi. – Wzruszył ramionami.
– Byłeś skrzydłowym Franklina? Zabierał cię na miasto i kazał ci obserwować dziewczyny i dawać mu sugestie, którą poderwać?
– Coś w tym guście. Pytał, która mi się podoba i potem sam zaczynał się z nią umawiać.
– Och. – Quen trochę się zmieszał, ale o dziwo Jordan nie wydawał się być zły. Bardziej był zajęty projektem na wiedzę o społeczeństwie.
– Cześć, Lidio. Nie powinniście mieć teraz historii? – Do biblioteki wszedł Daniel Mengoni i stanął nad ich stolikiem z uśmiechem na twarzy.
– Mamy WOS i Bazyliszek kazała nam zrobić projekt. Wy już skończyliście? – Lidia zerknęła na zegarek. Było zdecydowanie za wcześnie na koniec lekcji.
– Chciałbym. Mamy okienko, bo Lalo Marquez odwołał lekcję wuef z moją klasą. Dziwny gość. – Daniel wzruszył ramionami i popatrzył po reszcie przy stoliku. – O, cześć, Enrique. Cześć, Jordan.
Ibarra przywitał się z nowym kolegą, ale Jordan w ogóle zdawał się go nie zauważać. Przeglądał starą lokalną gazetę i robił notatki swoim równym ładnym pismem, które nijak nie pasowało do jego charakteru.
– Ej, właściwie to miałem cię o coś zapytać. Udzielasz korków z biologii, prawda? Mój kolega z klasy, Kevin Del Bosque mi powiedział. – Daniel Mengoni mówił uprzejmym tonem i jasne było, że słowa te były skierowane do Guzmana, a nie do pozostałych, więc wszystkie oczy spoczęły na szatynie.
– Udzielam korków tylko Kevinowi. – Jordi chciał dobitnie podkreślić, że nie zamierza marnować swojego cennego czasu na użeranie się z takim patałachem jak on. Daniel chyba wyczuł aluzję.
– Myślałem o mojej kuzynce, ma trochę zaległości, ale w porządku. Znajdę kogoś innego. – Uśmiechnął się i pomachał im ręką, po czym wyszedł z biblioteki z lekturą, którą przyniosła dla niego Ariana.
– Korona by ci z głowy spadła, gdybyś kiedyś był uprzejmy? – Lidia wywróciła oczami.
– Nie mam czasu na bycie miłym. Mengoni jest na biol-chemie, niech sam daje korepetycje kuzyneczce, a nie szuka niewolnika. – Guzman tylko wzruszył ramionami.
– To nieładnie tak się zwracać do ludzi. – Quen podchwycił słowa Lidii i poczuł ogromną ochotę, by odpłacić się złośliwościami kuzynowi. – Przecież Daniel mógłby być twoim braciszkiem. – Jordan podniósł wzrok i pewnie mógłby nim zabić Quena, ale ten tylko się uśmiechnął. – Oj, tak tylko sobie żartuję. Nie słyszałeś, że Marlena Mazzarello podkochiwała się w Fabianie w młodości? Słyszałem, jak Deb rozmawiała o tym z moją mamą. Podobno Marlena zostawiała laurki, jakieś drobne prezenciki w jego szafce…
– Znała jego kod do szafki? – Lidia otworzyła szeroko oczy. – To trochę upiorne.
– Nie wiem czy znała, czy wciskała w szpary w szafce. – Quen wzruszył ramionami. – A akurat ty o obsesji nie powinnaś się chyba wypowiadać, co? – Miał ochotę droczyć się jeszcze dłużej, nawiązując do jej relacji z Łucznikiem Światła, ale dał za wygraną. – Ten Daniel jest dziwny. Skąd wiedział, że masz w tym czasie historię? Zna cały twój plan zajęć?
– Wie, kiedy mam okienka, bo wtedy się spotykamy, żeby uczyć się chemii.
– To i tak dziwne. Ja nie znam nawet własnego planu zajęć na pamięć, a co dopiero planu kogoś innego. – Quen zmrużył podejrzliwie oczy, ale po chwili był zmuszony dać za wygraną. – To o czym mamy robić tę prezentację? – zwrócił się do kuzyna, który miał już większą część zrobioną.
– Powstanie Romów w 1965 roku – poinformował go dobitnie Jordan, wzdychając nad jego głupotą. – Ja omówię przyczyny, Lidia konsekwencje, a ty opowiesz o przebiegu.
– Przebieg jest najkrótszy i najłatwiejszy.
– No właśnie, nie ma czego schrzanić.
Po tych słowach Jordan oberwał papierową kulką w twarz. Quen wziął się jednak do roboty i zaczął wertować archiwalne materiały, jednocześnie wspomagając się Internetem w telefonie, mimo że Julietta tego zakazywała.
– Ej, czy to nie jest młody Valentin? – zapytał uradowany, kiedy znalazł coś w gazecie sprzed pięćdziesięciu lat. Jordan i Lidia pochylili się z ciekawością nad czarno-białą fotografią.
– Rzeczywiście. – Jordi nie mógł się powstrzymać i uśmiechnął się bez cienia złośliwego grymasu. W pierwszej chwili miał wielką ochotę wziąć gazetę i iść do Felixa pokazać mu ją, ale wtedy przypomniał sobie, że przecież już się nie przyjaźnili. – A obok niego stoją Romowie. Po powstaniu miasto wydało dekret, na mocy którego część romskiej młodzieży mogła zacząć uczęszczać do szkoły. Organizowali też spotkania integracyjne. Valentin był zaangażowany jako członek samorządu i młodzieżowej rady miasta.
– Sporo wiesz na ten temat – zauważył Quen ze zdziwieniem.
– Jestem synem Fabian Guzmana. Wiem to siłą rzeczy.
– O wow, patrzcie, może to była dziewczyna Vala. Co sądzicie? Wyglądają na zżytych. – Quen podstawił im bliżej fotografię i zwrócił się do Lidii. – Znasz ją?
– Tak, Quen, znam wszystkich Cyganów w miasteczku. Nawet tych, którzy urodzili się pięćdziesiąt lat przede mną. – Lidia nie kryła protekcjonalnego tonu głosu, ale wytężyła wzrok i uważnie zbadała zdjęcie. – Wiecie, co? To może być Maria de la Rosa. Ta kobieta, o której opowiadał nam Salvador Sanchez przed imprezą z okazji urodzin pana Vidala.
– Narzeczona Barona Altamiry? – Jordan zainteresował się, kartkując gazetę w poszukiwaniu więcej zdjęć, ale to była jedyna fotografia przy artykule mówiącym o nowym programie asymilacji młodzieży meksykańskiej i romskiej. Przypomniał sobie piosenkę z repertuaru Vala, która nigdy nie ujrzała światła dziennego, dopóki nastolatek nie zaśpiewał jej na imprezie upamiętniającej. Według Savadora, „Ave Maria” zostało napisane dla „Różyczki” de la Rosy.
– To może być ona. Ale równie dobrze każda inna Cyganka, skoro się wtedy asymilowali. – Lidia wzruszyła ramionami. Jej wzrok pobłądził jednak do zdjęcia raz jeszcze. – Hej, widziałam już podobne zdjęcie, prawdopodobnie z tego samego okresu.
– Co, gdzie? – Enrique wydawał się autentycznie zdziwiony. On nawet nie wiedział, że Romowie zorganizowali w miasteczku powstanie. Wystarczyło mu, że jego pra pra przodek był założycielem miasta, nie znał każdego szczegółu.
– W starej szkolnej kronice, nieważne. – Lidia pokręciła szybko głową, czując, że powiedziała za dużo. Fotografia widniała na stronicy wyrwanej z kroniki, którą znalazła w kurtce Łucznika. Wyglądało na to, że i on interesował się tamtymi wydarzeniami. Nagle poczuła większą ochotę, by przyłożyć się do projektu. Kto wie, może El Arquero uzna, że dziewczyna się na coś przyda.
– Swoją część odwaliłem, przyłóżcie się do waszych – oznajmił nagle Jordan, zbierając ze stolika swoje rzeczy. – Ja spadam.
– Ale zaraz mamy wuef – zauważył Quen, obserwując ze zdumieniem, jak jego kuzyn się pakuje.
– Nie słyszałeś, co mówił makaroniarz? Lalito zrobił sobie wagary, więc wuef wypada.
– Nie nazywaj tak Daniela! – oburzyła się Lidia, ale nikt na nią nie zwrócił uwagi.
– No ale dadzą nam zastępstwo. Pewnie Bruni znów przejmie.
– Mam to gdzieś. Powiedz, że jestem u dentysty czy coś. – Jordi wzruszył jednym ramieniem, na drugie narzucając pasek od plecaka. – Byłbym zapomniał – odwrócił się jeszcze na pięcie, wyciągnął coś z kieszeni i rzucił w stronę kuzyna, który złapał w locie mały przedmiot. Był to balsam ochronny do ust. – Na twoje spierzchnięte usteczka, kuzynie – dodał, wskazując palcem na swoje własne usta, na których zagościł charakterystyczny złośliwy uśmieszek.
Lidia sama nie wytrzymała i parsknęła kpiącym śmiechem, kiedy Guzman wyszedł z biblioteki. Quen wyglądał na naprawdę oburzonego.
– A ty co się tak śmiejesz, ty się nawet nigdy nie całowałaś!
Oboje zaczęli przerzucać się wyzwiskami czerwoni jak buraki, dopóki Ariana nie zwróciła im uwagi, że są za głośno. Wrócili więc do pracy.
***
Słowo się rzekło i Debora Guzman nie miała już wyboru – jej duma nie pozwalała na wycofanie się z wyścigu o jedno z purpurowych krzeseł. Początkowo miała tylko utrzeć nosa Ivanowi, ale teraz zaczynała być to sprawa osobista, skoro jej rodzony brat nie uważał, by nadawała się do tego zajęcia. Postanowiła pokazać mu, że się myli. Problem polegał na tym, że sama nie czuła się pewnie, kiedy oficjalnie zgłaszała swoją kandydaturę w ratuszu. Skostniałe dłonie pocierała jedną o drugą przed zabytkowym budynkiem, żeby nieco się uspokoić, ale wcale to nie pomagało.
– Jesteś umówiona z Jimeną? – Usłyszała za sobą głęboki głos Conrada Saverina i miała ochotę zapaść się pod ziemię. Jeszcze tego brakowało, żeby to właśnie on był świadkiem jej kompromitacji.
– Niezupełnie – odpowiedziała, dobitnie dając do zrozumienia, że złość na niego nadal jej nie przeszła. Conrado miał na twarzy wymalowaną życzliwość i było to tylko bardziej wkurzające. Westchnęła cicho i powiedziała bardziej w stronę swoich stóp, niż w jego kierunku: – Kandyduję do rady miasteczka. – Na pewno nie spodziewała się serdeczności w oczach starego znajomego. Była pewna, że ją wyśmieje albo pokaże wyższość jak jej brat, ale ten pogratulował jej decyzji. – Uważasz, że to dobry pomysł? – zapytała, dziwiąc się jego reakcji.
– Oczywiście, że tak. Dlaczego miałoby być inaczej? – Conrado nie do końca rozumiał jej zdumienie. – Zawsze miałaś do tego smykałkę. Byłaś w samorządzie studenckim, prawda?
– Tak, organizowałam głównie imprezy. Nie mam pojęcia o ustanawianiu lokalnego prawa.
– Cóż, coś mi mówi, że rozrywka też jest bardzo ważna, szczególnie w tych niespokojnych czasach. Poradzisz sobie, Deb. Zawsze umiałaś spadać na cztery łapy.
Coś w tym było. Nigdy się nie poddawała – kiedy nie wpuszczali jej drzwiami, waliła oknem. Było coś pokrzepiającego w słowach Saverina, ale nie miała zamiaru mu za nie dziękować. Nadal była wściekła.
– Z twoim bratem wszystko już dobrze? – zapytał uprzejmie zastępca burmistrza, sprawiając, że kobieta musiała poprosić o powtórzenie pytania, bo kompletnie nie rozumiała, o co mu chodzi. – Słyszałem, że w zeszłym tygodniu zasłabł podczas obrad koła ONZ i karetka zabrała go do szpitala. Julietta mówiła, że przyjął go doktor Juarez.
– Czekaj, co? – Debora uniosła jedną dłoń, jakby chciała zatrzymać Conrada i przetrawić te informacje. – Po pierwsze, co to znaczy, że zasłabł? Nic na ten temat nie wiem. Fabian czuje się dobrze, rozmawiałam z nim dzisiaj rano. A poza tym, jaka Julietta, do cholery?
– Julietta Santillana, koleżanka po fachu – wyjaśnił, czując, że nie powinien się zagłębiać w szczegóły.
Nie musiał jednak tego robić, Debora zbyt dobrze znała swojego brata, by się nie domyślić, o co tak naprawdę chodzi. Kiedyś była świadkiem, jak Silvia wyrzuciła Fabianowi, że miał romans z nauczycielką dzieciaków. Widocznie panna Santillana nadal miała słabość do Guzmana. Informacja o zasłabnięciu była dla kobiety totalnym szokiem, ale kiedy przetrawiła ją w głowie, zdała sobie sprawę, że to idealnie pasowało do Fabiana – nigdy nie lubił sprawiać ludziom problemów, nigdy się nie żalił i nawet w dzieciństwie nie mówił, gdy źle się czuł. Może to kwestia dorastania z Ofelią. Bolący brzuszek czy grypa wydawały się totalną bzdurą w porównaniu ze stanem starszej siostry, a Fabian musiał szybciej dojrzeć. Deb poczuła jednak troskę, pomimo chwilowej złości na swojego brata.
– Wybacz, myślałem, że wiesz – usprawiedliwił się Conrado, bo sam nie znał szczegółów. Wiedział jednak, że Guzman nie wziął wolnego, więc chyba nie było to nic poważnego.
– Pogadam z nim. – Deb westchnęła, czując, że i tak niczego nie dowie się od Fabiana. – A ty rozmawiałeś już z Arielem?
– Pracuję nad tym.
– To lepiej pracuj szybciej, bo niezręcznie będzie, jeśli temat Andrei wypłynie przy wigilijnej kolacji.
– Zaprosiłaś Ariela na wigilię na El Tesoro? – Conrado nie wiedział, jak się ma z tym czuć.
– Nie ja, Prudencja i Lidia to zrobiły. Ariel jest nowy w miasteczku i chciały, żeby dobrze się tu poczuł. Twoja podopieczna bardzo się zaangażowała. Ona wie, prawda?
– Tak, ale nie powie Quenowi, jeśli o to ci chodzi.
– Mój bratanek też wie. – Debora postanowiła być szczera. Zaczynała sądzić, że wiedzą wszyscy naokoło tylko nie biedny Enrique. – I to ty powinieneś pogadać z synem. Ja mogę go co najwyżej trochę przygotować na tę rozmowę, ale to nie moja rola.
– Wiem o tym. Załatwię to. Nie chcę psuć świąt, Deb. Wszystkim nam przyda się odrobina wytchnienia, nie uważasz? Twoja siostra się ze mną zgadza. Wrócimy do tematu po nowym roku.
– W porządku. – Debora pokiwała głową, przypatrując się uważnie Saverinowi. Teraz kiedy wiedziała o pokrewieństwie, wydawało jej się to tak oczywiste. – Jestem idiotką, prawda? Możesz to powiedzieć. Nie obrażę się.
– Nie jesteś idiotką, Deb.
– Jestem. Zmieniałam mu pieluchy, kupiłam pierwszy rower. Widziałam tysiące razy jego znamię pod obojczykiem, takie samo jak miała Andrea. Nigdy się nie domyśliłam. Jestem głupia, wiem to.
– Nie mogłaś wiedzieć. – Saverin posłał jej smutny uśmiech, bo przecież wcale jej za to nie winił. Sam odciął się od znajomych, nie kontaktował się z nikim. Nawet gdyby Deb domyśliła się prawdy wcześniej, niczego to nie zmieniało. – To pokrzepiające, wiesz? Że byłaś przy nim. Że miał fajną ciocię przy sobie. Miałaś być matką chrzestną.
– Wiem. Nie poprosiliście mnie o to, ale słyszałam jak szeptacie w kuchni. Byliście uroczy. Andi próbowała cię zmusić, żebyś mnie zapytał, a ty uważałeś, że trzeba poczekać do czasu narodzin.
– Wbrew temu, co mówią, czasem to ja stawiałem na swoim.
– Ale bardzo rzadko – dodała Debora, czując pewną nostalgię, kiedy przypomniała sobie początki znajomości najlepszej przyjaciółki i Saverina. – Pójdę już. Muszę zgłosić swoją kandydaturę. Miasteczko samo się nie naprawi. – Pomachała kartką papieru z formularzem i weszła do gmachu ratusza.
***
Felix i Marcus po jednej godzinie wspólnej pracy mieli serdecznie dość Anakondy. Nawet Delgado o anielskiej cierpliwości musiał kilka razy gryźć się w język, by nie powiedzieć jej do słuchu. Anna się wymądrzała i sądziła, że zna historię miasteczka najlepiej, bo jej mama kandyduję do rady, ale gubiła się w faktach, a szukanie informacji sprawiało jej niemały problem. Dlatego chłopcy odetchnęli z ulgą, kiedy poszła poszukać książek między regałami.
– Mam ochotę przebić sobie bębenki tym ołówkiem. Od jej gadaniny czuję, jakby mózg mi się lasował. – Felix udał, że wkłada do ucha ołówek i przekręca go. Ze stolika niedaleko nich dobiegły podniesione głosy. Lidia, Quen i Jordan jak zwykle się o coś sprzeczali. – Nie wiem, co kupić Lidii na święta. Masz jakiś pomysł?
– Proponuję coś, co jej się spodoba – odpowiedział Marcus znad swojego referatu na wiedzę o społeczeństwie.
– Dzięki, Sherlocku, sam na to nie wpadłem. – Castellano wywrócił oczami, a po chwili powrócił do przypatrywania się dziewczynie, która mu się podobała. – Ty już masz prezent dla Adory, cwaniaku. Nadal nie powiesz mi, co to za wielka niespodzianka?
– To nic takiego – poprawił go, trochę jednak czując się zawstydzony. Sam próbował przekonać samego siebie, że to zwykły upominek. Prawda była jednak taka, że musiał pociągnąć za kilka sznurków. – Ale ty chyba nie wylosowałeś Lidii na loterii świątecznej?
– Nie, ale i tak wypadałoby coś jej dać. – Felix zaczął nerwowo obracać w dłoniach ołówek. – Na loterii wylosowałem Kiraz Torres. Jej też nie wiem kompletnie co dać, ale podpytam Remmy’ego.
– Zakumplowaliście się? – Marcus podniósł wzrok znad swoich notatek. – Quen mówi, że często go odwiedzasz.
– Mieszkamy po sąsiedzku. Remmy jest w porządku.
– Dlatego zabrałeś go na „noc wyzwań”? – Ciemne brwi Delgado uniosły się lekko, kiedy spoglądał na przyjaciela z ciekawością. Felix lekko się zmieszał. – Daj spokój, myślałeś że nie zauważę, że masz dziurkę w uchu. Zrobiłeś sobie kolczyk.
– Aleś ty spostrzegawczy. – Castellano odruchowo złapał się za płatek lewego ucha. – Nie zapraszałem cię, bo wiedziałem, że i tak byś nie przyszedł, jeśli o to ci chodzi.
– No nie wiem, może ktoś powinien was przypilnować, żebyście nie robili głupot. Franklin miał zawsze różne dziwne pomysły.
– Ludzie nadal go wielbią, Yon sztywno trzymał się zasad gry, które ustalił Franklin. Jordan strasznie się wkurzył. – Felix zastanowił się przez chwilę. – Słyszałeś, że podobno ktoś prawie zginął w San Nicolas podczas tej gry?
– To tylko plotki. Chłopak dostał wyzwanie, żeby skoczyć z mostu na główkę, długo nie wypływał. Jordi rzucił się za nim i pokłócił się z bratem, że takich zadań nie powinno być. Ale z tego co wiem, temu uczniowi nic się nie stało, po prostu zmienił szkołę. Chyba nie wytrzymał tej presji. – Marcus zastanowił się nad tym przez chwilę. Sam brał udział w tej grze tylko raz, w pierwszym roku, kiedy Guzmanowie i Serratosowie przeprowadzili się do San Nicolas de los Garza. Nie był zachwycony.
– Hej, Marcus, żeby była jasność – Felix odezwał się niespodziewanie, spuszczając lekko wzrok, bo był zawstydzony tym, co chciał zaraz powiedzieć. – Jeśli chodzi o bal, to idę z Veronicą po koleżeńsku, mam nadzieję, że o tym wiesz.
– Jasne, Felix, nie przejmuj się tym.
– Mówię, bo Olivia twierdzi, że zarywam do Vero, ale to nieprawda. Serio – dodał już nieco bardziej stanowczo i spojrzał prosto w ciemne oczy przyjaciela.
– Okej, naprawdę nie musisz mi się tłumaczyć. – Delgado się uśmiechnął. – Znam cię, Felix, wiem, że nie zrobiłbyś nikomu przykrości.
– Czyli twierdzisz, że gdybym poszedł z nią na randkę, to byłaby to dla ciebie przykrość? – Wewnętrzny detektyw Castellano od razu się uruchomił. – Nadal ją kochasz?
– Nie opowiadaj głupot.
– Tak tylko pytam. – Syn policjanta wzruszył ramionami. – Quen wtedy się od nas oddalił i nie był na bieżąco z niektórymi wydarzeniami, ale ja to pamiętam. Byłeś załamany po zerwaniu z Vero, złamała ci serce. To że wraca do szkoły po świętach musi być ciężkie. Więc jeśli chcesz pogadać…
– Nie ma o czym, Felix. – Marcus uciął dyskusję. – Było, minęło. Naprawdę.
Nie przekonał tymi słowami swojego przyjaciela, ale ten już nie wracał do tego tematu. Zamiast tego skupił wzrok na Lidii, która teraz rozmawiała z Danielem Mengonim, który podszedł do ich stolika. Poczuł ukłucie zazdrości.
– Może Nacho ma rację. Ja kompletnie jej nie znam.
– Co masz na myśli?
– No w sensie… – Felix przygryzł od środka policzek. – Ona zna mnie na wylot, wie o moich zainteresowaniach, zna całą moją rodzinę i przyjaciół. A ja tak naprawdę niewiele o niej wiem, ona nie lubi o sobie mówić. Skąd mam wiedzieć, co jej kupić na święta, jeśli nie wiem, co by chciała dostać?
– Nie czytałeś jej formularza na godzinę wychowawczą? – zapytał Marcus i musiał wytrzymać oburzone spojrzenie Felixa. – Okej, wiem, że to trochę creepy, ale każdy z nas miał wypisać różne rzeczy o sobie, kiedy pracowaliśmy w parach. Nie pomagałeś jej z formularzem?
– Pomagałem, ale tylko poprawiałem wersję Jordana. On wypisał jakieś głupoty kompletnie niezwiązane z prawdą, więc uzupełniłem je na nowo za niego, bo Lidia przejmowała się, że zawali projekt. Leticia dała nam do zrozumienia, że te nasze formularze przydadzą się w drugim semestrze. – Felix poczuł się zaintrygowany, przypominając sobie słowa macochy, która wyglądała na niezwykle uradowaną, kiedy o tym mówiła.
– A może po prostu zapytaj ją wprost, co chciałaby dostać? – zaproponował Marcus, nie mając już innych pomysłów. Sam nie znał Lidii aż tak dobrze. Rzeczywiście, dziewczyna nie uzewnętrzniała się za bardzo. – Albo zapytaj Rosie, one spędzają razem mnóstwo czasu.
– Rosie podpowie mi coś kontrowersyjnego, lepiej nie. Może kupię jej książkę? – Felix zamyślił się głęboko, a Marcus tylko się uśmiechnął.
Nie mogli jednak kontynuować rozmowy, bo Anna Conde wróciła do stolika z naręczem lektur, które zaczęła gwałtownie wertować i dzielić się pomysłami. Dla świętego spokoju zgodzili się na nie, żeby nie musieć się z nią użerać.
***
Lidia Montes była ciekawską osóbką i nie zamierzała łatwo odpuścić swojego śledztwa. Tożsamość Łucznika Światła nadal spędzała jej noc z powiek, a teraz kiedy miała solidnego podejrzanego, postanowiła gruntowanie go sprawdzić. Miała idealną okazję – kilka razy w tygodniu po szkole spotykała się z Danielem albo w przychodni dla potrzebujących albo w jego domu, gdzie odbywali korepetycje. Nie było lepszej szansy na zbadanie podejrzanego jak obserwacja w naturalnym środowisku.
Dom rodziny Mengoni nadal lekko ją przerażał, ale tego dnia atmosfera była nieco inna. Z końca korytarza z jednego z pomieszczeń dochodziła muzyka. Lidia spojrzała zdziwiona w tamtą stronę, kiedy Daniel prowadził ją do swojego pokoju.
– To moja kuzynka, mieszka z nami – uspokoił ją, jakby w obawie, że pomyśli, że kogoś tam przetrzymują.
– Ta, która potrzebuje korków z biologii? – dziewczyna skojarzyła fakty.
– Ta sama. Szkoda, że Jordan nie chciał jej pomóc. Jaki jest jego problem? – Mengoni zapytał z czystej ciekawości. Sam był uprzejmy dla wszystkich, ale Guzman niespecjalnie chciał się asymilować.
– Nie wiem, on jest dupkiem, nie zwracaj na niego uwagi. – Machnęła ręką i przekroczyła próg jego pokoju.
Wcześniej odrabiali lekcje w kuchni, więc była tu pierwszy raz. Sypialnia wyglądała tak, jak powinna wyglądać w jej mniemaniu sypialnia nastoletniego chłopca – plakaty na ścianach, porozrzucana pościel, walające się wszędzie zeszyty i kilka zabłąkanych na podłodze skarpetek, na widok których Daniel spalił buraka i rzucił się, by wszystko posprzątać.
– Spieszyłem się rano – usprawiedliwił się, a ona tylko połknęła uśmiech, rozglądając się po wnętrzu.
– Dlaczego już nie trenujesz karate? – zapytała, wskazując na kilka medali na półkach. Od Anakondy wiedziała, że chłopak miał czarny pas i nie mogła już na niego patrzeć tak samo, od kiedy się o tym dowiedziała. Wcześniej miała wrażenie, że to słabeusz, ale teraz widziała, że był wysportowany, więc kompletnie nie mogła tego zrozumieć.
– To… skomplikowane – wyznał, bez wdawania się w zbędne szczegóły. – Usiądź, zrobiłem ci miejsce. – Wskazał jej krzesło, a sam przysunął sobie drugie do biurka. Kiedy wyciągał z półki podręcznik od chemii, na blat wypadła cała masa papierowych wycinków z gazet. – Kurczę – zaklął pod nosem i zaczął je pospiesznie chować, ale Lidia i tak zdążyła je zauważyć.
Przez całą drogę powrotną myślała tylko o tym i nie mogąc już dłużej znieść tej frustracji. Pobiegła więc do domu Rosie, żeby podzielić się z nią nowinami. Kiedy opowiedziała jej, co takiego zobaczyła u Daniela, Primrose pokiwała lekko głową.
– To ma sens – zauważyła, a Lidia się zdenerwowała.
– Nie, Rosie, to nie ma żadnego sensu! Po co Danielowi wycinki z gazet dotyczące El Arquero de Luz? Artykuły opisujące jego wyczyny, wzmianki w jego atakach…
– No gdybym ja była zamaskowanym mścicielem, chciałabym wiedzieć, co pisze o mnie prasa. Trzeba znać opinię wroga, co nie?
– No może. – Lidia sama już nie wiedziała, co o tym myśleć.
– Jak zareagował, jak go o to zapytałaś?
– Nie zapytałam, zatkało mnie. – Montes pomyślała, że to był ogromny błąd. Mogła go skonfrontować w jego pokoju, zamiast teraz to roztrząsać. – Ale to nie może być on, prawda? To znaczy… Łucznik musiałby być okropnym narcyzem, żeby zbierać wiadomości o sobie samym.
– Ja myślę, że to ma sens. Może jest dumny ze swoich osiągnięć. – Castelani podpowiedziała, sama odpalając komputer i wyszukując artykuł online o tym, jak El Arquero de Luz posłał strzałę Fernandowi Barosso na wiecu wyborczym w Valle de Sombras. Uśmiechnęła się do monitora. – Ja nadal czekam, aż dobierze się do skóry Dickowi. Dlaczego jeszcze nie upodlił go przed wszystkimi?
– Wydaje mi się, że on robi to celowo. – Lidia przysiadła na łóżku obok przyjaciółki i przypomniała sobie ostatnią rozmowę z Łucznikiem. – Chce powoli torturować Pereza.
– Myślisz, że mój dziadek osobiście mu się naraził? – Castelani spojrzała na Montes z zaciekawieniem. – To by wyjaśniało, dlaczego robi to tak skrupulatnie.
– Myślę, że nie można tego wykluczyć. Nie potwierdził mi tego wprost, ale wydaje mi się, że ma duży żal do Ricarda Pereza. Nie zależy mu na zrobieniu z niego pośmiewiska przed wszystkimi w miasteczku, bo Dick już sam się o to postarał. Łucznik naprawdę chce go powoli męczyć.
– Trochę z niego sadysta. Ale co tam, jeśli chodzi o Dicka, to ja nie mam nic przeciwko. – Rose wzruszyła ramionami. – Pizza na kolację?
***
Ivan Molina raczej nigdy nie był typem, który przepraszał, nawet kiedy wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że powinien to zrobić. Tak też było tym razem. Wcale nie chciał okazywać skruchy za swój wybuch, kiedy dowiedział się, co kombinuje Silvia Olmedo, ale nogi same poniosły go do El Gato Negro i chyba podświadomie chciał po prostu zobaczyć Anitę, może nawet się z nią pokłócić, żeby upewniła go w przekonaniu, że słusznie się wściekł. Widok barmanki sprawił, że serce podskoczyło mu lekko, ale na widok osoby, z którą rozmawiała, poczuł że dłonie same zaciskają mu się w pięści.
– Odbiorę cię o ósmej. Do zobaczenia – mówił Gianluca Mazzarello, żegnając się z Anitą. Wychodząc, kiwnął głową Ivanowi, który miał ochotę złapać go za kark i rzucić nim o ścianę.
– Co to miało być? – Molina usiadł na stołku barowym i wskazał kciukiem na mężczyznę, który dopiero co opuścił lokal. – Co jest o ósmej? Powiedz mi, że jasełka w kościele.
– Nie. – Anita roześmiała się głośno. – Przyjedzie po mnie w dniu balu. Idziemy razem.
– Chyba nie mówisz poważnie.
– Dlaczego?
– Daj spokój, Ani. Idziesz na bal z makaroniarzem? – Tym razem to Molina się roześmiał, choć w jego wydaniu śmiech był raczej dosyć ponury. – Już nie pamiętasz, jak musiałem cię wyciągać z jeziora, bo postanowiłaś odegrać teatrzyk, że się topisz, żeby Gianluca cię wyciągnął?
– To było lata temu, Ivan. Mieliśmy jakieś trzynaście czy czternaście lat. Pewnie, moje nastoletnie serce zostało roztrzaskane, kiedy Gianluca bohatersko nie rzucił się do wody, by mi pomóc, ale to było takie dziecinne. Jesteśmy dorośli. – Anita pokręciła głową, trochę nie rozumiejąc reakcji Ivana.
– Ivan nadal żyje czasami liceum – odezwała się Valentina, podchodząc do baru i opierając się o kontuar jednym ramieniem. – To był twój czas chwały, co nie Ivan?
– Zamknij się, młoda – warknął ze złością, sam nalewając sobie wody i wypijając ją duszkiem.
– Właściwie dobrze, że jesteś. – Anita przypomniała sobie o czymś i zwróciła się do przyjaciela z pytaniem. – Czy uważasz, że to dobry pomysł, żebym szła do Basty’ego na święta? Ella mnie zaprosiła, ale wydaje mi się to trochę nie na miejscu. Nie chcę stawiać Felixa w niezręcznej sytuacji.
– Felix dramatyzuje. Jak chcesz iść, to po prostu idź. Basty i Leti nie mają nic przeciwko? – Molina upewnił się, choć dobrze wiedział, że jego najlepszy przyjaciel i jego żona byli dosyć gościnni. – Więc przyjdź, dlaczego nie?
– Tak, Ani, to świetny pomysł. Nie będzie ani trochę niezręcznie. –Valentina wysiliła się na sarkazm. – Tylko ty, twój były mąż i jego nowa żona oraz Ivan, Elena i Veda. Hej, może zaprosicie też Sala i Gianlucę?
– Słucham? – Barmanka nie miała pojęcia, o co chodzi młodszej siostrze.
– Nieważne. Jesteście dziecinni. Też mam sprawę do obgadania z Ivanem. Chodź. – Pociągnęła go za ramię, zanim zdążył zaprotestować i oddaliła się z nim od baru. – Spokojnie, nie zamierzam rozmawiać o twojej dozgonnej miłości do mojej siostry. Chodzi mi o Theo.
– A co mnie on obchodzi? – Molina taktownie zignorował wzmiankę o miłości do Anity i skrzywił się na wspomnienie młodego Serratosa.
– Nie wydaje ci się to podejrzane, że kandyduje do rady? On nigdy nie udzielał się w takich rzeczach. Zgoda, był w samorządzie uczniowskim w szkole, ale w dziale od rozrywki i sportu. To po prostu nie ten typ. On nie jest jak Ulises.
– Może nagle mu się odmieniło? – podsunął szeryf, a widząc zawzięcie w oczach Valentiny, położył jej dłoń na ramieniu i uspokoił. – Theo dużo szczeka, ale jest niegroźny. Pobawi się trochę w tej piaskownicy i mu przejdzie. Ale nie rozumiem, czym tak bardzo się martwisz?
– Jak to czym? Ivan, on nienawidzi tego miasteczka. – Tina mówiła tak, jakby to było oczywiste. – Nie wiem, co on kombinuje, ale po prostu mi się to nie podoba. Czy ty go czasem nie podejrzewasz?
– O co?
– O bycie Łucznikiem Światła.
Ivan Molina nie mógł się powstrzymać i się roześmiał, tym razem już na serio, z prawdziwym rozbawieniem.
– Tina, co ty za bzdury opowiadasz?
– Biega najszybciej w miasteczku, jest wysportowany, pasuje do schematu.
– Jakiego schematu?
– Facet po przejściach jest zmuszony opuścić rodzinne strony, wraca po śmierci ojca po tym jak wyszkolił się w jakiejś dziczy w Europie, żeby wymierzyć sprawiedliwość wszystkim, którzy kiedykolwiek zadarli z nim i jego bliskimi.
– Za dużo naczytałaś się komiksów. – Ivan wzniósł oczy do nieba. – Theo nie był w żadnej dziczy, tylko we Francji. Nie przepadam za żabojadami, ale to chyba w miarę cywilizowani ludzie? W każdym razie, Serratos nie ma za co się mścić i na kim.
– A Ulises?
– Ulises popełnił samobójstwo.
– Tak, ale ludzie wieszają na nim psy i jego reputacja legła w gruzach. Ja myślę, że Theo chce przywrócić dobre imię rodzinie. Serio tego nie widzisz?
– Nie. – Ivan odparł bez zająknięcia.
– Nie masz żadnych podejrzanych o bycie Łucznikiem Światła?
– Może kilku.
– Kogo?
– Tina, naprawdę musimy o tym rozmawiać? – Molina westchnął i podparł się pod boki. Dziewczyna wydawała się być zdeterminowana. – Jestem szeryfem, prowadzę śledztwo. Nie zdradzam podejrzeń.
– Mówisz tak, bo osoba, którą podejrzewasz jest kimś, kogo znam. – Valentina założyła ręce na piersi i mimo, że była sporo niższa, zdawała się spoglądać na mężczyznę z góry. – Kogo podejrzewasz?
– Tina…
– To ja ci powiem, kto jest na mojej liście. Theo… i ty.
– Ja? – Ivan uśmiechnął się kącikiem ust. – Widziałaś mnie kiedyś z łukiem?
– Typowy argument… „Nie umiem strzelać z łuku”, „Nie mam czasu biegać po mieście w ciasnych rajtkach”… Nie ściemniaj mi, Ivan, tylko powiedz wprost.
– Nie jestem Łucznikiem Światła i nie mam pojęcia, skąd w ogóle taka głupota przyszła ci do głowy.
– Łucznik dorwał Barona i Jonasa.
– Tinie. – Ivan lekko spoważniał i westchnął ciężko na widok błyszczących oczu młodej kelnerki. – Baron sobie zasłużył, każdy w mieście o tym wie. A Jonas zginął od strzały, ale choć wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że zabił go Łucznik, to raczej na pewno nie był on.
– Skąd wiesz?
– Bo to nie jest zabójca. Pracuję w tym zawodzie nie od dziś, więc uwierz mi, jeśli ci to mówię.
– Okej. Ale na Theo radzę mieć oko. – Pogroziła szeryfowi palcem i wróciła do pracy. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5857 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 20:02:05 18-04-24 Temat postu: |
|
|
cz. 2
Powiedzieć, że Ignacio Fernandez przeżywał katusze, było niedopowiedzeniem. Nie miał pojęcia, co się z nim dzieje, a kiedy tylko ten jeden denerwujący głosik w głowie podpowiadał mu rozwiązanie jego problemów, natychmiast go uciszał, bo nie mógł sobie pozwolić na takie momenty słabości. Nie cierpiał tego, jak działał na niego Remmy Torres. Nie cierpiał tego, że musiał go oglądać codziennie w szkole i na treningach, a nawet w jego własnym domu, kiedy nocowali w jego własnym łóżku. Ale chyba najbardziej przerażające w tym wszystkim było to, jak zareagował, kiedy tamtego wieczora przypadkowo wyrwał mu pompę insulinową. Nacho martwił się o Remmy’ego, bał się, że stała mu się krzywda. Może dlatego od tamtego czasu unikał kolegi z klasy bardziej niż zwykle.
Nastolatek podskoczył w miejscu, kiedy usłyszał pukanie do drzwi swojego pokoju. Tym razem nie było skrętów, niczego nielegalnego, ale poczuł się jeszcze gorzej. Świadomość, że został nakryty na gorącym uczynku – na rozmyślaniu o synu dyrektora – była gorsza niż to, że ojciec mógłby zobaczyć, jak pali zioło. Rozmyślanie o Remmym wywoływało w nim o wiele większe wyrzuty sumienia. Po usłyszeniu cichego „proszę” Aldo Fernandez wszedł do środka i przysiadł spokojnie na krześle, składając ręce jak do modlitwy. Ignacio jeszcze nigdy wcześniej nie widział podobieństwa między ojcem a jego starszym bratem, do niedawna proboszczem parafii Ducha Świętego, ale teraz zaczął to dostrzegać. Wyraz twarzy ojca był zupełnie inny niż zawsze. Tym razem był naprawdę zły i rozczarowany, a Nacho wiedział już, o co chodzi.
– Przysięgam, że nie wiedziałem, że to amfa! Nigdy bym mu tego nie dał, gdybym wiedział – usprawiedliwił się głośno, chcąc mieć pewność, że ojciec dobrze go słyszy.
– Nacho, to nie ma znaczenia. Coś ty sobie myślał? Handlowanie lekami? I to pewnie nie pierwszy raz? Używałeś mojego bloczku do recept, kradłeś leki ze szpitala? Naprawdę nie rozumiem.
– Po prostu dorabiałem na boku.
– Dorabiałeś? – Aldo nie mógł uwierzyć własnym uszom. – Brakuje ci pieniędzy, nie masz kieszonkowego? Daję ci więcej niż dostają twoi koledzy.
– Muszę jakoś o siebie zadbać, skoro po poprawczaku pewnie i tak nikt mnie nigdzie nie zatrudni, prawda? Pamiętasz chyba, jak powiedziałeś mi to wprost.
– Nie to miałem na myśli. – Osvaldo westchnął, odchylając głowę do tyłu. Naprawdę nie wiedział, jak z nim rozmawiać. – Czy naprawdę nie mogłeś znaleźć sobie jakiejś wakacyjnej pracy, jeśli chciałeś się bardziej usamodzielnić? Twoi znajomi dorabiają ciężką pracą. Felix miał staż w gazecie, a Jordan zeszłe lato pracował jako ratownik w San Nicolas.
– Felix to, Jordan tamto… możesz mnie wreszcie przestać z nimi porównywać? Nie jestem nimi i nigdy nie będę! – Nacho wstał z łóżka i miał ochotę zapalić papierosa. Szczerze mówiąc, nawet tego nie lubił, ale był zły i potrzebował jakoś się wyładować. Nie znalazł nigdzie fajek, więc zaczął po prostu krążyć po pokoju. – Nie chciałem, żeby Ochoa wyciągnął nogi. On sam mówi, że nic mu nie jest, więc w czym problem? Chcesz mnie wydać policji?
– Nie, Nacho, skąd ten pomysł? Jak mogłeś tak w ogóle pomyśleć? – Aldo miał zbolały wzrok, kiedy patrzył na syna miotającego się po pomieszczeniu. – Chcę ci tylko powiedzieć, że to nie w porządku i musisz z tym skończyć. To twój ostatni rok w szkole…
– Tego nie byłbym taki pewny.
– Twój ostatni rok, Nacho – powtórzył ordynator, mając nadzieję, że przemówi synowi do rozumu. – To czas, żebyś nauczył się odpowiedzialności za konsekwencje swoich czynów. Nie zawsze będę przy tobie, żeby wyciągać cię z tarapatów. Rozumiesz, co chcę powiedzieć?
– Nie. Umierasz czy co? – Nacho wzruszył ramionami, patrząc na ojca jakby opowiadał jakieś głupoty. – Wybierasz się gdzieś? Dlaczego miałoby cię nie być?
– Jesteś dorosły, Ignacio. Takie są fakty. I czas dorosnąć. Nie mówię, że masz znaleźć sobie pracę, na to przyjdzie czas. Ale spróbuj chociaż działać w granicach wyznaczonych przez prawo, dobrze?
– Dlaczego ja dostaję taką gadkę, a oni nigdy nie?
– Co masz na myśli?
– Jordan zawsze robił, co mu się żywnie podobało, mógłby napluć dyrektorowi w twarz i nie miałby żadnych konsekwencji. To samo z Marcusem Delgado, pewnie nawet jego pierdy słodko pachną. – Nacho skrzywił się i kopnął zabłąkaną na podłodze książkę. – To zawsze mnie się obrywa, choć nic nie zrobiłem.
– Sprzedałeś amfetaminę koledze ze szkoły.
– Cóż, Jordan mnie skatował, a dostał za to w nagrodę staż w szpitalu.
– Nie zaczynaj znowu… – Aldo wstał z krzesła i złapał się za nasadę nosa. – Nie chcę cię z nikim porównywać, Ignacio. Chcę, żebyś sam zrozumiał pewne rzeczy, nie mogę ci mówić wiecznie, co jest dobre, a co złe. Wybacz, że nie jestem przy tobie zawsze, kiedy mnie potrzebujesz, ale staram się.
– Trochę za późno. – Ignacio założył ręce na piersi i spojrzał przez okno, żeby nie musieć wpatrywać się w zbolałą minę ojca. Było mu ciężko, ale Aldo wcale się nim nie przejmował. Założył sobie nową rodzinę, miał nowe dzieci, z których mógłby być dumny, a jego traktował jak niepotrzebny bagaż z poprzedniego małżeństwa. – Chciałem mieszkać z mamą, nie pozwoliliście mi.
– Wiesz dobrze, że praca mamy jest wymagająca…
– Wymagająca? Ona projektuje ubrania, do cholery! Można to robić z każdego miejsca na ziemi! Powiedz po prostu, że nie chciała mnie ze sobą zabierać i dlatego utknąłem na tym zadupiu z tobą i twoją plastikową żoną!
Osvaldo nie mógł mu nawet zwrócić uwagi, że brak szacunku wobec Rebeki, która zawsze okazywała Ignaciowi życzliwość i traktowała jak własnego syna pomimo jawnej niechęci ze strony pasierba. Był po prostu w zbyt wielkim szoku na widok cierpienia u syna. Odrzucenie przez matkę bolało – bolało tym bardziej, że nigdy do końca nie dowiedział się, dlaczego jego rodzice się rozstali i jeśli Aldo miał być szczery, Nacho miał się tego nigdy nie dowiedzieć.
– Przykro mi, że tak uważasz. – Osvaldo pokiwał głową, ale nie skomentował słów syna. – Nie będę cię więcej męczył, ale musimy wyznaczyć jakieś granice. Na początek tydzień szlabanu.
– Szlabanu? Mam osiemnaście lat, nie możesz!
– Owszem, mogę, bo nadal jestem twoim ojcem i mieszkasz pod moim dachem, więc nie będę pozwalał na takie wyskoki. To i tak łagodna kara.
– Ale zaraz święta… ja nie mogę mieć szlabanu!
– Kto tak twierdzi? Pójdziesz na bal, bo nie jestem tyranem, ale poza tym ze szkoły prosto do domu, żadnego włóczenia się i sprowadzania kolegów. No chyba że Jeremiah.
– Co, dlaczego jego? – Policzki Nacho zaróżowiły się automatycznie i nie miało to nic wspólnego ze złością na ojca.
– To dobry chłopiec, wydajecie się dogadywać. Nie przypomina tych chuliganów, z którymi zwykle cię widziałem.
– Bo to syn dyrektora, tak? Mogę spotykać się z kumplami, dopóki mają odpowiednie nazwisko. Kto będzie następny? Mam zaprosić na herbatkę Guzmana albo urządzić piknik w ogródku z Delgado? – Na samą myśl dreszcz przeszedł Ignacio po plecach.
– Łapiesz mnie za słówka. Nacho, proszę cię. Po prostu nie pakuj się w kłopoty.
– Boisz się, że zepsuję ci reputację.
– O ciebie się boję, Ignacio, nie rozumiesz tego?! – Aldo podniósł głos, tracąc resztki cierpliwości. Jemu również było ciężko. Starał się jak mógł, ale nie zawsze wychodziło. – Posprzątaj trochę, masz tu jak w chlewie – dodał, żeby uniknąć więcej niezręczności i wyszedł z pokoju syna, zostawiając go samego.
Zszedł po schodach i będąc w kuchni, wystukał wiadomość SMS: ”Przyjedź. To pilne.”
***
Chciała wręczyć Łucznikowi prezent osobiście. Wstydziła się, ale i tak wolała to zrobić w cztery oczy. Nie po to wydała tyle pieniędzy, żeby teraz ktoś ukradł upominek, zanim obdarowywany go w ogóle zobaczy. Co prawda Lidia nie spodziewała się, by do skrzynki na listy zaglądał ktokolwiek inny. Tylko ona, Łucznik, no i Silvia Olmedo wiedzieli o wiadomościach, które tutaj zostawiali. Dziennikarka jednak zbyt zajęta była opisywaniem kampanii wyborczej w gazecie Luz del Norte, by odwiedzać chatkę Gastona, więc Montes była spokojna.
Po sobotnich zakupach z Conradem przyszła wieczorem do miejscówki El Arquero i czekała na niego bardzo długo, ale niestety się nie pojawił. Była zawiedziona, ale ostatecznie nie mogła go za to winić – przecież walczył z niesprawiedliwością w miasteczku, na pewno miał ważniejsze rzeczy do roboty. Przyszła więc również w niedzielę i kręciła się po okolicy, ale i tym razem nie miała szczęścia. Jednak dopiero w poniedziałek poczuła się zirytowana. Zawsze pojawiał się, kiedy go potrzebowała, ale tym razem go nie było? Czy robił jej na złość? Może miał już jej dosyć. Takie myśli krążyły jej po głowie, kiedy obracała w dłoniach pudełeczko z łańcuszkiem, który mu kupiła. Do wigilii było jeszcze kilka dni, ale chciała dać mu prezent wcześniej. Może coś mu się stało? Kiedy zdała sobie sprawę, że to możliwe, przeraziła się nie na żarty. We wtorek przyszła z samego rana, jeszcze przed wizytą w przychodni dla potrzebujących, i zajrzała dla pewności do skrzynki, jakby sądziła, że może El Arquero zostawił jej jakąś notkę, by się nie martwiła. Może jednak się przeziębił od tego biegania po mieście w lekkim ubraniu. Skrzynka była jednak pusta. Postanowiła, że da mu jeszcze jedną szansę, a jeśli nie uda jej się z nim zobaczyć przed świętami, po prostu będzie zmuszona zostawić paczuszkę z liścikiem. Może to i lepiej, nie będzie czuł presji, by przyjąć prezent. Będzie mógł zwyczajnie go zignorować. Było jej przykro, kiedy zdała sobie z tego sprawę, ale nie mogła nic na to poradzić. Ruszyła przed siebie, spiesząc się do przychodni. Quen miał na nią czekać przed domem Saverina, więc musiała się sprężać, jeśli nie chciała zdradzać się z tym, że codziennie szwenda się sama po miasteczku.
Wtorek 22 grudnia był ostatnim dniem przed przerwą świąteczną. Młodzież miała pojawić się w szkole tylko, żeby odebrać podarunki i dokończyć przygotowania do balu, który i tak bardziej ich interesował od lekcji. Quen obiecał Lidii, że wpadnie z rana do przychodni, by zdążyć pakować paczki dla potrzebujących jeszcze przed rozpoczęciem zajęć, które tego dnia miały rozpocząć się później. Montes była bardzo zaangażowana – sama zaproponowała Saverinowi, żeby zorganizowali zbiórkę na rzecz osób, których nie stać było na urządzenie wigilii, a wielu mieszkańców dołączyło się, przynosząc do przychodni jedzenie, kosmetyki i przydatne rzeczy. Conrado zorganizował również miejską wigilię dla najuboższych, która miała odbyć się w ratuszu i Lidia czuła, że to będą dobre święta.
– Lidio, co chciałabyś dostać pod choinkę? – zapytał w końcu Quen, zaklejając jedno z ostatnich pudeł tuż po tym, jak zapakował do niego suchy prowiant i jakieś ciepłe koce, które podsunęła mu koleżanka.
– Daj spokój, Quen, nie musisz mi nic dawać. Mówiłam ci, że to zbyteczne. Ja nie kupuję prezentów. Lepiej przeznaczyć te pieniądze na jakiś szczytny cel.
Enrique nie trzeba było dwa razy powtarzać. I tak miał ograniczony budżet, a czasu na zakupy pozostało niewiele.
– Czekaj, czy ty mnie przypadkiem nie wylosowałeś w loterii świątecznej? – Montes nagle zdała sobie z czegoś sprawę i zerknęła na przyjaciela podejrzliwie, a on szybko zaprzeczył. – To dobrze. Byłoby to bardzo głupie, biorąc pod uwagę, że dzisiaj mają rozdawać prezenty. – Dziewczyna dała za wygraną i poinstruowała go, gdzie ma odkładać paczki.
– Mam Ariela – wyjaśnił, zniżając głos do szeptu, mimo że byli w przychodni sami, bo było jeszcze bardzo wcześnie. – Kupiłem mu farby, mówił, że maluje, ale ostatnio ma mało czasu. Myślę, że mu się spodoba.
– Super – zgodziła się Lidia, ale kolejne słowa Quena trochę wytrąciły ją z równowagi.
– Myślałem, żeby kupić mu komiks o „Zielonej Strzale”, ale uznałem, że to zbyt oczywiste.
– Po co miałbyś mu kupować taki komiks? Quen? – Dziewczyna podparła się pod boki i zerknęła na kolegę z pretensjami. Wyglądała dosyć groźnie, więc skulił się w sobie.
– Sorry, ale nic nie poradzę, że mi to pasuje. Ariel jest solidnym podejrzanym do bycia Łucznikiem Światła, sama tego nie wykluczyłaś! – przypomniał jej, a ona próbowała zaprzeczyć, ale nie mogła.
– Ale też nie potwierdziłam – sprostowała, bo rzeczywiście, nie mogła jednoznacznie zburzyć tej teorii.
– Patrzyłaś mu w końcu w oczy, nie? Sama mówiłaś, że to może być Ariel.
– Tak, ale to naprawdę nie to samo. Kiedy Łucznik ma maskę, jest inaczej.
– Bo ma wokół siebie aurę tajemniczości, dodatkowo zawsze spotykasz go po ciemku. No i umówmy się, ilu osobom zaglądasz w oczy na co dzień? No właśnie. – Quen ucieszył się ze swojego odkrycia. – Równie dobrze ja mógłbym być El Arquero, a bez maski byś mnie nie poznała. Dopóki jest choć cień szansy, ja będę się tego trzymać. To się wszystko trzyma kupy. Ariel to niezły bad boy.
– Ksiądz Ariel bad boyem? – Lidia uniosła brwi, patrząc na przyjaciela z politowaniem. Czasami naprawdę nie rozumiała, jak to możliwe, że był spokrewniony z Saverinem.
– A co, nie wiedziałaś, że był w poprawczaku? To twarda sztuka.
– Ksiądz w poprawczaku, skąd o tym wiesz?
– Od Theo, znają się ze starych czasów. Zdaje się, że ojciec Theo, Ulises, był wychowawcą w zakładzie poprawczym w Monterrey i Ariel bardzo zbliżył się do rodziny Serratos. – Ibarra pokiwał głową, jakby chciał pokazać, że jest bystry, bo znalazł się w posiadaniu cennych informacji. – Ariel zna kupę rzeczy o tym mieście, bo Theo to niezły plotkarz. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby wiedział, co spotkało Valentinę z rąk Barona i Jonasa, no i te wszystkie wyczyny Horacia można sprawdzić w księgach parafii. Ariel to czarny koń, mówię ci. No i w końcu to szwagier Conrada, wiedziałaś o tym? Mówię ci, za dużo zbiegów okoliczności. Obstawiam wszystkie pieniądze na księdza Bezauri.
Lidia zamyśliła się, próbując przetworzyć te wszystkie informacje. Ulises Serratos był najlepszym łucznikiem, jakiego znało to miasto. Trenował przez lata drużynę uniwersytecką. Prowadził klub przetrwania. Miał na pieńku z wieloma ludźmi w miasteczku, a Romowie szczególnie obrali go sobie na celownik. Ulises miał w domu mnóstwo fantastycznych książek, a Alice twierdziła, że egzemplarz „Narzeczonej dla Księcia”, który widziała u Lidii, pochodził właśnie z kolekcji w mieszkaniu Erica, które niegdyś należało do Serratosa.
– Ulises nie żyje, prawda? – zapytała, czując się strasznie głupio. – To znaczy, na pewno umarł, tak? Bo znając to miasteczko, nie zdziwię się, jeśli zmartwychwstał i lata teraz po mieście jako El Arquero de Luz.
– Nie żyje – odparł gorzko Enrique i nie było żadnych wątpliwości, że magiczne zmartwychwstanie nie wchodziło tutaj w grę. – Lubiłem go. Miał swoje za uszami, nie był do końca, no wiesz, moralny. – Ibarra trochę się zawstydził i podrapał się nerwowo po karku. – Ale dla nas, dzieciaków, zawsze był super. Organizował piesze wycieczki, ogniska, zakradaliśmy się z nim na El Tesoro i opowiadał nam jakieś straszne historie. Był zabawny, miał mega bujną wyobraźnię. Dlatego nie rozumiem, dlaczego…
– Zabił się?
– No. – Ibarra wzruszył ramionami, bo pamiętał, jakim szokiem dla wszystkich była informacja o samobójstwie burmistrza. – Miał swoje problemy, demony, z którymi walczył – tak mi to później tłumaczyli. Ale sam nie wiem. Chyba nie rozumiem, jak bardzo nieszczęśliwym trzeba być, żeby chcieć sobie odebrać życie.
Oboje się zadumali i poświęcili chwilę na refleksję, ale zostali brutalnie sprowadzeni na ziemię przez trzask drzwi i głośne szuranie pudeł po podłodze.
– Co to za syf? – Jordan wszedł do przychodni i omal nie potknął się o kartonowe stosy piętrzące się przy wejściu.
– To żaden syf, tylko paczki dla potrzebujących. Zrobiliśmy zbiórkę i zebraliśmy suchy prowiant dla tych, których nie stać na wyprawienie świąt. Są też domowe przetwory i zabawki dla dzieciaków. – Lidia sprostowała, czując wielką irytację. Nie po to z Quenem się natrudzili, żeby teraz ten dupek wszystko niszczył. Była z siebie dumna i miała ku temu powód. Chciała chyba dalej się wykłócać, ale zdała sobie sprawę, że Guzman tylko jej się przypatruje. – No co, coś ci nie pasuje? – warknęła, bo nie lubiła, kiedy ktoś patrzył na nią z wyższością.
– Jezu, przecież nic nie mówię. – Wywrócił oczami, ominął pudła i zarzucił na siebie kitel, kierując się do pomieszczenia dla wolontariuszy.
– Kiedy będziecie rozwozić paczki? – zagadnął Quen, poprawiając pudła przesunięte przez kuzyna tak, by nie blokowały wejścia. Uważał, że to świetna inicjatywa. Lidia po raz kolejny pokazała, że ma serce we właściwym miejscu. Na co dzień zwykle zgrywała twardzielkę, ale wcale taka nie była.
– Nie będziemy, za dużo zachodu, bo większość potrzebujących nie ma stałego miejsca pobytu. Zgłoszą się po nie tutaj przed wigilią w ratuszu. Ksiądz Ariel obiecał, że pomoże.
– To miłe z jego strony.
– Też tak uważam. Ogłosił tę akcje nawet w ogłoszeniach parafialnych i zachęcał ludzi w kościele, by się dołączyli.
– Chodzisz do kościoła? Od kiedy? – Ibarra podrapał się po głowie. Lidia była ochrzczona ze względu na matkę. Nie praktykowała wiary, a na religię chodziła z obowiązku, więc go to zdziwiło.
– Czasem tam wpadam – odparła od niechcenia, spuszczając nieco wzrok. Nie mogła przecież powiedzieć, że rodzina Mengoni regularnie uczęszczała na nabożeństwa, a ona prowadziła śledztwo. W ten sposób mogła upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu, bo miała na oku zarówno Daniela, jak i księdza Ariela. – Dzień dobry, jak możemy pani pomóc? – zwróciła się do kobiety, która weszła po cichu do środka i stanęła za Quenem bez słowa.
Nastolatek obejrzał się przez ramię i zobaczył drobniutką kobietę po trzydziestce z ręką owiniętą ręcznikiem. Przy jej nogach kręciła się dwójka dzieciaków. Od razu było widać, że im się nie przelewa, ale dzieci wydawały się być zadbane, a przynajmniej nic nie wskazywało na to, by matka źle je traktowała. Jeśli już to ona nie wyglądała za dobrze.
– Ręka – powiedziała cicho, odsłaniając ręcznik i pokazując ranę na przedramieniu.
Quen i Lidia momentalnie się skrzywili i odwrócili głowy na widok krwi.
– Proszę tutaj. – Jordan wyłonił się zza parawanu, odsłaniając go dla pacjentki. Jednocześnie posłał kolegom z klasy oburzone spojrzenie. – Weźcie się w garść – syknął, kiedy kobieta nie mogła go usłyszeć.
Pacjentka przysiadła na kozetce, uważnie obserwując otoczenie. Byli w przychodni sami, nie było innych pacjentów, tylko trójka wolontariuszy, bo pielęgniarka i dyżurny lekarz nie zdążyli jeszcze dojechać. Wyglądała na zdenerwowaną.
– Proszę się nie bać, wiem, co robię – zapewnił ją Jordan, uśmiechając się pokrzepiająco, ale kobieta nadal miała rozbiegany wzrok.
Szepnęła coś niewyraźnie w stronę dwójki małych dzieci, które chwytały wszystko, co wpadło im w ręce. Jordi przysunął sobie obrotowy stołek, założył rękawiczki i zaczął oczyszczać ranę, kątem oka uważnie ich obserwując.
– Ile mają lat? – zapytał z ciekawością w głosie, dokonując oględzin. Rana nie była głęboka, ale wystarczyła, żeby kobieta zbladła.
– Trzy – odpowiedziała, wstrzymując powietrze.
– Bliźniaki, fajnie. – Jordan pokiwał głową i uśmiechnął się do jednego z berbeci, który zwrócił na niego uwagę. – Też jestem bliźniakiem – zwrócił się do niego, a malec przekrzywił główkę, jakby nie do końca rozumiał, co do niego mówi „ten lekarz”.
– Potrzebujesz czegoś? – Lidia przyszła sprawdzić, co się dzieje, starając się nie patrzeć na krwawiącą ranę kobiety. Nie lubiła widoku krwi, ale starała się do niego przyzwyczaić, pracując w przychodni. Na szczęście w tym miejscu rzadko mieli do czynienia z poważnymi przypadkami.
– Nie. Ale może znajdziesz coś dobrego dla tych dwóch dżentelmenów? – Głową wskazał na małych chłopców, którzy spojrzeli z nadzieją na Lidię. Nie wyglądali na głodnych, matka o nich dbała, ale pewnie rzadko mieli okazję spróbować czegoś słodkiego. Wiedział, że Clementina miała swoje zapasy „na czarną godzinę” w szufladzie biurka w recepcji i Lidia od razu podchwyciła ten pomysł, bo sama nieraz podbierała pielęgniarce dyżurującej krówki.
– Na pewno wolno ci to robić? – szepnęła jeszcze, zanim odeszła, ale zrobiła to tak cicho, żeby pacjentka jej nie usłyszała. – Lekarz powinien być tutaj lada chwila. Możemy poczekać…
– Poradzę sobie. Weź dzieci i daj mi pracować – syknął, a pacjentkę uspokoił i podał znieczulenie. Ćwiczył szwy na bananach i surowych kurczakach w San Nicolas, a niedawno miał też okazję zszywać panią neurochirurg. Był dobrym obserwatorem, często widział, jak Aldo zakłada swoje popisowe szwy, więc nie sprawiło mu to większego problemu. Kiedy został sam z kobietą, zapytał: – Jak to się stało? Jak się pani zraniła?
– Pracuję na zmywaku – wyznała, a Jordan pokiwał głową. Kobieta wciąż rzucała wylęknione spojrzenia w stronę zegarka i drzwi, co Guzmanowi dało do myślenia.
– Ma pani dokąd pójść?
– Tak, tak. – Pokiwała szybko głową, odrobinę zbyt gwałtownie, kiedy Jordi kończył ostatni szew na jej ręce. – Mieszkanie, praca. Wszystko w porządku.
– Rozumiem, dobrze to słyszeć. Skończyłem – oznajmił, podziwiając swoje dzieło. Może mógłby to zrobić lepiej, gdyby się tak nie spieszył, ale i tak uważał, że wykonał kawał dobrej roboty. Najważniejsze, że pacjentka powinna szybko wrócić do zdrowia. – Proszę przyjść po świętach, zerknę na to raz jeszcze. Proszę pytać o Jordana Guzmana, nikogo innego. Jakby mnie nie było, znajdzie mnie pani tutaj. – Z kieszeni kitla wyciągnął notesik i zapisał jej adres. – Rozumie pani?
– Tak, oczywiście. – Miała dziwnie zaszklony wzrok, kiedy odprowadzał ją do wyjścia. Zdawali się rozumieć bez słów.
– Proszę poczekać, jeszcze antybiotyki. – Z oszklonej szafki wyciągnął kilka leków i spakował je kobiecie, instruując jak je przyjmować, a dla pewności zapisał jej jeszcze wytyczne na odwrocie kartki ze swoim adresem. Dwóch małych chłopców odnalazło się przy swojej mamie, każdy z czekoladowym lizakiem w dłoni. – Proszę na siebie uważać.
– Dziękuję. Dziękuję – powtarzała, prowadząc przed sobą dzieci w stronę wyjścia.
– Halo, proszę pani! Musi się pani wpisać na listę! – zawołała za nią Lidia, wyciągając w jej stronę długopis. Jordan spojrzał na nią morderczym wzrokiem, bo ewidentnie przestraszyła pacjentkę, która już odczuwała ulgę, będąc jedną nogą poza przychodnią.
– Proszę się nie przejmować. Do zobaczenia. – Guzman pomachał ręką dwóm małym brzdącom i zamknął drzwi. – Co ci dolega, musisz się tak drzeć? – zwrócił się do Montes, która wymieniała zdumione spojrzenia z Quenem.
– Mamy zasady. Powinna się wpisać na listę pacjentów. Ja to muszę notować w systemie, Guzman. Nie możesz sobie odwalać tutaj samowolki. – Brunetka oburzyła się, wskazując na rejestr pacjentów. – Nie wolno wydawać im leków bez zapisania wszystkiego. Jak mam to potem wytłumaczyć kierownikowi? Że leki same znikają sobie po inwentaryzacji?
– Nie wiem, właścicielem jest twój ojciec zastępczy, więc coś wymyślisz – odciął się, mając zamiar iść się przekimać na jednej z kozetek.
– Przecież nie tylko ta kobieta nie ma ubezpieczenia, to nic takiego. Po to jest ta przychodnia, Jordan. Nikt tu nie będzie nikogo dyskryminował za bycie biednym – zauważył rozsądnie Quen, który nie do końca rozumiał zachowanie kuzyna.
– Za bycie biednym nie, ale za bycie nielegalnym migrantem już tak. – Kiedy oboje spojrzeli na niego zdziwieni, westchnął z dłonią na kotarze przy jednej z kozetek. – Nie słyszeliście jak mówiła? Obcy akcent, bała się w ogóle odezwać. Pewnie jest z Gwatemali, ostatnio był wysyp migrantów zarobkowych. Pracuje za jakieś grosze w jadłodajni, ale lepsze to niż deportacja, prawda? Obudźcie mnie za jakieś pół godziny – uciął dyskusję, zasuwając zasłonkę.
***
Oliver Bruni nie odpuścił swoim podopiecznym wtorkowego treningu. Pomimo luźnych w tych dniu zajęć, wszyscy mieli obowiązek stawić się boisku. Musieli trenować, jeśli chcieli ruszyć pełną parą od nowego roku. Rozgrywki trwały i każda drużyna, szczególnie ta z San Nicolas, brała je na poważnie.
– Hej, jak się czujesz? – Marcus zagadnął Jorge, który pod ostrzałem spojrzeń przebierał się we wspólnej szatni.
– Jak zwierzę w cyrku – odparł, głową wskazując na kilku typów z zespołu, którzy poszeptywali za jego plecami. – Chcę już móc kopać piłkę, żeby nie musieć tego znosić.
– Nie forsuj się, wszyscy to zrozumieją. – Delgado próbował go pokrzepić, ale Ochoa nie był przekonany. Do chłopaków podszedł Nacho Fernandez.
– Yhmm – odchrząknął ostentacyjnie, jakby nie wiedział, jak zacząć rozmowę. Obaj spojrzeli na niego od niechcenia. – Wszystko gra? – zapytał, zgrywając luzaka.
– Nie podkablowałem cię policji, jeśli o to pytasz – odparł Jorge, wciągając na siebie koszulkę treningową. – Wszystko gra.
– Bo wiesz… nie chciałem. Nie wiedziałem, że to amfa. Mówię serio – usprawiedliwił się Ignacio i Marcus mu wierzył. Nacho dużo gadał i był nieznośny, ale nie zrobiłby tego celowo znajomemu ze szkoły, na dodatek wiedząc, że to syn kuratora.
– W porządku. Możemy o tym nie gadać? – poprosił chłopak, czując, że zaraz trafi go szlag od tych wszystkich szeptów i głupich komentarzy.
Wyszli na boisko, by się rozgrzać. Kilku chłopaków świetnie się bawiło, podając sobie w kole piłkę. Mieli na głowach czapki świętego Mikołaja i widać było, że radosny nastrój im się udzielił. Remmy jako kapitan zarządził rozgrzewkę, a któryś z nich wetknął mu na głowę czerwoną czapkę, nabijając się, że powinien im zrobić prezent i odwołać trening.
– Chciałbym, ale nie ja decyduję. No dalej, chłopaki, musimy być gotowi na mistrzostwa. – Jeremiah klasnął kilka razy w dłonie, by wszyscy zebrali się do kupy. – Nacho, będziesz ze mną w parze.
– Zapomnij. – Fernandez wyminął go i sparował się ze swoim kumplem, unikając wzroku Torresa jak tylko mógł. Unikał go jak ognia od czasu nocy wyzwań.
– Trener powinien serio trochę zbastować. Jeszcze mam zakwasy po ostatnim treningu – jęczał jeden z obrońców, ale po chwili mina mu zrzedła, kiedy ktoś zagrzmiał tuż nad nim.
– Jeśli nie podobają ci się zakwasy, zawsze możesz mieć odciski na tyłku od grzania ławki rezerwowych, jak to dla ciebie brzmi? – Oliver Bruni ze swoją nieodłączną podkładką do notowania strategii miał wściekłą minę. – Co to za błazenada? – warknął, wskazując palcem ich czapki świąteczne.
– No bo są święta, trenerze – wyjaśnił jeden z pomysłodawców.
– Wigilia jest w czwartek, przestańcie zachowywać się jak banda durniów i weźcie się do pracy, jeśli chcecie mieć jakiekolwiek szanse na wejście do ćwierćfinału. – Bruni omiótł wzrokiem wszystkich graczy i jego sokoli wzrok spoczął na dłużej na smukłej sylwetce kapitana, który z uśmiechem na twarzy poprawił swoją czapkę z pomponem. – Kapitan chyba powinien dbać o dyscyplinę w drużynie. Z czego tak rżysz, Torres?
– Są święta, trenerze, trochę radosnej atmosfery nikomu nie zaszkodzi.
– Masz rację. A wiesz co powoduje radosną atmosferę? Endorfiny. A jak podnieść poziom endorfin? Poprzez ruch. Skoro tak wam brakuje tej radości, to myślę, że dwadzieścia okrążeń wokół boiska sprawi wam mnóstwo satysfakcji. No już, biegiem! – Klasnął swoimi wielkimi łapami i gracze pobiegli czym prędzej wokół stadionu. – Na co czekasz, Torres?
– Ja też? – zdziwił się, nie do końca rozumiejąc zachowanie Olivera. Być może podczas nocy wyzwań naprawdę przesadził i teraz Bruni się mścił.
– A dlaczego miałbyś być traktowany inaczej od reszty? Jesteś kapitanem, więc bierz za to odpowiedzialność. Mam ci dołożyć jeszcze dziesięć okrążeń?
– Nie, trenerze. – Remmy ściągnął czapkę i rzucił ją w stronę ławek rezerwowych, truchtając za kolegami, którzy już wykonywali karę.
– Zacznijcie rozgrzewkę w zwykłym trybie, dzisiaj poćwiczymy podania. Macie z tym problem. – Oliver zagwizdał, a reszta chłopców od razu wzięła się do roboty.
Marcus jednak był zaintrygowany postawą Bruna. Korzystając z okazji, że jego koledzy odbiegli kawałek, sam przybliżył się do zapisującego coś w swoich notatkach trenera.
– Też masz ochotę dzisiaj biegać, Delgado? Nie denerwuj mnie, tylko bierz się do roboty – warknął, nawet nie podnosząc wzroku znad podkładki. Czuł na sobie spojrzenie ciemnych oczu nastolatka.
– Piątkowe plany nie wypaliły? – zapytał, rozgrzewając się tuż przy trenerze. – Słyszałem o nocy wyzwań. Ciekawi mnie, czy gdyby Remmy przyszedł do ciebie z własnej woli, czy wpuściłbyś go do mieszkania? Na pewno. Aaron pewnie był u ciebie stałym bywalcem…
– Stul pysk, Delgado. – Bruni syknął przez zaciśnięte zęby. Jego palce automatycznie zakleszczyły się na plastikowej podkładce. – Wydaje ci się, że mnie dobrze znasz, bo słyszałeś parę plotek?
– Nie plotek, faktów – poprawił go Marcus, teraz pozwalając sobie na lekki grymas. – Musisz od czasu do czasu stwarzać pozory, żeby nie dopuścić do podobnej sytuacji co w Austin. Dlatego czasem krzykniesz na Remmy’ego, dasz mu karę, może każesz mu zostać po lekcjach, ale to tylko dodatkowy prezent dla ciebie.
Marcus poczuł, jak silna ręka zaciska się na przedzie jego koszulki. Trener był niższy, ale i tak groźny. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy i Delgado dzielnie wytrzymał to spojrzenie zimnych stalowych tęczówek, ale w środku cały się gotował.
– To odważne z twojej strony, ale i bardzo głupie, zadzierać ze mną, kiedy wiesz, że mam dostęp do każdego aspektu twojego życia. Jak się czuje mama? Głowa już nie boli?
– Ty sukin…
Nie zdążył dokończyć, bo Oliver wymierzył mu cios w brzuch i musiał zgiąć się wpół. Z jego ust wydobył się stłumiony jęk. Bruni przytrzymał go tak, by nie wyglądało to podejrzanie, gdyby przypadkiem któryś z uczniów koło nich przebiegał. Dla postronnego obserwatora mogło się wydawać, że Marcus nachyla się nad podkładką Bruniego i słucha wskazówek na ucho. Oliver jednak nie instruował byłego kapitana w sprawie piłki nożnej, a raczej dawał mu przestrogę.
– Wiem, gdzie mieszkasz, wiem, gdzie pracuje twoja matka, a nawet jaki rozmiar stanika nosi. Twoja dziewczyna chodzi do tej szkoły, uczę ją wuefu, więc dobrze ci radzę – nie zadzieraj ze mną, Delgado. To będzie ostatnie ostrzeżenie. Nieważne, ile jeszcze cytatów masz w zanadrzu.
Do zamroczonego bólem mózgu Marcusa dopiero po chwili dotarł sens tych słów. Był wściekły, Bruni groził już nie tylko jego matce i bratu, ale też Adorze, a to już było za wiele. Jednak rozbawiło go ostatnie zdanie. Nie mógł się powstrzymać i się roześmiał – nie bez trudu, bo przepona nadal odmawiała mu lekko posłuszeństwa po ostrym ciosie trenera.
– Myślisz, że to ja jestem Łucznikiem? – Zaśmiał się jeszcze głośniej, starając się zignorować ból. – Jesteś głupszy niż myślałem, Bruno.
W oczach trenera dostrzegł zdziwienie i to napędziło go jeszcze bardziej. Z kpiącym uśmieszkiem oddalił się od niego, zostawiając go bijącego się z myślami.
*
– Hej, coś się stało? – Remmy był zmęczony treningiem i trochę zawstydzony sytuacją z Brunim, która najpewniej doprowadziła do kary. Odnalazł jednak Ignacia tuż po treningu w szkolnej szatni. – Unikasz mnie.
– Ja ciebie? Wydaje ci się. – Nacho prychnął, ale nie patrzył na Torresa. Pakował się w pośpiechu i nawet nie kwapił się, żeby wysuszyć mokre od prysznica włosy, które naturalnie mu się lekko kręciły.
– Nie wydaje mi się, nie odzywasz się od soboty. Udajesz, jakby nic się nie stało.
– Bo nic się nie stało. Co miało się stać?
– No nie wiem, może to że całowaliśmy się w twoim pokoju i pewnie doszłoby do czegoś więcej, gdyby nie mała awaria z moją pompą?
– Zamknij się! – uciszył go, pchając w stronę ściany i rozglądając się wokół, by upewnić się, że nikt ich nie słyszał. – Przestań opowiadać o awarii pompy, ludzie mogą mieć dziwne skojarzenia.
– Jacy ludzie? Tu nikogo nie ma, Nacho, możesz być sobą.
– Jestem sobą. Spadaj, Torres, póki jestem miły. – Fernandez wciągnął na siebie czystą koszulkę i zarzucił sobie torbę na ramię. Po chwili już go nie było.
***
Santos zawsze miał niezły ubaw, obserwując wściekłość na znienawidzonej twarzy nauczycielki od historii, ale tego dnia Julietta Santillana weszła na wyższy poziom. Z prawdziwą furią skonfrontowała go w jego sali informatycznej.
– Ktoś tu chyba dostał rózgę pod choinkę – zauważył z przekąsem, próbując skupić się na swoim komputerze, ale rozbawienie było silniejsze od niego. Zerknął w górę na pochylającą się nad jego biurkiem kobietę. Jej idealnie wymodelowana fryzura była lekko rozwiana, bo szła tutaj szybkim krokiem.
– Uważasz, że to zabawne? – zapytała, rzucając mu na biurko torebkę prezentową. – Naprawdę musisz mnie aż tak upokarzać na każdym kroku?
– Bardzo chciałbym sobie przypisać zasługi za rozgniewanie cię w taki sposób, ale niestety pojęcia nie mam, co ty do mnie mówisz. – Zdjął okulary i położył na biurku, chwytając z ciekawością za torebkę z prezentem. Kiedy zajrzał do środka, ryknął śmiechem. – Nie rozumiem oburzenia, bardzo przydatna rzecz. – Z wnętrza wyciągnął paczkę kondomów. Jakiś uczeń widocznie robił sobie z niej jaja. Była też cieniutka książeczka, a właściwie poradnik pod tytułem „Jak przestać być zołzą”.
– Chcesz mi powiedzieć, że to nie ty?
– Nie, Julie, gdybym ja cię wylosował, pewnie nie dałbym ci nic. – DeLuna ubolewał, że nie dostąpił zaszczytu. – Co się tak oburzasz? To jeszcze dzieciaki, no i w końcu cię nie lubią.
– Słucham?
– Nie mów, że sądziłaś, że jesteś ich ulubienicą. – Parsknął ponownie śmiechem, oddając jej torebkę z prezentem. – Nazywają cię za plecami Bazyliszkiem. Całkiem trafna nazwa, twój wzrok może czasem zabić.
Julietta miała moment olśnienia. Eric może i dobrze kłamał, ale w tej sytuacji wcale nie musiał. Wiedziała już, kto mógł być jej tajemniczym świętym Mikołajem i na samą myśl zacisnęła dłonie w pięści. Wyszła z sali informatycznej szybkim krokiem przy akompaniamencie chichotów Santosa.
***
Leticia Aguirre de Castellano w swojej nieodłącznej w ostatnim tygodniu czapce świętego Mikołaja, przyszła do swoich uczniów, niosąc naręcze paczek, które zostały złożone rankiem w pokoju nauczycielskim. Kilku chłopców z klasy pomagało jej z pakunkami i mieli nietęgie miny. Upominków było mnóstwo – jedne maleńkie, inne większe. Wychowawczyni włączyła w radiu kolędy i zaczęła rozdawanie, próbując roztoczyć radosny nastrój świąt. Nawet ci, którzy początkowo byli sceptyczni, teraz z ciekawością wypatrywali swoich prezentów.
– Czy to jest to, co myślę? – Quenowi oczy zaświeciły, kiedy otworzył swój elegancko zapakowany upominek. – Czy to możliwe, że to kluczyki do samochodu? – zapytał, jednocześnie prosząc Rosie, by go uszczypnęła. Zrobiła to z wielką chęcią, śmiejąc się pod nosem.
– Prędzej kłódka do zapięcia od roweru, zejdź na ziemię. – Widząc rozczarowaną minę kumpla, sama chwyciła pudełko i otworzyła je, by zobaczyć, co jest w środku. Było to zaproszenie.
– Wystawa dzieł sztuki Lodovica, to mój ulubiony malarz. – Enrique mimo wcześniejszego zawodu, teraz lekko się ożywił. – W stolicy! O ja cię kręcę. To prezent od Saverina, prawda? – Ostatnie pytanie skierował w stronę Lidii, która nieco się zmieszała. – Och, daj spokój, tylko jego na to stać, a poza tym rozmawiałem z nim kiedyś na aukcji w domu kultury i wie, że podziwiam Lodovica. Nie namalował nic od 2009 roku. Ciekawe dlaczego.
– No to chyba trafiony prezent, nie? – Montes pokiwała głową, gryząc się w język, by nie powiedzieć, że prezentem była tak naprawdę prywatna lekcja malowania z artystą, a nie tylko wstęp do jego galerii. Enrique pewnie zszedłby na zawał.
– Bardzo. Kurczę, myślicie, że ksiądz Ariel będzie chciał jechać ze mną? On też lubi te klimaty.
– Myślę, że ksiądz Ariel ma lepsze rzeczy do roboty niż niańczenie dzieciaków – odezwała się za jego plecami Anakonda, która z nietęgą miną oglądała swój prezent. Może dobrze, że nie wiedziała, od kogo go dostała, bo ta osoba pewnie musiałaby znosić jej kapryśną minę.
– A jej co dolega? – Primrose musiała powstrzymać się od parsknięcia śmiechem na widok krzywego wyrazu twarzy szkolnej plotkary.
– Plotka głosi, że Violetta Conde zaprosiła księdza do siebie na wigilię, ale się nie zgodził. – Sara Duarte poinformowała ich konspiracyjnym tonem, przysiadając się bliżej znajomych. Tego dnia i tak każdy siadał, gdzie chciał, bo miało nie być normalnych zajęć. – Ariel idzie na święta na El Tesoro, a Viola uznała to za osobistą zniewagę.
– Jaką zniewagę? To chyba logiczne, że Ariel woli spędzić święta ze znajomymi nie? Zna Deborę i Prudencję, no i Saverina. Wiedzieliście, że to jego szwagier? – Quen pochwalił się znajomością tego sekretu, a Lidia zrobiła wielkie oczy. Wolałaby, żeby tego nie rozgłaszał, ale było już za późno. Olivia Bustamante od razu klasnęła w ręce.
– Wszystko jasne! Prawdziwi dżentelmeni trzymają się razem. Takich facetów jak oni brakuje w Pueblo de Luz. Szkoda, że Ariel jest księdzem… – mruknęła z lekkim zawodem.
