|
Telenowele Forum Telenowel
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 10:34:04 11-08-24 Temat postu: |
|
|
cz. 2
Marlena Mengoni jej imponowała, ale po wczorajszej lekcji chemii również nieco przerażała. Lidia wiedziała, że jest świetna z chemii, ale w stresie popełniała głupie błędy, dlatego obawiała się o wynik sprawdzianu. Chciała być najlepsza, tej myśli z tyłu głowy nie mogła powstrzymać, ale przede wszystkim chciała dobrze wypaść przed nauczycielką. Miała nadzieję na staż w DetraChemie, a może nawet pracę w przyszłości. Nie mówiła o tym nikomu, bo było to zbyt zawstydzające. Dlatego tak bardzo się zirytowała, kiedy Guzman zapytał ją o to poprzedniego wieczora – nie chciała, żeby się z niej nabijał. Przestępowała z nogi na nogę, stojąc na szkolnym korytarzu przed pokojem nauczycielskim i bojąc się wejść do środka. Felix stanął obok niej z plecakiem na ramieniu i spojrzał najpierw na drzwi pokoju, a potem na jej spięte mięśnie twarzy.
– Nie wchodzisz? – zapytał trochę zdziwiony tą jej zestresowaną postawą.
– Muszę do tego dojrzeć.
– Na pewno świetnie sobie poradziłaś. Podobno test nie był trudny, Jordan tak mówił. – Próbował chyba poprawić jej humor, ale niezbyt mu się to udało.
– Jordan może pocałować mnie w… Niech się lepiej zamknie. – Szybko się poprawiła, bo była na skraju wytrzymałości z tego stresu i wcale nie pomagał fakt, że Guzman szczycił się łatwością egzaminu, który zrobiła im Marlena. Jeśli Lidia nie wypadnie najlepiej, to chciała chociaż wypaść lepiej od niego. – Marlena mnie przeraża – wyznała, spoglądając na Felixa niepewnie i licząc na jakieś słowa otuchy.
– Tak, mnie też – przyznał, czym nie bardzo jej pomógł. – Ale właśnie idę jej powiedzieć, że rezygnuję z chemii, więc życz mi powodzenia.
– Rezygnujesz? Nie możesz! Nie zostawiaj mnie tam samej. – Montes złapała go za przód mundurka i lekko potrząsnęła. Potrzebowała swojego przyjaciela na placu boju, a on wystawiał ją do wiatru. – Dlaczego się wypisujesz?
– Bo… – Chciał jej powiedzieć, że chodził na ten przedmiot tylko ze względu na nią. Na chemii ożywała i zawsze błyszczała wiedzą, co nie zdarzało się na innych przedmiotach. Na chemii Lidia wydawała się być po prostu szczęśliwa, a on lubił patrzeć na jej uśmiech. Był żałosny, więc odkaszlnął i wymyślił coś na poczekaniu: – Bo chodziłem na te lekcje z ciekawości, kiedy prowadziła je narzeczona Joaquina. Nie chcę psuć sobie średniej przez Marlenę, a na studia humanistyczne i tak nie potrzebuję nic ścisłego. Okienko mi się przyda na pracę nad artykułami. Słyszałaś, że zacząłem staż u Ingrid?
– Super, gratuluję! – Ucieszyła się, ale jednak nadal była trochę zasępiona.
Patrzyła jak Felix wchodzi do gabinetu profesorów i wychodzi po niespełna minucie, ocierając teatralnie pot z czoła. Uśmiechał się jednak pokrzepiająco, co dodało jej otuchy.
– Ma już sprawdzoną większą część testów. Nie bój się i zapytaj ją. Jest w dobrym humorze, bo wczoraj dała nam szlaban za bójkę w basenie.
– Co? – Dziewczyna jednym uchem słuchała, a drugim nasłuchiwała kroków po drugiej stronie drzwi, które akurat się uchyliły.
– Powodzenia – szepnął jej Felix, unosząc do góry pięść, jakby chciał pokazać, że będzie trzymał za nią kciuki.
W tym czasie przez szparę w drzwiach dało się słyszeć znajome głosy.
– To już się więcej nie powtórzy. Rozmówię się z moją drużyną. Kazałem im na mnie poczekać, ale widocznie nie odczytali wiadomości.
Eric DeLuna ściemniał i chyba tylko Lidia zdawała sobie z tego sprawę, kiedy przekraczała próg pokoju. Marlena kiwnęła głową nauczycielowi informatyki, który posłał Lidii porozumiewawcze spojrzenie i szybko się ulotnił, zanim Żyrafa nie zacznie prawić mu kolejnych kazań na temat odpowiedzialności. Prawdą było, że kazał młodzieży zacząć trening bez niego, a teraz zbierał tego żniwo.
– Pani Mengoni, przepraszam, mogę na chwilkę?
Ten grzeczny głosik Lidii Montes zupełnie do niej nie pasował. Ona nie bywała taka taktowna, a jednak prezeska DetraChemu onieśmielała ją do tego stopnia, że robiła się potulna jak baranek.
– Proszę. Montes, prawda? – zagadnęła, a Lidia nie wiedziała, czy ma się cieszyć czy może bać, że kobieta zapamiętała jej nazwisko. – Jestem zawiedziona.
– Słucham? – Serce Lidii zaczęło walić jak szalone. Spodziewała się jakiejś reprymendy.
– Poszło ci na teście śpiewająco, więc jestem zawiedziona, że chcesz się wypisać.
– Ależ nie, nie mam takiego zamiaru! – Podniosła nieco głos i szybko spróbowała się uspokoić. Marlena chyba mylnie zinterpretowała jej wizytę w pokoju nauczycielskim. – Bardzo chcę chodzić na pani zajęcia. Uczyłam się chemii z pani podręczników.
– „Chemia dla opornych”?
– Nie. „Alchemia Chemii: Klucz do Zrozumienia Reakcji i Związków”.
– To nie jest książka dla początkujących.
– Wiem.
Książki Marleny znalazła kiedyś w bibliotece, kiedy przebywając z mamą na oddziałach i czekając na badania czuła się tak bezsilna, że szperała w podręcznikach, mając nadzieję znaleźć jakieś odpowiedzi. Magdalena Onetto długo nie mogła doczekać się diagnozy, więc Lidia, choć była jeszcze dzieckiem, wzięła to na swoje barki. W San Nicolas de los Garza biblioteczka była naprawdę rozbudowana, a pomiędzy półkami z książkami fantasy, które tak namiętnie pochłaniała, ukrył się ten skarb autorstwa Marleny Mazzarello de Mengoni. Od tamtej pory dziewczyna zaczęła fascynować się reakcjami chemicznymi i różnymi substancjami. Pod wieloma względami praca jako dilerka dla Joaquina Villanuevy była nie tyle sposobem na zarobienie pieniędzy na swoje utrzymanie i spłacenie długów ojca, ale też formą stażu. Tak sobie czasami próbowała wmówić.
– Jesteś zdolna, zauważyłam to od razu. Dayana też dobrze cię oceniła, widziałam jej wpisy w elektronicznym dzienniku. Panna Cortez nie była zbyt łaskawa wobec reszty uczniow, więc ufam jej osądowi.
Lidia poczuła, że rozpiera ją duma po tych słowach. Nikt nigdy jej nie powiedział, że jest w czymś dobra. W szkole raczej słyszała przytyki, a już szczególnie Giacomo Mazzarello upatrzył ją sobie jako kozła ofiarnego w sali języka włoskiego. Zadziwiające, że starsza siostra tego belfra dostrzegła w niej potencjał. Kolejne pytanie z ust Marleny zbiło ją jednak z tropu.
– Jesteś od tych Montesów z MexPharmy?
– Nie, nie wydaje mi się. – Nastolatka musiała mocno zacisnąć wargi, by się nie roześmiać.
Nie chciała jednak informować kobiety, że była jedyną osobą w rodzinie, która w ogóle poszła do liceum. Mama wyuczyła się zawodu jako fryzjerka, a ojciec… cóż, on nie przywiązywał wagi do nauki. Lidia czuła, że lepiej nie mówić pani od chemii, że w połowie ma romskie korzenie. Jej intuicja podpowiadała jej, że nie zostanie to miło przyjęte. Chciała choć raz być oceniona ze względu na swoje umiejętności, a nie pochodzenie.
– Klasa nam się trochę uszczupliła i spodziewam się, że lada dzień zrobi się jeszcze więcej miejsca. Będę mogła poświęcić każdemu z was odpowiednio dużo uwagi. Jeśli więc myślisz o chemii na poważnie…
– Myślę. – Lidia weszła jej w słowo, co było niegrzeczne i czuła, że przekroczyła granicę, ale o dziwo Marlena Mengoni się uśmiechnęła.
– Skoro spodobała ci się „Alchemia Chemii”, przeczytaj też „Chemię na Granicy” profesora Canto. – Nauczycielka wyciągnęła ze swojej torby podręcznik i wręczyła go Lidii.
Kiedy chwilę później opuszczała pokój nauczycielski, ściskając książkę w ramionach, nie mogła powstrzymać szerokiego uśmiechu na twarzy. Była wniebowzięta i miała zamiar spędzić okienko przed szkołą, pochłaniając treść zapewne pasjonującej lektury.
– Lidia, psst!
Wzdrygnęła się, słysząc gruby męski głos dochodzący od strony szkolnego ogrodzenia. Palce z krótko obciętymi paznokciami zacisnęła na grubym tomie, kiedy zauważyła brodatą twarz ojca. Ceferino Montes miał potargane włosy i koszulę wywróconą na drugą stronę, a kiedy podeszła bliżej, poczuła też od niego woń taniego wina, więc się skrzywiła. Nie widziała się z nim od bardzo dawna – ostatni raz w towarzystwie Kariny, kiedy mieli jakieś rutynowe, odgórnie narzucone przez opiekę społeczną spotkanie. Wtedy czuła się bezpiecznie, bo był z nimi też Conrado, którego trzymała się kurczowo i nawet nie chciała patrzeć na ojca. Rino przecisnął się przez szczelinę w płocie i stanął przed nią z głupkowatym uśmiechem na ustach. Instynktownie odsunęła się kilka kroków.
– Boisz się mnie? – zapytał, kiedy to zauważył. Jego duma chyba trochę ucierpiała. – Nie zrobię ci krzywdy.
– Ostatnim razem zrobiłeś – przypomniała mu i z satysfakcją stwierdziła, że na jego śniadych policzkach pojawił się lekki rumieniec.
Nie była jednak pewna, czy to rumieniec wstydu i rzeczywiście żałuje ich spotkania na El Tesoro sprzed kilku miesięcy, czy może jest wściekły, bo wtedy dał się pokonać El Arquero de Luz, który pojawił się jak bohater w najmniej spodziewanym momencie, kiedy Lidia go potrzebowała. Nie chciała jednak go o to pytać, wolała nie znać odpowiedzi.
– Czego chcesz? Conrado jest w szkole – oznajmiła od razu, żeby zaznaczyć granicę. Kłamała, Saverin nie miał dziś lekcji i spędzał dzień w ratuszu, ale wolała dmuchać na zimne. W razie czego wiedziała, że może zadzwonić po Erica, który przyjdzie jej na ratunek, a przynajmniej taką miała nadzieję.
– Lidia, wygrałem trochę kasy! – Pochwalił się jej z promiennym uśmiechem. Uśmiechał się tylko, kiedy mówił o zakładach i kartach. – Odkuję się i zarobię jeszcze więcej, żebyś nie musiała mieszkać z tym gadjo. Zadbam o ciebie.
– Co? Ja nie chcę z tobą mieszkać. – Pokręciła głową, czując się okropnie, ale taka była prawda. Jeszcze parę miesięcy temu wiele by dała, by ojciec wziął się w garść, znalazł jakąś porządną pracę i żeby mogli się wynieść z miasteczka, z dala od Barona, Jonasa i reszty Cyganów. Teraz jednak wiedziała, że to niemożliwe, bo on nigdy się nie zmieni. – Co to znaczy, że wygrałeś? Gdzie? Joaquin zabronił ci grać w El Paraiso.
– Cofnął zakaz, zlitował się nade mną. Dał mi nawet wpisowe na pokera! – Rino wyglądał teraz jak szaleniec, kiedy przestąpił do przodu, wymachując starym skórzanym portfelem, który gdzieś ukradł, a w którym zwykle znajdowało się tylko kilka świstków po zakładach bukmacherskich.
Joaquin ją zdradził. Wiedziała, że nie powinna ufać szefowi Templariuszy, ale jednak pamiętała, że Villanueva anulował długi Montesa i zwolnił ją ze „służby” jako dilerki. Conrado o to zadbał, a ona była wtedy nawet wdzięczna Wacky’emu, który ostro potępił postępowanie jej ojca, kiedy ten postawił własną córkę w karty. Widocznie jednak teraz musiał dbać o swoje interesy, skoro sprowadził do baru swojego naczelnego pokerzystę. Zrobiło jej się zwyczajnie smutno.
– Nie miej mu za złe, Wacky wie, co robi. – Montes postukał się kilka razy w skroń, jakby chciał podkreślić, że Villanueva jest mądrym facetem. – Zarobię u niego i wyjedziemy, jeśli chcesz. Zawsze wolałaś mieszkać w dużym mieście, prawda? Wyjedziemy, zostawimy tabor.
– Już to kiedyś słyszałam.
– Tym razem mówię serio.
– Jakoś ci nie wierzę.
Rino zawsze wracał do starych przyzwyczajeń. Uzależnienie od hazardu było okropne, pod wieloma względami o wiele gorsze niż gdyby był heroinistą. Ceferino nie nadawał się do życia w komunie, nie umiał dzielić się obowiązkami w taborze, gdzie miał raczej opinię zwykłego nieudacznika i lenia, dlatego i jemu perspektywa mieszkania daleko od patriarchy przypadła do gustu. Nigdy jednak nie udało mu się dotrzymać obietnicy, zawsze się uginał i wracał do Barona, który był pobłażliwy i zezwalał na jego rozrywki. Lidia nie wierzyła, że jej ojciec był w stanie naprawdę się uwolnić.
– Muszę już iść, mam lekcje – powiedziała, spuszczając wzrok, bo bała się, że się rozklei. Nie była taką dziewczyną, nie płakała z byle powodu, ale spotkanie z ojcem wytrąciło ją z równowagi.