– No tak, bo gdyby nie był, to na pewno by się z tobą umówił. – Ignacio Fernandez zaśmiał się kpiąco za jej plecami. – Wy, laski, macie jakieś dziwne wyobrażenia. Taki facet jak Ariel w życiu nie zwróciłby na ciebie uwagi, nawet gdybyś była pełnoletnia.
– Co jest, Nacho, chcesz Ariela dla siebie czy o co ci chodzi? – Jordan pociągnął kolegę z bara, wchodząc do klasy taktownie spóźniony i siadając na swoim zwykłym miejscu. Ignacio zacisnął dłonie w pięści, ale nic nie powiedział. – Może zaproś księdza na bal, jak ci się tak podoba.
– Zamknij się, Jordan. Sam nie idziesz na potańcówkę, więc przestań się wtrącać.
– Nie zmieniłeś zdania? – Felix zainteresował się, podnosząc głowę i spoglądając w stronę byłego kumpla. Nadal miał lekkie wyrzuty sumienia ze względu na Veronicę i bał się, że Jordi może mieć mu za złe, że ją zaprosił.
– Nie – odparł krótko Guzman i przyjął od Leticii paczkę ze swoim imieniem. Szczerze mówiąc, nie miał ochoty odpakowywać swojego prezentu. Sam kupił Juliecie paczkę prezerwatyw i zabawny poradnik, mając nadzieję trochę wyprowadzić ją z równowagi. Nauczycielka stała jednak nad jego ławką i zachęcała gorąco do wzięcia udziału w zabawie, więc skrzywił się i rozwiązał ozdobną wstążkę. Szczęka mu opadła na widok zawartości.
– To chyba jakieś jaja! – krzyknął Ignacio, podchodząc do ławki Jordana i dokonując oględzin jego prezentu. – To niektórzy dostali jakieś gówniane kubki, a on coś takiego? Gdzie tu sprawiedliwość?
– Zamknij się, Nacho! Sam kupiłeś Remmy’emu świąteczne skarpety na każdy dzień tygodnia! – krzyknęła Olivia, a Ignacio miał ochotę ją zamordować, kiedy Torres odezwał się ze swojej ławki.
– A więc to ty. Jak miło. – Remmy uśmiechnął się, machając puszystymi czerwonymi skarpetkami w renifery na wtorek.
Jordan nie słuchał już żadnego z nich, przyglądał się z ciekawością sportowej koszulce koszykarskiej z numerem 24 i nazwiskiem Kobe Bryant na plecach. Koszulka w barwach żółto-fioletowych z logo drużyny Los Angeles Lakers była oryginalna, a dodatkowo miała też autograf jego ulubionego zawodnika. Zmarszczył czoło, nie wiedząc, co o tym myśleć.
– Dzięki, siostrzyczko, ale niepotrzebnie się wykosztowałaś – zwrócił się cicho do Neli, kiedy Ignacio poszedł pomstować w drugim końcu klasy i obgadywać go z kolegami.
– Przykro mi, Jordi, ale to nie ja – wyznała cicho Nela, jakby przepraszała brata, że sama o tym nie pomyślała. – Nie mam tyle kieszonkowego. Poza tym wylosowałam Luz Marię z innej klasy.
Nastolatek zmarszczył brwi, ponownie przypatrując się koszulce. Wiedział, że Quen miał Ariela, bo trąbił o tym od dawna pomimo zakazu Leticii, więc to na pewno nie kuzyn podarował mu tak drogi prezent, zresztą jego i tak nie było na to stać. Felix znał go na wylot i wiedział, że Jordi uwielbia Lakersów, ale on miał Kiraz Torres, słyszał jak rozmawiał o pomyśle na prezent dla niej. Pozostawała więc jeszcze jedna osoba. Jordi przysiadł się do ławki Vedy.
– Mówiłaś, że nie masz za dużo kasy. Czy to od ciebie? – Pokazał jej koszulkę, a ona z ciekawością przyjrzała się autografowi i numerowi „24”, takiemu samemu z jakim chłopak grał na boisku piłki nożnej.
– Nie, wylosowałam kogoś innego. Ale to ten koszykarz, którego lubisz, prawda? Mówiłeś mi o nim ostatnio. – Balmaceda wydawała się być ucieszona na widok trafionego prezentu dla przyjaciela. – Ktoś sprawił ci niespodziankę. Nie cieszysz się?
– Nie – powiedział, wracając na swoje miejsce.
– Czy ktoś widział Marcusa? – Leticia rozglądała się po klasie, ale nigdzie nie dostrzegła zwykle rzucającej się w oczy wysokiej sylwetki przewodniczącego.
– Może pan idealny urwał się na wagary? – podsunął Ignacio, ale nikt go już nie słuchał.
– Musiał zostać po treningu, trener go zaczepił – wyjaśnił Remmy w obronie swojego zawodnika, a Leti poprosiła, żeby ktoś przekazał Delgado upominek.
Kiedy wszyscy otrzymali już swoje prezenty i każdy miał chwilę na plotki, Leticia zagoniła ich do pracy przy przygotowaniach do balu, który miał się odbyć kolejnego dnia.
– Jordi, zapomniałeś prezentu! – zawołała za uczniem wychowawczyni, widząc, że wychodzi z klasy z pustymi rękami.
– Nie chcę go – powiedział, wzruszając ramionami. – Jest za drogi i nie na miejscu.
Po tych słowach wyszedł, a Leticia zmieszała się, nie wiedząc, co z tym zrobić.
– Ja wezmę dla niego, Leti. – Veda wyciągnęła ręce, by kobieta oddała jej koszulkę Jordana. Czasami potrafił być prawdziwym uparciuchem.
***
Lidia nikomu nie pokazała, co dostała w prezencie. Dziewczyny trochę się z niej śmiały, że pewnie to coś sprośnego, a ona nie miała siły wyprowadzać ich z błędu. Prawdą było, że serce zamarło jej przez chwilę, kiedy otworzyła paczkę i zobaczyła wydanie DVD filmu „Narzeczona dla Księcia”. Skąd jej tajemniczy Mikołaj o tym wiedział? Nie mogła się skupić na pomaganiu w przygotowaniach do balu, bo cały czas o tym myślała. Eric odwiózł ją do domu i przez całą drogę próbował zagadać, ale odpowiadała tylko półsłówkami.
– Wszystko okej? – zapytał w końcu, zerkając na nią z troską. – Zwykle buzia ci się nie zamyka. Co jest grane, nietrafiony prezent?
– Jaki prezent? – Montes ożywiła się i otworzyła szeroko oczy. – Wiesz, co dostałam?
– Ano wiem. Jeśli ci się nie podoba, to po prostu powiedz. – DeLuna uśmiechnął się lekko. Nie był gościem, który łatwo się obrażał o takie rzeczy.
– Zaraz, to od ciebie? – Wyciągnęła z plecaka płytę DVD i przyjrzała się okładce.
– ”Nazywam się Inigo Montoya. Zabiłeś mego ojca. Gotuj się na śmierć.” – Santos zacytował, naśladując łamany angielski postaci z filmu. – Myślałem, że się ucieszysz.
– Cieszę się – przyznała zgodnie z prawdą. – Widziałeś ten film?
– Pewnie, jakieś pięćdziesiąt razy. To klasyk. Dziadek Frank go uwielbiał. – DeLuna przypomniał sobie, jak jego dziadek nieustannie katował go tym filmem i zaśmiewał się do rozpuku mimo że znał go na pamięć. – Alice mówiła mi, że czytałaś książkę, więc pomyślałem, że może chciałabyś obejrzeć też ekranizację. To staroć, ale nadal bawi tak samo. Ciężko znaleźć w Internecie, przynajmniej na legalnych źródłach – dodał z błyskiem hakera w oku.
– Chcesz obejrzeć ze mną? Conrado wróci późno, bo ma spotkanie w ratuszu. – Wskazała na drzwi wejściowe, sama nie wiedząc, co sądzić o tym prezencie. To było zbyt wiele na zrządzenie losu, a jednak byłoby to zbyt oczywiste.
– Nie mogę, mam robotę. Poza tym nie chcę wpaść na Guerrę. O, już wykukuje z okna. – Wskazał palcem na okno tej części bliźniaka, którą zamieszkiwała Emily z mężem i wymusił na twarzy uśmiech, machając w tamtą stronę. Pod nosem jednak przeklął kilka razy przez zęby.
Lidia rozumiała, więc pożegnała się z nim i wróciła do domu. Przez chwilę przeszło jej przez myśl, żeby zaprosić Rosie i resztę spółki albo Felixa i obejrzeć film wspólnie, ale jakoś nie miała nastroju. Czuła, że to sekret, który wolała zostawić dla siebie.
***
Do domu wrócił w podłym nastroju, żałując, że w ogóle wybrał się do szkoły. Cholerny Remmy Torres jak zwykle musiał go zaczepić, mimo że celowo unikał jego spojrzenia. Był nawet odwiedzić pannę Cortez w jej klasie chemii, ale kobiety akurat nie było. Parszywy humor towarzyszył mu przez całą drogę powrotną, a został tylko spotęgowany, kiedy poczuł ciężkie damskie perfumy po przekroczeniu progu domu. Był przekonany, że to jego macocha testuje znów jakieś produkty, które przysyłały jej różne firmy. Rebeca jako influencerka mogła się poszczycić całkiem niezłą bazą obserwujących na instagramie i innych mediach społecznościowych. Jednak kiedy wszedł do kuchni z zamiarem nawrzeszczenia na Rebe, zobaczył własną matkę urzędującą w kuchni i robiącą jakieś placki dla Deisy i Chanelle.
– Ja chcę na słodko – mówiła Deisy, podstawiając talerzyk z wizerunkiem księżniczek Disney’a.
– A wolno ci? – Marisa Fernandez zrobiła podejrzliwą miną, a dziewczynka poprawiła na nosie okulary.
– Oczywiście.
– Przestań kłamać, nie możesz jeść słodyczy, masz podwyższony cukier. – Nacho ze złością rzucił plecak na podłogę, a dziewczynka się zawstydziła i uśmiechnęła się przepraszająco do byłej żony Alda. – Mamo, co ty tu robisz?
– A może tak najpierw mnie przytulisz, co? Chodź tutaj! – Marisa zamknęła syna w szczelnym uścisku, kołysząc się z nogi na nogę. – Niech no ci się przyjrzę. – Wyciągnęła do przodu ramiona i dokonała bliższych oględzin. – Mój synek jest już mężczyzną. I nawet ma włosy na klatce piersiowej – zapiszczała, zaglądając mu za koszulkę, wprawiając go w prawdziwe zakłopotanie.
– Ale ty tak na serio? Przyleciałaś na święta?
Był zdumiony, ale nie mógł powiedzieć, że się nie cieszy. Nie widział matki od dawna, nie licząc kilku okazjonalnych rozmów na Skypie. Z reguły komunikowali się za pomocą wiadomości tekstowych albo Marisa przysyłała pocztówki z różnych części świata. Wyglądało jednak na to, że Święta Bożego Narodzenia spędzi z synem.
– Tak, przyleciała i przywiozła dużo prezentów. Od Mikołaja rzecz jasna – dodała szybko Deisy, mrugając konspiracyjnie do Ignacia, ale zignorował siostrę i raz jeszcze wpatrzył się w twarz matki. – Tata wie, że zostajesz? – Omiótł wzrokiem kuchnię, w której Marisa zadomowiła się jak we własnej. Cóż, kiedyś ten dom był jej domem, więc czuła się jak u siebie.
– A myślisz, że kto mnie zaprosił? – Uszczypnęła go żartobliwie w policzek i nałożyła pokaźną porcję racuchów. – Jedz, zanim wystygną. Pewnie jesteś głodny po treningu.
– Niezbyt – przyznał, bo stracił apetyt po konfrontacji z Remmym w szatni. Placki wyglądały jednak smacznie, więc przysiadł obok Chanelle i zatopił w nich widelec.
– Tata! Zobacz, kto nas odwiedził! – Siedmiolatka wyskoczyła od stołu i dopadła do nóg ojca, omal go nie przewracając. – To Marisa!
– Tak, widzę, kochanie. – Osvaldo posłał córce uśmiech i zwrócił się do byłej żony. – Miło cię widzieć, Mari. Dobrze wyglądasz.
– Tak sądzisz? – Kobieta odpięła guzik eleganckiej marynarki i spojrzała na swoje piersi. – Jak oceniasz robotę?
– Ja bym to zrobił lepiej, ale nie ma tragedii.
– Serio, musicie to robić, kiedy jem? – Ignacio udał, że wymiotuje na swój talerz. Jego rodzice po rozwodzie zachowywali się dziwacznie. Albo jak bliscy przyjaciele albo jak para wrogów, która zwraca się do siebie w sposób pasywno-agresywny. Nie trzeba mu było jeszcze rozmów o operacji powiększenia piersi jego matki.
– Pomyślałem, że wyjdziemy wspólnie na obiad do Gry Anioła. Norma chętnie cię zobaczy.
– Stęskniłam się za nią, ale przy niej dostanę kompleksów. Ta kobieta ma idealne geny, a ja wyglądam jak stara torba.
– Co ty opowiadasz, Mari, wyglądasz super! Poprosiłabym cię o namiary na chirurga, ale… – Rebeca weszła do kuchni i rzuciła w stronę kobiety konspiracyjnym szeptem, wskazując palcem na męża. Osvaldo wywrócił oczami. – Stolik już zarezerwowany, pan Reverte dał nam miejsce na tarasie.
– Świetnie, w takim razie tylko się przebiorę. Nacho, pomożesz? – Marisa spojrzała na syna, wskazując dłonią, by poszedł za nią na piętro.
– Nie chcę oglądać twoich piersi, mamo – mruknął, siadając na łóżku w gościnnej sypialni.
– Nie bądź śmieszny. Odepnij mi tylko sukienkę. – Marisa zaśmiała się i zniknęła za ozdobnym parawanem, który Rebeca postawiła w pokoju i który służył jej przy filmikach z recenzjami ubiorów, które wrzucała do Internetu. – Co u ciebie, jak tam w szkole? Jakieś romantyczne historie?
– Romantyczne? Co? Nie, skąd ten pomysł! – Ignacio odwrócił głowę, choć wcale nie musiał tego robić, bo matka i tak nie widziała jego twarzy, kiedy przebierała się w wyjściowe ubranie za parawanem. – Nie mam dziewczyny – powiedział, właściwie nie wiedząc, po co w ogóle o tym wspomina.
– Szkoda. Twój tata mówił, że idziesz na bal z Anną. Naprawdę nie było nikogo lepszego?
– Mamo…
– No co? Ta dziewczyna jest jak kreda na tablicy. Niby wiesz, że to nie jej wina, ale i tak masz ochotę przebić sobie bębenki, kiedy jej słuchasz.
– Mówisz jak Felix.
– A właśnie, co u Castellanów? Widziałam zdjęcia Basty’ego ze ślubu. Wyglądał tak przystojnie, że zaczęłam żałować, że to nie ja go usidliłam.
– Jezu, mamo, czy ty naprawdę musisz to zawsze robić? – Nacho wzdrygnął się, a Marisa zaśmiała się cicho, wciągając wygodny kostium. Wyszła zza parawanu, wkładając do uszu duże kolczyki. – Tata coś ci mówił?
– To znaczy o tym, że wdałeś się w bójkę, miałeś rekonstruowany nos, a teraz znów się prosisz o bęcki, rozprowadzając w szkole jakieś dziwne tabletki? Coś tam wspominał. – Marisa obróciła się w jego stronę i przyjrzała mu się z bliska. – Wszystko w porządku, synku?
Chciał coś na to odpowiedzieć, ale nie zdążył, bo z dołu dał się słyszeć dzwonek do drzwi a następnie przeciągły wrzask małej Chanelle:
– Ignaciooooo! Kolega do ciebieeee!
– Co ty tu robisz? – warknął w stronę Jeremiah, kiedy zbiegł po schodach i zobaczył go na progu z jakimś pakunkiem w ręku.
– Moja macocha wysłała mnie z prezentem. W podzięce za pomoc. – Przekazał półmisek z jakimś świątecznym daniem na ręce Rebeci, która serdecznie mu podziękowała, a Ignacio poczuł, że był to tylko pretekst. Nie wiedział, jak ma się z tym czuć.
– Nacho, nie przedstawisz mnie swojemu przystojnemu przyjacielowi? – Marisa oparła podbródek o ramię syna i wpatrzyła się błyszczącymi oczami w gościa.
– To nie jest mój przyjaciel – warknął, ale dał za wygraną. – To syn dyrektora, Remmy. A to moja mama, Marisa.
– Bardzo mi miło, pani Fernandez – przywitał się grzecznie Jeremiah.
– Już nie Fernandez – warknął Nacho, ale Marisa machnęła ręką.
– Zostałam przy nazwisku byłego męża, bo tak było po prostu łatwiej, skoro prowadzę własną firmę. Mów mi po prostu Marisa, Remmy. – Ucałowała chłopaka w oba policzki i zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. – Ile masz lat, Remmy?
– Och, nie, nic z tych rzeczy. – Ignacio pokręcił szybko głową i stanął między matką a kolegą. – Przestań werbować wszystkich moich znajomych do swoich pokazów mody, robisz mi obciach!
– Jaki obciach, wiesz ilu młodych mężczyzn dałoby się pokroić, żeby zadebiutować na wybiegu? Marcus i Jordan zawsze mi odmawiali.
– Proponowałaś Jordanowi?
– Oczywiście, że tak. Co w tym złego? – Kobieta kompletnie nie rozumiała postawy syna. Raz jeszcze omiotła wzrokiem zgrabną sylwetkę kapitana piłki nożnej. – Uprawiasz sport, to widać. Chciałbyś zapozować do mojej wiosennej kolekcji?
– Proszę? – Jeremiah nie był pewien, czy to żart czy może Marisa mówi serio.
– Masz dobre proporcje. Masz już co ubrać na świąteczny bal? Jeśli nie, to przywiozłam ze sobą całe mnóstwo strojów, w które z chęcią cię poubieram.
– On nie jest lalką Kena, mamo.
– Mari, nie strasz chłopaka, ledwo go poznałaś. – Aldo również zdążył się przebrać do kolacji i teraz zapinał na nadgarstku zegarek. – Jeremiah, masz ochotę wybrać się z nami na obiad?
– Co? Nie, on nie może. – Nacho odpowiedział za kolegę.
– Dlaczego odpowiadasz za niego? – Oczy Deisy wydawały się nienaturalnie duże, kiedy patrzyła w górę na starszego brata w swoich dziecięcych okularach.
– Nie interesuj się. – Nastolatek zaczął powoli panikować. – Niedługo święta, pewnie musi pomagać w domu.
– Myślę, że znajdę chwilę. Dziękuję za zaproszenie. – Remmy podziękował uprzejmie, a Ignaciowi posłał zalotny uśmiech i szepnął mu na ucho: – Te szałowe skarpetki nie mogą się zmarnować, prawda? – Podwinął lekko nogawkę spodni i pokazał puszyste skarpety w renifery.
Ignacio zaczął wątpić, czy kiedykolwiek się od niego uwolni.
***
Dom rodziny Fernandez zamienił się w prawdziwy dom wariatów. Ignacio w pierwszej dobie po przyjeździe matki miał ochotę zażyć valium z apteczki ojca. Wkurzało go, że wszyscy zachowywali się jak jedna wielka szczęśliwa familia. Deisy i Chanelle skakały wokół Marisy jak małe wytresowane pieski, a kiedy zobaczyły sukienki, które im przywiozła, piszczały jak szalone, sprawiając, że głowa nastolatka pękała. Najgorsze w tym wszystkim było jednak to, że Marisa kolejnego dnia po kolacji w „Grze Anioła” zaprosiła Jeremiah na przymiarkę smokingów na bal, który miał się odbyć wieczorem. Przywiozła ze sobą mnóstwo strojów, nie wiedząc, który podpasuje synowi, przy okazji miała nadzieję wystroić swoich ulubieńców, a Remmy szybko znalazł się w tym kręgu. Nacho nie czuł się zazdrosny, bardziej zaniepokojony. Nie chciał spędzać czasu z Torresem, ale był zmuszony.
Siedzial wbity w fotel w swoim smokingu, twierdząc, że sprawdza, czy pasuje. W gruncie rzeczy obserwował uważnie, jak Marisa podrzucała Remmy’emu różne koszule i zestawy za parawan, bawiąc się w projektantkę.
– Wiesz, że możesz patrzeć, nie? – Remmy uśmiechnął się, kiedy Ignacio szybko odwrócił wzrok, odsuwając fotel jak najdalej, by nie widzieć nagiej skóry kolegi z drużyny.
– Nacho, prawie cię nie poznałem. – Jordan Guzman stanął w drzwiach gościnnej sypialni i oparł się o framugę ramieniem. – A podobno diabeł ubiera się u Prady. Chyba jednak gustuje bardziej w kolekcji Marisy Fernandez.
– Bo jak cię zaraz… – Ignacio zacisnął pięści, ale nie dane mu było nic zrobić, bo jego matka wróciła z łazienki i rzuciła się Jordanowi na szyję.
– Jordi, skarbie, przyszedłeś!
– Nie dałaś mi wyboru. – Pozwolił ucałować się w oba policzki i dzielnie wytrzymał zatroskane spojrzenie kobiety.
– Tak bardzo mi przykro, Jordi – powiedziała cicho, a on tylko kiwnął głową, nie chcąc o tym rozmawiać. – Była taka śliczna, wyglądała jak gwiazda, kiedy wchodziła do pomieszczenia.
– Podobała jej się ta sukienka od ciebie. Nie chciała jej zdejmować.
– Zaraz, zaraz, wy się kontaktowaliście? – Nacho wskazał palcem to na matkę, to na znienawidzonego chłopaka.
– Oczywiście, że tak. Projektowałam sukienkę Dalii na bal debiutantek w zeszłym roku. – Marisa nie rozumiała oburzenia. – Zrobili furorę.
– Super. – Nacho ze złością odpiął kilka guzików koszuli.
– Widzę, że Mari zrobiła z ciebie królika doświadczalnego, co Torres? – Jordi uśmiechnął się półgębkiem, zwracając się do kapitana, który przebierał się za parawanem.
– Nie przeszkadza mi to. Czasem fajnie się wystroić – odparł, wystawiając głowę i puszczając oczko do Nacha, który szybko udał, że grzebie w swoim telefonie.
– Oferta nadal aktualna, Jordi. Moje drzwi są zawsze otwarte. – Pani Fernandez próbowała podejść Guzmana, ale ten szybko pokręcił głową.
– To nie moja bajka. Czy masz dla mnie to, o co cię prosiłem? – zapytał, zerkając na zegarek. Wpadł tylko na chwilę.
– Mam, mam, oczywiście. – Zniknęła na chwilę i przyniosła mu dwa pokrowce z ubraniami. – Nie marudź, masz to założyć. Będziesz wyglądał świetnie.
– Ale Mari…
– Bez dyskusji!
– Zaraz, to jednak idziesz na bal bożonarodzeniowy? – Ignacio oderwał wzrok od smartfona i spojrzał na matkę z wyrzutem. Zawsze robiła coś za jego plecami i bratała się z jego wrogiem. – Dlaczego jego garniak jest w innym pokrowcu? My jesteśmy gorsi? I po co mu drugi pokrowiec? Z kim idziesz?
– Dzięki, Mari. Ja spadam. – Jordan zignorował kompletnie pytania Ignacia i pożegnał się z projektantką. – Nie torturuj za bardzo Remmy’ego. Na razie Torres! – krzyknął w stronę przebierającego się kapitana, a Jeremiah pomachał mu ręką, wystawiając ją zza parawanu.
Marisa wybrała kilka strojów dla Jeremiah, a on miał na spokojnie zastanowić się w domu, co założy. Kiedy została sama z synem, a ten przebrał się już w zwykle dresy, nieśmiało zaczęła temat.
– Remmy to bardzo atrakcyjny chłopiec.
– Nie wiem, może.
– Ma dziewczynę?
– A co, chcesz go poderwać?
– Nacho. – Marisa uszczypnęła go w policzek i zabrała się za sprzątanie ubrań. – Wyglądał bardzo przystojnie w tym smokingu, nie uważasz?
– A co mnie on obchodzi?
– Tak tylko mówię. Wiesz, że możesz ze mną porozmawiać, prawda?
– Kiedy? Przecież nigdy cię nie ma – warknął tylko i zostawił ją samą w sypialni. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5857 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 14:19:34 22-04-24 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA III, CAPITULO 185 cz. 1
SILVIA/ADAM/HUGO/LIDIA/FELIX/ELLA/JORDAN/OLIVIA/VERONICA/IVAN/SARA/YON
Nie podobało mu się to ani trochę, ale skoro Silvia wjechała mu na ambicję, nie mógł się wycofać. Adam Castro stał w salonie domu Antonia Moliny i z pogardą przyglądał się nagrodom za zasługi w służbie policyjnej. Według niego stary powinien już dawno je zwrócić albo wyrzucić.
– Wykonujesz zawód zaufania publicznego, to powinna być dziecinna igraszka – zauważył Javier, kiedy na kolejnym spotkaniu drużyny „Avengers” powitał adwokata jak starego znajomego. Widząc, że Castro nie do końca jest przekonany co do swojej kandydatury, postanowił podnieść go nieco na duchu. – Ludzie uwielbiają prawników i lekarzy, nie pytaj dlaczego.
– W porządku, Javier, zostaw go. – Silvia uśmiechnęła się kpiąco, przyglądając się plakatom wyborczym i ulotkom, które odebrała z drukarni i postawiła na stoliku do kawy w domu Antonia. – Adaś zawsze miał duże ego, więc ciężko mu się pogodzić z tym, że musi dzielić chwałę z resztą z was.
– Nie chodzi o ego, chodzi o zasady. Ale co ty o tym możesz wiedzieć? – Mężczyzna nie miał siły tłumaczyć jej czegokolwiek. – Myślisz, że nie wiem, co kombinujecie? Chcecie szantażować Violettę Condę, a pewnie i samą Marlenę Mazzarello.
– Marlena nie jest z tych, nie da się. Trochę ją sprawdziłem. – Magik odezwał się z pełnym przekonaniem. Ktoś kto miał w ręku tak potężną firmę i rodzinne wpływy na pewno nie wycofa się tak łatwo z wyścigu o purpurowe krzesło, tego był pewien. – Ale Viola to inna para kaloszy. Myślisz, że one będą grać czysto?
– Szczerze? Nie. – Adam nie miał co do tego wątpliwości. Właśnie tego ranka przejeżdżał obok wielgaśnego bilbordu z twarzą reklamującą kandydaturę prezeski DetraChemu, która niemal zakrywała maleńkie twarzyczki Prudenji de la Vega i Anity Vidal wiszące obok. – Ale mam chyba prawo do swojego zdania, prawda?
– Oczywiście. – Silvia powiedziała to takim tonem, jakby chciała go zbyć. – Od kiedy to jesteś taki porządny? Jeszcze niedawno chciałeś bronić Jonasa Altamiry.
– I chyba już sobie wyjaśniliśmy, kto mnie polecił Baronowi na adwokata, prawda? – odciął się Adam, oczywiście mając na myśli Fabiana. Silvia zbladła i nic już więcej nie powiedziała na ten temat. Zawołała Antonia, by mogli przedyskutować strategię.
– Najlepiej będzie, jeśli ludzie nie będą mnie z wami widywali, nie chcę, żeby moja osoba przyćmiła wasze kandydatury.
– Wybacz, Silvie, ale nie jesteś aż tak wielką gwiazdą. – Molina pogrzebał sobie między zębami wykałaczką, a następnie zachichotał ochryple. – Ale zgodzę się, że to nie jest głupi pomysł. – Mężczyzna postukał palcem w zabłąkaną ulotkę wyborczą z wizerunkiem Anity. – Potrzebujemy jakiejś matki. Viola Conde będzie odwoływała się do chrześcijańskich wartości rodzinnych, Marlena Mengoni tak samo. Obie mają dzieci w wieku nastoletnim. Ciężko z tym rywalizować.
– I myślisz, że Anita stanowi wzór chrześcijańskich wartości, żeby z tym konkurować? Błagam cię, Antonio. – Pani Guzman wywróciła oczami. – Wiem, jak to działa. Pomagałam Fabianowi przy jego kampanii, śledziłam wiele takich wyścigów o stołki i masz rację – zawsze musi być ktoś prorodzinny. Anity nikt nie kupi, próbowała zabić własną córkę. Prudencja jest starą panną ze skłonnościami w drugim kierunku, a Debora uciekła od rodziny, kiedy tylko nadarzyła się okazja, więc…
– Silvio. – Adam przerwał jej tę tyradę z prawdziwym oburzeniem. Mówiła o ludzkich tragediach z taką łatwością, że aż jej nie poznawał. Mogła mieć choć odrobinę więcej wrażliwości dla sytuacji swojej szwagierki i byłej sąsiadki.
– Mówię jak jest. – Dziennikarka wzruszyła ramionami. – Javier jest wystarczającym wzorem. Kochający tata, do tego przedsiębiorca i filantrop. Czego chcieć więcej? Kupi wyborców. Wystarczy zrobić mu kilka zdjęć z małym Alexandrem na spacerze i opatrzyć podpisem „Javier Reverte nie zapomina, co jest w życiu najważniejsze”. – Silvia wydawała się być zadowolona z siebie.
– Nie chcę wykorzystywać synka w ten sposób. Mam nadzieję, że to jest jasne. – Magik zwrócił jej uwagę, a ona machnęła ręką.
– Zdjęcia zrobi się od tyłu, nie pokażemy twarzy. Powiem ci, jak masz się zachowywać i jakie plany mogą spodobać się tutejszym matkom. Wiem, że Alec chodzi dopiero do przedszkola, ale w szkole zaczyna się harówka rodzica. Znam te wszystkie kobiety, wiem, co chcą usłyszeć – że w stołówkach będzie zdrowa żywność i inne bezglutenowe, bezlaktozowe świństwa, że ich bąbelki będą robić kupę pachnącą różami. Przerabiałam to, będąc w radzie rodziców.
Adam Castro prychnął pod nosem, a to jej się nie spodobało.
– Wybacz, Adam, masz coś do dodania? Ile dzieci ty urodziłeś? Ile wychowałeś? – zapytała z prawdziwą złością w oczach. Założyła ręce na piersi i czekała na odpowiedź. Antonio dał sygnał Javierowi, że lepiej się nie odzywać.
– Żadnego. Ale nie trzeba być rodzicem, żeby wiedzieć niektóre rzeczy. Poza tym ty udzielająca rad z rodzicielstwa to trochę tak, jakby Hitler uczył tolerancji. – Castro powoli zaczynał tracić cierpliwość. – Nie jesteś najlepszym modelem do czerpania wzorca, wiesz?
– A co to niby miało znaczyć?
– Nieważne.
– Nie no serio, zacząłeś, to dokończ. Chcesz powiedzieć, że jestem złą matką, tak?
– Nic takiego nie powiedziałem. – Adam westchnął, patrząc przepraszająco na pozostałych mężczyzn w pomieszczeniu. – Możemy wrócić do tematu kampanii?
Javier i Antonio podchwycili pomysł i szybko zmienili tor rozmowy, żeby uniknąć ewentualnej kłótni. Silvia jednak przyszpiliła Adama do muru, kiedy ich spotkanie się skończyło i każde szło w stronę swojego zaparkowanego samochodu.
– Co chciałeś mi powiedzieć, Adam? No, słucham. – Kobieta kiwnęła na niego ręką, dając mu głos. Pomyślała, że może bez obecności innych ludzi przyjdzie mu to łatwiej. – Wypowiedz się, skoro masz tyle ciekawych spostrzeżeń. Trochę to śmiałe z ust kogoś, kto zawsze zarzekał się, że nie chce mieć dzieci, ale posłucham, co masz do powiedzenia.
– Nigdy nie mówiłem, że nie chcę mieć dzieci…
– No to śmiało, co miałeś na myśli?
– Daj spokój, Silvie, czy to nie oczywiste? – Adam nie wytrzymał. Poczuł irytację i jednocześnie coś na kształt litości. Nie chciał tego mówić, ale w końcu coś w nim pękło. – Nie jesteś dobrą matką, nigdy nie byłaś.
– A ty jesteś doskonałym znawcą macierzyństwa, prawda? – Kobieta prychnęła. Była zdenerwowana, poirytowana, ale słowa byłego narzeczonego nie raniły jej, bo wiedziała, że kompletnie nie znał się na tym, co mówił.
– Nie trzeba być znawcą, Silvie. Wystarczy, że dzieciak przychodzi do mnie i prosi o poradę w sprawie wniosku o usamodzielnienie się od rodziców. Dla mnie to sygnał, że ani matka, ani ojciec nie wywiązują się należycie z obowiązków.
– Bzdury opowiadasz.
– Miał jakieś piętnaście lat, przyjechał do mnie do Monterrey, do kancelarii, w której wtedy pracowałem. I mówił całkiem poważnie. Znam go, Silvie, on nie żartował.
– I mówisz mi o tym dopiero teraz?
– Tak, bo nie zdradzam sekretów moich klientów, nawet tych małoletnich. Nie tak jak ty, nagrywając zwierzenia podczas anonimowej grupy wsparcia czy co tam jeszcze wymyśliłaś. – Castro nieintencjonalnie wbił kolejną szpilkę swojej byłej. – Jordan chciał się od was odciąć i szczerze mówiąc, wcale mu się nie dziwię.
– Trzeba mu było pozwolić. – Silvia wzruszyła ramionami. – Skoro taki z ciebie świetny prawnik, co cię powstrzymywało?
– Nie bądź głupia, żaden sąd by się na to nie zgodził. A Jordanowi udało mi się to wyperswadować. Nie chciał zostawiać z wami Neli, a wiedział, że ona w życiu nie poszłaby na ten układ. Chcę tylko powiedzieć, że ty udzielająca komuś rad to naprawdę abstrakcja. I można wiele mówić o Violi i Marlenie, ale ich dzieci przynajmniej szanują.
– Zamknij się, Adam. – Silvia warknęła i wsiadła do swojego auta.
– Sama chciałaś, żebym ci to powiedział, czyż nie? – odgryzł się, stając przy spuszczonej szybie w jej aucie i patrząc na nią z góry. – Skoro prawda tak cię boli, to po co o nią prosisz?
– Wszystko poświęciłam dla tej rodziny, Adam. Nic nie rozumiesz. – Odpaliła silnik i wyjeżdżając, rzucił jeszcze w jego stronę: – Od tej pory zajmij się kampanią, a nie pouczaj mnie jak być matką.
***
Hugo Delgado zdecydowanie nie był świątecznym typem, dlatego Ariana stanęła przed trudnym zadaniem kupienia mu prezentu. Nie wylosowała go na szkolnych mikołajkach, ale był jej bliski i chciała mu coś podarować. Chciała mu dać coś kompletnie nieprzydatnego, niepraktycznego, najlepiej jakiś głupi zbieracz kurzu, którego Hugo wcale nie odpakuje i tylko będzie marudził, ale poddała się, nie chcąc go irytować. Zamiast tego wybrała dość niecodzienny upominek.
– Otwórz! – ponagliła mężczyznę, kiedy ten z niepewną miną rozrywał po kawałeczku ozdobny papier. Byli sami w bibliotece, większość uczniów albo już zrobiła sobie wagary albo pomagała w przygotowaniach do balu, bo był to ostatni dzień przed przerwą świąteczną. – Och, daj mi to! – Ariana wyrwała paczkę z jego rąk i zerwała opakowanie jednym sprawnym ruchem.
– Wow, książka. Dziękuję. – Hugo wymusił uśmiech, ale ton jego głosu zdradzał wszystko.
– To nie jest twój prezent. To znaczy jest, ale otwórz! – Ariana wydawała się być podekscytowana.
Brunet dopiero po chwili zaczął kojarzyć fakty. Na okładce znajdowało się nazwisko Ariany i logo wydawnictwa Nadii de la Cruz.
– To twoja książka? – zapytał, nie do końca wierząc, że tak właśnie było. Dla pewności obejrzał egzemplarz ze wszystkich stron. Książeczka była cienka i nie przypominała grubego maszynopisu, który kiedyś przejrzał z nudów i który sprawił, że omal nie przestali się do siebie odzywać.
– Tak! – Uśmiechnęła się, ale po chwili szybko wytłumaczyła: – Ale to nie to, co myślisz. Nad tamtą nadal pracuję. Zmieniam postaci, wolę uniknąć pozwów. To zbiór opowiadań dla dzieci, które tak jakoś powstały w mojej głowie. Nadia uznała, że są warte uwagi i spróbowałyśmy wydać je przed świętami w ramach małej próbki. Podobno dobrze się przyjęła.
– Gratuluję. To naprawdę niesamowite. – Tym razem w głosie Huga nie było już słychać cienia złośliwości. Pokiwał głową z uznaniem, przyglądając się zwyczajnej okładce.
– Głuptasie, otwórz pierwszą stronę! – Panna Santiago nachyliła się nad nim i postukała palcem w stronnicę z dedykacją. – To jest twój prezent.
– ”Mojemu przyjacielowi, H., który niestrudzenie napędza moją wyobraźnię”. – Przeczytał na głos i przez chwilę się zamyślił. – Wiesz, gringa, rozumiem, że pobudzam twoje chore zapędy, ale żeby przyznawać się do tego w książce dla dzieci? To niesmaczne, nawet jak na ciebie.
– Cicho bądź, to podziękowania! – Ariana uderzyła go lekko pięścią w ramię, a on się roześmiał. – Nie wiedziałam, co ci dać na święta, a myślę, że bardzo się przyczyniłeś do mojej weny.
– No pewnie, że tak, myślisz o mnie o każdej porze dnia i nocy, tak że nawet całą powieść oparłaś na moim charakterze. – Hugo posłał jej zawadiacki uśmiech. – Dzięki, gringa, to naprawdę super. Ja też coś dla ciebie mam. Tylko się nie podniecaj, to nic takiego – uprzedził od razu i wyciągnął w jej stronę mały aksamitny woreczek. Na dłoń kobiety wypadła delikatna bransoletka z koralików. Literki na paciorkach układały się w napis „gringa”.
– Sknera. – Ariana prychnęła pod nosem, ale od razu wsunęła na nadgarstek nową ozdobę i przyjrzała jej się z bliska. – Teraz wszyscy takie noszą, co?
– Dokładnie, nie możesz być gorsza. – Hugo uśmiechnął się, bo chociaż nie było to nic takiego, wiedział, że sprawił jej odrobinę radości.
– Co robisz jutro wieczorem? – Santiago zdziwiła go tym pytaniem. Zastanowił się, czy czasem nie pomylił dat. Widząc jego minę, od razu przeszła do rzeczy: – Idziesz na bal.
– Co? Mowy nie ma. Ja nie chodzę na bale.
– Dlaczego nie?
– Bo jestem facetem, który ma lepsze rzeczy do roboty niż tańcowanie pod krawatem wśród snobów popijających poncz.
– To szkolna potańcówka, a nie przyjęcie u Jane Austen. – Ariana zaśmiała się krótko i postawiła przyjaciela przed faktem dokonanym. – Idziesz ze mną na bal. Nie mam partnera, a chcę iść, więc nie masz wyjścia. Poza tym Fabian Guzman podobno też ma być. Będzie to idealna okazja do szpiegowania, nie uważasz?
Zanim zdążył przetworzyć choćby jedną informację z jej wypowiedzi, pomachała mu ręką i opuściła bibliotekę, pędząc do kawiarni, by pomóc Eddiemu.
– Odczuwam fizyczny ból, patrząc jak się skręcasz. – Eva Medina wyrosła przed nim, sprawiając, że złapał się za serce, bo nie spodziewał się, że czai się pomiędzy półkami.
– Cały czas tam byłaś? – zapytał, wskazując na regały, ale machnął tylko ręką, nie czekając na odpowiedź.
– Mam ochotę tobą potrząsnąć, ale za bardzo mi ciebie żal, żeby jeszcze bardziej cię dołować, więc po prostu cię przytulę.
– Słucham? – Skonsternowany patrzył na czubek głowy Evy, która poklepywała go po plecach w jakimś żałosnym akcie litości. – Nie umieram, wiesz o tym?
– Naprawdę? Bo ja mam wrażenie, że usychasz z miłości. Nie próbuj zaprzeczać – ucięła mu szybko, kiedy tylko otworzył usta, by wyrazić swoje oburzenie. – Od dawna to wiedziałam, mam wrażenie, że pojęłam to szybciej niż ty sam. I tak, żal mi ciebie, bo kochasz kobietę, która zawsze będzie wolała innego. Znam to aż za dobrze. To znaczy w moim przypadku to nie kobieta, ale wiesz, co mam na myśli.
– Zaraz, chwileczkę. – Hugo odsunął się od Evy i wyciągnął przed siebie dłoń, jakby chciał pokazać koleżance, że muszą wyjaśnić sobie kilka spraw. – Nie widziałem cię od dobrych paru dni, bo zaszyłaś się w ośrodku kultury i bawisz się w panią kurator w ratuszu…
– Jestem doradcą do spraw kultury przy burmistrzu.
– Jak zwał tak zwał. Nie odzywasz się, a teraz pojawiasz się znikąd i wysnuwasz jakieś absurdalne wnioski, bo co? Bo dałem jej głupi prezent na święta?
– Nie, idioto. Przecież kochasz się w Arianie od dawna, tak trudno to pojąć? – Eva załamała ręce. Mężczyźni byli tępakami, a dodatkowo mężczyźni z rodziny Delgado ewidentnie mieli problem z rozmawianiem o uczuciach. – Kiedy uciekłeś ze szpitala, poszedłeś do niej.
– Jezu, kiedy to było? Miałem gorączkę. – Hugo westchnął zniecierpliwiony. Zaczynała go wkurzać ta rozmowa, bo Eva kompletnie nie wiedziała, o czym mówi.
– Tak i działałeś instynktownie. Czujesz się przy niej bezpiecznie, jest twoją bezpieczną przystanią. Kochasz ją. – Eva uświadomiła Delgado, nie dbając o to, że wprawia go w zakłopotanie. Ktoś musiał mu to w końcu powiedzieć, bo sam pewnie nadal by się okłamywał.
– Gringa? Irytująca, wkurzająca, wciskająca nochal w nie swoje sprawy gringa? Jesteś pomylona, Evelyn. – Hugo użył pełnego imienia koleżanki, chcąc jej pokazać, jak bardzo absurdalne były jej oskarżenia.
– Dlatego tak bardzo cię ubodło, kiedy opisała postać „Harry’ego” w swojej książce. Nie chciałeś, żeby ona tak cię postrzegała. Chciałeś być w jej oczach kimś lepszym.
– Co ty w ogóle za bzdury opowiadasz? Nie mam zamiaru tego słuchać. – Hugo wycofał się kilka kroków i jego wzrok padł na wysokiego ucznia wchodzącego do biblioteki. – Marcus, weź jej coś powiedz. – Zabrzmiał jak dzieciak z podstawówki, ale było za późno, żeby cofnąć te słowa.
– O co chodzi? – Młodszy z kuzynów wpadł na chwilę po książkę i nieświadomie stał się rozjemcą w jakimś dziwnym sporze, który jednak według Evy Mediny był z góry przesądzony.
– Twój kuzyn kocha Arianę Santiago – wytłumaczyła opiekunka kółka filmowego.
– No tak. I co w związku z tym?
– Ty też? Co to za bzdury, jakaś zmowa przeciwko mnie? – Hugo wydawał się być naprawdę oburzony. Nie wierzył, że nawet racjonalnie myślący Marcus dał się ponieść temu szaleństwu Evy.
– Myślałem, że to jasne. Przecież dlatego nie chciałeś spróbować z Astrid, zgadza się? – Siedemnastolatek nie rozumiał w czym rzecz. Szukał wytłumaczenia u Evy, ale ta tylko wzruszyła ramionami.
– Co wy w ogóle… o czym wy… Wy w ogóle nie wiecie, o czym mówicie. – Hugo zaśmiał się gorzko, jakby sądził, że to jakiś niezbyt śmieszny żart. – A ty się w ogóle nie powinieneś odzywać, bo zachowujesz się jak ostatni matoł, idąc na bal z laską, którą ledwie znasz zamiast z dziewczyną, dla której byłeś gotów uznać jej dziecko za swoje.
– Słucham?
– Dobrze słyszysz. Kochasz Adorę, to jasne jak słońce, a udajesz, że jesteście tylko przyjaciółmi, bo próbujesz być fair w stosunku do zmarłego przyjaciela. A ty. – Hugo wskazał palcem na Evę. – Ty kochasz się od dzieciństwa w facecie, który nienawidzi cię bardziej niż kogokolwiek na tym świecie. Zamiast ruszyć dalej, żyjesz przeszłością i użalasz się nad sobą.
– Nic z tego co powiedziałeś nie zmienia faktu, że jesteś zakochany w Arianie. – Eva nie przejęła się jego słowami. Sama przecież doskonale zdawała sobie sprawę, że nieważne co by zrobiła, Lucas nigdy jej nie przebaczy.
– A idźcie oboje do diabła. – Hugo ze złością odwrócił się na pięcie i wyszedł z biblioteki, zostawiając ich samych.
– Co go ugryzło? – Marcus wydawał się trochę zaskoczony reakcją zwykle opanowanego starszego kuzyna.
– Musi to przetrawić.
***
Sad Delgadów zawsze miał jakąś uspokajającą aurę. Rodzina Delgado była prawdopodobnie jedyną w okolicy bez żadnych skandali czy trupów w szafie. Stary Manuel Delgado żył z sadownictwa i chociaż nie był milionerem, cieszył się szacunkiem wśród mieszkańców, a jego jabłka uważane były za najlepsze w całym Nuevo Leon. Potem przyszedł jednak kryzys, nastąpił upadek sadownictwa i wielu lokalnych przedsiębiorców i rolników musiało zwinąć interes. Manuel jednak się nie poddał i nigdy nie sprzedał swoich ziem. Przekazał je synom, którzy dalej kontynuowali tradycję, choć już nie było mowy o powrocie do dawnej świetności. Z kolei wnuki Manuela, Adrian i jego kuzynka Sonia, nie byli tym zainteresowani. Adrian Delgado jako spadkobierca nigdy nie interesował się rodzinnym biznesem. Niebywale inteligentny a do tego odznaczający się odwagą, choć zapewnie inni nazwaliby to brawurą, zdecydował się na kompletnie inny kierunek. Wyjechał do Stanów, rozpoczął studia prawnicze na Harvardzie i zaciągnął się do wojska. Chciał sprowadzić rodzinę do Bostonu, ale Delgadowie bardzo cenili sobie swoją tożsamość i zdecydowali się pozostać na starych śmieciach. Dziadek Manuel zmarł w latach dziewięćdziesiątych, a ojciec Adriana był już stary i schorowany. Jabłonie oddał więc w ręce zarządcy Gastona, który od dawna był zaprzyjaźniony z rodziną i doglądał drzewek, jakby były jego własnymi dziećmi. Norma Aguilar wróciła do miasteczka tuż po tym, jak jej mąż zginął na misji w Afganistanie, by opiekować się chorym teściem, a po jego śmierci kontynuowała współpracę z Gastonem, mimo że sad nie przynosił już takich profitów jak kiedyś. Była to jednak tradycja, którą chciała kontynuować. Ludzie podziwiali Normę, traktowali ją trochę jak matkę chrzestną Pueblo de Luz, bo zawsze dbała o ludzi i chętnie im pomagała. Mieszkańcy nie chcieli jałmużny i Norma wiedziała o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Zamiast więc stawiać ich w niezręcznym położeniu i oferować pożyczki, proponowała pracę zarobkową przy zbiorach jabłek, koszeniu trawników czy innych pracach pielęgnacyjnych. Obywatele Pueblo de Luz byli jej za to wdzięczni i może właśnie dlatego nikt nigdy nie próbował zdewastować jej własności, mimo że stała opuszczona, praktycznie zachęcając chuliganów do odwiedzin.
Może właśnie dlatego El Arquero wybrał tę lokalizację na kryjówkę – wiedział, że nie ma bezpieczniejszego miejsca.
– Ostatnio często tu przesiadujesz – zagadnęła Silvia, spoglądając na wysoką gałąź, na której rozłożył się Łucznik z założonymi na piersi rękoma.
– Kazała mi pani mieć oko na Serratosa – przypomniał, a ona rozejrzała się wokoło. Musiał mieć niezły widok na willę Teresy i Ulisesa ze swojej gałęzi.
– Tak, ale miałeś się ukrywać i nie wychylać. Tymczasem ty postanowiłeś postrzelać sobie w środku dnia na wiecu wyborczym. – Olmedo była trochę zaintrygowana, a trochę zaniepokojona. Łucznik nie był kuloodporny. Zadzieranie z Fernandem mogło sprawić mu mnóstwo problemów.
– Napisała pani o tym wydarzeniu obszerny artykuł w swojej gazecie, więc chyba powinna mi pani podziękować. Liczba kliknięć i komentarzy wciąż rośnie.
– To urocze, że czytasz prasę. – Nie czekając na zaproszenie, podeszła trochę bliżej. – Czy Victoria Reverte prosiła cię o to? Wiem, że jesteście w kontakcie. – Kiedy nie odpowiadał, dodała już nieco bardziej stanowczym tonem. – Ja jak nikt inny jestem zachwycona perspektywą zobaczenia upadku burmistrza Valle de Sombras, ale pamiętaj, żeby pomyśleć też o sobie. To było bardzo ryzykowne. Ktoś cię widział? – Ponowne milczenie El Arquero było jak potwierdzenie. Silvia zaklęła pod nosem. – Nie możesz być tak nieostrożny. Co w ciebie wstąpiło? Wcześniej miałeś wszystko dokładnie zaplanowane, a teraz dajesz się podejść jak dziecko. Powiem to raz jeszcze – weź na wstrzymanie. Dopóki policja krąży wokół twojej osoby, lepiej ich nie prowokować. A zresztą pal licho policję, myślę, że jesteś na celowniku dwóch walczących ze sobą karteli i to nie skończy się dobrze.
– Joaquin Villanueva zaproponował mi współpracę – pochwalił się, a ona nie była pewna, czy mówi to z dumą czy może raczej z pogardą. Ten mechaniczny głos doprowadzał ją do szału. – Proszę się mną nie przejmować, potrafię o siebie zadbać. Fernando Barosso zaczynał czuć się zbyt pewnie na swojej pozycji, ktoś musiał mu przypomnieć, że to wszystko może runąć lada chwila jak domek z kart.
– Widać, że żaden z ciebie pokerzysta. – Dziennikarka potarła skronie i westchnęła, nie wiedząc, jak jeszcze może przemówić mu do rozsądku.
– Dobrze się pani czuje? – zapytał, zauważając jej spięte mięśnie i zmarszczone czoło.
– Martwisz się o mnie? – rzuciła z ironią, ale jednocześnie machnęła ręką, jakby chciała mu pokazać, że nic jej nie jest.
Nie była to prawda. W ostatnim czasie pracowała bez wytchnienia, jeśli nie w Luz del Norte to pomagając swojej drużynie „Avengersów” przy kampanii wyborczej, a dzisiaj miała już za sobą kilka naprawdę przykrych rozmów. Zbliżające się święta wcale nie poprawiały jej humoru, podobnie zresztą jak bal bożonarodzeniowy, który miał się odbyć nazajutrz. W głowie miała obraz wełnianej skarpety z imieniem zmarłego syna. Nie zamierzała jednak nic z tych rzeczy wypowiedzieć na głos.
– Nie mam pojęcia, kto to może być – szepnęła tylko, zagryzając wargę, bo to kolejna rzecz, która spędzała jej sen z powiek. – Kto mógł zabić Jonasa Altamirę i chcieć upozorować to tak, by podejrzenie padło na ciebie?
– Czy to nie oczywiste? To Los Zetas, wydali na mnie wyrok śmierci z chwilą kiedy zobaczyłem twarz jednego z nich. – El Arquero zaśmiał się cicho, ale po chwili spoważniał, kiedy Silvia wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia. – Nie wspominałem? Musiałem zapomnieć.
– Kto to taki? Musisz mi powiedzieć! – Olmedo wróciła do poprzedniego nieznoszącego sprzeciwu tonu głosu. – Tylko tak mogę ci jakoś pomóc.
– Martwa mi pani nie pomoże. – Łucznik pochylił się na swojej gałęzi i spojrzał na nią z góry. – Im mniej pani wie, tym lepiej. Los Zetas mają swojego strzelca, to jest pewne.
– To niebezpieczne. Gdybym wiedziała, kogo podejrzewasz…
– To nic by pani nie zrobiła. Ja też zamierzam to przeczekać i się nie wychylać, dokładnie tak jak pani radziła. Będę obserwował po cichu. Nie jestem głupi – nie będę szukał kogoś, kto chce mnie zabić.
– A jednak wystawiasz się na srebrnej tacy dla wszystkich swoich wrogów. Patrole policji są ostatnio zaostrzone, monitoring regularnie sprawdzany…
– Umiem sobie z tym radzić.
– Doprawdy? W ferworze łatwo popełnić błędy, a jeden błąd może cię kosztować życie. Twoje życie. Obiecałam, że ci pomogę i dotrzymam słowa. Ale musisz mi mówić o wszystkim, co sam wiesz lub podejrzewasz. Musimy być zespołem. – Silvia wskazała palcem najpierw na niego, a potem na siebie, jakby chciała to bardziej dobitnie zasygnalizować.
– Dlaczego pani to robi? – zapytał znienacka, nie mogąc tego pojąć. Jego zmodulowany głos nie mógł zdradzić żadnych emocji, ale wyczuła, że naprawdę nurtuje go odpowiedź na to pytanie. – Dlaczego mi pani wierzy?
– Po prostu czuję, że mogę ci zaufać. – Kobieta nie rozumiała, skąd to zwątpienie. Wydawało jej się, że odnaleźli już wspólny język, a przynajmniej jakoś udawało im się razem współpracować mimo różnicy charakterów. – Wierzę, że nie jesteś złym człowiekiem.
Łucznik milczał przez chwilę i nie była pewna, czy go tym wzruszyła czy może zezłościła. Cofnął się na swojej gałęzi i nie mogła już zobaczyć nawet zarysu jego postaci. Po chwili drzewo, na którym siedział zatrzęsło się, kiedy ześlizgnął się po nim na dół.
– ”Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli” – powiedział, ale zdawało jej się, że się z niej nabija. – Późno już. Niech pani wraca bezpiecznie do domu.
Odszedł, zostawiając ją samą, a ona przysiadła na schodkach drewnianej chatki i siedziała tam jeszcze długo w samotności. Nie miała ochoty wracać do domu.
***
Lidia była zła. Czuła się tak, jakby ktoś wystawił ją do wiatru. Nie powinna, wiedziała o tym, ale nic na to nie mogła poradzić. Miała wrażenie, że El Arquero celowo jej unika, może zdenerwowała go ostatnim razem, kiedy obezwładniła go gazem pieprzowym. Głupi gaz pieprzowy! A tak bardzo chciała wręczyć mu prezent i przekazać informacje, w których posiadanie weszła całkiem przypadkowo. Pomyślała, że Łucznika zainteresuje informacja o powstaniu Romów z 1965 roku. Zrobiła ksero fotografii w starej gazecie i chciała mu je przekazać, sądząc, że właśnie tego szukał. Nie bez powodu miał w kurtce wyrwaną stronicę ze szkolnej kroniki z tamtego okresu. Musiał szukać jakichś haków na Barona Altamirę lub Dicka Pereza, była tego pewna.
Zamaskowany strzelec nie pojawił się jednak ani we wtorek wieczorem, ani w środę rano. Gdyby był w niebezpieczeństwie lub gdyby policja go schwytała, na pewno już by o tym wiedziała, więc czuła lekką ulgę, ale i tak było jej przykro. Schowała materiały i liścik do koperty i zakleiła pieczołowicie, po czym włożyła do skrzynki na listy razem z prezentem świątecznym. Napisała mu, że ma nadzieję, że krzyżyk będzie go chronił, choć czuła, że to głupota i pewnie ją wyśmieje. Trudno, przynajmniej robiła to w zgodzie z własnym sumieniem. Z wielkim żalem wróciła do domu, by przygotować się do balu, który miał się odbyć wieczorem.
***
Olivia zebrała wszystkie dziewczyny w łazience w trakcie balu. Upewniła się, że wszystkie kabiny są puste i nie są podsłuchiwane, po czym otworzyła swoją torebkę i wyciągnęła wielką paczkę prezerwatyw.
– Słuchajcie, laski, bezpieczeństwo przede wszystkim – oświadczyła tak poważnym tonem, że nikt nawet nie próbował się roześmiać.
– Daj spokój, czy to konieczne? – Rosie westchnęła, bo chciała iść tańczyć, a tymczasem Bustamante zebrała tę bzdurną naradę. – Skąd pomysł, że wszyscy będą uprawiać seks po balu?
– I czy to czasem chłopcy nie powinni o tym pomyśleć? – Sara niepewnie wzięła jedną prezerwatywę w opakowaniu i przyjrzała jej się z bliska. Mimo że wciąż rozpowiadała o tym, że chciałaby mieć swój pierwszy raz za sobą, wyglądała na trochę przestraszoną.
– Powinni, ale jeśli masz liczyć na tych dupków, to lepiej licz na siebie. – Olivia pokiwała głową, jakby sama przytakiwała na swoje słowa. – Drogie panie, częstujcie się.
Sara Duarte schowała swoje zabezpieczenie do torebki, woląc dmuchać na zimne. Po cichu liczyła, że tego wieczoru coś się wydarzy, a jako że Remmy jej się podobał, uważała, że to całkiem romantyczne. Pozostałe dziewczęta były niezbyt entuzjastycznie nastawione.
– Lidio, bierz. Nigdy nie wiadomo, kiedy się przyda. – Olivia podstawiła przyjaciółce pudełko pod nos, a kondomy zagrzechotały w środku złowieszczo.
– Nie, dzięki. Nie będą mi potrzebne – oznajmiła z pełnym przekonaniem panna Montes. Nawet się nie całowała, a miałaby iść z kimś do łóżka tylko dlatego, że taka była tradycja po balu? Nie znała Daniela długo, lubiła go jako kolegę, ale nie chciała oddawać mu swojej cnoty.
– Masz i nie marudź. Później mi podziękujesz. – Olivia ze zniecierpliwieniem wsypała koleżance garść prezerwatyw do torebki. – Caro! – zwróciła się do przyjaciółki, która również sięgnęła do pudełka. – Ty tak na poważnie?
– Nie wiem, ale tak jak mówisz, lepiej być przygotowaną, prawda? Quen nie myśli o takich rzeczach. – Nayera postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce.
– Quen w ogóle nie myśli, w tym problem. Pewnie mu nawet do głowy nie przyszło, że ten wieczór mógłby się skończyć inaczej niż buziakiem pod drzwiami pensjonatu doni Prudencji. – Primrose zachichotała i kilka dziewczyn jej zawtórowało. – A ty nie bierzesz dla siebie? – zwróciła się do Olivii, która nieco się zawstydziła. Jakoś o tym nie pomyślała.
– Ja jestem z Enzo, to oczywiste, że nic się nie wydarzy. A poza tym mam okres – skłamała na poczekaniu, żeby nie prowokować więcej pytań. – Adoro? Cesar wygląda na porządnego chłopaka, ale może warto pomyśleć?
– Nie będę uprawiała seksu z Cesarem, to tylko kolega. – Adora postanowiła wypowiedzieć się w tej sprawie jasno. Wpatrywała się jednak w pudełko trzymane przez Olivię odrobinę za długo.
– Okej, ale noc jest długa. Może z kimś innym wrócisz do domu… – zaczęła panna Bustamante, grzechocząc zachęcająco pudełkiem, ale Adora nie zdążyła zapytać, co koleżanka ma na myśli, bo drzwi do łazienki otworzyły się szeroko i stanęła w nich Julietta Santillana.
– Co to za zgromadzenie? – zapytała, z ciekawością przyglądając się rumianym buziom i pospiesznie zaciskającym się na torebkach palcom. Olivia Bustamante była chyba czarodziejką, bo pudełko kondomów magicznie wyparowało, a ona przywołała na twarz szeroki uśmiech.
– Właśnie informowałam koleżanki, że jesteśmy tutaj po to, żeby się dobrze bawić i żaden chłopiec nie powinien nas zmuszać do robienia czegoś, na co nie mamy ochoty – powiedziała naprędce, co właściwie nie było aż tak dalekie od prawdy. Julietta zdawała się być pod wrażeniem ich dojrzałości, kiedy wszystkie pokiwały głowami.
– Słusznie, dziewczęta, musicie zadbać o siebie i nigdy nie dawać sprzecznych sygnałów. Jeśli czegoś nie chcecie, od razu o tym mówcie. A jeśli ktoś będzie was do czegoś zmuszać, od razu przyjdźcie z tym do mnie.
– To było nawet miłe z jej strony, prawda? – zauważyła Lidia, kiedy opuszczały łazienkę. Santillana pozytywnie ją zaskoczyła.
– Być może nie jest taka zła. Ale właściwie nie spodziewałam się po niej niczego innego. – Olivia zniżyła głos do szeptu. – Przecież ma kij w tyłku, więc pewnie nie uprawiała seksu od lat.
– Olivio! – Carolina skarciła przyjaciółkę, ale ta tylko zachichotała i oddaliła się od nich w stronę swojego partnera, wskazując na ich torebki i pokazując kciuk do góry, jakby chciała im zasygnalizować, że mają dać znać, jeśli któraś straci tej nocy cnotę.
– Nie zamierzam iść do łóżka z Danielem – powiedziała stanowczo Lidia, patrząc na Carolinę, jakby bała się, że przyjaciółka źle ją zrozumie.
– Ja chciałabym to zrobić z Quenem – wyznała Nayera, również nieco się ośmielając. – Ale boję się, że jak dostanie to, czego chce, znudzę mu się.
– W takim razie nie znasz w ogóle Enrique. – Montes zaśmiała się cicho, kładąc koleżance dłoń na ramieniu, by trochę ją uspokoić. – Ten głupek świata poza tobą nie widzi. I tak, podejmuje dosyć wątpliwe decyzje, zachowuje się jak idiota, ale on nie jest z tych, co chcą zaciągnąć do łóżka i porzucić. Nie będzie cię do niczego zmuszał, więc nie musisz czuć aż takiej presji.
Carolina pokiwała głową, bo było w tym sporo racji i sama czuła, że Quen był porządnym chłopakiem. Postanowiła jednak, że nie będzie się spieszyła i pozwoli losowi zadecydować.
***
Słowa Evy były absurdalne i pewnie w normalnych okolicznościach by ją wyśmiał, ale tym razem było inaczej. Nie podobało mu się to uczucie niepokoju czy może raczej ziarenko niepewności, które w nim zasiała. To bzdura, przecież znał siebie. Pomysł, że mógłby być zakochany w grindze był niedorzeczny. A jednak złapał się na tym, że coraz częściej o tym myślał. O jej uśmiechu, kiedy odpakowywała prezent, o tym błysku w jej piwnych oczach, kiedy znajdowała jakiś ciekawy trop w swoim tajnym śledztwie, myślał o tym, jak marszczy nos, kiedy brakuje jej słów do opisania jakiejś szczególnie trudnej sceny w jej książce.
– Idiota – mruknął sam do siebie, uderzając się w policzek odrobinę zbyt mocno.
Przyłapał się na tym, że wyszykował się na świąteczny bal, nawet się nad tym nie zastanawiając. Nie miał białego garnituru, zresztą to kompletnie nie był jego styl. Wybrał więc zwykłą białą koszulę i jasne dżinsy, na więcej Ariana nie mogła liczyć. Był jaki był – nieco nieokrzesany, arogancki i uparty jak osioł. Więc dlaczego w ogóle szedł na ten głupi bal? Eva Medina pomieszała mu w głowie.
– Hugo, pozwolisz na chwilę? – Fernando Barosso wyrwał go z rozmyślań, zapraszając do swojego gabinetu.
– Nando, właściwie to wychodziłem… – Próbował się wymigać, jedną nogą był już prawie poza rezydencją, w której mieszkał od pewnego czasu.
– To nie potrwa długo.
Głos szefa nie znosił sprzeciwu. Hugo dał więc za wygraną i wślizgnął się do pomieszczenia, zajmując swoje zwykłe miejsce naprzeciwko biurka.
– O co chodzi? – zapytał, zerkając mimo woli na zegarek. Musiał całą siłą woli skupić się na tym, że wcale nie powinien się spieszyć. Przecież to nie była żadna randka.
– Słyszałeś pewnie o najnowszym wyczynie El Arquero de Luz – zaczął burmistrz, a kiedy Hugo parsknął śmiechem, zmroził go wzrokiem. – Nie widzę w tym nic zabawnego.
– Wybacz, po prostu nie chcę mi się wierzyć, że mając do wyboru całą kopalnię przestępstw i oskarżeń, wybrał akurat cytat o sypianiu z cudzymi kobietami. Zawsze mnie to bawiło.
– Co takiego?
– To, że potrafiłeś zaciągnąć tyle kobiet do łóżka. W twoim wieku to pewnie nie jest łatwe.
– Hugo, bądź poważny! – Fernando stuknął otwartą dłonią w blat biurka, chcąc uspokoić podopiecznego. – El Arquero już drugi raz mi się naraził. Właściwie to trzeci, jeśli liczyć strzałę, którą posłał Elenie Victorii. Nie będę dłużej tego znosić. Nie może sądzić, że się go boję…
– Przecież się boisz – zauważył rozsądnie Delgado, a Fernando syknął tylko, żeby mu nie przeszkadzał.
– Nie może sądzić, że ma nade mną przewagę. Może ten cały Łucznik myśli, że ma mnie w garści, że wie o mnie więcej niż inni. Może sądzi, że się załamię i zacznę popełniać błędy… Niedoczekanie. Chcę jego głowy.
– Co proszę? – Hugo podniósł wzrok znad zegarka, na który co chwilę zerkał, by upewnić się, że zdąży na czas. – Chcesz głowy Łucznika Światła.
– Tak. Chcę go martwego. Jeśli trafi się żywy, nie pogardzę i takim. Wtedy odbędziemy ciekawą rozmowę. Ale tak czy siak jego los jest już przypieczętowany. Chcę go dostać na tacy, a ty mi go dostarczysz.
– Mam zabić El Arquero de Luz? Pogięło cię? – Delgado był pewien, że się przesłyszał. Na chwilę zapomniał o Arianie i balu, który miał się rozpocząć lada chwila. Wpatrywał się w zimne oczy diabła po przeciwnej stronie biurka i poczuł, że zimny pot oblewa mu plecy.
– Masz go schwytać, torturami wyciągnąć od niego informacje, które ma na mój temat, a potem jeśli jeszcze będzie się stawiał, chcę żebyś go załatwił. Prosta robota, Hugo, czego nie rozumiesz? – Burmistrz zaplótł palce obu dłoni, jakby się modlił, a jego podopieczny przełknął głośno ślinę.
– Prosisz mnie, żebym zabił człowieka.
– Nie pierwszy i nie ostatni raz, Hugo. – Barosso przekrzywił głowę, nie wiedząc, w czym rzecz. – Co ci jest, Hugo? Myślałeś, że nasza umowa przestała obowiązywać? Kiedy ostatni raz sprawdzałem, nadal dla mnie pracowałeś. Czy może coś się zmieniło? Masz rozkazy od kogoś innego?
– Nie – odparł, odrobinę zbyt szybko jak na jego własny gust, ale zbyt był zdenerwowany, by się kontrolować.
– Łucznik Światła musi wiedzieć, że nie można ze mną zadzierać. Kto porwie się z motyką na słońce, musi liczyć się z konsekwencjami. Możesz odejść, Hugo. – Fernando machnął na niego ręką, a Delgado opuścił gabinet na nogach miękkich jak z waty.
Nagle bal przestał być jego największym zmartwieniem. Po spotkaniu z Fernandem w ogóle o nim zapomniał i nie pojawił się w szkole. Dlaczego sądził, że się od niego uwolnił? Przecież nie było ucieczki. Paktu z samym diabłem nie można było od tak zerwać.
***
Olivia starała się wprawić wszystkich w dobry nastrój, uśmiechała się cała wieczór i wypychała koleżanki na parkiet. Sama tańczyła bez wytchnienia, a kiedy Enzo się zmęczył, wyciągała na parkiet innych kolegów. Jednocześnie doglądała Ruby i sprawdzała, czy wszystko u niej w porządku. To była pierwsza duża impreza od czasu powrotu Valdez do szkoły i na pewno bardzo to przeżywała, więc Bustamante postarała się, żeby koleżanka dobrze się czuła. W głębi ducha Olivia wcale jednak nie chciała tu przychodzić. Jeszcze parę miesięcy temu dałaby się pokroić, żeby przetańczyć całą noc z fajnym chłopakiem, może nawet chciałaby zakończyć wieczór u niego w domu, o ile byłaby taka możliwość. Teraz miała ochotę zawinąć się w koc i oglądać filmiki z instruktażem makijażu w domu. Dreszcz przeszedł jej po odsłoniętych w białej cekinowej sukience plecach, kiedy jej wzrok napotkał Olivera Bruni na parkiecie z jedną z nauczycielek. Musiała go oglądać codziennie i nienawidziła go coraz bardziej, o ile to w ogóle możliwe. Nienawidziła tego, że on zdawał się nawet jej nie dostrzegać, jakby w ogóle zapomniał, co takiego jej zrobił, podczas gdy ona bezskutecznie próbowała wybić to sobie z głowy. Nienawidziła też tego, że nikt oprócz Marcusa zdawał się nie widzieć, jak wielką szumowiną był trener. Bruni owinął sobie wokół palca wszystkich – nauczycielki były nim zauroczone, Leticia traktowała go jak dobrego przyjaciela i nawet zaprosiła go na swój ślub! A teraz Ariana Santiago tańczyła sobie z nauczycielem wychowania fizycznego i wesoło gawędziła. Bywały takie momenty, kiedy Olivia miała ochotę wejść na scenę, wyrwać mikrofon z rąk Salvadora Sancheza i obwieścić wszystkim, jakim naprawdę człowiekiem był Bruni. Wiedziała jednak, że będzie ją to kosztowało życie i ten strach był nie do wytrzymania.
– Hej! Olivia, prawda? – Usłyszała za plecami melodyjny głos i wzdrygnęła się, jakby została przyłapana na gorącym uczynku. Cóż, właśnie rozmyślała nad najróżniejszymi torturami, którym chciałaby poddać Olivera i była przekonana, że wszystkie są nielegalne. – Jestem Laura, przyszłam z Marcusem – wytłumaczyła brunetka, uśmiechając się serdecznie i wyciągając dłoń na powitanie.
– Wiem, kim jesteś – odparła blondynka bez cienia uśmiechu. Zmierzyła Laurę od stóp do głów. Miała na sobie ładną, długą sukienkę z subtelnym rozporkiem, delikatny dekolt i zakryte ramiona. „Przynajmniej nie wygląda jak zdzira” – pomyślała i czekała na to, co dziewczyna ma jej do powiedzenia.
– Nie będę owijać w bawełnę. – Panna Montero zniżyła głos do szeptu i pochyliła się lekko w stronę dziewczyny. – Słyszałam, że masz przy sobie spory zapas…
– Zapas czego? – Olivia zamiotła doczepianymi rzęsami, czując niechęć do tej dziewczyny, mimo że jej nie znała i nie miała ku temu powodu. Na widok zawstydzonej miny Laury, domyśliła się, o co jej chodzi. – Masz na myśli zabezpieczenie? Ktoś tu chyba zaplanował cały wieczór z Marcusem…
– Wolę być przygotowana – wyjaśniła, chyba nie do końca rozumiejąc wrogą minę nowej znajomej.
– Niestety, wszystkie już rozdałam. – Olivia udała, że bardzo z tego powodu ubolewa. W jej torebce znajdował się jednak jeszcze pokaźny zapas prezerwatyw, a wiedziała, że Lidia ma w swojej torebce resztę. Bustamante poczuła się dumna ze swojej interwencji, ale mina jej zrzedła po kolejnych słowach Laury.
– Och, w porządku. – Laura nie wyglądała na zawiedzioną. – Jestem na pigułce, więc nic się nie stało.
Zostawiła blondynkę samą i odeszła szukać Marcuasa, a Olivia momentalnie wytężyła wzrok, by wyłowić w tłumie Adorę. Musiała ją ostrzec. Jeśli nie weźmie się do roboty, tyczka zaciągnie Delgado do łóżka.
***
Ella przeżyła kilka faz emocjonalnych, od kiedy została zawieszona w prawach ucznia przez tego okropnego nauczyciela, Giacomo Mazzarello. Najpierw było poczucie niesprawiedliwości, potem wściekłość i planowanie zemsty, a następnie przeszła do błagania ojca, żeby uprosił o jej powrót do szkoły. Wcale już nie chodziło o to, że zawieszenie zostanie odnotowane w jej papierach, miała to gdzieś. Liczyła, że jakoś uda jej się wziąć udział w szkolnej dyskotece, ale niestety to miało nie nastąpić. Kolejna szkolna potańcówka przeszła jej koło nosa, a ona przeskoczyła do fazy ostatecznej, czyli dojmującego smutku. Nie wiedziała, ile jeszcze zostało jej szkolnych potańcówek, chciała czerpać z życie ile mogła, póki miała ku temu okazje, a tymczasem wszechświat sprzymierzył się przeciwko niej. Felix poszedł na bal bożonarodzeniowy odstrzelony w najmodniejsze ubrania z kolekcji Marisy Fernandez, a tata i Leticia pewnie też świetnie się bawili jako opiekunowie. Jej pozostawało zostanie w domu i nadrabianie szkolnych zaległości, ale kompletnie nie miała do tego głowy. Odpaliła więc maraton z Harrym Potterem. Nie była pewna, czy zdołałaby przeczytać książki pod wpływem silnego emocjonalnego wzburzenia, więc po prostu zawinęła się w koc na kanapie w salonie i z psem Syriuszem u boku ryczała jak bóbr na „Zakonie Feniksa”. Słyszała pukanie do drzwi, ale ściszyła tylko telewizor i postanowiła nikomu nie otwierać. Gdzieś pod koniec filmu, kiedy Harry toczył już pojedynek z Voldemortem w swoim umyśle, jej telefon zaczął uporczywie wibrować, odrywając ją od filmu, który widziała już co najmniej kilkadziesiąt razy. Wolała książki, ale filmy też miały swój urok. Zdziwiła się na widok imienia Jordana na wyświetlaczu, była pewna, że ją sprawdza.
– Cześć – odebrała, pociągając nosem.
– Cześć, młoda, gdzie cię wywiało? – usłyszała głos sąsiada po drugiej stronie słuchawki.
– Nigdzie. Jestem w domu. – Znów poczuła tę ogromną niesprawiedliwość. Niby gdzie miała być? Siedziała grzecznie u siebie, podczas gdy jej koledzy i koleżanki już parę dni temu mieli świetną imprezę, a teraz jej brat walcował w najlepsze.
– Ty płaczesz? – zapytał zatroskany, a ona pociągnęła kilka razy nosem.
– Tak. Syriusz nie żyje.
– Co?! Ale… jak to?
– Bellatrix go zabiła. Oglądam Harry’ego Pottera.
– Nie strasz mnie. – Jordan odetchnął z ulgą po tych słowach. Już myślał, że czarny labrador na dobre opuścił swoją właścicielkę. – A mogłabyś mi otworzyć? Strasznie tu marznę, czekając aż łaskawie ruszysz się do drzwi.
Ella otarła spuchnięte oczy rękawem i ruszyła do korytarza. To pewnie Jordana słyszała chwilę wcześniej, ale zignorowała go, myśląc, że to kolędnicy. Otworzyła drzwi i przez chwilę sądziła, że łzy przyćmiły jej widzenie – musiała potrzeć mocno oczy i wytężyć wzrok, ale nie było mowy o pomyłce. Jordan stał przed nią ze swoim zwykłym uśmiechem półgębkiem w garniturze, który kosztował pewnie więcej niż samochód ojca.
– Wyglądasz… jak książę z bajki – powiedziała, rozdziawiając szeroko buzię. – Nic dziwnego, że ci zimno. Czy ty nie masz koszuli?
– Nie przypominaj mi. Mogę wejść? – Dał jej do zrozumienia, że to czas, by wpuściła go do środka.
Cofnęła się, by go przepuścić, a on wszedł i szybko zamknął drzwi, ostentacyjnie wzdrygając się, by pokazać, że długo na nią czekał. Miał na sobie elegancki nowoczesny garnitur od Marisy Fernandez. Marynarkę nakładało się na gołe ciało, przez co czuł się odsłonięty, ale Marisa twierdziła, że to ostatni krzyk mody i tak ma być, więc postanowił się przemęczyć. W rękach trzymał coś dużego i długiego.
– Wolisz oglądać maraton z nastoletnim czarodziejem czy zatańczyć wolniaka z księciem z bajki? – zapytał, a kiedy ona nadal patrzyła na niego w niemym zdumieniu, odpiął zamek pokrowca, który trzymał i pokazał jej sukienkę, która się w nim znajdowała.
Pies Syriusz przyczłapał do nich, niepewnym wzrokiem przypatrując się prezentowi. Szczeknął dwa razy, by wyrazić swoją aprobatę.
– Jemu się podoba, a tobie? – zagadnął, uśmiechając się zachęcająco. – Poprosiłem Marisę, żeby coś przygotowała. Widziałem, jak patrzysz na tę suknię, którą sprawiła sobie Leticia. Pomyślałem, że chciałabyś coś podobnego. Chyba trafiłem z rozmiarem.
– Jordi, ona jest… jest… – Nie wiedziała, co powiedzieć, ale nie musiała. Widział w jej oczach, że prezent strasznie jej się spodobał. – Ale zaraz, chcesz mnie zabrać na bal? Ale mi nie wolno!
– Kto tak twierdzi?
– Mazzarello. Zawiesił mnie.
– Zawiesił cię w twojej szkole. Zabronił ci iść na dyskotekę w podstawówce. My idziemy do mojego liceum. – Guzman nie rozumiał w czym rzecz. Zrobił niewinną minkę, ale Ella widziała, że sprawia mu satysfakcję robienie żartów z nauczyciela włoskiego.
– Daj mi pięć minut! – krzyknęła, zabierając sukienkę i biegnąc po schodach. U szczytu schodów, zmieniła jednak zdanie: – Niech będzie dwadzieścia!
Jordan roześmiał się i poczekał, aż zejdzie, oglądając do końca „Zakon Feniksa”. Ten Dumbledore zawsze go irytował. To zadziwiające, bo pod wieloma względami przypominał Valentina. Ale Vidal nigdy nie postąpiłby w ten sposób ze swoimi wychowankami, nigdy żadnego nie hodował jak prosiaka na rzeź. Ella pojawiła się wystrojona akurat na napisach końcowych.
– Proszę, to dla ciebie. – Wręczyła mu małą paczuszkę i nakazała rozpakować. – Miałeś dostać po wigilii, ale myślę, że dzisiaj bardziej się przyda.
– Wiesz, że nie cierpię prezentów – mruknął, ale dla świętego spokoju otworzył paczkę i jego oczom ukazał się naszyjnik z paciorków. Dominowały błękitne kolory. – Z bransoletek przerzuciłaś się na naszyjniki? – zapytał, wkładając od razu na szyję ozdobę i wywołując tym samym radość na twarzy trzynastolatki.
– Zbijam na nich większy interes – wytłumaczyła. – Pasuje ci. Teraz przynajmniej nie będziesz się czuł tak odsłonięty.
Jordi podziękował jej uśmiechem. Rzeczywiście nie czuł się komfortowo bez koszuli pod luźną marynarką, a naszyjnik zapewniał trochę prywatności. Wyszli na zewnątrz i na widok auta przed domem Ella prawie się zapowietrzyła.
– Czy to auto pana Mazzarello?
– W rzeczy samej.
– Ukradłeś?!
– Nie, pożyczyłem. – Jordan wydawał się oburzony jej oskarżeniem. – No dobrze, Gorgonzola nie wie, że wziąłem, ale zwrócę, zanim się pokapuje. Wolałabyś iść na pieszo w tej sukience? Nie sądzę.
Ella poczuła się jak gwiazda filmowa, kiedy Jordan otworzył jej drzwi na tylne siedzenie, zupełnie jakby był jej szoferem. Drogie auto nauczyciela włoskiego świetnie się prezentowało, kiedy podjeżdżali z powrotem na parking przed szkołą i dziewczynka trochę żałowała, że nikt ich nie widział, jak z niego wysiadali. Wiedziała, że Jordi zwróci kluczyki tak, że nikt się nie zorientuje, a bardzo chciałaby zobaczyć minę na twarzy znienawidzonego belfra.
– Pozwolisz? – Guzman wyciągnął w jej stronę ramię, by mogła się go złapać, a ona ujęła go pod rękę, unosząc wysoko głowę. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5857 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 14:22:04 22-04-24 Temat postu: |
|
|
cz. 2
Yon Abarca musiał zacisnąć zęby i zabrać na bal bożonarodzeniowy Marianelę Guzman, która trzęsła się ze strachu jak osika. Nie bała się, że kolega z byłej szkoły skrzywdzi ją fizycznie, raczej nie mogła znieść tego pełnego obrzydzenia spojrzenia – przypominały jej się wszystkie chwile w San Nicolas, kiedy była dręczona słownie do tego stopnia, że w ogóle nie chciała chodzić do szkoły. Wiedziała jednak, że nic takiego nie będzie miało miejsca na balu z kilku prostych przyczyn – przede wszystkim będą tam jej rodzice, a Yonatan nie chciał im podpaść, a poza tym nie chciał narażać się Jordanowi, który mógłby go sprać na kwaśne jabłko. Ale największym argumentem w sprawie był fakt, że Yon po prostu nie był takim chłopakiem. Docinki słowne, często okrutne komentarze i naśmiewanie się za plecami – owszem, to jego konik. Ale nigdy nie uciekłby się do przemocy fizycznej wobec dziewczyn. Nela nie bała się też, że będzie ją do czegoś zmuszał. Nie podobała mu się, wiedziała o tym. No bo jak mogłaby podobać się takiemu chłopcu jak on? Była nijaka, ani ładna, ani zgrabna, ani nawet mądra. Przebywanie z nią musiało być prawdziwą torturą dla Abarci, który został postawiony przed faktem dokonanym i po prostu musiał ją zabrać na potańcówkę dla dobra interesów między jego rodziną a Marianem Olmedo.
Teraz też miał nietęgą minę nie tylko ze względu na swoją partnerkę z dwoma lewymi nogami. Widział jak Veronica Serratos wchodzi na salę balową w towarzystwie tego wysokiego gamonia w białym dziwacznym stroju jakby zdjętym z pokazu mody. Veronica przyćmiewała wszystkie dziewczęta, choć wcale się nie starała. Poczuł szybsze bicie serca na jej widok w prostej srebrnej sukni – nie musiała się stroić i wysilać, wyglądała pięknie jak zawsze, a to było praktycznie nie do zniesienia, bo wszystkie głowy odwracały się za nią. Wiele by dał, by móc ją zaprosić i pójść z nią na ich potańcówkę w San Nicolas, ale w tym roku została odwołana ze względu na żałobę po pani Angelice. Yon czuł jednak, że nawet gdyby ją zaprosił, dostałby kosza. Veronica nie myślała o nim w ten sposób, nieważne co próbował zrobić. Tak, przespali się ze sobą, bo on był w pobliżu, a ona nie chciała być sama. Myślał, że może z czasem panna Serratos zobaczy go tak naprawdę, da im szansę, ale ona nawet nie zaszczyciła go spojrzeniem, kiedy przechodziła przez salę, uśmiechając się i rozmawiając po cichu z Felixem Castellano. Nie mógł się powstrzymać, pociągnął Nelę w stronę Veronici i Felixa, mając gdzieś, że stawia ją w niezręcznej sytuacji.
– Cześć – przywitał się, nawet nie patrząc na wysokiego bruneta, tylko zwracając się bezpośrednio do Vero. – Pięknie wyglądasz.
– Dziękuję. Ty też całkiem dobrze w tym garniturze. – Uśmiechnęła się, odwzajemniając komplement i wskazując jego biały smoking. Wpisał się w tematykę balu.
– A ty co masz na sobie? – Yon zwrócił się do Felixa, z pogardą mierząc jego strój. Nie był to typowy garnitur, a elegancki zestaw z satynową marynarką, która sięgała mu niemal do kolan. – Wyglądasz jak pajac.
– Stary, ja cię ledwo znam. – Castellano nie czuł się obrażony, widział, że Yonowi wcale nie chodzi o jego outfit, a raczej o partnerkę. Nie miał ochoty się kłócić. Był jedynie zażenowany i zatroskany, kiedy jego wzrok padł na czerwoną ze wstydu Nelę stojącą obok, której Yon zdawał się w ogóle nie dostrzegać.
– Nie słuchaj go, Felix, wyglądasz świetnie. To projekt Marisy Fernandez – wyjaśniła Veronica, trochę zła, że Abarca krytykuje jej przyjaciela. – Weź Nelę do tańca, zamiast sprawiać innym przykrości.
Złapała Felixa pod ramię i udała się w stronę bufetu, a Yon zmierzył pogardliwym wzrokiem swoją partnerkę, którą zdawała się przerażać sama myśl, że miałaby z nim zatańczyć. Prychnął tylko pod nosem i sam poszedł w drugą stronę, zostawiając dziewczynę samą i zagubioną. Na szczęście koleżanki ją dostrzegły i zagarnęły do swojego stolika, żeby nie czuła się pokrzywdzona.
Bal rozpoczął się uroczyście i wydawało się, że znakomita większość dobrze się bawi. W pewnym momencie drzwi do sali balowej otworzyły się na oścież i wszyscy odwrócili głowy w tamtą stronę ciekawi, kto taki postanowił się spóźnić. Jordan Guzman nie cierpiał być na świeczniku, ale ten jeden jedyny raz odczuł wielką satysfakcję, mogąc utrzeć nosa znienawidzonemu nauczycielowi jakim był Giacomo Mazzarello. W swoim garniturze w beżowym kolorze prezentował się jak z wybiegu, o czym poinformowała go Marisa Fernandez, ale i tak czuł się nieswojo bez swoich zwykłych sportowych ubrań. Czuł się nagi i nieustannie poprawiał marynarkę, bojąc się, by nie odsłoniła zbyt wiele, bo przecież nie miał nic pod spodem. Wyciągnął ramię w stronę Elli, która nieśmiało przekroczyła próg sali, chwytając go pod rękę. Uśmiechnął się do niej szeroko i poprowadził na parkiet, upewniając się, że wredny belfer ją widzi.
Giacomo Mazzarello omal nie zszedł na zawał, widząc trzynastolatkę z podstawówki na imprezie dla dorosłych. Basty miał również nietęgą minę, ale Leticia położyła mu dłoń na ramieniu i dał za wygraną. Jordan wziął Ellę do tańca, nie przestając się uśmiechać.
– Widzisz? Czasami nie trzeba dziurawić opon, żeby dać komuś nauczkę – szepnął, a ona zachichotała.
Ten jeden jedyny raz czuła się jak księżniczka, jakby była taka sama jak inne dziewczęta. Przez swoją chorobę nigdy nie mogła brać udziału w takich wydarzeniach, ale przecież nic nie stało na przeszkodzie. Mogła funkcjonować jak każdy inny. Bardzo by chciała, żeby jej tata i Felix też to dostrzegli. Wiedziała, że się o nią martwią, ale jeśli będą chować ją pod kloszem, nigdy nie będzie mogła żyć pełną piersią, a przecież nie miała tyle czasu co oni.
– Dzięki, Jordi, to naprawdę kochane z twojej strony. – Kazała mu się pochylić, po czym pocałowała go w policzek, a on udał, że rozgląda się konspiracyjnie i upewnia, czy nikt ich nie widział.
– Uważaj, bo twój chłoptaś nie będzie zadowolony – pouczył ją, a kiedy zrobiła zdumioną minę, ze swoim zwykłym cwaniackim uśmieszkiem wycofał się chyłkiem z parkietu, na którym magicznie pojawił się Jaime Sotomayor.
Ella spaliła buraka, ale nie było sensu robić scen. Pozwoliła się poprowadzić przyjacielowi, a Jordan miał chwilę dla siebie.
– Co? – warknął, widząc dziwne spojrzenia koleżanek z klasy, na które wpadł poza parkietem.
– Nic – odparła od razu Sara, z ciekawością mu się przyglądając. – Ładnie wyglądasz.
Nic nie odpowiedział, tylko zmarszczył brwi i instynktownie poprawił klapy drogiej marynarki, by nie odkryć torsu.
– To słodkie, co zrobiłeś dla Elli. – Veronica stanęła obok niego i pochwaliła jego dobry uczynek. – To bardzo miłe z twojej strony.
Nie patrzył na nią, nie chcąc wdawać się w dyskusję. Od czasu pamiętnej nocy nie rozmawiali ze sobą i czuł, że pewna granica została przekroczona. Nie wiedział, czego ona od niego chciała. Wzdychała do Marcusa, sypiała z Yonem, a na bal przyszła z Felixem. Więc dlaczego wciąż do niego lgnęła i próbowała zwrócić jego uwagę? Wolałby, żeby już przestała mieszać mu w głowie, naprawdę nie miał siły na jej gierki.
– Ja w ogóle jestem miły – odparł z lekkim wyrzutem. Powiedziała to w taki sposób, jakby to było coś nadzwyczajnego, jakby nigdy nie zdarzało mu się postępować bezinteresownie. Przecież powinna go znać lepiej, wiedziała, że nie był dupkiem.
– Zatańczymy? Lubię tę piosenkę – zwróciła się do niego, niemal automatycznie łapiąc go za rękę i ciągnąc na parkiet, jakby sądziła, że to oczywiste, że z nią pójdzie.
Spojrzał na jej dłoń i delikatnie wyrwał się z uścisku. Uśmiech zszedł z jej pięknej twarzy jak ręką odjął. Nie wierzył, że zachowywała się tak, jakby nic się nie wydarzyło.
– Ja nie tańczę – powiedział tylko i odszedł w drugą stronę.
Widok Jordana rozmawiającego sobie z Veronicą wprawił Yona w prawdziwą furię. Nie omieszkał pociągnąć kolegę z bara, kiedy mijał go przy parkiecie.
– Świetnie się bawisz, co? – zapytał swoim zwykłym protekcjonalnym tonem głosu Abarca. – Udajesz, że nic cię nie obchodzi, ale ślinisz się na jej widok i oczu nie możesz oderwać.
– Całkiem ci się we łbie pomieszało. – Guzman nie zamierzał dawać się sprowokować, już dawno minęły te czasy. Chciał wyminąć dawnego kumpla, ale ten stanął z nim oko w oko i mu to udaremnił. – Mówiłem ci już, mam gdzieś co robisz z Veronicą, jest cała twoja. Nie interesuje mnie.
– Bo już ci uwierzę.
– Jesteś tu z moją siostrą, Abarca. Nie rób scen. – Przekazał mu dobrą radę, sam nie chcąc wikłać się w jakieś afery. Nie chciał sprawiać nikomu problemów tego wieczora, nie chciał też zniszczyć eleganckiego stroju, który wypożyczyła mu Marisa Fernandez. Yon jednak chyba miał zupełnie inne plany.
Ze złością szarpnął go za klapy garnituru i przyciągnął bliżej siebie. Zawsze ze sobą rywalizowali, nawet w dzieciństwie, kiedy wspólnie jeździli na obozy piłkarskie, ale po śmierci Franklina wszystko tylko bardziej się pokomplikowało. Nie miał pojęcia, że zanim pojawił się w San Nicolas de los Garza, to Yon był wielką gwiazdą. Natomiast Jordan przeniósł się tam z jakiejś wiochy i myślał, że wszystko do niego należy, tak przynajmniej wyglądało to w głowie Abarci. Dziewczyny wzdychały do młodego Guzmana, dla którego okres dojrzewania był nad wyraz łaskawy, a Yon poszedł w odstawkę. W dodatku Veronica zdawała się widzieć tylko jego. Abarca wiedział, że traktowała Guzmana jak przyjaciela, ale i tak był jej bliższy niż ktokolwiek, a Yon się bał, że ją straci.
– Z czego tak rżysz? – Yon wkurzył się nie na żarty, widząc, jak Jordan uśmiecha się półgębkiem. Ten uśmiech sprawiał, że miał ochotę rąbnąć go w głowę za każdym razem, gdy go widział.
– Moja matka patrzy – szepnął Jordan, nie przestając się uśmiechać i delektując się widokiem przerażonej miny Yona, który szybko puścił jego ubranie i rozejrzał się po sali w poszukiwaniu Silvii.
Guzman wykorzystał tę okazję, by się oddalić, a Abarca przeklął pod nosem. Ten wieczór to była jakaś katastrofa.
***
Veronica była zachwycona szkolną potańcówką. Wiedziała, że nie jest tu mile widziana – Olivia i Jordan dali jej to już jasno do zrozumienia – ale i tak uwielbiała tę atmosferę. Tęskniła za Pueblo de Luz, za małomiasteczkowym klimatem, za tradycjami, za ludźmi. W San Nicolas była gwiazdą, ale czuła się okropnie osamotniona, nie miała prawdziwych przyjaciół, co w zasadzie było jej winą. Przylgnęła do niej łatka łatwej cheerleaderki, która idzie do łóżka z każdym, kto jej się nawinie. Nie była to prawda, ale z czasem przestała zwracać uwagę na to, co mówią za jej plecami. Po przeprowadzce miała tylko jedną prawdziwą przyjaciółkę, Dalię Bernal, a i z nią nie mogła porozmawiać o wielu rzeczach. Tęskniła za Jordim, za Sarą, za Marcusem… tęskniła bardziej niż chciała się do tego przyznać. Dlatego, kiedy poprosiła mamę o przeniesienie do szkoły w Mieście Światła, jako argument podała świetny program nauczania i koło ONZ prowadzone przez Fabiana. W gruncie rzeczy mało ją obchodziła nauka. W San Nicolas miała praktycznie zapewnione stypendium jako kapitan drużyny siatkarskiej i cheerleaderek, których zadaniem było nie tylko dopingowanie piłkarzy, ale też branie udział w sportowych zawodach. Veronica jednak wolała mieć przy sobie bliskie osoby. Być może miała tego pożałować, bo ci, których uważała za bliskich, wcale nie odwzajemniali tych uczuć, ale w tej chwili jej to nie obchodziło. Miło było pogawędzić z Felixem, który był jednym z jej najstarszych przyjaciół i który jako jedyny razem z Primrose Castelani traktował ją jak człowieka po jej powrocie do miasta. Miło było zatańczyć i poczuć świąteczną atmosferę.
Nie zdawała sobie sprawy, że jej entuzjazm i promienny uśmiech tylko irytują koleżanki. Nie miała pojęcia, że prawiąc im komplementy i próbując zabawić rozmową, powoduje tylko jeszcze większą niechęć.
– Cześć! Daniel, prawda? – zagadnęła chłopca, który towarzyszył Lidii Montes. Znała dziewczynę z prób musicalu, a jego kojarzyła jeszcze z dzieciństwa. – Chodziłeś z Martą z mojej klasy w San Nicolas.
– Och, cześć. – Daniel był w stanie tylko się przywitać. Rzucił szybkie spojrzenie w stronę swojej partnerki, jakby chciał się upewnić, czy nie ma nic przeciwko, że wspominają jego byłą.
Lidia nie miała nic przeciwko. Właściwie to nawet nie zwróciła uwagi na słowa Veronici. Przypatrywała się jej smukłej sylwetce i lśniącej srebrnej sukience, która na każdej innej dziewczynie wyglądałaby pewnie okropnie zwyczajnie, ale panna Serratos zdawała się promieniować w przyciemnionej sali balowej. Montes przymierzała tę sukienkę na zakupach w San Nicolas. Emily ją wybrała, ale obie zmuszone były stwierdzić, że ten krój kompletnie nie pasuje niskiej brunetce. Widząc teraz Veronicę w tej samej sukni, Lidia poczuła się głupio, że w ogóle próbowała coś takiego przymierzyć. Wyglądałaby co najmniej śmiesznie przy pannie Serratos, ze swoim metr pięćdziesiąt pięć wzrostu. Veronica uśmiechała się szeroko, a włosy, które niedawno podcięła, układały się falami przy jej pięknej twarzy, na której miała tylko drobny makijaż. Nie miała też żadnych ozdób oprócz srebrnego łańcuszka. Jej kreacja była prosta, a jednocześnie już bardziej kompletna być nie mogła. Lidia stojąc przy niej poczuła się po prostu brzydko. Nie lubiła się stroić, dlatego razem z Emily wybrały zwyczajną białą sukienkę – ładną, ale nie szałową. Montes również postawiła na prostotę, ale w jej wydaniu nie dawała ona takiego efektu jak u byłej dziewczyny Marcusa Delgado.
– Fajne buty. Żałuję, że ja o tym nie pomyślałam. Pod koniec wieczoru twoje stopy ci za to podziękują – zwróciła się do niej Veronica, z uśmiechem przyglądając się trampkom Lidii. Dziewczyna zerknęła na swoje białe conversy, czując się totalnie upokorzona. – Widzimy się na parkiecie! – Panna Serratos pociągnęła Felixa na środek sali i zostawiła znajomych samych.
Daniel udał się po coś do picia, a Lidia miała ochotę zapaść się pod ziemię.
– Ona nie robi tego specjalnie – wytłumaczyła Sara byłą przyjaciółkę, kiedy Lidia powtórzyła dziewczynom przy stoliku to, co się właśnie wydarzyło. – Nie chciała cię upokorzyć.
– Nie broń jej, Saro, Veronica zawsze tak się zachowywała. – Olivia pogłaskała Lidię po plecach, próbując poprawić jej nieco humor, ale złość na Vero była tak wielka, że niewiele to pomogło. – Wygląda jak cholerna gwiazda filmowa i patrzy na wszystkich z góry. Nie podoba mi się to, że przyszła tu z Felixem. Wiem, że on nie jest z tych, ale mam złe przeczucia. Wydaje mi się, że Vero może go dzisiaj usidlić.
– Usidlić? – Lidia uniosła jedną brew. Naprawdę nie sądziła, że jej przyjaciel był takim chłopcem, który myślał tylko o seksie.
– Felix jest święty, ale to tylko nastolatek. – Bustamante wzruszyła ramionami. – Każdy z nich rzuciłby wszystko, gdyby tylko Veronica odsłoniła kawałek ciała…
– Olivio, przestań już z tą zazdrością. – Rosie wywróciła oczami. – Veronica jest ładna, to prawda. Ale dlaczego z góry zakładasz, że każdy chłopak na nią leci? Zapewniam cię, że są też tacy, którym w ogóle się nie podoba.
– Tak. Mój partner nie spojrzał na nią nawet przez moment. – Blondynka musiała powstrzymać się od śmiechu. Jasne było, co chciała przekazać. – Mówię tylko, że po feriach wszystko się zmieni. Veronica znów zacznie sobie okręcać naszych chłopaków wokół palca. Bardzo się na nim zawiodę, jeśli Felix straci dzisiaj cnotę z Veronicą.
– Stracić cnotę? Nie wiedziałem, że żyjemy w średniowieczu.
Wszystkie dziewczyny wzdrygnęły się lekko, kiedy zdały sobie sprawę, że ktoś zbliżył się do ich stolika. Jordan nie zamierzał komentować ich bezsensownych rozważań. Przyszedł tylko po telefon Elli, który ta powierzyła którejś ze starszych koleżanek, bo sama nie miała torebki.
– Ella potrzebuje swojego telefonu, chce porobić zdjęcia. – Jordan wystawił dłoń, czekając aż któraś z dziewcząt wręczy mu własność panny Castellano. Te jednak były zbyt zajęte rozmową. Zirytowany westchnął głośno.
– Jest w mojej torebce, weź i spadaj. – Lidia machnęła na niego ręką, chcąc, by szybko sobie poszedł i by mogły kontynuować wymianę spostrzeżeń.
Wkurzony Guzman wziął kopertówkę Lidii i zajrzał do środka. Jedna z jego brwi uniosła się wysoko na widok kontrowersyjnej zawartości, ale nic nie powiedział. W końcu to nie była jego sprawa. Wziął tylko komórkę Elli i oddalił się w stronę parkietu.
– Myślicie, że Felix na coś liczy? – Sara niepewnym wzrokiem przypatrywała się brunetowi w długiej białej marynarce, jak kołysze się na parkiecie z Veronicą. – Ładnie razem wyglądają. Jak para modeli.
– Bo są wysocy. Wysocy ludzie zawsze dobrze wyglądają. – Olivia westchnęła z irytacją.
– I nie, Felix na pewno na nic nie liczy. Przyszedł z Vero po przyjacielsku. Było mu żal, że w San Nicolas odwołano imprezę, a skoro sam nie miał z kim iść… – Rose rzuciła znaczące spojrzenie Lidii.
– Poszłabym z nim, ale już Daniel mnie zaprosił. Przecież się nie rozdwoję. – Montes usprawiedliwiła się, a Rose tylko wyszczerzyła do niej zęby.
Lidia zaczęła sądzić, że lepiej byłoby odmówić Danielowi i przyjść z Felixem. Przy Castellano przynajmniej czułaby się komfortowo. Przy Danielu za bardzo się pilnowała i zaczynała analizować różne rzeczy. Czy źle zrobiła wkładając trampki zamiast niewygodnych szpilek? Może powinna mocniej się pomalować, pójść do fryzjera, przykleić sobie tipsy? Nie była taką dziewczyną, nie czuła potrzeby imponowania innym, ale tego wieczora bardzo jej to wszystko ciążyło.
– Jesteś po prostu nastolatką. To całkowicie normalne – powiedziała jej Kiraz, kiedy zwierzyła się ze swoich obaw.
Przyznała jej rację. Lidia Montes nigdy wcześniej nie miała okazji po prostu być nastolatką. Dopiero teraz zaczynała zgłębiać tajniki nastoletniego życia i wcale nie wiedziała, czy jej się to podoba.
***
Violetta Conde nie byłaby sobą, gdyby nie zaczepiła swojej starej koleżanki ze szkoły siedzącej samotnie przy stoliku i sączącej bezalkoholowego drinka.
– Fabian znów pracuje? – Jej głos miał symulować troskę, ale nikogo nie udało jej się zwieść. Oczywiście chciała jej dogryźć, sugerując, że jej mąż miał lepsze rzeczy do roboty niż spędzanie czasu z żoną. – To przykre, że nie znalazł chwili, by przyjść doglądać balu, mimo że zgłosiłaś was oboje jako opiekunów.
– To przykre, że musisz komentować życie małżeńskie innych ludzi, kiedy sama nie widziałaś swojego faceta od tygodni – odgryzła się Silvia, żałując, że nie skonfiskowała Nachowi jakiegoś wysokoprocentowego trunku, którym mogłaby doprawić swojego zwykłego drinka.
– Mój mąż jest w delegacji! – oburzyła się pani Conde, a jej policzki nabrały czerwonego odcienia, prawie takiego samego jak jej szminka.
– Nie wiedziałam, że w delegacji odwiedza się burdele w San Nicolas. – Pani Olmedo uśmiechnęła się i odeszła od stolika, żeby nie musieć dłużej znosić tej kobiety.
Prawdą było, że Fabian znów ją upokorzył. Miał tu być chociaż na chwilę, pokazać się w towarzystwie, zatańczyć jeden taniec i byłby wolny, ale nie potrafił zrobić nawet tak trywialnej rzeczy. Czuła się parszywie, bo przecież nie wymagała od niego wierności czy nawet miłości, co raczej powinno być oczywiste w małżeństwie. Chodziło jej tylko o odrobinę przyzwoitości i wciskania ludziom kitu. Fabian Guzman widocznie jednak miał ważniejsze sprawy na głowie.
– Zatańczy pani? – Usłyszała zaproszenie za swoimi plecami i nie wiedziała, czy te słowa są kierowane do niej. Ariel Bezauri uśmiechnął się serdecznie, wyciągając w jej stronę dłoń.
– Nie umiem tańczyć – powiedziała szybko, odstawiając swojego drinka i ujmując wielką dłoń wysokiego księdza. Pozwoliła się jednak poprowadzić na parkiet.
– Ja też nie. W seminarium raczej tego nie uczą. Ale to nie jest wielka filozofia, wystarczy się kołysać z nogi na nogę. – Młody mężczyzna zainicjował taniec i od razu stało się jasne, że miał dwie lewe nogi. Był dosyć pokraczny, wysoki i dobrze zbudowany, nie wyglądał na tancerza. – Nie widuję pani w kościele.
– Wybacz, Ariel, ale nie jestem przykładną katoliczką. Jesteś w mieście krótko, ale już powinieneś o tym wiedzieć. – Olmedo zerknęła na swoje stopy, zdając sobie sprawę, że z nich dwojga to ona mogłaby uchodzić za baletnicę. Przejęła więc stery. – Mogę cię zapytać, dlaczego przyjąłeś posadę w tym miasteczku? Bez obrazy, ale abstrahując od faktu, że nie nadajesz się na księdza, ta mieścina niewiele ma ci do zaoferowania.
– Dlaczego nie nadaję się na księdza?
– Daj spokój. Ślepy jesteś? – Silvia wywróciła oczami. Nie była pewna, czy ksiądz się z niej nabija czy naprawdę nie widział oczywistych oczywistości. – Jesteś młody, przystojny, cały świat stoi przed tobą otworem, a zdecydowałeś się dobrowolnie żyć w celibacie i głosić nauki grupy starych zgredów w sutannach, którzy myślą, że wiedzą wszystko najlepiej. O co ci chodzi? Debora wspominała, że byłeś bardzo zdolny, poszedłeś na medycynę. Więc dlaczego nagle obrałeś zupełnie inny kierunek?
– Wcale nie tak bardzo się różni. – Ariel zmarszczył brwi. – Lekarze leczą ciało, księża duszę.
– Dobre sobie. Co jest z tobą nie tak?
– Proszę?
– Musisz mieć jakiegoś trupa w szafie.
– Medycyna nie była dla mnie, nie mogłem się tam odnaleźć. Zawsze chciałem czegoś więcej od życia. Byłem w wielkim dołku, kiedy wreszcie odnalazłem Boga. I od tego czasu mi towarzyszy, nie żałuję swojej decyzji.
– Na razie. – Silvia uśmiechnęła się lekko, ubolewając nad młodzieńczym idealizmem kapłana. – Życie weryfikuje nasze życiowe wybory. Prędzej czy później i ty się o tym przekonasz.
***
Bale to nie była jego bajka, mimo że niejednokrotnie został wybrany królem szkolnych imprez. Ivan Molina w czasach szkolnych był gwiazdą – dziewczyny do niego wzdychały, a chłopcy chcieli być jak on i zazdrościli mu popularności. Szeryf był dupkiem, tak można go było określić w skrócie. Aroganckim dupkiem, który doskonale wiedział, jaki ma efekt na ludzi, ale niespecjalnie się tym przejmował. Czym było kilka złamanych niewieścich serc albo porachowanych w bójkach kości? Jako kapitan szkolnej drużyny pływackiej miał tylko jeden cel – dostać stypendium, wyjechać na studia gdzieś daleko i nigdy nie wracać do tego miasta. Chciał się uwolnić od zapijaczonego ojca, który tłukł jego i matkę, kiedy tylko miał okazję. Chciał się też uwolnić od matki, która nie dawała sobie przemówić do rozsądku i została z ojcem, mimo że błagał ją, by się wyprowadziła i wzięła rozwód. Claudia Molina nie słuchała, nawet kiedy jej syn znalazł sobie dorywczą pracę i szukał mieszkania, by móc zapewnić mamie wolność. Molina był dupkiem, ale nie był bez serca. Rodzina była dla niego ważna, ale z czasem nauczył się, że ważniejsza była ta rodzina, którą sam wybrał, a nie ta, w której się wychował. Castellanowie zawsze traktowali go jak swojego. Gabriel Castellano był poważnym gościem, który miał autorytet w miasteczku i pod wieloma względami stał się dla Ivana wzorem do naśladowania. Kariera w policji była chyba ostatnim wyborem młodego pływaka, ale życie porządnie zweryfikowało jego pierwotne plany.
Kiedy po jednej z kłótni z Antoniem doznał poważnej kontuzji barku, jego pływacka przyszłość legła w gruzach i ciężko było się z tym pogodzić. Była faza buntu, kilka zdewastowanych obiektów, a nawet posiniaczonych kolegów, którzy krzywo się spojrzeli. Ale potem przyszedł czas na zaakceptowanie swojego losu. I właśnie wtedy odbył szczerą rozmowę z Angelicą Pascal, która pomogła mu znaleźć nowe marzenie. Cóż, marzenie to zbyt wiele powiedziane, bo kto chciałby wymierzać sprawiedliwość i być znienawidzonym przez resztę obywateli? Ivana mało obchodziło, czy ludzie go lubią, więc dla niego ta opcja nie była wcale taka zła. Zawsze był pierwszy do bitki, w gorącej wodzie kąpany, silny i wytrzymały. Kiedy jednak dostał się do akademii policyjnej, wiele osób kwestionowało ten wybór. Uważali, że jest zbyt narwany, że nie będzie dobrym gliną. I pewnie wielu z nich miało rację. A jednak w końcu został szeryfem i był nim już od sześciu lat. Nigdzie się nie wybierał.
Powrót na stare śmieci do miejscowego liceum był dla niego jednak przykrym doświadczeniem. Ustrojone wnętrze balowej przestrzeni tylko przypominało mu o jego dawnych sukcesach i co mógłby osiągnąć, gdyby nie jego cholerny ojciec. Obiecał jednak Vedzie, że przyjdzie. No i za nic nie mógłby przegapić głupkowatej miny Salvadora Sancheza, kiedy ten zobaczy go walcującego z Eleną. Ivan nie był może baletmistrzem, ale potrafił prowadzić kobietę w tańcu, kiedy chciał. Miał swój urok, któremu ciężko się było oprzeć, mimo że wiele jego cech krzyczało, że jest czerwoną flagą. Cóż, kobiety same były sobie winne, jeśli potem cierpiały. Przecież nigdy im niczego nie obiecywał.
Telefon komórkowy uparcie wibrował w jego kieszeni, zwiastując pojawienie się kolejnej wiadomości. Ze złością wyciągnął go i zaczął odpisywać. Nie miał ani jednego wolnego wieczora. Już miał wcisnąć przycisk „wyślij”, kiedy poczuł jak czyjaś drobna dłoń wyciąga mu komórkę i chowa za plecami. Anita Vidal wyszczerzyła białe zęby w uśmiechu. Przypominała teraz nastolatkę, która zawsze tak mu się podobała. Nastolatkę, w której kochał się od kiedy sięgał pamięcią, a która na skutek dziwnego nieporozumienia, zaczęła chodzić z jego najlepszym przyjacielem, za którego później wyszła za mąż.
– Nie bądź smutas, zatańcz trochę. Przestań siedzieć wciąż w telefonie – poprosiła właścicielka baru El Gato Negro, próbując zachęcić przyjaciela do wspólnej zabawy.
– Jestem funkcjonariuszem policji, muszę być pod telefonem. – Wyciągnął dłoń w jej stronę, by oddała mu jego własność, ale ona zaczęła się zgrywać.
– Choć z nami posiedzieć, wspominamy stare czasy. – Wskazała palcem na stolik, który zajmowała z Gianlucą Mazzarello i kilkoma innymi osobami. Prychnął pod nosem.
– Nie, dzięki. Nie cierpię makaroniarzy, przecież wiesz.
– Ivan, to było dawno temu. – Anita machnęła ręką. – Jesteś zły, że Luca dostał stypendium sportowe?
– Nie jestem zły, jestem zdumiony, jak takie beztalencie mogło zwrócić uwagę skautów i tyle. – Molina wzruszył ramionami. Gianluca był od niego rok starszy, byli razem w drużynie pływackiej, ale Ivan nigdy nie czuł się przez niego zagrożony. W basenie czy jeziorze nie miał sobie równych. Zazdrosny był jednak tylko dwa razy – kiedy trzynastoletnia Anita oświadczyła, że Gianluca zostanie kiedyś jej mężem oraz kiedy ta trzydziestoośmiolatka, która stała teraz przed nim, powiedziała, że wybiera się z makaroniarzem na bal. – Czy on przypadkiem nie ma żony?
– Rozwodzi się.
– Jakże wygodnie. – Ivan prychnął pod nosem. – Wrócisz z nim do domu?
– Ivan. Damy się o takie rzeczy nie pyta. – Anita żartobliwie uderzyła go piąstką, a on miał ochotę coś rozwalić na widok jej rozchichotanej miny. Po chwili wytrzeszczył oczy ze zdziwienia, kiedy kobieta wspięła się na palce i cmoknęła go w usta, uśmiechając się przy tym szeroko. – Jemioła zobowiązuje. Nie ma za co. – Wskazała palcem na roślinę powieszoną nad nimi. Że też dał się zapędzić w taką pułapkę. – Kto tak wciąż do ciebie wydzwania? – Anita z ciekawością zerknęła na wyświetlacz wibrującego telefonu i jej oczy niemal wyszły z orbit. – Fernando Barosso? Ivan, powiedz, że to jakiś żart.
Wyrwał jej komórkę z ręki i wyciszył ją jednym wciśnięciem guzika.
– To prywatne sprawy – wyjaśnił, a Anita nie mogła uwierzyć własnym uszom.
– Prywatne sprawy? Od kiedy to szeryf Pubelo de Luz, który powinien być niezależny, ma prywatne sprawy do załatwienia z burmistrzem Valle de Sombras? – Vidal podparła się pod boki, zmieniając nastawienie o sto osiemdziesiąt stopni. – Myślałam, że Ella przesadzała, kiedy mówiła, że „Ivan zadaje się z nieodpowiednimi ludźmi”. Co ty kombinujesz, Ivan?
– Nic nie kombinuję, możesz przestać? – Molina rozejrzał się wokół, jakby chciał się upewnić, że nikt ich nie podsłuchuje. Z daleka Veda kiwała do niego ręką i był pewien, że zaraz poprosi go do tańca. Wolał uniknąć niezręcznej rozmowy. – Nie wtrącaj się w moje sprawy, Ani. Ja też nie będę się wtrącał do tego, z kim sypiasz.
– Słucham? – Vidal zrobiła oburzoną minę, ale przyjaciela już przy niej nie było.
***
Bal trwał w najlepsze, ale nie wszyscy mieli dobry nastrój. Jordi zerknął na zegarek, mając ochotę opuścić już tę potańcówkę. Przyszedł tylko dla Elli, ale musiał liczyć się z tym, że Veda wyciągnie go na parkiet, więc czekał cierpliwie i niedługo zamierzał zbierać się do wyjścia. Stopy go bolały, bo po raz pierwszy od dawna dał się namówić na eleganckie buty do garnituru zamiast zwykłych tenisówek. Marisa Fernandez była zachwycona, kiedy przesłał jej zdjęcie całego outfitu, ale on z chęcią zamieniłby drogie tkaniny na miękką bluzę w stylu oversize. Przysiadł przy jednym ze stolików, dając nogom odpocząć i czekając na koniec tej błazenady zwanej balem. Nieopatrznie wybrał stolik, przy którym siedzieli jego znajomi. Kiedy kilkoro z nich ruszyło na parkiet, Jordan został sam z Danielem Mengonim i zrobiło się niezręcznie.
Daniel wyglądał, jakby usilnie próbował znaleźć wspólny temat do rozmowy, ale Jordanowi nie przeszkadzała niezręczna cisza. Miał gdzieś tego chłopaka i nie odczuwał potrzeby, żeby kogokolwiek zabawiać uprzejmą konwersacją. Mieli po prostu wątpliwą przyjemność siedzieć przy tym samym stoliku.
– Nie pamiętasz mnie, co? – zagadnął w końcu Mengoni, a Jordan spojrzał na niego jak na idiotę. Nie wydawał się tym jednak zrażony. – Chodziliśmy razem na lekcje taekwondo w podstawówce. Zrezygnowałem po kilku spotkaniach, bo dałeś mi taki łomot, że bałem się znów trafić z tobą do pary.
– Widocznie się do tego nie nadawałeś – odparł od niechcenia Guzman, nie rozumiejąc, po co w ogóle zaczyna ten temat. Mieli wtedy może po siedem czy osiem lat, nikt już tego nie pamiętał.
– Przeniosłem się na karate i poradziłem sobie z traumą, a potem znów się pojawiłeś w tym samym klubie sportowym co ja. Uczęszczałeś chyba na wszystkie możliwe zajęcia dodatkowe, co? – Daniel zaśmiał się nerwowo, ale przestał, kiedy zobaczył grobową minę swojego towarzysza.
Rzeczywiście w dzieciństwie Jordi próbował wielu rzeczy, ale wszystko w końcu mu się nudziło. Żeby poradzić sobie z domniemanym ADHD proponowano mu mnóstwo aktywności.
– Potem zrezygnowałeś i przeniosłeś się na piłkę nożną, nigdy nie zdobyłeś pasa. Dlaczego?
– Książkę piszesz? – Zirytowany Guzman obrócił w jego stronę głowę.
– Przepraszam, chciałem zagadać. – Mengoni uniósł dłonie, jakby się poddawał. Z Guzmanem nie było żartów. – Już nie trenuję. Zrezygnowałem po zdobyciu czarnego pasa.
– Mało mnie to obchodzi, David – mruknął, znów przekręcając jego imię.
– Chodź, Daniel, nie ma co z nim dyskutować. Nie widzi niczego poza czubkiem własnego nosa. – Lidia wyciągnęła rękę w stronę swojego partnera, proponując taniec. Jordan prychnął pod nosem, kiedy odeszli.
– Mógłbyś być nieco milszy – zauważył Felix, kiedy wrócił do stolika w towarzystwie Veronici. Dziewczyna niepewnym wzrokiem przyglądała się przyjacielowi, który zdawał się siedzieć na balu za karę. Ella bawiła się w najlepsze z Jaime, a on z chęcią pewnie urwałby się do domu, ale Silvia Olmedo miała go na celowniku.
– Ja? – Guzman wskazał na siebie palcem w kompletnym osłupieniu. – To ja tutaj staję po twojej stronie i jeszcze mi się obrywa? Daj spokój, gość totalnie chce zaliczyć twoją dziewczynę, a ty nie masz nic przeciwko?
Felix, który akurat napił się soku, zakrztusił się i omal się nie opluł po tych słowach. Jordan walnął go kilka razy porządnie między łopatki. Veronica przypatrywała się swojemu partnerowi zaniepokojona jego reakcją.
– Nie przejmuj się, Felix. Daniel nie jest taki. To porządny chłopak.
– Wszystkich tak dobrze znasz? – Jordi nie mógł powstrzymać się od prychnięcia. Nie mógł na nią patrzeć.
– Kojarzę go, przyjeżdżał po Martę do szkoły. Zawsze był miły i uśmiechnięty. Nie rozumiem waszej niechęci.
– Jest z rodziny Mazzarello. – Dla Jordana ten jeden argument wystarczył. Zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, wstał od stolika i udał się w sobie tylko znanym kierunku.
– Myślisz, że Daniel próbuje poderwać Lidię? – Felix zamyślił się, obserwując Mengoniego tańczącego z Montes na parkiecie. Poczuł się jak ostatni dureń, bo nie pomyślał, by szybciej ją zaprosić. Może wtedy poszłaby z nim.
– Myślę, że przyszedł się tutaj dobrze bawić – sprostowała panna Serratos, w gruncie rzeczy nie wiedząc, co innego mogła powiedzieć. – Danny często przyjeżdżał do naszej szkoły, kiedy chodził z moją koleżanką. Zawsze na nią czekał po treningach cheerleaderek. To naprawdę słodki facet.
– Bywał na treningach? – Felixowi coś zaświtało w głowie. Kiedy Vero pokiwała głową, postanowił podzielić się z nią swoją nową teorią. – To znaczy, że mógł mieć możliwość robienia zdjęć na boisku. I w szatni pewnie też.
– Felix, czy ty właśnie sugerujesz, że Daniel jest tym zboczeńcem z instagrama? – Wysoka dziewczyna pokręciła szybko głową, oddalając od siebie tę myśl. Faktem było jednak, że wydało jej się to całkiem prawdopodobne.
– Muszę ostrzec Lidię. – Castellano wstał gwałtownie z miejsca, ale Veronica szybko pociągnęła go z powrotem na krzesło.
– Bądź rozsądny, nie mamy żadnych dowodów. – Przygryzła wargę, przypatrując się chłopakowi w białym garniturze na parkiecie. – Nie chce mi się wierzyć, że to on. Jest taki kulturalny i religijny.
– Wielu psycholi zgrywa dżentelmenów – zauważył brunet, zaciskając pięści pod stołem. – Może ten jego wizerunek świętego to tylko taka przykrywka. Z tego co mówisz wynika, że miał doskonałą okazję, żeby robić dziewczynom zdjęcia. Miał dostęp do obu szkół, a jego dziewczyna pewnie zabierała go też w różne miejsca dla „wybrańców”.
– No może, ale pamiętaj o tym, że najpierw musimy sprawdzić tę lokalizację, którą dostaliśmy od Remmy’ego – przypomniała mu koleżanka. Na czas świąt zrobili sobie przerwę ze śledztwem, ale zaraz po Bożym Narodzeniu mieli w planach pojechać do San Nicolas de los Garza i wybadać współrzędne dostarczone przez Torresa. – No i poza tym wydaje mi się to dziwne. Nie pasuje mi do Daniela łatka psychofana. A pamiętaj, że mamy też do zbadania sprawę tajemniczego bloga ze zdjęciami Jordana. Obie te sprawy muszą być ze sobą powiązane.
– Racja, z tym akurat Mengoni raczej nie ma nic wspólnego. Nie wygląda na geja.
– Na psychola też nie. – Kąciki ust Veronici uniosły się lekko, kiedy to mówiła. To wszystko wydawało się bardzo absurdalne.
– To mi o czymś przypomniało. – Castellano oderwał wzrok od parkietu i skupił się na przyjaciółce. – Mieliśmy w szkolę loterię mikołajkową i Jordi dostał prezent, ale nie wiem od kogo. Oryginalną koszulkę Lakers z autografem Kobe’ego Bryanta.
– Poważnie? – Veronica przez chwilę się ucieszyła, a potem zdała sobie sprawę, że jej były najlepszy przyjaciel na pewno nie przyjął podarunku. Nie lubił takich niespodzianek. – Myślisz, że to psychofanka mu podesłała?
– Niewykluczone. Kto przy zdrowych zmysłach wydałby tyle kasy na obcą osobę? Sprawdziłem w Internecie i ceny takich koszulek plasują się w okolicach setek, a nawet tysięcy dolarów. To nie jest normalne.
– Dziewczyny zawsze dawały mu prezenty – przypomniała sobie Veronica, zamyślając się nad tą nurtującą sprawą. – W San Nicolas wciskały laurki do szafki, a po meczach czatowały przed szatnią, żeby sobie na niego popatrzeć. Jest popularny.
– Tak popularny, żeby go śledzić i wrzucać jego zdjęcia zrobione z ukrycia na bloga? – Felix wyciągnął telefon i pokazał jej kilka nowych fotek. – To cud, że nie pojawiło się nic z szatni piłkarzy. Jak Jordan się dowie, wpadnie w szał.
– Dlatego powinniśmy załatwić to po cichu – zgodziła się z nim Veronica. Wiedziała, jak drażliwy potrafił być Guzman, więc lepiej było dmuchać na zimne.
– Vero, idziesz? – Yon Abarca stanął nad nimi, przerywając ich rozmowę. Był wkurzony i zmęczony. Nie chciał już tutaj dłużej być. – Odwiozę cię do domu.
– Yon, jestem z Felixem – przypomniała mu dziewczyna, czując się zawstydzona jego słowami. Posłała Felixowi przepraszające spojrzenie, ale on nic nie powiedział. Widział, że Abarca przez cały wieczór był zazdrosny, choć kompletnie nie miał o co. Felix traktował Veronicę jak koleżankę.
– No ale chyba nie będziesz wracała z nim? – Kapitan drużyny z San Nicolas zrobił oburzoną minę na samą myśl, że jego ukochana mogłaby spędzić dzisiejszą noc z tym błaznem, zamiast z nim.
– Mieszkamy na tej samej ulicy. – Veronica zignorowała podtekst w jego słowach, ale widać było, że ją tym zranił. Nie chciał tego i od razu poczuł się podle, ale było już za późno, by cofnąć te słowa. – Nie bądź dupkiem. Przyszedłeś na bal z Nelką, odwieź ją do domu. Pogadamy jutro.
– Mogę później przyjść? – szepnął, jakby nie chciał, by Felix go usłyszał, ale niestety Castellano mimo woli doskonale rozumiał każde jego słowo. – Twojej mamy nie ma w domu. Theo pewnie pójdzie imprezować po balu i nie wróci na noc.
– Nie, Yon. Już późno. Wróć do domu. – Veronica zarumieniła się na samą myśl, że coś takiego zainsynuował. Zerknęła szybko na Felixa, jakby upewniała się, czy jej nie ocenia.
– Świetnie. W takim razie do widzenia. Baw się dobrze na głupim balu. – Yon ze złością odwrócił się na pięcie i zniknął w tłumie ludzi.
– Przepraszam cię za niego. – Panna Serratos próbowała się uśmiechnąć, ale nie bardzo jej to wyszło. Nie chciała stawiać Felixa w niezręcznym położeniu.
– Nie przejmuj się. On po prostu bardzo cię lubi – zauważył, czując coś na kształt litości wobec kapitana rywalizującej z Pueblo de Luz drużyny.
***
– Mam mały problem. – Quen nachylił się w stronę kuzyna, prosząc go o radę. Na szczęście głośna muzyka stwarzała im doskonałe warunki do intymnej rozmowy. – Skąd mam wiedzieć, że dziewczyna chce… no wiesz.
– Co? – Jordan z uprzejmym zainteresowaniem wpatrywał się w niższego kuzyna, próbując sprowokować go do wypowiedzenia wstydliwych słów na głos.
– No wiesz.
– Nie wiem. Co?
– Jordan! – Quen zaczerwienił się bynajmniej nie ze złości. – Carolina powiedziała, żebyśmy wracali. Nikogo nie ma w pensjonacie. Myślisz, że coś insynuowała?
– Queniu, jeśli dziewczyna będzie gotowa na seks, to ci o tym powie. – Guzman złapał się za nasadę nosa, zastanawiając się, za jakie grzechy musi znosić tego wieczora tylu idiotów. – Będziesz wiedział, kiedy nadejdzie odpowiedni moment. Zaufaj mi.
– Okej, ale… co jeśli to dzisiaj?
– No to chyba dobrze? – Podsunął Guzman, nie do końca rozumiejąc tremę kuzyna. Lubił Carolinę, właściwie to był w niej po uszy zakochany, więc jeśli ona to odwzajemniała i do niczego jej nie zmuszał, to nie wiedział, w czym leży jego problem.
– Nie jestem przygotowany. – Quen zniżył głos do szeptu, mimo że nie było to konieczne, bo muzyka skutecznie ich zagłuszała, kiedy szeptali z boku parkietu. – Masz może gumki?
– Czy ten garniak wygląda ci, jakby miał ukryte kieszenie na prezerwatywy? – Jordi poczuł ogromną irytację. – Nie wychodziłem dziś z domu z zamiarem wylądowania z kimś w łóżku.
– Więc nie masz? – W głosie Quena zabrzmiała rozhisteryzowana nuta.
– Sam sobie odpowiedz na to pytanie, matole. – Jordan pokręcił głową. W końcu uznał jednak, że nie powinien być aż tak surowy. W końcu on też kiedyś przechodził swój pierwszy raz. – Weź kondomy od Lidii, ma ich pełną torebkę.
– Słucham?!
Takiego tonu głosu u Conrada Saverina chyba jeszcze nigdy nie słyszeli. Obaj kuzyni wyglądali na nad wyraz speszonych. Wściekłość na twarzy nauczyciela przedsiębiorczości nie wróżyła niczego dobrego. Kiedy odszedł, zostawiając ich samych, wiedzieli, że nieświadomie sprowadzili na Lidię problemy.
– Pójdę, zanim je skonfiskuje – oświadczył szybko Enrique i ulotnił się z prędkością światła.
***
Gdyby to od niej zależało, w życiu nie przyszłaby na szkolną potańcówkę. Wolałaby spędzić wieczór w zaciszu własnego pokoju, czytając książkę albo ćwicząc grę na skrzypcach, która była tragiczna. Maria Estela Guzman czuła się chodzącą porażką – nie nadawała się do niczego, nie potrafiła nawet powiedzieć „nie”. Dziadek Mariano zawsze traktował ją jak księżniczkę i jakoś nigdy nie przyszło mu do głowy, że jego jedyna wnuczka nie ma ochoty iść na bal, w dodatku w towarzystwie chłopca, który zamienił jej życie w San Nicolas w piekło. Koleżanki o nią zadbały, zabawiały rozmową i próbowały sprawić, by dobrze się czuła na imprezie, ale ona miała ochotę stąd wyparować. Z utęsknieniem wyczekiwała chwili, kiedy ktoś jej powie, że to już koniec i może stąd iść. Bała się sama poprosić mamę o powrót do domu. Nie była też pewna, jak powinna to załatwić. Przyjechała z Yonem Abarcą, ale on gdzieś zniknął. Zresztą i tak nie mogła przecież poprosić go podwiezienie do domu, chyba by umarła z zażenowania. Brat bliźniak również nie był widoczny na horyzoncie, więc pewnie już go tutaj nie było, a ona została sama, zmuszając się całą siłą woli, żeby się nie rozpłakać.
Nie lubiła być wśród ludzi, przerażało ją to. Stresowało ją, kiedy ktoś rozpoczynał rozmowę i oczekiwał jakiejś błyskotliwej odpowiedzi. Marianela zdecydowanie nie była błyskotliwa i na pewno nie należała do interesujących rozmówców. Stanęła przy otwartym bufecie, obserwując fontannę z czekoladowym fondue i wahając się, czy powinna spróbować. Miała dwie lewe ręce do wszystkiego, więc bała się coś zepsuć. Nie chciała robić matce wstydu.
– Pomóc ci? – Usłyszała z boku uprzejmy głos, a kiedy zobaczyła jego właścicielkę, odskoczyła jak oparzona. – Spokojnie, nie gryzę. Nie zabijam też wzrokiem, wbrew temu, co twoi koledzy o mnie mówią. – Julietta Santillana wzięła do ręki specjalny widelec do fondue i rozejrzała się po stole. – Truskawki? – zapytała, a Nela pokiwała nieśmiało głową, obserwując jak nauczycielka nadziewa owoce i wkłada je pod czekoladową fontannę, dokładnie je obtaczając. – Zauważyłam, że nie mówisz zbyt wiele. Dobrze się czujesz?
– Przeważnie mało się odzywam – odpowiedziała, przyjmując od nauczycielki talerzyk i owoce w czekoladzie. Ręce jej się trzęsły i była pewna, że zaraz coś spadnie jej na podłogę. Nauczycielka ją przerażała. Była przyzwyczajona do kpiących uwag innych profesorów, ale panna Santillana była jeszcze bardziej surowa niż niektóre nauczycielki z San Nicolas. – Dziękuję.
– Drobiazg.
– Nela, co ty robisz? Chodź tutaj natychmiast. – Silvia Olmedo pojawiła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i otoczyła córkę ramieniem. – Gdzie jest Yon?
– Nie wiem – przyznała nastolatka, czując, że palą ją policzki. Skąd miała wiedzieć, gdzie jest jej partner? Cały wieczór jej unikał, a ona nie mogła go za to winić. Była nawet wdzięczna, bo nie chciała spędzać z nim czasu. – Mamo, możemy już wrócić do domu?
– Za chwilę. Idź poszukać brata.
– Ale jego nigdzie nie ma.
– Więc idź do Castellanów – poprosiła, ale w jej głosie było słychać rozkazującą nutę. Julietta patrzyła za dziewczyną, a kiedy ta zniknęła z horyzontu, musiała zmierzyć się z żoną swojego byłego kochanka. – Chyba powiedziałam ci, żebyś trzymała się z dala od moich dzieci. Masz chyba krótką pamięć?
– Jestem nauczycielką pani dzieci. – Julietta nic sobie nie robiła z ostrzeżenia. To był dla niej absurd i nie zamierzała tolerować arogancji dziennikarki. – Pani córka mało mówi.
– Jest nieśmiała.
– Była pani z nią u psychologa?
– Słuchaj no, Julie. – Silvia podeszła kilka kroków, nasączając ostatnie słowo pogardą. Naprawdę nie chciała robić scen przy gościach balu, ale pięści ją świerzbiły. Złamany niedawno kciuk ledwo się zagoił, a ona już czuła, że była skłonna znieść ból kolejnej złamanej kości, jeśli w ten sposób będzie mogła przyłożyć kochance męża raz jeszcze, tym razem porządniej. – Przestań ingerować w sprawy mojej rodziny. Nie interesuj się moimi dziećmi i moim mężem. – Dobitnie zaznaczyła swoje terytorium. Miała tej kobiety po dziurki w nosie, choć właściwie mało ją znała. Wystarczyło jej jednak to, co o niej wiedziała, a wiedziała, że była zwykłą ladacznicą, z którą jej mąż kiedyś sypiał.
– Nie interesuje mnie Fabian, może być pani spokojna. Nie chcę pani odebrać męża.
Silvia zacisnęła pięści. W nosie miała Fabiana, jeśli o nią chodziło to jej mąż mógł sobie sypiać, z kim chce. Tej kobiety jednak nie zamierzała tolerować. W tym jednym względzie zgadzali się z Fabianem, a przynajmniej taką miała nadzieję. Nie miała zamiaru pozwolić, by ta kobieta wchodziła z buciorami w ich poukładane życie i burzyła dotychczasowy spokój.
– Fabian już czuje się lepiej? – zapytała Santillana, sprowadzając ją na ziemię. Kiedy Olmedo zmarszczyła czoło, próbując dociec, o co jej chodzi, zmieszała się lekko i wytłumaczyła. – Przyjęli go do szpitala jakiś tydzień temu. Myślałam, że pani wie.
Redaktorka Luz del Norte poczuła się upokorzona po raz kolejny tego wieczora. Mijali się z Fabianem i o wielu rzeczach sobie nie mówili, ale jako żona powinna chyba wiedzieć o jego hospitalizacji. Miała ochotę zdzielić tę kobietę w twarz i w tej jednej chwili mało ją nawet obchodziło, że każdy mógł ją zobaczyć.
– Silvio, usiądziesz z nami? – Elena Balmaceda pojawiła się, jakby wyczuła napięcie pomiędzy starą znajomą a nauczycielką ze szkoły. – Dziewczyny chcą trochę poplotkować. – Palcem wskazała na stolik, przy którym siedziało kilka znanych twarzy, a Silvia z trudem przywołała na twarz lekki uśmiech.
– Chodźmy. – Pozwoliła się poprowadzić Elenie, posyłając Juliecie ostatnie wrogie spojrzenie.
Nie rzucała słów na wiatr. Jeśli Santillana nie da za wygraną, przyłoży jej raz jeszcze i nie będzie się hamowała.
***
Sara Duarte uwielbiała być nastolatką. Wyczekiwała na ten bal od początku roku szkolnego, a fakt, że została zaproszona przez jednego z najfajniejszych chłopców w szkole tylko bardziej ją ekscytował. Miała nadzieję, że to właśnie był ten wieczór, na który czekała. Na dnie torebki spoczywała prezerwatywa, którą dostała od Olivii i chciała zrobić z niej dobry użytek. Świetnie się bawiła, ale pech chciał, że zgubiła gdzieś swojego partnera. Szkoła była pusta, bo wszyscy bawili się w najlepsze, ale ruszyła szkolnymi korytarzami, wypatrując gdzieś Remmy’ego. Podniesione głosy z sali od historii zwróciły jej uwagę.
Pierwszy raz słyszała, by profesor Santillana mówiła z taką histeryczną nutą. Zwykle była poważna i opanowana, teraz miało się jednak wrażenie, że zaraz się rozpłacze. Ciekawość zwyciężyła. Schowała się na rogu korytarza i wytężyła słuch.
– Jakieś brudne sekreciki?
Podskoczyła w miejscu, czując, że serce zaraz wypadnie jej z piersi. Yon Abarca stał przy niej z krzywym uśmieszkiem na ustach. Pociągnęła go za ścianę, by nikt ich nie zobaczył i nakazała milczenie.
– Mówię ci to po raz ostatni i naprawdę, wierz mi, nie będę się powtarzał.
– Czy to głos Fabiana Guzmana? – Yon wytężył słuch, rozpoznając charakterystyczny ton byłego burmistrza San Nicolas de los Garza. Zwęszył sensację i przyłożył ucho trochę bliżej.
Szybko musiał się jednak cofnąć, kiedy na korytarzu rozległy się ciężkie kroki. Sekretarz gubernatora opuścił salę od historii, ale zamiast udać się na bal, wyszedł ze szkoły w stanie silnego wzburzenia.
– Ona płacze – jęknęła cicho Sara, kiedy ich uszu dobiegł szloch z sali od historii.
– Bez kitu, Guzman ma romans z waszą historyczką? – Yonatan wydawał się ucieszony tym odkryciem.
– Nie bądź niemądry, nie mają żadnego romansu. – Sara skarciła go za takie słowa, ale musiała przyznać, że było to podejrzane.
– Przecież to była kłótnia kochanków, to jasne jak słońce. – Abarca w głowie zanotował kolejne obelgi i przykre komentarze, którymi będzie mógł uraczyć swojego rywala, Jordana. – Guzman nigdy nie umiał utrzymać fiuta w gaciach, to u nich rodzinne. Ale zwykle gustował w młodych, atrakcyjnych studentkach. Wasza nauczycielka od historii jest chyba stara, co?
– Nie jest stara, jest dojrzała – poprawiła go Sara, zastanawiając się, w jakim wieku może być panna Santillana. Zdawała się być kilka lat młodsza od Fabiana. – Nikomu nie mów o tym, co słyszeliśmy – poprosiła, choć tak właściwie nie wiedziała, co usłyszeli. Kłótnię kochanków? Groźby? Cokolwiek to było, panna Santillana potrzebowała chwili, by dojść do siebie w sali od historii, a Sara zaczęła jej współczuć. Nie zasłużyła na takie traktowanie.
– Niedoczekanie! Jeśli o mnie chodzi, to zaraz mógłbym napisać o tym do gazety. Może Jordan przestałby w końcu zadzierać nosa, gdyby jego stary stracił reputację.
– To nie jego wina, że jest lepszy od ciebie. To że jesteś zazdrosny cię nie usprawiedliwia. – Sara odważyła się powiedzieć, co myśli, ale szybko tego pożałowała, bo Abarca miał wściekłą minę.
– Wcale mu nie zazdroszczę. I wcale nie jest lepszy ode mnie.
– Powtarzaj to sobie. – Sara machnęła na niego ręką, upewniła się, że panna Santillana ich nie słyszała i poszła dalej szukać Remmy’ego. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3500 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 11:42:08 03-05-24 Temat postu: |
|
|
Temporada III C 186
Javier/Victoria/Ruby/Michael/ Adora/Rosie/Jorge/Remmy/
Wcześniej
Adora położyła córeczkę w wózku. Mała Beatriz ziewnęła szeroko i zmrużyła oczka przed słońcem. Nastoletnia mama ucałowała ją w czubek lekko zadartego noska i włożyła do rozchylonych usteczek smoczek. Obok małej rączki pyszniła się żółta żyrafa. Była to pierwsza maskotka ją Bea otrzymała od Marcusa i ona jak i Pan Żyrafa byli nierozłączni. Szczególnie nocami czy podczas drzemek. Dziewczynka musiała mieć maskotkę na wyciągnięcie swoich małych rączek. Otuliła małą kocykiem i postawiła budę ruszając przed siebie. Gdy odchodziła z pod sklepu pani Gonzalez kilka osób zerkało na nią z ciekawością. Uśmiechnęła się z przymusem.
Ludzie nadal się gapili. Była nastolatką z wózkiem w którym zasypiało dziecko które nie było jej rodzeństwem. Ojcem był narkomanem, a Adora chciała zrzucić odpowiedzialność na chłopaka z dobrej porządnej rodziny. Słyszała to nie tylko w szkole ale też na ulicach. i o wiele gorsze rzeczy. Mocnej zacisnęła palce na rączkach wózka i weszła na ulicę na której mieszkał Marcus. Minęła okazały dom Vero. Umówiła się z panią Aquilar zaraz po odbiorze córeczki, lecz za nim poszła po maleństwo przebrała się ze szkolnego mundurka. Wybrała niegdyś ulubioną sukienkę na cienkich ramiączkach. Sukienka była w delikatnym żółtym odcieniu w białe drobne kwiatki. Gdy wychodziła narzuciła na siebie zieloną bluzę i dopiero będąc już w sklepie zdała sobie sprawę, że to bluza Marcusa. Nie wracała się jednak do domu. Nie miała na to czasu gdyż z mamą chłopaka była umówiona na konkretną godzinę. Przeszła przez furtkę i za nim zdążyła nacisnąć dzwonek w progu stanęła Norma uśmiechając się do niej lekko.
─ Dzień dobry ─ przywitała się nastolatka. ─ Dziękuje, że znalazła pani czas
─ Drobiazg ─ odpowiedziała na to. ─ Wejdźcie ─ kobieta zerknęła do wózka na śpiące dziecko. ─ Widzę, że Marcus podzielił się Panem Żyrafą.
─ Nie rozumiem ─ odparła Adora ustawiając wózek w salonie Guzmanów. Przez głowę ściągnęła bluzę gdyż w domu było ciepło.
─ Pan żyrafa był kiedyś ulubioną maskotka Marcusa. Nie rozstawał się z nim w dzieciństwie. A gdy był starszy i robiłam porządek w jego zabawkach pozwolił mi oddać wszystkie, ale nie pana Żyrafę. ─ Adora uśmiechnęła się pod nosem. Nigdy nie przypuszczałby, że Marcus Delgado jest sentymentalnym chłopcem. ─ Wyciągnęłam albumy ze zdjęciami jak prosiłaś ─ odezwała się po chwili mama chłopaka. ─ Nadal nie rozumiem co planujesz?
─ Portret ─ odparła przenosząc się z Normą na kanapę. ─ Poproszę Enrique, żeby namalował portret Marcusa, pani i jego taty ─ wyjaśniła ─ i właśnie dlatego potrzebuje zdjęć jego taty. ─ urwała ─ To głupie? ─ zapytała ją. Gdy wpadła na ten pomysł wydawał jej się taki genialny w swojej prostocie. Marcus miał zdjęcia z dzieciństwa z rodzicami, lecz Adrian Delgado nie dożył dnia gdy z dziecka przeistoczył się w stojącego u progu dorosłości mężczyznę i właśnie na taki pomysł wpadła Adora. Rodzinny portret.
─ Nie, oczywiście, że nie. Marcusowi na pewno spodoba się prezent. Kobiety usiadły na kanapie i zaczęły przeglądać fotografie. Adora wpatrywała się w Adriana Delgado przez dobrych kilka sekund za nim zamrugała. Słyszała pogłoski, że Marcus jest do niego podobny, ale nigdy nie przypuszczała, że aż tak. Gdy Norma podała jej kolejne zdjęcia nastolatka parsknęła śmiechem.
Marcus miał nie więcej niż dwa lata. Siedział w samym pampersie na stole. Na głowie miał durszlak z którego wypadały ciągnące się kluski. Dziecko uśmiechało się od ucha do ucha niezwykle z siebie zadowolone.
─ Wróciłam do pracy, a Marcus został z tatą. Obaj postanowili przygotować mi posiłek.
─ Marcus bardzo się zaangażował ─ zauważyła Adora z trudem hamując wesołość.
─ Tak bardzo, że gdy wróciłam do domu nie wiedziałam czy najpierw mam sprzątać kuchnię czy kąpać syna. Adrian był zajęty robieniem zdjęć niż porządkami ─ uśmiechnęła się z nostalgią. Gdy kilka stron dalej na jednej ze stronic znajdowało się zdjęcie Roque Adora bezwiednie westchnęła.
─ Byli nierozłączni ─ zauważyła wpatrując się w zielonookiego chłopca. ─ Bea ma jego oczy ─ powiedziała. ─ Mama mówi, tylko to po nim odziedziczyła ─ wyznała ─ ale ─ usta zacisnęła w wąską kreskę ─ czasami gdy śpi i na nią patrzę zastanawiam się czy nie odziedziczy po nim innych cech? Skłonności ─ doprecyzowała. ─ Przepraszam ─ wymamrotała.
─ Nie przepraszaj ─ odpowiedziała na to Norma ─ To naturalne, że się martwisz.
─ że moja córeczka może być nastoletnią narkomanką? ─ dokończyła wchodząc jej w słowo. ─ Nieustannie się o to martwię. Nieważne.
─ Ważne ─ zaprzeczyła Norma. ─ Rozmawiałaś o tym z Marcusem?
─ Co? Nie. On ─ zamilkła na chwilę ─ Marcus postawił go na piedestale ─ powiedziała po chwili zastanowienia. ─ Opowiada mi o tym jakim był dzieckiem, w co lubili się bawić, że był dobrym i uczynnym chłopcem, ale to nie chłopak którego znałam. Tak bywał uroczy, ale przez większość czasu był po prostu okropny. Gdy dowiedział, że jestem w ciąży ─ ponownie zamilkła ─ to nie był łatwy czas.
─ A mój syn o tym nie wie ─ bardziej stwierdziła niż zapytała. ─ Marcus się obwinia o jego śmierć. Taki już jest. Rozkłada wydarzenia na czynniki pierwsze, a później się zastanawia co mógł zrobić lepiej? ─ uśmiechnęła się lekko. ─ To jedna z wielu cech które odziedziczył po ojcu. ─ Powinnaś mu o tym powiedzieć ─ pokręciła przecząco głową.
─ Nie mogę ─ wyznała. ─ Nie mogę mu powiedzieć, że gdy usłyszałam o śmierci Roque to przepłakałam całą noc. I nie ze smutku tylko ulgi. Kamień spadł mi z serca bo moje dziecko było bezpieczne. Marcus nie może wiedzieć. Znienawidziłby mnie za to.
***
Jules Ortega nigdzie nie ruszała się bez swojego szkicownika, który do dziś nie został odnaleziony. Nie było go w pokoju Rosie w którym dziewczyna spędzała najwięcej czasu. Nie było go też w jej pokoju w domu dziecka czy na miejscu zbrodni. Rose wiedziała o tym bo zapytała. Z rysunków Julii nastolatka miała tylko jeden; który nosiła w portfelu. Przedstawiał on motylka. A właściwie zarys jego skrzydełek. Nastolatka zawsze bała się, że zgubi rysunek więc to on znalazł się na jej skórze. Siedemnastolatka dodała jednak coś od siebie. W miejscu w którym znajdował się tułów zwierzęcia poprosiła o średnik. Mężczyzna przeniósł szkic Jules na papier i gdy Rose zaakceptowała wzór, zabrał się do pracy. Podczas całego procesu miała zamknięte oczy. Jej myśli byłby zupełnie gdzieś indziej.
Pomyślała o Jules. O słodkiej niewinnej dziewczynie, która gdyby przeżyła jesienią tego roku urodziłaby dziecko. Chłopczyka, który nie dożyłby kolejnego świtu czy też nocy. Mimowolnie pomyślała o tamtych miesiącach. Nie lubiła o nich myśleć, ale czasami gdy nie mogła spać wspomnienia wracały ze zdwojoną siłą. Rose przeczuwała, że Jules coś przed nią ukrywa. Nastolatka westchnęła. Nie pytała,, bo bała się usłyszeć odpowiedź. Dziś już było za późno
Do domu wróciła późno. Antonia spała, zaś psy zaczęły kręcić się wokół jej nóg radośnie merdając ogonami. Nastolatka weszła do salonu gdzie w oczy rzuciły się pudła babci. Paloma nie rozpakowała jeszcze wszystkich rzeczy przyniesionych z domu. Antonia czy Francisco jej nie poganiali. Rosie nie nabijała się z babci wiedziała bowiem że jest jej ciężko. Dick był małym fiutkiem, ale byli razem przez czterdzieści lat więc wszyscy wiedzieli, że babcia potrzebuje czasu, żeby oswoić się z nową sytuacją. W końcu nie codziennie kobieta dowiaduje się, że mąż jest seksualnym drapieżnikiem, który wykorzystał wiele kobiet. Rosie była pewna, że nie zmieściłby się w salonie czy ich domu. Niebo rozświetliła błyskawica jej wzrok padł na zdjęcie ślubne Dicka i babci. Rosie bezwiednie po nie sięgnęła. Paloma była taka śliczna i młodziutka. Ciemnowłosa ciemnooka, w ciąży z człowiekiem, którego ledwie znała, który odsunął ją od jej rodziny i zmusił do przeprowadzi do nowego nieznanego miasteczka. Patrząc na babcię pomyślała; że dziewczyna którą Paloma była zasłużyła na więcej. Renata, Araceli, Ruby i każda kolejna bezimienna ofiara zasłużyła na więcej niż dostała a mały fiutek zasłużył na karę.
I właśnie dlatego czuła satysfakcję wiedząc, że tajemniczy mściciel go odwiedza od czasu do czasu i posłała mu strzały. Zasługiwał na życie w strachu tak dziewczyny które skrzywdził. Zasłużył na karę. Bolesną, dotkliwą. Odłożyła na miejsce fotografię i podeszła do drzwi tarasu otwierając je. Loki wyściubił nos na zewnątrz. Gdy niebo rozświetlił błysk pies schował się z powrotem w bezpiecznym domu. Rose obserowała jak drepcze do brata i układa się obok niego. Thor położył łeb na jego brzuchu i zmrużył brązowe ślepka. Uśmiechnęła się na ten widok. Thor nie bał się burzy, Loki wręcz przeciwnie. Plecami oparła się o mur i zamknęła oczy wsłuchując się w szumiący deszcz.
W noce takie jak ta; myślała co dalej? Osiemnaste urodziny wyglądały już za rogu. Kończył się jeden semestr zaczynał drugi, a ona nie wiedziała co dalej? Większość osób z jej rocznika wiedziała czy i gdzie idzie na studia. Miała plan i jeszcze kilka miesięcy temu i ona mogłaby powiedzieć, że ma plan. Dziś jej myśli zamiast w kierunku pływalni skręcały w stronę prawa. Nikomu jednak nie powiedziała nawet rodzicom. Bała się, że nie potraktują jej poważnie. Miała wrażenie, że nikt nie traktuje jej poważnie. I właśnie dlatego ślęczała nad książkami zaszyta w bibliotece. Samotna nauka nie była łatwa zaś jedyną osobą, która na chwilę obecną wiedziała o jej planach był Leo. I prokurator Lopez. To on zaproponował jej praktyki w zamiejscowym wydziale prokuratury w Pueblo de Luz mieszczącym się w budynku ratusza. Mogła robić mu kawę, kserować dokumenty, ale gdy pojechała na salę rozpraw zobaczyć go w „akcji” uśmiechnęła się na samo wspomnienie. Mogłaby zostać hetero dla niego. Miał w sobie ten czar.
─ Rosie? ─ drgnęła na dźwięk swojego imienia. Popatrzyła na babkę stojącą w progu. Paloma Perez ─ powinnaś spać.
─ Ty też ─ zauważyła wnuczka. Babcia westchnęła zaś Rosie wślizgnęła się do środka za kobietą. Patrzyła jak babcia spogląda na zdjęcie i chowa fotografię do środka pudła. ─ Jaki on był? ─ zapytała nagle nie mogąc się powstrzymać. Paloma odwróciła do tyłu głowę. ─ Dick ─ doprecyzowała. ─ Miał jakieś trzydzieści lat jak się poznaliście.
─ Dwadzieścia jeden ─ Rosie zmarszczyła brwi. ─ To kiedyś były inne czasy ─ kobieta udała się do kuchni zapalając światło. Sięgnęła po dzbanek z przefiltrowaną wodą i przelała go do czajnika. ─ Ja miałam piętnaście on dwadzieścia jeden lat. Był przystojny. Wszystkie dziewczyny się za nim oglądały.
─ Za Willem też się oglądają ─ zauważyła wnuczka z szafki wyciągając kubki. Wrzuciła do środka po krążku herbaty ekspresowej.
─ Miał w oku ten błysk w oku gdy mówił o biologii czy eksperymentach. Sprawiał, że czułam się wyjątkowa. ─ Rose na końcu języka miała odpowiedzieć. Wiedziała jednak, że babcia nie jest gotowa, żeby to usłyszeć. Być może nigdy nie będzie gotowa, żeby zmierzyć się z prawdą.
Jej mąż (niedługo były) był charyzmatycznym mężczyzną. Był też przystojny. Wiedział co powiedzieć jak się zachować. I właśnie dlatego babcia dała się nabrać. Z tego co słyszała Rosie oboje rodzicie babci których nie miała okazji poznać byli ok. z tego co słyszała od mamy byli ludźmi majętnymi znanymi w środowisku biznesmenami. Ona była gospodynią domową on zaś pracował. Dick był człowiekiem z nizin społecznych, lecz ślub z nim i tak (według pradziadków) był mniejszym złem niż panna z brzuchem. Spojrzała na babcię.
Babcia była bogata więc Dick myślał, że złapał panna Boga za rogi, ale okazało się, że dziadkowie nie dali im złamanego centa. Ślub był skromny. Państwo młodzi opuścili miasto przy zapachu smrodku a Ricardo Perez obszedł się smakiem. Tylko szkoda, że Paloma utknęła w związku z małym fiutkiem. Kobiety usiadły na kanapie. Rose zwinęła się w kłębek przy babcinym boku.
─ Mogę zdradzić ci sekret?
─ Jesteś w ciąży?
Rosie parsknęła krótkim śmiechem w kubek.
─ Nie ─ odpowiedziała ─ Będę prawniczką. ─ Paloma pocałowała ją w czubek głowy.
─ Dobrze wnusi, bądź kim chcesz bylebyś była szczęśliwa.
***
Eduardo Vazquez zacisnął usta w wąską kreskę gdy drzwi od pokoju zamknęły się za parą nastolatką. Kusiło go, żeby zwrócić dziewczynie uwagę, że powinna zostawić chociaż uchylone drzwi, lecz nie odezwał się ani słowem. Nie był przecież nadopiekuńczym bratem. Był młodszy, doświadczony i nie podejrzewał, że ten chłopak ma wobec Ruby niecne zamiary. Jakoś mu tak dobrze z oczu patrzyło. Poza tym wolał, żeby byli w domu gdzie miał na nich oko niż włóczyli się po mieście gdzie kręcą się niezbyt przyjemne typki i jeden gość z łukiem. Dwudziestojednolatek słyszał, że koleś wypuścił strzałkę w kierunku Araceli Falcon- szkolnej przyjaciółki, dawnej znajomej Ingrid i jeśli wierzyć zasłyszanym rozmowom jednej z poszkodowanych przez Dicka. Podszedł od drzwi i przyłożył do nich ucho. Było cicho. W szparze na podłodze widział smugę światła.
To nie twoja sprawa, mruknął sam do siebie i wycofał się na palcach z korytarzyka kierując się do sypialni Lopez i brata. W tym samym czasie Ruby wpatrywała się w nagrodę, którą wzięli z domu Dicka. Nie była to nagroda „najlepszego dyrektora w regionie” ale zawierała imię i nazwisko byłego dyrektora. I był to dyplom za „zasługi w świecie nauki” Nastolatka prychnęła pod nosem i cisnęła ramkę na łóżko obok Patricka. Z pod swetra wyciągnęła listę. Listę z nazwiskami spięta staroświeckim spinaczem. Odwróciła się do chłopaka, który wpatrywał się w nią intensywnie brązowymi oczami. Odchrząknęła. Od bardzo dawno nie przebywała w towarzystwie jakiegoś chłopca tak długo. Nie bała się Patricia. Pozostawała czujna, ale nie bała się. Bez słowa wyciągnęła w jego stronę kartkę z listą nazwisk
─ Tu są same dziewczyny ─ zauważył kolega, gdy Ruby obok niego usiadła. ─ Pierwszy wpis pochodził z końcówki lat sześćdziesiątych a dokładniej z czternastego października tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku. Lista była skonstruowana w prosty sposób zawierała ona imię i nazwisko dziewczyny, datę oraz jak podejrzewali wiek. Cyfry wahały się. Najmniejsza wartość wynosiła piętnaście największa dwadzieścia pięć. ─ Jest nawet jego żona ─ powiedział zaskoczony. Ruby pochyliła się nad kartką i rzeczywiście Paloma Perez wtedy jeszcze Menchaca również była na liście. ─ To lista dziewczyn i kobiet z którymi spał ─ stwierdził. ─ Ohyda. ─ Ruby wyjęła listę z jego rąk i wstała.
─ Tak to jest lista kobiet z którymi spał ─ zgodziła się z nim Ruby opadając na łóżko. Czarne włosy rozsypały się na jasnej narzucie. Nastolatka popatrzyła w sufit. ─ Tylko ile kobiet poszło z nim do łóżka z własnej woli? ─ zapytała bardziej siebie niż Patricka, który niepewnie położył się obok niej. Ruby nie odsunęła się.
─ Myślisz, że niektóre ─ urwał ─ skrzywdził? ─ wybrał słowo które uznał, że jest bezpieczne. Przekręciła głowę w bok i spojrzała na jego profil. Musiała przyznać, że jest przystojny. Miał ładny prosty nos. Patrick popatrzył na nią. Bezwiednie przekręciła się na bok i wpełzła bardziej na łóżko. Podążył za nią. Nie zaprotestowała.
─ Myślę, że tak ─ potwierdziła swojego podejrzenia ─ niektóre pewnie uczył. Jak mnie ─ dodała w myślach dziewczyna.
─ I co teraz zrobisz?
─ Nie wiem ─ odpowiedziała szczerze. Nie wiedziała co zrobić z listą. Mogła pójść z tym do Ingrid. Mogła przyznać się siostrze, że włamała się do domu Dicka i ukradła listę z jego biurka lub mogła zachować to dla siebie i rozpocząć własne śledztwo. Znaleźć jego ofiary.
─ Ja nikomu nie powiem ─ zapewnił ją.
─ Dzięki ─ spojrzeli na siebie. ─ Masz smoking? ─ zapytała go nagle.
─ Co? ─ zapytał ją zaskoczony.
─ Albo garnitur? Poszedłbyś ze mną na bal? ─ zapytała go i usiadła. ─ Zapomnij, to głupie.
─ Chętnie ─ odpowiedział zaskakując tym samym siebie. Ledwie się znali. ─ I znajdę jakiś smoking ─ zapewnił ją. Telefon w jego kieszeni zasygnalizował przyjście widomości. Sięgnął do kieszeni dresów doktora Juliana które dała mu Ruby. Wiadomość pochodziła od Yona. ─ Będę się zbierał ─ wstał i podszedł do biurka. Zapisał ciąg cyfr. ─ Napisz mi o której mam po ciebie przyjechać. ─ poprosił. Ruby skinęła głową palcami przeczesując włosy. Zapraszając go zaskoczyła samą siebie. Wcisnęła mu ramkę z dyplomem Dicka. Nie chciała mieć tego w swoim domu.
Kiedy Patrick odjechał wraz w towarzystwie kumpli Ruby wróciła do siebie do listy. Otworzyła przeglądarkę i wpisała na chybił trafił pierwsze imię na liście.
***
Szatyn westchnął zsuwając z ramienia plecak, który z łoskotem uderzył o podłogę. Rozejrzał się po cichym mieszkaniu i poczłapał do kuchni. Gdyby ktoś kiedyś mu powiedział, że Jorge Ochoa pójdzie do mieszkania matki z własnej woli, żeby się w nim ukryć przed przyjaciółmi nastolatek by go wyśmiał. On zaś dokładnie to robił. Cały dzień unikał Miguela, unikał Diega, gdy na horyzoncie pojawiła się Rory czmychnął do męskiej łazienki. Wiedział, że zachowywał się jak duże niesforne dziecko, ale nic nie mógł poradzić.
Jorge przez lata ukrywał, że ma ADHD. Nie mówił kolegom o przyjmowanych lekach, nie mówił, że jego mama pije i ćpa w wolnych chwilach. Był chłopakiem który z pozoru ma niemal bezproblemowe życie. Matka lekarka, ojciec na wysokim urzędowym stanowisku. Miał idealne życie które nic wspólnego nie miało z ideałem.
ADHD zdiagnozowano i niego gdy miał sześć lat, lecz leki zaczął przyjmować dopiero po odejściu matki. To właśnie wtedy rozwalił samochód Samaniego na niczym nie był wstanie się skupić. Nie spał, nie jadł. W ataku bezsilności wytłukł naczynia, wystraszył młodszą siostrzyczkę a sąsiedzi wezwali policję. Dziś to u tej którą obwiniał o sprowadzenie chaosu w ich życiu szukał schronienia. Zirytowany kopnął plecak z westchnieniem opadając na kanapę.
Był zły na siebie, że coraz swobodniej czuł się w towarzystwie matki. Zły, że łapał się na myśleniu iż chciałby spędzić z nią Boże Narodzenie. Zeszłoroczne było dość ponure. Lucia była na odwyku, Gloria przepłakała cały wieczór za mamą zaś ojciec. Gideon Ochoa dwoił się i troił, żeby rozweselić swoją księżniczkę, ale nawet wymarzony domek dla lalek nie osuszył łez dziewczynki. Dziś jej starszy brat myszkował po kuchni kobiety szukając czegoś do jedzenia. Gdy nocowali u niej lodówka zawsze była pełna jedzenia. Cóż, pomyślał , widać ta zasada obowiązywała tylko dwa razy w miesiącu. W zamrażarce znalazł pizzę. Odpakował ją z foli, ustawił odpowiednią temperaturę i gdy piekarnik się rozgrzał wrzucił produkt pizzo- podobny do piekarnika i opadł na kuchenne krzesło.
Ojca uprzedził, że będzie się uczył u Miguela. Było mu głupio okłamywać Staruszka po tym wszystkim co zrobił, ale nie miał serce powiedzieć mu, że mieszkanie matki stało się całkiem przytulne. Tutaj nikt go nie szukał. Bezwiednie sięgnął po plecak wyciągając zeszyt do matematyki.
Elodia mogła być dziewczyną jego ojca, ale nie oszczędzała ani jego ani kolegów z klasy ani nikogo ze szkoły. Dokręcała im śrubę, zadawała mnóstwo zadań domowych, a matematyka była jedynie wierzchołkiem góry lodowej. Biologia, chemia czy włoski. Jakby wszyscy nauczyciele w ogólniaku umówili się między sobą, że to jest ten moment i ten czas gdy należy zarzucać uczniów poprawkami, nowymi testami i powtórzeniami materiałów. Jorge ścisnął nasadę nosa wygrzebując z plecaka okulary do czytania. Była to kolejna rzecz, którą ukrywał przed kumplami. Gdy rozległ się dźwięk dzwoneczka sygnalizujący podgrzanie posiłku Jorge wstał i podszedł po pizzę. Dziesięć minut później jedząc „cztery sery” w słuchawkami na uszach spacerował po mieszkaniu matki.