– Poczekaj, pogadajmy! – Wyciągnął w jej stronę rękę, a ona instynktownie chwyciła za puszkę z gazem pieprzowym, którą miała w swojej torbie. – Własnemu tacie?
– Postawiłeś mnie w karty, pokazałeś jasno i dobitnie, że nie jestem dla ciebie nic warta, więc dlaczego mam się powstrzymywać? – Palec zadrgał jej na dozowniku i zastanawiała się, czy rzeczywiście byłaby w stanie to zrobić. Na szczęście nie musiała się przekonywać.
– Panie Montes, to teren szkoły. Muszę pana prosić o jego opuszczenie albo wezwę ochronę.
Chyba jeszcze nigdy Lidia nie ucieszyła się tak na widok księdza. Zwykle gdy widziało się mężczyznę w sutannie, czuło się jakieś niewyjaśnione wyrzuty sumienia, jakby było się grzesznikiem. Ariel miał jednak to do siebie, że nie przypominał zwykłego kapłana i to nie tylko ze względu na swój wstręt do czarnej sukienki z koloratką. Był po prostu normalnym gościem – przystojnym, młodym facetem, który dawał dobre rady i na którego uczniowie zawsze mogli liczyć. Był normalny i chyba to najbardziej się w nim podobało młodzieży. Nie podobało się jednak Violecie Conde, która twierdziła, że dwudziestotrzyletni ksiądz kusi nastoletnie dziewczęta, grając w piłkę i rozmawiając z nimi jak przyjaciel.
– Już idę, no. – Rino zniecierpliwił się, mierząc sylwetkę księdza z lekkim strachem. – A ty to kto, trener koszykówki?
– Nie, nauczyciel religii.
– Rel-religii? – Mężczyzna podrapał się po głowie. Bystre oko wypatrzyło łańcuszek z medalikiem na szyi i Pismo Święte w dłoni i chyba lekko się zmieszał. Sam instynktownie potarł palce, na których zwykle miał złote sygnety. Jednego jednak brakowało i Lidia odczuła na ten widok pewną satysfakcję. Jeden palec był dziwacznie skrzywiony, a ona doskonale wiedziała dlaczego – była to pamiątka po spotkaniu z Łucznikiem Światła. Rino chyba też pamiętał aż za dobrze, bo szybko schował dłonie za siebie, jakby chciał je chronić. – Nie wyglądasz na księdza.
– Często to słyszę. – Bezauri uśmiechnął się, ale w jego głosie było słychać ostrzeżenie. – Może pan wyjść?
– No przecież idę, zara! – Zirytował się i zerknął ostatni raz na Lidię. – Przyjdę jeszcze – szepnął konspiracyjnym tonem.
– Proszę, nie rób tego.
On jednak już jej nie słuchał. Rzucił gniewne spojrzenie kapłanowi i zniknął za ogrodzeniem, oddalając się w stronę lasu.
– Jeśli to masz, to powinnaś używać. – Ariel wskazał na puszkę spreju, który Lidia obracała w dłoniach.
– Miałam oślepić własnego ojca?
– Jeśli ci się naprzykrza. – Ariel wzruszył ramionami, bo uważał, że czasami zasada nadstawiania drugiego policzka nie miała zastosowania.
– Ta puszka jest pusta. – Lidia roześmiała się cicho, bo doskonale o tym wiedziała i groziła Ceferino bez pokrycia. Wypstrykała się z gazu pieprzowego, kiedy nieopatrznie zaatakowała kiedyś Łucznika Światła, sądząc, że to jakiś członek kartelu albo inny złoczyńca.
– Kupię ci nowy – zaproponował Ariel i ręką wskazał jej wejście do szkoły. – Nie powinnaś widywać się z ojcem bez nadzoru kuratora. Muszę to zgłosić.
– Nie, Ariel, proszę… To znaczy, proszę księdza – poprawiła się szybko, dłonią klepiąc się w usta, jakby chciała potępić swój niewyparzony język.
Weszli do szkoły i Anna Conde już zapuszczała żurawia i nadstawiała gumowe ucho na korytarzu, gotowa zaraz rozpuścić jakąś obrzydliwą plotkę, że Lidia Montes nie tylko jest niewyżyta seksualnie z tuzinem prezerwatyw w torebce, ale też zasadza się na Bogu ducha winnego księdza Ariela. Nie mogła dać jej tematów do rozmów.
– Conrado się zmartwi i da mi szlaban, żebym nie wychodziła z domu. Albo gorzej, pójdzie pogadać z moim ojcem. Nie chcę tego, on ma sporo na głowie z Quenem i w ogóle… – Zdała sobie sprawę, że powiedziała odrobinę za dużo, ale przecież Ariel już musiał o wszystkim wiedzieć. Zerknęła w górę na wysokiego księdza, który ze swoim metr dziewięćdziesiąt wzrostu pocierał nerwowo kark. Zupełnie jak Quen. – Ty też mu nie powiedziałeś. Dlaczego?
– Bo to za dużo, nawet jak na mnie. – Bezauri posłał jej lekki uśmiech, bo nie wiedział, co innego może zrobić. – To były intensywne tygodnie. Dona Ofelia jest chora, don Rafael zdaje się też nie ma różowo. Nie chcę się mieszać.
– W porządku. Quen chyba nie jest na to gotowy. – Pokiwała głową, jakby sama siebie przekonywała, że to słuszne postępowanie. Jej wzrok padł na zeszyt w dłoniach Ariela, który odznaczał się w towarzystwie kieszonkowego wydania Biblii. – Szkicujesz? – zagadnęła z ciekawością, bo takie zeszyty nosiły zwykle osoby z kółka plastycznego, Enrique też taki miał.
– Trochę z nudów – przyznał lekko zawstydzony kapłan, bezwiednie zaginając rogi notesu. – Trochę na odstresowanie.
– Czym może stresować się ksiądz w takim małym miasteczku? Aż takie grzeszki słyszysz w konfesjonale, że nie możesz spać po nocach? – Zażartowała, ale szybko zdała sobie sprawę, że tak właśnie mogło być. Praca księdza to też praca i też wymagała skupienia i poświęcenia, może nawet większego niż bycie zwykłym urzędnikiem czy nauczycielem. Poza tym Pueblo de Luz i Valle de Sombras słynne było ze skandali i różnych przewinień. Ludzie pewnie spowiadali się Arielowi codziennie z wielu paskudnych rzeczy. – Pokażesz mi? – Poprosiła, wskazując jego szkice, a on podał je jej z wyrazem zrezygnowania.
– To nic takiego, takie tam bohomazy.
– Wow, jeśli to są bohomazy, to ja chyba w ogóle nie znam się na sztuce. Są świetne, Ariel. Wow – powtórzyła, przeglądając zeszyt, w którym roiło się od malunków w ołówku.
Bezauri mógł twierdzić, że to nic takiego, ale dla niej, która nie była jakimś wielkim koneserem, były to naprawdę dobre prace, tym lepsze że uwieczniały zwykłe codzienne rzeczy w zupełnie nowym świetle. Narysował na przykład grupkę uczniów grających w piłkę przed szkołą, ale żeby dodać nieco abstrakcji do tego sielankowego obrazka, dorysował przerażającego smoka, którego długi ogon owijał się wokół budynku szkoły i ściskał go, tworząc jakąś bliżej nieokreśloną figurę geometryczną. Jego rysunki były bogate w detale – mimika i gesty uchwycone w punkt, a Lidia nagle zdała sobie z czegoś sprawę.
– To jest u was rodzinne, co? W waszej krwi płynie talent malarski. – Oddała mu zeszyt, żałując, że nie może zobaczyć czegoś większego. Ariel tylko się roześmiał po jej słowach. – No co?
– Nic, po prostu może to wynikać z pewnych predyspozycji genetycznych, ale nie ma reguły. Ja i Andi wychowaliśmy się w takim środowisku, ze sztuką byliśmy za pan brat, nasi rodzice też. Geny mogą predysponować do pewnych zdolności, ale ich pełne wykorzystanie wymaga odpowiednich ćwiczeń, doświadczenia i wysiłku.
– Ja tam uważam, że to przeznaczenie. – Postanowiła powiedzieć to na głos, nawet jeśli zabrzmiało to głupio. – Quen wychował się w domu, w którym ani Ofelia, ani Rafael nie byli uzdolnieni artystycznie. Wiem, bo kiedyś go o to spytałam. On bardzo długo wstydził się swojego hobby, ale kocha malować i jest w tym dobry. Widziałeś mural na ścianie ratusza w Dolinie? To jego dzieło.
– Serio? Musi naprawdę nienawidzić Fernanda Barosso, co? – Ariel wydawał się być zaintrygowany. Lidia poczuła, że powiedziała odrobinę za dużo, więc nie chciała kontynuować tematu. Ksiądz zamyślił się jednak i już o nic jej nie pytał. – Może masz rację, może coś w tym jest i geny nie kłamią. Ich nie oszukasz.
***
Pueblo de Luz, rok 1985
Bal wiosenny w liceum niespecjalnie obfitował w wydarzenia. Silvia czuła jednak, że dobrze się stało – gdyby poszła do łóżka z Adamem tylko ze względu na głupie docinki Violetty Conde, pewnie później by tego żałowała. A tak oto spędziła większość wieczoru, dotrzymując towarzystwa Normie Aguilar w damskiej łazience. Nie przepadały za sobą, ale dziewczyńska solidarność zobowiązywała. Piękne włosy Normy nie mogły przecież się poplątać albo ubrudzić wymiocinami, więc zrobiła to, co do niej należało.
Po balu ruszyła pełną parą z pomysłami na kółko dziennikarskie, ale wszystkie zostały odrzucone przez nauczycielkę. Silvia była wściekła, bo przez cenzurę Ricarda Pereza nie mogła pisać o tym, co było naprawdę ważne. Dostała głupie temaciki, o których banda nastolatków lubiła czytać – sport i relacja z balu.
– „Młodzież tańczyła bez entuzjazmu, próbując naśladować kroki, które widzieli w telewizji, ale bez powodzenia. Nawet nauczyciele nadzorujący to „wielkie” wydarzenie, wyglądali jakby woleli siedzieć w tym czasie w domu z książką. Cała impreza przypominała bardziej spotkanie kółka szachowego niż ekscytującą noc pełną tańców i śmiechu. Bal wiosenny w liceum Pueblo de Luz okazał się być starannie zaplanowanym świętem nudy”. – Adam przeczytał na głos treść szkicu artykułu i zacmokał cicho. – Nie puszczą tego do druku. Szczególnie tej wzmianki o obściskujących się w toaletach niewyżytych nastolatkach.
– Mam to gdzieś. – Silvia machnęła ręką, kopiąc ze złością jakąś pustą butelkę, którą któryś z uczniów pozostawił na placu przed szkołą. Z daleka Valentin Vidal posłał jej karcące spojrzenie, więc z jeszcze większą wściekłością podniosła butelkę i wrzuciła ją do kosza na śmieci. – Zadowolony? – krzyknęła w stronę nauczyciela, który uniósł kciuk do góry. Kiedy już jej nie mógł usłyszeć, dodała pod nosem: – Cholerny ekolog się znalazł. Dlaczego musimy sprzątać? Nie mają od tego ludzi? Tyle mieszkańców jest bez pracy, mogliby zatrudnić kilka osób, żeby zajęli się tym pobojowiskiem. Dla nich to zawsze parę peso w kieszeni.
– Ja nie narzekam, przynajmniej ominie nas biologia. – Adam odetchnął z ulgą, zbierając kilka papierków i niedopałków po papierosach. – Hej, Silvio, a propos balu…
– Ach to. – Panna Olmedo odwróciła wzrok, bo sama wstydziła się swojego momentu słabości. – Zapomnij o tym, Adaś, trochę mnie wtedy poniosło. To chyba nie powinno tak wyglądać. A ja chyba nie jestem na to gotowa – przyznała, bo zdążyła to sobie przemyśleć. Przyjaźnili się, ale im byli starsi, tym bardziej jasne stawało się, że są nabuzowanymi hormonami nastolatkami przeciwnej płci.
– No chyba ja też nie – zgodził się, ale w jego głosie pobrzmiewała nuta zawodu, której Silvia jednak nie zauważyła.
– Kryj mnie przed Vidalem, idę pogadać z Adrianem Delgado. Muszę przeprowadzić wywiad. – Machnęła przyjacielowi ręką na pożegnanie i zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, ruszyła przed siebie w stronę starszego kolegi. – Muszę przeprowadzić z tobą wywiad do szkolnej gazetki – poinformowała wysokiego bruneta, kapitana drużyny łuczniczej.
– Musisz? – Adrian oderwał wzrok od wyjątkowo upartej gumy do żucia przyklejonej do płyty boiska i spojrzał na nią zdziwiony. – Od kiego to interesuje cię rubryka sportowa?
– Od kiedy nie pozwalają mi pisać o seksie – odparła, zanim zdążyła ugryźć się w język. Adrian zachichotał pod nosem.
– No właśnie, Castro wydębił ode mnie na balu gumki. Zastanawiałem się, po co mu one.
– Nie przeginaj. – Silvia pogroziła mu palcem i wyciągnęła z kieszeni marynarki od mundurka notesik i długopis. – Mam przeprowadzić wywiad z najlepszym sportowcem w szkole, bo zbliża się jakieś rozdanie nagród dyrektora czy coś takiego.
– No to źle trafiłaś. – Adrian wykorzystał okazję, by zrobić sobie przerwę od sprzątania i usiadł na ławeczce przy boisku. – Tam masz najlepszego sportowca. – Wskazał palcem w drugą stronę, a oczy Silvii automatycznie powędrowały w tamtym kierunku.
Fabian Guzman już dawno posprzątał swój kawałek boiska i teraz pomagał Normie, która rzucała mu takie wytęsknione spojrzenia, że Silvię aż zemdliło. Nie wyobrażała sobie być tak uzależniona od jakiegokolwiek faceta.
– Fabian to dupek, nie chce mi się z nim gadać. Powie ze dwa zdania i będę musiała sama wymyślać resztę. Ty umiesz dużo lepiej ubarwiać historie. No i jesteś starszy, więc to chyba logiczne, że nagroda przypadnie tobie. Ulises Serratos zawsze wypowiada się o tobie w samych superlatywach.