Mieszkanie Lucii nie było duże. Składało się z kuchni połączonej z salonem i trzech niewielkich pokoi. Jorge domyślił się, że matka podzieliła większy pokój na dwie części aby syn i córka mieli swoje cztery kąty. Poczuł się dziwnie gdy to do niego dotarło. Głowę oparł o ścianę i zamknął oczy. Lidia miała rację; była starała się. Nie piła, nie ćpała. Mogła pracować wszędzie. Z jej reputacją i talentem mogła pracować w Nowym Jorku jak ciotka, lecz ona wybrała zapchaj dziurę w Meksyku, aby być bliżej swoich dzieci. Wrócił do kuchni po kolejny kawałek pizzy i pomyślał, że matka nie powinna być taka chuda skoro je takie śmieciowe żarcie? Tak ojciec od czasu do czasu karmił ich gotowcami, ale zazwyczaj było to żarcie z garmażerki, a nie mrożona pizza czy frytki. Jorge pomyślał, że powinna lepiej jeść. Odłożył pizzę na talerz i zajrzał do lodówki. W środku było mleko i jajka. W szufladzie znalazł mąkę czy budyń waniliowy bezwiednie zerkając na zegarek. Nie był pewien czy Lucia wróci, ale naleśniki były daniem które można łatwo odgrzać na patelni. Odmierzył w misce odpowiednią ilość produktów i pogłośnił muzykę i zaczął śpiewać razem z Tylor Swift.
Lucia wróciła do domu później niż planowała. Pacjentka po nieoczekiwanej trepanacji czaszki obudziła się a ona i Aldo dwoili się i troili aby rodzina nie pozwała szpitala. Lucia nie była zaskoczona, że syn kobiety grozi pozwem. Był przecież prawnikiem. Lekarka westchnęła. Marzyła o prysznicu. Gdy przekręciła klucz w zamku i weszła do środka pierwszą rzeczą którą poczuła był zapach. Zmarszczyła brwi. Nikogo nie powinno być w mieszkaniu. Ostrożnie odłożyła klucze i weszła do kuchni. Pierwszej chwili pomyślała, że ton Gideon. Były mąż nie smażyłby jej naleśników. A już na pewno nie śpiewałby Tylor Swift. Ramieniem oparła się o framugę poruszona widokiem syna. Przegapiła rok z jego życia i teraz tak niewiele o nim wiedziała. Jeszcze rok temu nie smażyłby naleśników, nie śpiewał Taylor. Przeoczyłam to, pomyślała przełykając ślinę. Nie tylko to, że ją przerósł, ale to, że jej syn nie był już małym chłopcem. Zmężniał dorósł.
─ Mamo ─ syknął ─ chcesz żebym dostała zawału? ─ Lucia uśmiechnęła się lekko. Jorge w ciągu ostatnich kilku dni ściął włosy.
─ Masz szczęście, że nie wzięłam cię za rabusia ─ odezwała się dopiero wtedy gdy miała pewność, że głos jej nie zadrży.
─ Rabuś nie smażyłby naleśników ─ zauważył całkiem przytomnie ─ Poza tym tu i tak nie ma czego kraść ─Lucia uniosła wzrok ─ Niewiele osób zrozumie coś z twoich książek ─ stwierdził wskazując najcenniejsze przedmioty w jej mieszkaniu. Lucia pomyślała o swoim niewielkim pokoju i pudłach w których nadal znajdowały się jej zbyt mądre dla rabusiów książki. Nie rozpakowała większości swoich rzeczy, mimo że mieszkała tu już jakiś czasu.
─ Powinnaś się lepiej odżywać ─ zauważył Jorge wypełniając głosem kuchnię ─ Od tego żarcia ─ wskazał na mrożonkę ─ można nabawić się bólu brzucha, albo raka ─ Lucia przełknęła ślinę czesząc się, że Jorge stoi odwrócony do niej plecami i nie może zobaczyć jej pobladłych policzków. ─ Byłeś u fryzjera.
─ Lidia ścięła mi włosy i nie zmieniaj tematu. Kiedy ostatni raz robiłaś badania? ─ zapytał ją nagle. Nie była pewna które z nich jest bardziej zaskoczone pytaniem które padło z jego ust. Syn czy matka?
─ Jakiś czas temu ─ odpowiedziała. Nie kłamała. Przed powrotem do miasta przeszła wszystkie potrzebne badania. ─ Wszystko w porządku ─ zapewniła go. ─ Masz za niskie żelazo ─ zmieniła temat.
─ Nic nowego ─ odpowiedział zsuwając z patelni podsmażone naleśniki. ─ Siadaj i jedz ─ polecił. Pizzę wyrzucił do kosza. Na patelni położył dwa kolejne naleśniki.
─ Kiedy nauczyłeś się smażyć naleśniki? ─ zapytała go gdy usiedli.
─ Gdy wyjechałaś ─ odpowiedział jej. ─ Tata pracował na późna a Gloria musiała coś jeść ─ Lucia popatrzyła na swój talerz.
─ Przepraszam ─ powiedziała po raz kolejny podnosząc wzrok na syna. ─ Wiem, że namieszałam.
─ Delikatnie powiedziane ─ mruknął chłopak. ─ Dlaczego nie wróciłaś? ─ zapytał ją. ─ Narobiłaś bałaganu to prawda, ale mogłaś zostać zamiast uciekać do Stanów ─ Lucia pomyślała o tamtych tygodniach. Były to trudne bolesne miesiące. Nie mogła zostać, nie mogła także wrócić.
─ To nie takie proste ─ wymamrotała w odpowiedzi wrzucając do ust kolejną porcję naleśników. Jorge miał naturalny talent do gotowania.
─ Nie z mojej perspektywy ─ odbił piłeczkę.
O tak wielu rzeczach nie wiesz, pomyślała Lucia.
─ To kogo wylosowałeś w loterii mikołajkowej? ─ zamieniła temat kobieta. Jorge popatrzył na nią zaskoczony i zaklął pod nosem. ─ zapomniałeś ─ domyśliła się.
─ Kurde ─ wyrwało mu się ─ wyleciało mi to z głowy. Kupię jej czekoladę.
─ Nie możesz kupić jakieś dziewczynie czekolady ─ Lucia wstała ─ pojedziemy na zakupy.
─ Mamo ─ jęknął ─ To nie jest dobry pomysł ─ uniosła brwi ─ Mam Elodię ─ wyznał.
─ I chcesz jej kupić czekoladę?
─ Lepszy wróbel w garści ─ wymamrotał.
─ Pomogę ci coś wybrać ─ zapewniła syna.
─ To dziwne ─ stwierdził ─ Ona sypia z tatą ─ Lucia uniosła brew ─ Mam siedemnaście lat ─ przypomniał jej ─ nie grają nocami w monopol.
─ Elodia u was nocuje?
─ Raz i wiesz mi to był bardzo niezręczny poranek ─ zaśmiał się na samo wspomnienie. ─ Nie musisz.
─ Wiem, ale nie dasz jej czekolady.
─ Dlaczego?
─ Dlatego że stać cię na więcej ─ odpowiedziała na to kręcąc w rozbawieniu głową. Dokończyła jeść naleśniki i wstawiła naczynia do zlewu.
─ Mamo, a może zabierzemy ze sobą Glorię? ─ zasugerował nastolatek. ─ Obrazi się na amen jeśli ja spędzę z tobą dzień bez niej. Nie chcesz jej focha do końca świata.
─ Focha do końca świata?
─ Ma na mnie focha do końca świata, bo powiedziałem tacie, że ukradła kota i przetrzymuje go u siebie.
─ Nie sądzę żeby Bonifacy miał coś przeciwko.
─ Ten tłuścioch? ─ Jorge parsknął śmiechem rozbawiony. ─ Ten tłuścioch jest zachwycony. Śpi z nią w jednym łóżku, Gloria karmi go szynką i drapie po brzuszku ─ wyjaśnił ─ Merda ogonem jak pies. ─ Lekarka uśmiechnęła się kącikiem ust i wcisnęła guzik uruchamiający ekspres. Potrzebowała kawy. ─ To co lubi Elodia?
─ Ojca ─ odpowiedział bez namysłu ─ jego trzeba zapakować do paczki i dać jej w prezencie. ─ odchrząknął ─ no i gnębienie uczniów matematyką. To jej życiowa misja. ─ Lucia popatrzyła na syna przez ramię ─ Lubi też herbatę.
─ Herbatę?
─ Tak, zdziwiłabyś się ile tego teraz mamy w szafkach ─ pokręcił głową ─ Biała, czerwona, czarna , zielona, liściasta, w torebkach ─ ponownie urwał ─ Przepraszam.
─ Za co? ─ zakręciła kubek termiczny z kawą.
─ To musi być dziwne ─ zaczął ─ słuchać o jego nowej dziewczynie.
─ Jorge ─ uśmiechnęła się. Tylko siłą własnej woli z trudem powstrzymała się od przytulenia go do siebie ─ wszystko jest w porządku ─ zapewniła go.
─ I pomyśleć, że to ja ich ze sobą spiknąłem ─ dorzucił. ─ Ojciec miał ze mną masę problemów więc wydeptywał ścieżkę z pracy do szkoły wprost do jej gabinetu. Z czasem przeszli na „ty” a ojciec żartował, że „mógłby się tu wprowadzić bo miałby bliżej” ─ nastolatek uśmiechnął się pod nosem. No i pił u Elodii herbatkę.
─ Jedźmy po twoją siostrzyczkę.
***
Remmy Torres uznał, że na obiad w towarzystwie doktora i jego rodziny nie mógł pójść w luźnych dżinsach i koszulce. Przebrał się stosownie do okazji w ciemne dżinsy z wąskimi nogawkami i prostą niebieską koszulę sprawiając, że jego niebieskie oczy nabrały intensywniejszej barwy. Skarpety w renifery zostawił. Cholera podobały mu się te skarpety. W renifery, w bałwanki czy laski cukrowe. I może to był prezent na odczepnego, ale był cholernie uroczy. Wszedł do lokalu i od razu skierował swoje kroki na taras. Fernandezów jeszcze nie było. Podszedł do barierki i wpatrywał się chwilę w podwórko.
─ Nie powinieneś był przychodzić ─ usłyszał za swoimi plecami głos kolegi z drużyny. Remmy odwrócił do tyłu głowę i popatrzył mu w oczy. Byli niemal tego samego wzrostu. Remmy był tak blisko niego, że niemal dotykał jego nos swoim.
─ To tylko obiad ─ stwierdził chłopak ─ nie kolacja zaręczynowa ─ dorzucił beztroskim tonem . ─ Po za tym twoja mama wydaje się być miła.
─ Moja mama chcę cię rozebrać jak do rosołu.
─ Oboje więc macie ze sobą coś wspólnego ─ odpowiedział na to szatyn. Nacho wytrzymał jego spojrzenie.
─ Dlaczego mi to robisz? ─ zapytał go półgłosem.
─ Bo cię lubię ─ odpowiedział mu na to nastolatek. Nie kłamał. Naprawdę go lubił. Uśmiechnął się na widok lekarza z rodziną. ─ Mam nadzieję, że znajdzie się jedno wolne nakrycie.
─ Oczywiście, że tak ─ odpowiedziała Marissa. ─ Nacho i Remmy mogą usiąść obok siebie. Nacho niechętnie usiadł na krześle obok kolegi z klasy. Kilka minut później półmiski z jedzeniem zaczęły wędrować z rąk do rąk. Remmy bez skrępowania nałożył Nacho porcję ziemniaków i za nim ten zdążył zaprotestować obok wylądował też kurczak i zielone warzywa.
─ Nie krzyw się ─ dodał rozbawiony ─ warzywa są bardzo zdrowe i smaczne.
─ Remmy ma rację ─ do rozmowy wtrącił się doktor Fernandez. ─ Warzywa są zdrowe ─ mrugnął do młodszej siostry
─ I smaczne. Gdybym nie jadł tylu warzyw w dzieciństwie nie byłby taki śliczny ─ odparł na to. Dziewczynka uśmiechnęła się i nabiła kawałek brokuła. Remmy zrobił to samo i popatrzył na Ignacio łypnął na niego, on zaś posłał mu łobuzerski uśmiech. ─ Twoja kolej ─ zwrócił się do niego ─ leci samolocik ─ jego widelec zaczął poruszać się w powietrzu. Zdezorientowany nastolatek chwycił go za nadgarstek. Brokuł poruszył się przed jego twarzą to w górę to w dół. Spoglądając Torresowi w oczy rozchylił usta pozwalając mu się nakarmić warzywem za którym nie przepadał.
─ Zadowolony? ─ syknął.
─ Bardzo ─ odparł odpowiedział mu na to. Rozbawiony lekarz pokręcił głową zaś jego była żona dłuższą chwilę przyglądała się chłopcom. Aldo mógł być ślepy, ale ona wiedziała jak Ignacio na niego patrzy i vice versa. Gdy na tarasie rozległy się dźwięki rytmicznej muzyki noga Remmego bezwiednie zaczęła podrygiwać pod stołem.
─ Znasz rock and rolla? ─ zapytała go zdziwiona Marissa.
─ Pierwsza miłość mojego ojca ─ odpowiedział ─ Zatańczy pani? ─ wstał jak gdyby nigdy nic podszedł do Marissy i wyciągnął dłoń. ─ Mogę prosić?
─ Torres tu się nie tańczy
─ Nonsnes wszędzie można tańczyć.
─ Chłopak ma rację ─ chwyciła go za rękę i znaleźli wolną przestrzeń. Chanelle i Diasy wpatrywały się kilka chwili w tańczącą parę i obie popatrzyły na ojca, który skinął głową. Obie w podskokach pobiegły do tańczącej pary.
─ Mogę panią prosić?
─ Jezu ty też─ jęknął Nacho.
─ Nie zaszkodziłoby ci gdybyś do nas dołączył.
─ Nie ─ odburknął i chociaż nie chciał gapił się na Remmego, który chwycił Diasy na ręce i kręcił się ze śmiejącą się dziewczynką dookoła. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3500 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 11:46:35 03-05-24 Temat postu: |
|
|
cz2
****
Javier Reverte leżał na macie do ćwiczeń. Oczy miał zamknięte, oddech wyrównany. Ze świstem wypuścił wstrzymywane powietrze rozkładając na boki ręce. Z utęsknieniem wypatrywał Nowego Roku. W myślał powtarzał sobie, że przyszły dwa tysiące szesnasty rok będzie lepszy. Nowe wyzwania, nowe projekty, nowe marzenia do zrealizowania i może jakaś nowa dieta. Zachichotał na samą myśl. Za bardzo kochał słodkie, żeby z niego zrezygnować i miał wrażenie, że swoją sympatię do słodkości i pieczenia przekazuje Alexandrowi, który tylko raz w tygodniu miał zgodę na wsuwanie takiej ilości czekolady ile duszyczka zapragnie. Blondyn westchnął. Tegoroczne święta będą inne.
Na świątecznej kolacji nie będzie seryjnego mordercy, pomyślał i parsknął śmiechem. Rok temu Felipe Diaz zaprosił na wigilijną kolację Mario Rodrigueza, jego brata. Obaj po kilku dniach byli martwi. Javier właśnie wtedy pomyślał; że to ostatnia tak dziwaczna Gwiazdka w jego życiu. Cóż tegoroczna zapowiadała się równie interesująco z jednego powodu; Magik nie był w świątecznym nastroju. Nie ułaskawił indyka, choinkę ubrał tylko ze względu na czteroletniego synka. Miał cichą nadzieję, że tegoroczne święta odbędą się bez większych niespodzianek. Żadnych seryjnych zabójców jedynie ryba i sernik. Dużo sernika. Otworzył oczy gdy usłyszał dźwięk kroków. W salonie mieszkania, które było nowym lokum Lucasa pojawił się jego lokator. Hernandez popatrzył na niego ze zmarszczonymi brwiami. Magik najwyraźniej zachował sobie komplet kluczy.
─ Robię miejsce na świąteczny sernik ─ wyjaśnił mężczyźnie który zajął miejsce na kanapie. ─ I widzę cię w eleganckiej koszuli i ciemnych dżinsach u nas na kolacji ─ zastrzegł unosząc ciało na łokciach. ─ I nie przyjmę odmowy ─ zaznaczył.
─ Nie jestem w świątecznym nastroju ─ odparł na to blondyn. Javier usiadł i wywrócił oczyma.
─ A ja tryskam radością ─ odburknął wstając. Przy Alexandrze i reszcie świata świetnie udał i tryskał energią lecz przy najlepszym przyjacielu nie musiał odstawiać szopki. Mógł opuścić ramiona, zrobić markotną minę i wgryźć zęby w słodką drożdżówkę. Gdy wykonał wszystkie kroki popatrzył na Luke, który spoglądał na niego lekko zaskoczony. ─ Wykonałem cały program i zasłużyłem na drożdżówkę ─ wbił zęby w słodki wypiek.
─ Nic nie mówię ─ Luke rozłożył ręce w geście poddania się. Usiadł na krześle. ─ Kandydujesz do Rady Miasta?
─ Kto ci powiedział? ─zapytał go.
─ Plakaty z twoją twarzą na ulicy ─ odpowiedział. Magik zaś zachichotał. ─ Świetne zdjęcie ─ pochwalił.
─ Dzięki, Alec je wybrał.
─ A Victoria nie ma nic przeciwko? ─ zapytał ją. Javier ugryzł bułeczkę i zamyślił się. Żona go popierała, ale nie był już pewien co siedzi w jej głowie. I to od bardzo dawna.
─ Nie ─ odpowiedział. ─ Chyba. Nie wiem ─ dorzucił. ─ Twierdzi, że nie, ale Victoria ─ westchnął ─ nie jesteśmy aż tak blisko jak na początku naszego małżeństwa ─ wyznał. ─ Zbyt wiele się wydarzyło pomiędzy. Nie mówi mi wszystkiego jak kiedyś. ─ dodał i przemknęło mu przez myśl „Ja również” Nigdy nie sądził, że on Victoria będą mieć przed sobą tajemnice. Blondyn usiadł na macie do ćwiczeń. ─ Wbijasz do nas na święta.
─ Nie jestem w świątecznym nastroju ─ odparł na to Reverte. ─ Posiedzę w domu i odpalę film na Netflix.
─ Luke ─ rozbawiony Javier wstał podchodząc do pozostawionej na blacie butelki z wodą. ─ Ty sądzisz, że masz jakiś wybór w tej sprawie? Nie masz mój drogi. Wbijasz do nas na Wigilię, na indyka, na serniczek i nie przyjmę odmowy.
─ A jak wytłumaczysz to Pablo? W święta pewnie się spotykacie.
─ A co wpaść w odwiedziny do nas nie możesz? ─ odpowiedział pytaniem na pytanie Reverte. ─ To postanowione─ kolejny protest Luke został uniemożliwiony przez dzwoniący telefon. Magik popatrzył na wyświetlacz i zmarszczył brwi. Nacisnął zieloną słuchawkę. ─ Słucham.
─ Dzień dobry ─ odezwał się młody żeński głos. ─ Nie wiem czy wiesz kim jestem ─ zaczęła rozmówczyni.
─ Nie mam bladego pojęcia ─ odparł szczerze Reverte.
─ Moim tatą był Peter Pan ─ wyjaśniła. ─ Mam na imię Ruby i tata mówił, że jeśli będę mieć jakiś problem to mogę dzwonić pod ten numer.
─ A masz problem?
─ Sądzę że tak ─ odpowiedziała na to nastolatka. ─ Wiem, że ma pan restaurację w mieście.
─ Spotkajmy się ─ wszedł jej w słowo Magik. Bądź co bądź była to córka Petera Pana. Magik wiele zawdzięczał mężczyźnie, wliczając w to poznanie swojej żony. ─ Możesz tam dziś wpaść?
─ Już tu jestem.
─ Będę za jakieś pół godziny, obiad sobie zamów ─ polecił i rozłączył się. Luke popatrzył na niego z lekko uniesioną brwią. ─ Córka znajomego ma jakiś problem ─ odpowiedział ─ o której mi nie wspomniał normalnie bym go za to zrugał ale umarł. Skoczę tylko pod szybki prysznic.
Javier Reverte palcami przeczesał jasne włosy w których pyszniło się kilka siwych kosmyków. Jego pierwszą rzeczą było chwycenie po farbę i pędzelek ale uznał, że z siwymi pasmami wygląda kozacko więc na naturalny proces starzenia się (lub raczej życia w ciągłym stresie) uznał, że dla wyborców będzie wyglądał bardziej naturalnie. Wychodząc z mieszkania przyjaciela pomyślał o Ruby.
Nie był zaskoczony faktem, ze Peter dał jej do niego numer. Był przyjacielem rodziny wiec gdy rodzina miała problem dodzwoniła do Magika. Peter był jego rodziną, Ingrid była jego rodziną więc naturalnie druga córka Petera siedemnastoletnie Ruby również była jego rodziną. Zaparkował swój rodzinny srebrny samochód przed restauracją i wszedł do środka. Jasne oczy czujnie rozejrzały się po pomieszczeniu w poszukiwaniu nastolatki.
Ingrid rzucała się w oczy, pomyślał. Nie nosiła się wyzywająco, raczej emanowała energią, która zwracała na nią uwagę. Po za tym Ingrid w wieku siedemnastu lat była hałaśliwa i krnąbrna. Gdy zobaczył nastolatkę przy jednym ze stolików już wiedział dlaczego nie poznał jej w w pierwszej kolejności. Ingrid Lopez ubierała się zupełnie inaczej. Nie wyszłaby z domu w dresach. Javier pomyślał, że pierwszy raz w życiu na oczy widzi nastolatkę która wyszła z domu w dresach. Podszedł do jej stolika.
─ Hej ─ przywitał się i usiadł naprzeciwko. Ruby popatrzyła na niego z szeroko otwartymi oczami. Poczuł dziwny ścisk w doble brzucha gdy uświadomił sobie że te jasne tęczówki patrzyły na niego wielokrotnie. Brakowało mu ich. Brakowało mu człowieka który je miał. Niech ten rok się wreszcie skończy, pomyślał. Zabrał zbyt wielu ważnych dla niego ludzi.
─ Dzień dobry ─ odpowiedziała Ruby. ─ Dziękuje, że znalazł pan czas.
─ Nie ma za co i proszę mów mi Magik albo Javier ─ dorzucił ─ żaden ze mnie pan. ─ Ruby pokiwała głowa. ─ to co cię do mnie sprowadza?
─ Potrafisz szukać ludzi? ─ zapytała go. On zmarszczył brwi. ─ Tata mówił, że masz swoje sposoby.
─ Wie się to i owo ─ odpowiedział na to Reverte.
─ Ja próbowałam, ale w gogle wychodzą mi same bzdury ─ odpowiedziała na to dziewczyna. ─ Nic nie warte bzdury. Większość z nich nie ma Facebooka.
Większość? ─ Javier zmarszczył brwi. ─ One? Jak długa jest ta lista? ─ Ruby łypnęła na boki.
─ Nie powiesz Ingrid? ─ zapytała.
─ Nie ─ odpowiedział. Nie zamierzał donosić Lopez. Dziewczyna ponownie rozejrzała się na boki. W restauracji było tylko kilka wolnych stolików. W porze obiadowej zawsze kręciło się sporo osób. Niektórzy siedzieli przy barze czekając na zamówienie na wynos inni zajęli stoliki w głębi. ─ Wyjaśnisz mi to w gabinecie ─ powiedział i wstał. Ruby z wahaniem wstała i podążyła za mężczyzną. ─ Od początku ─ poprosił gdy znaleźli się w jego biurze.
─ Chcę znaleźć kilka osób ─ zaczęła. Javier oparł się o krawędź biurka. Nastolatka usiadła na krześle. Z plecaka wyciągnęła teczkę ─ kobiet ─ doprecyzowała ─ z tej listy ─ podała mu pojedynczą kartkę. Javier wziął od niej kartkę i zmarszczył brwi. Była to rzeczywiście lista i znajdowały się na tej liście same kobiety. Lista sięgała późnych lat sześćdziesiątych.
─ Tu jest więcej niż kilka osób ─ zauważył przytomnie Magik. ─ Skąd to masz? ─ Ruby spojrzała na mężczyznę i westchnęła. ─ Nie zdobyłaś tej listy leganie ─ domyślił się nagle. Gdyby weszła w jej posiadanie legalnymi metodami pokazałaby ją siostrze. Uśmiechnął się kącikiem ust. Te dwie miały ze sobą więcej wspólnego niż początkowo sądził. ─ Kto spisał te nazwiska?
─ Dick Perez ─ odpowiedziała ─ sądzę, że to kobiety, które skrzywdził ─ popatrzył na nią pytająco ─ ja na niej jestem ─ Javier zmarszczył nos. Nigdy nie uważał byłego dyrektora liceum za bystrzaka, ale jeśli sporządził listę swoich ofiar to jest większym debilem niż kiedykolwiek przypuszczał. Niemal od razu pomyślał o Łuczniku Światła Facet miałby niezłe używanie. ─ Chcę je odnaleźć. Jeśli wszystkie zaczną mówić to może i mi ktoś uwierzy ─ coś go ścisnęło w brzuchu. ─ Przede wszystkim moja droga w latach sześćdziesiątych nie istniał Facebook czy inny Instagram więc tam ich raczej nie znajdziesz. Oczywiście zdarzają się wyjątki.
─ To od czego zacząć?
─ Od szkolnych roczników i wydań gazet z tamtego okresu ─ uniosła brew. ─ To kiedyś było źródło informacji moja droga nie jakiś tam Internet tylko radio, gazety a tylko niektórzy mieli telewizję ─ zmarszczył brwi na widok jednego nazwiska. Wprawne oko zauważyło dwie rzeczy; prze niektórych nazwiskach była tylko jedna data, przy niektórych zapisany był pewien okres. Zapisywał nie tylko skrzywdzone kobiety, ale takie z którymi romansował także. ─ Zaczniesz od archiwum gazet. Kolumna kryminalna, plotkarska i nekrologi ─ wyliczył ─ To kiedyś była nasza tablica na Facebooku ─ poinformował nastolatkę.
Javier Reverte pojechał wprost do redakcji gazety Sylvii. Nie byli umówieni, lecz, żona Fabiana znalazła dla niego czas. Nie miała zbytnio wyjścia gdyż Magik zmaterializował się w progu jej gabinetu do którego po kilku chwilach wszedł i przysiadł na krześle naprzeciwko biurka.
─ Pracuje ─ usłyszał jej spokojny głos. Blondyn wywrócił oczami i położył przed nią blaszany pojemnik w wesołe Mikołaje. Sylvia uniosła głowę z nad czytanych dokumentów. ─ Co to jest?
─ Pierniczki ─ odpowiedział ─ dla ciebie, twojego potomstwa i męża ─ wyjaśnił ─ Victoria i Alec nieco zaszaleli.
─ Victoria upiekła pierniczki? ─ zdziwiła się kobieta ─ Myślałam, że ty jesteś od garów.
─ Oboje jesteśmy od garów ─ odparł na to mężczyzna ─ Przygotowywali świąteczny upominek dla znajomego ─ dorzucił ─ trochę przesadzili z ilością więc wciskam resztę znajomym. ─ Sylvia uniosła brew. ─ Lepiej żeby twoje dzieci miały cukrzyce niż ja i mój syn. I uznaj, że sprawa Violi jest rozwiązana. Poprze nas nie makaroniarę. Załatwię to, ale już po świętach. I jak już przyszedłem w gościnę to zrobiłabyś kawy.
Sylvia wcisnęła kilka guzików na telefonie i poprosiła o przygotowanie dwóch kaw.
─ Chyba nie sądziłeś, że zrobię ci kawę sama? ─ uśmiechnęła się lekko. ─ Od tego mam stażystów. Dlaczego po świętach?
─ Biedni stażyści ─ skomentował mężczyzna. Jak dobrze że ja poszedłem na swoje ─ dorzucił. Po chwili pojawiła się młoda dziewczyna z dwoma parującymi kubkami kawy. Javier sięgnął po swój i upił łyk.
─ Wolał pan parzoną? ─ zapytała go.
─ Wolałbym z ekspresu.
─ Popsuł się ─ odpowiedziała na to kobieta i czmychnęła z gabinetu Sylvii. Javier patrzył na nią rozbawiony.
─ Ona się ciebie boi ─ stwierdził i upił łyk kawy. ─ Mogłem przytachać tu ekspres do kawy zamiast ciastek ─ mruknął i odstawił kubek na bok. Wyciągnął telefon i pospiesznie napisał wiadomość. Po kilku minutach przyszła odpowiedzieć. Uniesiony w górę kciuk. ─ Jeszcze dziś będziecie mieć nowiutki ekspres do kawy. I nie chcę nikomu psuć świąt ─ powiedział Reverte.
─ Javier
─ Nie żaden szajs na kapsułki tylko prawdziwy ekspres do kawy i zapas kawy ─ dorzucił. ─ Wesołych Świąt.
─ Nie musisz kupować nam ekspresu do kawy.
─ Jeśli ty i ja mamy być partnerami ja musze mieć dostęp do dobrej kawy więc drugi ekspres znajdziesz pod choinką plus drobiazgi dla dzieci. I męża.
─ A co dostanie Fabian? Rózgę?
─ Nie, pióro i zestaw stalówek. Dobrej marki nie jakiś szajs z marketu. Sam używam piór Graf von Faber-Castell i jeszcze nigdy mnie nie zawiodły .
─ Javier
─ Kupiłem twoim dzieciom prezenty, bo ty tego nie zrobiłaś ─ wypomniał jej ─ więc siedź cicho bo ja też k***a nie jestem w świątecznym nastroju! ─ warknął
─ Javier ─ głos Sylvii brzmiał niezwykle łagodnie ─ Dzięki.
─ Nie ma za co ─ odpowiedział na to blondyn sięgając po kubek z kawą. ─ I przepraszam. Ja nie podnoszę głosu, nie jestem zielonym stworkiem nielubiącym świąt po prostu w tym roku nie mam bardzo z czego się cieszyć ─ wyjaśnił ─ A w tym roku nie będzie seryjnego mordercy na kolacji więc jest jakiś postęp.
─ Seryjnego mordercy?
─ Rodriguez ─ wyjaśnił krótko. ─ Nieważne, nie przyszedłem tutaj roztrząsać o swoim życiu rodzinnym czy opowiadać ci o żonie która piecze z synem Mścicielowi ciasteczka i robi na nich maleńkie łuki z lukru.
─ Victoria ─ tylko spojrzenie Javiera sprawiło, że nie dokończyła swojego pytania. ─ Mówiłeś, że Viola da ci poparcie ─ wróciła do przerwanego wątku.
─ Tak ─ Javier bezceremonialnie otworzył puszkę z ciasteczkami i sięgnął po pierniczka. Dziennikarka tego nie skomentowała. ─ ale to po świętach ─ dodał ─ i sprawdź pocztę, wysłałem ci plik. Jest zaszyfrowany ─ z kieszeni marynarki wyciągnął karteczkę ─ tu masz hasło.
─ Czy to konieczne?
─ Licho i makaron nigdy nie śpi ─ odparł na to Magik sięgając po drugie ciasteczko. Sylvia przestawiła przed nim puszkę i w środku dostrzegła kilka pierniczków ozdobionymi łukami. Otworzyła pocztę i odnalazła odpowiednią wiadomość. Zapisała plik na swoim komputerze a następnie otworzyła go i wpisała ciąg odpowiednich znaków. Zmarszczyła brwi na widok listy z nazwiskami. ─ To lista kobiet z którymi Ricardo Perez utrzymywał prywatne kontakty ─ wyjaśnił. ─ Wesołych świąt.
─ Prywatne? ─ Sylvia uniosła brew.
─ Intymne ─ doprecyzował krzywiąc się ─ nie wszystkie były za obopólną zgodą.
─ Skąd to masz? To autentyczna lista?
─ Nie mogę podać ci źródła informacji, ale lista jest autentyczna. Ma swój początek w latach sześćdziesiątych i sięga do czasów obecnych ─ wyjaśnił. ─ Ostatni wpis pochodzi z lutego tego roku.
─ Perez zapisał wszystkie swoje ofiary? ─zapytała go zdumiona. ─ Nigdy nie uważałam go za człowieka inteligentnego.
─ Emily mówi ─ zaczął ─ tako skonsultowałem to z psychologiem ─ że ta lista to jego trofeum. Dzięki datom jest wstanie przypomnieć sobie szczegóły poszczególnych ─ urwał i odchrząknął ─ spotkań ─ wyrzucił z siebie. ─ Nie wyklucza oczywiście, że ma u siebie w domu pamiątki po tych kobietach.
─ Pamiątki?
─ Bieliznę albo inne elementy garderoby, biżuterię ─ wyjaśnił. Sylvia skrzywiła się. ─ Tak ja też chcę wskoczyć pod prysznic ─ dodał doskonale ją rozumiejąc. Oczywiście Łucznik mógłby mu wytapetować dom zdjęciami tych kobiet, ale wątpię żeby wystarczyło mu przestrzeni.
─ I co ja mam z tą listą zrobić?
─ Nie wiem ─ odpowiedział zgodnie z prawdą ─ Być może jeśli jedną dałoby się przekonać do opowiedzenia swojej historii to byłby to kamyczek wywołujący lawinę ─ zasugerował ostrożnie. ─ Wiesz jak to jest ─ dorzucił ─ jeśli jedna zacznie mówić to może inne także.
─ I ja miałabym je do tego namówić? ─ Sylvia uniosła brwi spoglądając na niego z niedowierzaniem.
─ Za takie rzeczy dostaje się Pulitzera i kontrakty na książki ─ dorzucił niezobowiązującym tonem. Sylvia przesuwała wzrokiem po liście z nazwiskami.
─ Inez Diaz? ─ popatrzyła na Magika, który bezwiednie skinął głowa i wyciągnął z kieszeni telefon. Wysłał jej kolejną wiadomość.
─ Kartki z pamiętnika Inez z tamtego okresu ─ wyjaśnił gdy usłyszeli charakterystyczne pikniecie nadchodzącej wiadomości. ─ Victoria pozwoliła mi, żeby cię je udostępnić ─ wyjaśnił. I wstał.
─ Violetta Conde ─ przeczytała ─ Między tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym piątym a dziewięćdziesiątym siódmym.
Rękę Magika zacisnęła się mocnej na klamce.
─ Mam jeszcze jedną prośbę, nigdy więcej nie proś mnie żebym kogoś szantażował ─ powiedział i wyszedł. Uśmiechnął się na widok mężczyzn z wielkim pudłem ─ Wskażę panom pokój socjalny.
***
Santos DeLuna usta zacisnął w wąską kreskę przerzucając kolejne pliki zdjęć. Z każdym kolejnym jego serce zaczynało dudnić w piersiach coraz szybciej i szybciej. Na zdjęciach uwieczniona była młoda kobieta. Na jednych się uśmiechała, na innych była w zawansowanej ciąży. Na kilku towarzyszył jej mężczyzna. Wysoki i ciemnowłosy. Znał kobietę ze zdjęć. Susana i Frank mieli kilka zdjęć jego mamy. Palcami przeczesał ciemne włosy podnosząc wzrok na wysokiego Irlandczyka siedzącego nieopodal z nosem w książce.
Sprawdził go. Gdy Michael zaczął uczyć w szkole DeLuna nie mógł się powstrzymać i go sprawdził. Nazwanie jego życiorysu „interesującym” było niedopowiedzeniem. Urodzony osiemnastego stycznia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego roku był trzynastym dzieckiem Jean i Johna. Z trzynaściorga pociech wieku dorosłego dożyła dziesiątka zaś obecnego roku zaledwie dwójka. Po śmierci rodziców ich dzieci nie miały wiele szczęścia w życiu. Najmłodszy syn bo na nim skupił się Santos dorastał w Belfaście ogarniętym wojną domową, w sierocińcu kierowanym przez siostry Magdalenki. Jako kilkulatek trafił do rodziny zastępczej. Nie miał łatwego życia. Miał osiemnaście lat gdy zaciągnął się do wojska i to z nim związał niemal całe swoje życie. I Santos był pewien, że zdjęcia są od niego. Tylko skąd miał te zdjęcia? DeLuna wstał i stanął naprzeciwko mężczyzny.
─ Zasłaniasz mi światło DeLuna ─ powiedział spokojnie brunet nie podnosząc wzroku z nad tekstu.
─ Skąd wiesz, że to ja? ─ zapytał go.
─ Jesteśmy jedynymi osobami w pokoju ─ odpowiedział mu żołnierz. ─ Któż inny miałby to być? ─ zapytał go.
─ Skąd je masz? Zdjęcia mojej matki z tym facetem ─ doprecyzował.
─ Mam swoje źródła ─ odparł na to ─ Sądziłem, że docenisz gest ─ dorzucił. ─ Nie łatwo jesteś znaleźć zdjęcia twoich rodziców. ─ zapadła cisza. Santos popatrzył na fotografię mężczyzny to na Michaela.
─ Facet na zdjęciu to mój ojciec? ─ zapytał go. Michael dopiero wtedy podniósł na niego swoje jasne oczy. Zakładkę wsunął miedzy strony.
─ Tak, zaraz nie wiedziałeś jak facet wyglądał? ─ zapytał ─ W sumie to całkiem logiczne.
─ Może dla ciebie ─ odwarknął zirytowany Santos. ─ Po cholerę dałeś mi te zdjęcia? Skąd je masz? I dlaczego moja matka wygląda na nich jakby była śledzona?
─ Bo była ─ odpowiedział na to. Santos zmarszczył brwi. Drzwi od pokoju nauczycielskiego otworzyły się do środka weszła Ariana. Santos schował zdjęcia do pudełka. Łypnęła na Michaela to na książkę. Brunet uśmiechnął się lekko i wstał podchodząc do kobiety. ─ Dziękuje za książkę ─ powiedział wprost. Stojący za jego plecami Santos wywrócił oczami.
─ Skąd wiesz, że jest o de mnie? ─ zapytała go.
─ Jestem dobrym obserwatorem ─ stwierdził fakt. ─ Po za tym tylko bibliotekarka wpadłaby na pomysł podarowania mi książki której autorem jest jeden z najsłynniejszych Irlandczyków w historii.
─ Pomyślałam że tęsknisz za domem ─ odpowiedziała na to szatynka.
─ Był tam niedawno ─ do rozmowy wtrącił się Santos ─ On i jego żona brali udział w antyrządowych protestach.
─ Tak byłem w Irlandii ─ potwierdził nauczyciel ─ znajomemu dało się załatwić bilety na Taylor Swift ─ wyjaśnił ─ na protesty trafiliśmy zupełnym przypadkiem. Nie zamierzam jednak zaprzeczać, że nie przepadam za obecnym premierem ─ dorzucił mimochodem. ─ Wybaczcie, ale obiecałem Tii, że wyskoczę z nią na małe przedświąteczne zakupy ─ z trudem powstrzymał westchnięcie.
─ Odprowadzę cię ─ wypalił DeLuna. Michael popatrzył na niego przez ramię. ─ Mamy do pogadania ─ dodał dobitnie. Mężczyźni wyszli z pokoju nauczycielskiego kierując się do wyjścia ze szkoły. Placówka była opustoszała. Większość uczniów była już w domach szykując się do balu. ─ Musimy pogadać.
─ A ja muszę napić się kawy ─ odparł na to kolega po fachu. ─ Zahaczymy o „Czarnego kota”
─ Nie wymigasz się od tej rozmowy.
─ Nie próbuje ─ zapewnił go. ─ Musze napić się kawy ─ powtórzył. Chciał także zobaczyć żonę, ale o tym nie zamierzał go informować. W restauracji panował względy spokój. Michael wziął więc dwie czarne kawy na wynos. DeLuna siedział na ławce przed barem. Michael wręczył mu jeden kubek z napisem „Eric” ─ Idziemy? ─ zapytał i za nim DeLuna zdążył odpowiedzieć ruszył przed siebie.
─ Mogliśmy posiedzieć w „Czarnym kocie”
─ Zbyt wiele osób mogło słyszeć nasza rozmowę.
─ Mówił ci ktoś że masz paranoję?
─ To nie paranoja tylko ostrożność ─ upił łyk napoju. ─ Co chcesz wiedzieć?
─ Skąd masz te zdjęcia?
─ Od kogoś kto pracuje przy 85 Albert Embankment w Londynie.
─ O dMI6!
─ Głośniej po drugiej stronie ulicy cię nie słyszeli ─ Michael się skrzywił.
─ Dlaczego ją obserowali?
─ Dlatego że dla nich pracowała. Obserwcaja agenta to standardowa procedura ─ odpowiedział. Santos zatrzymał się. Michael również. ─ O tym że twoja matka pracowała dla brytyjskiej służby wywiadowczej wiesz?
─ A czy stałbym jak słup gdybym wiedział? Dlaczego moi dziadkowie o tym nie wspomnieli?
─ Pewnie dlatego że nie wiedzieli. Ale sądziłem że sam znalazłeś informacje na jej temat.
─ Nie i co to do cholery ma znaczyć?
─ Wiesz co to znaczy Gealach ─ odpowiedział na to Michael zaskakując tym samym Santosa. Mąż Venetii uśmiechnął się kącikiem ust upijając łyk chłodnej już kawy. Potrafisz wyszukiwać informacje, które dla innych są niedostępne ─ powiedział.
─ Potrzebujesz mnie ─ domyślił się DeLuna. Agent bezwiednie skrzywił się na ten wniosek. Był w kropce. Nie zgłosił oszustwa dyrektorowi, tylko dlatego, że być może będzie potrzebował umiejętności Santosa w przyszłości.
─ Możesz być dla mnie użyteczny ─ odpowiedział niechętnie. Satnos wyszczerzył zaś zęby w uśmiechu.
─ Coś za coś ─ odpowiedział. ─ Chcę dostać wszystko co masz na temat mojej matki. ─ Michael podszedł do ławki i usiadł na niej. Santos podążył jego śladem.
─ Jeszcze o nic cię nie poprosiłem.
─ Zrobisz to ─ odparł na to informatyk ─ zamieniam się w słuch.
─ To co wiem to garść plotek i domysłów ─ zaczął zaznaczając tą konkretną informację już na początku. Oparł kubek z kawą o udo. ─ Twoja matka pracowała dla MI6 ─ zaczął ─ została wysłana do Meksyku, tu poznała twojego ojca i tu zginęła. Jej jedyny syn został odesłany do dziadków do Londynu ─ wyjaśnił mu spokojnym głosem agent.
─ I tylko tyle? Chce akta tamtych spraw? ─ Michael najpierw popatrzył na niego z niedowierzaniem a później roześmiał się głośno i serdecznie jakby DeLuna opowiedział mu dowcip. Wargi Erica zacisnęły się wąską kreskę.
─ Jasne daj mi dwa dni i będziesz miał je na swoim biurku ─ odpowiedział gdy się uspokoił. Nauczyciel nie odzywał się gdyż wiedział, że ten stroi sobie z niego żarty.
─ Masz zdjęcia ─ przypomniał mu.
─ Zdjęcia dostałem lata temu od człowieka , który był partnerem twojej matki. Zawodowym ─ doprecyzował jakby ten był mało domyślny. Santos zamyślił się obracając swoim kubkiem z kawą.
─ Ty nie chcesz żeby ktokolwiek wiedział, że grzebiesz w tej sprawie?, że poznałeś mnie. ─ domyślił się DeLuna. ─ O co w tym wszystkim chodzi?
─ Nie wiem ─ odpowiedział i westchnął. Popatrzył mu w oczy. Santos dzielnie wytrzymał to spojrzenie. ─ Twoja matka miała jedno zadanie; przekręcić DeLunę. Nie wiem kim był , ale wiem że był kimś wysoko postawionym w półświatku, jego dalsza działalność przestępcza zagrażała bezpieczeństwu międzynarodowemu Wielkiej Brytanii. Sprawy się jednak skomplikowały.
─ Bo zaszła w ciążę ─ domyślił się.
─ Zakochała się ─ Santos zamrugał oczami ─ Zakochała się w DeLunie z wzajemnością i zamiast go odwrócić zdradziła swój kraj ─ urwał czekając aż to do niego dotrze ─ albo agencja w obawie wycieku tajnych informacji wrobiła ją w zdradę. To w tym momencie nie jest istotne.
─ Zabili agenci z którymi pracowała? ─ Santos zacisnął dłoń w pięść.
─ To jedna z opcji ─ przyznał niechętnie Michael. ─ Druga opcja jest taka, że twoi rodzice się ukrywali zarówno przed służbami jak i kartelem więc dopadli ich albo ci pierwsi albo ci drudzy.
─ Mi pozwolili żyć.
─ Nosiłeś wtedy pieluchy ─ stwierdził chłodno. ─ Jeśli cokolwiek widziałeś to jedyne co potrafiłeś wtedy powiedzieć to agu. ─ Michael popatrzył na profil mężczyzny. ─ Sprawa twojej matki może łączyć się może z inną interesująca mnie sprawą.
─ Fakt jesteś szpiegiem. Nie przyjechałeś tu za żoną czy uczyć dzieci czytać i pisać. Masz misję.
─ A ty udajesz ze jesteś nauczycielem informatyki ─ odbił piłeczkę Mike ─ twoje papiery są dobre nie zaprzeczę ale nie jesteś aż tak dobry.
─ Chwila ─ Santos się zatrzymał ─ Co masz wspólnego z MI6 nie pracujesz dla IAI?
─ Pracowałem kiedyś dla MI6 ─ odpowiedział niechętnie ─ dawno temu
─ Tak jak dawno temu pracowałeś dla Interpolu.
─ Współpracowałem z agentami Interpolu. Tworzyliśmy wspólnie grupę zadaniowo-operacyjną. Jeśli zbierasz o kimś informacje musisz być bardziej precyzyjny ─ zacmokał z dezaprobatą. ─ I tak przyjechałem tutaj z tajną misją ─ wstał i uśmiechnął się do wychodzącej z lokalu żony. ─ Muszę kogoś odzyskać ─ powiedział do Santosa ─ jeśli przy okazji obalę rząd to będzie dodatkowy plus. ─ rzucił zaskakująco beztroskim tonem. Nettie wzięła go za rękę. ─ Wracamy do domu?
─ Nie musiałeś czekać ─ odparła na to kobieta ─ Wiem jak trafić do domu.
─ Wiem, ale uwielbiam czekać na moją piękną kobitę ─ przyciągnął ją do siebie całując ją lekko w usta.
─ Co wy dwaj spiskujecie?
─ Planujemy obalić irlandzki rząd ─ odpowiedział szczerze Michael, Tia roześmiała się i pocałowała go lekko w usta.
─ Powodzenia, będzie wam potrzebne. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3500 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 12:32:45 03-05-24 Temat postu: |
|
|
Temporada III C 187
Veda/Diego/Adora/ Victoria/Javier/
Na szyi wisiały duże czarne słuchawki, które były częścią jej garderoby jak dla niektórych skarpetki. Veda nie ruszała się bez nich z domu wiedząc, że hałas szkolnych korytarzy jest dla niej przytłaczający. Lubiła się od tego odciąć i zdecydowanie łatwiej jej było się skupić na danych zadaniach gdy nie rozpraszały jej żadne dźwięki. Gdy Leticia postawiła przed nią świąteczną torebkę z wizerunkiem świętego Mikołaja z ciekawością zajrzała do środka. Ostrożnie wyciągnęła zeszyt w twardej oprawie ze słuchawkami na okładce. Uśmiechnęła się lekko pod nosem. Nie spodziewała się wyszukanego prezentu, ale ten mile ją połechtał. Ktokolwiek był jej świętym Mikołajem wiedział, że zajmuje się komponowanie zeszyt i jak się okazało zestaw kolorowych długopisów. Rozejrzała się po klasie.
─ Na mnie nie patrz Bambi ─ gdy spojrzała na Jordana okazując mu z uśmiechem zeszyt z którego wypadła koperta. ─ Ja miałem Bazyliszka. ─ nastolatek podniósł kopertę i podał ją Vedzie. Gdy zajrzała do środka jej oczy zrobiły się wielkie jak słodki. ─ Co to? ─ Jordan wyciągnął z jej rąk kopertę i odetchnął z ulgą. ─ Bilety do filharmonii na koncert świąteczny na szóstego stycznia. Fajnie.
─ Chcesz iść ze mną? ─ zapytała go. ─ Mam dwa.
─ Weź mamę ─ powiedział na to chłopak z ponurą miną wpatrując się w swój prezent. Był drogi i zdecydowanie nie na miejscu. ─ albo Salvadora.
─ Czemu akurat jego?
Bo to twój ojciec i będzie cały w skowronkach, pomyślał. Nie mógł jej tego powiedzieć.
─ Zjadł zęby na muzyce klasycznej ─ wyjaśnił. ─ Spodoba mu się koncert ─ odpowiedział i wyszedł. Veda odnalazła go później i usiadła obok niego─ . Kogo miałaś?
─ To tajemnica ─ odpowiedziała na to i uśmiechnęła się na widok Anity. Jordan uniósł kąciki ust.
─ Anitę?
─ Skąd wiesz?
─ Twoje oczy zaświeciły jej się na jej widok. Co jej dałaś? ─ Veda wyciągnęła z plecaka komórkę i wyświetliła fotografię kolczyków w kształcie kluczy wiolinowych ─ zobaczyłam je na wystawie w lombardzie ─ wyjaśniła ─ Pan był niemiły i nie chciał mi ich sprzedać więc poprosiłam Ivana o interwencję.
─ Interwencję?
─ Nie potrafił mi podać powodu dlaczego nie może mi ich sprzedać więc poprosiłam Ivana o pomoc.
─ Niech zgadnę przyniósł ci te kolczyki w zębach?
─ Co? Nie. W czerwonym pudełeczku. Zębami mógłby je tylko rozgryźć ─ Jordan z trudem powstrzymał się od uśmiechu. Czasem zapominał, że Veda nie rozumie nawet najprostszych metafor. Nie był jednak nastroju, żeby je jej tłumaczyć ─ Dlaczego nie chcesz swojej koszulki? ─ zapytała wyciągając ją z torby. ─ Jest ładna.
─ To ją sobie weź.
─ Nie jest to prezent dla mnie ─ odpowiedziała brunetka. ─ Po za tym podarował ci ją ktoś kto cię lubi ─ dodała.
─ To głupi i drogi prezent.
─ Sentymentalny ─ powiedziała. Popatrzył na nią zaskoczony. ─ Zdzwiony, że znam słowo „sentymentalny” i wiem co to znaczy? ─ zapytała go.
─ Nie ─ sapnął z irytacji. Nie umiał tego wyjaśnić Vedzie. Koszulka może i była jego marzeniem, ale to oznaczało że dostał ją od kogoś kto cholernie dobrze go znał, a on za cholerę nie mógł wpaść na pomysł kto to mógł być? Westchną.
─ Zawsze możesz opchnąć go na Amazonie ─ dorzuciła. Popatrzył na nią zaskoczony. ─ Jose zawsze kupował JJ-owi masę niepotrzebnych rzeczy pod choinkę. Nowa konsola, komputer, najnowszy model tego telefonu z jabłkiem na obudowie ─ nie mogła przypomnieć sobie nazwy ─ Sprzedawał je na Amazonie. Za pieniądze kupował bilet na samolot i przylatywał do mnie do Nowego Jorku ─ wyjaśniła uśmiechając się smutno. ─ Wskakiwał do mnie na łóżko i mnie łaskotał na powitanie ─ w jej oczach pojawiły się łzy. ─ Nigdy już tego nie zrobi. Nie pójdziemy na łyżwy, nie pojedziemy obejrzeć choinki czy zagrać w metrze.
─ Zagrać w metrze?
─ Zabierałam wiolonczelę on gitarę i graliśmy kolędy w metrze ─ wyjaśniła z wyraźnym smutkiem w głosie. ─ Tęsknie za śniegiem i gorącą czekoladą z piankami na Time Squere. Wiesz, że to z JJ byłam pierwszy raz na występie Sala? Dzwonnik z Noter-dame. Grał Quasimodo. Spłakałam się jak bóbr. ─ Jordan przez chwilę rozważał w myślach czy starszy brat mógł znać prawdę o Vedzie? To było wątpliwe ale nie niemożliwe. ─ A ty co robiłeś z bratem w święta?
─ Darłem koty ─ odpowiedział.
─ Co? Dlaczego krzywdziliście koty? ─ zapytała go oburzona.
─ Co? ─ zapytał i parsknął śmiechem ─ nie koty, koty. Kłóciliśmy się ─ wyjaśnił przyjaciółce.
─ Tęsknisz za nim? ─ zapytała go Veda. ─ Ja za swoim bratem strasznie tęsknię.
─ Czasem ─ przyznał niechętnie Guzman. ─ Franklin był strasznym wrzodem na d***e, ale miał swoje momenty ─ wyjaśnił. Nie było ich za dużo ale były.
─ Marcus! ─ krzyknęła Veda zatrzymując wysokiego chłopca. ─ Mam twój prezent ─ pomachała mu kolorowym pakunkiem. Delgado przysiadł przy nich biorąc do ręki prostokątny przedmiot. ─ No otwórz ─ ponagliła go wyraźnie zaciekawiona zawartością. Marcus rozerwał papier i dłuższą chwilę wgapiał się w narysowany ołówkiem portret. Przedstawiał on trzy osoby; jego, Normę i Adriana Delgado. ─ Dwóch Marcusów ─ rzuciła wesołym tonem Veda. ─ Tak będziesz wyglądał za dwadzieścia lat?
─ To mój ojciec ─ wyjaśnił dziewczynie. Veda zmarszczyła brwi łypiąc to na jednego to na drugiego chłopca. ─ Biologiczny ─ dodał. ─ Zmarł gdy byłem dzieckiem.
─ I ktoś podarował ci portret, którego nigdy nie mieliście ─ powiedziała Veda ─ ładny.
─ Tak to prawda ─ wykrztusił chłopak. Nie miał pojęcia co powiedzieć? ─ Quen ma dobrą kreskę.
─ To nie od Quena ─ do rozmowy wtrącił się Jordan ─ On miał księdza.
─ To od kogo?
Jordan wzniósł oczy do nieba. Trzynastka niby taki bystry a czasem brakowało mu kilku punktów w IQ.
─ Idź zapytaj wróżki ─ mruknął w odpowiedzi. Veda zagniła go spojrzenie. ─ Ktoś w twoim otoczeniu jest bardzo sentymentalny. ─ wstał ─ chodź Bambi odprowadzę cię do domu ─ zwrócił się do dziewczyny. Veda popatrzyła na Marcusa.
─ Ktoś cię bardzo lubi ─ rzuciła w jego stronę i poszła z Jordanem.
***
Elena miała na sobie prosta biała sukienkę z odsłoniętymi ramionami. Kobieta spacerowała w tę i z powrotem po salonie czekając aż Veda wyjdzie z pokoju. Chciała zrobić córce kilka pamiątkowych zdjęć. Poza tym Sal chciał wręczyć Vedzie prezent pod choinkę. Ivan gdy usłyszał (z ust Eleny) co gwiazda wymyśliła i że Elena się na to zgodziła aż zazgrzytał zębami. Nie trącał się w sprawy między Eleną a Sanchezem ale uważał to za lekką przesadę. Gdy rozległ się dźwięk dzwonka poszła otworzyć. W progu stanął Sal ubrany tematycznie w biel. Oboje spoglądali na siebie przez chwilę.
─ Cześć ─ wyjąkał Sanchez. Odchrząknął. ─ Jest jeszcze Veda?
─ Tak jest ─ odpowiedziała kobieta wpuszczając go do środka. ─ Diego ma być za kwadrans ─ wyjaśniła kobieta. ─ Skarbie ─ rzuciła w stronę zamkniętych drzwi pokoju ─ zamierzasz spędzić tam cały wieczór?
─ Nie ─ usłyszała w odpowiedzi głos Vedy. ─ Zaraz wyjdę ─ zapewniła ich dziewczyna.
─ Ileż można wkładać jedną sukienkę? ─ odezwał się Ivan łypiąc na gościa, który podszedł do drzwi pokoju i zapukał w nie delikatnie.
─ Vedo ─ odezwał się powoli.
─ Sal, co ty tu robisz? ─ zapytała go nastolatka. Drzwi otworzyły się a w szparze pojawiła się jej głowa. Sal gapił się na córkę z lekko rozchylonymi ustami.
─ Chciałem ─ wyjąkał. Słysząc tą niepewną nutę w głosie swojego przeciwnika Ivan rozciągnął usta w uśmiechu. Jąkała zawsze będzie jąkałą ─ mam dla ciebie mały drobiazg ─ Ivan prychnął. Jeśli to był „drobiazg” to Molina nie wiedział co Sanchez uważa za drogie prezenty. Mieszkanie na Manhattanie?
─ Masz dla mnie prezent? ─ Veda zdumiała się. ─ dlaczego?
Ciekawe jak z tego wybrniesz?, pomyślał szeryf.
─ Bo cię lubię.
─ Jezu ─ wyrwało się Molinie. Ścisnął nasadę nosa. Tego co wymyślił nie dało się logicznie wyjaśnić nie mówiąc jej prawdy. Jeśli jednak to była technika to Veda wyszła z sypialni trzymając w palcach sukienkę. I nawet Molinie zaparło dech.
Veda wyglądała zupełnie inaczej gdy stała przed nim w białej sukience na cienkich ramiączkach. Kreacja spływała wzdłuż jej ciała subtelnie podkreślając jej sylwetkę. Włosy były upięte na karku w coś co Veda nazwała „koroną z włosów” Grzywka opadała jej na oczy.
─ Wyglądasz pięknie ─ powiedział Ivan ubiegając tym Salvadora, który po prostu stał i gapił się jak sroka w gnat. Veda przeszła do salonu gdzie Mozart, który leżał na kanapie (Ivan mu na to wyjątkowo pozwolił) podniósł do góry łepek i popatrzył na dziewczynę. Zaszczekał przy tym radośnie i wstał. ─ Nawet o tym nie myśl koleżko ─ zwrócił się do zwierzęcia, który położył się z powrotem na swoim miejscu kładąc łepek na wyciągniętych łapkach. Zadowolony merdał ogonem. Veda podeszła do przeszklonej szafy bezwiednie dotykając szyi.
─ Zapomniałam o biżuterii ─ powiedziała. ─ Pomyślałam o wszystkim a teraz pójdę goła ─ dotknęła palcami swojej szyi.
─ Mogę temu zaradzić ─ Sal odzyskał zdolność mówienia. Ivan zaklął pod nosem. Elena nie wspominała o błyskotkach. Sal odłożył kolorową torebkę na stolik i wyciągnął z niej pudełko. Veda odwróciła się i wzięła je ostrożnie z jego rąk. Nastolatce nie umknął fakt, że Sanchezowi trzęsły się ręce gdy otworzyła je zaniemówiła.
To nie był naszyjnik. To był komplet biżuterii. Wisiorek, który odebrał jej dech był zielonym szmaragdem otoczonym drobnymi diamencikami. Do kompletu były także maleńkie kolczyki w kształcie łezek.
─ Nie podoba ci cię?
─ Nie mogę ─ wykrztusiła ─ to kosztuje fortunę.
─ Nie kupiłem tego ─ odpowiedział na to. Veda uniosła na niego ciemne oczy. ─ To rodzinna biżuteria ─ wyjaśnił ─ moja para prababka wniosła ją w posagu i jest przekazywana z pokolenia na pokolenie pierworodnym dzieciom którzy dają je swoim córkom.
Jeśli Ivan Molina chciał udusić Sancheza to uratował go tylko dźwięk domofonu.
─ dajesz mi rodową biżuterię?
─ On ci jej nie daje ─ odparł na to Molina ─ tylko pożycza ─ to drugie powiedział przez żeby. Nie pozwoli aby zniszczył Vedzie ten wieczór przez swoje bezsensowne kłapanie ozorem. ─ Po balu mu ją zwrócisz.
Veda pogłaskała naszyjnik.
─ Zapniesz? ─ zapytała go.
─ Ja to zrobię ─ powiedział Ivan. Sanchezowi trzęsły się ręce więc Molina z przyjemnością go wyręczył. Veda założyła kolczyki zaś do salonu wszedł Diego.
─ Dobry wieczór ─ przywitał się zaciskając palce na łodygach tulipanów. Na widok Vedy otworzył szeroko oczy.
─ O jasna cholera wyrwało się
─ Mam nadzieję że to komplement? ─ powiedziała wesoło dziewczyna.
─ Tak, wyglądasz pięknie ─ zapewnił ją. ─ Jesteś piękna ─ dodał a Veda uśmiechnęła się od ucha do ucha. ─ To dla ciebie ─ ostrożnie podał jej bukiet tulipanów. ─ Mam też bukiecik ─ pokazał pudełko.
Gdy Veda popatrzyła na mamę przełknęła ślinę.
─ Mamo nie rycz ─ poprosiła ją. Elena bez słowa podeszła do córki i pocałowała ją we włosy. Chyba dopiero teraz do niej docierało, że Veda zamieniała się w małą kobietkę.
─ Zrobisz furorę ─ stwierdził Diego gdy zaparkowali przed szkołą. ─ zaczekaj otworzę ci drzwi ─ obszedł auto i otworzył je ze skrzypnięciem. Veda wyślizgnęła się z gracją ze środka. Diego nie pomylił się gdy Veda weszła z nim pod ramię do namiotu wszyscy gapili się na nią. Bezwiednie dotknęła wisiorka od Salvadora.
****
Palcami wygładziła niewidzialne fałdy na sukience przyglądając się swojemu odbiciu w lustrze. Długie brązowe włosy falami opadały na szczupłe ramiona. Adora obróciła się wokół własnej osi zaś długa niebieska sukienka poruszyła się wraz z nią. Uśmiechnęła się lekko do swojego odbicia w lustrze. Wyglądała pięknie a sukienka idealnie pasowała do jej sylwetki i urody. Licealista chociaż nikomu nigdy o tym nie mówiła zawsze chciała włożyć taką sukienkę. Tak nie lubiła Kopciuszka jako bohaterki lecz podobała jej się ta sukienka. I było jej tylko trochę przykro, że musi ją zwrócić do wypożyczalni. Adora nie była aż tak nierozważna, aby na jeden wieczór kupować sukienkę, która powiesi w szafie i już nigdy nie jej włosy. Chwyciła w palce materiał i ruszyła ku schodom. Pani Aquilar była z Beatriz w salonie a ona przecież weszła na dół po pluszową Żyrafę, a nie po to, żeby gapić się na swoje odbicie w lustrze. Szatynka pomyślała m Marcusie i o prezencie, który wczoraj otrzymał.
─ Ciekawe czy mu się podobał? ─ zapytała samą siebie. Nie spotkała chłopca już w szkole. Po tym jak nie otrzymała mikołajkowego prezentu uznała, że nie ma ochoty dłużej w niej być. Poczuła się dotknięta. Ktoś mógł jej kupić nawet głupią czekoladę z marketu, a nie kupił zupełnie nic. Było jej po prostu cholernie przykro. Dzwonek do drzwi odgonił jednak ponure myśli i szatynka zatrzymała się na szczycie schodów. Marcus Delgado, który podrzucał mamę do Ozunów najwyraźniej się po coś wrócił bo teraz stał przy schodach i wpatrywał się w Adorę z lekko rozchylonymi wargami. Uśmiechnęła się lekko czując coś na kształt smutku. Mógł pójść z nią, kupić jej bukiecik, zatańczyć z nią walca na otwarcie balu, mógł ująć jej dłoń i powiedzieć jak pięknie wygląda. Niestety wolał iść na imprezę w towarzystwie chudej tyczki Lany.
Chuda tyczka była cóż chuda. Była też ładna, miała idealne włosy i cerę i zapewne perfekcyjny makijaż. Adore pomalowała mama. To Pilar wyprostowała jej włosy, pomogła zapiąć sukienkę i na koniec czule pogładziła córkę po policzku. Szatynka bowiem zrezygnowała ze zbędnych fanaberii i wolała zaoszczędzone pieniądze wydać na córeczkę. I to żyrafa w dłoni przypominała jej, że Beatriz będzie potrzebować zwierzaka na noc. Bez pluszowej żółtej maskotki dziewczyna będzie po prostu nieznośna. Położyła rękę na barierce i bardzo powoli zaczęła schodzić na dół. Nie szła tak wolno z powodu chęci zrobienia na Marcusie wrażenia. Nic z tych rzeczy! Chodziło raczej o tym, że na stopach miała cholernie wysokie szpilki i nie chciała się o nie potknąć. I pomyśleć, że kupiła je z myślą o Delgado! Chciała być nieco wyższa. Chciała swobodnie sięgać do jego ramion gdy będą tańczyć więc kupiła szpiki które włoży na jedną noc. Zatrzymała się o podnóża schodów i spojrzała na bruneta. Wyglądał świetnie w eleganckim wdzianku od Marissy Fernandez. Ładnemu we wszystkim ładnie, pomyślała.
─ Hej ─ wykrztusiła dziewczyna.
─ Hej ─ odpowiedział nastolatek wpatrując się w Adorę. Przesunął wzrokiem po jej sylwetce. Nie chciał tego robić uważał, że to niegrzeczne ale jego oczy nie chciały słuchać. Pomyślał, że Adora wygląda jak księżniczka. ─ Wyglądasz ─ zaczął w głowie szukając odpowiednich słów ─ pięknie ─ dokończył. Uznał że powiedział tyle głupot, że chociaż ten jeden raz powie coś mądrego. Adora uniosła lekko brew. Zawsze tak robiła gdy się dziwiła. Lewa, zawsze lewa brew wędrowała lekko do góry.
─ Dzięki, ty też prezentujesz się niczego sobie ─ odpowiedziała na komplement Wyminęła go i weszła do salonu gdzie Beatriz już znajdowała się na rękach zadowolonej Normy, która lekko bujała ją na rękach.. ─ Mam żyrafę ─ odłożyła ją na bok i przysiadła na kanapie, Bea popatrzyła na mamę i uśmiechnęła się. ─ Bądź grzeczna skarbeńku ─ pochyła się nad niemowlęciem cmokając ją lekko w nosek. ─ Gdyby cokolwiek się działo ─ zaczęła
─ Damy sobie radę ─ zapewniła dziewczynę Norma. Marcus stał w progu salonu nie odrywając od dziewczyny wzroku. Adora spojrzała na niego i ponownie jej brew powędrowała do góry. ─ Zapomniałeś czegoś? ─ zapytała go.
─ Pożegnać się z Beatriz ─ odpowiedział pierwszą rzecz jaka przyszła mu do głowy. Powiedzieć; nie chcę wychodzić, chcę zostać tu z tobą nie wchodziło w rachubę. Wymusił uśmiech i wszedł głębiej do pomieszczenia.
─ Za nim wyjdziesz ─ Adora wstała i podeszła do komody ─ zapomniałam ostatnio ─ proszę ─ wyciągnęła w jego stronę kopertę z jego imieniem i nazwiskiem ─ zapomniałam ci ostatnio dać ─ popatrzył na nią pytająco ─ to zaproszenie na chrzciny Beatriz ─ wyjaśniła. Marcus wziął od niej prostą białą kopertę. ─ Mleko jest w lodówce ─ wyjaśniła Normie ─ wystarczy lekko podgrzać. ─ rozejrzała się po pokoju ─ pieluchy, podkład do przewijania, ulubione zabawki , żyrafa do snu. Wszystko było na swoim miejscu.
─ Z osobą towarzyszącą? ─ zapytał ją zaskoczony.
─ Tak, gdybyś chciał przyjść z chudą ─ urwała zagryzając usta wąską kreską ─ Laną to droga wolna. Tylko mnie uprzedź. Przyjęcie będzie co prawda w ogrodzie ale wolałabym wiedzieć ile nakryć rozłożyć.
─ Będę sam ─ odpowiedział na to ─ ty pewnie zaprosiłaś Cesara?
─ Tak, a co?
─ Nic ─ odburknął. Gdy rozległ się dzwonek do drzwi.
─ Otworzysz? To pewnie Cesar.
─ Jasne ─ odpowiedział i ruszył do drzwi poważnie zirytowany. Szarpnął za klamkę odrobinę za mocno i otworzył drzwi. W progu rzeczywiście stał Cesar.
─ Cześć ─ zapytał zdziwiony ─ Adora zmieniała zdanie i idzie z tobą? ─ zapytał go. Zirytowany Marcus miał ogromną ochotę odpowiedzieć „tak” i zatrzasnąć mu drzwi przed nosem. Nie zrobił tego jednak.
─ Jest w salonie ─ odpowiedział chłodno mierząc go od stóp do głów. Cesar był ubrany w delikatnie błękitny klasyczny garnitur. Dobrał się tym samym kolorystycznie do sukienki Adory. Popatrzył na kwiaty w dłoniach chłopaka. ─ Słoneczniki?
─ Dla Adory ─ wyjaśnił i wszedł głębiej do pomieszczenia. Marcus nie musiał wskazywać mu kierunku. Cesar już tu był. ─ Wyglądasz za****ście ─ stwierdził ─ Dobry wieczór ─ przywitał się pospiesznie z Normą. ─ Mam dla ciebie ─ wyciągnął kwiaty. Twarz Adory rozpromieniła się.
─ Pamiętałeś.
─ Uwielbiasz słoneczniki? ─ dokończył za nią ─ Trudno jest zapomnieć skoro dla ciebie gwizdnąłem tamte sadzonki ─ Adora zmarszczyła brwi i parsknęła śmiechem. Kompletnie o tym zapominała.
─ Nie przyjęły się.
─ Liczy się gest ─ Adora uśmiechnęła się i zniknęła w kuchni. Wróciła po chwili z wazonem. Popatrzyła na Marcusa. ─ Nie powinieneś jechać już po Laurę?
─ Tak, już ─ wymamrotał ─ do zobaczenia na balu ─ powiedział i szybko wyszedł.
***
Pierwszy bal bożonarodzeniowy zorganizowano w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym piątym roku. Było to pierwsze przyjęcie zorganizowane przez nowe władze miasteczka. Organizowano go rokrocznie zapraszając nie tylko uczniów ostatnich klas, ale także mieszkańców. Przyjęcie przez wzgląd na uczestnictwo osób nieletnich było bezalkoholowe. I chociaż tematem przewodnim była biel to wiele uczestniczek i uczestników imprezy wybrało kolory związane z zimą czy też kolory kolorystycznie związane z porą roku. Z tego grona wyłamywała się Victoria. Żona Javiera na ten wieczór założyła czerń. Długą czarną sukienkę o kroju rybki, która podkreślała jej idealną posągową sylwetkę. Sukienka zakończona białym tiulem pochodziła z kolekcji Domu Mody Balenciaga z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego roku. Blondynka zestawiła ją z czarnymi długimi rękawiczkami, które zakryły blizny. To Javier postawił na klasyczną biel od Marissy Fernandez. Gwiazdą wieczoru miał być Salvador Sanchez, który miał umilić bawiącym się na parkiecie parom czas.
Oficjalnie bal miał rozpocząć się o osiemnastej. Jak co roku otwarcie było rozpoczęte uroczystym zatańczeniem walca angielskiego przez wybrane pary. W teorii osoby otwierające bal powinny pochodzić z rodzin założycielskich miasta lub wchodzić w skład samorządu uczniowskiego. W praktyce byli to uczniowie wytypowani przez nauczycielkę przygotowującą uczniów do tańca. Na parkiecie miały pojawić się osoby, które potrafiły poprawnie zatańczyć stworzony przez nią układ. Nikt z uczniów nie chciał „być na świeczniku” i idący w pierwszej parze Diego Ledesma również nie chciał chociaż klasykę miał w małym palcu. Ustawiono go w pierwszej parze. Drobna dłoń Vedy zacisnęła się na jego przedramieniu.
─ Wszystko będzie dobrze ─ zapewnił ją szeptem ─ Będę prowadził ─ zapewnił ją.
─ Wiem ─ odpowiedziała ─ ale trochę się denerwuję. Wszyscy będą się na mnie gapić.
─ Będą się na ciebie gapić, bo jesteś piękna ─ Veda uśmiechnęła się lekko.
─ Czas na nas moi drodzy ─ nauczycielka od ZTP klasnęła w ręce i popatrzyła na swoich uczniów. ─ Jesteście gotowi?
─ Jak powiemy „nie” możemy nie tańczyć? ─ zapytał Quen zarabiając tym samym kuksańca od swojej dziewczyny. Nauczycielka posłała mu pełen politowania uśmiech i wyszła z sali. Ustawieni w pary uczniowie ruszyli za nauczycielką, która wprowadziła ich ze szkoły. Weszli do namiotu przy dźwiękach muzyki klasycznej. Zgodnie z układem rozeszli się na boki. Rozległa się muzyka rozpoczął się taniec.
Zamieszanie zrobiło się dopiero w momencie gdy miało nastąpić do odbicia. Jak w kółko i w kółko powatrzała nauczycielka „to prosty obród” okazał się zbyt skomplikowany i dzieciaki zamiast dobrać się w pary zgodnie z wytycznymi chwycili pierwszego parnera jakiego mieli pod ręką. I tak Lidia wylądowała w parze z Felixem, który na powitanie lekko ją udeptał. Quen stracił z oczu Carolinę i chwycił lekko zdezorientowaną Vedę. Ignacio z przyjemnością zamienił Annę na Olivię zaś Remmy chwycił za rękę siostrę bezceremionalnie obracając Kiraz wokół własnej osi zaś Marcus za nim ktokolwiek zdążył go ktokolwiek ubiec wyminął Annę i chwycił za opuszki palców Adorę. Niemal słyszał głos w uchu nauczycielki „jesteś dla niej za wysoki” kilka osób korzystając z zamieszania czmychnęło z parkietu. Conrado obserwował to z lekkim rozbawieniem. Na środku parkietu został Enzo Diaz z Diego Ledesmą obaj chłopcy spoglądali na siebie z wyrazem kompletnego zaskoczenia malującego się na twarzach. DJ wyłączył muzykę wpatrując się w uczniów to zerkając na zrozpaczoną nauczycielkę.
─ Mogę pana prosić? ─ Enzo wyciągnął dłoń w stronę Diega uśmiechając się lekko. Obaj chłopcy postawili na klasyczne czarne smokingi. Enzo jednak zrezygnował z muszki i trzy guziki koszuli miał rozpięte. Zrobił krok w jego stronę ─ czym jest bal bez małego skandalu? ─ szepnął mu do ucha z łobuzerskim uśmiechem błąkającym się na ustach. Diego spojrzał mu w oczy i położył dłoń na jego dłoni. ─ Co powiesz na małą zmianę klimatu?
─ Zmianę klimatu?
─ Na coś bardziej ognistego? ─ dodał szczerząc zęby w uśmiechu. ─ Wypróbujesz nowe butki? ─ zapytał i zaciągnął go na sam środek parkietu. Bezcereminalnie palcami rozpiął marynarkę zsuwając ją z ramion i rzucając ją w stronę Sancheza. Podszedł do niego i szepnął mu coś do ucha. Sal uniósł lekko brew, ale po chwili uśmiechnął się i wszedł na scenę chwytając za skrzypce. Gdy rozległy się pierwsze dźwięki tańca Diego nadal stał obserwując idealne ruchy Enzo Diaza. Odzyskał zdolność do poruszania kończynami dopiero gdy Enzo ujął go pod brodę zmuszając by popatrzył mu w oczy. Dopiero wtedy jego nogi odzyskały zdolność poruszania się, lecz zamiast walca kroki tanga argentyńskiego przyszły im tak naturalnie jak kolejny oddech.
─ Też tak chce ─ wyszeptała do Quena Veda. Chłopak zamrugał powiekami.
─ Zapomnij jak ledwie potrafię tańczyć na cztery. Remmy spojrzał na Vedę.
─ Wybacz siostrzyczko, ale tanga z tobą mi nie wypada tańczyć. Vedo ─ wyciągnął dłoń do koleżanki ─ znasz podstawę? ─ pokiwała głową i ruszyła na parkiet. Marcus mocnej ścisnął dłoń Adory. Popatrzyła na niego zaskoczona , on zaś uśmiechnął się kącikiem ust wskazując głową parkiet. Pochylił się nad nią brodę opierając na jej ramieniu.
─ Masz ochotę na małe tango? ─ wpatrywała się w niego dłuższą chwilę to w tańczących. Gdy Veda bezceremonialnie przesunęła stopą po parkiecie.
─ Zapomnij ─ szepnęła ─ znasz kroki? ─ zapytała go.
─ Co nie co Veda świetnie się bawi ─ zauważył. Rzeczywiście Remmy Torres i Veda Balamceda nie odrywali od siebie oczu i nie przestawali się uśmiechać tańcząc wokół parkietu, wokół pary, która wywoływała dużo większe poruszenie. ─ ale nie chcę być skórze Torresa.
─ Bo Veda nie jest w twoim typie?
─ To też, ale spójrz ─ przekręcił jej głowę lekko w bok. ─ Ivan aresztuje go za kichniecie ─ Adora popatrzyła na profil chłopaka to na policjanta i parsknęła śmiechem. Gdy wybrzmiały ostatnie takty Roxsette Remmy odgiął Vedę do tyłu. Diego i Enzo stali za nimi oddychając szybko i nierówno.
─ Zachowaj dla mnie taniec ─ poprosił ją Marcus. Jego twarz była niebezpiecznie blisko jej twarzy. Popatrzyła na jego usta i pokiwała głową.
─ Zachowam ─ odpowiedziała. ─ Zapiszę cię w swoim karneciku. ─ Marcus skinął głową i niechętnie odsunął się od Adory. Miał masę obowiązków do wypełnienia, lecz zatańczy z Adorą. Był jej to winien.
***
Bal był przede wszystkim okazją do spotkań towarzyskich. O ile dzieciakom przyświecał cel szampańskiej zabawy w rytmie salsy to dorośli mieli nieco inne podejście do zaistniałej sytuacji gdyż na balu pojawili się nie tylko aby strzec swoich pociech, ale także dyskutować z dawno niewidzianymi znajomymi lub takimi z którymi na co dzień trudno jest utrzyma kontakt. Powodem braku spotkań między niektórymi osobami powód był zupełnie inny; nie chcieli być razem widziani. Gdy Victoria Diaz de Reverte pojawiła się w przystrojonym w girlandy namiocie jej wzrok odszukał mężczyznę. Joaquin stał oparty o swoją laskę czujnie obserwując Emmę McCrod, która tańczyła z bratem.
─ Poproś ją do tańca ─ zasugerowała mu kobieta.
─ Taniec na pięć nóg jej nie interesuje ─ stwierdził ─ ani mnie też ─ dodał zerkając na swoją sojuszniczkę. ─ Jak Fernando? Doszły mnie słuchy, że na wiecu Łucznik wysłał mu list z gratulacjami i życzący wszystkiego co najlepsze ─ dodał z przekąsem.
─ I tak można to ująć ─ odpowiedziała mu rozbawiona żona Magika. ─ Wizyta Łucznika zmusiła go do zmiany planów ─ dodała. Joaquin uniósł brew ─ zrezygnował z uczestnictwa w balu ─ wyjaśniła ─ chciał się tutaj pokazać, ale wolał spędzić ten wieczór ─ urwała ─ w samotności.
─ A tobie to jest zdecydowanie na rękę ─ zauważył brunet spoglądając na jej profil. Żona Magika prezentowała się pięknie w czerni z niewielką domieszką bieli i upiętymi włosami. Wyglądała pięknie i wyniośle kojarząc mu się z posągowymi figurami. Piękne i niedostępne.
─ Powiedzmy, że nie będę roniła łez ponieważ siedzi w wielkim domu sam jak palec ─ spojrzała na brata, który ze śmiechem obracała wokół własnej osi swoją żonę. Alba zachwiała się wpadła w jego ramiona. Victoria uśmiechnęła się lekko chociaż oczy pozostały smutne. Wieleby dała żeby wyciągnąć Javiera na parkiet. Jej biodro mimo, że sprawowało się coraz lepiej to nie było wstanie bez bólu wykonywać podskoków. Poza tym Javier był zajęty. Doglądał cateringu, gawędził z mieszkańcami. Jasnowłosa bezwiednie odnalazła go wzrokiem. Stał nieopodal dyskutując o czymś żywo z Conrado Severinem.
─ Mogę ci jakoś pomóc? ─ popatrzyła na niego zdziwiona. ─ Jesteśmy wspólnikami.
─ Wygraj wybory do Rady ─ odpowiedziała na to Victoria ─ a będziemy o krok bliżej aby pozbyć się Barosso. Raz na zawsze.
─ Moglibyśmy pozbyć się go szybciej ─ zasugerował mężczyzna.
─ Nie ─ odpowiedziała ─ tego zdecydowanie nie mam w planach ─ wyznała. Spojrzała mu w oczy. ─ Czy ty naprawdę sądzisz, że jesteś pierwszą osobą która proponuje mi pozbycie się moich problemów przy użyciu kul, noży czy upozorowanie samobójstwa? ─ wyliczyła wszystkie propozycje. ─ Nie jestem morderczynią ─ powiedziała dobitnym szeptem. ─ Nie zabijam ani nie zlecam zabójstw więc wygraj wybory, przekonaj nieprzekonanych.
─ Siłą argumentów?
Uśmiechnęła się kącikiem ust.
─ Oczywiście, że siłą argumentów ─ przyznała mu rację Victoria. ─ Nie życzę sobie aby członkowie rady używali pięści aby dojść do porozumienia w ważnych dla miasta kwestiach. Liczę że w tej kwestii wyraźniałam się jasno.