– Tak, ale nie tak jak o Fabianie. Na jego cześć pisze pieśni pochwalne. – W głosie Adriana dało się słyszeć zazdrosną nutę. Zmarszczył czoło, kiedy zauważył jak Fabian ukradkiem łapie Normę za rękę. – To oni ze sobą chodzą?! – wyrwało mu się, zanim zdążył się powstrzymać. – Myślałem, że poszli ze sobą tylko na bal.
– Widocznie zatrucie pokarmowe nie zrobiło na Guzmanie żadnego wrażenia. – Roześmiała się, ale nie zamierzała mu tłumaczyć wypadków tamtego wieczora. – Co jest, jesteś zazdrosny, że pan idealny wyrwał dziewicę orleańską?
– Norma nie jest taka. – Adrian ze złością założył gumowe rękawice i powrócił do poprzednio przerwanej czynności.
– Oho, czyżby ktoś tu się zabujał w panience Aguilar? – Złośliwie wykrzywiła w jego stronę usta, a Adrian zacisnął dłonie w rękawicach. – Trzeba było kuć żelazo póki było gorące. Teraz może być co najwyżej rozpalona dotykiem poznaczonych pęcherzami dłoni Fabiana Guzmana.
– Czytałaś romansidła matki? – Delgado prychnął, ale w gruncie rzeczy utrafiła w samo sedno. Może gdyby nie chował się za fasadą dupka, który tylko dokuczał Normie przy każdej okazji, a zamiast tego otwarcie powiedział jej, że ją lubi, ten kretyn Guzman by go nie ubiegł w wyścigu do jej serca. – Dobra, Silvie, o co chciałaś zapytać w związku z tą drużyną łuczniczą?
– Nie mów do mnie „Silvie”, mam już piętnaście lat i to okropnie upokarzające!
– Zawsze będziesz maleńką Silvie Olmedo, która darła się wniebogłosy, kiedy zabierałem jej plastikowy traktorek. Jaka dziewczyna bawi się samochodami?
– Taka, która wierzy w równouprawnienie. A co, dziewczynom nie wolno? – Oburzyła się, ale on tylko machnął na nią ręką i kazał przejść do rzeczy. Bycie starszym kolegą ze szkoły bywało męczące. – Dlaczego nie macie w drużynie łuczniczej dziewcząt?
– To pytanie do wywiadu czy po prostu jesteś ciekawa? – Adrian sam się nad tym zastanowił. – To nie jest koedukacyjny zespół. A poza tym strzelanie z łuku nie jest zbyt kobiece.
– A jaki sport twoim zdaniem jest wystarczająco kobiecy? Podrzucanie naleśników na patelni na czas? – Podparła się jedną dłonią pod bok, dając mu do zrozumienia, że powinien uważnie wyważyć swoje kolejne słowa. – Ja bym mogła strzelać, to nie wydaje się takie trudne.
– Tak ci się tylko wydaje. – Adrian uśmiechnął się i tym razem w jego głosie nie pobrzmiewała drwina. Chciał jej to wytłumaczyć jak najprościej. – To nie jest łatwe, a już na pewno nie dla kogoś tak w gorącej wodzie kąpanego jak ty. Do łuku trzeba opanowania emocji, skupienia i cierpliwości. Pan idealny na przykład jest w tym mistrzem. – Adrian machnął ręką w stronę przewodniczącego szkoły, powstrzymując grymas zazdrości na widok jego i Normy.
– On jest robotem, to się nie liczy. – Olmedo parsknęła śmiechem. – Mogłabym strzelać, byłabym dobra. Ustrzeliłabym Dicka Pereza w tyłek, to może wreszcie by się odczepił od moich artykułów…
– Dzień dobry, profesorze Perez. – Adrian wyprostował się jak struna, patrząc ponad głową Silvii i witając się z nauczycielem.
Dziewczyna spanikowała i zrobiła się czerwona jak burak. Kiedy się odwróciła, zobaczyła tylko pustą przestrzeń i jej dłonie automatycznie zacisnęły się na notatniku i długopisie.
– Zabiję cię, Delgado! – warknęła, ale Adrian zanosił się śmiechem i nic sobie z tego nie robił. – Idę zrobić wywiad z Fabianem, bo z ciebie żaden pożytek.
– Idź i pozdrów go. Powiedz, że w tym roku pobiję jego rekord.
– Ha! Już to widzę.
Silvia uśmiechnęła się pod nosem. Adrian bywał irytujący, ale był dobrym kolegą. Odeszła kawałek i ruszyła w stronę zakochanych gołąbków, którzy świata poza sobą nie widzieli. Znów musiała powstrzymać mdłości. Wtedy wydarzyło się coś bardzo dziwnego, co sprawiło, że Silvia zadziałała instynktownie.
– Uważaj! – krzyknęła i podbiegła do Normy, przewracając ją na trawę.
Obie boleśnie się stłukły i na pewno nie obędzie się bez siniaków, ale lepsze to niż wylądować w czarnym worku. Obie spojrzały w szoku na głośnik od wieży stereo, który leżał roztrzaskany na chodniku pod szkołą w miejscu, gdzie jeszcze sekundę wcześniej stała Norma Aguilar.
– Nic ci nie jest? – Fabian nachylił się, chwytając dłoń Normy, by pomóc jej wstać. Wyciągnął też dłoń do Silvii, ale ona zbyt była zajęta obserwowaniem okna sali od muzyki na drugim piętrze, skąd najwidoczniej wypadł głośnik.
– Co to za zamieszanie, czy wszyscy są cali? – Valentin dobiegł do swoich uczniów i upewnił się, że nic im się nie stało. Norma była roztrzęsiona i nie zdając sobie nawet z tego sprawy, wtuliła się w ramię Fabiana, który odprowadził ją do pielęgniarki. – Silvie, wszystko okej?
– Taaak. – Dziewczyna włożyła sobie długopis za ucho i zmrużyła oczy, nie mogąc oderwać wzroku od parapetu. – Ktoś zrzucił ten głośnik.
– Nie wygłupiaj się. Chłopcy sprzątali bo balu i pewnie odłożyli nie w to miejsce, co trzeba. Jakiś ptak musiał strącić. – Valentin ostudził zapędy uczennicy, ale ona pokręciła głową. Była pewna swego.
Pan Vidal zagonił resztę uczniów z powrotem do szkoły, ale ona nigdzie nie zamierzała się ruszyć. Adam podszedł do niej z wyrazem troski na twarzy. Po chwili jednak troska zamieniła się w konsternację.
– Zamierzasz tu stać i czekać, aż i ciebie coś trafi? – zapytał, machając jej ręką przed oczami, by wróciła do rzeczywistości.
– Ptak nie strąciłby tego kolosa – powiedziała bardziej do siebie niż do przyjaciela. – Ktoś zrobił to celowo. Celował w Normę.
– Kolejna teoria spiskowa? – Castro westchnął ciężko. Jego koleżanka z dzieciństwa miewała różne pomysły.
– Jestem pewna. – Silvia mimo powagi sytuacji uśmiechnęła się zwycięsko. – A „zatrucie” Normy na balu to wcale nie było zatrucie. Ktoś celowo dosypał jej czegoś do soku winogronowego.
– Normę wszyscy lubią – zauważył rozsądnie Adam. – Po co ktoś miałby chcieć ją skrzywdzić? Ten głośnik mógłby zabić. – Castro wzdrygnął się, widząc ciężkie elementy zestawu stereo rozrzucone po chodniku.
– Może właśnie taki był cel.
***
Lidia przychodziła w to samo miejsce codziennie o tej samej porze i czekała równe piętnaście minut, żeby Łucznik później jej nie zwymyślał, że za bardzo się naraża. Czekała na niego w miejscu, gdzie kiedyś ochronił ją przed grupą młodych Romów. Nie miała gwarancji, że odczytał liścik, który wetknęła do skrzynki Gastona. Właściwie to kiedy wczoraj tam zaglądała, wiadomość pozostawała nietknięta, ale i tak musiała się przekonać. Uliczka była mało uczęszczana, szczególnie o tej porze. Budynki pomazane wulgarnymi napisami przez okolicznych chuliganów nie robiły dobrego wrażenia. Jedynie antykwariat był tutaj warty uwagi. Lidia stanęła przy szybie i wpatrzyła się w wystawę, poszukując jakichś nowych skarbów. Tamta pozytywka, którą podarował jej zamaskowany strzelec, była najładniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek dostała.
– Uparta jesteś, tego nie można ci odmówić.
Ucieszyła się, słysząc zmodulowany głos za plecami. W szybie zamkniętego już sklepu dostrzegła ciemny kształt i odwróciła się w jego stronę.
– To wyższa konieczność. Skąd wiedziałeś, że zostawiłam wiadomość?
– To nasz kod. – Pokazał jej nędzny kwiatek, który zostawiła przy skrzynce, a który zdążył już brzydko zwiędnąć, czekając aż on odbierze list.
Połknęła uśmiech. A więc wcale sobie tego nie wymyśliła – byli partnerami, traktował ją jak swoją pomocnicę i obmyślił kod przesyłania wiadomości.
– Bawi cię to, że wciąż się narażasz?
– Nie, ale cieszy mnie fakt, że wreszcie mi zaufałeś.
– Kto tak twierdzi?
– Zostawiłeś mi przesyłkę dla Valentiny.
– Nie mogłem przekazać osobiście. Może twoim zdaniem powinienem wejść w świetle dnia do baru El Gato Negro? Tak myślałem. – Sam sobie odpowiedział na to pytanie, a ona miała ochotę się roześmiać. To było zupełnie tak, jakby za wszelką cenę próbował jej pokazać, że jest wyżej od niej i ma sobie niczego nie wyobrażać. – Co było takie ważne, że musieliśmy się spotkać?
Lidia przekazała mu wszystko, co powiedziała jej Valentina. Strzelec słuchał z uwagą, a następnie zamyślił się głęboko. Ze swojego miejsca dziewczyna nie była w stanie ocenić jego emocji. Zwykle potrafiła poznać, czy jest zirytowany czy zły, mimo że nie widziała jego twarzy, ale teraz było zbyt ciemno i stał za daleko. Wyglądało to też tak, jakby ta informacja nie zrobiła na nim wrażenia.
– A tobie to nie przeszkadza? – zapytał w końcu, wyciągając ją z zadumy. – Esmeralda Montes to twoja ciotka.
– Tak, ale Valentinie na tym zależy…
– A tobie na czym zależy?
Nie wiedziała, jak odpowiedzieć na to pytanie. Nie lubiła Esme, obwiniała ją o wiele spraw, ale czuła się dziwnie, kiedy Tina oświadczyła, że chce, żeby ta kobieta cierpiała. Nie potrafiła tego wytłumaczyć, ale to było tak jak w przypadku ojca – to nadal był jej rodzic, bez względu na to jak parszywym człowiekiem był. Nic nie mogła na to poradzić, że bolało ją, kiedy postawił ją w karty. Nadal czuła ukłucie w sercu na to wspomnienie i El Arquero de Luz doskonale to rozumiał.
– Jeśli nie chcesz, nie zrobię tego – oświadczył nagle, czym lekko ją zaskoczył. – Skoro Valentina tak czy siak chce pozwać Esmeraldę, zostawmy tę sprawę wymiarowi sprawiedliwości.
– Nie, w porządku. Wiele ludzi ma Esme za jakąś zbawicielkę. Myślą, że przez lata walczyła tylko o równouprawnienie Romów, ale prawda jest taka, że nie zrobiła nic, kiedy jej pasierbicy działa się krzywda pod jej dachem. Myślę, że zasłużyła na strzałę. Za brak reakcji, za brak zasad. Myślę, że Tina ma słuszność i rozumiem dlaczego jest tak rozgoryczona.
El Arquero pokiwał tylko głową, uznając jej słowa za zielone światło.
– To wszystko? – zapytał, a kiedy nastolatka nie wiedziała, o co mu chodzi, wyjaśnił: – Wezwałaś mnie tylko po to, by przekazać prośbę od Valentiny Vidal? Nie masz dla mnie nic innego?
Pomyślała o pamiętnym wieczorze w przychodni dla potrzebujących, o żądnych zemsty Romach i o Manfredzie, który wyjawił nazwisko Theo Serratosa jako mordercy Jonasa Altamiry. Pomyślała też o zatrutym drinku Veronici i swoim podejrzeniu, że w miasteczku grasuje jakiś zboczeniec. Miała zamiar przeprowadzić śledztwo sama z pomocą Jordana i wiedziała, że El Arquero tego nie pochwali. Nie mogła go o tym poinformować, nie mogła go narażać.
– Nie, nic nie przychodzi mi do głowy – oświadczyła, robiąc niewinną minkę. Umiała kłamać bardzo dobrze, ale nie była pewna, czy go przekonała. Patrzył na nią przez dłuższą chwilę i wolałaby, żeby coś powiedział i żeby ta niezręczna chwila się zakończyła.
– Nie masz nic na temat Conrada Saverina i Fernanda Barosso? Nie dowiedziałaś się niczego o Mercedes Nayerze ani o tym, czy Conrado miał jakiś związek z jej śmiercią?
– Pracuję nad tym. Rozmawiałam z Caroliną, córką Mercedes. Podobno Fernando Barosso twierdzi, że Conrado odpowiada za śmierć Merche. Próbował przekonać Caro, że jej matka popełniła samobójstwo po rozmowie z Saverinem. – Montes pokręciła od razu głową, dając znać, że według niej musi być inne wytłumaczenie. – Mercedes popełniła samobójstwo, przedawkowując leki.
– A nie przez strzał w głowę? – El Arquero zainteresowała ta informacja. Victoria Reverte zdecydowanie podejrzewała morderstwo. Przedawkowanie leków raczej od razu nasuwało skojarzenie z samobójstwem.
– Nie, z tego co wiem to nałykała się jakichś tabletek i zostawiła list pożegnalny. Została znaleziona przez właścicielkę gospody, u której wynajmowała pokój, a właściwie który wynajmował dla niej Barosso. Przewieziono ją do Hospital General de Mexico i tam stwierdzono zgon. Carolinę udało się uratować, zrobione cesarskie cięcie, ale trzeba ją było operować, bo zdaje się, że miała coś z sercem. Doktor Juarez dał jej drugie życie.
– Bermudez Juarez? – Zamaskowany przekrzywił głowę, analizując informacje od swojej pomocnicy. – To ma sens.
– Podobno pisano o tym w gazetach, Juarez dostał jakąś nagrodę. Oczywiście nie podano danych ani Caroliny, ani jej matki. Podejrzewam, że Barosso sporo mu za to zapłacił i wolał go mieć przy sobie, dlatego Bermudez pracuje teraz w Valle de Sombras. – Czekała, aż Łucznik się odezwie, ale on zamyślił się głęboko, więc wykorzystała okazję: – Naprawdę nie sądzę, żeby Conrado mógł kogokolwiek nakłonić do samobójstwa. Może powiedział jej parę przykrych słów, ale nie wierzę, że Mercedes zdecydowała się zabić przez niego.
– Ja też nie – przyznał niespodziewanie Człowiek w Czerni.
– Naprawdę? – Zdziwiło ją to, że w czymś się zgadzają. Była pewna, że zrobi jej wykład o tym, że broni Saverina, bo to jej tymczasowy opiekun.
– Saverin jest dziwny, ale to nie ten typ. Raczej nie miał też z nią romansu. Poza tym jeśli Fernando Barosso tak kurczowo trzyma się jakiejś teorii i jest święcie przekonany o winie Conrada, to dla mnie to bujda na resorach. Barosso nie można ufać.
– Też tak uważam. – Lidia nie mogła się powstrzymać i się uśmiechnęła. – Czy to oznacza, że nie poślesz Conradowi strzały?
– Tego jeszcze nie wiem. Może i nie zabił Merche Nayery, ale być może ma na swoim koncie coś innego. Dlaczego tak nienawidzi Fernanda? Co on takiego zrobił? Poza oczywistym faktem, że sprzedał jego syna Ibarrom.
– Wiesz o tym? – Montes szczęka opadła do ziemi. Nie wiedziała, że wieści tak szybko się rozchodzą. Ale w końcu Łucznik miał własne sposoby na zdobywanie informacji. – Oni mają jakiś konflikt z przeszłości. Conrado nigdy o tym nie mówi, ale myślę, że może to mieć związek z czasami, kiedy mieszkał jeszcze w Chile. Wydaje mi się, że Saverin mógł chcieć ostrzec Mercedes przed Fernandem, żeby wiedziała, w co się pakuje. Może użył niefortunnych słów, może ją przestraszył, a ona zabiła się i zostawiła zrozpaczonego Barosso, który w szale zamordował żonę Conrada i uprowadził jego dziecko.
– Zaraz… zamordował ją? – Łucznik wyprostował się na swoim miejscu obok kontenera na śmieci. Lidia wydawała się zmieszana jego reakcją, sądziła, że skoro wie tak wiele, to musi wiedzieć i to. – Fernando zamordował Andreę Bezauri?
– Tak, tak słyszałam od doni Prudencji. Zabił Andreę tuż po tym jak urodziła, a Prudencję okaleczył. Dlatego Conrado zniknął z radarów na jakiś czas, wyjechał z kraju i nie utrzymywał kontaktów z bliskimi. Jego znajomi z tamtych czasów nadal mają mu to za złe.
– Oni wiedzą?
– Nie sądzę. Oficjalnie Andrea padła ofiarą walk karteli. Pochowano ją rzekomo razem z dzieckiem.
– Więc Saverin wrócił tutaj, żeby zemścić się na Fernandzie. Wiesz co, Lidio Galadrielo, jak chcesz to potrafisz myśleć. – Pokiwał głową z uznaniem dla jej umiejętności dedukcji, a ona poczuła się mile połechtana. – Więc wygląda na to, że twój opiekun rzeczywiście nie jest taki zły. Pod warunkiem, że rzeczywiście nie podał Mercedes pigułek, którymi się otruła.
– On naprawdę taki nie jest. – Montes pokręciła szybko głową, jakby bała się, że El Arquero zmieni zdanie. – Ale spróbuję się dowiedzieć, co takiego zdarzyło się w przeszłości między Conradem a Fernandem i dam ci znać. Czy możemy się tutaj spotkać następnym razem?
– Lepiej nie, to niebezpieczne. Członkowie Los Zetas mnie śledzą, wolałbym uniknąć kolejnej ucieczki przed uzbrojonymi zbirami. Jestem szybki, ale nie szybszy od ich kul. – Musiał chyba widzieć jej smętną minę, bo westchnął cicho ze zniecierpliwieniem i dodał: – Ale możesz mi zostawić wiadomość. Tylko rób to w świetle dnia, a nie po nocach. Nie zawsze mogę sprawdzać skrzynkę. Jeśli zostawisz kwiat na żywopłocie, będę wiedział, że jest po co tam w ogóle wchodzić. – Podniósł do góry zmarnowaną frezję, a Lidia się uśmiechnęła.
– Dziękuję. – Uznała, że musi to powiedzieć. Czuła, że nikt jeszcze nie zrobił tak wiele dla miasteczka. – Za to co robisz dla Pueblo de Luz i Valle de Sombras, za to co zrobiłeś dla mnie i dla Tiny. Nie wiem, co było w tej paczce, ale musiało być dla niej bardzo ważne.
– W porządku. – Wydawał się speszony jej komplementami i chyba chciał uciąć ten temat, ale ona była nieustępliwa.
– Nie, naprawdę. To co robisz jest ważne i chcę, żebyś o tym wiedział. Jesteś potrzebny w Pueblo de Luz. Jesteś bohaterem.
– Przestań.
– Słucham?
– Przestań traktować mnie jak jakiegoś zbawiciela. Nie jestem nim. Nie jestem tym, za kogo mnie uważasz.
Łucznik był zirytowany. Lidia dostrzegła to, choć widziała tylko jego napięte ramiona. Nie wiedziała, czy zrobiła coś złego, ale widocznie zaczynała działać mu na nerwy. Nie było to jej intencją. Chciała jedynie pokazać swoją wdzięczność, ale on chyba tego nie lubił.
– Przepraszam. Wiem, że nie jesteś święty, nikt nie jest…
– Nie rozumiesz. – Łucznik podniósł głowę i przez chwilę miała wrażenie, że zdejmie maskę i powie jej dobitnie, co o niej myśli. Nic takiego jednak nie miało miejsca – nadal był zamaskowany, a mechaniczny głos sprawił, że poczuła ciarki na plecach. – Nie jestem bohaterem – powtórzył, chcąc to podkreślić. – To co robię, nie jest dla miasteczka, nie dla ludzi. Mam gdzieś Pueblo de Luz i Valle de Sombras i całą tę ich zakłamaną elitę. Przez lata żyli w kłamstwach, kradnąc, mordując, gwałcąc i robiąc inne pokręcone świństwa. Na nich już jest za późno. Nie walczę dla nich, robię to wszystko z czysto egoistycznych pobudek.
– Nie wierzę w to. – Lidia pokręciła gwałtownie głową. – Boisz się do tego przyznać, ale ci zależy. Tak samo jak zależy ci na mnie, choć tego nie powiesz. Nie chcesz, żeby stała mi się krzywda, dbasz o mnie. Upewniłeś się, że nie mam nic przeciwko, żebyś posłał strzałę mojej ciotce. Zależy ci na tych ludziach, którzy doznają krzywd. Pomogłeś temu Templariuszowi, Chicle, choć zapewne nie jest zbyt dobrym człowiekiem. Uratowałeś córkę ordynatora i nawet kazałeś opatrzyć Jonasa Altamirę, a wszyscy wiemy, że on nie zasłużył na łaskę. Oddałeś cały dochód z licytacji na El Tesoro na cele charytatywne. Pomogłeś Victorii Diaz de Reverte zemścić się na Jose Balmacedzie, nie pytaj skąd to wiem. Mały Alexander strasznie się rozgadał, a ja umiem łączyć fakty. – Lidia uśmiechnęła się lekko pod nosem. – Chcesz przywrócić sprawiedliwość, ale zgodnie z prawem.
– Nie znasz mnie. Nie wiesz, kim jestem i czego chcę.
– Dlaczego na siłę starasz się mnie przekonać, że jesteś gorszy niż w rzeczywistości? Dlaczego umniejszasz swoje zasługi?
– Jakie zasługi, czy ty siebie słyszysz? – Łucznik popukał się kilka razy palcem w czarnej rękawiczce w skroń. Ta dziewczyna była albo głupia albo po prostu szalona. – Widziałaś, co robiłem. Czy przyniosło to jakikolwiek pożytek mieszkańcom?
– Wszyscy dowiedzieli się, jakimi szumowinami byli ci ludzie, którzy dostali strzały. Zanim się za nich wziąłeś, chodzili po miasteczku jak gdyby nigdy nic, ale teraz każdy już wie, co to za ziółka. Pedro Ledesma też dostał od ciebie strzałę. Znęcał się nad dziećmi, z tego co podsłuchałam, więc to kawał drania i zasłużył na karę. To było bezinteresowne.
– Wszyscy pozostali bezkarni, prawda? – zapytał, a ona skinęła głową, bo nie dało się tego ukryć. – Więc nic nie zrobiłem. Chciałem tylko ich nastraszyć, trochę pobawić się ich kosztem. Nikt nie dostał tego, na co zasługiwał.
– Jose Balmaceda dostał – przypomniała mu, niemal klaszcząc w ręce, kiedy zdała sobie sprawę, że jedna osoba z listy tych, których odwiedził, dostała w końcu za swoje. Co prawda mężczyzna trafił do szpitala nie z powodu strzały od El Arquero, ale jednak było to jakieś zwycięstwo. Jego śmierć była szokiem, ale też nie była przesadnie smutna.
– Balmaceda zginął przez swoją głupotę. Nie umiał utrzymać nerwów na wodzy podczas przesłuchania w ratuszu i to napędziło tę całą machinę. Strzałą nikt się nie przejął, on sam wykopał pod sobą dołek. Wyszedł na wolność, pozostał bezkarny. Popełnił w końcu „czyn o niskiej szkodliwości społecznej”. To że jakiś śmiałek wydłubał mu oko, to nie jest moja zasługa, tak samo jak to, że ktoś postanowił ukrócić jego żywot. Balmaceda miał dużo wrogów, ale jego śmierć nie przyniosła ludziom ukojenia. Powinien zgnić w więzieniu na długie lata i pokutować za wszystko, co zrobił. – El Arquero prychnął, a nasączone jadem słowa zabrzmiały dziwacznie poprzez modulator głosu. – Moje strzały nie mają mocy sprawczej. Jeśli ktoś wierzy, że są w stanie zmienić to miasto, to jest idiotą.
Nim zdążyła zareagować, wskoczył na kontener na śmieci, po czym wdrapał się na dach budynku i zniknął jej z oczu. Poczuła się okropnie, że go tak spłoszyła. Chciała z nim pomówić, przekonać go, że nawet jeśli cały świat się przeciwko niemu sprzymierzy, ona będzie po jego stronie. Jeszcze do niedawna była taka jak on – udawała, że jest inna niż w rzeczywistości. Uważała, że ludzie nie zasługują na współczucie, że wszyscy są obłudni i tak samo nic nie warci. Teraz wiedziała, że byli też tacy, którzy sami nie potrafili się bronić, którzy nie potrafili zadbać sami o siebie i potrzebowali El Arquero, by wskazał im drogę. Lidia nie wiedziała, dlaczego ten człowiek tak usilnie upiera się przy tym, że nie był bohaterem. Dla niej był. Był jedną z nielicznych osób, która zareagowała i która pokazała jej, że ma większą wartość, niż powtarzano jej przez lata.
El Tesoro, koniec sierpnia 2015
– Zostaw mnie, nigdzie z tobą nie pójdę! – Próbowała wyszarpnąć ramię z uścisku ojca, który cuchnął alkoholem. Ceferino Montes wykorzystał okazję, że wszyscy pobiegli do namiotu zszokowani nagłą kradzieżą i postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Baron Altamira mógł być patriarchą, ale to Rino był ojcem Lidii i nadal miał nad nią większą władzę.
– Ten Saverin nakładł ci niezłych bzdur do głowy. Sypiasz z nim?
– Co? Nie! Jak możesz? – Nie była taką dziewczyną, ale w tej chwili nie mogła się powstrzymać i się rozpłakała. Słyszeć takie oskarżenie z ust własnego ojca to gorsze niż policzek w twarz.
– Jest dziany, nie? Dużo ma forsy? – Rino wyczuł okazję. Już raz próbował sprzedać córkę w karty. Jeśli Conrado był nią zainteresowany, mógłby mu chociaż porządnie zapłacić.
– Nie wiem, puść mnie. Bo będę krzyczeć! – Nabrała powietrza w płuca i otworzyła usta, ale poczuła, że braknie jej tchu. Ojciec uderzył ją w brzuch i zgięła się wpół z bólu.
– Radzę trzymać łapska przy sobie, jeśli chcesz je zachować. Przydadzą się do gry w pokera.
Ciemna sylwetka pojawiła się znikąd, przemawiając zmodulowanym głosem. Ceferino poczuł, że oblewa go pot, bo nie sądził, że zostanie przyłapany. Był tchórzem, bardziej od bicia córki wolał hazard, więc bez rąk byłby skończony.
– P-p-pilnuj własnego nosa, gadjo. – Montes wyjąkał, wyciągając w stronę tego człowieka palec wskazujący z błyszczącym rubinowym sygnetem. Drugą ręką złapał Lidię za szyję i mocno szarpnął, przyciągając w swoją stronę. – Aaaaaa!
Nie wiedział nawet kiedy, ale Łucznik pokonał kilka metrów, które go od niego dzieliły i złapał go za palec, wykręcając tak, że dało się słyszeć chrupnięcie. Złoty sygnet trzymał się już tylko na strzępach. Kolejny jęk bólu sprawił, że Rino opadł na kolana, puszczając Lidię, kiedy zamaskowany wygiął jego przedramię pod takim kątem, jakby był on manekinem w galerii handlowej. Rino nawet nie wiedział, że można tak wykręcić kończynę.
– W porządku? – zapytał Strzelec Lidię, pomagając jej wstać z trawnika.
Nie wiedziała dlaczego, ale automatycznie schowała się za zamaskowanym wybawicielem, łapiąc się jego czarnej kurtki i wykukując zza jego pleców, by zobaczyć, co zrobi z Montesem.
– Ty suko, pozwolisz mu na to? Jestem twoim ojcem! – zawył Rino, unosząc zranioną dłoń ku gwieździstemu niebu, jakby modlił się do Najwyższego o łaskę, a przecież nawet nie wierzył w Boga.