─ Jaśniej się nie da ─ odszukała wzrokiem męża który skinął jej głową ─ wybacz ale musze ocalić męża z rąk harpii. ─ odeszła w stronę małżonka zaś do bruneta podeszła Emma i odnalazła jego dłoń. Popatrzył na ich splecione palce.
─ Emmo ─ odezwał się po chwili ─ chciał się wyrwać ale mocnej go ścisnęła. ─ To niestosowne ─ zauważył.
─ Tak, bo ludzi interesuje, nasza rozmowa ─ szepnęła. W jej oczach igrały radosne ogniki. Joaquin nie znał się na modzie, lecz Emma w sukience z tiulową spódnicą kojarzyła mu się z księżniczką z bajki albo co bardziej prawdopodobne królową psotnych chochlików. ─ Zatańcz ze mną.
─ Zapomnij ─ rzucił chłodno.
─ Ty sądzisz że masz wybór? ─ zapytała go rozbawiona. ─ Zatańczysz ze mną na parkiecie albo zatańczymy tutaj i wtedy gwarantuje ż będą się na nas gapić. ─ wargi mężczyzny zacisnęły się w wąską kreskę i gdy Emma ruszyła na parkiet on podreptał za nią. Znaleźli się wśród tańczących. Emma zarzuciła mu ręce za szyję on objął ją w pasie jedną rękę.
─ To bez sensu ─ wymamrotał. Popatrzyła mu w oczy i uśmiechnęła się lekko nosem trącając jego nos ─ Emma ─ syknął., lecz pod wpływem jej łagodnego spojrzenia rozluźnił się a może jego rozluźnienie spowodowały jej palce muskające jego kark. Emma delikatnie drapała go paznokciami. ─ Gdzie twoje dzieciaki/?
─ W towarzystwie wujka Alfreda ─ odpowiedziała ─ pewnie już smacznie śpią ─ dorzuciła. ─ Odbieram je rano.
─ A mówisz mi to?
─ Bo mam ochotę po balu na partyjkę monopoly ─ rzuciła rozbawionym głosem. Na końcu języka miał ripostę. Nie było opcji aby Emma spędziła tę noc w jego łóżku. Za bardzo się do niej przywiązywał i raz na zawsze musiał ukrócić tę znajomość, lecz jej paznokcie skutecznie utrudniały mu zebranie myśli a wszystkie emocje i uczucia kumulowały się w jednym miejscu. ─ Emma ─ głos brzmiał chrapliwie gdy szatynka otarła się nosem o jego policzek. ─ jesteśmy w miejscu publicznym
─ mówiłam ci że nikogo to nie obchodzi. ─ odbiła piłeczkę. Sapnął zirytowany.
─ Mam narzeczoną ─przypomniał jej. Popatrzyła na niego zeskoczona i parsknęła śmiechem irytując go tym samym jeszcze bardziej.
─ Mam to gdzieś ─ odpowiedziała ─ to ty przysiadłeś się do naszego stolika bo chciałeś być bliżej mnie ─ dźgnęła go palcem w pierś ─ wolisz towarzystwo mojej pokracznej rodziny niż swojej narzeczonej.
─ To nie znaczy, że będę się z tobą obściskiwał na środku parkietu ─ odwarknął zirytowany. Emma popatrzyła na niego zaskoczona i dotknięta jego słowami.
─ fakt, ze mną obściskujesz się tylko po kątach ─ wyślizgnęła się z jego objęć, odwróciła się na pięcie i wyszła z namiotu. Joaquin stał chwilę na swoim miejscu. Nie zamierzał za nią biec. Nie ma mowy! |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3500 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 12:36:13 03-05-24 Temat postu: |
|
|
c2
***
Marcus Delgado jako przewodniczący szkoły miał ręce pełne pracy. Ściśle współpracował z Javierem Reverte, który odpowiedzialny był za katering, dyrektorem czy krążył po Sali dyskutując z obecnymi gośćmi. Nie mi czasu na zabawę a na pewno na dyskusje z Laurą. Oczy jednak szukały Adory, która żywo dyskutowała o czymś z Olivia. Ich spojrzenia się spotkały. Wyglądała pięknie, była piękna. Nogi same poniosły go do rozmawiających dziewcząt.
─ Mogę cię porwać? Zapytał wyciągając rękę do Adory . Nie mógł powstrzymać uśmiechu na widok brwi wędrującej do góry. ─ Na parkiet. ─ Doprecyzował
─ Jasne że możesz ─ Olivia lekko pchnęła Adore w jego stronę. Bawcie się dobrze. Marcus zaprosił ja na skraj parkietu. Oboje zaczęli się kołysał w rytym. melodii.
─ Gdzie zgubiłeś Lane?
─ Laurę ─ poprawił ją. ─ Jest chyba przy stoliku a co?
─ Nic ─ odpowiedziała ma to
─ A gdzie ty zgubiłaś Cesara?
─ Plotkuje z chłopakami ─ Marcus podążył za jej spojrzenie. Cesar stał nieopodal w towarzystwie Yona i Patrica żywo z nimi k czymś dyskutując.
─ Znają się?
─ Tak Cesar chodził do szkoły San Nichols, mieszka tam więc pewnie się znają ─ Adora wzruszyła lekko ramionami. Rozmawiają o piłce nożnej.
─ A ciebie ten temat usypia
Uśmiechnęła się leciutko.
─ Jak najlepsza kołysanka. Nie rozumiem co emocjonującego jest w bieganiu za piłka przez 90 minut. Ja się bawisz z Lana?
─ Laura ─ poprawił ją po raz kolejny. ─ Normalnie jak ty bawisz się Cesarem?
─ Normalnie v─ odpowiedziała. Popatrzyli na siebie i parskali śmiechem. . Ta rozmowa była wręcz absurdalna. Gdy utwór skończył się Adora chciała wyślizgnęła się z jego objęć lecz poczuła jedynie mocniejszy uścisk jego palców.
─ Jeszcze jeden kawałek? ─ Zapytał. DJ który pojawił się po koncercie Sala puścił żywy szybki kawałek w rytmie salsy. Marcus obrócił Adore wokoło własnej osi jednym ruchem przyciągając do siebie. Uśmiechnęła się lekko i pozwoliła mu się poprowadzić.
Marcus miał pewny krok i świetne wyczucie rytmu . Adora spodziewała się że umie tańczyć ale nie że jest w tym tak dobry. Śmiała się w głos gdy obracał ja dokoła a na zakończenie piosenki odchylić do tyłu. Adora mocnej objęła go za kark wbijając mu paznokcie w skórę.
─ Otwórz oczy─ poprosił . Uniosła powieki spoglądając wprost ciemne oczy Delgado. Pomyślała że to odcień gorzkiej czekolady. Uwielbiała gorzka czekoladę. Czoło wsparł o jej czoło uspokajając przyspieszony oddech. Wyprostowali się powoli a szatynka spojrzała na usta. Był dosłownie na wyciągnięcie jej warg. Syknęła gdy poruszyła stopą.
─ Co się stało udeptałem cię? ─ zapytał wyraźnie zaniepokojony chłopak
─ Co nie buty mnie otarły ─ odpowiedziała szatynka
─ Ściągnij je ─ powiedział wprost.
─ Nie mogę
─ Nikt nie zauważy ─ stwierdził chłopak. Adora miała na sobie długą sukienkę. Ona zapewne nie widziała swoich stóp a co mówiąc osoby postronne.
─ Nie chodzi o to ─ zaczęła ─ są zapinane nie znajdę swoich stop w tym. tiulu
─ To nie problem ja znajdę ─ za nim Adora zdążyła przetworzyć jego stwierdzenie Marcus Delgado klęknął przed nią na jedno kolano. Kilka osób wskazało ich sobie palcem. ─ To gdzie te twoje stopki?
─ Marcus ─ kilka osób wpatrywała się w ich stronę gdy głową chłopaka zanurkowała pod jej sukienka . Adora cofnęła się o krok.
─ Chodźcie do mnie małe stopki palcami odnalazł jej kostkę. Adora parsknęła śmiechem i zamarła. Czuła na swojej skórze dotyk jego palców gdy odnalazł zapięcie i sprawnie rozpiął bucik . Instynktownie uniosła stopę ułatwiając mu tym samym pozbycie się obuwia. ─ Mam odparł ─ unosząc do góry but. Adora musiała chwycić go za ramię żeby się nie przewrócić. Marcus odnalazł druga kostkę. Po chwili w dłoniach trzymał dwa buty.
─ Tak nie ma gdzie oddychać ─ stwierdził prostując się. Był lekko zarumieniony.
─ Nie założyłam jej żeby cię udusić ─ zapewniła go. ─ I co teraz? ─ Zapytał go. ─ Gdzie twój majordomus z poduszeczką?
Teraz rozejrzał się po sali.
─ Ej Torres ─ rzucił do chłopaka ─ idziecie złapać oddech?
─ Tak
─ Rzuć je gdzieś pod stół
─ Jasne
─ Widzisz znalazłem swojego majordomusa ─ odpowiedział jej że śmiechem. Muzyka znowu zwolniła. Adora ostrożnie oparła mu dłonie na ramionach. Bujali się w rytm melodii.
─ Marcus
─ Tak
─ Nie idź z nią do łóżka
─ Co? zapytał ja zaskoczony ─ nie miałem tego w planach
─ Ty nie ale ona już tak
─ Co? Skąd wiesz?
─ Pytała Olivie czy ma gumki.
─ Olivia ma gumki? ─ zdziwił się Delgado.
─ Cała torebkę. Rozdawała je dziewczynom w łazience ─ wyjaśniła szatynka. ─ Proszę nie idź z nią do łóżka.
─ Nie zamierzam ─ zapewnił ją. ─ To tylko koleżanka. ─ Dodał
─ Ja też jestem tylko koleżanką.
─ Nie ─ zaprzeczył gwałtownie. Popatrzyła na niego zaskoczona. ─ Ty jesteś kimś znacznie ważniejszym?
─ Skoro jestem taka ważna to dlaczego mnie nie zaprosiłeś na bal?
─ Bo jestem idiotą ─ ─ odpowiedział. Jestem kretynem ─ wyciągnął dłoń i wsunął za ucho kosmyk jej włosów. Przyłożył dłoń do policzka dziewczyny pochylając do dołu głowę.
─ Nie całuj mnie poprosiła jeśli to nic nie znaczy, jeśli nic nie czujesz to mnie nie całuj
─ Adoro ─ jęknął. Ujął jej dłoń w swoją i wsunął pod swoją koszulę. Pod palcami czuła jego skórę i szybkie bicie jego serca. ─ Nie mów że nic nie czuje, bo czuje wszystko.
***
Ignacio miał dość swojej partnerki. Anna marudziła, że z nią nie tańczy tak często jak powinien tylko siedzi za stołem, że nie powiedział jej że ładnie wygląda, że nie zrobił tego czy tamtego i że kupił złe kwiaty więc gdy Remmy Torres oznajmił jej że muszą pogadać o sprawach drużyny i wyciągnął go z namiotu nie oponował. Gdy wciągnął go do ciemniej cichej biblioteki głośno przełknął ślinę i łypnął na boki.
─ Masz ochotę poczytać? ─ zapytał i dopiero gdy powiedział to na głos uświadomił sobie jak głupio to brzmi.
─ Nie ─ odpowiedział Remmy wsuwając do jednego ucha słuchawkę bezprzewodowa. Podszedł do chłopaka i wsunął mu drugą ─ jesteś mi dłużny taniec.
─ Co? Nie zamierzam z tobą tańczyć Torres ─ odwrócił do tyłu głowę gdy w bibliotece rozległ się jęk. ─ Ktoś tu jest?
─ Tak i zapewne świetnie się bawi ─ odpowiedział rozbawiony Remmy. Widać nie tylko on uznał, że biblioteka jest idealnym miejscem na schadzkę kochanków. Uruchomił muzykę i chwycił Nacho za rękę zmuszając by ten obrócił się dookoła. ─ Wyluzuj ─ szepnął mu do ucha ujmując jego drugą dłoń i kładąc na swojej tali. ─ tutaj jesteśmy tylko ty i ja ─ zapewnił go ─ i jakaś parka bzykająca się w kącie.
─ To nie jest śmieszne ─ stwierdził brunet.
─ Nie, to urocze ─ odpowiedział ─ i romantyczne. Numerki w bibliotece są romantyczne. Otaczają nas wszyscy tragiczni kochankowie. ─ przyciągnął g bliżej siebie. ─ pozwól mi prowadzić.
─ Tylko ten jeden raz ─ wymamrotał Fernandez.
─ Jeden ─ zapewnił go. Pierwsze kroki Nacho były nieporadne. Przy obrocie udeptał prawą stopę Remmego i wymamrotał zawstydzony przeprosiny, lecz z każdym kolejnym krokiem wychodziło im coraz lepiej i lepiej. Jedna piosenka się skończyła i zaczęła druga żywe rytmy salsy zamieniły się w ich kroki. W ciemnościach widział kontuary półek i stołów , ale przede wszystkim widział roześmiane oczy Torresa. czuł jego ręce obejmujące go w tali, jego nos ocierając się o jego policzek, oddech łaskoczący skórę.
Na początku trafił ustami w jego nos wywołując na jego twarzy uśmiech. Remmy odwrócił lekko w bok głowę a on odnalazł jego usta popychając go w stronę półek. Ujął jego obie ręce i ułożył po obu stronach jego głowy mocno splatając ze sobą.
Nienawidził siebie za to. Nienawidził siebie za to, że gdy Remmy jest przy nim on nagle może wziąć swobodny oddech. Nienawidził tego szybkiego bicia serca , swoich rąk które ściągały z niego marynarkę, wyszarpywały mu koszulę ze spodni. Nienawidził tego jak bardzo chciał poczuć pod palcami jego nagą skórę.
─ Nienawidzę cię ─ wymamrotał odrywając swoje usta od jego warg. Oddychał szybko i płytko. Remmy oparł się czołem o jego czoło.
─ Wiem ─ odpowiedział na to i zagarnął jego usta do kolejnego pocałunku.
***
Veda musiała złapać oddech. Diego okazał się być doskonałym partnerem do tańca i po zaledwie dwóch godzinach Veda pozbyła się szpilek i wsunęła stopy w wygodne baleriny. Nie była jedną z tą dziewczyn, które nosiły wysokie niewygodne buty żeby podobać się chłopcom. Z czoła zdmuchnęła z czoła niesforną grzywkę i rozejrzała się po tłumie. Większość jej znajomych była na parkiecie. Salvador Sanchez bawił się muzyką, bawił się gatunkami i bawił się z młodzieżą. Uśmiechnięty już od kilkunastu minut był poza sceną oddając władzę DJ-owi który puszczał szybkie skoczne kawałki. Sam Salvador zniknął gdzieś w tłumie. Anna podstawiła jej pod nos swoje zdjęcie z Salvadorem.
─ Niemożliwe ─ wymamrotała wciągając Annie telefon z rąk.
─ Też możesz mieć z nim zdjęcie ─ zauważyła dziewczyna. Veda powiększyła fotografię. Na nadgarstku piosenkarza był tatuaż nie byłby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt, że tatuaż przedstawił linię bicia serca. W środku po między uderzaniami znajdowało się serduszko. I byłby to zwyczajny tatuaż gdyby nie fakt że Elena jej mama miała dokładnie taki sam pod prawą piersią. Anna wyciągnęła telefon z rąk Vedy. ─ Co jest?
─ Nic ─ odpowiedziała dziewczyna ─ musze siku ─ wstała i szybkim krokiem opuściła namiot kierując się do rozświetlonego budynku szkoły. Minęła kilka rozchichotanych dziewcząt. Słowa piosenki nadal dźwięczały jej w uszach. To było wręcz niemożliwe! Mama i Sal.
Zrobili sobie tatuaż po liceum, wozili się jego mustangiem. To nie miało sensu. Zatrzymała się przy szafkach opierając czoło o chłodny metal. Byli sąsiadami. Przez lata. Znali się. Mama nigdy nie powiedziała jej że się znali. Mogła. Sal by ją rozpoznał. Romansowali ze sobą. Mama miała wtedy męża. Jose nie był dobrym mężem ale był mężem. Był też ojcem JJ i Vedy. Kochał JJ, ale nie znosił Vedy. JJ dostawał najdroższe prezenty ona nigdy nie dostała od Jose nawet czekolady. JJ był przez Jose przytulany Veda straszona. Jose był na jego meczach, lecz nigdy nie miał czasu gdy ona miała swoje występy.
Zrobili sobie tatuaże po jego zakończeniu roku w liceum. Linia symbolizująca bicie serca. Takie same linie są na ekranach w szpitalach. Veda nie była wstanie przypomnieć sobie nazwy. To nieważne. Ważne było to, że Sal ma mustanga. Mustang to stary samochód. Sal zapłacił za jej sukienkę. Połowę sumy, przypomniała sobie. Chciał całość. Pożyczył jej rodzinną biżuterię chociaż nie musiał. Sal był miły. Sal jąkał się przy mamie a dziś trzęsły mu Chcesz się ręce. To nie miało sensu.
─ Veda ─ usłyszała męski głos. Oderwała czoło od szafki spoglądając na Jose zmierzającego w jej stronę.
─ Nie powinno cię tu być ─ cofnęła się ─ Nie powinno cię tu być ─ powtórzyła. Jose uśmiechnął się do niej. Była pewna, że jest pijany.
─ Zabrałyście bombki z domu ─ powiedział nagle
─ Nie były twoje ─ odpowiedziała Veda ─ Były moje. Moje JJ-a
─ Były nasze ─ odpowiedział ─ chciałem ubrać drzewko, ale nie było bombek ─ wyjaśnił.
─ Ivan je zabrał ─ wyjaśniła mu Veda. Jedną dłoń oparła na szafce. Rozejrzała się po korytarzu. Był cichy i pusty. ─ Dlaczego chciałeś ubrać choinkę?
─ Będą święta ─ odpowiedział zirytowany, że musi jej to tłumaczyć. Jego wzrok przesunął się spojrzeniem po jej sukience. Veda poczuła się dziwnie. Żałowała że nie zgarnęła z krzesła marynarki Diega. Przed Jose czuła się odkryta. ─ Wyglądasz jak matka ─ wyznał nagle robiąc krok w jej stronę. Dziewczyna z trudem przełknęła ślinę.
─ Idź sobie ─ wydusiła ─ to impreza zamknięta. Trzeba było kupić zaproszenie ─ on się uśmiechnął i zrobił krok w jej stronę. Veda przypominała sobie, że zawsze lubił ją straszyć. ─ Dlaczego?
─ Co dlaczego? ─ zapytał lekko zdezorientowany.
─ Dlaczego nigdy mnie nie kochałeś? ─ zapytała. ─ Nie przytulałeś mnie ─ wypomniała mu.
Jose westchnął i spojrzał na dziewczynę odrobinę za długo wpatrując się w jej biust.
─ Chcesz wiedzieć? ─ skinęła głową obserwując jak się zbliża. Veda łypnęła na boki. Gdzie ci wszyscy rycerze gdy są potrzebni? Za nim przyszłaś na świat ─ zaczął ─ twoja matka ─ urwał jakby w głowie szukał odpowiednich słów ─ nie była mi wierna ─ dokończył ─ a później urodziłaś się ty.
Veda zmarszczyła nos, a on myślał o jej ojcu. Jak mógł wcześniej nie widzieć podobieństwa? Siedemnastolatka fizycznie była podobna do młodej Eleny. Podobnie jak starszy syn odziedziczyła jej cygańska urodę, ale w gestach i miłości do tej cholernej wiolonczeli przypominała ojca. Gdy zaczynała grać nic innego nie miało znaczenia.
─ Mam powiedzieć to bardziej dobitnie? ─ zapytał ją ─ czy rozumiesz?
─ Nie jesteś moim ojcem ─ wyjąkała. Jose uśmiechnął się chłodno i skinął głową. Jedną rękę oparł o szafkę przy której stali. Veda była zbyt oszołomiona, żeby się ruszyć czy cokolwiek powiedzieć. Otrzeźwił ją dopiero jego dotyk. Lodowate palce musnęły jej policzek. Zamrugała powiekami kompletnie zaskoczona. ─ Chce już iść ─ chciała go wyminąć, lecz jego rękę skutecznie mu to utrudniała. Gdy obróciła się w drugą stronę położył tam drugą dłoń ─ Chcę wrócić na salę ─ powtórzyła drżącym głosem. Chciała do mamy. Chciała się do niej przytulić. ─ Proszę ─ wyjąkała.
─ Zaraz wrócisz na salę ─ zapewnił ją. Jego wzrok przesunął się po jej sylwetce. Veda nie była już małą dziewczynką. Była młodziutką piękną kobietką. Mógł gardzić jej matką labo byłby głupcem gdyby wypuścił taką okazję z rąk. Nic go przecież nie łączyło z tą dziewczyna a ta twarz idealnie prezentowałaby się na fotografiach. Wyciągnął rękę i pogładził ją po policzku. ─ Jesteś już kobietą ─ powiedział. Jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia.
─ Puść mnie ─ poprosiła łamiącym się głosem . ─ Ja nie chcę ─ jego palce przesunęły się na jej szyję wędrując niżej. Veda była zbyt zszokowana, zdezorientowana i zbyt przerażona żeby chociażby się ruszyć. Czuła jedynie jego rękę sunącą niżej wprost do jej dekoltu. Jego dotyk na jej nagiej skórze był lodowaty. Pisnęła cicho gdy ręka zamknęła się na jej nagiej piersi.
─ Odsuń się od niej ─ kobiecy głos był lodowaty. Veda nigdy nie słyszała takiego tonu. Nieznoszący sprzeciwu i władczy. Kobieta nie mówiła głośno, nie krzyczała ale coś w jej tonie sprawiło, że Jose zabrał rękę. ─ Chodź do mnie skarbie ─ powiedziała łagodnie Victoria. Veda odsunęła się od szafek podchodząc do kobiety. Schowała się za nią. ─ Wracaj na salę ─ pokręciła głową. ─ Wszystko będzie dobrze ─ zapewniła ją blondynka ─ ale wracaj na salę. Veda wycofała się i odeszła. Victoria zaczęła aż ucichnie dźwięk kroków. ─ A myślałam ze upaść już niżej nie możesz ─ odezwała się mocnej zaciskając palce na lasce z głową w kształcie orła. ─ a jednak. Veda to jeszcze dziecko. Dziecko które dorastało na twoich oczach.
─ Nie jest moim dzieckiem ─ odpowiedział na to ─ mogę z nią zrobić co tylko zechcę ─ uśmiechnął się lekko ─ Byłem mile zaskoczony gdy nie zdecydowałaś się wykorzystać mojego listu ─ zaczął ─ to godne podziwu, ale są sekrety, które muszą pozostać sekretami.
─ Nie dlatego go nie użyłam ─ uśmiechnęła się lekko. ─ Myślisz że zrobiłam to z dobroci serca albo bo chciałam ukryć swoje pokrewieństwo z Barosso? ─ pokręciła w rozbawianiu głową. ─ Złożyłam zeznania i uruchomiłam sprawę żeby mieć święty spokój.
─ słucham
─ Policja nie dawała mi spokoju, prokuratura również więc postanowiłam złożyć zeznania dla świętego spokoju. Czy naprawdę byłeś tak durny, żeby wierzyć że zawierzyłam systemowi? System zawiódł moją matkę system zawiódł także i mnie a sprawiedliwość cię dopadnie.
─ Sprawiedliwość boska? ─ roześmiał się
─ Moja ─ odpowiedziała na to ─ nie wierzę w boga. Nie ostatnimi czasy ale wierzę w winę i w wierzę w karę.
─ Brzmisz jak matka
─ Możliwe, Inez Romo miała swoje momenty
─ Nie ukarałaś mnie. Żyje i mam się świetnie
─ Pijesz na umór i właśnie próbowałeś zgwałcić swoją córkę daleko ci od świetnie ─ powiedziała z przekąsem. ─ ty niczego nie rozumiesz ─ zacmokała z dezaprobatą ─ żyjesz tylko dlatego że pozwalam ci żyć─ wyznała a on otworzył ze zdumienia szeroko oczy. ─ Jesteś wolny bo pozwalam ci wolnym być. Czy naprawdę sądziłeś ze zapomnę, że odpuszczę ─ pokręciła przecząco głową robiąc krok w jego stronę. ─ żyjesz ponieważ to ja stoję między tobą a kulą. ─ wyjaśniła mu ─ wystarczyłby moje jedne słowo albo sugestia a znaleźliby się ludzie którzy i bez drobnej opłaty skrócili by cię o głowę albo upozorowali samobójstwo. Jedno moje spojrzenie i jesteś martwy.
─ Eleno
─ Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz Jose raz na zawsze. Twoja żona cię opuściła? Nie ma za co ─ zrobiła krok w jego stronę ─ Twoja żona zeznawała przeciwko tobie? Nie ma za co. Byłeś zmuszony zamknąć firmę i ogłosić bankructwo? Nie ma za co. Joaquin przyszedł odebrać swój dług? Nie ma za co. Straciłeś swoje pieniądze ukryte w twoim męskim gniazdku? Nie ma za co?= I swoje domowe filmy? O to też moja zasługa ─ Victoria posłała mu lodowaty uśmiech. ─ żyjesz nie dlatego że twoje życie jest coś warte. Żyjesz tylko dlatego że szkoda marnować na ciebie kulę więc Jose wracaj do swojego nędznego życia bo teraz tam jest twoje miejsce.
─ Myślałaś że to je ocali? ─ zapytał gdy stała odwrócona do niego plecami. ─ Nie rób mi krzywdy jestem w ciąży. Coś w jego toinie sprawiło że gwałtownie się wyprostowała. Unosząc lekko laskę i przenosząc dłoń niżej. ─ byłaś głupia i naiwna sądząc ze to ocali twojemu bachorowi życie. Odebranie ci go sprawiło mi przyjemność. Podnieciło mnie to.
Pierwsze uderzenie sprawiło że odrzucił głowę do tyłu i złapał się za bok głowy patrząc na nią z szeroko otwartymi oczami.
─ To było za Vedę ─ oznajmiła
─ Ty walnięta suko
Drugie uderzenie było mocniejsze
─ To za moją córkę ─ zachwiał się uderzył o szafki i upadł ─ a to za dziewczynę którą kiedyś byłam ─ powiedziała i wbiła mu ptasi dziób laski w oko
***
Był zirytowany. Nie zamierzał szukać Emmy, a i tak krążył po szkole i szukał Emmy. Ta drobna szatynka wyglądająca dziś jak księżniczka chochlików doprowadzała go do szału. Usta zacisnął w wąską kreskę i pchnął drzwi do biblioteki. Pomieszczenie było ciche i puste. Wybrał numer kobiety, lecz zgłosiła się poczta głosowa. Wszedł jednak w głąb pomieszczenia gdyż w mroku dostrzegł snop światła więc zaintrygowany podążył za nim. Gdy ją zobaczył sapnął z irytacji.
─ Co robisz? ─ podniosła na niego zielone oczy.
─ Czytam ─ odpowiedziała i przekręciła kolejną stronę. ─ Powinieneś spróbować, czytanie otwiera umysły więc może zadziałała na twój zakuty łeb.
─ Mój łeb jest szeroko otwarty ─ stwierdził z przekąsem ─ Po za tym czego może mnie nauczyć pan Darcy? Picia herbaty? ─ Emma ponownie podniosła na niego wzrok. Tym razem dostrzegł w niej błysk zaskoczenia. ─ Zdziwiona że znam „Dumę i uprzedzenie”? ─ zapytał ja.
─ Nie wyglądasz mi na takiego który zaczytuje się w dziewiętnastowiecznych powieściach ─ stwierdziła odkładając książkę.
─ W poprawczaku była biblioteka pełna bezużytecznych lektur ─ wyjaśnił. ─ Nie powinnaś była uciekać.
─ Nie uciekłam, chciałam złapać oddech ─ odpowiedziała na to kobieta wstając, jej sukienka połyskiwała w mroku. ─ Szukałeś mnie?
─ Nie, chciałem złapać oddech ─ sparafrazował jej słowa. Emma uśmiechnęła się lekko gdy Joaquin zrobił krok w jej stronę. ─ To musi się skończyć ─ powiedział wprost.
─ To? Czyli co?
─ Wiesz co mam na myśli ─ odpowiedział na to z trudem powstrzymując się od wywrócenia oczami. ─ to ─ wskazał na siebie to na nią. ─ To koniec ─ zaznaczył.
─ Koniec czego? ─ zapytała go zaczepnie robiąc krok w jego stronę. ─ Co „to” ─ wskazała na niego to na siebie ─ właściwie jest? Nie chcesz pokazywać się ze mną publicznie ─ zaczęła unosząc jeden palec ─ nie chcesz ze mną tańczyć ─ uniosła drugi palec ─ nie chcesz żebym pomogła ci w rehabilitacji ─ uniosła trzeci palec ─ ale bardzo chętnie wpuszczasz mnie do swojego łóżka żebym robiła ci dobrze.
─ O nie moja droga panno ─ warknął robiąc krok w jej stronę ─ ty sama włazisz do mojego łóżka. Ja cię do niego nie zapraszam! Cholera ja cię nawet w nim nie chcę!
─ Nie chcesz? ─ zapytała go ─ więc cię zmuszam?
─ Co? ─ zamrugał powiekami. ─ Do czego?
─ Seksu.
─ Nie ─ odpowiedział i przeczesał włosy palcami. Popatrzył na Emmę. Na piękną, upartą Emmę. ─ Nie rozumiesz, że nie mogę się z tobą publicznie pokazywać? To niebezpieczne.
─ Niebezpieczne?
─ Przestań, proszę cię przestań ─ warknął Joaquin. ─ Nie jestem dobrym człekiem ─ zrobił krok w jej stronę ─ zrobiłem wiele złych rzeczy w życiu. Mam wrogów. Moi wrogowie chcą mojej śmierci, chcą mnie widzieć na kolanach ale za nim dobiorą się do mnie przyjdą po ciebie a na to im do cholery nie pozwolę!
─ Joaquin ─ jej głos brzmiał łagodnie
─ Zamknij się Emmo ─ poprosił popychając ją lekko w stronę stolika ─ po prostu się zamknij ─ zamilkła ─ zamknij się ─ powtórzył i zamknął jej usta pocałunkiem. Zarzuciła mu ręce na szyję przywierając do niego drobnym ciałem. Wypuścił z rąk laskę i posadził ją na stole. ─ to ostatni raz zaznaczył gdy ściągnęła z niego marynarkę i sprawnymi paluszkami dobierała się do guzików jego koszuli. Pokiwała gorliwie głową gdy układał ją na stole rękoma wędrując po materiał sukienki. Gdy nakrył ją swoim ciałem a ich oczy spotkały się w ciemnościach Emma wiedziała, że Joaquin może mówić, że to pożegnanie ona uważała że to dopiero początek.
**
Veda nie wróciła na salę. Zatrzasnęła za sobą drzwi od łazienki i obróciła się wokół własnej osi dygoczac na całym ciele. Cofnęła się do tyłu plecami boleśnie uderzając od drzwi ubikacji. Weszła do środka zamykając drzwi na zasuwkę. Gdy usłyszała dźwięk otwieranych drzwi wyszła na edes podciągając do góry sukienkę żeby jej nie umoczyć
- Oddychaj – usłyszała spokój y głos kobiety. Oddychaj powtórzyła. Victoria obróciła się wokół własnej osi wchodząc do jednej z kabin. Osunęła się na kolana i zwymiotowała do muszli. Sylvia podeszła do zlewu i wrzuciła do niej łaskę . Obficie polała ja mydłem i zaczęła szorować detergentem. – vicky – powiedziała łagodnie. Jasnowłosa podniosła się z klęczek I pokuśtykała do zlewu opierając na nich dłonie.
- Nie krzywdzę ludzi – wymamrotała. – Nie robię tego.
- wiem
- Tak strasznie za nią tęsknię- wyznała łamiącym się głosem. – jak mogę tęsknić za kimś kogo nie spotkałam? – zapytała Sylvię głośno przełykając ślinę.
Nic nie odpowiedziała. Skupiła się na wyczyszczeniu łaski z krwi i tkanek. Całe szczęście sprzątaczki trzymały detergenty na wyciągnięcie ręki. W szafce pod zlewam. W tym momencie nie obchodziło ja jak głupie i nieodpowiedzialne to jest
- musisz wziąć sir w garść syknął kobieta. Obie musimy wrócić na przyjęcie.
- Nie
- Tak, musisz mieć alibi Victoria - zamrugała powiekami zaskoczona. - Policja będzie powadzić śledztwo - wyjaśniła jej. Będą zadawać pytania a ty musisz znać odpowiedź. W szkole jest monitoring przypomniała jej. Musisz włamać się do systemu i je usunąć.
- Co?
- Do jasnej cholery! Masz małe dziecko. Co się stało to się nie odstanie weź się w garść i zacznij myśleć. Victoria drżącymi palcami sięgnęła po komórkę Sylvii. Jej palce zaczęły wykonywać machinalne ruchy. Sylvia wróciła do czyszczenia łaski.
- Jest wyłączony
- Monitoring ?
- Tak, nie działa od czterdziestu minut
- Świetnie
- Wcale nie. Odpowiedziała- . Zmarszczyła brwi. - Ktoś zresetował system czterdzieści minut temu.
- Nie ty?
- Nie, Javier też nie. Zrobiono to zdalnie w serwerowni
- Ważne że nie działa. Musimy wracać na salę - wyciągnęła jej rąk telefon.
- On chciał zgwałcić Vedę .
- Bydlak więc dostał to. na co zasłużył odpowiedziała kobieta
***
Mężczyzna z jękiem obrócił się na brzuch podnosząc się do klęku. Jedną rękę przycisnął do głowy czując pod palcami miękką i ciepłą tkankę. Podniósł się do pozycji stojącej zostawiając krwawy ślad na jednej z szafek. Zamrugał powiekami i rozejrzał po mrocznym korytarzu. Chwiejąc się ruszył przed siebie przesuwając stopami po podłodze. Zszedł w kierunku światła, szedł w kierunku głosów śmiechów i muzyki. W namiocie panował przyjemny dla oka półmroku. Jose Balmaceda zmrużył oczy robiąc kilka kroków do przodu. Kilka osób zauważyło go i wskazywało go sobie palcem. Mężczyzna zachwiał się o opadł na jeden ze stolików głową uderzając o drewno. Wrzask Anny sprawił, że wszystkie oczy zwróciły się na wrzeszczącą nastolatkę. Pierwsza do mężczyzny ruszył Ivan Molina, który przyłożył palce do szyi mężczyzny. Pod skórą szalał puls.
─ Żyje? ─ zapytała go Lucia Balmaceda.
─ Tak
─ pomóż mi go ściągnąć ze stołu ─ poprosiła go.
─ Lucia to Jose
─ To znajdź Vedę i dopilnuj żeby tego nie widziała ─ odpowiedziała na to gdy ułożyli go na twardej ziemi.
─ Czego potrzebujesz? ─ zwrócił się do niej Julian przynosząc ze sobą swoją torbę lekarską. Podał jej parę rękawiczek. ─ Wezwałem już karetkę.
─ Potrzebuje więcej światła ─ powiedziała. Ivan chwycił telefon i włączył latarkę. Twarz Jose Balmacedy była zmasakrowana. Prawe oko było zbroczone krwią. Lucia obróciła jego głowę i przyłożyła palce do jego głowy rozpoczynając badania.
─ Co czujesz?
─ Oponę twardą odpowiedziała. ─ Tętno?
─ Dwieście osiemdziesiąt osiem ─ powiedział. Usta Lucie zacisnęły się w wąską kreskę.
─ Ma krwotok wewnętrzny.
─ Trepanacja?
─ Nie w takich warunkach. Poza tym jego mózg mógł zapaść się w głąb czaszki uderzenie uszkodziło połączenie między trzema częściami czaszki ─ w przeciwieństwie do Ivana Julian zrozumiał każde słowo. ─ Karetka?
─ Pięć minut. Plus minus.
─ On nie ma pięciu minut. Cholera ─ popatrzyła na torbę Vazqueza ─ Masz tak cewnik?
─ Mam
─ A zestaw do drenażu?
─ Mam
─ Świetnie że masz w torbie kawałek Sali zabiegowej. Potrzebny mi cewnik
─ Chcesz włożyć mu cewnik do mózgu
─ Tak ─ odpowiedziała Lucia. ─ Daj cewnik
─ Lucia ten cewnik nie jest do drenażu mózgu ─ przypomniał jej odpakowując urządzenie. ─ Robiłaś to już kiedyś
─ Drenażu mózgu mogę wykonać z zamkniętymi oczami
─ Cewniem?
─ Przestań jęczeć Julian i pozwól mi pracować ─ Marynarka przeszkadzała jej więc zrzucała ją ją z siebie zostając w krótkim koronkowym topie staniku bez ramiączek. ─ Ostrożnie wsunęła cewnik do otwartej rany.
─ Skąd będziesz wiedzieć, że jesteś na miejscu? ─ odezwał się Jordan Guzman.
─ Spadaj stąd młody ─ syknął Ivan Molina
─ Popłynie krew
─ Nie zabijesz go tym ─ podniosła na niego wzrok
─ Mam nadzieję że nie ─ odpowiedziała wsuwając cewnik odrobinę głębiej. Krew trysnęła ciepłym strumieniem wprost na jej spodnie ─ tętno?
─ Dwieście i spada ─ powiedział. ─ Wiesz że zbyt duży upływ krwi może spowodować niedokrwienie?
─ Wiem ─ odpowiedziała lekarska. ─ Jordan podaj mi bandaż ─ poleciła chłopakowi. Młody Guzman bez słowa sięgnął do torby Juliana. Najpierw sięgnął po rękawiczki później fachowo zaczął bandażować głowę Balmacedy. Lucia siknęła lekko głową. Do namiotu weszło trzech medyków. Lucia wstała i podeszła do Castilea Samaniego ─ Drenaż mózgu wykonany na miejscu cewnikiem Foleya. ─ poinformowała go chwytając z ziemi marynarkę. ─ Spotkamy się w szpitalu. Powiadomice ich przez radio że będę potrzebowała na cito bloku operacyjnego
─ Chwila ─ fernandez milczał ─ wezwij neurochirurga z montereey
─ Aldo nie mam czasu bawić się w politykę
─to twój brat
─ Nie jesteśmy ze sobą bliską. Nigdy nie byliśmy
─ nie będziesz operować swojego brata
─ A co ten przywilej ma tylko pan ordynator? ─ zapytała go zaczepnie ściągając rękawiczki. V Dobrze wiesz że za nim przyjedzie ktoś z Monterrey on będzie martwy więc przestań jęczeć i daj mi pracować. Guzman jedziesz ze mną?
─ Co?
─ Potrzebna mi druga para rąk.
─ On jest w liceum
─ I jest dwa razy bardziej rozgarnięty od rezydentów trzeciego roku. Wybieraj albo bal ─ wskazała na parkiet ─ albo blok?
─ Blok ─ zadecydował natychmiast.
─ swietnie pojedziemy za wami ─ zwróciła się do strażaków.
Dwadziescia minut później weszła na blok operaxcyjny gdzie pielęgniarka pomogła jej założyć fartuch.
─ Krew?
─ ARh- ─ poinformowała ją pielęgniarka ─ cztery litry, osocze cztery litry
─ Toksykologia?
─ Dwa i pół promila alkoholu we krwi oraz kokaina. ─ poinforowała ją kobieta ─ ma też kiepskie wyniki ─ Lucia rzuciła okiem
─ Marskość wątroby ─ stwierdziła patrząc na liczby ─ Jordan zaczniemy od oczyszczenia pola operacyjnego. Wtedy będziemy mogli stwierdzić wiekość obrażeń i zastosować odpowiednie leczenie. ─ pokażcie zdjęcie. W miejscu uderzania uszkodzona zostało naczynie krwionośne i zaczęło krwawić. Drenaż odprowadził krew i zatrzymał krwotok ale to tylko leczenie zapobioegawcze. Należy otorzyc czaszkę odciągnąć opony i załatać naczynie . powiesz drugieg zdjęcie ─ lucia podeszła bliżej ─ a niech mnie.
─ To tętniak
─ Tak,.
─ Mógł powstać od uderzania?
─ Nie sądzę raczej był tu od dawna. Siostro proszę ściągnąć rezydentów.
─ Nie będę asystował?
─ Będziesz ─ zapewniła go ─ Ale masz siedemnaście lat i nie jesteś nawet na medycynie a to będzie długa noc. ─ oznajmiła. ─ Zacznijmy od oczyszczenia rany
**
Veda palcami wystukała ciąg cyfr. Wciskała bez większego namysłu klawisze aż była ich odpowiednia liczba. Treść wiadomości była prosta. On złapał mnie za pierś. Nacisnęła wyślij. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5857 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:16:29 04-05-24 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA III, CAPITULO 188 cz. 1
ARIANA/VALENTINA/SILVIA/SARA/MARCUS/LIDIA/FABIAN/NACHO/JOAQUIN/IVAN/OLIVIA/FELIX/YON
To wszystko zabrnęło za daleko. Poczuł, że pewna granica została przekroczona, kiedy poczuł dłonie Torresa niebezpiecznie blisko klamry od swojego paska. Oderwał się od niego, dysząc ciężko i wystawił dłoń, jakby chciał mu udaremnić ponowne zbliżenie się.
– Nikt nas nie nakryje, zadbałem o to – wyszeptał Remmy, jakby czytał mu w myślach, po czym musnął wargami jego policzek. Nacho jednak usłyszał lekki szelest i wolał nie ryzykować.
– Nie możemy – powiedział zachrypniętym głosem. Miał wrażenie, że namiętna sesja trwała zdecydowanie za długo, skoro nawet stracił głos. – Nie rozumiesz. Ktoś nas widział. Nie teraz, w budce ze zdjęciami na przyjęciu w Czarnym Kocie. Ktoś widział nasze zdjęcia.
– I zwrócił ci je, prawda? – Remmy nie rozumiał w czym rzecz. Nacho potrafił całować go bez opamiętania, żeby potem wyzwać go od najgorszych. Był pełen sprzeczności.
– Tak, ale wie i może mnie szantażować. Ja… nie mogę. Nie jestem taki jak ty.
– Co to znaczy? Nie jesteś uczniem liceum? – Torres zgrywał się i Nachowi wcale się to nie spodobało. – Nie jesteś członkiem drużyny piłki nożnej?
– Nie jestem, jak ty. Nie jestem taki.
– Sam mnie pocałowałeś, Ignacio. Nie raz, nie dwa.
– To… ja nie wiem, czemu to zrobiłem. Muszę iść. – Poprawił koszulę i przeczesał palcami pofalowane włosy. – Nikt nie powinien nas razem zobaczyć.
Wyszedł z biblioteki szybkim krokiem. Dywan skutecznie stłumił jakiekolwiek odgłosy. Na sali balowej nie wahał się ani chwili. Podszedł do stolika, przy którym siedziała samotnie panna Dayana Cortez i wyszeptał jej coś na ucho. Po chwili oboje zniknęli we wnętrzu szkoły.
*
Emma doprowadzała go do szału. Nigdy nie był zbyt spokojnym człowiekiem, więc łatwo popadał w agresywny nastrój, ale ta kobieta wyzwalała w nim jakieś żądze, o których istnieniu wcześniej nie miał nawet pojęcia. Robiła to z premedytacją, uwodziła go i prowokowała, a on nie rozumiał dlaczego. Kiedyś obiecał sobie, że nie pozwoli nikomu bawić się swoim kosztem, a już szczególnie kobiecie. Zamierzał tej obietnicy dotrzymać i szło mu całkiem nieźle, dopóki nie pojawiła się ona i nie wywróciła wszystkiego do góry nogami. Joaquin Villanueva musiał dbać o reputację. Niestety od pewnego czasu przestał już być groźnym gangsterem, Templariusze powoli tracili do niego szacunek i zaczynali w nim widzieć tylko słabeusza, który musi się ugiąć i ożenić się z córką psychopaty, żeby utrzymać się u władzy. Powoli tracił rozum.
Wyszedł z biblioteki i zapalił papierosa przed namiotem. Wiedział, że to nie był ostatni raz. Wiedział, że jeśli Emma przyjdzie do jego pokoju w pensjonacie, na pewno nie wygoni jej z łóżka i wcale nie dlatego, że miała dar przekonywania. Po prostu nie miał ochoty jej wyganiać i właśnie przez to czuł się jak ostatni kretyn. Zaciągnął się dymem i podparł się o lasce. Jego bystre oczy dostrzegły dwa ciemne kształty wymykające się z namiotu. Zakrztusił się i zaśmiał się ochryple.
– To chyba, k***a, jakieś żarty – powiedział sam do siebie, wyrzucił papierosa i ruszył za nimi.
Czekał aż skończą namiętną, choć krótką, sesję czułości w sali od chemii. Miał nawet niezły ubaw.
– Nie zapomnij zapiąć rozporka, młody – rzucił w stronę Ignacia Fernandeza, który podskoczył jak oparzony, słysząc głos szefa kartelu.
Opuszczał w pośpiechu salę chemii i nawet przez myśl mu nie przeszło, że pod drzwiami cały czas stał ten człowiek, opierając się nonszalancko o lasce. Chciał coś powiedzieć, ale język uwiązł mu w gardle i miał wrażenie, że zaraz zostanie zamordowany.
– Zmykaj, nie do ciebie mam interes. Chociaż muszę przyznać, że straciłem resztki szacunku, jaki miałem do twojego pokolenia. – Machnął ręką na Ferdnandeza, a temu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Czmychnął z powrotem na bal, bardziej martwiąc się o swój los aniżeli Dayany Cortez. – Upadłaś strasznie nisko, wiesz? Ale ostatecznie, twój stary miał całą fabrykę dzieci z probówek, więc nic mnie już nie zaskoczy – odezwał się, sprawiając, że nauczycielka chemii spłonęła rumieńcem i natychmiast poprawiła sukienkę. – Dobry jest w te klocki? Bo wnioskuję, że to nie była jednorazowa sprawa. Ale żeby z dzieciakiem? Dayano…
– Nie waż się mnie oceniać – powiedziała, grożąc mu jednocześnie palcem. – Ja nie pytam, kto sypia w twoim pokoju w pensjonacie.
– Nie pytasz, bo o tym wiesz. – Joaquin roześmiał się. – Po świętach złożymy wizytę u notariusza.
– U notariusza?
– Tak, musimy uregulować nasze sprawy prawnie, żebym nie miał później nieprzyjemności.
– Po ślubie wszystko będzie twoje.
– Jakim ślubie? – Joaquin wytrzeszczył oczy, nie wierząc, że ta kobieta jeszcze próbowała ciągnąć tę szopkę. – Powiem ci coś o mnie – nie lubię być rogaczem, nawet w udawanym związku. To uwłacza mojej godności. Mogłaś wybrać lepiej, jestem pewien, że w tej budzie jest mnóstwo sensowniejszych kandydatów. W każdym razie, przyjmę naprawdę skromną sumę i może jedną nieruchomość w Monterrey, przyda się jako filia kartelu.
– Nie przepiszę na ciebie mojego majątku. Nie bez ślubu. – W oczach Dayany pojawiła się prawdziwa złość. Nie miał prawa nią manipulować.
– Owszem, przepiszesz. Chyba że wolisz być okrzyknięta profesorką wykorzystującą niewinnych chłopców, swoich uczniów. – Ostatnie słowa podkreślił dobitnie, po czym postukał laską i zostawił ją samą.
***
Ariana szukała wzrokiem Huga, ale nigdzie nie było widać charakterystycznej nonszalanckiej pozy asystenta trenera. Z tłumu wyłowiła jednak Juliana, który przy bufecie napełniał dwie filiżanki ponczem.
– Nie radzę, kumple Ignacia Fernandeza doprawili poncz – szepnęła mu na ucho, a sama nalała sobie lemoniady z dzbanka stojącego obok.
– Jesteś opiekunką na balu, widziałaś, że ktoś ma alkohol i nie skonfiskowałaś? – Vazquez uniósł wysoko brwi, wąchając dla pewności poncz i krzywiąc się. Nastolatki wybierali trunki najgorszego sortu.
– Nie jestem tu jako opiekunka, jestem gościem. Choć raz chciałam trochę odpocząć. Nie widziałeś może Huga? Miał tu być.
– Miał być na balu? – Julian był autentycznie zdumiony. – Powiedział ci, że będzie?
– No… właściwie to nie. – Santiago zamyśliła się, próbując sobie przypomnieć, czy rzeczywiście padły z ust Delgado jakieś deklaracje. – Ale zaprosiłam go i uznałam, że przyjdzie.
– Dlatego się tak wystroiłaś? – Lekarz z lekkim rozbawieniem wskazał palcem na jej złotą kreację. – Tematem przewodnim balu jest chyba biel?
– Julian, czy ty wiesz, ile zarabiają bibliotekarki dorabiające w kawiarni i studiujące zaocznie?
– Niestety nie.
– To dobrze. Nie stać mnie na nową sukienkę. Tę miałam na ślubie twoim i Ingrid. – Ariana ze złością wydmuchała powietrze, bo pewnie chciałaby się wystroić, ale zwyczajnie nie miała na to funduszy. – Więc można uznać, że Hugo wystawił mnie do wiatru. Świetnie. A mieliśmy prowadzić śledztwo…
– Czy ktoś powiedział „śledztwo”? – Javier Reverte zmaterializował się przy bufecie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. – A jakież to śledztwo może prowadzić Piękna razem z Bestią?
– To… tajemnica. – Szatynka zacisnęła usta, żeby nie powiedzieć nic więcej. Prawdą było jednak, że jej oczy błądziły po sali w poszukiwaniu Fabiana Guzmana. – A Victorię gdzie wcięło?
– Nie mam pojęcia – przyznał zgodnie z prawdą Magik, rozglądając się po wnętrzu namiotu.
– Ty w garniturze? – Julian wytrzeszczył oczy na widok swojego młodszego brata, który poprawiał wkurzający go kołnierzyk od koszuli.
– Nie miałem wyboru – przyznał Eddie, krzywiąc się, kiedy Tina uwiesiła się jego ramienia.
– Prawda, że wygląda przystojnie? Do brata mu daleko, ale i tak jest progres. – Panna Vidal puściła oczko Julianowi i pociągnęła Eddiego na parkiet.
– Czy naprawdę musisz mnie wplątywać w swoje śledztwo dotyczące Theo? Trochę mnie to męczy. – Eddie od niechcenia położył dziewczynie rękę na talii i zaczął kołysać się w rytm muzyki. – Serratos dopadł mnie wczoraj w kawiarni i dziwił się, że idziemy razem. Myślał, że się nie lubimy.
– I nie zdziwiło cię, że o nas pytał? Mówiłam ci, że Theo zachowuje się podejrzanie.
– Może po prostu mu się podobasz i tyle. – Vazquez wywrócił oczami. Tina tylko się roześmiała, wyciągając szyję i rozglądając się po sali balowej. – Kogo szukasz, Pabla Diaza? – zażartował, za co oberwał mocne uszczypnięcie w klatkę piersiową. Jęknął cicho i rozmasował obolałe miejsce.
– Chwilowa fascynacja bohaterskim szeryfem, który uratował mnie przed rozpędzonym samochodem minęła bezpowrotnie, kiedy dowiedziałam się, że będzie miał dziecko. – Valentina powiedziała to tak niefrasobliwym tonem, że Eddie nie wiedział, czy ma się śmiać czy jej współczuć.
– Co jest z tobą i starszymi facetami? To jakiś fetysz?
– Słucham? Po prostu lubię dojrzałych mężczyzn, którzy wiedzą, czego chcą od życia. – Kelnerka wyglądała na zirytowaną. Odwróciła ostentacyjnie głowę, żeby nie patrzeć na kolegę ze szkoły.
– Guzik prawda. Udajesz i odstraszasz od siebie wszystkich facetów. Carlosowi dajesz kosza średnio raz na tydzień. Co jest grane, Tina?
– Nic. Nie interesuj się, Vazquez. – Valentina zacisnęła mocniej dłonie na ramionach chłopaka, czując że przestaje jej się podobać taniec.
– Jak tak się zastanowić, to odkąd wróciłem do miasteczka, nie widziałem cię z żadnym facetem. A wciąż tylko o nich gadasz. Masz wzięcie, to już ustaliliśmy. Faceci w barze ślinią się na twój widok. Dlaczego nie znajdziesz sobie kogoś w swoim wieku, kto będzie cię szanował i kochał taką, jaką jesteś?
– Kogoś takiego jak Theo? – Prychnęła, dopiero teraz spoglądając Eddiemu w oczy. Było jej głupio i nie chciała o tym rozmawiać, ale skoro już sam zaczął, nie miała wyboru. – Eddie… ja… nie umiem.
– Czego nie umiesz? Tańczysz bardzo dobrze. – Vazquez spojrzał na ich stopy. Tina miała idealne poczucie rytmu. W końcu pochodziła z rodziny Vidal.
– Nie umiem… być w związku. Nigdy nie byłam – wyznała, a on otworzył szerzej oczy. Był przekonany, że nie może się opędzić od adoratorów. Być może jej doświadczenia z przeszłości blokowały ją przed zaangażowaniem. – Jestem dziewicą – wypaliła nagle, choć właściwie nikogo nie powinno to obchodzić.
– Ale twoje piosenki… Wciąż śpiewasz o seksie.
– Naprawdę, tylko to wychwyciłeś z wieczorów karaoke w El Gato Negro?
– Po prostu jestem zdziwiony i tyle. – Eddie wzruszył ramionami. – To żaden wstyd, wiesz?
– Jak to nie? Wszyscy mają mnie za puszczalską. Myślisz, że dlaczego mi się narzucają i wciskają numery telefonu w barze? Myślą, że jestem łatwa i pójdę z każdym.
– To na pewno nie to…
Eddie trochę się zmieszał. Valentina była piękną młodą kobietą, atrakcyjną pod wieloma względami. Nosiła się w wyzywających ubraniach, mówiła głośno co myśli i nie krępowały ją rozmowy na intymne tematy. Teraz zdał sobie sprawę, że to tylko maska, mechanizm obronny, żeby jakoś poradzić sobie z traumą.
– Tak, właśnie o to im chodzi. A ja ich nie wyprowadzam z błędu, bo tak jest łatwiej. – Tina wzruszyła ramionami. Nagle poczuła, że robi jej się zimno w kusej białej sukience. – Chciałam się stąd wydostać, ale nie potrafię.
– Co masz na myśli?
– Złożyłam podanie na studia muzyczne w stolicy. Nie dostałam się.
– Na pewno będzie druga szansa.
– Nie będzie.
– Świetnie śpiewasz.
– Wiem, ale to nie wystarczy. – Tina westchnęła i przytuliła się do Eddiego, żeby nie widział jej zaszklonych oczu. – Dla rekruterów nie liczą się taśmy z moim głosem tylko mój życiorys. Cztery lata w poprawczaku za napaść na opiekuna nie wyglądają zachęcająco. Nikogo nie obchodzi, że harowałam jak wół, żeby skończyć szkołę. Że całe wakacje po powrocie kułam do matury dniami i nocami. Zawsze będę świruską, która pozbawiła Barona fiuta.
– Baron jest fiutem – skwitował Eddie, a ona lekko się uśmiechnęła.
– Wiem. Ale jego męskości nikt nie kwestionuje. Nawet bez jaj jest wzorem dla swojego ludu. Ja natomiast mam łatkę latawicy, więc po co z tym walczyć?
***
Sara Duarte była po prostu zraniona, a w dodatku było jej wstyd. Myślała, że ten wieczór skończy się zupełnie inaczej. Wiedziała, że to głupie, bo Remmy wcale nie myślał o niej w ten sposób, a i ona nie była szaleńczo zakochana. Był miłym chłopcem, przystojnym i kulturalnym, a to jej wystarczyło, by stworzyć w głowie romantyczny scenariusz po balu. Dlatego widok Jeremiah z kimś innym wstrząsnął nią do głębi. Szukając go, przypadkiem trafiła do biblioteki, gdzie zobaczyła go w objęciach Ignacia Fernandeza. Nawet nie chodziło o to, że Remmy całował się namiętnie z innym chłopcem. Podejrzewała, że bolałoby tak samo, gdyby była to nawet Anna Conde. Chodziło o sam fakt, że znów była niechciana. Torres zaprosił ją na bal prawdopodobnie z litości, pewnie Felix coś mu nagadał, a to sprawiało jej tylko większą przykrość. Kiedy więc Yon Abarca się napatoczył, poszła za ciosem, uznając, że to prawdopodobnie jej jedyna okazja, by wreszcie poczuć się pożądaną. Nie mogła jednak bardziej się mylić.
Nie było żadnych fajerwerków czy innych uniesień, pierwszy raz wcale nie przypominał tych z romansideł, które czytywała mama. W harlekinach Ursuli mężczyzna zawsze przedstawiany był jak jakiś ogier, który dokładnie wie, jak zaspokoić kobietę i który zawsze traktuje partnerkę jak księżniczkę i stawia jej potrzeby na pierwszym miejscu. Myślała więc, że idąc do łóżka z doświadczonym chłopcem, czy może raczej na materac w składziku przy sali gimnastycznej, będzie co najmniej dobrze. Nie było. Yon Abarca musiał przecież mieć mnóstwo dziewczyn, na pewno spał z niejedną, więc powinien wiedzieć, co robić. Może i wiedział, ale chyba tylko jak sprawić, że jemu będzie dobrze. Ona czuła się niekomfortowo i chociaż całość trwała jakieś kilka minut, ona wolałaby, żeby skończyła się szybciej. Nie było miło, a po wszystkim Yon nawet nie zaszczycił jej spojrzeniem tylko poinformował ją, żeby wyszła pierwsza, żeby nikt ich razem nie widział.
Czuła się podle, ale w końcu sama się o to prosiła. Mogła przecież odmówić. Nie wiedziała, czego właściwie się spodziewała? Jakiejś niebiańskiej rozkoszy? Nie była głupia, więc dlaczego łzy same cisnęły jej się do oczu, kiedy wracała na salę, na której odbywał się bal? Ledwo widziała na oczy, przepychając się pomiędzy tańczącymi kolegami i koleżankami. W otępieniu nawet nie zauważyła, że na kogoś wpadła. Odbiła się od czyjejś szerokiej klatki piersiowej i dopiero wtedy spojrzała w górę. Wysoka sylwetka szeryfa wyrosła przed nią niespodziewanie.
– Hej, wszystko okej? – zapytał, przypatrując jej się ze zmarszczonym czołem. – Dobrze się czujesz?
– Trochę boli mnie brzuch, chyba wrócę do domu – szepnęła, a on musiał wytężyć słuch, by ją usłyszeć, bo strasznie mamrotała. – Wezmę taksówkę.
– Nie wygłupiaj się, odwiozę cię. – Ivan rozejrzał się po sali w poszukiwaniu Ursuli. – Powiadomię tylko twoją mamę…
– Nie! – Sara złapała go za rękę i spojrzała na niego błagalnym wzrokiem. – Nic jej nie mów, prześpię się i mi przejdzie.
– Saro, co się stało? – Molina zmrużył podejrzliwie oczy, wyczuwając ściemę. Sara zwykle była pełna życia i buzia jej się nie zamykała, dzisiaj wyglądała na naprawdę przybitą. Poprawiła opadające ramiączko od sukienki i ze łzami w oczach zerknęła szybko w kąt sali, gdzie dostrzegła wślizgującego się do pomieszczenia Yona. – Ta łachudra? – Molina wskazał palcem na nastolatka, który przygładzał włosy i poprawiał sobie koszulę w spodniach. – Poczekaj tu chwilkę.
– Ivan, nie! – krzyknął, niemal uwieszając się na jego ramieniu, by zapobiec wybuchowi, ale on już zmierzał w kierunku Abarci.
Na szeryfa zawsze można było liczyć. Co by o nim nie mówić, stawał na wysokości zadania, kiedy tylko był potrzebny. Odwoził ich z imprez, nie skarżył rodzicom, kiedy zrobili coś głupiego, a kiedy w domu trzeba było coś naprawić, mama zawsze po niego dzwoniła, a on nigdy nie narzekał. Ivan był świetnym przyjacielem, ale teraz Sara wolałaby, żeby po prostu zostawił sprawę w spokoju. Nie chciała czuć się jeszcze bardziej upokorzona.
Molina zdawał się nie słyszeć jej błagalnych szeptów, a jej ciężar był dla niego niczym, kiedy skierował kroki w stronę kapitana drużyny z San Nicolas de los Garza. Mimo że Sara niemal uwiesiła się jego ramienia, by go zatrzymać, parł do przodu jak buldożer.
– Hej, ty! Tak, do ciebie mówię, gnojku! – Ivan wystawił palec w stronę nastolatka, który zatrzymał się skonsternowany.
Następnie Abarca upadł pod wpływem potężnego odrzutu. Ivan ze zdziwieniem przyjrzał się swoim własnym pięściom, zastanawiając się, jak to możliwe, że działały same, zanim zmusił je do tego siłą woli. Dopiero po chwili dostrzegł, że ktoś go ubiegł w obiciu gęby Yonatana. Marcus Delgado wyrósł przy nich nie wiedzieć kiedy i trzasnął go w pysk, sprawiając, że chłopak zachwiał się na stolik z przekąskami. Głośny brzdęk zbitych naczyń zwrócił uwagę wszystkich obecnych, którzy zatrzymali się w miejscu, przerywając taniec. Muzyka dalej grała, ale w końcu nawet zespół zauważył, że coś się dzieje. Marcus okładał pięściami Yona, który w końcu odzyskał kontrolę nad kończynami i zaczął się stawiać.
– Koniec przedstawienia! Dosyć, rozejść się! – krzyknął Ivan, podszedł do bijących się nastolatków i chwycił Yonatana pod pachy, odciągając go od Marcusa Delgado. W tym samym czasie Basty Castellano zainterweniował i przytrzymał przewodniczącego szkoły. – Wy dwaj, wynoście się. – Wskazał na obu chłopaków, którzy dyszeli ciężko i piorunowali się spojrzeniami.
– Nic ci nie jest? – Veronica dopadła do Marcusa, złapała jego twarz w dłonie i przyjrzała mu się z taką miną, że serce Yona została roztrzaskane na milion kawałeczków. – Co w ciebie wstąpiło? – zwróciła się do Abarci z pretensjami, po czym znów wpatrzyła się w rumianą twarz byłego chłopaka.
– We mnie? To on się na mnie rzucił! – Yonatan poczuł się niesprawiedliwie. Nieważne co by robił, ona i tak nigdy nie potraktuje go poważnie. Ze złością wyszarpnął ramię z uścisku swojego kumpla z drużyny, Patricia Gamboa, który próbował mu pomóc, po czym opuścił salę balową.
– Trzeba cię opatrzyć. – Veronica zatroskała się na widok rozciętej wargi Marcusa, a on pokręcił głową. Złapał jej dłonie w swoje i delikatnie się odsunął.
– Nic mi nie jest – powiedział, wzrokiem szukając Sary, która jednak czuła się tak parszywie, że szybko się ulotniła, zanim Ivan zaczął zadawać jej więcej pytań.
– Wróćcie do zabawy, nic się nie dzieje. – Leticia zagoniła wszystkich uczniów z powrotem na parkiet, uśmiechając się do Adory, która obserwowała tę scenę z szeroko otwartymi oczami. Wyglądało to co najmniej tak, jakby Marcus i Yon pobili się właśnie o Veronicę.
Marcus był wściekły, powinien przyłożyć Yonatanowi mocniej. Wyszedł z sali balowej i ruszył do łazienki, a po chwili dołączyła do niego Laura Montero.
– Chodź, pomogę ci – powiedziała, nie przejmując się, że jest w męskiej toalecie. Urwała kilka ręczników papierowych i zmoczyła je wodą, by przemyć rankę Marcusa. – Nie wiedziałam, że taki jesteś.
– Czyli jaki? – Delgado zmarszczył ciemne brwi, opierając się o umywalki i pochylając się lekko, by mogła mu pomóc.
– W gorącej wodzie kąpany. – Laura oczyściła rankę, jednocześnie zaciskając usta, jakby gryzła się w język. – On zawsze chciał twojego życia.
– Kto, Yon? – Marcus skrzywił się, kiedy ranka lekko zapiekła. Nie rozumiał reakcji Laury.
– Franklin – powiedziała gorzko, sprowadzając go na ziemię. – Nie bez powodu wciąż o tobie wspominał. Od dziecka był z tobą porównywany, rywalizowaliście, choć ty nie byłeś tego świadomy. On zawsze czuł, że musi tobie dorównać, że musi być lepszy. Zazdrościł tobie i chciał twojego życia. Nie mówił o tym, ale widziałam to. – Panna Montero skończyła swoje zabiegi i spojrzała Marcusowi prosto w oczy. – Franklin chciał twojego życia, Marcus. Dlaczego jednak mam wrażenie, że twoje także nie jest różowe?
***
Yon nie kwapił się, by poinformować swoją partnerkę, że wychodzi. W tej chwili nie straszna mu była ani Silvia Guzman ani Mariano Olmedo. W nosie miał Marianelę i jej brata, który mógłby porachować mu kości za zniewagę. Myślał tylko o Veronice i o tym, z jaką czułością sprawdzała, czy Marcusowi nic nie jest. Cholerny Delgado. Nieważne co robił, panna Serratos nigdy nie spojrzy na niego tak samo jak na Marcusa. Bolało jak cholera.
Wcześniej był zły. Kiedy Vero nie chciała wrócić z nim do domu, był po prostu wkurzony. Nie mógł zrozumieć, jak taka dziewczyna jak ona może woleć towarzystwo tej ofermy Castellano niż spędzić noc z nim. Dlatego kiedy napatoczyła się Sara Duarte, uznał to za dobrą odskocznię. Do niczego jej nie zmuszał. Sama chciała uprawiać z nim seks, miała nawet prezerwatywę. Domyślał się, że ten wieczór miał się zakończyć dla Sary inaczej, ale on też miał przecież inne plany. Starał się nie myśleć o Veronice, o jej uśmiechu i o tym, jak pięknie wyglądała w prostej srebrnej sukience. Ale wcale nie poczuł się lepiej, idąc do łóżka z jej koleżanką. Poczuł się tylko gorzej, kiedy zobaczył, jak panna Serratos troskliwie dotyka rozciętej wargi swojego ex chłopka. Vero uważała, że to jego, Yona, wina. To zawsze była jego wina.
– Uważaj, jak leziesz! – warknął, kiedy zderzył się z jakąś brunetką wychodzącą z toalety.
Nie zatrzymał się, by zobaczyć, na kogo wpadł. Wyszedł szybkim krokiem i odpalił silnik swojej niebieskiej hondy. Nie miał ochoty wracać do domu, ale nie miał też ochoty spędzić ani minuty dłużej w towarzystwie tej hołoty z wioski zwanej Pueblo de Luz.
Ramona Abarca odhaczała na świątecznej liście rzeczy do zrobienia. Siedziała w kuchni, czekając aż ciasto będzie gotowe. Była z siebie niebywale zadowolona, kiedy jej wzrok padł na syna, który wrócił do domu wcześniej, niż się spodziewała.
– Yonatan, co ci się stało? – krzyknęła, podrywając się z miejsca i chwytając jego twarz w swoje dłonie.
Wyrwał się, bo nie miał ochoty na matczyne czułości. To Veronica powinna upewniać się, że nic mu nie jest. Wyciągnął z zamrażarki paczkę z mrożonką i przyłożył sobie do napuchniętego policzka.
– Kto ci to zrobił? Jordan? Pamiętam jak mama Patricia Gamboi dostała duży rachunek za dentystę, kiedy ten nicpoń wybił mu zęba. Ale jestem pewna, że musiał mieć powód…
– To nie Guzman, nie tym razem – odparł, czując, że wolałby chyba zmierzyć się właśnie z nim. – Ale miło, że szukasz usprawiedliwienia dla gościa, który mógłby podbić oko twojemu synowi.
– A kto ci to zrobił? Z kim się pobiłeś?
– Czy to ważne, mamo? Jestem zmęczony. – Yon westchnął, ze złością ściągając marynarkę. – Taty nie ma? – zapytał, marszcząc brwi. Ojciec był nudny jak flaki z olejem, więc to dziwne, że nie było go w domu w okresie świątecznym.
– Gra w golfa z Marianem Olmedo – wyjaśniła Ramona, chwytając za czajnik. – Zaparzę ci ziółek…
– Żadnych ziółek. I przestańcie wreszcie mnie swatać z tą pokraką od Guzmanów, dobrze? Mam jej po dziurki w nosie.
– Yon, Nela to bardzo dobra partia…
– Mam siedemnaście lat, do cholery. Nie zamierzam się żenić, a już na pewno nie z nią. Idę spać.
Odwrócił się na pięcie i czmychnął do swojego pokoju. Zdjął koszulę, cisnął nią w kąt pokoju i usiadł na łóżku, z wściekłością przykładając mrożony groszek w miejscu, gdzie pięści Marcusa Delgado narobiły szkód. Wcale nie pomogło. Wyciągnął z kieszeni telefon. Przez cały wieczór nie miał nawet czasu sprawdzić wiadomości. Oprócz tony powiadomień z instagrama, gdzie jego kumple wstawiali fotki, chwaląc się jak owocnie spędzają przerwę świąteczną, dostrzegł też nieodczytaną wiadomość SMS. Nikt nie przysyłał mu esemesów. Komunikował się na czacie, zwykle przez wiadomości prywatne na instagramie albo innym komunikatorze. Esemesy wysyłała mu tylko matka. Ojciec zawsze dzwonił, jeśli już musiał. Yon musiał przyznać, że nieznany numer go zaintrygował, bo zdecydowanie nie była to żadna wiadomość sieciowa.
”On złapał mnie za pierś.” Przeczytał treść wiadomości i nie wierzył własnym oczom. Zaczął się zastanawiać, czy może tego wieczoru nie popełnił jakiejś gafy. Nie był jednak kretynem, by chwytać za piersi obce dziewczyny, a nawet te, które znał, zawsze poprosiłby najpierw o zgodę, jakkolwiek dziwnie to brzmiało. Przespał się z Sarą Duarte, ale nie zdjął z niej nawet sukienki. To na pewno nie o to chodziło. Po długich rozważaniach, odczuł pewną irytację. On zachodzi w głowę, o co tutaj chodzi, a to zapewne była najzwyklejsza w świecie pomyłka. Ktoś albo stroił sobie żarty albo źle wybrał numer. Ze złością odłożył mrożonkę, która i tak nie dawała mu żadnej ulgi i wystukał swoją odpowiedź: ”Pomyliłaś numer”. Chciał napisać coś jeszcze, żeby nie zawracała mu głowy pierdołami, ale się powstrzymał. Wysłał wiadomość i przeczytał raz jeszcze tę pierwszą od nieznanej nadawczyni. Doszedł do wniosku, że może mylnie ją zinterpretował. Oparł się o wezgłowie łóżka i wystukał kolejną wiadomość: ”Ale ktokolwiek to był, jeśli zrobił to bez twojej zgody, powinnaś to zgłosić.”
***
Adam Castro nie wiedział, dlaczego dał się namówić na tę błazenadę. Debora zaciągnęła go na bal, twierdząc, że muszą zacząć pokazywać się w towarzystwie jako kandydaci do rady miasta, ale on wątpił, by kogokolwiek to interesowało. Wyścig o purpurowe krzesła to nie rewia mody na czerwonym dywanie przed rozdaniem Oscarów. Mimo wszystko ugiął się dla świętego spokoju. Cały wieczór stał, podpierając ścianę i obserwując gości. Wielu z nich znał jeszcze ze szkolnych czasów, ale nie miał ochoty z nimi rozmawiać.
– Potrzebuję cię.
Zamrugał kilka razy, w pierwszej chwili nie rozumiejąc, kto i po co do niego mówi. Zajęło mu moment, by zorientować się, że Silvia Olmedo przypatruje mu się takim wzrokiem, jakby chciała go zahipnotyzować.
– Silvio, jesteś mężatką – wypalił, siląc się na ironię.
– To nie czas na żarty. Jesteś moim prawnikiem.
– Od kiedy?
Nie usłyszał odpowiedzi, bo była narzeczona pociągnęła go za łokieć w stronę najdalszego końca sali, gdzie stała Victoria Diaz de Reverte.
– Mój pełnomocnik, mecenas Adam Castro – przedstawiła mężczyznę.
– Żniwiarz? – Victoria przypomniała sobie pseudonim adwokata, zastanawiając się, co takiego kombinowała Silvia. Właściwie to niewiele do niej docierało z tego, co się działo.
– Żniwiarz, kosiarz… ja wolę po prostu Adam. Silvio, co jest grane? – Adam wydawał się zniecierpliwiony.
– Mógłbyś proszę przekazać pani Reverte, że opublikowałam już przeprosiny na łamach Luz del Norte w związku z naszym ostatnim nieporozumieniem?
– Nieporozumieniem? Ach, tak. – Adam udał, że sobie przypomina. – Opublikowałaś. I z tego co wiem, podpisałyście ugodę, nie potrzebowałaś wtedy moich usług. Co wy dwie kombinujecie?
– Nic takiego. Możesz wracać i podpierać ścianę.
– Silvio…
– No co? – Dziennikarka założyła ręce na piersi. Victoria przypatrywała się to jednemu, to drugiemu, ale myślami zdawała się być zupełnie gdzie indziej.
– Znam cię od dziecka, Silvie. Wiem, kiedy coś kombinujesz. Nie chcę, żebyś mnie w cokolwiek wplątywała.
– Jesteś mi winien przysługę.
– Nie, nie jestem. Niby za co?
– Za to, że zostawiłeś mnie przed ołtarzem, Adasiu.
– Nie zostawiłem cię… Nie zostawiłem jej przed ołtarzem – oświadczył, jakby usprawiedliwiał się Victorii. – To było na próbnym weselnym obiedzie.
– Tak, przynajmniej wszyscy dobrze się najedli.
– Z tego co pamiętam, szybko pocieszyłaś się w ramionach Fabiana, więc chyba wyszło na dobre? – Adam nie mógł zrozumieć, dlaczego kobieta wyciąga sprawę sprzed dwudziestu lat. – Mam uwierzyć, że zawołałaś mnie tutaj tylko po to, bym oświadczył oczywistą oczywistość, czy może chciałaś mnie przedstawić pani Reverte? Swoją drogą, bardzo miło było poznać – zwrócił się życzliwie do kobiety, która jednak wydawała się nieobecna. Adam zmarszczył brwi.
Wrzask Anny Conde sprawił, że wszyscy troje odwrócili się w stronę wejścia do namiotu. Silvia nie wydawała się zdziwiona widokiem Jose Balmacedy, który zatoczył się i upadł na stolik. Oczy Adama zamieniły się w małe szparki. Przeklął pod nosem i odszedł, by zobaczyć, jak może pomóc. Silvia stanęła naprzeciwko Victorii, żeby zasłonić jej widok Lucii i Juliana próbujących naprawić szkody, które ta wyrządziła.
– Kłóciłyśmy się. Ty jak zwykle wyrzuciłaś mi, że jestem dziennikarską hieną, która żeruje na ludzkich tragediach, ja wygarnęłam ci, że niszczysz miasteczko i że prawdopodobnie romansujesz z burmistrzem – powiedziała spokojnie Silvia, starając się nie myśleć, że Jose Balmaceda jakieś pięćdziesiąt metrów od nich może się właśnie wykrwawiać na śmierć.
– C-co? – Blondynka złapała się za głowę, nie rozumiejąc, co pani Guzman insynuuje.
– Alibi, Victorio – oznajmiła dobitnie, mając ochotę nią potrząsnąć. – Jestem twoim cholernym alibi, więc weź się w garść. Mój prawnik poświadczy, że dokonywałyśmy ostatnich uzgodnień w sprawie ugody.
– Po to go zawołałaś? On wie, że coś jest nie tak…
– Adam jest w porządku. Będzie nas krył, spokojnie. Tylko weź się w garść. Potrzebuję teraz tej zimnej suki, która krytykuje moje metody, a nie kluski, która się rozkleja. – Silvia sama nie wiedziała, dlaczego ona zachowuje trzeźwość umysłu. Ostatecznie nigdy w takiej sytuacji nie była. Może po prostu miała już wieloletnie doświadczenie w ukrywaniu sekretów. – Powinnam chyba odnaleźć Vedę. Biedactwo, mogła się przestraszyć. Powiem Javierowi, żeby przyszedł i…
Victoria złapała dziennikarkę za przedramię i zacisnęła na nim palce. Nie chciała by wołała Javiera, a Silvia nie mogła jej za to winić. Magik był chyba najbardziej łagodnym człowiekiem, jakiego znała. Świadomość, że jego żona wbiła właśnie laskę w oko Jose Balmacedy, pewnie nie byłaby zbyt przyjemna.
– Zostanę – zapewniła ją, próbując pomóc jej się uspokoić.
***
Mała Beatriz była przesłodka i Norma uwielbiała się nią zajmować. Adora zasłużyła na odrobinę wytchnienia, powinna być nastolatką, póki jeszcze miała okazję, dlatego pani Aguilar oferowała pomoc, kiedy tylko mogła. Żałowała jedynie, że jej syn i panna Garcia nie mogą ze sobą szczerze porozmawiać. Miała wrażenie, że nie mówią sobie wszystkiego, szczególnie jeśli chodzi o uczucia, i przez to wciąż się ze sobą mijali. Marcus poszedł na bal ze studentką, Adora ze studentem, a Norma siedziała w domu Ozunów, zabawiając małą Beę i zastanawiając się, kiedy ta dwójka w końcu pójdzie po rozum do głowy.
Zdecydowanie nie spodziewała się dzwonka do drzwi o tej porze, a kiedy na progu ujrzała Fabiana Guzmana, przez chwilę myślała, że ucięła sobie drzemkę i ma zwidy.
– Mogę wejść? – Sekretarz gubernatora naprawdę tam był, więc Norma przesunęła się w drzwiach, by wpuścić go do środka. – Przepraszam, że cię nachodzę. Marcus mówił, że opiekujesz się dzieckiem.
– Nie jesteś na balu?
– Zdaje się, że zrobiło się tam małe zamieszanie. Zresztą nie lubię takich spędów.
– Poznałeś już małą Beatriz? – zapytała, a kiedy pokręcił głową, poprowadziła go do kojca, gdzie dziewczynka kręciła się i spoglądała na nich wielkimi oczami. – Chcesz ją potrzymać?
– Chyba nie powinienem.
– Nonsens, dzieci cię lubią. – Zanim zdążył zaprotestować, wetknęła mu na ręce pulchnego berbecia, ściskającego pluszową żyrafę. – Widzisz? Niemowlęta są jak konie, wyczuwają, kiedy ktoś się ich boi. Ty się nigdy nie bałeś.
Chciał zaprzeczyć, ale nie było sensu. Był racjonalnym człowiekiem i niewiele rzeczy go w życiu przerażało. Może nie był najbardziej rodzicielskim z rodziców, ale nigdy nie zatrzęsła mu się ręka, kiedy brał na ręce niemowlaka. Mała Beatriz z ciekawością trąciła rączką jego okulary, więc zdjął je i schował do kieszeni marynarki.
– Jak się czułaś, kiedy myślałaś, że dziewczynka jest Marcusa? – zapytał, bo nie mieli okazji nigdy poruszyć tego tematu. Znał Normę na tyle dobrze by wiedzieć, że zachwycona na pewno nie była.
– Nie będę kłamać, czułam się zawiedziona, nieco rozczarowana. Nigdy przez myśl mi nie przeszło, że mój syn może być tak lekkomyślny. – Pani Aguilar z perspektywy czasu czuła się zawstydzona swoją pierwotną reakcją. – Ale z czasem wiedziałam już, że sobie poradzą, Marcus potrafi stanąć na wysokości zadania. Jakaś część mnie trochę żałuje, że to dziecko nie jest jego. – Kobieta podeszła do mężczyzny i pogłaskała dziewczynkę po policzku.
– Ta dziewczyna, Adora, wiedziałaś, że jest ze mną spokrewniona? – Na widok zdumionej miny dawnej ukochanej, wytłumaczył: – Zdaje się, że moja matka i jej babka były krewnymi. Świat jest mały, prawda?
– Wujek Fabian. – Norma zachichotała, obserwując uważnie dziewczynkę, która nie miała zielonego pojęcia, o czym mówią. – Czasem zapominam, że jesteś spokrewniony z Barosso.
– Uwierz mi, ja też wolałbym o tym zapomnieć. Nie martw się. Fernando odpowie za wszystko, co zrobił. Sprawa mostu jeszcze wypłynie, nie zostawimy tak tego.
Norma tylko pokiwała głową. Nie miała siły o tym myśleć. Jako prawniczka wiedziała, że nie posiadali dowodów na winę burmistrza. Za wszystko miała odpowiedzieć firma Balmaceda i Syn. Nie było sensu tego roztrząsać i psuć sobie świątecznego nastroju.
– Ma jego oczy, prawda? – Fabian zmienił nagle temat, przypatrując się Beatriz. Zielone tęczówki były dosyć charakterystyczne. – Roque bywał u nas w domu, czasem ciężko go było wygonić. Silvia nie cierpiała, kiedy się u nas kręcił. Myślę, że Jordan zapraszał go, żeby zrobić nam na złość, bo sam też za nim nie przepadał. To był dziwny dzieciak. – Fabian skwitował jednym zdaniem zachowanie zmarłego nastolatka.
– To był dzieciak z problemami – sprostowała Norma, poważniejąc. – Czasami się zastanawiam, czy mogłam zrobić coś więcej, żeby mu pomóc.
– Zrobiłaś więcej niż inni – przypomniał jej, bo była to święta prawda. – Zapłaciłaś za odwyk i terapeutę, za lekcje tańca w ośrodku kultury. A on był dla ciebie okropny.