– Jeśli tak się zachowuje ojciec, to nie masz się czym chwalić. – Łucznik był wkurzony, nie dało się tego ukryć. Jedną rękę wyciągnął tak, jakby chciał ochronić Lidię i udaremnić Montesowi ewentualny atak, druga zadrgała nerwowo przy jego boku, jakby mocno się powstrzymywał, by nie obić twarzy Cygana. – Wracaj skąd przyszedłeś i lepiej nie pokazuj mi się na oczy, jeśli nie chcesz mieć złamanej ręki.
Rino nie trzeba było powtarzać dwa razy. Lidia przestała być dla niego priorytetem, a ewentualne korzyści majątkowe, które mógłby zdobyć sprzedając ją Saverinowi, były mniej ważne niż jego kończyny. Wstał z klęczek i już miał zamiar czmychnąć, kiedy dłoń odziana w czarną rękawiczkę z szybkością światła odnalazła jego własną i złapała za złamany palec wskazujący.
– A-a-a-aaaaa! – Zawył, bo ból był nie do zniesienia.
– To chyba sobie zostawię. – Łucznik chwycił złoty sygnet z czerwonym rubinem i szarpnął, by zdjąć go ze złamanego palca. W tym momencie Rino, choć nie był lekarzem, poczuł, że chyba już nigdy nie uda się go zagoić. – Panie Montes, zrobi pan dzisiaj dobry uczynek i wykarmi pan biedne sieroty. To naprawdę żałosne, że mając takie błyskotki, prosisz córkę, żeby cię utrzymywała.
Rino wyrwał się i uciekł na trzęsących się nogach, a Lidia wpatrywała się w szerokie plecy swojego bohatera jak urzeczona.
– Kim jesteś? – zapytała, rozcierając brzuch, który nadal bolał po uderzeniu, które zafundował jej ojciec-hazardzista. Rino nie należał do strongmenów, ale ona był drobna i nie łatwo było jej się bronić. Bolało jak cholera.
– Złodziejem – odparł, wskazując na złoty sygnet. – Co za paskudztwo. – Uniósł pierścień wyżej, by móc się mu przyjrzeć w świetle gwiazd. Chyba zastanawiał się, czy jest autentyczny.
– To ty ukradłeś te rzeczy na aukcji? – zapytała dziewczyna, wskazując na namiot w oddali, pod którym wszyscy odchodzili od zmysłów.
– Chcesz mnie zgłosić na policję?
– Nie. Jestem ciekawa, dlaczego to zrobiłeś.
– Nie musisz tego wiedzieć. – Odsunął się i chciał odejść, ale obiegła go z drugiej strony i zagrodziła mu drogę, zadzierając głowę, by spojrzeć mu w oczy. Było ciemno, ale te ciemne oczy błyszczały, odbijając światło gwiazd. Była niska, nie mogła się za dobrze przyjrzeć.
– Jesteś jak Robin Hood?
– Skąd ten wniosek? – Wydawał się rozbawiony tym porównaniem.
– Nie chcesz tych pieniędzy dla siebie, chcesz je oddać na biedne dzieci. – Nastolatka przywołała jego wcześniejsze słowa. Sygnet z rubinem nadal połyskiwał na czarnej rękawiczce tajemniczego złodzieja. – Dziękuję.
– Ktoś musiał dać temu facetowi nauczkę. Nie traktuje się tak kobiet, a już na pewno nie własnych córek. – Łucznik nie zamierzał wdawać się w zbędne dyskusje. Wyminął ją i zbiegł nieco w dół zbocza wzgórza El Tesoro. Wtedy jednak coś sobie przypomniał, więc odwrócił się, by dać jej jeszcze dobrą radę: – Nie daj się tak traktować, nie zasłużyłaś na to. Następnym razem od razu wołaj pomoc, nie unoś się dumą. Ojciec czy nie, za takie zachowanie zasługuje na karę. Nie bój się, że ktoś cię osądzi.
Po chwili już go nie było, a ona nie mogła wyjść z podziwu, że ją rozgryzł.
Wtedy widzieli się po raz pierwszy, ale nawet po tych paru minutach zdążył ją przejrzeć na wylot. Nadal martwiła się, co o niej powiedzą inni. Nie pasowała ani do Romów, ani do Pueblo de Luz. Nie chciała żyć z ojcem i ciotką, a już na pewno nie chciała wyjść za mąż za syna patriarchy, ale to nie znaczyło, że była bez uczuć. Ceferino Montes nadal był jej ojcem. Nie zawsze był całkiem zły, czasami miał dobre momenty. W przeciwnym razie jej matka nigdy by się z nim nie związała. Lidia nie potrafiła nic na to poradzić, że chociaż była waleczna i mocna w gębie, to przy ojcu czuła respekt i brakowało jej odwagi, by mu się przeciwstawić. Może dlatego tak bardzo bolało, kiedy postawił ją w karty u Joaquina. Normalnie by ją to pewnie nie obeszło. Gdyby ojciec jej nie obchodził, nie miałoby to znaczenia. Ale to był cios poniżej pasa. Świadomość, że osoba, która sprowadziła cię na ten świat, była gotowa cię sprzedać, wyrzucić jak niepotrzebnego śmiecia, była najgorsza. Ale Łucznik dał jej siłę, pokazał, że nie musi tego znosić. Że zasługuje na coś lepszego i nie musi się na to godzić. Ceferino też musiał się tego nauczyć.
Dużo ryzykowała, ale było warto, bo znalazła go dokładnie w tym miejscu, które pierwsze przyszło jej do głowy. Usiadła pod jedną z jabłoni w spokojnym sadzie Delgadów i oplotła kolana ramionami. Słyszała go na jednej z gałęzi i postanowiła go przeprosić.
– Przepraszam, że cię zdenerwowałam – rzuciła w ciemność, nie wiedząc, gdzie zawiesić wzrok.
– Nie zdenerwowałaś. – Zmodulowany głos nigdy nie zdradzał emocji, ale teraz brzmiał, jakby jego właściciel był obrażony. A to nowość.
– Przecież widzę! – Podniosła głos, zadzierając głowę do góry i gapiąc się między gałęzie, ale dostrzegła tylko ciemny kształt. – Przeproszę za brak taktu, ale nie będę przepraszała za to, co czuję, a czuję, że nie jesteś zły. Nie krzywdzisz ludzi, tylko dajesz im ostrzeżenia, szansę na odkupienie. Widzisz nadzieję w tym przeżartym złem miejscu i próbujesz zwrócić ludziom uwagę, by w porę się opamiętali. To więcej niż można by oczekiwać, więcej niż zrobił ktokolwiek. Dlatego tak – uważam, że jesteś bohaterem. Bohater nie boi się pokazać, w co wierzy i broni swoich ideałów, nawet jeśli jego wiara wydaje się ślepa. Jesteś dobrym człowiekiem, czy tego chcesz czy nie.
– Mów co chcesz. – Dał za wygraną, a ona zdała sobie sprawę, że Łucznik miał czymś zajęte ręce, jakby trzymał w nich notes i coś zapisywał.
– Czy ty coś piszesz? – zapytała, z ciekawością wyciągając szyję. – Szkicujesz?
Westchnął tylko i znów zobaczyła ruch. Po chwili El Arquero obracał w dłoniach dorodne jabłko zerwane z gałęzi. Nie odpowiedział na jej pytanie, ale zamiast tego zwrócił jej uwagę z lekkim wyrzutem:
– Miałaś nie przychodzić tu po zmroku.
– Jestem z tobą, więc nic mi nie grozi. – Wzruszyła ramionami i postanowiła już go dłużej nie dręczyć. – Nie nosisz łańcuszka – powiedziała, a on nie rozumiał o co jej chodzi, więc wytłumaczyła: – Krzyżyka, który podarowałam ci na święta. Miałeś go tylko raz.
– Skąd wiesz? – Nie mógł się powstrzymać i dało się słyszeć rozbawioną nutę w jego mechanicznym głosie. – Nie zawsze pamiętam o wystrojeniu się na misje specjalne.
– Nie musisz być złośliwy. – Dobrze, że w ciemności jej nie widział, bo miała ochotę zapaść się pod ziemię, kiedy przypomniała sobie ich ostatnie spotkanie w tym sadzie. Taktownie o tym nie wspominał, a ona była mu wdzięczna.
– Ten talizman miał mnie chronić. Dzisiaj nie czuję, żeby coś mi groziło. Może założę ten wisiorek następnym razem.
– Następnym razem będziesz w niebezpieczeństwie? – Podniosła głowę i wpatrzyła się w górę, ale właściwie nie wiedziała po co – i tak nie było jej dane zobaczyć nic poza konturem jego sylwetki. Trochę się jednak przestraszyła jego wróżbą.
– Według niektórych będę kiedyś potrzebować lekarza do pozszywania. Albo grabarza.
– Dlaczego grabarza? Nie mów tak nawet. – Lidia wzdrygnęła się, a on zaśmiał się z jej reakcji. – Zrobisz coś dla mnie? Jeśli nie chcesz pokazać twarzy, to może chociaż wyłączysz ten okropny głos? Ciarki mnie przechodzą, jak go słyszę. I tak nie poznałabym cię po głosie. Zresztą pewnie nawet cię nie znam.
Była pewna, że się nie zgodzi, ale po chwili, ku jej zdumieniu, usłyszała jego czysty ton głosu.
– Tak lepiej?
– O niebo lepiej. – Zaśmiała się pod nosem. Tamten mechaniczny głos już doprowadzał ją do szału. – Ale widzę, że nadal nie do końca wiesz, czy możesz mi zaufać.
– Oczywiście, że nie. Ale jak do tego doszłaś?
– Cały czas zmieniasz głos. To nie jest twój naturalny sposób mówienia, czuję to. Robisz to chyba nieświadomie, ale nieważne, bo dzięki temu wiem, że jesteś żywą osobą, a nie robotem, więc dziękuję.
– Jak sobie życzysz – odpowiedział tylko dziwnym ckliwym tonem głosu i zrozumiała, że cytuje książkę, którą podarował jej na początku grudnia.
W powieści „Narzeczona księcia” parobek, w którym zakochała się Buttercup, właśnie tak spełniał jej wszystkie prośby. Podobały jej się te ich wewnętrzne kody. Usłyszała, jak El Arquero wgryza się w jabłko i sama również sięgnęła do gałęzi i zerwała jeden owoc. Przetarła go o rękaw, jakby to miało cokolwiek pomóc, i ugryzła, rozpryskując dookoła sok.
– Wszyscy ci ludzie ci się narazili? – zapytała nagle, dochodząc do tej konkluzji po ich wcześniejszej kłótni. – Mówiłeś, że robiłeś to z egoistycznych pobudek, że każda z osób, która dostała od ciebie strzałę, naraziła ci się osobiście. To prawda?
– Tak.
– Ale to wcale nie czyni cię egoistą.
– To definicja egoisty. Poszukaj w słowniku.
– Może wyrządzili tobie krzywdę, ale zrobili to też wielu innym osobom. Zemściłeś się zatem w imieniu wielu. – Lidia doszła do takiego wniosku i pochwaliła się nim, jakby chciała poprawić Łucznikowi humor. On nie miał siły się z nią kłócić. Był zmęczony i czuł, że i tak nic do niej nie dotrze. Miała klapki na oczach. – Nie rozumiem tylko jednej rzeczy.
– Tylko jednej? – El Arquero udał ogromne zdziwienie. Miała ochotę rzucić w niego jabłkiem. Wiedziała, że brzmi okropnie dziecinnie i cały czas się przy nim wygłupiała, mimo że chciała zrobić na nim wrażenie. Nie mogła się jednak powstrzymać.
– Panna Araceli Falcon. Dlaczego dostała strzałę? – Montes wpatrzyła się w górę, opierając głowę o pień jabłoni.
Nie widziała tego człowieka, ale doskonale zdawała sobie sprawę, że potrzebuje chwili, by wyważyć słowa. Wyglądało na to, że zastanawiał się, co może jej powiedzieć. Wtedy nagle zobaczyła jakiś ruch, a jabłoń, na której siedział, zatrzęsła się, kiedy zeskoczył na dół z gałęzi. Przestraszyła się, że przekroczyła granicę – znów go spłoszyła swoim niewyparzonym językiem. On jednak otrzepał dłonie i stał tak przez chwilę, patrząc gdzieś w eter. Czekała i czekała aż jej odpowie, ale na to się nie zanosiło. Już straciła nadzieję, bojąc się zadać to pytanie ponownie, żeby go nie ponaglać. I wtedy się odezwał i czuła, że mówi prawdę, choć niewiele o nim wiedziała.
– Bo przecież nie mogę posłać strzały samemu sobie, prawda?
Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 10:36:01 11-08-24, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3492 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 15:45:25 26-08-24 Temat postu: |
|
|
Temporada IV 015
Lucia/Emily/Fabricio/Matteo/Allegra/Guiellrmo/
Tego poranka Ivan Molina nie obudził się w dobrym nastroju. Pies obudził go kilka minut po piątej domagając się spaceru za potrzebą. Kręcił się wokół własnej osi skomlał i Molina wolał wyjść ze zwierzakiem niż sprzątać jego siuśki. Drugą kwestią powodującą jego frustrację był fakt, że spędził sporą część nocy w kółko oglądając nagranie z monitoringu z nocy gdy Jose został zabity. Nie było mu żal tego śmiecia, ale jako szeryf był ciekaw kto sprzątnął Balmcedę? W końcu wzrost sto osiemdziesiąt osiem centymetrów był dość specyficzny. Mozart z zadowoleniem opóźnił pęcherz pod jednym z krzaczków i zaszczekał pędem ruszając przez parking. Szeryf zaklął pod nosem i ruszył za czworonogiem. Jeszcze tego brakowało, żeby zgubić gdzieś tego gada. Zatrzymał się jednak gdy spostrzegł do kogo pobiegł malec. Lucia Ochoa miała na sobie dres. Kobieta przyklęknęła przy pasiaku drapiąc uradowane zwierzę za uchem.
─ Dbasz o kondycję? ─ zapytał ją sąsiad ─ nie jest z nią tak najgorzej ─ Lucia wyprostowała się poruszając głową na boki. Była lekko spocona. Włosy przykleiły jej się do czoła.
─ Nie mogłam spać ─ wyjaśniła kładąc ręce na biodrach ─ uznałam że przebieżka dobrze mi zrobi. A twoja wymówka?
─ Wącha twoje stopy ─ odpowiedział a ona uśmiechnęła się lekko i ponownie przyklęknęła przy zwierzaku. ─ Ktoś chciał siusiu? ─ zaświergotała radośnie a on wywrócił oczami. Doprawdy nie rozumiał jak dorosłe kobiety przy psach zachowywały się jakby mówiły do dzieci.
─ Jadłeś śniadanie? ─ zapytała go.
─ Nie jadam śniadań ─ odparł na to policjant otwierając Ochoa drzwi prowadzące do ich bloku. Zerknął na postawiony przy wejściu do piwnicy rower i zmarszczył brwi. ─ Co za debil go tu postawił? Toruje wejście.
─ Odezwał się ten kto często schodzi do piwnicy ─ mruknęła ─ a rower jest Salvadora.
─ Swoje graty niech trzyma u siebie nie na mojej klatce.
─ To też jego klatka ─ zmarszczył brwi ─ Wprowadził się naprzeciwko ciebie ─ Ivan najpierw otworzył szeroko oczy a później wypuścił z ust wiązankę przekleństw. Lucia stanęła przed swoimi drzwiami. Obok jej stóp klapnął Mozart i nie wyglądał na kogoś kto chcę iść dalej. Kobieta otworzyła drzwi i weszła do mieszkania. Pies wszedł zaraz za nią. Brunetka wlała mu wody do stojącej na podłodze miseczki. Do drugiej miski wsypała trochę suchej karmy dla szczeniaczków. Bez słowa poszła do łazienki. Ivan Molina nie skorzystał z zaproszenia, lecz sięgnął po komputer lekarki.
Dwadzieścia minut później wyszła z zaparowanej łazienki mokre włosy wycierając ręcznikiem. Podniósł wzrok z nad ekranu i po chwili wrócił do przeglądania interesujących go informacji.
─ Mogłeś zapytać ─ stwierdziła tylko.
─ Mogłaś ustalić bardziej skomplikowane hasło ─ odparował ─ Data urodzin syna?
─ Znasz datę urodzin mojego syna? ─ zdziwiła się.
─ Jestem policjantem ─ odpowiedział na to gdy stanęła za jego plecami. Pachniała wodą i mydłem.
─ To nagranie z nocy gdy zginął Jose? ─ przytaknął skinieniem głowy. ─ Wiele tu nie widać ─ stwierdziła wpatrując się w faceta w nasuniętej na głowę czapce z daszkiem i kapturze. ─ Kto to może być?
─ Każdy komu Jose nadepnął na odcisk ─ odparł policjant.
─ To długa lista ─ stwierdziła Ochoa.
─ Jeszcze jakieś uwagi pani doktor?
─ To jego jedyne ujęcie? ─ zapytała, a on przytaknął. ─ Jak dostał się na piąte piętro?
─ Nie windą ─ odpowiedział na to pytanie policjant. Nie powinien cywilowi udzielać takich informacji a już na pewno nie siostrze zamordowanego, ale zapewne już łapał jakieś zasady sypiając z nią więc bez oporów udzielił jej informacji. ─ Wszedł schodami.
─ Ma to sens. Słodkie czy słone? ─ zapytała go ─ śniadanie ─ doprecyzowała widząc jak zmarszczył brwi. ─ Słone ─ zadecydowała.
─ To że ze sobą sypiamy nie znaczy że oczekuje śniadanek do łóżka.
─ Nie zrobię ci śniadania do łóżka ─ zaznaczyła ─ lubię jeść w towarzystwie. Jakieś tropy?
─ Nie ─ odpowiedział zgodnie z prawdą. ─ Jakieś pomysły kto mógł go sprzątnąć i jak do jasnej ciaśniej wszedł na oddział?
─ Weź kartkę i długopis ─ popatrzył na nią ─ podyktuje ci listę osób którym Jose zalazł za skórę i drzwiami ─ na ostatnią odpowiedź wywrócił oczańmi. Lucia wyjęła z lodówki jajka. ─ Znał rozkład szpitala.
─ Każdy kto umie czytać wie co gdzie jest ─ zauważył całkiem przytomnie policjant. ─ Rozpiska oddziałów wisi zaraz w głównym holu.
─ Wiedział gdzie są kamery, wiedział jak ich unikać ─ zauważyła lekarka ─ wiedział jak szpital funkcjonuje w nocy.
─ Rozwiń ─ poprosił ją.
─ Po godzinie dwudziestej drugiej drzwi główne szpitala zostają zamknięte na klucz ─ wyjaśniła ─ jedyne wejście to to przez oddział ratunkowy.
─ Kto o tym wie?
─ Personel, pewnie ich rodziny. To dość długa lista.
─ Ratownicy medyczni?
─ Masz na myśli Cruza? ─ skinął głową. ─ Jest kapitanem straży pożarnej zna procedury ale jest niższy niż metr osiemdziesiąt osiem.
─ Nosi wysokie strażackie buty ─ zauważył ─ Jose zgwałcił jego córkę.
─ Wiem ─ postawiła przed nim omlet ─ Nie sądzę żeby Matt Cruz był do tego zdolny.
─ Każdy jest zdolny do morderstwa ─ odpowiedział na to policjant ─ wystarczy odpowiednia motywacja.
─ Perez był tamtej nocy na obserwacji z powodu postrzału w stopę ─ zauważyła. ─ Cruz nie miał wtedy nawet służby.
─ Postrzelił się w stopę?
─ Tak ─ odpowiedziała mu. ─ Został na obserwacji na oddziale ratunkowym.
─ Po postrzale w stopę wszedł na piąte piętro i roztrzaskał Jose łeb?
─Sam powiedziałeś czasem wystarczy odpowiednia motywacja. Jedz za nim wystygnie.
***
Emily zajrzała do łóżeczka turystycznego. Siedmiotygodniowe bliźnięta Thomas i Charles Guerra byli pogrążeni we śnie. Chłopcy spali po dwóch przeciwległych końcach łóżeczka, otuleni lekkimi kocykami. Jeden z nich był niebieski w gwiazdki, drugi w księżyce. Miało to zapobiec pomyłkom. Dla Emily nie miało to znaczenie, lecz dla chłopaków już tak. Raz pomyli butelki i cóż woleliby drugi raz tego nie powtarzać. Uśmiechnęła się lekko pod nosem i usiadła na kanapie bezwiednie sięgając po pozostawiony na oparciu telefon. Po raz pierwszy od narodzin chłopców została z nimi sama. Fabiricio wrócił do pracy albo raczej rozpoczął nowe zawodowe wyzwanie. Emily nie protestowała. Nie zamierzała ani krytykować męża ani tym bardziej próbować go namówić do zmiany zdania. Guerra był dorosłym mężczyzną i jeśli w natłoku zajęć chchciał kolejnego etatu na głowie? Droga wolna. Blondynka westchnęła cicho. Nowa praca blondyna była ostatnią rzeczą na liście zmartwień.
Chłopców czekały odwiedziny u lekarzy. Emily i Fabricio zadecydowali rozłożyć wizyty u specjalistów w czasie tak aby w jednym tygodniu nie przytłoczyć chłopców nowymi zapachami czy dźwiękami. Audiolog, kardiolog, neonatolog, neurolog, ortopeda i fizjoterapeuta. Lista była długa skumulowanie wizyt w jednym tygodniu nawet po dwie dziennie nie byłoby dobre dla chłopców ani dla rodziców.
─ Damy sobie radę ─ szepnęła wstając. Miała także inne zmartwienie; Alice. Jedenastoletnia córka Emily i anonimowego dawcy spermy dla kobiety była prawdziwym dzieckiem niespodzianką. Dziewczynką, której ani ona ani jej mąż się nie spodziewali. Ostatnim aktem okrucieństwa i błogosławieństwa zmarłej Camille. Dziś wiedziała, że Alice była substytutem Charlie. I musiała urodzić się z komórki jajowej młodszej z córek. To ona dzieliła łono z Charlie i DNA. Camille nie chciała nowego dziecka. Robiła wszystko aby odtworzyć córkę którą straciła. I los z niej zakpił. Alice była podobna nie do Charlotte, lecz do Emily.
Odziedziczyła jej ciemne oczy, kształt nosa, ust czy kolor włosów. Miała także świetny zmysł obserwacji, który być może nie został przekazany w genach, ale przez samą Camille. Emily już jako dziecko potrafiła wyczuć nastrój matki. Wiedziała gdy ma chandrę a kiedy jej uśmiech jest szczery. To intuicja dziewczynki zaprowadziła ich do terapeuty. Emily westchnęła. Alice nie powinna przez to przechodzić. Była dzieckiem. Powinna mieć dziecięce problemy. Wstała podchodząc do okna.
Terapia nie była łatwa. Wyciągała na światło dzienne to wszystko co chciała ukryć przed światem. Emily, która od lat sama była psychologiem nie lubiła psychologów czy psychoterapeutów. Jako psycholog wiedziała, że rozmowa pomaga. Samo opowiedzenie swoich historii pomaga. A terapia musi boleć. Musi dawać poczucie dyskomfortu tylko wtedy da się dojść do jakiś wniosków. Ich czekała trzecia sesja przed którą mieli odrobić pracę domową i porozmawiać o swoich dzieciństwie.
W duchu przyznała że doktorek był cwany. Oboje zgodnie przyznali, że nie rozmawiali o swojej przeszłości a w szczególności niewiele czasu poświęcili na rozmowach o dzieciństwie. Emily na początku związku z Fabircio i później nie miała ochoty słuchać o tym jakim ojcem był Fausto. Dla niej był „Panem Elegancikiem” i trudno jej sobie wyobrazić nawet teraz jako kochającego ojca. A był nim. Jasnowłosa mogła go nienawidzić, mogła nim gardzić, ale wiedziała, że kochał swojego przybranego syna jak własne dziecko. Kochał także Sama. Do zakończenia życia przez mężczyznę sama przyłożyła rękę.
Drugim powodem dlaczego Emily nie rozmawiała o swoim dzieciństwie był inny bardziej prozaiczny; nie lubiła wracać do swojego dzieciństwa. Nie lubiła opowiadać o dorastaniu w rezydencji McCordów chociaż ludzie uwielbiali o tym słuchać. Jej kolezanki z podstawówki czy na późniejszych etapach edukacji zawsze byli ciekawi jak to jest być dzieckiem znaego uznanego reżysera i aktorki. Mniej uznanej, ale znanej. Emily nauczyła się więc kłamać. Opowiadała historyjki które nigdy nie miały miejca.
Wykreowała Camile na dobrą matkę. Parsknęła krótkim śmiechem. W jej opowieściach Camille była dobra łagodna, kochałą ją a odesłanie jej do szkoły z intrnatem służyło rozwijaniu jej kariery. Prawda by ka inna. Nie chciała jej więc ją odesłała. Kobieta westchnęła gdy drzwi otworzyły się i do środka wszedł jej mąż z siatką przerzuconą przez ramię. Uśmiechnęła się lekko na widok eleganckich spodni i koszuli. Włosy po operacji odrosły i stały się miękkie i gęste i kilka tonów ciemniejsze.
─ Śpią? ─ zapytał zatrzymując się na chwilę prz łóżeczku.
Tak, zasnęli kilka minut temu ─ wyjaśniła blondynka. ─ Tata będzie za kwadrans ─ dodała, a Guerra pokiwał głową i poszedł do kuchni odstawiając siatki z zakupami na blt. ─ On i Lu wezmą chłopców na spacer i odbierą Alice ze szkoły.
─ Alice odbierze Santos ─ odpowiedział na to zaś Emily uniosła lekko brew. ─ Zadzwobiła i powiedziała, że chcę spędzić z nim trochę czasu ─ wytłumaczył skąd ta nagła zmiana decyzji ─ nie będę zakazywał im kontaktów tylko dlatego, że nie znoszę gada.
─ On nie jest gadem.
─ Dla mnie jest ─ odparł wkładając produkty do lodówki ─ Twój tato wie. ─ skinęła głową.
─ Zerkniesz na chłopców? ─ zapytała. ─ Pójdę się przebrać.
Pokiwał głową zaś Emily czmuchnęła na górę przebrać się z wygodnych dresóiw w coś nieco bardziej odpowiedniego na terapię. Zestaw wybrała prosty; dzinsy i biała koszula . Jasne wlosy związała w prosty warkocz. Kiedy zeszła na dół Thomas McCord pochylał się z ciekawością nad wnukami.
─ Nos macie po mamcie ─ skomentował.
─ Dzięki, ze z nimi zostaniesz ─ zaczęła zaś on machnął ręką.
─ Dziadek musi przypomnieć sobie co i jak ─ stwierdził ─ nie ma prostszego sposobu niż zajmowanie się tymi uroczymi bobasami ─ Fabircio uśmiechnął się bezwiednie. Chłopcy byli uroczy, ale mięli także swoją mroczną strenę.
─ Wpadnij kiedyś na noc ─ zasugerował zięć ─ zmienisz zdanie.
─ Jesteście po prostu tacy jak mama i ciocia ─ wyjaśnił dwóm śpiącym maluchm. ─ dwa rozdarciuchy i trzeba to przeżyć.
─ Nie byłam rozdarciuchem ─ stwierdziła Emiely.
─ Byłaś, tyko tego nie pamiętasz ─ odparł na to ojciec. ─ Pierwsze trzy miesiące ─ urwał ─ mamy z Lu nadzieję, że Robbie wda się w wujka Leo, który był aniołkiem nie dzieckiem. Tylko spał i jadł.
Emily skrzywiła się.
─ Damy sobie radę ─ zapewnił ich reżyser. ─ Charlie wpadnie za kilka minut.
─ To wiec oficjalnie Charlie? ─ zapytał teścia Fabricio.
─ Oficjalnie „to skomplikowane” ─ odpowiedziała za męża Louise. ─ No śmigajcie na tą waszą randkę.
***
Kiraz Torres zdawała sobie sprawę, że starszy o kilka miesięcy brat nie przepada za swoimi urodzinami. Rozumiała go. Jego mama zmarła przy porodzie, jej porzuciła ją kilka tygodni po narodzinach. Claudia Altamira nie była gotowa na bycie matką. Chciała być matką. Pragnęła podróżować po świecie, smakować lokalne potrawy. Pragnęła być wolna. Porzuciła więc rodzinę i konwenanse. W nosie miała cygańskie tradycje czy meksykańskie. Uważała się za „obywatelkę świata” gdy więc nadarzyła się okazja wyjazdu- wyjechała. Dziś Claudia Altamira była tym kim chciała zawsze być; wolną obywatelką świata. Brunetka przesuwając wzrokiem po artykule zastanawiała się czy Cerano Torres wie o jej powrocie? Nastolatka westchnęła plecami opierając się o ścianę odnowionej altanki. Bezwiednie wcisnęła kilka klawiszy. Wiadomość e-mail zawierała tylko datę i miejsce spotkania, lecz Kiraz wiedziała podświadomie, że to matka. Miała do wyboru; zignorować wiadomość lub rozmówić się z Claudią raz na zawsze. Wstała odkładając na bok laptopa.