– Nie mów tak. – Norma pokręciła głową, bo nigdy nie myślała o przyjacielu syna w ten sposób. – On i jego matka mieli ciężko po odejściu pana Gonzaleza. Próbowałam pomóc, jak tylko mogłam.
– I nigdy nie usłyszałaś „dziękuję”.
– Nie oczekiwałam tego. – Norma przypatrywała się przez chwilę małej dziewczynce, która kolor oczu odziedziczyła po ojcu, którego nigdy nie będzie jej dane poznać. Może to i dobrze. Pluszowa żyrafa wypadła małej z ręki na podłogę i ta momentalnie zaczęła grymasić i wyrywać się z objęć Fabiana, który nie wiedział, co jest grane. – To pan Żyrafa. Bea go uwielbia.
– Ach. – Po raz pierwszy tego wieczora na ustach sekretarza pojawił się uśmiech. – Przypomina jej Marcusa?
– Uderzające podobieństwo. – Norma zażartowała, od razu podnosząc zabawkę i wręczając z powrotem dziecku. Stali przez chwilę w ciszy, przypatrując się małej w jakimś dziwnym transie. Oboje myśleli o tym samym – jakby to było, gdyby założyli razem rodzinę. Teraz już nigdy się tego nie dowiedzą. Pani Aguilar parsknęła w końcu lekkim śmiechem. – Marcus czasem bardzo mi ciebie przypomina.
– Mnie? – Fabian się zdziwił. – Wiesz, Normo, to ty chodziłaś na rozszerzone zajęcia z biologii, ale nawet ja wiem, że to niemożliwe.
– Przestań. – Kobieta uderzyła go lekko w ramię i patrzyła, jak mężczyzna odkłada dziecko z powrotem do kojca. Rączki Beatriz zacisnęły się mocniej na szyi pana Żyrafy. – Marcus jest kropka w kropkę jak Adrian, jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny, ale z charakteru już mniej go przypomina.
– Masz na myśli to, że twój syn nie jest zadufanym w sobie dupkiem?
– Bądź poważny, Fabian.
– Jestem. Nie cierpiałem Adriana jeszcze w szkolnych czasach, przecież wiesz. – Guzman nigdy się z tym nie krył. On i Delgado byli z dwóch innych światów.
– Adrian lubił się popisywać, to prawda. Lubił też dziewczęta i wiedział, że jest popularny. W tym aspekcie Marcus jest totalnie niedomyślny. – Norma złapała się za głowę, śmiejąc się cicho. – On i Adora robią jakieś dziwne podchody i żadne z nich się nie przyzna do swoich uczuć. Marcus nie lubi mówić o uczuciach, zawsze taki był. Pod tym względem jesteście niemal identyczni.
Było w tym sporo prawdy. Mimo, że Marcusa i Fabiana nie łączyła ani jedna kropelka krwi, mieli sporo wspólnych cech charakteru. Zawsze ułożeni i poważni, bardziej dojrzali niż wskazywałby to ich wiek, inteligentni i ambitni, ale jeśli chodziło o uczucia, woleli tłumić wszystko w sobie. Nie lubili być w centrum uwagi i sprawiać komuś kłopot, dlatego zwykle gryźli się w język zamiast powiedzieć to, co naprawdę myśleli. Guzman przypatrywał się ukradkiem Normie i w tamtym momencie chciał jej wiele powiedzieć. Wszystko to, czego nie wypowiedział przez te wszystkie lata, ale zwyczajnie nie mógł. Były takie sekrety, które miał zabrać ze sobą do grobu.
*
Pueblo de Luz, rok 2011
Czuł się obserwowany, co trochę go zdziwiło. Podniósł wzrok znad papierów, zniżając lekko okulary, by móc lepiej zobaczyć trzynastolatka opierającego się o lodówkę.
– Poczęstuj się czymś, nie musisz prosić o zgodę – rzucił Fabian, gestem pozwalając Roque się rozgościć.
Dzieciaki bawiły się przed domem, słyszał kozłowanie piłki i radosne śmiechy. Gonzalez często u nich bywał. Jego matka pracowała bez ustanku w swoim sklepiku, a Jordan zapraszał czasem kolegę na obiad, wiedząc, że ten w domu pewnie musi siedzieć sam do późnego wieczoru. Czasem Roque przychodził też pograć w gry komputerowe, bo sam nie miał konsoli. Silvia nie była zachwycona – wolałaby, żeby jej dzieci nie zadawały się z kimś takim, a pech chciał, że zielonooki kędzierzawy chłopak był też partnerem Neli w akademii tańca. Dziennikarka musiała zatem zacisnąć zęby i to wytrzymać, szczególnie że Norma Aguilar wciąż powtarzała, jakie to miłe, że Silvia jest gościnna wobec chłopca. Fabianowi wszystko było jedno, bo i tak rzadko bywał w domu. Dzieciaki bawiły się po swojemu i nie wnikał w to, dopóki nie sprawiały żadnych problemów. Roque Gonzalez wyglądał jednak inaczej tego dnia. Świdrował go wzrokiem i dostrzegł w jego oczach coś dziwnego, czego nie mógł do końca sklasyfikować.
– Dużo pracujesz, co? – zagadnął Roque, wyciągając sobie z lodówki kartonik mleka truskawkowego. – To coś związanego z Cyganami? – Wyciągnął szyję, by podejrzeć dokumenty, ale Guzman zakrył je teczką.
– Skąd ten pomysł?
– Mówią o tobie. – Roque rzucił tę uwagę mimochodem. Fabian jednak nie był głupi. Czuł, że dzieciak tylko na to czekał, by zacząć ten temat. Pozwolił mu więc rozwinąć myśl. – Gadają, że romansujesz z cygańskimi kobietami. Że je wykorzystujesz.
– Ludzie opowiadają różne głupoty.
– Mówią, że jedną zapłodniłeś.
– Nie powinieneś przypadkiem skupić się na szkole, a nie na plotkach? Dzieci nie powinny mówić o takich rzeczach.
– Nie jestem dzieckiem – żachnął się, czym tylko potwierdził, że jednak był niedojrzały. – Jonas mówi, że zapłaciłeś grube pieniądze za milczenie. Masz dużo kasy, Fabian?
Guzman zdjął okulary i przypatrywał się badawczo trzynastolatkowi przez dłuższą chwilę. Dzieciak umiał manipulować, wiedział jak dostać to, czego chciał. Nie musiał nawet mówić wprost. Fabian wstał z krzesła i z tylnej kieszeni spodni wyciągnął portfel. Wyjął kilka banknotów i chciał je wręczyć Roque, ale ten zakaszlał lekko, jakby dawał mu jakiś sygnał. Mężczyzna z lekkim westchnieniem wyciągnął całą zawartość, zwinął i wcisnął w dłoń chłopca.
– To jednorazowa sytuacja, nie wyobrażaj sobie zbyt wiele – ostrzegł go, a Gonzalez udał, że zamyka usta na zamek.
Fabian nie zastanawiał się nad tym zbyt długo, wolał uciszyć dzieciaka niż ryzykować, że zacznie rozpowiadać plotki, które mogły mu zaszkodzić i prędzej czy później wyciągnąć na światło dzienne sprawę Horacia i Kariny. Nie miał pojęcia, że pieniądze, które dla niego niewiele znaczyły, posłużą prawdopodobnie na zakup pierwszej działki dla młodego narkomana. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5857 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:20:35 04-05-24 Temat postu: |
|
|
cz. 2
Czuła, że łzy upokorzenia cisną jej się do oczu. Siedziała na tylnym siedzeniu auta Conrada, bo wstydziła się mu spojrzeć w twarz. Co za okropna sytuacja, wcale tego nie chciała, w życiu nawet się nie całowała, a teraz została okrzyknięta naczelną zdzirą w szkole. Informacja o tym, że Lidia Montes ma w torebce zapas prezerwatyw dla całej drużyny futbolowej obiegła wszystkich uczniów z prędkością światła, a ona wiedziała, że prędko jej tego nie zapomną. A to wszystko przez głupiego Guzmana, który zawsze musiał wszystkim robić pod górkę i rozpowiedział tę plotkę, Lidia była tego pewna. Przez niego wszyscy mieli ją teraz za puszczalską. Dłonie zacisnęła na kolanach, mając ochotę zapaść się pod ziemię.
– Już spokojnie, Lidio. Nic się nie stało – odezwał się Saverin po jakimś czasie, kiedy już dojeżdżali do domu. Wyglądał, jakby sam nie wiedział, jak do niej zgadać przez całą drogę.
– Nieprawda. Ja wcale nie jestem taka, Conrado. – Pociągnęła kilka razy nosem, czując ogromną potrzebę wytłumaczenia się przed opiekunem.
– Wiem, Lidio.
– Nie chcę, żebyś tak o mnie myślał.
– Nie myślę…
– To naprawdę nie tak!
– Lidio. – Conrado przerwał jej, bo nie mógł dojść do słowa. – W porządku. Jordan wytłumaczył mi, co się stało.
– Nie słuchaj go, wciąż opowiada głupoty. To wszystko jego wina! – Poczuła się jeszcze gorzej, o ile to w ogóle możliwe. Jakim prawem Guzman rozmawiał jeszcze z Saverinem po całym zajściu? Chciał jej dopiec jeszcze bardziej i to mu się udało.
– Wiem, wyjaśnił mi. – Conrado zerknął na podopieczną w lusterku wstecznym. – Następnym razem, kiedy kolega poprosi cię o przechowanie w torebce prezerwatyw, bo sam nie ma kieszeni w garniturze, po prostu mu odmów. Nie zdziwiło cię, że potrzebował ich aż tyle?
Lidia zamrugała rzęsami, czując, że maskara na pewno już się rozmazała. Wyglądało na to, że Jordan wziął winę na siebie, choć właściwie kondomy dostała od Olivii na własny użytek.
– Jordan ma duże mniemanie o sobie – wyjaśniła, ciesząc się, że nie musi znosić więcej upokorzenia.
Conrado przyglądał jej się z troską, kiedy wchodzili do domu. Nie tak planował zakończyć ten wieczór. Czuł się winny, że zabrał ją wcześniej z imprezy, zachowując się jak nadopiekuńczy tatuś, bo przecież nie był jej ojcem. Chciał ją przeprosić, zaproponować, że jakoś jej to wynagrodzi, ale zanim jakiekolwiek słowo wydobyło się z jego ust, poczuł jak ręce nastolatki oplatają go w pasie, kiedy się w niego wtuliła.
– Dobranoc, Conrado – szepnęła i szybko uciekła na górę do swojego pokoju.
Dla niej też była to nowość, że ktoś się o nią martwił i dbał o jej dobre imię. Saverin uśmiechnął się sam do siebie. Czasami zdawali się rozumieć bez słów.
***
Bujała w obłokach do samego końca imprezy. Cały czas zerkała w stronę wejścia do namiotu, ale Marcus już się nie pojawił, podobnie zresztą jak Laura. Felix czuł, że jest nie w sosie, więc zaproponował, że odprowadzi ją do domu.
– Wybacz, że nie mam samochodu, żeby cię odwieźć – powiedział z lekkim zakłopotaniem, kiedy szli spacerem, powoli zbliżając się do ulicy, na której oboje mieszkali.
– Nie przeszkadza mi to. Jest miło. Lubię chodzić, odpręża mnie to – przyznała Veronica, krocząc u boku przyjaciela z lekko zasmuconą miną. – Twój tata zawsze był super. Rozumiem, dlaczego nie pozwala ci prowadzić. Gdyby mój żył, pewnie też nie pozwoliłby mi usiąść za kółkiem.
– Masz prawko? – zagadnął Felix, bo właściwie od wielu lat nie utrzymywali bliższych kontaktów i niewiele o niej wiedział.
– Nie. Nigdy jakoś mnie do tego nie ciągnęło. Nie było sensu, skoro…
– Zawsze znalazł się ktoś, kto chętnie cię gdzieś podwiezie? – dokończył za nią Felix, a ona przytaknęła zawstydzona.
– To brzmi okropnie, jakbym wykorzystywała ludzi. Ale zawsze uważałam, że to miłe, że proponują podwózkę do domu.
– Niebieska honda civic szpeci okolicę… – Felix przypomniał sobie słowa Olivii.
– Myślisz, że Yon bardzo jest na mnie zły?
– Myślę, że jest zraniony. I myślę, że jest dupkiem, więc właściwie wyszło na zero.
– Powinnam z nim pomówić, prawda?
– Myślę, że Yon sam się do ciebie odezwie.
– Nie mówię o Yonie. – Veronica zatrzymała się w miejscu i zadarła głowę, by spojrzeć na wyższego kolegę. Niewielu miała przyjaciół, którym mogła patrzeć w oczy. – Marcus wyglądał na wściekłego, pierwszy raz go takim widziałam. Myślisz, że on… Nieważne. Uznasz mnie za idiotkę.
– Nie oceniam ludzi w ten sposób. – Felix wcisnął ręce do kieszeni eleganckich spodni od Marisy Fernandez i wpatrzył się w błyszczące oczy sąsiadki. – Chcesz mnie zapytać, czy Marcus nadal cię kocha, tak?
– Pobili się. To chyba coś znaczy? – Wyglądała, jakby sama siebie próbowała o tym przekonać. Felix nie wiedział, co było powodem wybuchu przyjaciela, ale wszystko na to wskazywało, więc tylko pokiwał głową. – Marcusa nic nie łączy z Laurą, prawda?
– O ile mi wiadomo, to nie.
– Ale o ile ci wiadomo, coś go łączy z Adorą?
– Nie czuję się komfortowo, odpowiadając na te pytania – przyznał szczerze, zagryzając dolną wargę.
– Absolutnie cię rozumiem, nie chcesz zdradzić zaufania przyjaciela. Szanuję to. – Panna Serratos pokiwała głową gwałtownie, jakby chciała podkreślić, że pod żadnym pozorem nie namawia Felixa do obgadywania Marcusa za plecami. Felix wolał nie wyprowadzać jej z błędu. Prawdą było jednak, że sam gubił się już w uczuciach Delgado, który zwykle po prostu albo się ich wypierał, albo o nich wcale nie rozmawiał. – Czy wyjdę na kompletną idiotkę, jeśli powiem, że kocham Marcusa i chciałabym znów spróbować?
– Nie wyjdziesz. Nie wybieramy tego, w kim się zakochujemy. – Felix ruszył dalej ulicą, a ona dogoniła go po chwili, wpatrując się w niego jak urzeczona.
– A więc ją kochasz! Tak czułam. Myślę, że jest urocza. Lidia, prawda? – Veronica złapała Felixa pod ramię i przypomniała sobie niską brunetkę z ognikami w oczach. – Zabawne.
– Moje uczucia są dla ciebie zabawne? To miło. – Castellano udał, że się obraził, a ona szybko go przeprosiła.
– Nie, nic podobnego. Po prostu…
– Chciałaś powiedzieć, że do siebie nie pasujemy, prawda?
– Cóż… – Veronica nie potrafiła okłamać przyjaciela. – Przeciwieństwa się przyciągają.
– To nie ma znaczenia. Nie chcę narażać na szwank mojej przyjaźni z Lidią, za wiele dla mnie znaczy, by ryzykować, że już nigdy się do mnie nie odezwie, jeśli powiem jej, co czuję.
– Jeśli przyjaźń była silna, nic nie powinno jej zachwiać.
– Przyjaźniłaś się całe życie z Jordanem. I gdzie teraz jesteście? – zapytał trochę zgorzkniałym tonem.
– To co innego. Mnie i Jordana nigdy nie łączyły żadne romantyczne uczucia. A ja zawaliłam na całej linii, zdradzając Marcusa z Franklinem. Jordi jest bardzo wyczulony na zdrady. Może to przez ojca, sama nie wiem.
Felix kaszlnął kilka razy, nie mogąc zamaskować inaczej prychnięcia. Była bardzo niedomyślna. Ale Jordan krył się ze swoimi uczuciami wyjątkowo dobrze, nawet przed Felixem. Przed nim jednak nic nie dało się ukryć, bo znał Guzmana jak własną kieszeń.
– Żałuję wielu rzeczy, Felix. I wiele bym dała, by móc znów odzyskać przyjaciół. – Posmutniała na wspomnienie Jordi’ego, Sary i Marcusa. – Może nowy rok przyniesie dla mnie drugą szansę, kto wie? Może i tobie ją przyniesie. Nie załamuj się. – Szturchnęła go ramieniem, a on wymusił uśmiech.
Odprowadził ją pod same drzwi i wrócił spacerem do domu. Ella nie spała – okręcała się w salonie w swojej sukni balowej i zanosiła się radosnym śmiechem. Basty już poszedł spać, a Leticia zmywała makijaż w łazience na górze.
– Cudowny wieczór, prawda? – Trzynastolatka wyszczerzyła zęby do brata, kiedy ujrzała go na progu domu.
– Jose Balmaceda trafił do szpitala – przypomniał jej, zamykając drzwi wejściowe.
– A powinien trafić do więzienia – zauważyła, jakby chciała podkreślić, że właściwie to spotkała go łaska.
– Nagle się do mnie odzywasz? – Felix prychnął, robiąc naburmuszoną minę. – Przez cały wieczór ani razu nie poprosiłaś mnie do tańca.
– Tańczyłeś z Veronicą.
– Bo nie mogłem zatańczyć z własną siostrą.
– Trzeba mnie było zabrać.
– El… – Felixowi zrobiło się głupio. Powinien o tym pomyśleć. Dlaczego w ogóle nie przyszło mu to na myśl? Dziewczynka jednak tylko roześmiała się jeszcze głośniej.
– Żartuję, to byłby obciach, gdybym przyszła z bratem. A tak zostałam odeskortowana przez księcia z bajki. – Ella rozmarzyła się, rzucając się na kanapę i oddychając ciężko. Bolały ją nogi od tańca, ale czuła się wyśmienicie.
– No wiesz… A ja to niby co? Jakaś ropucha?
– Ty też jesteś niczego sobie – dodała ze śmiechem, ale czuł, że robi to z grzeczności. – Słyszałam, jak dziewczyny szeptają, że wyglądasz naprawdę przystojnie.
– Zamieniam się w słuch. – Felix usiadł na fotelu i wpatrzył się w siostrę wyczekująco. Wiedziała, że się zgrywał. Mieli ostatnio ciche dni, ale ich urok polegał na tym, że potrafili szybko się godzić. Nie musieli nawet mówić na głos „przepraszam”, bo oboje rozumieli się bez słów.
– Luz Maria powiedziała, że masz przepiękny uśmiech i nigdy wcześniej tego nie dostrzegała. A Paula i Marina chwaliły twój outfit. Tak sobie myślę, że to efekt Veronici. Ona jest jak wila. No wiesz, Fleur Delacour. – Wskazała ręką na telewizor, jakby to było jasne, że mówi o Harrym Potterze, którego maraton oglądała, zanim Jordi ją odebrał. – Kiedy Bill Weasley stał z nią na ślubnym kobiercu, nikt nie poznał, że miał pokiereszowaną twarz, bo jej piękno roztaczało się na wszystkich. Wiesz, o co mi chodzi? – Ella nie czekała jednak na odpowiedź. Przyjrzała się bratu badawczym wzrokiem. – Felix, czy ty chodzisz z Veronicą?
– Nie, skąd ten pomysł?
– No bo spędzasz z nią ostatnio okropnie dużo czasu…
– Prowadzimy śledztwo w sprawie zboczeńca z instagrama.
– No i poszedłeś z nią na bal. – Ella udała, że nie słyszy odpowiedzi brata. Chłopak przesiadł się z fotela i klapnął na kanapę obok siostry, która wyszarpnęła mu sukienkę spod tyłka. – Nie zniszcz, to kolekcja Marisy Fernandez!
– Myślałem, że ona projektuje tylko dla facetów.
– To źle myślałeś. – Ella westchnęła i znów spojrzała na brata. – Dziewczyny w mojej szkole mówią, że z nią chodzisz.
Felix się roześmiał. Dawno nie śmiał się tak wesołym śmiechem. Trzynastolatka nie była z tego zadowolona, była pewna, że się z niej nabija.
– Daj spokój, El. Jakim cudem taka dziewczyna jak Veronica Serratos miałaby chodzić ze mną? – Wskazał palcem na siebie i roześmiał się jeszcze głośniej.
– Dlaczego nie? Niczego ci przecież nie brakuje.
– Och, najpierw nazywasz mnie brzydalem i ropuchą, a teraz mówisz, że niczego mi nie brakuje?
– Nic takiego nie powiedziałam! – Ella się oburzyła, ale zaraz potem dostała kuksańca od brata i wiedziała, że się zgrywa. – Tak tylko mówię, że ładnie razem wyglądaliście. I chociaż nie przepadam za Veronicą, to mogłabym ją zaakceptować. Ale uprzedzam, że wolę Lidię.
– Ja niestety też.
– Dlaczego niestety?
– Bo Lidia cały wieczór przetańczyła z makaroniarzem.
– Ale to nie Daniel odwiózł ją do domu. Wyszła szybciej z Saverinem. Dlaczego?
– To zbyt nieprzyzwoite dla twoich delikatnych uszu – odparł, woląc nie informować siostry, że w tę sprawę zamieszany był jej własny telefon, torebka pełna prezerwatyw i niewyparzony język Jordana. – Powinniśmy iść spać. Jutro wielki dzień.
– Wiem, Ivan przychodzi na wigilię z Eleną i Vedą. I mama i ciocia Tina też przyjdą!
– Co?
– Nie wiedziałeś? – Ella trochę sposępniała. – Tak dawno nie spędzaliśmy świąt z mamą, Fel. Mógłbyś proszę być miły chociaż przez ten jeden wieczór? Dla mnie.
– Dla ciebie wszystko.
***
Olivia starała się wyciągać Ruby z domu, kiedy tylko mogła. Zbliżyły się do siebie poprzez podobne doświadczenia, choć żadna nigdy o tym nie mówiła. Pewne rzeczy pozostawały niedopowiedziane, ale mimo tego dobrze się czuły w swoim towarzystwie. Różniły się diametralnie i każda inaczej radziła sobie z traumą, ale może właśnie dzięki temu odnalazły wspólny język. Bustamante korzystała z każdej wolnej chwili podczas przerwy świątecznej, starała się zająć czymś umysł byle tylko nie dać sobie pretekstu do myślenia o Oliverze i o tym, co jej zrobił. Kiedy tylko nie miała żadnego zajęcia, jej myśli automatycznie wędrowały do trenera drużyny siatkarskiej i wymyślały przeróżne scenariusze tortur. Wiedziała jednak, że żadnej z nich nigdy nie będzie mogła zrealizować. W głębi serca liczyła, że Łucznik Światła dobierze się Bruniemu do skóry, że pośle śmiertelną strzałę, bo czuła, że tylko wtedy znajdzie spokój. Bała się o swoje życie każdego dnia, bała się o Marcusa, który jako jedyny poznał trenera od tej okropnej strony, bała się też o mamę. Wiedziała, że nigdy nie zazna spokoju. Nie dopóki Oliver Bruni żył i miał się dobrze.
– Dlaczego twój tata przysłał czek? Nie mógł przelać pieniędzy? – Ruby Valdez wyrwała koleżankę z zamyślenia.
Zmierzały właśnie do banku, gdzie blondynka chciała spieniężyć czek, który dostała na święta od ojca. Olivia tylko parsknęła lekkim śmiechem.
– Chciał pokazać, że nie idzie po linii najmniejszego oporu. Zawsze mówi, że przelewy są takie bez wyczucia. Wysłał mi też nową dżokejkę.
– Jeździsz konno?
– Już dawno przestałam, nie miałam na to czasu. Chociaż teraz, kiedy dona Prudencja odnowiła stadninę El Tesoro, może warto by było do tego wrócić. Zapytam Quena, czy to załatwi. Chciałabyś pojeździć?
– Sama nie wiem. – Ruby wzruszyła ramionami.
Weszły do banku i stanęły w kolejce do okienka. Przed Bożym Narodzeniem ludzie tłumnie zgromadzili się w placówce, by wykonać na ostatnią chwilę przelewy dla wnuków albo by pobrać gotówkę.
– Wigilia to zmora. Ludzie wciąż tylko latają po sklepach i stoją w kolejkach. Chyba nie o to powinno chodzić w świętach, prawda? – zapytała Olivia, wzdychając, bo zapowiadało się, że będą musiały odstać swoje. – Jeśli nie masz planów na Boże Narodzenie, wpadnij jutro do nas. Mama urządza co roku piknik w ogrodzie, jest całkiem fajnie. Grillujemy, a kiedy byliśmy mniejsi, zawsze była też piniata. Może w tym roku zrobimy taką pełnowymiarową w kształcie Dicka Pereza, każdy będzie mógł go walnąć kijem, co sądzisz?
Ruby wzruszyła ramionami. Na wspomnienie tego człowieka dreszcz przeszedł jej po plecach, a kiedy przypomniała sobie listę znalezioną u niego w domu, zrobiło jej się niedobrze. Olivia widocznie poczuła, że powiedziała coś nie tak, bo odchrząknęła, uśmiechnęła się lekko pod nosem i trąciła Ruby ramieniem.
– Jak było wczoraj z Patriciem? – zagadnęła, czekając na jakieś ciekawe szczegóły. Wiedziała, że Ruby nie była jeszcze na tym etapie, zresztą sama nie proponowała jej prezerwatyw w łazience na balu, ale liczyła na jakieś newsy.
– Co masz na myśli? – Valdez nie do końca rozumiała, o co koleżance chodzi. – Poszliśmy razem na bal, trochę pogadaliśmy, trochę potańczyliśmy. Potem odwiózł mnie do domu.
– Miło spędziliście czas?
– Chyba tak. Dlaczego tak na mnie patrzysz? Patric to tylko kolega. – Ruby postanowiła postawić sprawę jasno. Słabo znała Gamboę, dobrze się razem bawili podczas nocy wyzwań i na balu również miło się rozmawiało, ale nie wybiegała w przyszłość.
– Tak tylko sobie myślę. Fajnie, że otwierasz się na ludzi. – Olivia ją pochwaliła, przesuwając się w kolejce, bo zbliżała się jej kolej. – Nie znam za dobrze Patricia, ale wydaje się w porządku. Słyszałam, że kolegował się z Jordanem, więc coś to musi znaczyć. Jordi jest dosyć wybredny w kwestii znajomych.
– Myślisz, że Pat uznał wspólne wyjście na bal za randkę?
– Zwykle kiedy dziewczyna zaprasza chłopaka na tańce, to jest to właśnie randka. – Olivia zacisnęła mocno usta, by się nie roześmiać. Nie chciała nabijać się z koleżanki, po prostu uważała, że to urocze. – Słuchaj, ten Pat wydaje się w porządku. Nie musisz się go obawiać. Co prawda słyszałam pewne plotki, ale…
– Jakie plotki?
– Nieważne.
– Skoro już zaczynasz, to dokończ. – Ruby wpatrzyła się wyczekująco w blondynkę, kiedy opuszczały budynek banku. Olivia upychała pliki banknotów do małej torebki.
– No… słyszałam, że Pat sypiał z Dalią Bernal, kiedy ona była jeszcze z Jordanem. Ale nie wierzę w te bzdury. Nie lubiłam Dalii, ale nie była puszczalską. No i nigdy nie zdradziłaby Jordana. – Olivia była absolutnie pewna swoich słów. Nie chciała straszyć Ruby, tak po prostu wyszło. – Chciałabym tylko, żebyś uważała. Pamiętaj, że zawsze możesz ze mną pogadać, jeśli chcesz.
– Wiem, dzięki.
Valdez uśmiechnęła się blado. W tym samym momencie kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie. Na obie dziewczęta wpadł jakiś rozpędzony młodzieniec, potrącając je i przewracając Olivię. Dziewczyna krzyknęła „Moja torebka!”, a złodziej pobiegł dalej w dół ulicy, nie przejmując się, że kradnie w biały dzień.
– Nic ci nie jest? – Ruby zatroskała się, widząc zdarte kolano koleżanki, ale ona zbyt była wściekła, by zwracać na nie uwagę.
– Niech go ktoś złapie, ukradł mi pieniądze! – krzyczała, jednocześnie chwytając rękę Ruby i próbując wstać, by pobiec za złodziejem.
Chwilę później dostrzegły jakiś cień mknący za złodziejem. Spanikowany kieszonkowiec wypuścił z rąk torebkę Olivii i puścił się dalej biegiem, byle tylko uciec jak najdalej.
– To chyba twoje. – Usłyszały głos zamaskowanego człowieka, kiedy wręczył Olivii torebkę.
Obie stały jak wmurowane, zastanawiając się, co się właśnie stało, kiedy ich wybawiciel pobiegł w drugim kierunku, zwracając na siebie uwagę kilku przechodniów.
– To El Arquero de Luz – powiedziała Ruby, sprowadzając Olivię na ziemię.
To była jej jedyna szansa. W tej chwili w nosie już miała pieniądze od ojca, które mogły przepaść bezpowrotnie. Potrzebowała pilnie porozmawiać z Łucznikiem i poprosić go o to, by rozprawił się z Oliverem. Skoro posłał mu już jedną strzałę, mógłby zrobić to ponownie, tym razem skuteczniej.
– Zaczekaj! – wrzasnęła i puściła się biegiem za ubranym na czarno bohaterem. – Ruby, biegnij! Ty jesteś szybsza!
– Zwariowałaś? Mam gonić Łucznika? – Valdez dobiegła do niej i przyjrzała jej się z przerażeniem.
Olivia dyszała ciężko, trzymając się za bok. Zamaskowany zniknął im z oczu.
– Ja muszę… z nim porozmawiać – wydyszała Bustamante, z trudem łapiąc oddech.
– W porządku, na pewno wie, że jesteś mu wdzięczna za pomoc.
– Nie o to chodzi… nie o pieniądze… nie rozumiesz.
– Wszystko okej, Oli? Co ci jest?
– Ja muszę go znaleźć, muszę mu powiedzieć… on musi wiedzieć, musi go załatwić. Musi go zabić, rozumiesz?
– Kogo ma zabić? Olivio, przerażasz mnie. – Ruby chwyciła koleżankę za ramiona i zmusiła ją, by na nią spojrzała. Bustamante była rumiana od biegu i zdawała się w ogóle nie czuć zdartego kolana. W oczach miała jakąś dziwną dzikość, której Ruby nigdy wcześniej u niej nie widziała. W tym jednym momencie pomyślała, że może tak naprawdę Olivia wcale nie radziła sobie lepiej z traumą.
– Olivera, musi zabić Olivera. Muszę pomówić z Łucznikiem, musi mnie wysłuchać.
– Dlaczego Łucznik miałby zabić trenera Bruni? – Ruby pokręciła głową, kompletnie nie rozumiejąc nagłej zmiany zachowania u przyjaciółki. Dopiero po chwili na jej twarzy pojawiło się zrozumienie. – Oli, czy Bruni… czy on ci to zrobił?
– Nie, Ruby, nie mów o tym. Nie możesz o tym mówić, słyszysz? On mnie zabije, zabije Marcusa i moją mamę. A teraz i ciebie może zabić. Nikomu nie mów, nic nie mów. Przyrzeknij! – Tym razem to Olivia złapała Valdez za ramiona i ścisnęła je odrobinę za mocno, wbijając paznokcie w jej kurtkę.
– Dobrze, nic nie powiem, ale…
– Żadnego „ale”, Ruby. To można zakończyć tylko w jeden sposób. Ktoś z nas musi umrzeć.
***
Ivan wpadł na komisariat tylko na chwilę, żeby dopełnić kilku formalności. Planował zrobić sobie chociaż jeden wolny wieczór, w końcu nie co dzień była wigilia. Veda była przeszczęśliwa, kiedy przyniósł jej bombki, które ozdabiała razem ze zmarłym bratem. Jej uśmiech działał na niego jak balsam i coraz częściej łapał się na tym, że zrobiłby wszystko, byleby częściej go widywać. Święta mieli spędzić u Basty’ego i cieszył się, że pomimo tego, że były to pierwsze święta bez Jose Juniora, to Veda będzie miała przy sobie bliskich ludzi. Molina wiedział, że Felix i Ella postarają się, by Veda nie czuła pustki, zawsze odznaczali się niezwykłą empatią. Po wczorajszych rewelacjach na balu czuł, że sam musi bardziej się postarać, by odegnać ponure myśli Vedy od Jose Balmacedy i tego, co się wydarzyło.
– Ivan, zerkniesz na to, proszę? – Ursula Duarte przekroczyła próg jego gabinetu, pukając cicho we framugę.
– Mnie tu nie ma – powiedział szybko szeryf, składając kilka podpisów w papierach i wkładając je do teczek, które odłożył niedbale na brzeg biurka. – Nie mam czasu, Urs. Wpadłem dosłownie na pięć minut. Co jest grane?
– Mamy tego złodziejaszka, który grasuje w mieście od kilku miesięcy. To jeden z Romów – poinformowała swojego szefa i starego przyjaciela, obserwując, jak ten wyłącza komputer i szykuje się do wyjścia.
– No to brawo, powinszować. – Molina nawet na nią nie patrzył. Rozejrzał się jeszcze po gabinecie, ale widocznie uznał, że ma już wszystko, po co przyszedł, więc udał się do drzwi. Mina przyjaciółki zwiastowała jednak, że ma dla niego coś ważnego, więc westchnął i zatrzymał się lekko poirytowany. – Nie mów mi, że teraz szeryf powinien zajmować się jakimiś kieszonkowcami? Mam ważniejsze sprawy na głowie. Takie bzdety zostaw posterunkowemu Sanchezowi, niech się na coś przyda.
– Fakt, to zwykły rzezimieszek. Ale może zainteresuje cię fakt, że miał dzisiaj bliskie starcie z Łucznikiem Światła. – Ursula założyła ręce na piersi i czekała, aż jej szef coś powie. Powieka Ivana zadrgała lekko. Chyba zastanawiał się, czy mówi poważnie.
– Złodziejaszek dostał cytacik i strzałę? Niech zgadnę, zapewne oryginalne „Nie kradnij”. – Ivan udał, że bardzo go to ciekawi, a Ursula nie miała nawet siły skarcić go wzrokiem.
– Nie dostał ani strzały, ani cytatu. Łucznik gonił go przez pół ulicy Bankowej, odzyskał torebkę Olivii Bustamante i oddał jej własność, a potem zniknął. Ludzie zrobili zdjęcia.
– El Arquero de Luz łapie złodziejaszków? – Ivan stanął pośrodku gabinetu i wybuchnął gromkim śmiechem. Nie mógł się powstrzymać. – Wybacz, Urs, ale to silniejsze ode mnie. To miasteczko zaczyna być jakimś cyrkiem. Skoro złodziej przyczynia się do schwytania innych złodziei…
– Nie wydaje ci się to dziwne, że z nocnego mściciela Łucznik nagle wychodzi sobie w środku dnia i dokonuje obywatelskiego zatrzymania?
– Jakiego obywatelskiego zatrzymania? Z tego co mówisz wynika, że złodziejaszek sam się przestraszył i oddał ukradzione rzeczy. I pewnie sam wpadł na patrol policji. Na rogu Bankowej dyżuruje Ramirez.
– Zgadza się – przyznała Ursula, sama nie wiedząc, czego właściwie oczekiwała od Ivana. – Nie sądzisz, że powinniśmy zainteresować się tą sprawą? Zbadać to dogłębnie? Mi to wygląda na mistyfikację. Spójrz na te zdjęcia. – Podstawiła szeryfowi pod nos kilka wydrukowanych fotografii. Były kiepskiej jakości, jakaś starsza pani zrobiła je swoim starym telefonem. Łucznik uciekał na nich w czarnym stroju i znikał za rogiem ulicy. – Widzisz tutaj coś podejrzanego?
– Podejrzany brak przyzwoitości. Jak można biegać w tak ciasnych gaciach? – Molina parsknął śmiechem, ale na widok miny Ursuli nieco spoważniał i wytężył swój bystry wzrok. Skupił się na wszystkich szczegółach, na sylwetce zamaskowanego mężczyzny i jego otoczeniu, ale nie zauważył nic niepokojącego. – To na pewno facet, te ciasne gacie nic nie ukryją – powiedział w końcu, bo to jedyny wniosek, do jakiego doszedł.
– Nie ma łuku, Ivan. – Ursula postukała palcem w papierową fotografię, jakby to było oczywiste. – Rozmawiałam z Olivią Bustamante, której tamten Rom ukradł torebkę. Była z Ruby Valdez i obie potwierdziły, że nie widziały łuku, a dodatkowo Łucznik przemówił do nich.
– Jak jakiś płonący krzew? – Molina wysilił się na biblijny żart, ale niestety nie przyjął się dobrze.
– Brzmiał normalnie, bez zniekształconego głosu. Roman Pereira, to znaczy ten Templariusz, Chicle, w swoich zeznaniach po strzelaninie z El Paraiso twierdził, że Łucznik używa modulatora głosu, tak samo twierdził doktor Osvaldo Fernandez. Obaj krótko z nim rozmawiali. Nie mamy zeznań ofiar Łucznika, bo raczej nikt, komu El Arquero złożył wizytę pod osłoną nocy, się do tego nie przyzna, ale wydaje mi się, że jeśli z nimi rozmawiał, to zapewne również ukrył w jakiś sposób swój prawdziwy głow. W każdym razie wydaje mi się, że zamaskowany człowiek z ulicy Bankowej nie jest tym, za kogo go wzięto.
– I co w związku z tym? Wybacz, Urs, ale ja tutaj nie widzę przestępstwa. Okej, gość ma nierówno pod sufitem skoro się przebiera i bawi się w bohatera, ale nie ma na to paragrafu. Można jedynie udzielić upomnienia za zakrywanie twarzy uniemożliwiające sprawdzenie jego tożsamości. Ale nikt jeszcze nie wylądował w areszcie za noszenie kominiarki – dodał na końcu, a kąciki jego ust uniosły się lekko, jakby cała ta sytuacja wydała mu się po prostu absurdalna i niewarta jego uwagi.
– Masz coś przeciwko, żebym trochę się tym zajęła?
– Mamy roboty od groma, gwałcicieli i kartele na wolności, Cyganie znów robią rozpierduchę na skraju lasu, ale dobrze, Ursulo, baw się w detektywa. Ja muszę już iść. – Molina machnął jej ręką przez ramię, ale przy drzwiach zatrzymał się i zawrócił. – Czy Sara coś ci mówiła? Wczoraj na balu nie wyglądała za dobrze.
– Wróciła szybciej do domu, bolał ją brzuch. Dlaczego pytasz? – Ursula zmartwiła się, kiedy nie mogła znaleźć poprzedniego wieczoru córki, ale ta napisała jej wiadomość, że musiała wrócić z powodu złego samopoczucia. Nie widziała w tym nic dziwnego.
– Bez powodu. – Ivan zacisnął tylko usta, żeby nie powiedzieć za dużo. Prawdą było, że pewnie rozkwasiłby gębę Yonatana Abarci, gdyby nie ubiegł go w tym Marcus Delgado, więc wyszło na dobre. Szeryf bijący dzieci to na pewno nie był dobry przykład. Podszedł do Ursuli i pocałował ją w policzek. – Wesołych świąt.
Duarte stała przez chwilę, zaciskając palce na wydrukowanych fotografiach i patrząc za oddalającym się szeryfem w skórzanej brązowej kurtce. Nie mogła przestać myśleć o słowach Felixa i o regularnych przelewach. Czy to możliwe, że Ivan przesyłał jej pieniądze co miesiąc od osiemnastu lat? |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5857 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:41:24 04-05-24 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA III, CAPITULO 189 cz. 1
MARCUS/QUEN/CONRADO/SILVIA/ERIC/JORDAN/IVAN/LIDIA
Tegoroczne święta w domu Delgado nie były tak radosne jak zwykle. Przez ostatnie miesiące każdy próbował jakoś poradzić sobie ze stratą Gilberta i rzucić się w wir pracy lub nauki, ale teraz, kiedy nadeszła wigilia, brak pułkownika stawał się tylko bardziej odczuwalny.
– Gil uwielbiał Boże Narodzenie. Wyciągał nas nawet na pasterkę, mimo że nie był zbyt religijny. – Marcus uśmiechnął się smutno na wspomnienie ojczyma. Pomagał matce w kuchni, wykonując jakieś mało ambitne zadania, ale myślami był zupełnie gdzie indziej.
– Może wybierzemy się i w tym roku. Tak żeby podtrzymać tradycję – zaproponowała Norma. Dom wydawał się cichy i ponury bez jej zmarłego męża, który przed świętami zawsze miał dobry humor. Zresztą pułkownik rzadko kiedy bywał smutny, z reguły promieniował ciepłem. – Myślę, że Gilbertowi by się to spodobało.
– Namówić Carlosa na wizytę w kościele? Powodzenia. – Nastolatek prychnął, mieszając składniki na sałatkę. – Podarujmy sobie w tym roku. Podobno nowy proboszcz będzie odprawiał mszę. Nie chciałbym zasnąć w kościele.
– Dobrze, jak uważasz. Ja może się przejdę. Dawno nie byłam w kościele, chyba mi tego potrzeba. – Norma wytarła brudne dłonie w fartuszek i rozejrzała się po kuchni. W te święta jakoś nie mogła się odnaleźć we własnym domu.
– Na mnie nie liczcie. – Do kuchni weszli Carlos i Oscar, niosąc siatki z jabłkami. – Jak wejdę do kościoła, to się spalę. Zresztą nie chcę ryzykować, że jakiś wariat z łukiem wlepi mi strzałę w czoło.
– Masz coś na sumieniu, skoro się tego obawiasz? – Norma spojrzała na syna Gilberta, jakby jednocześnie była rozbawiona i trochę go strofowała. Wzięła od niego torby z owocami. – Ogołociliście cały sad?
– Spokojnie, nie starczyłoby nam czasu obejść całego sadu. Nie sądziłem, że jest tak duży. Ten Gaston ma kupę roboty. – Oscar przywitał się z Normą, zakasując rękawy i rozglądając się po kuchni, jakby zastanawiał się, z czym może pomóc.
– Nie bądź niemądry, Oscar, jesteś w gościach. Idź odpocząć. – Pani Aguilar pogłaskała młodego mężczyznę po ramieniu, nie chcąc, żeby czuł się zmuszony do pomocy, ale on chciał się na coś przydać. – Marcus, otworzysz? – poprosiła, kiedy do drzwi rozległo się pukanie.
Delgado zostawił sałatkę Fuentesowi i wyszedł, sądząc, że to zapewne kurier z jakimiś świątecznymi kartkami, które dotarły na ostatnią chwilę. Kiedy zobaczył, kto stoi na progu, miał wrażenie, że to jakiś koszmar.
– Nie wpuścisz mnie, Delgado? To niegrzecznie trzymać gościa na progu. – Oliver Bruni trzymał w dłoniach butelkę wina. Marcus zacisnął dłoń na klamce.
– Co ty tu robisz? – wysyczał przez zaciśnięte zęby. Myślał, że uwolnił się od niego chociaż na chwilę, ale widocznie trener postanowił go torturować nawet w jego własnym domu.
– Carlos mnie zaprosił. To miłe z jego strony, prawda? – Bruno uśmiechnął się kącikiem ust i przestąpił kilka kroków. – Mogę wejść, czy będziemy tak stali w progu przez cały wieczór?
– Marcus, co ty robisz? Wpuść trenera. Nie zachowuj się, jakby był wampirem. – Carlos zażartował, pojawiając się nagle w holu, po czym wziął od Bruniego wino i przywitał się z nim po przyjacielsku. – Norma mówi, żebyś wyciągnął ślubną zastawę – zwrócił się do przysposobionego brata i poprowadził swojego gościa w głąb domu.
Marcus jakby w amoku udał się do kredensu, mając wrażenie, że srebrna zastawa stołowa zaraz powypada mu z rąk. Jak miał spędzić wigilię z tym człowiekiem przy jednym stole? Wiedział, że Oliver robił to specjalnie. Był już w jego domu, wiedział o nim wszystko, a przynajmniej tak twierdził, kiedy ostatnio się skonfrontowali w trakcie treningu piłki nożnej. Wysłał też swoich ludzi, żeby zaatakowali jego matkę, żeby dać mu nauczkę. Przyszedł go pilnować, nie było innego wytłumaczenia. Sprawdzał go, chciał mu przypomnieć, kto tu rozdaje karty.
– Wszystko okej, Marcus? – Oscar zapytał go po angielsku, sprawiając, że nastolatek podskoczył w miejscu. – Co ci jest?
– Wiedziałeś, że on przyjdzie? – Delgado wskazał głową ogród, do którego Carlos zaprowadził Olivera, jakby oprowadzał go po domu. Nie miał pojęcia, że były marines znał doskonale każdy zakamarek.
– Ach, Ollie? Nie, Carlos zapomniał mi powiedzieć. Też nie jesteś wielkim fanem trenera, co? – Fuentes skrzywił się, pomagając chłopakowi nakryć do stołu w jadalni.
– Mało powiedziane. Ale zaraz, ty też go nie lubisz? Co o nim wiesz? – Marcus zaintrygował się słowami Oscara. Wydawał się być bardzo sceptycznie nastawiony do obecności komandosa w domu Delgadów.
– Właściwie to nic i w tym problem. Gość nie lubi o sobie mówić. Próbowałem go wybadać, ale niewiele udało mi się ustalić. Dostał strzałę od Łucznika Światła i to go bardzo zdenerwowało. To mi wystarczy, by wiedzieć, że to szemrany typ. – Oscar powiedział to lekkim tonem, ale kiedy zauważył minę Marcusa, szybko się poprawił. – To znaczy, to na pewno nic takiego. Ale po prostu jestem dosyć nieufny. Dorastając z Lucasem nauczyłem się analizować ludzi.
– Ja też mu nie ufam. Masz dobre przeczucie co do niego. Nie jest tym, za kogo się podaje – oświadczył Marcus, patrząc w dal na oszklone drzwi do ogrodu, za którymi dwie barczyste sylwetki konwersowały w najlepsze. – Kiedy otrzymał tę strzałę? Widziałeś, co było w tej wiadomości?
– To było już kawał czasu temu. – Fuentes spróbował sobie przypomnieć więcej szczegółów. – Wydaje mi się, że może dzień lub dwa po strzelaninie pod El Paraiso. Pamiętam, że wydało mi się podejrzane, że Oliver ma wybity bark i nie chce iść do lekarza. Carlos proponował, że go obejrzy, ale twierdził, że to nic takiego, mówił, że przesadził z treningiem na siłowni. Widziałem jednak, że go to dręczyło, wydawał się wręcz rozgniewany. Nie wiem, co dostał w wiadomości od Łucznika, ale był tym strasznie przejęty. Carlos nawet go usprawiedliwiał, twierdził, że na wojnie człowiek jest zmuszony robić różne rzeczy, z których nie jest się dumnym. Pamiętam, że mnie to poruszyło.
– Dlaczego?
– Bo każdy żołnierz wie, że musi wykonywać rozkazy. Carlos robił na wojnie wiele rzeczy, które go dręczą, ale zdaje sobie sprawę, że to część jego pracy. Natomiast Oliver… to nie były wyrzuty sumienia, raczej wściekłość, że jego sekrety mogą wyjść na jaw. Tak to odebrałem. Co robisz, Marcus?
Delgado chwycił Fuentesa za łokieć i poprowadził kawałek dalej, żeby Bruni przypadkiem ich nie zauważył.
– Bruni jest członkiem kartelu Los Zetas. Nie mam pojęcia, jakie ma plany w miasteczku i co próbuje osiągnąć, ale Lucas prosił mnie, żebym miał go na oku.
– Luke kazał ci mieć na oku członka kartelu? To nie brzmi jak Lucas.
– Nie kazał mi się wychylać, jedynie donosić mu o wszystkim, co wyda mi się podejrzane.
– To nadal niebezpieczne. – Oscar zmrużył oczy, nie rozumiejąc, w co oni wszyscy sobie pogrywali. – Jeśli to co mówisz jest prawdą, powinniśmy to zgłosić.
– Nie mamy żadnych dowodów. Zresztą widziałeś Olivera, on wszystkich okręcił sobie wokół małego palca. Nawet moja mama go lubi, a ona akurat zna się na ludziach. Przekabacił wszystkich.
– W porządku. – Oscar pokiwał głową. Jakaś część jego odczuła ulgę, że się nie pomylił. Czasami zaczynał sądzić, że to długi pobyt w śpiączce przyćmił jego zdrowy rozsądek. Teraz wiedział jednak, że nadal miał dobrą intuicję. – Carlos często się z nim spotyka, będę go miał na oku. Marcus, czy to znaczy, że jesteś w kontakcie z Lucasem?
– Czasem. On też nie wychyla się za bardzo, to niebezpieczne. Los Zetas są przekonani, że Templariusze nadal go wieżą i zmuszają do walk w klatkach.
– A nie zmuszają? – Fuentes uniósł brwi. Sam już nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić. Byłoby prościej, gdyby Hernandez z nim porozmawiał i wszystko wytłumaczył. Skoro się nie odzywał, oznaczało to tylko jedno – sprawa była zbyt skomplikowana i niebezpieczna i Luke nie chciał mieszać do tego Oscara. – Pomogę ci. Gdyby coś się działo, daj mi znać. Może nie jestem w najlepszej formie, ale nadal jestem dorosły. Nie postępuj pochopnie. Słyszałem od Carlosa, że masz tendencję do zgrywania bohatera. To nie jest na to czas ani miejsce.
– Wiem. Oliver groził mojej mamie i Adorze.
– Marcus… – Oscar wciągnął głośno powietrze, czując, że to zbyt wiele dla nastolatka. W tej chwili jednak czuł, że ten wysoki młodzieniec jest bardziej dojrzały od niego. Cóż, właściwie się nie mylił. Sam mentalnie nadal miał osiemnaście lat.
– Spokojnie, nie będę go prowokował. Nie jestem głupi.
– Mam nadzieję. Zjedzmy szybko kolację i udawajmy, że wszystko jest okej. W tym akurat obaj jesteśmy mistrzami.
***
Quen bardzo szybko pożałował, że zgodził się na wspólne święta na El Tesoro. Co prawda i tak nie miał nic do gadania, ale i tak bolało. Jęknął na widok zbliżających się do hacjendy państwa Olmedo.
– Bądź miły – usłyszał tylko od Ofelii, która zniknęła w pensjonacie w towarzystwie Debory, zostawiając go samego na zewnątrz, by powitał gości.
Mógłby spędzić ten czas z Caroliną, a zamiast tego musiał robić za odźwiernego. Zmusił się do krzywego uśmiechu na widok rodziców ciotki Silvii, którzy zostali zaproszeni przez samą Prudencję. Zaczynał sądzić, że stara panna de la Vega robiła wszystkim na złość i doskonale się przy tym bawiła. Mariano Olmedo pewnie rzuciłby parę nieprzyjemnych komentarzy, ale zbyt był zajęty rozmową ze swoją córką, by w ogóle Quena zauważyć, a on był za to wdzięczny. Natomiast Anastazja Olmedo przywitała się serdecznie z kuzynem swoich wnucząt, a kiedy wchodziła do budynku, Ibarra ściskał już w dłoniach czekoladę z grubą wkładką w środku.
– To ja rozumiem – mruknął sam do siebie, przeliczając banknoty, które Anastazja wcisnęła pod opakowanie. Na nią zawsze można było liczyć.
Goście powoli się schodzili, a on czuł się jak kompletny idiota, jakby sprzedawał pamiątki lub gadżety przed koncertem. Babcia Serafina co roku przysyłała wszystkim ręcznie dziergane świąteczne swetry i tak też było tym razem, tyle że przywiozła je osobiście. Zrobiła ich trochę więcej, bo Boże Narodzenie spędzali w szerszym gronie. On sam ubrany w granatowy sweter z bałwanem sądził, że gorzej już być nie może. Nos bałwana zaczynał wprawiać go w kompleksy, a już w ogóle sądził, że zapadnie się pod ziemię, kiedy Lidia zmierzyła jego strój i parsknęła złośliwym śmiechem na widok wystającego ze swetra pluszowego nosa w kształcie marchewki. Kiedy zaproponował jej jeden sweter z kolekcji, jeszcze bardziej się roześmiała i zniknęła we wnętrzu głównego budynku pensjonatu, by pomóc w przygotowaniach.
– Co tak późno? – Quen warknął w stronę kuzyna, który pojawił się prawie ostatni na miejscu i bez słowa sięgnął sweter ze swoim imieniem na metce. – Ja tu przeżywam katusze! Twoi dziadkowie tu są.
– Serio? – Jordan sądził, że się przesłyszał. Instynktownie cofnął się kilka kroków.
– Nawet o tym nie myśl! – Ibarra wyciągnął w jego stronę oskarżycielsko palec, jakby to wszystko była jego wina. Nie miał przecież pojęcia, że on też został niejako postawiony przed faktem dokonanym. – Nie zostawisz mnie z nimi.
– Dobra, miejmy tę szopkę z głowy. – Jordi wciągnął przez głowę ciemnozielony sweter w białe gwiazdki.
– Ej, dlaczego twój jest względnie ładny? – zapytał Enrique, z zazdrością przyglądając się zwykłemu swetrowi, który wyglądał jakby był kupiony w sklepie. Następnie zmierzył swój, w którym czuł się jak uciekinier z cyrku.
– Bo mnie babcia Sera kocha bardziej – odparł sarkastycznie Guzman i zmienił temat: – Jak ci wczoraj poszło? – zagadnął, a kiedy Enrique spojrzał na niego nieprzytomnie, zaczął wątpić w jego poczytalność. – Jak ci poszło z Caroliną? Wróciliście wcześniej do pensjonatu… – Zawiesił głos, czekając aż kuzyn sam się domyśli podtekstu w jego słowach.
– Ach, to. – Ibarra potarł nerwowo kark, rumieniąc się na samą myśl. – Nijak.
– Co to znaczy, aż tak kiepsko się spisałeś?
– Nie nabijaj się. Po prostu do niczego nie doszło, dobra? – Quen wyglądał na jednocześnie zawiedzionego i jakby odczuwał lekką ulgę. – Dziadek Polo śpi ze mną w pokoju.
– Słucham? – Jordan nie mógł powstrzymać uśmiechu na twarzy.
– Wróciliśmy z Caroliną wcześniej z balu i wydawało mi się, że ona chce… no wiesz. – Ibarra wyrobił już sobie nawyk nie nazywania rzeczy po imieniu. Jordi nie miał serca się z niego nabijać. – No ale kiedy już miało się coś wydarzyć, okazało się, że dziadkowie już przyjechali! I wyobraź sobie, że nie wzięli wolnego pokoju od Prudencji. Babcia wprowadziła się do mamy, a dziadek śpi teraz w moim łóżku. Strasznie głośno chrapie.
– Wiem. – Jordan ugryzł się w język, by nie powiedzieć czegoś złośliwego. – Spokojnie, jeszcze będziecie mieli okazję pobyć sam na sam. Nie spieszy wam się przecież.
– Łatwo ci mówić. Przypomnij mi, z iloma dziewczynami spałeś?
– Na pewno nie z tyloma, ile ci się wydaje – odgryzł się i rozejrzał się po okolicy z niewyraźną miną. – Myślisz, że ktoś zauważy, jak się urwę z tej wigilii? Naprawdę nie mam ochoty zgrywać szczęśliwej rodzinki.
– Żartujesz? Każdy ma swoje miejsce przy stole, a Mariano przez cały tydzień zbierał anegdoty, którymi nas uraczy pomiędzy daniami. Nie wykpisz się. Skoro ja muszę to znosić, to ty też.
– Okej, ale nie chcę siedzieć koło Saverina.
– W porządku. A dlaczego nie?
– Powiedzmy, że od wczoraj patrzy na mnie jak na jakiegoś sex maniaka. – Guzman skrzywił się, a po chwili wyjaśnił: – Powiedziałem mu, że dałem Montes na przechowanie prezerwatywy.
– Spoko, Conrado nie jest taki. O, właśnie idzie. – Quen pomachał ręką w stronę nauczyciela przedsiębiorczości, który przyszedł lekko spóźniony, bo parkował samochód. Jordan szybko ulotnił się do środka.
– To wszystko dla gości? – zagadnął Saverin, z ciekawością przyglądając się rozłożonym na stoliku swetrom.
– Tylko dla Guzmanów – mruknął nastolatek, udając, że to wielka duma nosić takie kreacje. – Nie proponuję nawet najgorszemu wrogowi. Wyglądam jak bałwan. – Nie wiedział, czy ma się śmiać czy płakać, spoglądając w dół na żałosny nochal wełnianego bałwana. A najgorsze w tym wszystkim było to, że Carolina jeszcze go w tym nie widziała. Wyjdzie na totalnego durnia przed swoją świeżo upieczoną dziewczyną.
Może te uczucia dało się dostrzec na jego twarzy, bo Conrado zatrzymał się na chwilę i uśmiechnął się w jego stronę.
– Włożę ten. – Wskazał na jego ubranie.
– Poważnie? Życie mi ratujesz. – Ściągnął przez głowę prezent od babci i wręczył Saverinowi, który ubrał się i poprawił pod spodem kołnierzyk koszuli. Zabawnie było obserwować tego szanowanego faceta w śmiesznym świątecznym wydaniu. Jednak nawet w tak absurdalnym stroju dobrze się prezentował.
– I jak? – Conrado uniósł lekko ręce, jakby chciał się zaprezentować. – Może być?
– Ostatni krzyk mody. – Quen pokiwał głową z uznaniem, unosząc oba kciuki do góry, ale jednocześnie powstrzymując się od śmiechu. – Idziemy do środka?
– Wszyscy już są?
– Nie, brakuje wuja Fabiana, ale szczerze mówiąc, nie zdziwię się, jak w ogóle nie przyjdzie. Pewnie znów pracuje.
***
Dziadek Leopoldo był niezłym kawalarzem. Był też facetem, który zwykle mówi prosto z mostu, co myśli, ale przy Marianie Olmedo tracił jakby zapał. Teść jego syna wysysał z niego energię i pan Guzman wolał czasami po prostu się przymknąć.
– Wybacz, Mariano, padła mi bateria w aparacie słuchowym – powiedział głośno i wyraźnie, wskazując na swoje uszy i dając znajomemu do zrozumienia, że jest przygłuchy i dlatego nie słyszy połowy z tego, czym ten go zanudzał przy stole w oczekiwaniu na wigilijną wieczerzę.
– Dziadku, z twoimi uszami wszystko okej? Nie wiedziałem, że nosisz aparat. – Enrique dopadł do dziadka w kuchni, pomagając znosić potrawy.
– Przecież nie jestem, ale przy starym Olmedo żałuję, że moje uszy są sprawne. Czy on zawsze tyle gada? Już prawie zapomniałem. – Leopoldo pokręcił głową, przeciągając w czasie powrót do jadalni. W kuchni było miło i przytulnie, więc wolał sobie chwilę tutaj odpocząć.
– Gada jak najęty, a jego ulubionym tematem jest pastwienie się nad Jordanem. Słyszałeś o polowaniu?
– Słyszałem i gdybym nie wiedział, że Jordi nienawidzi strzelb, pomyślałbym, że specjalnie postrzelił tego durnia w zadek. – Polo wzniósł oczy do nieba. – Przysięgam, że jeśli jeszcze raz Mariano powie coś o medycynie i podaniach na studia, to sam się położę na stole i każę robić wam moją sekcję na żywca.
Enrique zachichotał. Dziadek nigdy nie miał filtra przy swoich wnukach.
– Żałujesz czasem, że sprzedałeś Olmedom swoje ziemie? Trochę tego było. – Quen sięgnął po cukierka, odpakował go i wrzucił sobie do ust. Babcia Sera posłała mu karcące spojrzenie i ostrzegła, by nie objadał się przed kolacją, więc nieco spokorniał, ale dziadek podsunął mu miskę z łakociami trochę bliżej.
– Szczerze mówiąc, nie. – Polo zastanowił się nad tym przez chwilę. – Jestem już za stary na rolę, a żadne z moich dzieci nie chciało przejąć interesu, więc to była najlepsza opcja. Kiedyś te ziemie tak czy siak wrócą do rodziny.
– Co masz na myśli?
– Queniu, myślałem, że Saverin uczy was przedsiębiorczości, prawda? – Guzman zacmokał cicho. – Jak ten stary zgred umrze, to dziedziczą jego dzieci, czyli Silvia. Potem wszystko wróci do bliźniaków, więc tak czy siak ziemie zostaną u nas. Może to nie jest ciekawy spadek, ale zawsze coś. Nie mam zbyt wiele, żeby wam dać, ale jakąś pamiątkę każde z was na pewno dostanie. A właśnie, to mi o czymś przypomniało. – Dziadek wyciągnął z kieszeni klucze z breloczkiem w kształcie niebieskiego kwiatka.
– Dajesz mi Niezapominajkę? – Quen wybałuszył oczy ze zdumienia, biorąc do ręki klucze i wpatrując się w nie, jakby były wykonane ze szczerego złota. – Naprawdę?
– A wyglądam jak szaleniec? Wnusiu, ja ci po prostu użyczam miejscówki na sylwestra. – Leopoldo zaśmiał się gardłowo na widok zawiedzionej miny Quena. – My z babcią jedziemy na nowy rok do znajomych. Poznaliśmy ich na rejsie, którym płynęliśmy na rocznicę ślubu.
– Tylko mi nie mów, że to jakieś „swingers party”. – Nastolatek się skrzywił, a kiedy dziadek zmrużył oczy, kompletnie nie wiedząc o co mu chodzi, odetchnął z ulgą.
– Wyjeżdżamy, więc domek nad morzem będzie pusty. Daję ci klucze i moje zaufanie. Żadnych narkotyków i alkoholu, jedynie szampan do toastu, zrozumiano?
– Jasne. Dzięki, dziadku! Ale… dlaczego dajesz je mnie? – Quen obracał w dłoniach klucze, trochę jednak nie rozumiejąc sytuacji. Nigdy nie powierzono mu nieruchomości, bywał tam tylko w lecie, kiedy dziadkowie również byli w pobliżu.
– Jesteś naszym najstarszym wnukiem, Quen, komu mam dać te klucze? – Leopoldo oburzył się, bo nie rozumiał skąd to zdumienie. – Masz prawie osiemnaście lat, więc mam do ciebie zaufanie, że wszystko odbędzie się z pełną kulturą. No i myślę, że widoki, zachody słońca na plaży i odrobina prywatności spodobają się tej twojej pannicy. – Polo nachylił się lekko w stronę wnuka i puścił mu oczko, klepiąc go po plecach z gratulacjami.
Serafina zawołała ich, by pomogli przy stole, więc Polo poszedł, udając, że grzebie w swoim uchu i poprawia wymyślony aparat słuchowy, a Enrique ściskał w dłoniach klucze, czując się wzruszony. Dziadek nawet nie wiedział, jak bardzo poprawił mu nastrój. I wcale nie chodziło o perspektywę spędzenia kilku romantycznych wieczorów na plaży z Caroliną, choć to też była kusząca propozycja, ale o to, że dziadkowie traktowali go jak swojego wnuka, pomimo tego że znali prawdę o adopcji. Nie wiedział, dlaczego tak to nim wstrząsnęło – przecież Serafina i Leopoldo zawsze byli najlepszymi dziadkami, jakich można sobie było wymarzyć, a jednak podświadomie czuł, że wszystko się zmieni, kiedy dowiedzą się prawdy. Nie zmieniło się, nadal byli tą samą kochającą parą staruszków, która dla wnuków zrobiłaby wszystko. Musiał odetchnąć kilka razy i pomrugać powiekami, żeby się nie rozkleić. Kiedy już był gotowy, wrócił do jadalni, by zasiąść do wigilijnej kolacji.
***
Jeśli ktokolwiek czuł się niezręcznie na wigilijnej wieczerzy w domu Castellano, to starał się tego po sobie nie pokazywać. Niecodzienne połączenie kilku rodzin jakoś miło spędziło wspólnie czas przy stole. Leticia bardzo się postarała, by każdy znalazł coś dla siebie do jedzenia, a Elena z miłą chęcią pomagała jej w kuchni. Zdążyły dobrze się poznać, pracując w tej samej szkole. Ivan wydawał się robić dobrą minę do złej gry, ale i on nie rzucał żadnych przykrych komentarzy. Nie chciał psuć świąt Vedzie i Elli, które w oczekiwaniu na rozpakowywanie prezentów wyszły do ogrodu pobawić się z pieskami.
Syriusz próbował pokazać Mozartowi, jak powinien się zachowywać, ale szczeniaczek nie słuchał starszego kolegi i brykał po grządkach Elli, nie przejmując się, że robi bałagan. Ella tylko zaśmiewała się do rozpuku, bo nie miała nic przeciwko. Wyczuła, że czarny labrador był trochę zazdrosny o swojego mniej okrzesanego kolegę i trochę ją to bawiło.
– Nie cieszysz się na prezenty? – zagadnęła trzynastolatka, widząc posępną minę Vedy, która przysiadła na stopniach prowadzących do domu. Ivan owinął ją swoją brązową skórzaną kurtką i wyglądała zabawnie w za dużym ubraniu, ale przynajmniej było jej ciepło.
– Chyba tak – przyznała, bo szczerze mówiąc od wczorajszego wieczora nie była w stanie myśleć o niczym innym jak o swoim ojcu, a przynajmniej człowieku, którego do wczoraj uważała za swojego ojca. Udawała, że wszystko jest w porządku, bo nie chciała sprawiać nikomu przykrości. Potrzebowała czasu, żeby to przetrawić. W dłoniach obracała swój telefon komórkowy.
– Z kim tak wciąż piszesz? Z chłopakiem? – Ella droczyła się ze starszą koleżanką, a kiedy ta spojrzała na nią wielkimi sowimi oczami, uznała, że nie powinna być tak bezpośrednia. Bądź co bądź pan Balmaceda był w poważnym stanie i na pewno to przeżywała. Na szczęście odgłos kół na podjeździe po drugiej stronie ulicy zwrócił uwagę obu dziewcząt i szybko spojrzały w tamtą stronę. – Co za głupek. Nie wie, że wigilię spędzają na El Tesoro? – Panna Castellano zacmokała z dezaprobatą, wołając swojego ojca chrzestnego i machając w jego stronę ręką.
– Wesołych świąt – przywitał się Fabian Guzman, kiedy już podszedł do bramki domu sąsiadów. Wyglądał, jakby przyjechał prosto z pracy. W ręce trzymał neseser, który pies Syriusz trącił nosem, jakby sprawdzał, czy nie ma tam dla niego żadnych łakoci. Mężczyzna pochylił się i podrapał psa za uszami.
– Kiedyś cię nie cierpiał, a teraz nawet cię szanuje. – Ella mruknęła z podziwem, przypatrując się z ciekawością psu, który warczał prawie na wszystkich. – Fabian, nie wiedziałeś, że spędzacie wigilię na El Tesoro? Dona Prudencja was zaprosiła.
– Moje zaproszenie musiało się zgubić na poczcie – odpowiedział, kiwając głową Vedzie, która siedziała na schodkach. – Wracajcie do domu, jest dosyć chłodno.
– Tak, już idziemy. Wesołych świąt, Fabian! – Ella krzyknęła za nim i zagoniła pieski do domu. – To kiedy odpakowujemy prezenty?
– A od kiedy to w świętach chodzi o prezenty? Nie możemy po prostu spędzić razem czasu? – Ivan udał oburzonego, a Ella wyszczerzyła zęby w uśmiechu i pociągnęła Vedę za rękę, by usiadła obok niej przy choince. Anita przypatrywała się córce błyszczącym wzrokiem.
– Gdzie tata?
– Pójdę po niego. Coś długo mu schodzi, pewnie podjada w kuchni pierniki. – Molina uśmiechnął się i idąc do kuchni, poczochrał Vedzie włosy na czubku głowy.
Basty kończył właśnie rozmawiać z Eleną. Ivan zauważył, że kobieta chowa do kieszeni jakąś wizytówkę.
– Co to było? – zapytał szeryf, łapiąc za jedno ciasteczko i wrzucając sobie do ust. Elena wróciła do salonu i został z przyjacielem sam na sam. – Macie jakieś sekreciki?
– Nic podobnego. Mówiłem właśnie Elenie, że Astrid ma wolne mieszkanie w centrum, które planuje wynająć po okazyjnej cenie. Dałem jej do niej namiary – odparł gospodarz domu, zabierając talerz ciastek i chcąc udać się do salonu na rozpakowywanie prezentów, ale ręka Ivana go powstrzymała.
– A po jaką cholerę to zrobiłeś?
– Ivan, nie możesz z nimi mieszkać w nieskończoność. Teraz, kiedy Balmaceda jest w szpitalu, nic im nie grozi.
– gów*o prawda. Kim ty jesteś, żeby podejmować takie decyzje za mnie?
– Chciałeś mieszkać z Eleną i Vedą do śmierci? Musiałeś wiedzieć, że to się kiedyś skończy. – Sebastian wydawał się zdziwiony oburzeniem swojego wieloletniego przyjaciela.
– Dobrze im się u mnie mieszka, niczego im nie brakuje. Nie widzę powodu, żeby miały się wyprowadzać. Elena też nie narzekała, dopóki nie zacząłeś kłaść jej bzdur do głowy.
– Przesadzasz. Próbuje tylko pomóc.
– Ale nie pomagasz. Nie przyszło ci do głowy, że ja lubię z nimi mieszkać?
– Lubisz? – Basty był autentycznie zdumiony. Odkąd go poznał, Ivan był raczej samotnym wilkiem. Krótkie małżeństwo z Deborą było jedynym okresem w jego życiu, kiedy swoją przestrzeń dzielił z kimś innym. – Ivan, nie zachowuj się tak, jakbyś miał się z Eleną ożenić.
– A co, nie sądzisz, że byłbym do tego zdolny? Mógłbym się z nią ożenić, nie przeszkadza mi to.
– Chyba nie mówisz poważnie. – Tym razem Castellano lekko się uśmiechnął, bo zabrzmiało to absurdalnie. – Nie kochasz Eleny, zrobiłbyś to tylko ze względu na Vedę i nikomu nie wyszłoby to na dobre.
– A od kiedy to trzeba kogoś kochać, żeby wziąć ślub? Ludzie robią to non stop. Mam dobre ubezpieczenie, jestem szeryfem. – Ivan udał, że naprawdę to rozważa. Elena miałaby mnóstwo korzyści zostając jego żoną. Cóż, oczywiście jeżeli zależałoby jej tylko na stabilizacji i bezpieczeństwie.
– Ożeniłeś się już raz z poczucia obowiązku, nie powtórzyłbyś tego. – Basty znał go jak własną kieszeń i wiedział, że małżeństwo z Deb było tylko z rozsądku. – Nie opowiadaj głupstw, Ivan. Wiem, że zależy ci na Vedzie, ale to nie jest zdrowe. Ona nie jest…
– Jeśli jeszcze raz usłyszę, że Veda nie jest Gracie, to przysięgam, zapomnę, że jesteś dla mnie jak brat i porządnie ci przyfanzolę.
– Co zrobisz?
– Jestem zbyt wkurzony, by zwracać uwagę na język. Nie praw mi morałów, Basty. Jesz wigilijną kolację w towarzystwie swojej byłej i aktualnej żony. Kto tu jest większym frajerem?
– Według mnie to nadal ty. Ale nie zamierzam się kłócić. – Basty wyminął go i wszedł do salonu, przywołując na twarzy uśmiech. – O czym rozmawiacie?
– O prezentach w szkole. Veda dostała bilety do filharmonii na koncert świąteczny. Prawda, że miło? Ktoś w szkole dobrze wiedział, co jej się spodoba. – Ella bardzo się starała, żeby Veda dobrze się u nich czuła i okazywała jej zainteresowanie, siedząc po turecku pod choinką i głaszcząc małego Mozarta. Syriusz zaszył się w kącie pokoju, czując się nieco upokorzony.
– Tak, to bardzo miłe – przyznał Basty, sadowiąc się na poręczy fotela, który zajmowała Leticia.
– Może też pójdziemy? – zaproponowała Ella, wzrokiem omiatając wszystkich dorosłych. Na dłużej zatrzymała się na matce. – Całą rodziną.
– Ty w filharmonii? Ty wolisz operę. – Felix zwrócił uwagę siostrze, nie rozumiejąc, że starała się subtelnie zaproponować wyjście z Anitą. Od razu ją zgasił. – Ja odpadam, ostatnim razem w filharmonii nabawiłem się obciachu.
– Co zrobiłeś? – Elena rozbawiona zwróciła się do nastolatka, który parsknął śmiechem pod nosem.
– Ja nic. Ale pani Angelica zabrała mnie i Jordana, kiedy mieliśmy jakieś trzynaście lat, a on zasnął i przespał cały występ. Ludzie się na nas gapili, od tego czasu nie pokazuję się w takich miejscach.
– To prawda, Jordi zawsze zasypiał wszędzie bez zbędnego wysiłku. – Ella pokiwała głową i sięgnęła po największe pudełko pod choinką. – Ten jest dla mnie!
– Skąd ten pomysł? – Felix droczył się z siostrą.
– Bo jest największy. Największe prezenty są zawsze najlepsze. – Trzynastolatka wystawiła w jego stronę język i wszyscy się roześmiali, kiedy zaczęła rozpakowywać pudło. W środku znalazła mniejsze pudło, a w nim jeszcze mniejsze. Na koniec zostało tylko płaskie opakowanie i Elli zrzedła mina.
– Nie można oceniać książki po okładce, co? – Nastolatek odgryzł się w stronę siostry, która rzuciła w niego kulką z papieru do pakowania.
Veda przypatrywała się rodzeństwo z ciekawością i nostalgią jednocześnie. Brakowało jej brata. Felix przysiadł koło niej na kanapie i uśmiechnął się pokrzepiająco.
– Pisk nastąpi za trzy… dwa… jeden… – mruknął cicho, tak żeby tylko Veda go usłyszała, a po chwili dał się słyszeć nienaturalnie wysoki pisk trzynastolatki. – A nie mówiłem?
– Bilety na Bocellego! Dzięki, dzięki, dzięki! – Rzuciła się na szyję bratu, od razu domyślając się, od kogo dostała ten prezent. Tylko on wpadłby na pomysł, żeby w ten sposób zrobić jej psikusa i zapakować maleńkie papierowe bilety na koncert w gigantyczny karton po jakimś sprzęcie domowym. – Proszę. – Wręczyła jeden bilet Vedzie, bo dostała ich cztery. Wiedziała, że tata nie lubił takich klimatów, więc nie miała oporów przed rozdaniem jednego z nich. Miała nadzieję, że Felix pozwoli jej też zabrać mamę, ale nie miała odwagi pytać o to przy wszystkich. – Pojedziemy wszyscy razem. Będzie super!
– El, może tak rozdasz resztę prezentów innym gościom? – Valentina zwróciła uwagę siostrzenicy i sama sięgnęła po pakunek. – Ten na przykład jest dla Vedy.
Veda rozpakowała małe pudełeczko i po chwili na jej kolana wypadły kluczyki do samochodu.
– No nie… serio? – Felix udał, że jest wściekły. – A ja nie mogę nawet zatankować na stacji!
– Dostałam samochód? Ale ja nie umiem prowadzić. – Veda rozdziawiła oczy, nie rozumiejąc, co się dzieje. Ivan położył jej rękę na ramieniu.
– To nie samochód, a prywatne lekcje z mistrzem kierownicy – wytłumaczył. Valentina parsknęła śmiechem po jego słowach. – Co w tym śmiesznego?
– A to, że pamiętam, jak mnie uczyłeś. Kazałeś mi jeździć na czerwonym świetle, myślałam, że zginiemy.
– Jestem szeryfem, Tina. Mi wolno wszystko – usprawiedliwił się, ale Tina nie wyglądała na przekonaną.
– Obyś miał więcej cierpliwości z Vedą, niż ze mną.
– Veda jest grzeczniejsza od ciebie. Ty za dużo pyskowałaś.
– Bo kazałeś mi wchodzić w zakręty na pełnym gazie!
– Wlekłaś się jak stara babcia, to już Felix szybciej jeździł.
– Hej, a co ja mam do tego? Mi nikt nie pozwala nawet kierować! – Castellano się oburzył.
Veda roześmiała się perliście. Byli rodziną i przekomarzali się na swój własny sposób. Ella jej zawtórowała.
– A ty z czego się śmiejesz? Ty nawet nie wiesz, gdzie jest pedał gazu, a gdzie hamulec. – Felix zwrócił uwagę siostrze, a na jego ustach pojawił się złośliwy uśmieszek.
– No i co z tego? Jak będę potrzebowała się dowiedzieć, to pójdę do Jordana i mi pokaże, skoro mój własny brat nie umie prowadzić…
– Ty mała zołzo – odciął się, bo dobrze wiedziała, jak go podejść.
– No a kto uczył Guzmanów? Ja. Zataczamy koło. – Ivan naprężył mięśnie, jakby chciał pokazać, że jest najlepszym z kierowców. Nikt nie chciał się z tym kłócić, bo mieli dosyć dyskusji, ale Ella nie mogła się powstrzymać.
– Nieprawda, Jordi przychodził do taty na lekcje, bo on miał więcej wyczucia. Z tobą wciąż się kłócił za kółkiem.
– I ty, Brutusie, przeciwko mnie? – Molina spojrzał na Basty’ego, na chwilę zapominając o ich wcześniejszej kłótni w kuchni. – W sumie to nie mam pretensji. Felix był aniołkiem w porównaniu z bratankami Debory. Jordan bez przerwy się spierał i nie słuchał, co się do niego mówiło, a Franklin lekceważył moje wskazówki i się popisywał… – Ivan urwał, zdając sobie sprawę, że nie powinien wrzucać do konwersacji imienia zmarłego Guzmana, szczególnie zważywszy na to, że zginął w wypadku samochodowym. Odchrząknął i odszedł na bok, pozwalając Elli rozdać resztę prezentów.
– Masz chwilkę? – Anita zbliżyła się do Ivana, próbując go zagadać. Wolała nie wspominać o ich nieporozumieniu poprzedniego wieczora. Nie chciała wnikać, co łączy go z Fernandem Barosso, a przynajmniej nie w wigilię. Stanęli na uboczu i mieli chwilę prywatności.
– Co tam? – zagadnął niby od niechcenia, starając się na nią nie patrzyć.
– Chciałam podziękować za kolczyki. To piękny gest – szepnęła, uśmiechając się do niego tak, że wokół jej oczu pojawiły się zmarszczki. – Domyślam się, kto był moim sekretnym mikołajem i wiem, że Veda miała pomoc pewnego gburowatego elfa.
– To drobiazg.
– Nie, Ivan. To nie jest drobiazg. Wiesz, jak wiele mnie kosztowało zastawienie tych kolczyków w lombardzie. Potrzebowałam wtedy pieniędzy i to był jedyny sposób, żeby nie zapożyczać się u Guzmanów. Więc dziękuję. – Vidal założyła za ucho kosmyk włosów, odsłaniając kolczyki w kształcie kluczy wiolinowych. – Tata mi je podarował. Zawsze mówiłeś, że są tandetne i za duże.
– Bo są. Ale tobie pasują. – Ivan omiótł wzrokiem biżuterię i ponownie skupił wzrok na choince i Elli, która rozdawała prezenty. Chciał powiedzieć „tobie we wszystkim ładnie”, ale to z kolei zabrzmiałoby tak, jakby był jakimś cholernym nastolatkiem, więc po prostu ugryzł się w język.
– Ivan, ten jest dla ciebie! – Ella zamachała pudełeczkiem z wyraźną uciechą. Molina chwycił prezent szczęśliwy, że nie musi kontynuować tej konwersacji z Anitą. Otworzył paczkę i ryknął śmiechem. Wewnątrz znajdował się elektroniczny papieros. – To żebyś ograniczył palenie.
– Wiecie, że to też jest świństwo? – Molina pokręcił głową ze śmiechem, ale docenił upominek. – I wcale nie palę już tak dużo. Mocno się oszczędzam.
– No tak, w pewnym wieku nie można już tak sobie folgować – zauważyła Veda, a Ivan udał oburzonego.
– Nie jestem wcale taki stary!
Wszyscy wybuchli śmiechem.
***
Zerknęła ukradkiem na zegarek, obiecując sobie w duchu, że zamorduje męża za to, że nie raczył się pojawić nawet na wigilii. To już był szczyt wszystkiego. Silvia usprawiedliwiła Fabiana przed rodziną i znajomymi, mówiąc, że w biurze gubernatora jest naprawdę mnóstwo pracy, a jako że pracownicy mają urlop, sekretarz poświęcał się, by sam wykonać wszystkie obowiązki. Z nadzieją rzucała w stronę syna porozumiewawcze spojrzenia – potrafił wciskać kit jak jego ojciec, więc mógłby ją poprzeć i wymyślić jakąś bajeczkę, dla której jedyny syn Leopolda i Serafiny nie pojawił się na El Tesoro – ale Jordan zdawał się z premedytacją unikać jej wzroku. Zamiast tego skupił się na Astrid, która opowiadała o jakimś zabiegu dermatologicznym, który wykonywała w swojej prywatnej praktyce. Silvia została sama na placu boju.
Niestety Mariano Olmedo usłyszał wzmiankę o lekarzach i od razu podchwycił temat, ku rozpaczy Leopolda Guzmana, który już nawet się z tym nie krył i jęknął głośno, łapiąc się za głowę.
– Medycyna to przyszłościowy kierunek, zawsze to powtarzam. Na jakie uczelnie złożyłeś podania, Jordan? – Mariano musiał zagrzmieć ponad stołem, by zwrócić uwagę wnuka. Wszyscy go usłyszeli, więc nastolatek nie mógł wykorzystać metody Leopolda i udawać, że jest głuchy. Odwrócił się zatem w stronę mężczyzny i postanowił być kulturalny.