Czasami trzeba płynąć po prostu z prądem. Claudia Altamira była po czterdzieste, lecz wiek niestety nie odebrał jej urody. Była tak samo piękna i zniewalająca jak zawsze . Kiraz wiedziała, że patrzy na swoje przyszłe oblicze. W chwilach zadumy zawsze zastanawiało ją jak ojciec to znosi? Wyglądała jak kobieta, która go opuściła.
─ Przyszłaś ─ zauważyła zaś brunetka prychnęła. Claudia odrzuciła do tyłu długi warkocz i podeszła do córki. Ubrana była w zwyczajne dżinsy i podkoszulek. Na nadgarstkach pobrzękiwały bransoletki.
─ Zaskoczona? ─ odpowiedziała pytaniem na pytanie dziewczyna. ─ Kiedy wyjeżdżasz?
─ Na razie postanowiłam zostać ─ odpowiedziała. ─ Ja i Carmen otwieramy klub w mieście.
─ Kub? ─ Kiraz uniosła brew. ─ Ojciec wie?
─ Dowie się ─ odpowiedziała na to. ─ To małe miasto, chcemy zbudować miejsce bezpieczne dla młodzieży gdzie będą mogli rozwijać swoje pasje i wyładowywać emocje ─ wyjaśniła. ─ Mogłabyś przyjść, pomóc mi wszystko urządzić.
─ Nie dzięki ─ odparła Kiraz. ─ Przuciłąś mnie ─ przypomniała jej. ─ Wielokrotnie ─ dodała. ─ Nie będę ci pomagać rozkręcać biznesu i niewarżcie się wciągać w to Rue. ─ zastrzegła.
─ Po co więc przyszłaś?
─ Żeby ci powiedzieć żebyś się wypchała ─ odpowiedziała jej dziewczyna. ─ Mam tatę, odzyskuje swoje życie więc się wypchaj Claudio.
─ Pewnego dnia się tym znudzisz ─ odpowiedziała jej na to matka. ─ Jesteś taka jak ja Kiraz. Chcesz wolności.
─ Chce żebyś trzymała się od mojej rodziny z daleka .
Była na siebie zła, zirytowana, ze dała się namówić na to absurdalne spotkanie i potrzebowała czego na ukojenie nerwów więc zamiast do domu poszła do kościoła. O ironio nie była zbyt specjalnie wierzącą osobą. Bóg był? Nie było go? Jej było wszystko jedno. Lubiła za to księdza Ariela. Facet był po prostu ludzki. Nie oceniał, nie krytykował a na lekcji religii śmiało mogła wypomniać Kościołwi hipokryzję i nie wyzywał jej od „wiarołomców” czy „brudasów” Ceniła ciszę panującą w kościele.
─ Kiraz?
─ Cześć Ariel ─ przywitała się z mężczyzną.
─ Wszystko w porządku?
─ Moja matka jest w mieście ─ wypaliła ─ Zaliczyłyśmy któtkie spotkanie.
─ To coś dobrego?
─ Nie wiem ─ odpowiedziała. Nie miała pojęcia co czuć gdy Claudia jest w pobliżu. ─ Pojawia się raz na jakiś czas i znika i tak przez siedemnaście lat.
─ To musi być trudne ─ zgodził się Ariel.
─ To jest ─ zaczęła ─ dezorientujące. ─ Miałam trzy tygodnie gdy wyjechała na wycieczkę do Kolumbii, wróciła tylko po to żeby nawrzucać ojcu, że zaciążył Carmen, a gdy Carmen urodziła zabrała ją ze sobą na wycieczkę do Peru. Tata został sam z trójką maluchów. Miał babcię, ale to on był tatą.
─ Musiało mu być ciężko.
─ Spacerek to to nie był. Dał sobie radę i wreszcie układa sobie życie z Cecylie ─ wyjaśniła ─ Myślę że jest szczęśliwy.
─Co ciebie więc trapi?
─ Przeraża mnie że zamienię się w nią ─ wyznała w końcu. ─ Nienawidzę konwenansów, dusze się w munduru, lubię tworzyć własne zasady, złamałam prawo.
─ Kiraz ─ wszedł jej w słowo
─ Handlowałam tabletkami poronnymi ─ wyznała ─ Ludzie myślą że poszło o amfę albo inne świństwo ale to były tabletki poronne albo „pugłuka dzień po”
─ Dlaczego to robiłaś? Dla pieniędzy?
─ Nie ─ zaptrzeczyła ─ nigdy od niego nie wzięłam centavo to ─ urwała ─ masz czasem wrażenie że jesteś tyko marionetką w cudzym tatrzyku? Ktoś inny trzyma wszystkie karty ma ty masz się grzecznie dostosować?
─ Czasami.
─ Nie mają prawa wyboru ─ wymamrotała ─ często to nie były chciane i wyczekiwane dzieci. Nie wszystkie kobiety maja wybór czasem to jedyny sposób na odzyskanie kontroli, to jedyna władza jaką miały. Masz mnie pewnie za najgorszą z najgorszych?
─ Bo jestem księdzem?
Pokiwała głowa.
─ Kiraz ─ zaczął ─ jestem księdzem, ale przede wszystkim człowiekiem i wiem, że kobiety chcą mieć wybór ─ uniosła brew zaskoczona a on się uśmiechnął. ─ Studiowałem medycynę ─ wyjaśnił nastolatce. ─ Wiem, że to nie są łatwe decyzje, ale nie mnie oceniać ani ciebie ani te kobiety.
─ Moja matka chciała mnie wyskrobać wieszakiem ─ wyznała cicho. ─ Nie chciała mnie ─ pociągnęła nosem. ─ Nie brałam za to pieniędzy ─ zaznaczyła. ─ Czasami najlepsze co można zrobić to dać komuś wybór. ─ Ariel skinął głową. ─ Pomoże mi ksiądz w niespodziance dla brata?
**
Thomas McCord został sam z dwójką śpiących maluszków. Córka zapewniła go, że chłopcy powinni przespać najbliższą godzinę ich nieobecności, ale reżyser wątpił czy tak będzie. Jeszcze żywo w pamięci miał maleńką Emily, która była rozdartym noworodkiem fundując mu trudny pierwszy rok. Dziś wiedział, że wcześniactwo, strata siostry miał wpływ na maleńką istotkę jaką wówczas była Emily. Usiadł na kanapie z kopią dzienników swojej teściowej. Co prawda jego francuski nieco zardzewiał, ale nadal coś tam pamiętał. Historia sióstr była fascynująca i wyglądała zupełnie inaczej niż prezentowała ją Camille. Cóż jego była żona manipulowała faktami dla własnej wygody. Kiedy rozległo się lekkie pukanie do drzwi poszedł otworzyć. Na widok córki uśmiechnął się lekko. Na widok torebek prezentowych uśmiechnął się jeszcze szerzej.
─ Drobiazgi ─ stwierdziła krótko.
─ Nic nie mówię ─ uniósł ręce w geście poddania się. ─ Wejdź, właśnie dotarłem do momentu wejścia Hitlera do Paryża ─ uniósł kartki do góry. ─ Ta scena świetnie wyglądałby w filmie ─ zauważył zerkając na wnuki. Chłopcy nawet nie drgnęli drzemiąc w najlepsze.
─ Zaczekaj aż dotrzesz do momentu występu sióstr przed szefem propagandy. To były upiorne czasy ─ zauważyła nalewając sobie soku do wysokiej szklanki. Uśmiechnęła się lekko na widok śpiących łobuziaków. ─ Nos mają po mamie.
─ Charakterek także ─ odpowiedział Thomas. ─ Emily była dokładnie tak samo rozdarta. Nie przespałem ośmiu godzin dopóki nie skończyła drugiego roku życia.
─ Lepiej nie mów tego Emily ─ Thomas uśmiechnął się pod nosem. ─ Przeniesiesz to na duży ekran?
─ Zagrasz siostry? ─ odpowiedział pytaniem na pytanie. Nettie uniosła wysoko brwi. ─ Skradzione życie tylko z tobą.
─ Skradzione życie?
─ Albo Ktokolwiek widział.. ─ wyjaśnił. ─ Nie zdecydowałem jeszcze co do tytułu, ale dostaniesz role obu sióstr.
─ Obu? One są skrajnie różnie i przypominam ci że nie były bliźniaczkami.
─ Nie, ale trudno było odróżnić jedną od drugiej. To rola dla jednej aktorki.
─ Nie umiem śpiewać.
─ Wymówka, Emily zna wszystkie piosenki babki Edith na pamięć.
─ Emily? ─ zapytała i zrozumiała jaki diaboliczny plan zrodził się w głowie reżysera. ─ Ja twarzą ona głosem?
─ Wiedziałem że zrozumiesz, co prawda Emily jeszcze nie wie o moich planach, ale mamy mnóstwo czasu na dopracowanie szczegółów i jak twój francuski?
─ Ujdzie, chcesz, żeby mówiono po francusku?
─ Akcja dzieje się we Francji, większość czasu w Paryżu więc głupio by było gdyby bohaterowie mówili po angielsku właśnie dlatego pytam o twój francuski, no i pewnie trzeba będzie zaangażować w produkcję zarówno francuskich jak i niemieckich aktorów. Może jakiegoś eksperta od drugiej wojny światowej.
─ Wszystko obmyśliłeś ─ zauważyła. On zaś uśmiechnął się pod nosem. ─ Co jeśli odmówię?
─ Gdybyś chciała mi odmówić na marginesach nie pisałabyś notatek ─ wskazał na jej egzemplarz. ─ Pozwól mi kupić ci sukienkę na bal ─ poprosił. Uniosła brew. Leo podczas jednej z rozmów użył podobnej o ile nie identycznej frazy. ─ na rozdanie Oskarów ─ doprecyzował. Ona zaś uniosła brew.
─ Thomasie McCord to nepotyzm ─ wytknęła mu. Tom wywrócił oczami.
─ Jesteś jedynym dzieckiem wobec którego mogę stosować nepotyzm ─ wyjaśnił. Nettie oparła łokieć na zagłówku kanapy. ─ Stwórz ze mną tą historię i jeśli znajdziesz lepsza aktorkę do roli sióstr odpuszczę ─ zaznaczył. ─ I ktoś inny będzie miał Oskara na półce.
─ Skąd wiesz, że dostaniesz chociażby nominację?
─ Pracuje w tej branży od czterdziestu lat ─ zaznaczył ─ Wiem, które filmy dostają nominacje a które muszą obejść się tylko smakiem. Historia dwóch sióstr które historia zmusza do przejęcia nawzajem swoich ról, do tego miłość do Żyda, romans z nazistą? Obstawiam co najmniej cztery.
─ Co najmniej?
─ Scenariusz oryginalny, najlepszy film, ─ wyliczył dwa ─ jeśli uda nam się zatrudnić dobry drugi plan, no i kostiumy, zdjęcia no i oczywiście najlepsza aktora pierwszoplanowa, reżyseria dla mnie.
─ A Oskar za największe ego wędruje do ─ Tom parsknął śmiechem. Telefon odłożony na kanapę zaczął wibrować. Tom bezwiednie popatrzył na wyświetlacz.
─ Nowy Jork? ─ zapytał zaskoczony reżyser.
─ To nic takiego ─ machnęła ręką i odrzuciła połączenie. Sięgnęła po wodę. Thomas marszczył brwi.
─ Co się dzieje? ─ zapytał wprost.
─ To nic takiego ─ powtórzyła swoje wcześniejsze słowa z bladym uśmiechem. ─ Jest jeden szkopuł w twoim projekcie.
─ Nie jestem Francuzem więc nie powinienem opowiadać francuskiej historii? ─ zapytał ją.
─ Nie ─ zaprzeczyła lekko rozbawiona tonem w jaki wypowiedział swoje słowa. ─ Znowu będę łysa.
**
Remy wyszedł z pod prysznica wycierając ręcznikiem włosy. Jego stopy zostawiały mokre ślady na podłodze gdy biodrem pchnął drzwi prowadzące do swojego pokoju. Wrzasnął na widok chłopaka spacerującego w tę i z powrotem po jego pokoju.
─ Co ty tu robisz? ─ zapytał Ignacio Fernandeza, który zatrzymał się w pół kroku bezwiednie przesuwając spojrzeniem po nagim ciele Remmego. Miał szczupłą atletyczną sylwetkę z wyrzeźbionymi mięśniami. ─ Jak tutaj wszedłeś?
─ Miałeś uchylone drzwi balkonowe ─ wyjaśnił a syn Cerano i Elviry westchnął. ─ Nie bardzo wiedziałem dokąd pójść ─ wyznał. Remmy który bezceremonialnie odrzucił ręcznik i podszedł do szuflady z bielizną zmarszczył brwi jednocześnie wyciągając bokserki. Wciągnął je na szczupłe biodra. Nacho był blady. Jego ciemne oczy były szeroko otwarte.
─ Ćpałeś? ─ zapytał go wprost. ─ Jeśli tak to oblejesz test na narkotyki który trener planuje zrobić na najbllizszym treiningu i będziemy jeszcze w większej d***e niż jesteśmy teraz.
─ Nie jestem naćpany ─ zapewnił go. Remmy założył koszulkę. ─ To co się dzieje?
─ Moją matką jest Karina de la Toore ─ wyrzucił z siebie na jednym oddechu i usiadł na łóżku Torresa. ─ Biologiczną, ojciec ją posuwał i zmusił Marrisę żeby mnie wychowała.
─ Zaraz ─ usiadł obok niego jeszcze bardziej głupiejąc. Poznał doktora Fernandeza i jakoś trudno mu było sobie wyobrazić jego zmuszającego do czegokolwiek panią Fernandez. ─ To zapewne ma jakieś logiczne wyjaśnienie .