– Jeszcze nie złożyłem, mam czas. – Wysilił się na krzywy uśmiech, jakby dobitnie chciał pokazać dziadkowi od strony matki, że chyba lepiej zna terminy składania wniosków.
– Nie można z tym zwlekać, im szybciej to zrobisz, tym lepiej. Jakie uczelnie cię interesują?
– Uniwerek w San Nicolas, UNAM i Stanford.
– Stanford? Ambitnie, bardzo dobrze. – Mariano pokiwał głową z uznaniem. – Nie przyjmują wielu osób zza granicy, ale jestem pewien, że przy twoich stopniach i osiągnięciach będziesz miał sporą przewagę nad konkurencją. Nela, a ty w jakim kierunku pójdziesz? Czasu nie zostało zbyt wiele.
Marianela niemal zakrztusiła się kawałkiem pieczonej szynki, kiedy znalazła się w centrum zainteresowania. Nie miała pojęcia, co odpowiedzieć, bo w ogóle nie myślała o studiach. Nie sądziła, że na jakiekolwiek się dostanie.
– Nela ma jeszcze czas, żeby się zastanowić. – Debora wybawiła swoją bratanicę od konieczności odpowiedzenia na to pytanie, a Mariano chciał chyba zaprzeczyć, ale i on musiał zdawać sobie sprawę, że jego wnuczka nie należy do najbardziej akademickich osób.
– A ty, Enrique, co ci chodzi po głowie? Marcus Delgado na pewno wybierze prawo – zmienił ofiarę, wpatrując się intensywnie w Quena, którego kiedyś to pytanie i porównanie do przyjaciela pewnie by zezłościło. Teraz bawiła go postawa pana Olmedo.
– Myślę, że też wybiorę prawo – odezwał się, udając, ze poświęcił tej myśli mnóstwo czasu. – Tak bardzo lubię je łamać, że wypadałoby dowiedzieć się więcej.
– Komu jeszcze pieczeni? – Ofelia szybko zmieniła temat, widząc, że Mariano zrobił się czerwony jak burak, bo nie znosił impertynencji. – Jest jeszcze w kuchni…
– Ja przyniosę. – Silvia wstała od stołu, zanim ktokolwiek zdążył zareagować. W pomieszczeniu wpadła na swojego męża, który spóźniony odkładał teczkę na krzesło i w pośpiechu wciągał świąteczny sweter. – A jednak postanowiłeś zaszczycić nas swoją obecnością. Mogłeś chociaż uprzedzić, że się spóźnisz.
– Bateria mi padła – wyjaśnił, woląc nie wdawać się w zbędne dyskusje. – Przepraszam.
– Nie przepraszaj, każdemu się zdarza. – Pani Olmedo de Guzman rzuciła ironicznie i machnęła na niego ręką. – Z twoim sercem wszystko dobrze? – Zatrzymał się w połowie drogi do jadalni, kiedy usłyszał to pytanie z ust żony. – Tak, ja też byłam zdziwiona, kiedy narzeczona Victora poinformowała mnie, że zabrali cię do szpitala podczas zajęć kółka ONZ w zeszłym tygodniu. Masz pojęcie jakie to upokarzające, że dowiedziałam się od niej, a nie od ciebie?
– Przepraszam – powtórzył, ale w jego głosie nie słychać było skruchy. Jego słowa jak zwykle były puste. – To nic takiego.
– Co to za choroba?
– Nazywa się HCM, dostałem leki, mam unikać stresu i wszystko będzie w porządku.
– Unikać stresu? Dlatego unikasz mnie? – Silvia prychnęła, zabierając półmisek z pieczenią, by dołożyć ją na stół. – Powinieneś mi mówić o takich rzeczach. Muszę wiedzieć, kiedy mój mąż ląduje na oddziale kardiologicznym z podejrzeniem zawału.
Wrócili do stołu i wszyscy powitali Fabiana jakby był świętym Mikołajem. Może wiedzieli, że kiedy tylko zajmie miejsce, Mariano skupi uwagę na nim, a oni wreszcie będą mogli odsapnąć. Fabian uścisnął dłonie z mężczyznami, zatrzymując się chwilę przy Conradzie i Fabriciu, po czym usiadł obok swojego ojca, który miał nietęgą minę.
– Skoro już łaskawie pojawiłeś się na wigilii, synu, może wytłumaczysz mnie i twojej matce, dlaczego dzwonił do nas doktor Juarez i zalecał jakieś badania przesiewowe w celu zdiagnozowania choroby genetycznej, którą u ciebie wykryto? – Leopoldo w ogóle się nie przejmował, że przy stole siedzi mnóstwo obcych osób. To była jedyna okazja, by porozmawiać z Fabianem, który zwykle był zbyt zapracowany, by dzwonić lub nawet pisać wiadomości do rodziców. Wykupił im rejs statkiem na podróż poślubną i to był szczyt jego synowskiej miłości. – Co to jest przerostowe-kardio-cośtam i dlaczego nie wiedzieliśmy, że to masz?
– Kardiomiopatia przerostowa? – Astrid usłyszała strzęp rozmowy i ze zdumieniem zerknęła na swojego wuja. – Jak się czujesz? Mam nadzieję, że Juarez zrobił ci też próbę wysiłkową. Ma już swoje lata i wiele rzeczy może mu umknąć w zwykłym EKG.
– Zrobił wszystkie potrzebne badania, a ja czuję się dobrze. Nie mówiłem, żeby was nie martwić, bo to nic takiego. – Ostatnie słowa skierował bardziej w stronę zatroskanej matki i zirytowanego ojca, z którym zwykle się nie dogadywał.
– W tym wieku żadne choroby, nawet genetyczne, mi nie straszne, choruję na nadciśnienie i jakoś żyję. – Polo machnął ręką, bo nie o siebie się martwił. – Dziwi mnie jednak, że na badania zaprasza mnie mój stary kardiolog, a nie rodzony syn.
– Nie zaczynaj, tato. – Fabian nie miał ochoty poruszać rodzinnych spraw przy reszcie, w szczególności przy obcych, ale jego ojciec był dosyć bezpośredni.
– Jak to choroba genetyczna? – Silvia miała wrażenie, że mąż celowo robi jej na złość, nie informując jej o takich rzeczach. Wcale nie dziwiła się Adamowi, że skrytykował jej metody wychowawcze, skoro nawet nie wiedziała, że coś może dolegać dzieciom. Spojrzała na bliźniaki, które miały ochotę zapaść się pod ziemię.
– Dzieci się przebadają, Nela ma już termin u Juareza, a Jordan… – Guzman zawiesił głos, spoglądając na syna, który do tej pory unikał jego wzroku. W tej chwili jednak podniósł się znad talerza i spojrzał ojcu prosto w oczy.
– Doktor Vazquez zrobił mi próbę wysiłkową i całą resztę badań, łącznie z echo, w ostatni weekend. Jestem zdrowy – oświadczył.
– Dzięki Bogu. – Serafina złapała się za serce i trochę odsapnęła.
– Guzik prawda, doktor Vazquez nie jest kardiologiem, a poza tym w weekend miał dyżur w ośrodku dla młodzieży – syknął Quen w stronę kuzyna, który wzrokiem nakazał mu milczenie.
– Zamknij się, jeśli lubisz swój nos – warknął Jordan tak, by nikt go nie słyszał.
Nie zmienił zdania, nie zamierzał się badać. Jedyną opcją było po prostu kłamstwo i nie przeszkadzało mu to ani trochę. Nikt przy stole zresztą nawet nie pomyślał, że można kłamać w sprawie tak poważnej rzeczy, więc mógł być spokojny.
– Całe szczęście będziemy mieli w końcu w rodzinie lekarza – oznajmił Mariano, jakby uważał, że to rozwiązanie wszystkich problemów. – Zawsze uważałem, że przynajmniej jeden powinien w rodzinie być.
– My mamy Astrid – odezwał się Quen, robiąc krzywą minę do Lidii i nabijając się z pana Olmedo.
– Dermatologia, tak? – Ojciec Silvii nawet się nie starał. Wbijał szpilki bez zbędnego wysiłku, a ton jego głosu jasno świadczył o tym, że nie uważa tej specjalizacji za wartą uwagi. – Ja mówię o kardiologii, neurologii, to są właściwe kierunki. Zawsze chciałem, żeby moja Silvie została lekarzem. No cóż, nie każdy się do tego nadaje. Ale dobrze już, nie będę wypominał, że się nie dostałaś na medycynę.
Mimo że twierdził, że nie będzie wypominał, to jednak przy każdej okazji zaznaczał to dobitnie. Silvia wydawała się niezrażona. Bardziej niż ojcem w tym momencie przejmowała się Fabianem, który jak zwykle musiał postawić ją w trudnym położeniu.
– Dostałam się – odezwała się niespodziewanie, sięgając po kieliszek z winem. Widząc zdumione spojrzenie ojca, zrobiła niewinną minę i dodała: – Co prawda z listy rezerwowej, ale jednak.
– Ale dlaczego nigdy nic nie powiedziałaś? – Czuł, że jego marzenie legło w gruzach. Już dawno pogodził się, że córka poszła inna drogą i cieszył się, że odnosiła sukcesy, ale jednak zawsze lepiej by to wyglądało, gdyby ukończyła studia medyczne.
– Chciałam iść na dziennikarstwo – odparła jak gdyby nigdy nic.
Jordan obserwował matkę z daleka i miał wrażenie, że jej nie poznaje. Czuł się okropnie, ale choć miał ochotę powiedzieć jej kilka rzeczy, wiedział, że nie powinien robić tego w towarzystwie pozostałych gości. Ugryzł się zatem w język i włożył ukradkiem do uszu bezprzewodowe słuchawki, żeby nie musieć słuchać wywodów dziadka Olmedo.
***
Wigilia na El Tesoro zdecydowanie nie należała do normalnych. Kilka rodzin zebrało się w jednym miejscu na wspólnej kolacji i była to prawdziwa mieszanka kulturowa. Conrado Saverin nie był osobą, którą łatwo zawstydzić czy speszyć, był raczej otwarty i łatwo nawiązywał znajomości dzięki swoim nienagannym manierom i wysokiej kulturze osobistej. Siedząc jednak przy wigilijnym stole tuż obok swojego syna, czuł się wyjątkowo nieswojo. Wiedział, że Lidia chciała dobrze, ale czuł, że nie był to dobry pomysł. Łapał się na tym, że obserwuje Quena ukradkiem, zwraca uwagę na potrawy, po które sięgał i wcale nie zdziwiło go, że omija ryby szerokim łukiem. Odziedziczył po nim alergię na owoce morza, a chociaż ryby mogli jeść bez przeszkód, awersja pozostawała. Im dłużej obserwował nastolatka, a robił to nieświadomie od kiedy poznał prawdę, tym zaczynał zauważać więcej podobieństw. Mimo wszystko jego syn i tak bardziej przypominał zmarłą matkę. Nie przyznawał się do tego, ale miał jej wrażliwość i talent, robił nawet podobną minę, kiedy był zakłopotany. Być może Conrado dopowiadał to sobie wszystko w głowie, ale teraz, kiedy już wiedział, wydawało mu się, że musiał być idiotą, skoro nie domyślił się tego wcześniej.
Enrique i Lidia zaśmiewali się przy stole jak para rodzeństwa, obgadywali starego Mariano Olmedo tak, by tego nie słyszał, a kiedy Serafina Barosso prosiła ich o pomoc przy zastawianiu stołu, usłużnie wykonywali polecenia. Montes bardzo się starała, żeby ten wieczór wypalił i Conrado w gruncie rzeczy był jej za to wdzięczny. Nie mógł jednak w pełni cieszyć się obecnością najbliższych osób, bo przy stole znalazło się kilkoro niezbyt zachwyconych jego obecnością.
– Przesadzasz, Conrado – powiedział mu Fabricio, kiedy czekając na deser odeszli od stołu i poszli się przejść do ogrodu. – Nie jesteś pępkiem świata. Zgoda, Debora ostentacyjnie się do ciebie nie odzywa, ale pewnie nie chce zwracać uwagi, że się znacie. A księżulek… szczerze powiem, że nadal jestem wkurzony za to, że mi o nim nie powiedziałeś.
– Nie wiedziałem, że to on. Nie poznałem go. – Saverin nie zamierzał się usprawiedliwiać, ale tak to właśnie zabrzmiało. – Wyrósł.
– No, na jakieś metr dziewięćdziesiąt. – Guerra zerknął za plecy, gdzie Ariel zabawiał właśnie dzieciaki jakimiś historiami. – Dlaczego nigdy się z nim nie kontaktowałeś? Dzieciak cię podziwiał, uważał cię niemal za brata, a ty po prostu wyjechałeś i nie dawałeś znaku życia. Księżulek zjeździł pół świata, żeby cię znaleźć.
– Nie mam wytłumaczenia, Fabricio. Po prostu o niczym innym nie myślałem, chciałem się tylko zemścić. Nie interesowały mnie uczucia innych, najważniejszy był Fernando.
– Był? Już nie jest? – Fabricio podniósł podejrzliwie brew, opierając się o ogrodzenie, za którym pasły się piękne konie doni Prudencji.
– Jest. Oczywiście, że jest. – Conrado powiedział to głośno i wyraźnie, by nie było żadnych wątpliwości. – Ale priorytety trochę się pozmieniały. Nie mogę całkowicie poświęcić się zemście. Nie teraz, kiedy mam Lidię.
– I Quena.
– Nie chcę, żeby Fernando wykorzystał dzieci przeciwko mnie. Jest do tego zdolny. – Saverin spojrzał w dal, kiedy ich uszom dobiegły radosne śmiechy Alice i Sammy’ego. – Cały czas mam takie dziwne uczucie…
– To pewnie niestrawność. Ja też już się objadłem za wszystkie czasy. – Fabricio pogłaskał się po brzuchu, czując, że zasiadanie przy stole, gdzie potrawy przygotowywało kilka kucharek, nie było dobrym pomysłem.
– Nie o to chodzi. Taki niepokój towarzyszy mi już od tygodni. Nie wiem, co to jest. Ale mam wrażenie, że umyka mi coś ważnego. Coś co przeoczyłem, a nie powinienem. Nie lubię się mylić. Ja się nigdy nie mylę, Fabricio.
– To się okaże. – Guerra powędrował za spojrzeniem przyjaciela, ale on z kolei zawiesił wzrok na Santosie DeLunie, który rozmawiał z Emily. Wiedział, że miał być wspierającym mężem, ale niechęć do tego człowieka pozostała. Czuł, że Eric może się odpalić w najmniej spodziewanym momencie i zdradzić ich wszystkich, łamiąc tym samym serce Alice i jego żony również, która traktowała go jak dobrego przyjaciela.
– Tato, Prudi mówi, że mogę pojeździć na kucyku! – Alice w podskokach zbliżyła się do nich, przerywając ich rozmowę. Fabricio przywołał na twarzy uśmiech.
– Może nie dzisiaj. Dzisiaj jest już późno i mamy jeszcze deser do wciśnięcia.
Fabricio uśmiechnął się, okręcając Alice w miejscu i pchając ją lekko w stronę głównego budynku hacjendy, który zamieszkiwała dona Prudencja i jej dwie bratanice.
***
El Tesoro zwykle miało magiczny klimat, można by rzec, że romantyczny. W tej chwili jednak Santos wcale tego nie czuł. Radosne śmiechy dzieci, grzmiący głos Mariana Olmedo opowiadającego o polowaniach z komendantem policji z Monterrey oraz mierzący go morderczym wzrokiem Fabricio Guerra zdecydowanie nie dawały prywatności. Znalazł jednak chwilę, by zaczepić Emily i zaprosić ją na krótki spacer po hacjendzie zanim podano deser.
– Mam coś dla ciebie. Nie chciałem dawać przy twoim mężu, żeby nie był zazdrosny – zaczął, kierując się do stajni.
– Kupiłeś mi konia? – Emily przypatrywała się uśmiechniętymi oczami, jak brunet wyciąga coś dużego zza snopów siana.
– Myślisz, że mnie na to stać? – Uśmiechnął się lekko. – Może i masz imię po Emily Bronte, ale to nie są „Wichrowe Wzgórza”. Poza tym nigdy nie pasowałaś mi do tego wizerunku.
– Jakiego wizerunku?
– Bogatej pannicy z własnym kucykiem, która w wolnych chwilach haftuje i gra na harfie.
– Taki jest stereotypowy obraz Angielki z dobrego domu?
– Kiedy byłem młodszy, zawsze tak myślałem. Kiedy poznałem Camille, właśnie tak mi się kojarzyła. Z tym że ona miała odrobinę mniej klasy. Wybacz, nie chciałem o niej wspominać. – Przeprosił szybko, nie chcąc niszczyć tego miłego wieczoru. Pokazał jej płaski pakunek. Od razu było widać, że to rama. Była pokryta brązowym papierem. – Nie byłem pewny, co mogę ci dać, a głupio mi było przyjść z pustymi rękami, więc…
Zdjął papier i pokazał Emily upominek. Było to duże zdjęcie oprawione w ozdobną ramę. Nie znali się długo, ale Eric instynktownie czuł, że ta kobieta doceni gest. Fotografia była jego autorstwa, pasjonował się tym od dawna i zawsze robił mnóstwo zdjęć na swoich wyprawach, gdziekolwiek zaprowadziły go zlecenia. Zdjęcie, które podarował Emily, przedstawiało ją i jej dwóch synków tuż po powrocie do domu ze szpitala. Nie sądził, by Guerra była świadoma, że w ogóle zrobił to zdjęcie. Emily patrzyła na nim z miłością na swoje dwa małe skarby, które drzemały na jej piersi. Fotografię dopełniał zachód słońca, rzucający poświatę przez okno w jej sypialni.
– Uznałem, że to dobra pamiątka. Przez komplikacje i te wszystkie zawirowania z Guerrą i jego chorobą, nie myślałaś pewnie o robieniu zdjęć. Camille nie była zbyt rodzinna, ale ty powinnaś dokumentować dobre wspomnienia. Pomyślałem, że chciałabyś to powiesić w domu. – Czuł, że próbuje jej wytłumaczyć, dlaczego wybrał taki a nie inny prezent. Nie było to nic wielkiego, zdjęcie, które zrobił i wywołał sam, a potem oprawił, ale widząc minę Emily wiedział, że utrafił w dziesiątkę.
– To piękny prezent, Ericu. Dziękuję. – Podziękowała mu uśmiechem, biorąc ramę w ręce i przyglądając jej się z czułością. – I dziękuję za retusz. Byłeś bardzo łaskawy.
– Jaki retusz, oszalałaś? – Santos poczuł się dotknięty. – Nie tykam Photoshopa. Po prostu tak promieniałaś. Jestem dobrym fotografem, umiem uchwycić piękno – dodał z dumą w głosie, po chwili jednak zdając sobie sprawę, że zabrzmiało to co najmniej tak, jakby wyznawał jej miłość. Odkaszlnął szybko, chcąc zmienić temat. Nie było mu to jednak dane, bo do stajni wszedł Fabricio, podejrzliwie mu się przyglądając.
– Co wy tu robicie sami? – pytanie kierował do DeLuny, jakby wyobrażał sobie nie wiadomo co. Santos wywrócił oczami.
– Eric podarował nam prezent – wytłumaczyła Emily, a kiedy DeLuna odkaszlnął ostentacyjnie, wywróciła oczami i się poprawiła: – Podarował prezent mnie.
– Dla ciebie mam rózgę w samochodzie, Guerra. Dam ci później. – Eric poklepał Fabricia po ramieniu i wrócił do domu na deser. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5857 Przeczytał: 1 temat
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:48:58 04-05-24 Temat postu: |
|
|
cz. 2
Conrado przez resztę wigilijnej kolacji przypatrywał się uważnie przy stole Joaquinowi Villanuevie. Po matce nie odziedziczył absolutnie nic, może jedynie nieco krzywą minę. Natomiast Carolina była uderzająco podobna do Mercedes. Saverin widział tamtą kobietę tylko raz w życiu, ale i tak jej obraz wyrył mu się porządnie w pamięci. Kiedy spotkali się w starym pubie w stolicy na początku 1998 roku, Merche Nayera miała jakieś trzydzieści siedem lat, ale nadal była piękna. Fernando zawsze miał słabość do pięknych kobiet, ale musiało go w niej urzec coś jeszcze, skoro był gotowy się dla niej ustatkować, a nawet uznać nie swoje dziecko. To była zagadka dla Conrada i nadal nie mógł pojąć, że ktoś taki jak Barosso był zdolny do głębszych uczuć.
Carolina Nayera była kolejną osobą, której obecność Conrada nie do końca pasowała przy stole i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Fernando próbował wpoić jej do głowy nienawiść pod jego adresem, chciał, żeby nastolatka nie zapomniała, dlaczego całą swoją młodość spędziła w sierocińcu. Saverin ją rozumiał, sam czuł się osobiście odpowiedzialny za śmierć Mercedes i wyrzuty sumienia były nie do zniesienia. Był jednak egoistą i bardziej bolało go to, co nastąpiło po samobójstwie Merche, a mianowicie odwet Barosso. To wszystko było winą Conrada i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Może właśnie dlatego tym razem postanowił prowadzić zemstę bardziej strategicznie, nie chciał znów dać się ponieść emocjom, bo tym razem również miał mnóstwo do stracenia, a nie mógł pozwolić, by dzieci cierpiały za jego błędy, również Carolina.
Nie sposób było nie zauważyć ukradkowych spojrzeń, które jego syn rzucał siedzącej naprzeciwko niego dziewczynie. Saverin uśmiechał się kącikiem ust na ten widok. Widocznie chłopak wreszcie poszedł po rozum do głowy i się zdeklarował. Zdawało się jednak, że zarówno on, jak i Carolina nie chcą pokazać swoich uczuć przed resztą gości, a on doskonale to rozumiał. To było zawstydzające, a znając Prudencję, uraczyłaby wszystkich jakimiś komentarzami, które tylko jeszcze bardziej pogrążyłyby parę zakochanych nastolatków. Saverin z nostalgią przypomniał sobie swoje początki z Andreą. Kiedy już po fazie wzajemnej niechęci i wiecznej rywalizacji dwóch najlepszych studentów na roku w końcu oboje zdali sobie sprawę, że ta wrogość to tak naprawdę skrywana namiętność, też nie chcieli się z tym afiszować. Przez wiele miesięcy ukrywali swój związek, chowając się przed znajomymi i spotykając się w składzikach albo w szatni po meczach uniwersyteckiej drużyny. W obecności Debory, Sorai i innych przyjaciół nadal zachowywali pozory i kłócili się jak maniacy. Może to było sekretem ich sukcesu. Może gdyby zdecydowali się od razu ujawnić status swojego związku, wszystko by się posypało. Oboje byli uparci i mieli mocne charaktery. Kłócili się niemal codziennie, ale zaraz potem długo się godzili, bo nie mogli bez siebie żyć.
Conrado wiedział, że tak też będzie w przypadku jego syna. On i Carolina darli ze sobą koty przez większość liceum, aż w końcu zdali sobie sprawę, że to coś więcej. To zadziwiające, jak przewrotny potrafił być los. Saverin nigdy nie wierzył w siły wyższe czy przeznaczenie, ale miał wrażenie, że coś musiało przyciągnąć do siebie tę dwójkę. Oboje urodzili się w stolicy, oboje stracili matki, zanim tak naprawdę otworzyli po raz pierwszy oczy na tym okrutnym świecie. Los pchnął ich do tej małej mieściny, gdzie poznali się i się w sobie zakochali. Historia jak z bajki. „Albo z tragedii” – podpowiedział jakiś wredny głosik w głowie Conrada, ale natychmiast go w sobie zdusił.
– Don Joaquin, sprawdzał pan najnowsze sondaże wyborcze? Były dostępne w południe. – Mariano Olmedo zagrzmiał ponad stołem w kierunku Villanuevy, który parsknął w swój kieliszek z winem.
– Don Joaquin? Kto to taki? – Alice zapytała ciocię Emmę z lekką konsternacją.
– Nigdy w życiu nikt się tak do mnie nie zwrócił – uświadomił starego przedsiębiorcę Villanueva, odstawiając kieliszek z winem. Nie należał do elity, był zwykłym robotnikiem z nizin. Może pana Olmedo zmylił jego drogi garnitur, trudno powiedzieć. – I nie zwracam uwagi na sondaże, dla mnie liczy się realny wynik, który zostanie ogłoszony dzień po wyborach, a do tego zostało jeszcze sporo czasu.
– Mimo wszystko, sondaże są bardzo ważne i pozwalają modyfikować na bieżąco strategię. Ja staram się mieć aktualne informacje. – Mariano wypiął dumnie pierś, chcąc pokazać, że jest zaangażowany społecznie.
– Po co, pan też kandyduje? – Alice przekrzywiła główkę, nie do końca rozumiejąc te polityczne gierki.
– Musi wiedzieć, komu wchodzić w tyłek – odpowiedział jej Jordan, zerkając na zegarek. Zastanawiał się, ile jeszcze musi tutaj siedzieć. Ten wieczór zdawał się nie mieć końca. Nie miał zamiaru słuchać tych bredni o polityce, więc podkręcił muzykę w bezprzewodowych słuchawkach.
– W każdym razie, pana notowania są bardzo wysokie. Wygląda na to, że w radzie Valle de Sombras wkrótce zasiądzie ktoś z doświadczeniem w biznesie. Powoli robiło się to męczące, kiedy prawo w miasteczku ustanawiali rolnicy i sklepikarze. – Mariano zdawał się nie słyszeć słów wnuka.
– Co jest złego w byciu rolnikiem lub sklepikarzem? – Leopoldo Guzman poczuł się osobiście urażony. – Moja rodzina od pokoleń uprawiała rolę i kilku moich przodków zasiadało na purpurowych krzesłach w Pueblo de Luz, bo ludzie im ufali i chcieli mieć godnego reprezentanta „z ludu”. Spoglądasz na nas z góry, Mariano?
– Ależ skąd, Polo, nie bierz tego do siebie. Chodzi mi o to, że Valle de Sombras powinno się bardziej rozwijać. Przemysł stoi w miejscu od lat. Młodzi ludzie stąd uciekają i wcale im się nie dziwię, bo nie ma tu dla nich perspektyw. – Pan Olmedo machnął ręką, bo wcale nie chciał obrażać teścia swojej córki, ale zwykle miał w zwyczaju robić to nieświadomie. – Chciałem tylko wyrazić poparcie dla pana Villanuevy. Jest mężczyzną w sile wieku, zna się na prowadzeniu biznesu…
– Oj tak – szepnął Fabricio cichutko. Wolał się jednak nie wtrącać. Wyglądało na to, że pan Olmedo nie zdaje sobie sprawy, jaki biznes kryje się pod przykrywką El Paraiso i jego kasyna.
– Ja na przykład całkowicie pana popieram, chciałem, żeby to było jasne – oświadczył Mariano dobitnie tak, żeby wszyscy go usłyszeli. Joquin kiwnął mu głową w podzięce, nie wiedząc, co innego może zrobić w tej sytuacji.
– No i co mu po twoim poparciu, Mariano? – Leopoldo Guzman skrzywił się i postanowił utrzeć nosa mężczyźnie. – Przecież i tak nie możesz głosować w Dolinie. Może lepiej analizuj kandydatów w Mieście Światła. Tutaj jest dopiero gratka. Przepraszam, ale muszę pomóc żonie w kuchni. – Polo wstał od stołu, udając, że rozprostowuje kości. W gruncie rzeczy nie miał ochoty prowadzić dalszej rozmowy z Olmedo.
Przy stole zostali sami mężczyźni, bo reszta rozpierzchła się, zwiedzając hacjendę lub pomagając w kuchni. Kiedy wszyscy myśleli, że temat zakończony, Olmedo jakby tylko czekał, aż ktoś poruszy kwestię sytuacji politycznej w Pueblo de Luz.
– Wyścig o purpurowe krzesła jest już raczej z góry przesądzony – oświadczył, dzieląc się swoją fachową opinią. – Marlena Mengoni jest liderką, bezdyskusyjnie. Jej rodzina cieszy się dobrą renomą od lat. Kobieta przedsiębiorcza, twardo stąpająca po ziemi, ale też zachowująca rodzinne, chrześcijańskie wartości. Mnóstwo moich znajomych zapewniało mnie, że będą na nią głosować. Domyślam się, że pan Reverte również zdobędzie wysokie poparcie. Taki człowiek jak on, no no. – Mariano pokiwał głową z uznaniem. – Takich ze świecą szukać, przyda nam się w radzie, to naprawdę dobry nabytek. Natomiast nie jestem w stanie pojąć, dlaczego Anita Vidal zdecydowała się na kandydaturę. Z całą sympatią do jej rodziny, ta kobieta chyba nie powinna się wychylać.
– A co to niby ma znaczyć? – Jordan ze złością wyszarpnął z ucha słuchawkę, którą włożył sobie wcześniej, by nie musieć słuchać gadaniny dziadka, i teraz spojrzał na niego z wściekłą miną.
– Chłopcze, dobrze wiesz, że Anita ma problemy. – Olmedo ściszył głos, jakby obawiał się mówić publicznie o uzależnieniach. Jego wnuk zaczął się zastanawiać, czy on w ogóle zdaje sobie sprawę, kto zaproponował Anicie, by kandydowała. Gdyby Mariano wiedział, że Silvia miała w tym swój udział, pewnie byłby oburzony. – Wiem, że Valentin był jak święty, bardzo się angażował, ale jego córki raczej nie odziedziczyły po nim tego zapału. A szkoda, bo Valentin zawsze świetnie sobie radził w radzie miasteczka, potrafił zgasić przeciwników politycznych solidnymi argumentami. Anita tego nie potrafi…
– Dlaczego, bo jest kobietą? – Emma zwróciła się do pana Olmedo, doskonale wyczuwając, do czego pije. Mariano szybko pokręcił głową.
– Moja droga, nie mam problemu z tym, że w radzie zasiada kobieta. Jak już mówiłem, popieram kandydaturę Marleny. Anita po prostu popełniła w życiu zbyt wiele błędów, a ludzie tak łatwo nie wybaczają.
– Błędem było nieprzebicie sobie bębenków przed tą kolacją – zauważył Jordan, mając ochotę coś rozwalić.
– Zdumiałem się też, widząc kandydaturę Debory na liście. Coś nieprawdopodobnego. – Mariano dalej ciągnął swoją tyradę, jakby w ogóle nie usłyszał słów wnuka. – Znikła z miasteczka na długie lata i nie chce mi się wierzyć, że nagle tak bardzo interesuje ją Pueblo de Luz. Mimo wszystko, Fabian, wiem, że to twoja siostra i szanuję ją. – Spojrzał na swojego zięcia, jakby chciał mu zasygnalizować, że wcale nie krytykuje Guzmanówny, a jedynie wyraża swoją fachową opinię. – Zawsze lubiłem Deborę, to konkretna kobieta. To prawda, podjęła kilka wątpliwych decyzji w życiu… – Zawiesił głos i wszyscy doskonale wiedzieli, że mówi o małżeństwie z Ivanem, które, krótko mówiąc, nie było ani zbyt pożądane ani udane. – Po prostu po tej sprawie z Gracielą, zmieniła się. Pogubiła się w życiu.
Jordan, który przez całą tę rozmowę stopniowo podkręcał głośność muzyki w słuchawkach, teraz poczuł, że cały się spina. Nie mógł pozostać obojętny wobec słów dziadka które osobiście go ubodły, tym bardziej, że wypowiedział je, kiedy Deb nie było przy stole i nie mogła się obronić. Zerknął z nadzieją na ojca, szukając w nim poparcia. Myślał, że Fabian stanie w obronie młodszej siostry, zwróci uwagę teściowi jak na starszego brata przystało. On jednak siedział cicho, powoli popijając wodę z kieliszka, jakby w ogóle nie był zainteresowany rozmową. W Jordanie aż się zagotowało na ten widok i wiedział, że musi wziąć sprawy w swoje ręce.
– „Po tej sprawie z Gracielą”? – Powtórzył, nasączając te słowa jadem. Nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. – Wyjaśnijmy coś sobie – zwrócił się do dziadka bezpośrednio, takim tonem jakby to on był tutaj seniorem rodu. – Nie „Graciela”, tylko Gracie. I to nie była żadna „sprawa” tylko Gracie została zamordowana. Debora straciła córkę. Ale i tak jest lepszym rodzicem niż wy wszyscy razem wzięci.
– Uspokój się. – Fabian zwrócił uwagę synowi poważnym tonem, czując, że jego zachowanie zaraz eskaluje, jak to zwykle u Jordana bywało.
– Sam się uspokój – warknął nastolatek, czując się totalnie niesprawiedliwie. To Fabian powinien zabrać głos, a nie on. – A on niech przestanie wygadywać bzdury, jeśli nie ma o niczym pojęcia. – Wskazał palcem na dziadka, celowo mówiąc o nim w trzeciej osobie. Rzucił na stół serwetkę i odsunął gwałtownie krzesło, wychodząc z pomieszczenia.
*
Prawda była taka, że na hacjendzie El Tesoro zamiast radosnego świątecznego nastroju, zapanowała ponura atmosfera niewyjaśnionych spraw i rodzinnych sekretów. Serafina Barosso była jednak nieświadoma tego wszystkiego, kiedy udała się do kuchni, by przygotować deser.
– Kuleczko, pomożesz mi przy cieście? – Serafina zwróciła się do Quena, sprawiając, że prawie spalił się ze wstydu.
– Babciu! – jęknął, kiedy poszedł za nią do kuchni. – Nie rob mi obciachu!
– Jakiego obciachu? Jesteś moją małą kuleczką, zawsze byłeś pulchnym bobasem. – Uszczypnęła go w policzek akurat wtedy, kiedy do kuchni weszła Carolina.
To koniec – Caro zerwie z nim, zanim na dobre zaczęli ze sobą chodzić. Miał ochotę wcisnąć twarz w tort z kremem i tak przeczekać resztę wigilii, byle tylko nie pokazywać swojej twarzy. Nayera jednak tylko połknęła uśmiech i złapała go za ręką za blatem kuchennym, żeby babcia nie widziała.
– Uważam, że to urocze – mruknęła mu do ucha, a on uznał, że skoro tak, to równie dobrze mógłby być przezywany wielką kulą.
Lidia i Nela również przyszły pomóc babci Serafinie, ulatniając się z jadalni, gdzie mężczyźni zaczęli rozmawiać o polityce i przeraźliwie przynudzać. Leopoldo Guzman szybko do nich dołączył, ciesząc się, że uciekł od stołu i swojego miejsca w pobliżu Mariana Olmedo, który doprowadzał go do szału. Kilka minut później w kuchni pojawił się również Jordan. Stanął w progu, pocierając nerwowo dłonie.
– Jelonku, pomóż kuzynowi pokroić ciasto. Jak sam mówi – ma dwie prawe ręce. – Pani Guzman zacmokała cicho, wskazując Jordi’emu nóż kuchenny.
– Właściwie to chciałem zapytać, czy mogę już iść? Nie mam apetytu – poprosił, a Serafina zatroskała się, patrząc na jego bladą twarz.
– Coś cię boli? Prawie nic nie zjadłeś, to pewnie dlatego.
– Nie, po prostu mam jeszcze kilka spraw do załatwienia – powiedział, woląc nie wdawać się w szczegóły. Nie chciał niszczyć świąt dziadkom i pozostałym rodzinom. Wiedział jednak, że jeśli zostanie, nie będzie mógł się kontrolować i powie dziadkowi Mariano do słuchu.
– W wigilię? – Sera podparła się pod boki, węsząc podstęp.
– Tak, obiecałem, że wpadnę do szpitala. – Mówił prawdę, ale już dawno przyzwyczaił się do tego, że kiedy był szczery, każdy podejrzewał go o kłamstwo. Obiecał małemu Izanowi, że przyjdzie z nim pograć w karty. Wiele dzieciaków spędzało święta samotnie na oddziale dziecięcym. Czasem wolał być z obcymi niż z własną rodziną.
– Nie przekonasz mnie, że Osvaldo Fernandez każe ci odbywać staż w święta. – Kobieta zmrużyła podejrzliwie oczy,
– Daj mu spokój, Sera, nie widzisz, że pewnie chce iść do dziewczyny? – Dziadek Polo odezwał się, obierając sobie mandarynkę przy kuchennym stole. – Ostatni autobus do Nuevo Laredo odchodzi za pół godziny.
– Nie jadę do Nuevo Laredo, skąd ten pomysł?
– Tak sobie pomyślałem. – Leopoldo puścił mu oczko, a Jordan nie miał czasu zastanawiać, skąd dziadek wysnuwa takie pomysły. Poprosił o zwolnienie z deseru i po chwili już go nie było. – Nie możemy winić dzieciaków, że nie chcą spędzać świąt tak, jak kiedyś. Ja też wolałbym posiedzieć ze znajomymi i wypić piwko, niż użerać się z tym zgredem Mariano. Pewnie znów powiedział coś głupiego i zdenerwował Jordi’ego.
– Jordan nie pije – odpowiedziała za brata Nela, czując się w obowiązku stanąć w jego obronie.
– Może powinien, przynajmniej by się trochę rozluźnił – rzucił Quen, ale szybko pożałował swoich słów, bo babcia Sera dała mu po łapach. – A skoro o bezalkoholowych imprezach mowa… co robicie w sylwestra? – zerknął na Lidię, Carolinę i Nelę. – Mam od dziadka klucze do Niezapominajki, to nasz domek letniskowy w Veracruz. Zrobimy jakieś ognisko, poszwendamy się po okolicy. Co wy na to?
Nela na samą myśl, że miałaby spędzić kilka dni z dala od domu i dorosłych, tylko w towarzystwie znajomych ze szkoły, poczuła, że kręci jej się w głowie i kategorycznie odmówiła.
– Nie bądź taka, może być całkiem fajnie. Nie zaprosimy żadnych łobuzów, jeśli o to ci chodzi. – Carolina próbowała ją uspokoić, ale chyba nie bardzo jej się to udało.
– Po balu nie sądzę, że Conrado będzie chętny mnie gdziekolwiek puścić – zauważyła Lidia, nadal czując się upokorzona i zła. – Ale pogadam z nim.
***
Szpital w Valle de Sombras nie był daleko, całe szczęście. Jordan był nie tyle zły co po prostu rozgoryczony. Kiedy matka uraczyła wszystkich przy stole informacją, że dostała się na medycynę, ale nie poinformowała o tym swojego ojca, tylko obrała swoją własną drogę, poczuł się zdradzony. Równie dobrze mogła wbić mu nóż w serce, efekt był podobny. Nigdy nie słuchała, kiedy tłumaczył, że ma w nosie rozszerzoną biologię i wykłady z profesorami na uniwersytecie w San Nicolas de los Garza. Nie słuchała, kiedy mówił, że nie chce być lekarzem. Chciał tworzyć muzykę, chciał występować na scenie, śpiewać, grać i wzruszać, ale ją to guzik obchodziło. Miał być w rodzinie prawnik, więc Franklin nie miał wyjścia. Miał być też jeden lekarz, więc padło na niego, bo Nela po prostu się do tego nie nadawała. Silvia miała odwagę, żeby przeciwstawić się ojcu, co prawda zrobiła to kłamstwem czy może raczej zatajeniem informacji, ale zrobiła to i postanowiła spełniać własne marzenia. A teraz stawiała syna w takiej samej sytuacji, jak kiedyś postawił ją dziadek Mariano. Wymagała od Jordana poświęcenia się karierze, która go nie interesowała. To bolało. Ostatnio wciąż go raniła, choć nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Niewinne słowa w jej ustach, nawet te, które nie miały być żadnym przytykiem, dla niego były bolesne. Jego parszywy nastrój został później tylko pogłębiony przez przykre komentarze dziadka, który krytykował Anitę i Deborę, jakby był największym znawcą. Jordana zabolała reakcja ojca, a może raczej jej brak. Powinien stanąć w obronie Anity, byli bliskimi znajomymi, mieszkali po sąsiedzku. Anita Vidal w dzieciństwie była Jordanowi bliższa niż Silvia, większość czasu spędzał i tak w domu Castellanów i czasami żałował, że to nie Ani jest jego matką. Popełniła wiele błędów, niektóre karygodne, ale starała się zmienić, próbowała odpokutować i Jordi wiedział, że była dobrym człowiekiem. Natomiast Debora straciła Gracie i coś w niej pękło. Każdy inaczej radził sobie z żałobą i nastolatek nie mógł uwierzyć, że Marianowi Olmedo, który nigdy nie musiał znieść straty dziecka, coś takiego w ogóle przeszło przez gardło.
Dlatego Jordan urwał się z wigilii przed deserem, nie mogąc już dłużej na nich wszystkich patrzeć – na matkę, ojca, dziadka. Nie mógł siedzieć przy jednym stole z tymi wszystkimi obłudnikami, którzy zgrywali szczęśliwą rodzinkę, a tak naprawdę nie obchodzili wspólnie świąt od lat. Na El Tesoro były jakby dwa obozy – ten radosny z rodziną McCord, Guerra, Saverinem, księdzem Arielem i nawet Joaquinem Villanuevą, który uśmiechnął się kilka razy przy stole, oraz ten zgorzkniały, z Guzmanami i Olmedo. Do czego to doszło, że Jordan wolał spędzać święta z chorymi dziećmi niż z własną rodziną?
Zaparkował rower przed kliniką i udał się do środka. Tego dnia zrezygnował z białego kitla. Izan ucieszył się na jego widok, bo nie miał w szpitalu kolegów w swoim wieku. Po przeszczepie, który na szczęście się udał, musiał zostać na obserwacji i pewnie prędko stąd nie wyjdzie. Jego brat musiał najpierw udowodnić, że jest w stanie zająć się ośmiolatkiem i zapewnić mu godne warunki w domu.
– Co ci się stało? – zapytał ośmiolatek, wyczuwając napięcie starszego kolegi, który siedział po turecku na jego łóżku i przyglądał się swoim kartom z poważną miną. – Jesteś wkurzony.
– Nie jestem. Skąd ten pomysł? – Jordi zaprzeczył, ale dzieci często widziały to, co umykało dorosłym.
– Spędzasz wigilię w szpitalu, zamiast w domu z rodziną. Jesteś wkurzony – powtórzył mały Izan, dobierając sobie jedną kartę i przyglądając się swojemu zestawowi, zastanawiając się nad kolejnym ruchem.
– Nie jestem. Obiecałem, że przyjdę, prawda? Zawsze dotrzymuję obietnic. – Poklepał się po piersi w teatralnym geście, jakby chciał podkreślić, że jest słownym człowiekiem.
– Nie musisz ze mną siedzieć. Na pewno masz ciekawsze rzeczy do roboty. Pewnie wolałbyś spędzić wolny czas ze swoją dziewczyną.
– Dziewczyny to same kłopoty. Pozostań singlem tak długo, jak możesz – ostrzegł go Jordan, dobierając sobie kartę i udając, że nie wie, jaki ruch wykonać.
– Roman, jesteś! – Izan rozpromienił się na widok brata w drzwiach do sali. – Poznałeś już mojego lekarza?
– Nie jestem lekarzem. – Guzman szybko podniósł się do pionu, odkładając karty. Nie chciał, żeby opiekun ośmiolatka źle zrozumiał sytuację. – Wpadłem tylko pograć. Widzimy się po świętach, mistrzu, zdrowiej i nie obżeraj się tą pyszną szpitalną galaretką.
– Fuj! – Izan przybił starszemu koledze „żółwika” i pomachał mu ręką, kiedy wychodził z pokoju. – Zobacz, Roman, Jordi dał mi swoje kolekcjonerskie karty, on ich już od dawna nie używa.
Jordan wcisnął ręce do kieszeni i poszedł przed siebie, błąkając się po pustych korytarzach szpitala. Wielu pacjentów dostało przepustki do domu na Boże Narodzenie i mieli wrócić dopiero po świętach. Na szczęście w klinice panował więc mały ruch. Jego nogi same poniosły go na oddział noworodków. Nie chciał ryzykować, że ktoś go przyłapie, więc po prostu przysiadł przy małej Xiomarze i obserwował jak oddycha. Było w tym coś kojącego. Jemu samemu oddychało się ciężko. Dzięki Zii mógł złapać miarowy rytm.
– Widzę, że nie tylko ja nie mam świątecznego nastroju. – Doktor Ochoa dyżurowała w wigilię i robiła właśnie obchód po pacjentach. Zajrzała do małej Xio, sprawdzając z ciekawością jej wyniki. Mogłyby być lepsze, ale Julian Vazquez i tak odwalał kawał dobrej roboty. – Ładny sweter. – Wskazała na szmaragdowy wełniany ubiór Jordana. – Urwałeś się z rodzinnej wigilii? Jeszcze przyjdzie czas na pracoholizm. W przyszłości nie będziesz mógł się uwolnić ze szpitala, więc teraz powinieneś korzystać z wolności.
– Może mi pani wierzyć, że nawet przebywanie w kostnicy jest bardziej pasjonujące od kolacji w moim rodzinnym domu. Czy Jose Balmaceda jeszcze żyje? – zapytał niefrasobliwym tonem, a ona zmarszczyła czoło.
– Kiedy zaglądałam do niego pół godziny temu, miał całkiem niezłe parametry.
– Och. No cóż. – Jordan westchnął tylko, a ona nie wiedziała, co ma właściwie na myśli. – Ma pani chwilę? – Guzman myślami był gdzieś daleko. Lucia kiwnęła głową, bo nigdzie się nie wybierała. Wyszedł na chwilę, a po chwili wrócił z teczką i usiedli razem na szpitalnym korytarzu. – Mogłaby pani na to spojrzeć? To akta pacjentki z San Nicolas de los Garza.
– Ukradłeś akta pacjentki?
– Nie, pożyczyłem. Chcę się skonsultować. – Jordi podsunął jej teczkę, nic sobie nie robiąc z tego, że pewnie powinien najpierw porozmawiać z Julianem.
– To pacjentka Vazqueza? – Lucia wydawała się zaciekawiona. Ona i Julian mieli na pieńku. Ciekawość jednak zwyciężyła i chwyciła papiery w dłonie.
– Julian został poproszony tylko o konsultację. Nastoletnia pacjentka cierpi na chroniczne bóle o niesklasyfikowanym pochodzeniu.
– Masz jakieś pomysły? – Lucia przekartkowała historię choroby pacjentki.
– Miałbym, gdybym mógł zobaczyć wynik rezonansu magnetycznego.
– Nie zrobili jej MR? – Ochoa załamała ręce.
– Lekarze w San Nicolas liczą każdy grosz i nie są zbyt chętni do rozdawania skierowań. Nie kiedy lekarz psychiatra wystawia opinię, że pacjentka zmyśla, żeby zwrócić na siebie uwagę.
– Ale ty w to nie wierzysz.
– Nie. Myślę, że powinniśmy ją zaprosić na dalsze badania i dopiero wtedy możemy coś stwierdzić na pewno. Wydaje mi się, że już gdzieś widziałem takie objawy. To może być guz na kręgosłupie, uszkodzony nerw…
– Albo zwykłe bóle wzrostowe. – Lucia weszła mu w słowo, nie chcąc, żeby za bardzo się zapędził z teoriami. – Tak czy siak rezonans jest konieczny. Pokazujesz mi te badania, bo chcesz, żebym wypisała skierowanie, tak?
– Wiem, że macie swoje protokoły, a Aldo też musi się liczyć z oszczędnościami, ale jeśli neurochirurg zainteresuje się tym przypadkiem…
– Dlaczego Julian nie zlecił dalszych badań?
– Opinia psychiatry jest jednoznaczna. Zdiagnozował u pacjentki osobowość typu borderline. Od czasu diagnozy psychiatrycznej już nie zgłosiła się ani razu z dolegliwościami. Myślę, że nie chce być uznana za wariatkę, więc znosi to całkiem sama. Może jeśli ktoś zainteresuje się tym na poważnie… – Jordi spojrzał na lekarkę znacząco. Wiedział, że zdarzało jej się naginać przepisy i robić gorsze rzeczy. Zaproponowanie dodatkowych badań nie było niczym szczególnym.
Lucia wczytała się w akta nastolatki, zastanawiając się nad tym.
– Zrobimy rezonans i zdecydujemy, co dalej. A tymczasem wracaj do domu i odpocznij. Nikomu nie pomożesz, snując się tutaj jak zombie.
***
Czuł się jak kompletny kretyn i nie podobało mu się to. Marcus Delgado rzadko kiedy miał o sobie tak niskie zdanie, jak tego wieczoru. Zawładnął nim gniew. Frustracja, która piętrzyła się już od kilku dni, a może i nawet tygodni, sięgnęła zenitu podczas wigilijnej wieczerzy w towarzystwie Olivera Bruni. Czuł na sobie wzrok Oscara, który zdawał się przekazywać mu zakodowaną wiadomość, by się uspokoił i robił dobrą minę do złej gry. On jednak miał w głowie tylko jedno – pragnął przeskoczyć ponad stołem i złapać byłego marines za szyję. Był gotów udusić go własnymi rękoma, jeśli będzie trzeba. Jak trudne mogło to być? W końcu już przecież zabił człowieka. To dziecinna igraszka.
– Marcus, wszystko dobrze? – Matka zwróciła uwagę na jego zaciśnięte powieki.
Nie wierzył, że właśnie do głowy przyszła mu ta myśl. Twarz Jasona Mirandy nawiedzała go w koszmarach, ale nie sądził, że po raz pierwszy pomyśli o tym, co zrobił, jak o czymś pozytywnym, co chciałby powtórzyć. Nie poznawał samego siebie. Gardził sobą.
– Chyba po prostu za bardzo się objadłem. – Nastolatek przywołał na twarz krzywy uśmiech. Lata kółka teatralnego robiły swoje. Norma zatroskała się, ale powiedziała mu, że może odejść od stołu i odpocząć.
W normalnych okolicznościach w życiu nie zostawiłby jej samej w pomieszczeniu z Oliverem, ale teraz to była siła wyższa. No i w końcu Carlos i Oscar z nią byli, więc nie groziło jej nic poważnego. Wszedł do swojej sypialni i spróbował się uspokoić. Nie mógł. Otworzył okno i nie namyślając się długo przeskoczył przez nie, udając się w jedno miejsce, w którym wiedział, że może zaznać odrobinę spokoju. Musiał ją zobaczyć.
– Marcus? Co ty… – Adora przypatrywała się, jak chłopak stuka knykciami w okno jej sypialni na piętrze. Już dawno nie wchodził oknem, Paco poinstruował go, gdzie są drzwi. Widocznie jednak nie chciał przeszkadzać w wigilijnej wieczerzy.
– Nie jesteś przy stole? – zapytał, zerkając na zegarek. Było dosyć późno. Adora wydawała się już szykować do spania. – Przepraszam, pewnie chciałaś iść spać.
Wgramolił się do środka i oparł się biodrami o parapet. W łóżeczku Beatriz słodko spała, ściskając pana Żyrafę. Jak dobrze, że nie jest świadkiem jego kompromitacji.
– Marcus, czy coś się stało? – zapytała Garcia de Ozuna, otulając się szczelniej szlafrokiem. Widzieli się poprzedniego wieczora, kiedy wyglądała jak księżniczka Disneya. Teraz była prosto po kąpieli, z nieułożonymi włosami i bez makijażu. Nie powinien jej oglądać. A już w szczególności nie powinien tu przychodzić tuż po tym, jak na balu praktycznie ją wystawił. Pobił się o swoją byłą dziewczynę, tego była pewna. Najpierw mówił jej o uczuciach, chciał ją pocałować, traktował ją jak damę, a potem po prostu wyszedł ze swoją partnerką. Ile jeszcze dziewczyn zwodził w ten jeden wieczór?
– Ja… – Marcus podrapał się po głowie. – Chciałem cię przeprosić.
– Mogłeś wysłać esemesa – warknęła, teraz już nieco poirytowana. Za co właściwie chciał przeprosić? Za to, że chciał ją pocałować czy że tego w końcu nie zrobił? Za to, że obił gębę chłopakowi, z którym sypiała Veronica, czy może za to, że z balu urwał się z chudą tyczką Laną?
– To ja jestem twoim sekretnym Mikołajem – wypalił, nie mogąc znaleźć lepszych słów. – Przepraszam, że nie dostarczyłem prezentu we wtorek, ale… to byłoby dosyć trudne. Bo widzisz, on nie mieści się do torebki.
– Okej… – Adora założyła ręce na piersi. Było jej przykro z powodu braku prezentu, ale teraz była po prostu poirytowana.
– W poniedziałek o dwudziestej. Przyjdę po ciebie. Dostaniesz prezent, obiecuję, że będzie warto. To znaczy… mam nadzieję. Moja mama zajmie się Beatriz, więc nie musisz się martwić.
Pierwszy raz widziała go tak zdenerwowanego. Może naprawdę poczuł się głupio, że zapomniał o prezencie i teraz wymyślał coś na poczekaniu. Nie miała czasu tego przetworzyć, bo w jednej chwili stanął tuż przy niej i pochylił się w jej stronę. Widziała jego rozciętą wargę, która normalnie by ją jeszcze bardziej zezłościła, ale jego bliskość sprawiła, że nie była w stanie się nad tym zastanawiać. Pocałował ją. Delikatnie, ale zdecydowanie nie po przyjacielsku. Nie tak jak kiedyś w przypływie euforii podczas tygodnia sportowego. Tamto było zwykłym całusem, takim pomiędzy dwójką bliskich przyjaciół. Ten pocałunek był dużo bardziej intymny. Nie jak rodem z romansów – choć jemu dosłownie ugięły się kolana, kiedy musiał stanąć w rozkroku, by móc zbliżyć swoje wargi do jej – ale i tak zapierający dech w piersiach. Marcus był dżentelmenem, żadnego obmacywania czy nawet języka. Po prostu ją pocałował. Długo i czule. A kiedy się od niej oderwał, miała wrażenie, że robi to bardziej z grzeczności niż dlatego, że ma ochotę. Sama nie wiedziała, co o tym sądzić. Czekała na jakieś wyjaśnienia albo na powtórkę z rozrywki, ale on wyprostował się i spojrzał na nią z góry.
– Jemioła – wyjaśnił, jakby w jej oczach dostrzegł pytanie, którego nie wypowiedziała na głos.
– Tu nie ma jemioły – szepnęła, wpatrując się w jego czekoladowe oczy i zastanawiając się, w co on sobie pogrywa.
– I słusznie, bo to pasożyt. Nie powinnaś mieć jemioły w pokoju. Bea mogłaby się zatruć. – Pokiwał głową, jakby sam chciał przekonać siebie do swojej racji. – Wczoraj chciałem pod jemiołą… na balu. Ale nie było okazji – wymamrotał zupełnie jak nie on. – Dobranoc. Śpij dobrze.
Wyszedł przez okno i zniknął w ciemności. Jak mógł oczekiwać, że Adora zaśnie po tym, co właśnie zrobił?
***
Dzwony kościelne wybiły północ, a to oznaczało, że większa część mieszkańców miasteczka zmierzała właśnie na pasterkę w kościele. Ulice opustoszały, a Lidia Montes wymknęła się z domu i udała się do sadu Delgadów. Tym razem ubrała się ciepło, przygotowana na to, że być może będzie zmuszona trochę się tam pokręcić i poczekać na Łucznika. Był to strzał na ślepo – nawet taki bohater jak on musiał robić sobie czasem wolne, więc nie sądziła, że go tutaj spotka, ale wiedziała, że i tak nie będzie mogła zasnąć, więc postanowiła chociaż sprawdzić, czy prezent, który włożyła do skrzynki na listy nadal tam jest. Przeskoczyła przez ogrodzenie, nawet nie oglądając się za siebie. Od razu dopadła do chatki Gastona i na jej twarzy zagościł szeroki uśmiech, kiedy nie wyczuła paczuszki, którą zostawiła w skrzynce. Liścik również zniknął, a to oznaczało tylko jedno – El Arquero tutaj był i przyjął prezent. Istniała jeszcze szansa, że ktoś go ukradł, ale Lidia instynktownie czuła, że to nie to. Była z siebie zadowolona do momentu, kiedy nie usłyszała jakichś szeptów i ciężkich kroków. Po chwili serce jej zamarło, kiedy poczuła czyjąś dłoń odzianą w rękawiczkę na swoich ustach. Została pociągnięta delikatnie w stronę chatki Gastona i kiedy drzwi się zamknęły, zdała sobie sprawę, że to El Arquero najpewniej uratował ją przed zostaniem nakrytą przez tajemniczych ludzi.
– Co się dzieje, kto to jest? – zapytała, ale jej pytanie zostało stłumione ponownie przez dłoń Łucznika, który spojrzał na nią z góry i przyłożył sobie palec wskazujący drugiej ręki do ust, by dać jej sygnał, że ma być cicho. Za oknem dostrzegła snopy świateł z latarek i kilka przyciszonych głosów.
Poinstruowana przez El Arquero schyliła się i schowała za krzesłem, uważnie go obserwując. Przesunął stolik, przy którym niedawno wspólnie siedzieli i przykucnął na drewnianych deskach. Lidia nie rozumiała co się dzieje. Patrzyła jak zamaskowany otwiera przejście w podłodze jak w jakimś przedziwnym filmie szpiegowskim, po czym wyciąga do niej dłoń. Bez zastanowienia ujęła ją i pozwoliła mu sobie pomóc.
– Uważaj na głowę, schyl się. – Jego mechaniczny głos szeptał i dawał przedziwne wrażenie. Usłuchała jego poleceń, ale wstrząsnął nią dreszcz, kiedy coś otarło się o jej nogę. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że to tylko jakieś zielsko rosnące pod chatką. El Arquero dołączył do niej chwilę później, przysuwając stolik na miejsce i ponownie maskując zejście pod podłogą. – Głowa – ponowił polecenie, rękę przytrzymując na czubku jej głowy, by mogła swobodnie się wydostać i się nie uderzyć.
Wygramolili się z tyłu chatki, ale snopy światła z latarek tylko się przybliżyły.
– Tam coś było, jakiś hałas. Sprawdzę to! – Kilka osób porozumiewało się między sobą.
– Co teraz? – Lidia spanikowanym wzrokiem spojrzała na zamaskowanego strzelca, który miał jej do powiedzenia tylko jedno.
– Teraz w nogi. – Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć czy zareagować, chwycił ją za nadgarstek i pociągnął przed siebie, narzucając tempo. Ledwo nadążyła na swoich krótkich nogach, ale adrenalina buzowała jej w żyłach i na szczęście odnalazła w sobie siłę, by mu dorównać.
– Kto to taki? Czego chcą? – zapytała w końcu, kiedy zatrzymali się za jedną z grubszych jabłoni w sadzie, by przeczekać ten nagły nalot. – To przeze mnie tak? To oni mnie ostatnio śledzili? Ja ich do ciebie zaprowadziłam?
– Cicho bądź. – Skarcił ją i wyczuła, że jest zdenerwowany. Była na siebie wściekła. Jak zwykle robiła głupie rzeczy i nie myślała nad konsekwencjami. Przyszła tutaj z głupiej, czysto egoistycznej pobudki i teraz mogło to kosztować El Arquero życie. Nie było bowiem wątpliwości, że mężczyźni prowadzący poszukiwania nie byli z policji. Kiedy zauważył jej przerażoną minę, nieco jednak złagodniał i dodał: – To nie twoja wina. Szukają mnie, nie ciebie.
Usłyszeli odległe głosy, ale były dosyć niewyraźne. Lidia zdała sobie sprawę, że mężczyźni nie mówią już po hiszpańsku.
– Ciii, to włoski. Uczę się włoskiego, więc poznaję. – Podniosła rękę, jakby chciała uciszyć El Arquero i móc się skupić na dyskusji pomiędzy poszukiwaczami. Wytężyła słuch i spróbowała zrozumieć, o czym mówią. – To na pewno Włosi.
– Więc tłumacz – mruknął El Arquero i obserwował ją przez chwilę z rozbawieniem w oczach. Pomimo parszywej sytuacji Lidia Galadriela Montes Onetto wyglądała zabawnie z uchem niemal przyciśniętym do kory drzewa. – O czym mówią?
– Szukają cię.
– Niesamowite umiejętności lingwistyczne.
– Cicho! – szepnęła raz jeszcze i ponownie skupiła się na rozmowie. – Sprawdzili chatkę i znaleźli coś ciekawego. Zostawiłeś tam swoje rzeczy? – zapytała go ze strachem i jednocześnie złością. Ona była nierozważna, bo tu przyszła, ale on nie powinien zostawiać na widoku swoich własności.
– Nic nie znaleźli – obwieścił jej, sprowadzając ją na ziemię. – Przyszli na przeszpiegi i musieli mocno się zawieść, bo nic tutaj nie ma. Naprawdę sądziłaś, że to moja jedyna kryjówka?
Stali tak przez dłuższą chwilę. Lidii wydawało się, że znalazła się w jakimś absurdalnym filmie kryminalnym. Nie mogła uwierzyć, że ucieka przed wrogiem, kartelem lub włoską mafią, w towarzystwie zamaskowanego mściciela, który tak się złożyło, był podejrzanym o morderstwo jej notabene niedoszłego męża. Tak, Lidia Montes nie myślała w tej chwili o zagrożeniu, a raczej miała ochotę się roześmiać, kiedy chowała się za dorodną jabłonią w sadzie Delgadów.
– Bawi cię to? – Łucznik musiał ją chyba wziąć za kompletną idiotkę, ale nie mogła się powstrzymać i z jej ust wydobyło się stłumione parsknięcie śmiechem. – Wiesz, że oni mają broń, prawda?
– Ty też. – Wskazała na łuk na jego plecach, chyba nie do końca zdając sobie sprawę, że jeśli ktoś ich znajdzie, mają przechlapane.
– Bezużyteczna przeciwko ich M16. – El Arquero uważnie obserwował przestrzeń między drzewami, chcąc się upewnić, że członkowie kartelu już im nie zagrażają. Nadal widać było snopy świateł z latarek, więc lepiej było to przeczekać, ale zdawało się, że udało im się ich zgubić.
Dziewczyna postanowiła milczeć i skuliła się w sobie, starając się ignorować to, że Łucznik stał tak blisko i zapewne słyszał jej szaleńcze bicie serca. Mogła zawsze zrzucić to na karb ucieczki i przerażenia, ale i tak zawstydziła się na samą myśl, co sobie o niej pomyśli. Bała się spojrzeć mu w zamaskowaną twarz, ale odważyła się podnieść powieki. Jej głowa była gdzieś na wysokości jego piersi i ze zdumieniem zauważyła błyszczącą ozdobę na jego szyi.
– Nosisz go. – Lidia rozpromieniła się na widok łańcuszka z krzyżykiem, który mu podarowała jako prezent świąteczny. Była jednocześnie zdumiona i uradowana, że trafiła w jego gusta. – Naprawdę jesteś wierzący.
– Nie jestem – odparł z lekką złością, chowając naszyjnik pod kurtkę. Widocznie podczas biegu wypadł mu spod koszulki. Wyglądał, jakby był zirytowany faktem, że to zobaczyła. – To amulet. Podobno miał mnie chronić, prawda?
– Czyli jesteś przesądny.
– Nie, skąd ten pomysł?
– Tylko ludzie przesądni używają amuletów na szczęście.
– Więc po co mi go dałaś? Nie chciałaś, żebym nosił? Mogę ci go zaraz oddać. – Jego dłonie automatycznie powędrowały do zapięcia na szyi, a ona zdążyła zauważyć wystające spod maski włosy, które zawijały się lekko na jego spoconym od biegu karku.
– Nie oddawaj, to był prezent! – Szybko pokręciła głową, chwytając go za dłonie, by udaremnić mu odpięcie wisiorka. Kiedy zdała sobie sprawę, że znów pozwoliła sobie przy nim na zbyt wiele, szybko go puściła. – Chyba już poszli? – Próbowała wychylić się zza drzewa, by popatrzeć, ale szybko złapał ją za ramiona, kazał wrócić na miejsce i ukucnąć za drzewem.
– Przez ciebie naprawdę oboje zginiemy! – syknął z taką irytacją, że aż poczuła, jak palą ją policzki ze wstydu.
Postanowiła więc siedzieć cicho i wykonywać jego polecenia. El Arquero wydawał się być niezwykle skupiony. Nasłuchiwał jakichś dźwięków, takich jak kroki, szelesty, odbezpieczanie broni, by móc w porę zareagować. Dłoń w czarnej rękawiczce poruszała się lekko, kiedy palec wskazujący wystukiwał miarowy rytm na jego kolanie. Wiedziała, że szykował się do szybkiego sięgnięcia po łuk, a może po prostu on też był zdenerwowany? Znów postawiła go w trudnej sytuacji, ale świadomość, że przyszedł jej na ratunek jak rycerz na białym koniu, była w stanie wynagrodzić jej wszelkie wyrzuty sumienia. Lidia miała chwilę, by w ciszy poobserwować go z bliska i zrobiła to z wielką chęcią. Poddała się już w zgadywaniu – maskował się bardzo dobrze i jedynym, co wzbudzało szczególną uwagę, były jego oczy. Był taki moment, kiedy chmury odsłoniły księżyc i światło zamigotało w jego tęczówkach. Ze swojego stanowiska, niemal siedząc na ziemi tuż przy nim, bo oboje ukucnęli za drzewem, widziała jego profil. Choć nie dostrzegła charakterystycznych rysów twarzy ani niczego takiego, bo w końcu miał kominiarkę, to jego oczy były dobrze widoczne i mogła stwierdzić, że nie pomyliła się za pierwszym razem – miał długie ciemne rzęsy i bardzo ładne oczy, które zdawały się błyszczeć w ciemności i wcale nie była to zasługa światła księżyca, które przebijało się przez liście jabłoni, te oczy miały po prostu taki urok. Nie ulegało jednak wątpliwości, że pomimo tej powagi sytuacji, spojrzenie miał raczej smutne. „Jak u rannego zwierzęcia”, pomyślała Montes, czując lekkie ukłucie w sercu. Gapiła się tak na niego i zdawała sobie sprawę, że wcale już się nie zastanawia, kto może się kryć pod maską. Nie obchodziła jej już jego tożsamość. Chciała wiedzieć więcej: co lubił, a czego nie? Jak to się stało, że zaczął strzelać z łuku? Miał jakąś rodzinę, przyjaciół… żonę lub dziewczynę? Może chłopaka?
– Znów to robisz – przerwał jej te bezsensowne rozważania. – Obserwujesz mnie. Miałaś tego nie robić.
– Przepraszam, po prostu się zagapiłam. – Zawstydziła się, że ją przyłapał.
Łucznik wstał z miejsca, dłonią nakazując jej jeszcze nie podnosić się z pozycji siedzącej. Wyjrzał zza drzewa pod różnymi kątami i kiedy w końcu było czysto, gestem pokazał jej, że może wstać. Zagrożenie minęło.
– Odeszli, ale wrócą, to kwestia czasu. Będą szukać każdego, kto mi pomaga. Dlatego mówię ci po raz ostatni… nie, ja tobie rozkazuję – poprawił się szybko, uznając, że musi postawić sprawę jasno – żebyś przestała mnie szukać. Masz pojęcie, co się mogło stać? Już o jeden mord jestem podejrzany, nie chcę mieć też na sumieniu ciebie.
– Dobrze, nie będę już cię narażać – odpowiedziała z pokorą, ale nie był pewny, czy rzeczywiście dotarło do niej wszystko, co miał jej do zakomunikowania. – Ale przecież sam mówiłeś, żebym zostawiała wiadomości tutaj.
– Od teraz kiedy będę chciał się z tobą skontaktować, zostawię ci znaki. Sama nie próbuj mnie szukać, właśnie poczułaś na własnej skórze, jak może się to skończyć.
– Skąd będę wiedziała, o jakie znaki ci chodzi? – Lidia spuściła lekko głowę, jakby chciała pokazać, że naprawdę zamierza się go słuchać. Było to jednak niezwykle trudne.
– Uwierz mi, domyślisz się.
Pokiwała głową, bo ufała mu i wiedziała, że nie rzucał słów na wiatr. Wydawała się jednak być trochę wytrącona z równowagi, kiedy spojrzała w górę i tuż nad nimi dostrzegła wyrastającą z gałęzi jabłoni charakterystyczną roślinę.
– Jemioła… – mruknęła bardziej do siebie niż do niego.
– Co takiego? – Łucznik wyglądał na skonsternowanego, kiedy powędrował za jej wzrokiem w górę, tam gdzie spoglądała Lidia.
Zanim zdążył przetworzyć informację o jemiole i połączyć fakty, ona wdrapała się na palce i cmoknęła go w usta, które oprócz oczu widoczne były w wycięciach w jego kominiarce. Trwało to dosłownie kilka sekund, choć Lidia miała wrażenie, że przesadziła i w jej głowie to była cała wieczność. Odskoczyła od niego i zamknęła oczy, jakby się bała, że ją zwymyśla.
– Nic nie mów. Wiem, że to było głupie – powiedziała szybko, zanim on w ogóle zdążył zareagować, i zacisnęła powieki tak mocno, że aż zobaczyła białe plamy. Pragnęła zapaść się pod ziemię.
– Bo było – odparł, a po chwili umilkł, a ona nie wiedziała, czy się z niej śmieje czy się nad nią lituje, bo bała się otworzyć oczy, by spojrzeć mu w zamaskowaną twarz. Nie zniosłaby tego upokorzenia. – Musimy iść. Odprowadzę cię do rozwidlenia. – Wyglądało na to, że chyba zdawał sobie sprawę, jak bardzo upokarzające to dla niej było i nie chciał wprawiać ją w jeszcze większe zakłopotanie.
Odetchnęła z ulgą, że nie musi znosić jego kazania. Chyba umarłaby ze wstydu. Kiedy Łucznik odprowadził ją bezpiecznie do rozwidlenia dróg, skąd doskonale widać już było dom Conrada, miała wrażenie, że nogi ma jak z waty. Jakoś dotarła do swojego pokoju i rzuciła się w ubraniu na łóżko twarzą do poduszki. Krzyknęła, dając upust emocjom, a poduszka zdusiła jej wrzaski. Wierzgnęła kilka razy nogami, uderzając o materac i czując, że spali się z tego zażenowania, jeśli jeszcze kiedykolwiek spotka się oko w oko z Łucznikiem. Po dzisiejszym wieczorze to będzie chyba ich ostatnia wspólna przygoda.
***
Rosie odwiedziła ją nazajutrz rano i przysłuchiwała się z szeroko otwartymi oczami temu, co przyjaciółka miała jej do opowiedzenia.
– Przepraszam, co zrobiłaś? – Primrose musiała poprosić o powtórzenie, kiedy Lidia zdawała jej relację. – Pocałowałaś go?
– Nie. – Lidia pokręciła szybko głową, ale jakkolwiek by na to nie spojrzeć, był to jej pierwszy pocałunek. – Tak. O Boże, pocałowałam Łucznika Światła.
– Cicho bądź, brzmisz jak jakaś napalona fanka. – Rosie miała ochotę się roześmiać, ale przyjaciółce nie było do śmiechu. – Jak to zrobiłaś?
– No… tak jakoś. – Montes wzruszyła ramionami i opowiedziała jej wszystko ze szczegółami. – Zbłaźniłam się, prawda? To wszystko przez tę głupią jemiołę!
– Z tego co mówisz wynika, że to był tylko niewinny buziak. Ludzie często tak robią pod jemiołą, para przyjaciół czy przyjaciółek. Kiedy zaczęłaś opowiadać, myślałam już, że to była jakaś romantyczna scena rodem z filmu o Spidermanie, kiedy on wisi do góry nogami, ona zsuwa mu maskę… wiesz, o czym mówię. – Castelani nieco uspokoiła Lidię. Buziak pod jemiołą był przecież standardem. – I jak było? – zapytała z ciekawością, poruszając lekko brwiami, kiedy Lidia nie wiedziała, o co jej chodzi.
– Co masz na myśli?
– No nie wiem, fajnie było? Dobrze całuje?
– Oszalałaś? On był kompletnie zaskoczony, nawet pewnie nie poczuł, że coś zrobiłam. Odskoczyłam od niego jak oparzona, niewiele pamiętam – przyznała brunetka, bo rzeczywiście wydawało jej się wtedy, że wyszła z własnego ciała i odfrunęła gdzieś w przestworza. – Miał miękkie usta.
– To chyba miło. – Castelani dzielnie walczyła, by nie wybuchnąć śmiechem na widok miny przyjaciółki. Wiedziała, że to była dla niej wielka sprawa i nie chciała wprawiać jej w jeszcze większe zażenowanie.
– No chyba tak. – Lidia przyznała, a następnie zatopiła twarz w poduszce i krzyknęła, pozwalając, by jej wrzask został stłumiony. – On już nigdy więcej się do mnie nie odezwie. Zawaliłam na całej linii. Teraz pomyśli, że jestem jakąś napaloną nastolatką, a nie jestem!
– Wszystkie nastolatki są napalone. – Rose machnęła ręką, ale to nie uspokoiło jej przyjaciółki. – Odprowadził cię do domu, tak? Nie powiedział ci nic złego, tak? Więc pewnie po prostu nie zrobiło to na nim wrażenia. Nie przejmuj się. Nikt nie rozmyśla tak jak ty.
Montes próbowała sobie wmówić, że tak właśnie było, żeby jakoś poradzić sobie ze wstydem. Odprowadziła Rosie do drzwi i machała jej jeszcze przez chwilę uwieszona na klamce i wpatrzona tępym wzrokiem w przestrzeń. Zwróciła uwagę na coś ciekawego – Conrado nie miał ogródka przed domem, a jedynie zadbany trawnik i kilka krzewów. Żaden jednak nie kwitł, a oto wśród liści dostrzegła białe plamki. Podeszła bliżej, kierując się ścieżką i wyciągnęła rękę w stronę białego kwiatu, który ktoś wetknął między gałęzie. Biała frezja była zakodowaną wiadomością, od razu to pojęła, kiedy jej bystre oczy spoczęły na skrzynce na listy. Rozejrzała się wokół, jakby chciała się upewnić, że jest sama. Nie robiła nic złego, sprawdzała skrzynkę w swoim własnym domu, ale i tak czuła się odsłonięta. Otworzyła drzwiczki do skrzynki i jej oczom ukazała się paczka owinięta papierem. Nie był to żaden kolorowy papier do pakowania prezentów, tylko zwyczajny, podobny do tego, w który kiedyś została zawinięta książka od El Arquero. Chwyciła w ramiona pakunek i pognała czym prędzej do swojej sypialni, nie chcąc zostać zauważoną. Odpakowała go z uśmiechem na ustach, ale kiedy zobaczyła, co znajduje się w środku, miała wrażenie, że zaraz się rozpłacze.
Otworzyła pokrywę pięknej rzeźbionej pozytywki i obserwowała jak baletnica zaczyna się kręcić z pełną gracją. Oglądała tę pozytywkę przez szybę w antykwariacie, kiedy nakrył ją Łucznik. Zdawało się to być tak dawno temu. Wtedy bardzo się zawstydziła, jakby została przyłapana na gorącym uczynku.
– Nie wierzę, że pamiętał – szepnęła sama do siebie, czując się naprawdę wzruszona.
Zawsze marzyła o czymś takim, choć wiedziała, że to głupie, bo nie można było wyżyć za ten kawałek drewna, ale pragnęła mieć coś tylko dla siebie, coś bezużytecznego, coś co sprawiłoby, że byłaby taka sama jak inni. Ta pozytywka była piękna, a zważywszy na to, że nigdy nie dostawała prezentów, ten miał wyjątkowe znaczenie. Ustawiła nowy nabytek na miejscu honorowym na stoliku przy łóżku, kwiatek od Łucznika potraktowała jak nowy znak i zostawiła go sobie na pamiątkę, a potem zasnęła jak zahipnotyzowana. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3500 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 10:28:08 26-05-24 Temat postu: |
|
|
teporada III C 190
Remmy/Victoria/Javier/Emily/Michael/Emma/Lucia/Veda/Jose/Diego/Enzo/Ruby/Ingrid/Julian/ Eddie
23 grudnia 2015r.
Uspokojeniem Anny zajęła się Greta, która wyprowadziła roztrzęsioną i rozdygotaną nastolatkę z pomieszczenia. Ciemne dyrektorskie oczy czujnie rozejrzały się po namiocie. Uczniowie stłoczyli się w grupkach i szeptali między sobą. Jak zauważył belfer jeden z uczniów opuścił namiot w towarzystwie doktor Ochoa, której spodnie pokryte były skrzepami świeżej ciepłej krwi. Niski mężczyzna zacisnął usta w wąską kreskę. Gdy podejmował się tego stanowiska myślał że będzie miał do czynienia z wagarującymi uczniami czy też bójkami w szkole (jedna już miała miejsce), lecz poważnie ranny w głowę jeden z rodziców? Tego się nie spodziewał. Bardzo szybko namierzył swoje pociechy. Kiraz stała nieopodal w towarzystwie koleżanek Rosie i Soleil. Syna nigdzie nie widział. Gdy do środka namiotu wszedł Remmy Torres wargi Cerano zacisnęły się w wąską kreskę.
Jeremiah był zarumieniony, włosy które starannie ułożył przed balem starczały we wszystkie strony. Syn nie musiał nic mówić , a on i tak wiedział albo raczej domyślał się co robił przez ostatnie kilkanaście minut. Dyrektor szybkim krokiem ruszył w stronę swojego pierworodnego.
─ Co się stało? ─ zapytał lekko zachrypniętym głosem ojca jednocześnie wzrokiem szukając Ignacio, który uciekł z biblioteki. Nigdzie jednak go nie wiedział.
─ Jeden z rodziców został brutalnie pobity ─ słowa ojca natychmiast sprowadziły go na ziemie. ─ Zajmij się siostrą ja muszę pilnie pomówić z szeryfem ─ wydał polecenie Cerano. ─ Ja muszę zająć się zgraniem monitoringu ─ dorzucił i ruszył w stronę stróża prawa. Ivan szukał wzrokiem Vedy. Dostrzegł jedynie jej partnera. Ledesma stał nieopodal dyskutując o czymś z młodym Diazem. ─ Szeryfie ─ odezwał się Cerano. ─ przejdźmy w spokojniejsze miejsce ─ dodał spokojnym wyważonym głosem. ─ Szeryfie ─ powtórzył nieco głośniej i dobitniej. Myśli Ivana były jednak daleko a jego wzrok coraz bardziej gorączkowo poszukiwał małej podopiecznej. Balmaceda tu był, przemknęło mu przez myśl. Mógł natknąć się na małą Ropuszkę. Cholera gdzie podziewa się Elena? Sancheza też nigdzie nie było. Świetnie pomyślał coraz bardziej rozłoszczony akurat ten gamoń teraz by się przydał.
─ Ja się tym zajmę ─ Basty ubrany w elegancki garnitur ─ Znajdźmy spokojne miejsce ─ zaczął profesjonalnym policyjnym tonem ─ Znajdź Vedę i Elenę ─ rzucił w stronę Ivana, który wreszcie odzyskał kontrolę nad swoimi kończynami i ruszył w stronę Ledesmy. Cerano z Sebastianem wyszli z namiotu kierując swoje kroki do placówki szkolnej. Miejsce przestępstwa znaleźli niemal od razu. Duża plama krwi , krwawy ślad dłoni odciśnięty na jednej z szafek jasno wskazywał gdzie doszło do napaści. ─ Będę potrzebował zapisu z kamer monitoringu. ─ oznajmił zaś Cerano wpatrywał się w oko kamery. Kamery której światełko powinno palić się na czerwono, lecz nie dostrzegł charakterystycznego migania.
─ Oczywiście, przejdźmy do gabinetu ─ polecił z kieszeni marynarki wyciągając pęk kluczy. Otworzył je i już po chwili palcami stukał w klawisze komputera coraz bardziej zirytowany. Czarne okienka jasno wskazywały, że kamery monitoringu nie tylko w miejscu ataku, ale także w całej szkole były wyłączone.
─ Wyłączył pan monitoring? ─ zapytał go zirytowany i nieprzyjemnie zaskoczony Basty. Cerano otworzył usta i natychmiast je zamknął. Nie zrobił tego. Kamery działały nawet wtedy gdy szkoła świeciła pustkami. W dniu takim jak bal osobiście dopilnował, aby szkolny informatyk udoskonalił i zmodernizował system monitoringu świadom, że działa on przede wszystkim żeby chronić uczniów. Przewinął materiał o godzinę piętnaście do tyłu i wybrał jedno z okienek. Gdy na ekranie pojawiła się dobrze znana sylwetka syna ze świstem wypuścił wstrzymywane w płucach powietrze. ─ To pański syn? ─ zapytał z niedowierzaniem policjant. Cerano uważnie obserwował jak syn znika za drzwiami i wychodzi po kilku minutach. ─ Dlaczego?
─ Oj będzie się z tego srogo tłumaczył ─ zapewnił go dyrektor. Usta mężczyzny zacisnęły się w wąską kreskę. ─ Przepraszam ─ wymamrotał po chwili ─ mój syn utrudnił panu prace ─ powiedział mając ochotę zapaść się ze wstydu pod ziemię albo jeszcze głębiej.
Basty nic nie odpowiedział. Cerano dyrektor i jego sąsiad miał rację. Gdyby mieli zapis z monitoringu śledztwo byłoby praktycznie zakończone.
─ Zrobimy to po staremu ─ powiedział natomiast ─ przepraszam ale muszę dopilnować techników ─ pożegnał się z mężczyzną i wyszedł szybkim krokiem z telefonem przyciśniętym do ucha. Cerano natomiast zsunął się z krzesła i popatrzył na zdjęcie syna. Niestety raz już widział ten film i zakończenie nie podobało mu się ani trochę. Wstał i ruszył do drzwi. Rozmowa z synem musiała jednak zaczekać. Cerano musiał dopilnować, aby po wyjściu techników kryminalistycznych krew zniknęła ze szkolnego korytarza.
***
Karetka pogotowia ratunkowego zabrała rannego Jose do szpitala w celu zminimalizowania szkód poczynionych przez Victoria. Jasnowłosa żona Magika popatrzyła na Sylvię to na migające światła oddalającego się pogotowia. Powinna wziąć się w garść, lecz ręce drżały jej niebezpiecznie. Palce wbiła w nadgarstek dziennikarki czując jak kolejna fala łez wypełnia jej oczy. Nie była taka jak matka. Nie zraniła, nie zabijała ludzi. Winnych czy też nie. A Jose Balmaceda wyglądał na całkiem martwego gdy go zabierali. Przełknęła ślinę. Chciała znaleźć się w ramionach Javiera. Tylko tyle i aż tyle. Mąż się domyśli. Wystarczy jedno spojrzenie na nią i będzie wiedział. Osunęła się na jedno z krzeseł i przymknęła powieki. Rozluźniła palce na nadgarstku dziennikarki, która ostrożnie wysunęła dłoń z jej uścisku.
─ Dziękuje ─ wychrypiała spoglądając jej w oczy. Sylvia skinęła lekko głową czujnie obserwując młodszą koleżankę. Twarz Victorii powoli odzyskiwała kolory. Noga skryta pod sukienką przestawała podskakiwać. Gdy podszedł kelner rozdający zimne napoje wcisnęła w ręce żony Magika zimną lemoniadę.
─ Drobiazg ─ odpowiedziała nonszalanckim tonem jakby zmywanie krwi i kości z narzędzi zbrodni było kolejnym nudnym zajęciem z którym musiała się uporać. Victoria pociągnęła łyk zimnego napoju rozglądając się uważnie. Ivan Molina i Basty Castellano rozmawiali o czymś szeptem przy jednym z wejść do namiotu. Szeryfa miał telefon przyciśnięty do ucha co jasno sugerowało, że wydaje on komuś polecenia.
─ Postawią strażnika przy jego drzwiach ─ powiedziała powoli ─ o ile przeżyje operację.
─ Nie myśl o tym ─ odpowiedziała jej Sylvia sącząc swoją lemoniadę.
─ Łatwiej powiedzieć niż zrobić ─ mruknęła zastępczyni Fernanda bawiąc się słomką w swoim bezalkoholowym drinku. Pomyślała, że chętnie napiłaby się prawdziwego alkoholu i natychmiast zganiła samą siebie za tę myśl. Pablo Diaz całe jej dzieciństwo uciekał w tanią wódkę, Gwen ćpała a ona z całych sił robiła wszystko aby nie pójść w ślady swoich rodziców. Niestety wychodziło jej to coraz gorzej bo coraz częściej łapała się na tym że przypomina matkę. I nie miała na myśli Gwen. Inez i Victoria dzieliły nie tylko ten sam odcień tęczówek ale i pozbawianie kogoś oczu. Parsknęła śmiechem.
─ Co?
─ Moja matka kolekcjonowała ludzkie oczy ─ wyznała nagle. Sylvia wzniosła oczy do nieba. To nie było odpowiednie miejsce na tego typu dyskusje. ─ W którejś religii nie wiem w hinduizmie albo w buddyzmie wierzy się że jeśli człowieka nie pochowa się w całości jego dusza nigdy nie zazna spokoju. Oczy to zwierciadło duszy.
─ Przestań ─ syknęła dziennikarka. ─ To nie jest miejsce i czas na wspominki.
Victoria pokiwała głową i wreszcie dostrzegła Magika, który szedł szybkim krokiem w jej stronę. Zgrabnie wyminął plamę krwi na trawie i znalazł się przy małżonce, Javier nic nie powiedział. Nie musiał pytać ani się odzywać. Łypnął to na Sylvię to na Victorię i przysiadł na jednym z krzeseł odnajdując jej ręce.
─ Niech zgadnę ─ zaczął ─ znowu jedna drugiej wygarnęła jakie to są okropne? ─ Sylvia zamrugała powiekami zaskoczona. Głos pana Reverte brzmiał żartobliwie niemal kpiąco gdy wypowiadał te słowa. Popatrzył na dziennikarkę, która ledwie zauważalnie skinęła głową i pojęła że Javier Reverte albo miał magiczne zdolności i wszystko odgadł albo znał swoją żonę na tyle dobrze aby dostrzec winę malującą się na jej twarzy.
─ Znasz swoją żonę ─ stwierdziła zerkając na splecione ze sobą dłonie małżonków ─ jak zwykle usłyszałam kilka niepochlebnych komentarzy pod swoim adresem.
─ Nie pozostałaś mi dłużna ─ syknęła w odpowiedzi jasnowłosa ─ I brzmisz jak zdarta płyta. Ile razy mam powtarzać, że nie mam romansu z burmistrzem?
─ A ja po raz kolejny mówię że ci nie wierzę? ─ odbiła piłeczkę w tej „kłótni”. Kilka osób coraz śmielej zerkało w stronę kobiet, które coraz głośniej wymieniały swoje poglądy. ─ Masz ile dwadzieścia sześć lat i nagle kobieta bez doświadczenia, bez zaplecza politycznego, bez kierunkowego wykształcenia nagle zostaje zastępczynią burmistrza? Cóż za szczęśliwe zrządzenie losu.
─ Być może mam ukryte talenty o których nie wiesz.
─ Ja nie znam twoich ukrytych talentów ale burmistrz wie o nich wszystko ─ odparła na to.
─ Co powiedziałaś? ─ Victoria wstała zaś Sylvia podążyła jej śladem. Między obiema kobietami stanął Javier.
─ Drogie panie ─ zaczął Magik ─ wywołujecie scenę ─ i rzeczywiście lat było. DJ zrobił sobie przerwę więc teraz dwie nie przepadające ze sobą kobiety przyciągały ludzkie spojrzenia i ludzkie uszy.
─ Co to za zbiegowisko? ─ Ivan Molina łypnął to na Sylvię to na Victorię.
─ To jedynie uprzejma wymiana zdań szeryfie ─ odpowiedziała na to blondynka wreszcie brzmiąc jak dziewczyna którą żona Fabiana znała. Dumna wyprostowana spoglądająca policjantowi w oczy. ─ Po za tym i tak już wychodziłam ─ rzuciła jasnowłosa.
─ Tak szybko? ─ Molina uniósł brwi.
─ Musze odebrać synka od ojca ─odpowiedziała na to jasnowłosa. ─ Alexander nie lubi nocować poza domem ─ Victoria bezwiednie sięgnęła do marynarki męża po swój telefon. Wystukała wiadomość do ochroniarza który po chwili zmaterializował się przy swojej mocodawczyni i siostrze. Uśmiechnął się do szeryfa.
─ Jakiś problem? ─ zapytał podejrzliwie łypiąc na Molinę.
─ Żaden ─ odpowiedział na to policjant. ─ Proszę jednak nie opuszczać miasta.
─ Nie mam takiego zamiaru ─ zapewniła go blondynka. ─ Przepraszam jest już późno. Dobranoc szeryfie. Kochanie odprowadzisz mnie do auta?
─ Oczywiście, że tak ─ odpowiedział Magik. Ivan i Sylvia odprowadzili ich wzrokiem.
─ Co z Jose Balmacedą? ─ zapytała go Sylvia.
─ Żyje ─ odpowiedział jej na to mężczyzna. ─ Dziwne.
─ Co takiego?
─ Najpierw podajesz jej wodę a później wszczynacie kłótnie ─ zauważył.
─ Zbieg okoliczności ─ stwierdziła Sylvia. ─ Jest kaleką chciałam być miła. A gdzie zgubiłeś Elenę? Gdzie jest Veda? ─ zapytała go kobieta.
─ Są tam ─ wskazał jeden ze stolików gdzie szeptem rozmawiały matką z córką.
─ Pojadę do szpitala ─ powiedziała powoli Elena do swojej córki. Veda patrzyła na nią niewidzącym wzrokiem, lecz teraz ich oczy się spotkały.
─ Po co? ─ zapytała ją lekko nieprzytomnym głosem ─ Rozwodzie się ─ przypomniała matce.
─ Wiem, ale formalnie nadal jestem jego żoną.
─ I co z tego? ─ zapytała ją dziewczyna. ─ Był okropnym mężem, nigdy nas nie kochał nie rozumiem dlaczego chcesz go trzymać za rączkę gdy będzie umierał ─ warknęła wstając gwałtownie. Krzesło na którym siedziała poleciało do tyłu i przewróciło się, lecz córka Salvadora i Eleny ledwie zwróciła na to uwagę.
─ Muszę wypełnić kilka dokumentów ─ chciała dotknąć córki, lecz ta cofnęła się do tyłu. Usta Vedy zacisnęły się w wąską kreskę. Nie chciała być dotykana przez matkę, ani nikogo innego. Nie chciała cudzych rąk ja swojej skórze. Chciała wrócić do domu, wejść do wanny i zmyć z siebie dotyk jego rąk. ─ I będziemy musieli odwołać twoją wycieczkę Salem do Nowego Jorku ─ powiedziała łagodnie.
Veda zamrugała kilkukrotnie powiekami niedowierzając jej słowo.
─ Jeśli ma umrzeć to umrze co za różnica czy będę tutaj czy będę oglądać Hamiltona? ─ zapytała matkę. ─ Sal się mną zaopiekuje ─ zapewniła matkę. ─ Zaplanował cały pobyt prawda Sal? ─ Veda zwróciła się bezpośrednio do mężczyzny który podszedł do ich stolika. Spakował właśnie sprzęt, przerzucił sobie futerał z saksofonem przez ramię.
─ Tak ─ odpowiedział niepewnie brunet. ─ Co nieco zaplanowałem ─ wyznał.
─ I będziesz mnie pilnował jak źrenicy oka.
─ To masz jak w banku.
─ I zostaniesz ze mną dziś na noc ─ wypaliła.
─ Zostanę ─ zapewnił ją.
─ Nie ma takiej potrzeby ─ do rozmowy wtrącił się Ivan.
─ Chcę żeby przy mnie został ─ wypaliła Veda. Ivan Molina zacisnął usta w wąską kreskę ─ Mama będzie trzymać umierającego za rękę ty szukać tego kto mu to zrobił żeby go zamknąć chociaż powinieneś dać mu medal więc Salvador może ze mną zostać i śpiewać mi kołysanki ─ mówiła na tyle głośno i na tyle dobitnie że spora część gości wpatrywała się w nich z zainteresowaniem. ─ Pożegnam się z Diego i możemy jechać ─ zwróciła się bezpośrednio do piosenkarza i ruszyła znaleźć swojego partnera.
***
Jej włosy pachniały czymś słodkim. Nastolatek nie był wstanie sprecyzować czym dokładnie pachną włosy Rory, ale to był słodki zapach. Otarł się nosem o jej szyję uśmiechając kącikiem ust. Gdy Jose Balmaceda zwalił się na jeden ze stolików Rory Ledesma chwyciła go za nadgarstek i wyprowadziła z namiotu. Chciała być z nim sam na sam co nastolatkowi przypadło do gustu. Ich pierwsza randka okazała się być dosłownie katastrofą, gdy wyszło na jaw, że ukrywał przed nią ADHJD zaczął jej unikać więc pierwsze minuty balu były niezręczne, a Rory unikała jego spojrzenia. Jorge natomiast nie mógł przestać się gapić, bo dziewczyna wyglądała pięknie. W starej przerobionej sukni ślubnej matki wyglądała pięknie. Teraz jedyne o czym chciał myśleć to Rory pachnąca czymś słodkim. Trącił nosem jej szyję czując się trochę jak pies biadający nowe terytorium.
─ Czym ty tak ładnie pachniesz? ─ mruknął. Nie musiał podnosić wzroku, żeby wiedzieć, że dziewczyna siedząca obok niego na kanapie uśmiecha się leciutko.
─ Nie wiem ─ przyznała zgodnie z prawdą ─ znalazłam jakieś perfumy mamy ─ wyznała delikatnie gładząc go po karku. Podniósł na nią oczy. I wtedy go pocałowała. Delikatnie, czule na próbę jakby obawiała się, że ją odtrąci. Zaskoczony oddał pocałunek. Nastolatka wślizgnęła się na jego kolana szczupłe palce zanurzając w jego włosach. ─ Kochaj się ze mną ─ wymamrotała w jego usta.
─ Co? ─ zapytał spoglądając na dziewczynę zamglonym wzrokiem. Rory obie ręce oparła na zagłówku kanapy na której siedzieli. ─ Teraz?
─ Teraz ─ musnęła jego usta. ─ Ja lubię ciebie ty lubisz mnie ─ wyjaśniła z czołem wspartym o jego czoło. ─ Ten pierwszy raz powinien być z kimś kogo się lubi ─ wyjaśniła swoją logikę brunetka.
─ Nie mam ─ wymamrotał próbując pozbierać myśli. Nie pomyślał, że będzie potrzebował zabezpieczenia. Nie sądził, że to ten etap związku.
─ Nie potrzebujemy ─ odparła wargami muskając jego szyję.
─ Nie mogę ─ chociaż wypowiedzenie tych słów kosztowało go wiele wysiłku położył dłonie na jej biodrach zsuwając ją ze swoich kolan i sadzając na kanapie. ─ Nie mogę ─ powtórzył pewniejszym głosem. Popatrzył na Aurorę. ─ Nie jestem na to gotowy i nie musimy się spieszyć. To nie wyścigi.
Rory siedziała przez chwilę nieruchomo wpatrzona w jakiś punkt przed sobą. Palce zacisnęła na miękkim obiciu mebla na którym siedzieli.
─ Ja nie mogę dłużej mieszkać w domu ─ wyznała nie patrząc na niego. ─ Mój ojciec to potwór ─ Jorge popatrzył na koleżankę i zmarszczył brwi. Pedro Ledesma nie był człowiekiem o którym chłopak miał dobre zdanie. Był pijakiem, który jeśli wierzyć słowo syna „przepijał całą wypłatę”. Żyli tylko z pensji matki, która mimo że miała urzędnicze stanowisko to im się nie przelewało. Nie rozumiem jednak jak seks z nim miał cokolwiek w tej sytuacji zmienić.
Potrzebował kilka minut krępującej ciszy, aby to do niego dotarło. Seks, pomyślał. Nie mają prezerwatywy. Seks bez zabezpieczeń. Rachunek był prosty. Był tak prosty, że Jorge poczuł jak żółć napływa mu do ust.
─ Próbujesz złapać mnie na dziecko? ─ zapytał sam nie wierząc, że tak absurdalny pomysł przyszedł mu do głowy. To było absurdalne. Znał Rory od pieluch, lubił ją. Była nie tylko śliczna była przede wszystkim bardzo mądra. Czasami była aż za bardzo mądra.
─ Wzięlibyśmy ślub ─ wymamrotała w odpowiedzi nawet na niego nie patrząc. ─ Ożeniłbyś się ze mną gdybym była w ciąży. Tak jak Miguel ożenił się z Rocio. Są szczęśliwi. ─ Jorge potrzebował kilku sekund aby skojarzyć ludzi o których mówi Rory. Rocio Chavez kiedyś Diaz wyszła za mąż gdy była w ich wieku, może starsza bo była w ciąży. Nastolatkowie zrobili to celowo, bo Damian bił Rocio i wtedy w ich głowach to był jedyny sposób aby się uwolnić od stosującego przemoc ojca.
─ I złapanie mnie na dziecko miało cudownie rozwiązać wszystkie problemy? ─ zapytał ją z niedowierzaniem wstając. ─ To dlatego ─ zaczął, lecz nie miał odwagi dokończyć swojej myśli, bo to było zbyt bolesne. Poszła z nim na randkę, przyszła z nim na bal tylko w jednym celu. Łzy napłynęły mu do oczu. ─ Lepiej będzie jeśli wrócimy do namiotu.
─ Jorge nie rozumiesz ─ poderwała się a sukienka zaszeleściła ─ Diego powiedział
─ Zaraz, Diego? ─ zapytał z niedowierzaniem ─ on o wszystkim wie?
─ To skomplikowane ─ wykrztusiła. ─ To naprawdę skomplikowane. ─ nie chciał tego dłużej słuchać. Zły i upokorzony wytarł twarz mokrą od łez i wybiegł z biblioteki ─ Jak Diego wyjdzie to on, to będzie moja kolej ─ wymamrotała bardziej do siebie niż do Jorge ─ Ja naprawdę cię lubię ─ dodała w przestrzeń wybiegając z biblioteki za synem Gideona.
Siedemnastolatek wbiegł do namiotu pociągając nosem. Policja kręciła się po obiekcie, a DJ robił co mógł, żeby rozweselić zebranych, lecz nikt nie miał już specjalnie na zabawę. Ciemne oczy odnalazły w tłumie Diego, który rozmawiał o czymś z Miguelem i jego partnerką Allegrą.
Słowa „Diego powiedział” nadal kołatały mu w głowie. Nie mógł wprost uwierzyć, że ktoś kogo uważał za najlepszego przyjaciela mógł chcieć „wrobić go” w dziecko. To mu się nie mieściło w głowie Pedro może i był bydlakiem, ale było kilka sposobów aby marnotrawny ojciec zniknął z ich życia. Płodzenie dzieci nieważne jak ślicznych nie wchodziło w rachubę. Niewiele myśląc podszedł do był pewien byłego już przyjaciela i wziął zamach wymierzając mu solidny cios w szczękę. Głowa Diego odskoczyła do tyłu, on sam zachwiał się i upadł na trawę. Jorge machał w powietrzu rękę.
─ Ale to boli ─ powiedział poruszając palcami.
─ Jorge! ─ Gideon podszedł do syna stając między chłopakiem a kolega, któremu Miguel pomagał wstać. ─ Co ty wyprawiasz?
─ Zrywam więzi ─ odpowiedział chłodno ojcu patrząc na Ledesmę. Ich oczy się spotkały na krótką chwilę ─ nie rozwiązuj swoich problemów moim kosztem Diego ─ poprosił go kolegę i ruszył ku wyjściu do namiotu. W progu stała Aurora. Jorge wyminął ją bez słowa pożegnania. Diego natomiast ruszył w stronę siostry.
─ Przepraszam ─ wymamrotała nastolatka.
─ To nie twoja wina ─ zapewnił ją chłopak. Ujął ją lekko za podbródek i zmusił żeby na niego spojrzała ─ Jakoś mu to wytłumaczę ─ zapewnił ją. ─ Wszystko będzie dobrze ─ powiedział po chwili czując jak siostra bierze go za rękę. Zrobił krok w jej stronę i zamknął ją w mocnym braterskim uścisku. ─ Nie pozwolę cię skrzywdzić ─ zapewnił ją całując ją w czubek głowy.
**
Veda Inez Balmaceda przycisnęła szczupłe nogi do klatki piersiowej brodę opierając na kolanach. Nastolatka przymknęła powieki czując kolejną falę łez napływającą do oczu. Pociągnęła nosem bezwiednie opadając na zagłówek wanny. Woda zachlubotała. Odkręciła kran stopą dolewając do wnętrza gorącej wody. Jej umysł mimo później pory pracował na najwyższych obrotach. W kółko i w kółko odtwarzała wydarzenia z dzisiejszego wieczoru.
To miał być miły uroczy wieczór, pomyślała ze złością nastolatka. Miała dobrze się bawić, przetańczyć całą nos z Diego i swoimi przyjaciółmi. Udało jej się nawet zaciągnąć na parkiet Jordana, który po raz pierwszy odkąd go poznała nie miał miny Gburka i kilka razy uśmiechnął się czy roześmiał szczerze czymś rozbawiony. To był miły i uroczy wieczór dopóki Jose Balmaceda nie pojawił się na szkolnym korytarzu i jej nie zaatakował. Przyłożyła dłoń do piersi. Nie rozumiała dlaczego to zrobił? Dlaczego chciał ją skrzywdzić?
Nie był jej ojcem. Nie kochał jej, nigdy nie traktował jej jak córkę raczej jak zło konieczne które istnieje, ale nigdy fizycznie jej nie skrzywdził. Do tej pory nie podniósł na nią ręki. Drażnił się z nią, straszył ją, nazywał ją „niemądrą głuptaska”, ale to wszystko do tej pory wiązało się ze słowami. To słowami ją ranił. Dziś zranił ją fizycznie. Chwycił ją za pierś. Nie chciała tego. Nie sprowokowała go w żaden sposób. Szła jedynie korytarzem. Veda nie rozumiała nawet dlaczego przyszedł do szkoły?
Nigdy się nią nie interesował. Nie chodził na zebrania do szkoły, nie pytał o jej oceny, nie chodził na jej występy więc gdy miała przeżyć uroczy i miły wieczór w towarzystwie przyjaciół i on tam się pojawił. I mówił coś o bombkach i świętach. Nie miał prawa do bombek! Bombki były jej i JJ-a. Zrobiła je z bratem, zrobiła je z mamą. On nigdy nie brał w tym udziału. Zawsze mówił, że „robią tylko bałagan” „po co skoro wszystko można kupić teraz w sklepie?” Nie rozumiał, że spędzanie czasu z Jose Juniorem było doa niej ważne. Ona czuła się ważna i potrzebna. Pociągnęła nosem palcami muskając zawieszkę naszyjnika. Była jeszcze sprawa Salvadora Sancheza.
Podarował jej naszyjnik. Pożyczył, poprawiła się szybko w myślach. Pożyczył jej naszyjnik i kolczyki, kupił jej na spółkę z Ivanem sukienkę, pozwolił jej wybrać kolor paznokci i mogła rozsmarować maseczkę na jego twarzy. Uśmiechał się przy tym i marszczył nos , a na zakończenie wieczoru obejrzał wraz z nią i Eleną „Księżniczkę i żabę.” Był miły dobry i był jej tatą.
Veda zacisnęła palce na drogocennej biżuterii. Dziś wszystko rozumiała lepiej i widziała wszystko w zupełnie innych barwach. Salvador Sanchez był kochankiem jej matki. Salvador Sanchez był mężczyzną, który zrobił sobie z Eleną wspólne tatuaże (była pewna że boi się igieł. Ona się bała więc to zapewne odziedziczyła po nim). To z nim Elena zaszła w ciążę. A on zaś zniknął z ich życia. Usta zacisnęła w wąską kreskę. A co jeśli nie kochał mamy? Zapytał samą siebie nastolatka.
- Vedo – spokojny głos Salvadora sprawił że podskoczyła wystraszona. – wszystko w porządku?
- Tak – odpowiedziała- już wychodzę- wstała rozchlapując wodę. Owinęła się szczelnie ręcznikiem. – umiesz zrobić gorąca czekoladę?
- uniem , masz ochotę?
- mam
Dziesięć minut później podał jej ciepły napój. Mozart leżał zadowolony obok Vedy. Z łepkiem opartym o jej uda. – mogę ci zadać kilka osobistych pytań? – zapytała go dziewczyna. – Jordan mówi że za nim o coś zapytam powinnam zapytać o pozwolenie.
- Możesz - zgodził się Sanchez.
- Twój pierwszy pocałunek? – zapytała go. Sal zamrugał zaskoczony powiekami.- Gdzie i ile miałeś lat?
- na stacji kolejowej – wyjaśnił
- zaplanowałeś to?
- Nie- samo jakoś tak wyszło- odpowiedział szczerze. – byłem tak zestresowany że potrzebowałem chwili żeby pojąć co robię- Veda zamrugała powiekami i zachichotała.
- Padało wtedy?
- Nie- odpowiedział
- Szkoda pocałunki w deszcze są romantyczne. Mnie w deszczu nikt nigdy nie całował ani na śniegu. Jak miał na imię?
- Co?
- Poprawna forma kto? Ta dziewczyna z którą się całowałeś? Jak miała na imię?
- Priscilla ─ odpowiedział podając drugie imię jej matki . Veda połknąła uśmiech.
─ Ile miałeś lat?
─ To było po zakończeniu liceum. Osiemnaście.
─ Zaraz ─ weszła mu w słowo dokonując w głowie obliczeń. ─ Była twoja pierwszą? Musiała być ─ odpowiedziała za nim Sanchez zrozumiał o co tak właściwie Veda pyta. Ivan mówił że byłeś ogromną jąkała w ogólniaku która od dziewczyn uciekała więc Priscilla była pierwsza?
─ Nie przesadzałbym z tą jąkała
─ Przy mamie czasem się zacinasz ─ zauważyła całkiem przytomnie Veda ─ ale mama jest śliczna i mądra więc ani trochę się nie dziwię. To o niej są ta piosenka o zapalniczkach i płomieniach ?
─ Zapalniczkach i płomieniach? ─ zadała kolejne pytanie. Sal zmarszczył brwi. Za dużo informacji, za dużo pytań w zbyt krótkim czasie. Potrzebował czasu na przetrawienie tego.
─ Kocham cię jak zapalniczka płomień jak sucha studnia wodę ─ zanuciła ─ całe szczęście poprawiły ci się rymy bo za to być Grammy nie dostał.
─ To nie jest aż takie źle. Jej się podobało.
─ Wierz mi chciała być miła. ─ Usta Sala zacisnęły się w wąską kreskę. ─ Kto kogo rzucił? ─ Sal mało się nie zachłysnął mlekiem. ─ Skoro nie została panią Sanchez to któreś kogoś musiało rzucić.
─ To nie takie proste ─ zaczął palcami przeczesując włosy. Nie spodziewał się że będzie rozmawiał o przeszłości z Veda. Patrzyła na niego wyczekująco ─ to skomplikowane
─ Dorośli tak mówiła gdy nie chcą odpowiadać na jakieś pytania ─ powiedziała przytomnie Veda szczerząc się w uśmiechu. ─ Ty ja rzuciłeś?
─ Nie ─ to gdy znowu przeczesał palcami włosy a Veda bezwiednie popatrzył na jego dłonie. Sal zaczął kręcić sygnetem który miał na palcu.
─ Ja strzelam z gumki do włosów gdy się denerwuje ─ wyznała. Uśmiechnął się lekko.
─ Nie była wolna wyzna w końcu. Miała rodzinę.
─ Mężatką? ─ Wypaliła nagle kompletnie zaskoczona . Nie spodziewała się takie wyznania.
─ Jej mąż był palantem dodał a ona parsknęła śmiechem. ─ Nie mogła wyjechać że mną do Nowego Jorku. Miała małego synka.
─ Mogła nie chciała. Miałaby z tobą jak paczek w maśle
─ Oh Ropuszko ─ wyrwało mu się. Byłem wtedy biedny jak mysz kościelna. Mieszkałem w piwnicy na Bronxie ─ wyznał ─ a po moim mieszkaniu spacerowały karaluchy wielkości małych kociąt ─skrzywiła się. ─ To nie było miejsce dla niej ani dla dziecka. Veda zmarszczyła nosek i przysunęła się bliżej Sala . Poduszkę położyła na jego kolanach a po chwili głowę. Oboje zamilkli.
─ Nadal ja kochasz? ─ zapytała go nagle Veda. Leżała z głową na jego kolanach. Sal bezwiednie przeczesał palcami jej ciemne włosy. ─ Kiedy ją napisałeś? Zapalniczkę i płonień?
─ Zawsze tam gdzie ty ─ powiedział ─ Tak brzmi tytuł piosenki. To był początek dziewięćdziesiątego siódmego roku ─ Uśmiechnął się lekko ─ Zawsze będę ja kochał ─ odpowiedział. Veda w głowie dokonała szybkich kalkulacji. Napisał te kiepskie rymu na początku 97 roku ona urodziła się w listopadzie. Matematyka była prosta. Jej mamie podobały się te beznadziejne rymy tak bardzo że zaszła w ciąże. Zaśmiała się cicho
─ W Nowym Jorku chcę zobaczyć choinkę─ zaznaczyła ziewając. Uwielbiam choinkę w Central Parku, mieszkasz na Manhattanie?
─ Brooklyn─ podał nazwę dzielnicy. ─ Mam tam dom. I pójdziemy zobaczyć choinkę. Lubisz łyżwy?
─ Lubię ─ przyznała. Uwielbiam zimie. Mróz szczypiący w policzki, śnieg chrzęszczący pod stopami.
─ Łapanie śnieżek na język ─ dorzucił. Zaśmiała się bezwiednie biorąc go za rękę.
─ I chcę iść na Piątą Aleję ─ zaznaczyła. ─ Kupisz mi tam coś prawda? ─Popatrzyła na niego i zatrzepotała rzęsami. Sal z trudem powstrzymał się od śmiechu. ─ A już na pewno kupisz coś mamie ─ zapewniła go. ─ Jest taki jeden wisiorek który zawsze jej się podobał i na którego widok zawsze wzdychała. Pokaże ci na miejscu. I nie chcę chodzić po muzeach ─ zaznaczyła ─ są nudne ale chcę iść na taras widokowy Empire state Bulding. Tam Chuck czekał na Blair z piwoniami.
Sal zmarszczył brwi.
─ To twój jakiś znajomy ze szkoły?
Veda zaśmiała się cicho.
─ Nie ─ to para z serialu „Plotkara” ─ wyjaśniła i sięgnęła po pilot. Nie była śpiąca więc wybrała odpowiednią platformę i włączyła pierwszy odcinek nie pytając Sala czy ma ochotę ma ochotę na serial o elicie z Nowego Jorku. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3500 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 10:32:13 26-05-24 Temat postu: |
|
|
Cz2
Płatki śniegu wirowały w powietrzu opadając na karoserię samochodów i otulając je miękkim puchem. W Meksyku śnieg był anomalią, która pojawiała się nie wiadomo skąd i nie wiadomo dlaczego? Kraj Azteków bowiem nie sprzyjał zimowej aurze. Jedni uważali, że to zmiana klimatu powoduje śnieżne opad, lecz starsi przesądni ludzie wierzyli, że śnieg jest zwiastunem szczęścia lub nieszczęścia. Wszystko zależało od tego kto się wypowiadał i na temat kogo. Kiedy ostatni raz śnieg sparaliżował miasteczko na świat przyszło rodzeństwo Rodriguezów. Dziś również wiatr się wzmagał, a śnieg zacinał coraz bardziej i bardziej. Dzieciaki, które w pierwszym odruchu wybiegły na zewnątrz łapiąc płatki na język teraz czmychnęły do domów.
Tegoroczna solenizantka wpatrywała się w śnieg nie mogąc pozbyć się wrażenie, że ta śnieżna burza jest zwiastunem prawdziwej nawałnicy. Światała w salonie zamigotały. Victoria zerknęła na Hermesa. Pies, którego korzenie sięgały głębokiej Syberii powinien być zachwycony zimową aurą, lecz zwierzak skrył się po stołem w jadalni i ani myślał wyściubiać z niego nosa. Nie pomagały nawet zapachy z kuchni. Victoria popatrzyła na syto zastawiony stół i westchnęła. Nie była w świątecznym nastroju i najchętniej odwołałaby całe Boże Narodzenie, lecz to były pierwsze święta z Alexandrem i chociażby przez wzgląd na niego nie zamknęła się w sypialni. Po za tym na kolacji miał pojawić się Pablo w towarzystwie żony, teściowej pasierba i panny oraz pani Solano. Javier zaprosił Lucasa, lecz na tym lista gości się nie kończyła gdyż matka Javiera Celeste postanowiła zaprosić Atticusa wraz z dziewczyną. Victoria mimochodem rzuciła, że Pia Blanco również może przyjść. Była i obecna kochanka Diaza miały zasiąść do jednego wigilijnego stołu co brzmiało jako wstęp do komedii albo tragedii. Gorzej jak w zeszłym roku nie będzie, pomyślała przypominając sobie tamten niezręczny wieczór z seryjnym mordercą na kolacji. Światło ponownie zamrugało.
─ Mamo ─ Alec pociągnął ją za spódnicę wyrywając ją z zadumy. Victoria przyklęknęła spoglądając na malca. Palcami przeczesała jego jasne loczki. ─ Czy Bozia się na nas gniewa?
─ Nie, skąd taki pomysł przyszedł ci do głowy? ─ zapytała synka.
─ Bo strasznie huczy i babcia Genoveva mówiła „ że jak jest burza to Bozia grozi dzieciom paluszkiem” ─ Victoria wzniosła oczy do nieba. Oczywiście że znała te historie. Dokładnie takich samych słów używała ciotka wobec niej gdy nie siedziała grzecznie w jednym miejscu podczas trwania burzy, tylko kręciła się zamiast klepać zdrowaśki.
─ Oczywiście synku że Bozia nikomu nie grozi paluszkiem ─ zapewniła dziecko. ─ To tylko śnieg.
─ Śnieg nie powinien tu padać ─ odezwał się znowu Alec. ─ To nie jest normalne.
─ Synku ─ uśmiechnęła się lekko ─ Klimat się zmienia ─ wyjaśniła mu ─ więc śnieg jest zwiastunem tych zmian.
Alec zmarszczył nosek. Oczywiście wiedział czym są zmiany klimatu. Ona i Javier uczyli go podstaw ochrony środowiska i dlaczego ważnym jest aby konkretny śmieć trafił do konkretnego kubła na śmierci. Były rzeczy to małe, ale wierzyła że synkowi z czasem te małe rzeczy w zabawie wejdą w nawyk.
─ A moim zdaniem to prezent dla ciebie do Bozi ─ oznajmił. Javier postawił na stole półmisek z rybą. Prezent dla żony czy też nie popsuł mu świąteczne plany zjedzenia kolacji w ogrodzie. Kiedy zamigotało światło zmarszczył nos. Jeśli pogoda się nie uspokoi zjedzą romantyczną wigilię przy świecach. ─ Masz dziś urodziny i nie odpakowałaś żadnego prezentu ─ wypomniał jej Alexander.
To był fakt. Pod choinką były nie tylko prezenty od świętego Mikołaja, ale także dla Victorii, która nie kwapiła się z ich otwarciem. Gdy rozległ się dźwięk dzwonka i światło zagotowało Javier pomyślał o tym, że ten konkretny prezent od Bozi może wywalić korki i zafundować im romantyczną Wigilię. Podreptał otworzyć i parsknął śmiechem na widok gości. Na jedną chwilę zeszli się niemal wszyscy zaproszeni goście.
─ Zapraszam, zapraszam ─ powiedział przesuwając się w bok i wpuszczając do środka pokaźnych rozmiarów gromadkę. Pablo przyszedł z żoną, zaś żona przyszła z synem i sądząc po pierścionku na palcu przyszłą synową. Synowa nie chciała zostawiać matki więc i ona pojawiła się na kolacji. Z drugiej strony był jego brat z dziewczyną, jego dziewczyna co prawda nie miała na palcu pierścionka, lecz Celeste Reverte stwierdziła „że to kwestia czasu”. Magik cieszył się ze szczęścia brata , ale liczył że Atticus oświadczy się w bardziej intymnej i romantycznej atmosferze i nie zrobi tego przy rodzicach panny młodej gdyż na liście gości znalazła się również Pia Blanco. Pochód zamykał Luke. ─ Jesteś sam?
─ A miałem przyjść z kimś? ─ zapytał go Hernandez nie rozumiejąc o co przyjacielowi chodzi. Mężczyzna w dłoniach trzymał kolorowy pakunek. Reverte na widok upominku westchnął.
─ Miałeś nic Alecowi nie przynosić ─ zauważył ─ dostanie od nas znaczy świętego Mikołaja wieki garaż Monster Truck.
─ Paczka stała oparta o ogrodzenie ─ wyjaśnił wciskając pakunek Javierowi. Ten popatrzył na Hernandeza z politowaniem ─ nie ściemniam ─ dodał. Javier chwycił karteluszek papieru, który był podpisany obrazkiem lecącej strzały.
─ To dla mnie ─ bardziej stwierdził niż zapytał czterolatek i za nim Javier zdążył go powstrzymać prosty papier ozdobny w mikołaje ciekawskie paluszki rozdarły. Z gardła Aleca wydobył się pełen radości pisk. ─ Mamo! Święty Mikołaj przyniósł mi łuk i strzały! . ─ chłopiec pobiegł radośnie do wnętrza domu.
─ To nie ja ─ powtórzył Luke wchodząc do środka. Javier wpatrywał się w karteczkę i schował ją do kieszeni marynarki. Gdy przed domem zatrzymał się samochód mężczyzna zmarszczył brwi. ─ Spodziewacie się kogoś jeszcze?
─ Nie, ale najwyraźniej ktoś postanowił wbić się na święta nieproszony ─ mruknął gdy zobaczył Barosso idącego w ich kierunku ─ idź zajmę się tym ─ zapewnił przyjaciela. ─ Nie przypominam sobie żebym wypisywał ci zaproszenie ─ stwierdził nie siląc się na uprzejme „dobry wieczór”
─ Mogę wejść? Chcę spędzić święta z córką.
─ A wziąłeś pod uwagę, że Victoria nie chcę spędzać ich z tobą? ─ zapytał go.
─ Wpuść go ─ powiedziała blondynka z jego plecami ─ Gwarantuje że szybko pożałuje, że przyszedł. Fernando popatrzył na córkę i wszedł do środka. Javier niechętnie wziął od niego pakunki i wrzucił je do gabinetu Victorii w nadziei że nie ma tam zastawu kawowego z Bolesławca.
─ Mamo skoro ja odpakowałem swój prezent ─ zaczął Alec siedząc na kolanach Victorii z zadowoloną miną ty tez powinnaś ─ zeskoczył z kolan kobiety i wyciągnął pakunek z rąk Fernando i podał go blondynce ponownie siadając na kolanach. Victoria rozdarła papier dłuższą chwilę wpatrując się w zdjęcie w jej rękach. Podniosła wzrok i popatrzyła na Fernando. ─ Zdjęcie? ─ Alec zmarszczył nosek ─ Dorośli dostają dziwne prezenty. ─ stwierdził.
─ To zdjęcie z naszych ósmych urodzin ─ wyjaśniła maluchowi Victoria wpatrując się w uśmiechnięte buzie.
─ Kto jest na tym zdjęciu?
─ Tą panią kojarzysz? ─ zapytała go.
─ To babcia Inez, to wujek Alejandro i ma bardzo niezadowoloną minę.
─ Nie był zachwycony, że musi siedzieć obok Dymitrio ─ wskazała na uśmiechniętego chłopca obok niego. ─ To jest Nicholas obok niego siedzi Margarita.
─ A ty i wujek Victor ─ dodał z uśmiechem zadowolony wskazując postaci które zna.
─ To prawda ─ potwierdziła ─ To nasze ostatnie wspólne zdjęcie ─ dodała ─ Zrobiono je dwudziestego drugiego.
─ Mieliście urodziny w grudniu.
─ Bóg nie może mieć konkurencji ─ zacytowała Inez Victoria ─ tak mawiała twoja babcia ─ wyjaśniła mu. ─ Inez lubiła sierpień więc nasze urodziny zawsze organizowała w sierpniu.
─ On umarł tego dnia ─ stwierdził ─ Zapomniałeś? ─ w głowie malca pobrzmiewał wyrzut. Javier poczuł dumę z malucha. Alec miał pamięć do szczegółów.
─ Jest stary ─ stwierdziła jasnowłosa ─ zapominał, ale ja zawsze będę mu o tym przypominać ─ wyjaśniła. Chłopiec pokiwał głową. Chodź postawimy zdjęcie na honorowym miejscu ─ wzięła synka na ręce i podeszła do kominka. Alec postawił je na jednym z wolnych miejsc.
─ Mogę o coś zapytać mamo?
─ Wiesz, że możesz pytać o wszystko?
─ Barosso ma inne dzieci a przyszedł do nas ─ zaczął. Javier uznał w duchu że już podoba mu się ten wstęp. Połknął uśmiech. ─ Skoro dzieci nie chcą spędzać z nim świat to znaczy że jest złym tatą?
─ A jak myślisz?
─ Myślę że jest bardzo kiepskim ─ zamachał nogami w powietrzu. Victoria postawiła go na podłodze i zaczęła poprawiać zdjęcia. Spojrzała na brata. Uśmiechniętego i radosnego. Bezwiednie pogładziła go buzi. ─ Alexa włącz kolędy ─ poleciła swojemu głośnikowi. W cichym salonie rozległ się dźwięk Marry did ypou now? Victor uwielbiał tę kolendy
─ Siadajmy do kolacji ─ odezwał się Magik
─ Victorio ─ do jasnowłosej podszedł Barosso.
─ Zapomniałeś ─ powiedziała spokojnie blondynka. ─ Nie martw się ─ popatrzyła mu w oczy ─ Żyje po to żeby przypominać ci o twojej największej zbrodni. ─ wyminęła go i poszła usiąść do stołu. Szykował się długi wieczór.
***
Michael nie pamiętał kiedy ostatni raz obchodził Boże Narodzenie. W Syrii gdzie przebywał przez ostatnie cztery lata obchodzenie świąt chrześcijańskich było niemożliwe i niebezpieczne . Nucenie piosenek kojarzących się z świętami czy Zachodem było ryzykowne i Michael wolał się nie zastanawiać nas konsekwencjami demonstrowania swojej wiary. W mniej radykalnych krajach arabskich żyli również katolicy, którzy Boże Narodzenie obchodzili. Brunetowi jednak ten czas nie kojarzył się radośnie i szczęśliwe.
W domu dziecka prowadzonym przez siostry Magdalenki święta były raczej ponurym przypomnieniem o samotności i opuszczeniu niż radosnym świętowaniu. Sierociniec w którym dorastał mężczyzna był ponurym miejscem a dzieciaki w nim mieszkające były zbieraniną zaniedbanych dzieci, których IRA wysyłało ze sprawunkami. Organizacja wychodziła bowiem z założenia, że do dzieci nikt nie będzie strzelał , a co najważniejsze na dzieci nikt nie zwracał uwagi. Tam zadbane rumiane maluchy zwracały powszechną uwagę i podziw, ale dzieciaki z bidula nie były urocze i pulchne. Były drobne i blade. W znoszonych często za dużych ubraniach wpisywały się w lokalny koloryt dzielnic robotniczych. Od takich dzieci wszyscy zgodnie odwracali wzrok. Policja czy opieka społeczna. Mieszkające na ulicach czy w kanałach dzieci nikogo nie dziwiły, nikogo nie obchodziły. Były to sieroty wojny między IRA a Królowej i w tamtym czasie kraj miał poważniejsze kłopoty niż pozostawieni samopas najmłodsi.
Michael był jednym z tych dzieci. Umieszczony w placówce na krótko po swoich trzecich urodzinach. Rozdzielony ze starszym rodzeństwem bardzo szybko nauczył się, że płaczem niczego nie osiągnie. Nie napełni pustego brzucha. Był jednym z wielu wśród których przetrwało niewielu. Boże Narodzenie nie tylko z powodu trudnego dzieciństwa nie kojarzyło mu się z radością, ale także z powodu matki.
Tą historię Michael znał z opowieści, z oficjalnych kat sprawy do których udało mu się dotrzeć. W Wigilię Bożego Narodzenia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego roku do ich domu weszło kilku członków IRA. Według zeznań było ich czterech może pięciu. Matka wzięła płaszcz, włożyła buty i wyszła. Dzieci nigdy później jej nie widziały. Michael miał czterdzieści cztery lata i od bardzo dawna zastanawiał się; czy matka wiedziała, że widzi swoje dzieci po raz ostatni?
Dziś wiedział, że Jean wyszła z domu w ciszy, bez protestów, żeby chronić dzieci. W domu przebywało sześcioro z dziesięciu. Najstarsze wysłała kilka minut wcześniej po rybę z frytkami na kolację. Wiedziała, że szesnastoletnie wówczas Helena zajmie się dziećmi. Z ciężkim sercem pomyślał, że matka nie spodziewała się, że dzieci czeka pełne bólu i przemocy życie, Dorosłości dożyją nieliczni. Palcami przeczesał ciemne włosy. Wymknął się do łazienki chociaż wiedział jak dziecinne jest to zachowanie. Opuścił pomieszczenie w pokoju napotykając na Emily. Jasnowłosa siedziała na łóżku z jednym z chłopców na rękach. Maluch spał w ramionach kołyszącej go lekko na boki mamy. Uśmiechnął się na ten widok.
─ Chowasz się w łazience ─ podniosła na niego rozbawione ciemne oczy.
─ Ty uciekłaś do pokoju ─ zauważył siadając obok niej. Zerknął do wózka. Drugi z chłopczyków spał z zadowoloną minką w ciepłym wnętrzu gondoli.
─ Ja musiałam uśpić dzieci ─ odparła na to jasnowłosa. ─ Jaką ty masz wymówkę? ─ Michael westchnął cicho bezwiednie przesuwając palcami po włosach.
─ Tam jest tak ─ zaczął ─ głośno ─ dokończył nie mogąc znaleźć lepszego słowa. Emily wstała i ułożyła Tommiego obok brata. Zaczęła bezwiednie poruszać wózkiem. ─ Emily wiesz, że ja ─ wykrztusił ─ nie lubię świąt ─ dodał i wypuścił powietrze z płuc. Wyznanie tego sprawiło mu ulgę.
─ Wiem, twoja żona o tym wie? ─ zapytała go. ─ Nie chcę się wymądrzać, ale bez szczerych rozmów wasz związek długo nie pociągnie. ─ Michael parsknął krótkim śmiechem. Nie lubił świąt, a radosna atmosfera, przekomarzanie się przy stole, krzyki, piski dzieci, szczekanie psów. To wszystko razem go przytłaczało. Venetia jednak cieszyła się na myśl o świętach w towarzystwie Thomasa i jego rodziny i dopiero gdy usiadł naprzeciwko McCorda i jego żony zrozumiał dlaczego Tia przyjęła zaproszenie od zupełnie obcych ludzi.
─ Powiedziała ci czy sam się domyśliłeś? ─ zapytała go Emily. ─ Gapisz się na mnie cały wieczór ─ wyjaśniła ─ i gapisz się na nas cały wieczór więc domyślam się, że Tia ci powiedziała.
─ Domyśliłem się ─ odpowiedział na to Michael. Popatrzył na zegarek ─ jakieś dwadzieścia minut temu ─ dodał. ─ Jak się czujesz?
─ Michael ─ jęknęła opadając na fotel.
─ Mam dobrą pamięć Emily ─ zaczął ─ pamiętam co opowiadałaś mi o zmarłej siostrze, o swoich uczuciach, a ona żyje więc jak się czujesz?
─ Jak naładowana hormonami bomba atomowa ─ wyznała szczerze. ─ Tia to słoń w pokoju i nie chcę o tym mówić ─ zaznaczyła dobitnie ─ więc proszę nie drąż i nie schrzań tego.
─ Em ─ jęknął w odpowiedzi Michael.
─ Mówię poważnie McConville ─ powiedziała ─ zawsze byłeś dla mnie jak starszy brat ─ wyznała. Nigdy nie powiedziała mu tego głośno ─ więc myśl, że oficjalnie należysz do rodziny działa na mnie pokrzepiająco więc nie schrzań tego.
─ Zrobię co w mojej mocy ─ zaznaczył brunet. ─ I teraz wszystko ma dużo większy sens ─ zauważył mężczyzna.
─ Co masz na myśli?
─ Kogo ─ poprawił ją. ─ Capaldi ─ wyjaśnił i popatrzył na blondynkę zastanawiając się ile powinien powiedzieć starej przyjaciółce? ─ W połowie lat osiemdziesiątych Capaldi zmienił front. Niemal z dnia na dzień zaczął opowiadać się za bardziej pokojowym rozwiązaniem konfliktu. Jedni uważali, że poszedł po razu do głowy odcinając się od bardziej radykalnej części organizacji, ale był to rok osiemdziesiąty piąty. Czerwiec osiemdziesiątego piątego roku ─ doprecyzował.
─ Miesiąc ma znaczenie ─ domyśliła się Emily.
─ W lipcu ─ zaczął ─ Venetia jego córka w jednym z angielskich szpitali przeszła skomplikowaną operację na otwartym sercu ─ Emily mimowolnie zadrżała. ─ W przeciągu najbliższych miesięcy Capladi był częstym gościem w Londynie. Przekraczał granicę na fałszywym paszporcie, ale jednak mu się udawało.
─ Uważasz, że władza przymykała oko?
Pokiwał głową.
─ Uważam, że Capaldi był podwójnym agentem ─ wyznał w końcu to co od kilku tygodni kołatało mu w głowie. ─ Uważam że Nettie potrzebowała operacji, zabieg mógł wykonać tylko jeden lekarz, który był Anglikiem i pracował w angielskim szpitalu więc Gill zaczął współprace żeby uratować jej życie.
─ A ty go o szlachetne pobudki nie podejrzewałeś?
─ W najśmielszych snach ─ przyznał jej rację. Capaldi był terrorystą. To że prawdopodobnie zmienił strony niczego nie zmieniało. Z jego polecenia zginęli ludzie. To on wydał wyrok śmierci na jego matkę. Jeden czy dwa dobre uczynki nie zmieniają wszystkiego złego. To tak nie działało.
─ Tia wie?
─ To tajne ─ powiedział
─ Mi przekazujesz tajne informacje ─ zauważyła blondynka z uśmiechem. Michael westchnął.
─ Pracowałaś w służbach ─ wyjaśnił ─ Rozmowa z tobą to co innego niż rozmowa z żoną. Ty mi powiesz, że przesadzam.
─ Nie powiem ci tego chociaż bardzo chcesz to usłyszeć ─ Emily wstała i usiadła obok niego na kanapie. ─ Coś jeszcze?
─ Tak. Jak dobrze znasz DeLunę? ─ zapytała ją spoglądając na zdjęcie stojące w pomieszczeniu. ─ On je zrobił ─ domyślił się.
─ Tak i Santos jest rodziną.
─ Rodziną która się w tobie kocha i spała z moją żoną ─ doprecyzował. Emily z trudem powstrzymała się do śmiechu. Michael był zazdrosny o Santosa. ─ Nie jestem zazdrosny ─ zaznaczył. Emily skwapliwe pokiwała głową.
─ Ufam mu. ─ powiedziała ─ więc ty także mu zaufaj.
─ Ty ufasz Gealach?
─ Zaraz Santos ─ urwała i zrozumiała. Santos w wyborze swoich aliansów nie był zbyt oryginalny. DeLuna, Moon, Gealach. ─ Teraz ma to większy sens. ─ do środka wszedł Thomas McCord z kilkoma torbami w rękach. Emily uniosła brew, a Michael się wyprostował. Z trudem powstrzymała się od śmiechu. Kto by pomyślał, że wystarczyło go ożenić a będzie odczuwał stres?
─ Drobiazgi dla dzieci ─ wyjaśnił gdy córka uniosła brew.
─ To ja poszukam żony ─ powiedział i wyszedł.
─ Stresujesz go ─ rzuciła w stronę ojca. Tom zmarszczył brwi ─ Domyślił się więc w jego głowie stałeś się jego teściem ─ wyjaśniła logikę Michaela. ─ a on nie wie co to West Ed, zasypia na filmach i nie zna na pamięć całej twojej filmografii ─ ciągnęła dalej ─ on przez lata myślał, że Leo i ja zmyśliliśmy ojca- reżysera. Thomas ostrożnie podszedł do córki i ją przytulił.
─ Dziękuje ─ powiedział odsuwając ją na długość swojego ramienia. ─ Za zaproszenie Tii.
─ To był pomysł Leo ─ odpowiedziała. Emily była sama zaskoczona tym, że sugestia padła z ust brata. Leonardo bowiem to Venetii Capaldi podchodził jak pies do jeża. Ostrożnie oszczekiwał zwiniętą w kulkę kobietę. Blondynka wiedziała, że nie zaprosił jej tylko i wyłącznie dla Thomasa, ale także dla siebie. Tia mogła być majakiem przeszłości, ale była rodziną. ─ O co chodzi? ─ zapytała go.
─ Dlaczego żadne z was mi nie powiedziało? ─ zapytał wprost najmłodszą z córek. Emily odłożyła na bok pakunek ze swoim imieniem i opadła na miękką sofę. Thomas podążył jej śladem przesuwając kilka pudełek. Popatrzył na córkę otoczoną prezentami i się uśmiechnął pod nosem.
─ Tato ─ jęknęła Emily i westchnęła ─ żadne z nas nie chciało ruszać słonia w pokoju.
─ Ona nie jest słoniem
─ Tia była słoniem w naszym domu przez trzydzieści lat ─ powiedziała powoli Emily ─ Dlaczego nie powiedziałeś nam że otarłeś się o zawał? ─ zmieniła temat. Teraz Thomas popatrzył na nią z politowaniem.
─ Pani psycholog odwraca kota ogonem? ─ zapytał rozbawiony zagraniem córki. ─ To było jeszcze w Londynie, nie chciałem was wszystkich martwić, ale serce mam jak dzwon ─ poklepał się po piersi. ─ Twoja kolej.
─ Miesiąc temu urodziłam dwoje dzieci.
─ Szukasz wymówek ─ stwierdził McCord. Oparła łokieć o zagłówek sofy i spojrzała mu w oczy. Leo jako jedyny odziedziczył jasne przenikliwie oczy ojca. Minęły lata za nim zaakceptowała swoje oczy w odcieniu ciemnej czekolady i przestała zazdrościć Leonardo czegoś tak absurdalnego. ─ Nie byłam gotowa do tej rozmowy ─ odpowiedziała ─ nie wiem czy jestem ─ wyznała. ─ Tato Charlie przez całe moje życie była mitem który zniszczył naszą rodzinę.
─Była noworodkiem ─ przypomniał jej ─ Nie miała wpływu, żadne z nas nie miało. Obwinianie ją za grzechy innych ─ zacmokał z dezaprobatą ─ nie tak was wychowałem i sądziłem, że ty będziesz mądrzejsza.
─ Ja? Bo mam dwójkę dzieci? ─ wstała i podeszła do śpiących chłopców. Jej dwa złotowłose cherubinki drzemały słodko. ─ Gdy ich kładziemy obok siebie ─ zaczęła szukają swoich rączek ─ wyznała. ─ Gdy śpią obok siebie jeden trzyma drugiego za rączkę i robią to na przemian jakby się umówili. Są identyczni , a ja i tak wiem że Thomas będzie niecierpliwy zaś jego braciszek zawsze będzie czekał aż ten skończy się awanturować. Zawsze będą mieć siebie nawzajem ─ westchnęła ─ Mi i Charlie zabrano tę szansę.
─ Dano wam ją teraz.
─To nie to samo.
─ Byłaś małym berbeciem gdy to wszystko się stało ─ zaczął ─ ale jej szukałaś ─ wyznał. Nigdy wcześniej nie mówił o tamtych dniach. Nie był jednym z tych rodziców, którzy ciągle wracają do trudnych momentów rodzicielstwa. Świętował jej sukcesy nie porażki. ─ Zawsze spałaś z zaciśnięta piąstką jakbyś trzymała kogoś za rączkę.
─ Rozumiem ją ─ wyznała ojcu. ─ Dziś lepiej ją rozumiem ─ doprecyzowała. ─ Gdyby ktoś zabrał i któreś z dzieci ─ przełknęła ślinę ─ pewnie też chciałbym spalić cały świat w odwecie.
─ Chłopcy są zdrowi i bezpieczni ─ zapewnił ją.
─ Tak i będę mieć ciocię albo wujka do zabawy ─ wypaliła Emily za nim zdążyła się ugryźć w język. Ojciec popatrzył na nią zaskoczony ─ To trochę oczywiste ─ stwierdziła.
─ Aż tak?
─ Tato obejmując ją trzymasz ręce na jej brzuchu, ciągle coś szepczecie między sobą a Louise promienieje więc obstawiam że to chłopczyk. ─ Tom uśmiechnął się kącikiem ust ─ zgadłam? Skinął lekko głową. ─ Macie imię?
─ Emily ─ jęknął
─ Proszę tylko nie mów mi że nazwiecie biedaka Heathcliff
─ Co? Nie ─ rozbawiony pokręcił głowa ─ Nie mamy jeszcze imienia i nie mów reszcie.
─ Reszta wie ─ stwierdziła z prostotą Emily. ─ Przed psychiatrą i psychologiem niczego nie ukryjesz a Emma się domyśliła ─ cmoknęła go w policzek ─ Gratuluje.
─ Dziękuje ─ odpowiedział. ─ Powoli zaczynamy się tym cieszyć.
─ To kiedy wielki dzień?
─ Czwartego maja.
Emily uśmiechnęła się kącikiem ust. Jeśli ktoś zasługiwał na szczęście był to Thomas MaCord.
Cz2
─ Goście o ciebie pytają ─ powiedział zerkając na plecy kobiety. Usiadł obok niej i zerkną jej przez ramię. Tak jak się spodziewał Victoria wpatrywała się w kartę Jose. Przesunął wzrokiem po tekście. Jego stan pozostawał bez zmian. ─ Kochanie ─ zaczął i nie miał pojęcia co powiedzieć. Victoria formalnie nie przyznała mu się do napaści na Jose, ale Magik nie urodził się wczoraj no i znał swoją żonę. ─ Chcesz o tym porozmawiać? ─ zapytał łagodnie.
─ Rozmowa niczego nie zmieni ─ odpowiedziała na to kobieta kilkoma kliknięciami wyługowując się ze szpitalnego serwera. ─ Nie cofnę czasu. Gdzie jest Alec?
─ Na dole, okupuje kolana babci ─ poinformował ją odnajdując jej dłoń. Lekko ścisnął ją za palce. ─ Kocham cię Victorio ─ powiedział po prostu.
─ Javi ─ jęknęła spoglądając na niego pełnymi łez oczami ─ on może się nigdy nie obudzić ─ wykrztusiła drżącym głosem ─ zawsze byłam z dumna z tego że mimo wszystko nie sięgnęłam po ostateczne rozwiązanie. Uważałam że jestem lepsza, że potrafię wyciągnąć wnioski z błędów moich przodków tymczasem ─ wstała ─ Nie jestem od nich lepsza.
─ Kotku ─ zrobił krok w jej stronę i przytulił ją do siebie.
─ Chciałam, żeby zapłacił za to co zrobił, ale nie w taki sposób. Miał żyć swoim nędznym życiem nie być na granicy życia i śmierci ─ wyznała mężowi z ciężkim sercem ─ opadła na łóżko ukrywając twarz w dłoniach.
─ Wszystko będzie dobrze ─ Javier przyklęknął przy żonie ostrożnie ujmując jej drżące dłonie w swoje. ─ Spójrz na mnie kochanie ─ poprosił błagalnie. Victoria podniosła na niego swoje jasne wypełnione łzami oczy. ─ Jestem tutaj i zawsze będę.
─ Przyznam się po świętach ─ oznajmiła a on aż zamrugał powiekami z zaskoczenia.
─ Co? ─ zapytał zdumiony gdy Victoria wstała. ─ Zgłoszę się na policję. Sylvia zna prawnika, który pewnie wynegocjuje dla mnie korzystną ugodę ─ kontynuowała jakby chodziło o zapłacenie zaległego podatku nie wieloletnie więzienie za pobicie. ─ Idziemy na dół? Chcę żeby te święta były idealna. ─ Javier bezwiednie skinął głową przetwarzając w głowie to co powiedziała mu żona. Po jego trupie Victoria pójdzie do więzienia! Nie zamierzał jej na razie jednak o tym informować. Były przecież święta. ─ Chodźmy za nim Alec rozniesie cały dom bo bawi się łukiem i strzałami. Zeszli na dół.
─ Łuk to bardzo niebezpieczne narzędzie ─ Barosso popatrzył jak malec z pomocą wujka strzela z zabawkowego łuku w ścianę.
─ Jestem Łucznikiem Światła będę biegał po dachach i strzelał do złych ludzi ─ oznajmił czterolatek.
─ Nie wolno strzelać do ludzi ─ zauważył Pablo. Bądź co bądź był stróżem prawa.
─W Barosso wolno ─ obwieścił radośnie malec. ─ Tatuś tak powiedział ─ przy stole zapadła cisza. Victoria robiła wszystko żeby się nie roześmiać.
─ Ciekawe rzeczy mówicie synowi.
─ Mówimy tylko prawdę ─ oznajmił Magik.
─ Kłamać nie wolno ─ zawtórował ojcu syn. Javier poczochrał malcowi włosy i pocałował go w czubek głowy. ─ Jak się z tego strzela? ─ zapytał przyglądając się łukowi. Javier sięgnął po porzuconą przez malca instrukcję.
─ Zaraz się dowiemy ─ Victoria odchrząknęła znacząco ─ ale najpierw kolacja ─ zaznaczył mężczyzna ─ później zabawa.
─ Tatusiu!
─ Synku Łucznik światła też jada kolacje ─ zaznaczyła Victoria. Chłopiec zmarszczył brwi. ─ Jak inaczej miałby siłę żeby biegać po dachach? ─ zapytała go. Czterolatek pokiwał głową.
─ Masz rację mamusiu ─ zgodził się z nią ─ zjem kolacje
Alexander po kolacji zabrał swój łyk i strzały. Luke który czuł się pod czujną obserwacją Diaza wstał i zaproponował że pomoże Alecowi w zabawie.
─ Wpadacie na ciekawe pomysły ─ zauważył Barosso znad filiżanki z kawą.
─ To nie jest prezent od żadnego z nas ─ zauważył przytomnie Celeste. ─ Javier? ─ spytała syna.
─ Alec chcę chodzić na łucznictwo ─ pospieszyła z wyjaśnieniem żona. Prezent nie był od żadnego z nich. Oboje ustalili przed świątecznymi zakupami co podarują synkowi. Łuku i strzał nie było w planie. Jasnowłosa domyślała się kto jest darczyńcą, lecz nie zamierzała informować wszystkich obecnych o nowo zawartej znajomości ─ jeśli poczuje bakcyla żadne z nas nie będzie oponować.
─ A powinno ─ syknął Fernando. ─ Posłał ci strzałę! ─ przypomniał córce.
─ Tobie też ─ odbiła piłeczkę Victoria. ─ Alec ma cztery kata jeśli chce strzelać z łuku będzie strzelał z łuku.
─ A jak będzie chciał prawdziwą broń? ─ zapytał go Fernando. ─ Łuk może być niebezpieczny w rękach każdego nawet dziecka.
─ Nie przesadzaj ─ stwierdziła Victoria. ─ Nie wsadzi ci jej do oka
─ Z dziećmi nigdy nic nie wiadomo i już ma mnie za złego człowieka. Doprawdy nie wiem co teraz uczy się dzieci?
─ Jakbyś i trzydzieści lat temu wiedział ─ odparowała Victoria. Javier siedzący u szczytu stołu był wdzięczny, że nic nie pije bo na pewno by się opluł ─ przypomnij mi ile dzieci utrzymuje z tobą kontakt? ─ zapytała go Reverte wzniósł oczy do nieba jakby prosił nowonarodzonego o szybką interwencję. ─ Zacznijmy od najstarszego Nicholas z tobą nie rozmawia, Dimitrio wyjechał do stolicy, Margarita również zabrała manatki i wyjechała a Alejandro cóż Alejandro świeć Panie nad jego duszą.
─ Eleno
─ Nie pouczaj mnie jak wychować syna skoro z żadnym ci nie wyszło
─Z jedną mi się udało ─ Javier aż ze świstem wciągnął powietrze. Łypnął na Pabla, którego od wstania i przyłożenia Barosso powstrzymywała ręka żony na jego kolanie. Była grupa osób, które wiedziały o której córce mówi.
─ Tak, z tą którą nie miałeś nic wspólnego ─ odparowała w odpowiedzi blondynka. Blondyn przymknął powieki licząc do trzech. Miał cichą nadzieję, że stąpająca po krawędzi Victoria nie wyda rodzinnego mrocznego sekretu na światło dzienne. Jeszcze by tego brakowało żeby przy wigilijnym stole Magdalena Salno dowiedziała się o gwałcie i tym że jest przyrodnią siostrą Victorii.
─ Dante a ty nie wolałbyś spędzać czasu z rodziną?
─ Dante jest z rodziną ─ odpowiedziała za bruneta Victoria. ─ To syn Felipe Diaza i Inez ─ wyznała. ─ Mama nie wspominała, że w wieku trzynastu lat urodziła dziecko? ─ zapytała go. Od odpowiedzi uchroniło go wbiegnięcie do pomieszczenia Alexandra który podbiegł do Barosso i przytknął mu strzałę do czoła. Za nim mężczyzna zdążył go chwycić chłopiec uciekł podskakując radośnie. Javier z trudem powstrzymywał się od śmiechu Victoria bezceremonialnie wykonała kilka fotografii. Chciała je wysłać znajomemu wraz z podziękowaniami za udany prezent dla synka.
─ Trafiłem ─ obwieścił radośnie gramoląc się ojcu na kolana. Z talerzyka zagarnął rybę i wbił w nią zęby.
─ Trafiłeś ─ potwierdził Javier. Barosso z wściekłą miną odkleił strzałę od czoła.
─ Jak będzie miał na imię dzidziuś? ─ zapytał znienacka Alec wskazując brudną rączką na brzuch Marceli. Do drugiej ręki wziął kolejny kawałek ryby i jadł naprzemiennie. ─ I jak on stamtąd wyjdzie? ─ Javier łypnął na żonę która wpatrywała się w swój pusty talerz. ─ po za tym pani katechetka mówiła że „dzieci przynosi Bóg a nie bocian” więc jak to ─ wskazał na brzuch ─ Panie Barosso?
─ Dlaczego pytasz o to mnie? Zapytaj ojca.
─ Ma pan dużo dzieci ─ zauważył całkiem racjonalnie Alec ─ powinien pan wiedzieć skąd wzięły się na świecie ─ dorzucił.
─ W rzeczy samej powinien ─ Victoria sięgnęła po sok i nalała malcowi do szklanki.
─ To ─ wykrztusił Barosso ─ skomplikowany proces ─ Victoria łypnęła na niego niedowierzając własnym uszom na dźwięk drżącej nuty w jego głosie. Gdy ich oczy się spotkały desperacja w jasnych tęczówkach sprawiła, że Victoria mimowolnie się uśmiechnęła.
─ Gdy dwoje ludzi się kocha ─ zaczęła wchodząc mu w słowo ─ czasami na świecie pojawiają się dzieci ─ zmierzwiła synkowi włosy i pocałowała go w czubek głowy ─ Dziadek Pablo kocha ciocię Marcelę i dlatego będą mieć dzidziusia ─ wyjaśniła.
─ Ty kochasz tatusia a tatuś kocha ciebie więc też będziecie mieć dzidziusia? ─ zapytał. Przy stole zapadła cisza.
─ Nie Alec ─ odpowiedziała ─ to niemożliwe ─ pogłaskała go po głowie ─ To akurat jest niemożliwe.
─ Nie powiedzieliście jak dziadziuś będzie miał na imię?
─ Victor ─ odpowiedziała Marcela ─ jeśli nie masz nic przeciwko? ─ zawróciła się tym pytaniem do Victorii
─ Dlaczego miałabym? ─ zapytała ją chłodno ─ to tylko imię ─ dodała wstając z krzesła. ─ Przepraszam ─ wymamrotała. Palce zacisnęła na oparciu krzesła w celu trzymania równowagi.
─ Gdzie twoja laska? ─ zapytał ją Pablo. Victoria zamarła mocnej zaciskając palce na drewnie. Popatrzyła na swojego ojca.
─ Lekarz kazał mi poruszać się bez niej ─ odpowiedziała. Nie było to kłamstwo nie była to też prawda. Jej laska została stopiona w jednym z pieców hutniczych. Szeryf Valle de Sombras skinął lekko głową. ─ Zaraz wrócę ─ powiedziała i weszła do środka. Javier dał jej kilka minut za nim nie zsunął synka z kolan i nie posadził na swoim krześle. Żonę znalazł w kuchni. Stała przy lodówce. Ostrożnie podszedł do żony i położył rękę na jej ramieniu.
─ Kochanie.
─ Zaraz wracam, Alec zjadł rybę?
─ Tak, dobrał się do półmiska więc pewnie za chwilę nie będzie nawet jednego kawałka ─ ostrożnie otoczył jej talię. Czuł jak Victoria przenosi ciężar na drugą stronę plecami opierając się o tors. Magik wargami musnął jej kark.
─ Przepraszam ─ wymamrotała obracając się w jego ramionach i przytulając do jego piersi.
─ To nie twoja wina ─ przytulił ją mocno do siebie.
─ Gdybym nie przyjęła tej propozycji ─ zaczęła ─ nic by się nie stało. Nic ─ pociągnęła nosem . zamknął ją w mocnym uścisku. ─ Byłaby tutaj z nami, a ja nie była bym taka pusta. ─ westchnęła odrywając głowę od jego koszuli. Popatrzyła mu w oczy i stanęła na palcach wargami muskając jego usta ─ Przepraszam ─ wymamrotała ─ przepraszam ─ powtórzyła.
***
Lucia Ochoa wzięła świąteczny dyżur nie tylko przez wzgląd na brata, ale przede wszystkim dlatego, że nie miała ochoty spędzać świąt w czterech ścianach swojego mieszkania. Cisza, spokój i okazjonalne wybuchy radosnego śmiechu gdzieś za ścianą doprowadziłby ją do szału albo co gorsza do sięgnięcia po kieliszek. I właśnie dlatego Wigilię Bożego Narodzenia jadła nie u brata jak się mogło wydawać ale obok małej Xiomary. Dziewczynka pogrążona była we śnie zupełnie nieświadoma, że jej życie jest cudem. Małym nieoczekiwanym cudem. I pomyśleć, że doktor Vazquez miał ją za kobietę bez serca. Lucia miała serce lecz zawód lekarza nauczył ją nie okazywać serca, w pracy nie okazywać uczuć a co najważniejsze nie przywiązywać się do pacjentów. Z matką Xio popełniła ten błąd, że się przywiązała. Zaczęło jej zależeć.
Wierzyła, że może jej pomóc. Wierzyła, że może ją ocalić. Spędziła całe miesiące przy jej łóżku spędzając każdą wolną chwilę przy niej. Trzymała ją za rękę gdy lekarka wykonywała badania, ściskała lekko jej palce gdy obie słyszały bicie serca płodu. Julian mógł tiwrdzić, że to były jej wymysły, że system komunikacji który opracowała był niedowrzeczny lecz strach i przerażenie w oczach młodej dziewczyny były prawdziwe. Lucie nie zależąo na artykułach w pismach medycznych chciała oddać jej życie. I właśnie dlatego zapłaciła za pogrzeb. Wstała i ostrożnie podeszła do inkubatora w którym drzemała dziewczynka. Ręce zdezynfekowała mimowolnie wsuwając rękę do środka. Obserowała i poczuła jak maleńkie dziecięce paluszki zaciskają się na jej małym palcu.
─ Walcz ─ szepnęła Ocha. ─ Walcz maleńka ─ powiedziała nieco głośniej i mimowolnie zaczęła nucić jedną z kołysanek którą śpiewała synkowi gdy ten był małym berbeciem. ─ Lubisz gdy ktoś do ciebie przychodzi? ─ zapytała gdy kątem oka zauważyła poprawę parametrów. ─ Twoja mama też lubiła gości ─ dodała i westchnęła ─ Wiem że pewnie myślisz, że cię nie chciała, ale myślę, że twoja mama bardzo się bała. ─ lekarka westchnęła.
Jeśli mała Zia stanie się kiedyś dorosłą Xiomarą będzie zadawała pytania. Kim są jej rodzice? Skąd wzięła się na świecie? I jeśli będzie dorastała w Valle de Sombras czy jego okolicy to okoliczności jej poczęcia będą jej znane od najmłodszych lat. To piętno dziewczynki urodzonej przez będącą w śpiączce matkę będą towarzyszyły jej do końca życia. Lucia mimowolnie pomyślała o swoich rodzicach. O swojej rodzinie.
Lucia Balmaceda dorastała w domu gdzie to Jose był ulubionym i długo wyczekiwanym dzieckiem. Ona i jej siostry były dodatkiem do malucha. Najstarsza była Carla później na świat przyszła Lucia, Jolanta i czwarty ostatni był chłopiec- Jose. To z najmłodszą z sióstr był najbardziej związany co było naturalną koleją rzeczy gdyż między nim a Jolantą był zaledwie rok różnicy. Wspólnie bawili się i kłócili więc gdy ich siostra zaginęła a później została ranna to Jose niewątpliwie najbardziej przeżył jej śmierć. To on był tym który znalazł jej ciało. Lucia ostrożnie wysunęła rękę z inkubatora.
Od śmierci Jolanty minęło dwadzieścia siedem lat i niemal dwadzieścia siedem lat po tamtej tragedii Jose Balaceda porwał i torturował córkę człowieka który był podejrzewany o tamtą zbrodnię. Lucia nie mogła pozbyć się myśli, że to wszystko było pewnego rodzaju odwetem. Niezrozumiałym dla lekarki. Victoria w niczym nie zawiniła. . Gdy zginęła Jolanta jej nie było jeszcze na świecie. Kobieta westchnęła cicho.
Pomyślała o swoich rodzicach. Dawno temu zmarłej matce i ojcu, który dostał ataku serca gdy dowiedział się o śmierci wnuka. Lucia zastanawiała się co ojciec powiedziałby o występku syna?
Zganił go za to, a może poklepał po plecach? Koniec końców to znajomości ojca sprawiły, że Jose Balamceda dostał jednego z najlepszych prawników, który wybronił go od wieloletniego więzienia w którym niewątpliwie jej młodszy brat powinien był się znaleźć. I to od bardzo dawna. Kobieta westchnęła a światła zamigotały. Zadarła do góry głowę i popatrzyła w górę. To nie wróżyło nic dobrego. Ten hulający na zewnątrz wiatr nie zwiastował niczego dobrego.
─ Renato ─ zwróciła się do krzątającej się pielęgniarki ─ szpital ma zapasowy generator? ─ Kobieta pokiwała głową.
─ Tak, ma ─ odezwała się po chwili rozglądając się po najmłodszych pacjentach. Na oddziale znajdowało się obecnie czworo małych pacjentów, którzy potrzebowali większej lub mniejszej pomocy przy utrzymaniu się przy życiu. Stan małej Xio był najpoważniejszy. ─ Martwi się pani pogodą?
─ Tak ─ przyznała gdy światła ponownie zamrugały i zgasły. ─ Cholera ─ przekleństwo wyrwało się z jej ust. Dookoła dało się słyszeć spanikowane głosy rodziców. ─ To zapewne winna burzy ─ powiedziała otwierając inkubator ─ przejdźmy na wentylację ręczną ─ zwróciła się do pielęgniarki, która już trzymała w rękach ręczną pompkę jakby pomyślała dokładnie o tym samym. W pomieszczeniu rozległ się dźwięk jej komórki. To zapewne dzwonił OJOM. Przeklinając w myślach fatalną pogodę zerknęła na powiększający się snop światła. Jordan Guzman wszedł do pomieszczenia z latarką. ─ Jak dobrze, że nadal tu jesteś, Renata wyjaśni ci na czym polega ręczna wentylacja.
─ Kogo?
─ Tylko Xio była od tlenem ─ wyjaśniła gdy komórka zawibrowała ponownie. ─ Muszę iść na OJOM ─ wyjaśniła
─ Do brata?
─ Nie o niego się martwię ─ weszła mu w słowo kręcąc głową i przykładając stetoskop do maleńkiej klatki piersiowej Xio. Serce biło w równym rytmie. ─ Potrzebuje tu jakieś pary rąk.
Jordan założył rękawiczki i przejął pompkę od Renaty, która już półgłosem instruowała go w jaki sposób naciskać instrument. Spanikowani rodzice kręcili się przy łóżeczkach swoich małych dzieci. Lucia podeszła do każdego z nich i zaczęła jedno po drugim badać niespokojne maluchy.
─ Generator potrzebuje kilku minut, aby się uruchomić ─ zapewniła obecnych ─ najpierw jego moc zostanie przekierowana na najbardziej potrzebne sprzęty ─ wyjaśniła ─ więc jakiś czas nie będzie prądu. Renato przypilnujesz tutaj wszystkiego? Wrócę za chwilę.
─ Oczywiście.
─ Dobrze sobie radzisz ─ pochwaliła Jordana. Chłopak zerknął na małą pacjentkę, której klatka piersiowa unosiła się i opadała.
─ Ona nie jest spokojna ─ zauważył gdy drobne ciałko poruszyło się nieporadnie. ─ Jej serduszko bije za szybko ─ zauważył na maleńkim pulskometrze. Renata skinęła głową.
─ Jest zestresowana ─ stwierdziła kobieta. Miał ochotę warknąć „co ty nie powiesz? „ ale ugryzł się w język. To nie była wina pielęgniarki, lecz głupiej, głupiej pogody. Drżącym głosem zanucił pierwsze wersy Cichej nocy. Delikatne powieki dziewczynki zatrzepotały i uniosły się do góry. Oczy miała niczym dwa ciemne węgielki i patrzyły wprost na niego. Gdy zamigotały światła a w pomieszczeniu rozległ się charakterystyczny dźwięk pikania maszyny popatrzył na Renatę to na wchodzącą do pomieszczenia Ochoa.
─ Podłączymy ją ─ powiedziała spokojnie stając obok Jordana, któremu ostrożnie położyła dłonie na dłoniach. Ich oczy się spotkały. ─ Gdy ją podłączmy chcesz ją przytulić? ─ Guzman zamrugał powiekami zaskoczony propozycją, lecz skinął głową za nim zdążył to dobrze przemyśleć. ─ Zaciągnij zasłony ─ poleciła pielęgniarce sama podłączając Xiomarę pod respirator.
Nie liczył minut jakie spędził z dziewczynką przytuloną do jego nagiej piersi, ale gdy tylko ułożono ją w jego ramionach parametry najpierw podskoczyły gwałtownie do góry, a później się wyrównały do zadowalającego poziomu. Lucia kręciła się po pomieszczeniu co jakiś czas spoglądając na nucącego dziewczynce kolędy nastoletniego chłopca. Przysiadła na drugim fotelu i przymknęła powieki.
─ Powinieneś pomyśleć o zawodowstwie ─ stwierdziła gdy skończył śpiewać. Rączka dziewczynki zacisnęła się na jego małym palcu. ─ Widziałam cię w „Czarnym kocie” ─ wyjaśniła.
─ To tylko hobby ─ skłamał. Ostatnie czego chciał to omawiać swoją przyszłość z Ochoa. Nie lubił jej nawet. ─ A pani zawsze chciała być lekarką?
─ Czasem myślę, że nie było dla mnie innej drogi ─ odpowiedziała nie otwierając oczu. ─ Moja matka była położoną ─ wyjaśniła ─ więc medycyna zawsze była obecna w naszym domu. Zawsze wiedziałam komu urodziło się dziecko, a kto nie miał tyle szczęścia. Nie raz nie dwa słuchałam historii o tym co działo się w tutejszych piwnicach ─ Jordan popatrzył na nią pytająco. ─ Podziemie aborcyjne ─ wyjaśniła. ─ Prawo nie zawsze było tak liberalne ─ dodała.
─ Pani matka brała w tym udział?
─ Moja matka rozumiała, że życie pisze różne scenariusze ─ odpowiedziała na to Ochoa. ─ Była pro-choice za nim wolność decydowania o swoim ciele znalazła swoją ładną nazwę.
─ Pani nie wybrała jednak ginekologii ─ zauważył całkiem przytomnie chłopak.
─ Nie, moja siostra zdecydowanie bardziej się do tego nadawała. Uważam, że każda specjalizacja wymaga konkretnych cech ─ wyznała zerkając na dziewczynkę na piersi Jordana.
─ Nie każdy kieruje się tą zasadą ─ zauważył Jordan. ─ Są mniej lub bardziej opłacalne specjalizacje ─ powiedział. ─ są też bezpieczne.
─ To prawda. Ani ginekologia, ani pediatria ani neurochirurgia nie zaliczają się do tej grupy.
─ Dlaczego neurochirurgia? ─ zapytał zaciekawiony. Mała Xiomara poruszyła się niespokojnie na jego piersi.
─ Bo mózg to centrum wszystkiego ─ wyjaśniła. ─ to on wszystkim steruje. Gdy on zaczyna szwankować szwankuje wszystko się rozpada. Tylko mózg zrobić z ciebie więźnia we własnym ciele i tylko neurochirurg może cię z niego uwolnić.
─ I dlatego operowałaś Giannę?
─ Chciałam zwrócić jej swoje życie ─ powiedziała spoglądając na dziecko spokojnie drzemiące na chłopaka. ─ Nie miałam w planach skrzywdzenia małej Xiomary.
─ Jest waleczna ─ powiedział zerkając na czubek głowy dziewczynki. Maleństwo ziewnęło. ─ Ma lepszą saturację. Julian mówił, że w przyszłym tygodniu spróbuje dać jej pierwszą butelkę. Wszystko jest na dobrej drodze
─ Do wciągnięcia jej w machiny systemu ─ dodała ponurym głosem lekarka. ─ Wyjście ze szpitala nie będzie końcem jej problemów.
─Chyba, że trafi pod dobrą opiekę.
─ A znasz jakąś bogatą parkę marzącą o bobasie? Trzeba zmienić jej pieluchę ─ zauważyła. Jordan pociągnął nosem i skrzywił się.
─ Dlaczego ona zawsze gdy jest u mnie na rękach robi kupę?
─ Czuje się bezpieczna więc ciało się rozluźnia ─ zaczęła tłumaczyć ─ Twoja bliskość jej pomaga więc wpadaj tu jak najczęściej ─ ostrożnie wzięła na ręce maleństwo ─ chcesz ją przewinąć?
─ Tą przyjemność zostawię pani ─ sięgną po koszulkę |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|