─ Mieli romans ─ powiedział dobitnie. ─ Nie Guzman sypiał z Cyganką tylko mój ojciec ─ wyrzucił z siebie kolejne oskarżenie. ─ Fabian go tylko krył. ─ głos mu zadrżał niebezpiecznie. ─ w końcu to Guzman jest fiutem. Był ─ poprawił się chłopak głośno przełykając ślinę
─ Hej ─ cała złość na młodego chłopaka gdzie wyparowała. Remmy ostrożnie otoczył go ramieniem i przyciągnął go do siebie. Jego głowa wylądowała na jego ramieniu. Szatyn poczuł ciepły oddech Ignacio na swojej szyi i przymknął na chwilę powieki. To był bardzo zły moment na pocałunki. Ignacio przywarł do jego boku trzęsącymi się rękoma objął jego talię. ─ To na pewno da się jakoś logicznie wytłumaczyć ─ wymamrotał pociągając syna ordynatora n łóżko. Bramkarz wtulił się w niego drżąc. Remmy ostrożnie pogładził go po plecach. ─ Wszystko będzie dobrze ─ zapewnił gdy pierwsze łzy chłopaka zmoczył mu koszulę. ─ Jestem przy tobie ─ zapewnił go.
Nacho zasnął. Po fali histerycznego wręcz płaczu przyszedł czas na sen. Ramię Remmego całe zdrętwiało, lecz chłopak nie bardzo się tym przejął. Jego umysł działał na zwiększonych obrotach. To co mu powiedział było prawdopodobne, ale cholera znał Karinę de la Tooore. była pracownicą społeczna, często miała kontakt z jego babką u której Remmy spędził sporą część swojego dzieciństwa. Była miła, ładna, inteligentna i młoda. Wiedział, że ma jakieś trzydzieści parę lat. Tabor opuściła mając lat osiemnaście. Było coś jeszcze co nie dawało mu spokoju.
Skradzione dziecko. Remmy obracał się w towarzystwie Cyganów. Czy chciał czy nie chciał pilnował dwóch młodszych sióstr i siłą rzeczy nie raz czy dwa słyszał starą historyjkę o gajdo, który ukradł dziecko z cygańskiego obozu. Bezwiednie pogładził po włosach śpiącego chłopca.
W tych opowieściach padało nazwisko Kariny, która wśród romskich kobiet i mężczyzn nie miała „dobrej” reputacji. Według ich relacji miała romans i tak zaszła w ciążę ale Karina nie miała jeszcze trzydziestu sześciu lat więc zaszła w ciążę młodo bardzo młodo. To się nie trzymało kupy bo doktor Fernandez był od niej jakąś dekadę starszy. Jego syn poruszył się niespokojnie u jego boku. To nie trzymało się kupy. Remmy wiedział, że wiek zgody w Meksyku jest niski, ale Fernandez mający w domu piękną kobietę miałby szukać gdzieś indziej? Sposób w jaki mówił o żonie temu przeczył. A może Remmy zbyt wiele sobie dopowiadał. Przmyknął powieki i zaraz je otworzył. Spojrzał na śpiącego chłopaka i pomyślał o jego wujku.
Ociec Horacio przebywał na urlopie zdrowotnym po tym jak dyndał pod sufitem. Był jednym z tych których odwiedzał Łucznik i z tego co słyszał liściki miały podtekst seksualny co więc jeśli spraw jest bardziej zagmatwana? Wargami musnął włosy śpiącego chłopca i wstał. Ubrał dżinsy i wyszedł z pokoju zostawiając wcześniej enigmatyczną wiadomość dla śpiącego Ignacio.
Samochód zaparkował przed szpitalem. Był pewien że doktor Fernandez jest w pracy. Pokierowany przez pielęgniarkę odnalazł gabinet lekarza i wszedł do środka. Osvaldo podniósł na niego zaskoczone ciemne oczy.
─ Remmy co ty tutaj robisz? Coś się stało?
─ Sam nie jestem pewien ─ odbarł zgodnie z prawdą nastolatek zamykając za sobą drzwi. ─ Nacho powiedział mi o Karinie ─ postawił sprawę jasno chłopak.
─ Remy.
─ Musicie być grzeczni bo was porwą ─ powiedział nagle ─ gdy byłem dzieckiem tak nas straszono. To pewnie normalna taktyka rodziców żeby dzieci się słuchały, ale nie w moim domu. „nie bierz cukierków od obcych” ale nigdy nie straszono mnie porwaniem, ale inne cygańskie dzieciaki biegły po obozie powtarzając to w kółko i w kółko. Miał pan romans z Kariną?
─ Zapędzasz się Remmy ─ powiedział chłodnym tonem Osvaldo.
─ Była ładna ─ zauważył chłopak. ─ Nadal jest ładna ─ poprawił się ─ nic dziwnego że pan na nią poleciał ─ Oslavldo ruszył w jego stronę, ale Remmy nawet nie drgnął. ─ Pewnie wtedy była jeszcze dziewicą ─ rzucił. Fernandez pchnął go na drzwi.
─ Nie masz pojęcia o czym mówisz ─ warknął. ─ Nie mieszaj się w to Jeremiaiah
─ Już zostałem w to wmieszany ─ syknął. ─ Nacho wypłakiwał mi się w ramię bo jego całe życie runęło jak domek z kart ─ Aldo go puścił i cofnął się o kilka kroków siadając na jednym z krzeseł.
─ Jak on się czuje?
─ Parszywie ─ odparł na ro nastolatek. ─ Karina jest spoko ─ powiedział nagle Remmy. ─ Bywa często u babci w „interesach”
─ W „interesach”
─ Pomaga kobietom które chcą opuścić tabor ─ wyjaśnił chłopak. ─ Dzięki jej pomocy wiele z nich miało wybór ─ dodał. ─ No i straciła dziecko ─ popatrzył na chłopaka zaskoczony. Nie sądził, że Karina należy do tych które rozpowiadają o tym na prawo i na lewo. ─ Stare baby lubią gadać ─ dorzucił. ─ W taborze mówią że miała narzeczonego z miasta, który zrobił jej dzieciaka i puścił ją kantem, ale dzieciaka zabrał. Pan był tym facetem.
─ Remmy
─ Kochał pan swoją żonę ─ wypalił nagle ─ w sposobie w jaki pan o niej mówił wiem że pan ją kochał i zawsze będzie więc zmuszenie kogoś kogo się kocha do wychowania dziecka kochanki jak swojego to świństwo.
─ Remmy ─ w głosie lekarza dało się słyszeć ostrzegawcze nuty.
─ To mi jednak dało do myślenia ─ zaczął niezrażony jego wrogością. ─ Wie pan że dużo czasu spędziłem w lokalnym taborze? A dzieciaki lubią gadać , ale nie mówią nic wprost. To irytujące zwłaszcza jeśli chodzi o dziewczyny. Są tematu tabu zwłaszcza seks ─ wyjaśnił ─ i nawet dziewczyny porozumiewają się kodem. Rysunkowym. Siostry musiały mi kiedyś wytłumaczyć. W szczególności jeden był interesujący. Ryba z penisem i domek i ręka w uniesiona w geście stopu.
─ Co proszę? ─ Fernandez popatrzył na niego zirytowany.
─ Ryba to symbol chrześcijaństwa , domek to kościół, dłoni w geście stopu nie muszę tłumaczyć. Kiraz wyjaśniła mi co to znaczy; w kościele mieszka zboczeniec. Unikać. ─ spojrzał lekarzowi w oczy. To czego chciał w tym momencie to, żeby Fernandez powiedział mu że się zagalopował, że jego przypuszczenia są wyssane z palce lecz on odwrócił wzrok. ─ Nacho nie wie?
─ Nie i proszę żebyś mu nie mówił.
─ Nie powiem, to nie mój sekret do wyjawienia, ale on doda dwa do dwóch ─ chwycił za klamkę ─ On ma jej oczy ─ powiedział nagle i wyszedł. Wrócił do domu. Nacho nadal spał. Remmy bez słowa wślizgnął się do łóżka i nie oponował gdy Ignacio wtulił się w niego przez sen.
***
Matteo Questa poprawił zsuwające się z nosa okulary palcem przesuwając po swoim smartphone. Czujne ciemne oczy wychwytywały kolejne interesujące go oferty, lecz żadna nie była na tyle interesująca aby zatrzymać go najdłużej. Wszystkie oferty pracy były niezadowalające. Brunet nie szukał jednak pracy dla siebie. Nastolatek dorabiał jako kelner w jednej z lokalnych restauracji. Pieniądze nie były duże, lecz wystarczały aby dorzucać się do puszki na rachunki. Zdmuchnął z czoła grzywkę nogami uderzając łóżko.
W domu się nie przelewało i chłopiec zdawał sobie z tego doskonale sprawę. Ojcu przybyło siwych włosów , zmarszczka między brwiami pogłębiała się coraz bardziej za każdym razem gdy podliczał miesięczne wydatki . Przed synem udawał, że wszystko jest dobrze. Matteo nie był jednak głuptasem. Wiedział że tata pracując jako kurier nie zarabiał zbyt wiele mimo iż przed świętami praktycznie się nie widywali zarobki nie były powalające, a sporą część dochodu zjadały rachunki za szpital mamy.
Alma Robles de Questa zmarła na raka w październiku zeszłego roku. We wrześniu straciła pracę w szkole jako nauczycielska biologii i kilka tygodni później złapała przeziębienie. Nie zabił jej rak lecz zapalenie płuc. Dla ojca i syna tegoroczne święta były wyjątkowo ponure. Chłopak pociągnął nosem. Obiecał mamie, że będzie dzielny i zaopiekuje się tata.
To Matteo wpadł na pomysł kandydowania Maximiliano do Rady miejskiej. Max był dobrym człowiekiem. Zależało mu na ludziach i miał z nimi dobry kontakt. Praca kuriera ułatwiała kampanie wyborcza gdyż miał ciągły kontakt z wyborcami. Znał ich z imienia i nazwiska, pamiętał o urodzinach czy imionach wnucząt. Zwracał uwagę na szczegóły i zbierał postulaty od mieszkańców. Praca radnego była także płatna. Nie było to duże wynagrodzenie lecz zawsze było to dodatek do wypłaty. Brunet wstał z łóżka spoglądając na swoje rysunki.
Uczył się sam i nie było to wcale łatwe. Meduza była dobrą nauczycielką. Cierpliwą i sprawiała że nawet historia sztuki była interesująca. Zajęcia sztuki w szkole były niewystarczające. Celia była fajna i miła ale da kogoś kto chciał dostać się na akademie sztuk pięknych czterdzieści pięć minut tygodniowo to było zdecydowanie za mało. Mattego pracował nad portfolio które było wymogiem ale potrzebował czegoś extra żeby dostać stypendium. Nie był typem sportowca. Nie grał w piłkę, ledwie umiał pływać i podczas biegów potykał się o własne długie chude nogi. Mógł liczyć tylko na swój mózg.
Usiadł przy desce kreślarskiej przyglądając się swojej pracy. Na najnowszych zajęciach u Meduzy rysowali akt jako ideał męskiego piękna. Jako modela kobieta zaprosiła Brunona który w ciągu roku schody 50 kilogramów i prezentował wizerunek ciała wyłamujący się z kanonu. Trudno było nazwać go pięknym. Matteo posadził go na wysokim stołku przed lustrem. Chciał namalować wyobrażenie kontra rzeczywistość, lecz efekt go nie zadowalał. Dzwonek wyrwał go z zamyślenia . Na progu stali Allegra i Guillermo.
─ No hej
─ Hej
─ Mam problem.- oznajmił chłopak wpakowując się do mieszkania chłopaka. ─ To poważny problem.
─ Jaki?
─ Jakby to powiedzieć złożyłem mamie Kupidyna
─ Kupidyna? Mamie?
─ Nie truj zaczął. Mama potrzebuje faceta.
─ I ty postanowiłeś szukać mamie faceta przez Internet?
─ Mówiłam mu ze to głupie i działa tylko w komediach romantycznych ─ Al zmarszczyła brwi. ─ Paskudne to
─ Wiem ─ machnął ręką ma obraz. ─ Umówiłeś ja z kimś ?
─ Tak jakby ─ wyjąkał
─ Tak jakby?
─ Powiedz mu lepiej z kim. Radzę usiąść. ─ Chłopak usiadł.
─ Z Ponurakiem
─ Naszym fizykiem? ─ Upewnił się.
─ Tak
─Co ci odbiło?
─ Dobrze mi się z nim pisało ─ wymamrotał.
─ Z Ponurakiem dobrze Ci się pisało? Mówimy i facecie który gnębi nas od pierwszych zajęć który nigdy a to nigdy się nie uśmiechać i z a tobie dobrze się z nim pisało? Boże czy ty flirtowałeś z naszym fizykiem? Matteo popatrzył na Guulellmo i roześmiał się serdecznie.
─ Muszę to zobaczyć wyciągnął rękę po telefon lecz Guilermo przycisnął komórkę mocnej do ciała.
─ To osobiste rozmowy wyznał zawstydzony. Myślę że nasz fizyk jest po prostu samotny.
─ A ty dotrzymujesz mu towarzystwa? To urocze.
─ To się źle skończy do rozmowy wtrąciła się Allegra kładąc się na łóżku przyjaciela. Jak Ponurak się dowie jak on właściwie ma na imię? Zapytała go. Jakoś biblijnie
─ Elias─ odpowiedział jej. ─ Ma na imię Elias. Jego dziewczyna została porwana a jej rodzina zamordowana.
─ Porwana?
─ To było jakieś dwadzieścia lat temu.
─ Mówił ci o tym?
─ Nie, ale przypomniało mu się, bo jak byłem mały mama zaprowadzała mnie na jej prowizoryczny grób. Znały się i chyba nawet przyjaźniły.
─ Sprawcy nigdy nie złapano?
─ Nie
─ Nic dziwnego ze stał się takim Ponurakiem. Został sam jak palec na tym podłym okrutnym świecie i Elias nie będzie zadowolony jeśli dowie się że kobieta do której smali cholewki to tak naprawdę jej syn to cię zmasakruje. Oblanie ostatniej klasy będzie twoim najmniejszym problemem.
─ Wiem i nie wiem jak to zakończyć wyznał zawstydzony. Na początku uznałem to za zabawne, ale teraz jak oni wpadną na siebie na mieście?
─ Teraz o tym myślisz? Allegra wstała. Powiedz prawdę.
─ Prawdę
─ Mamie doprecyzowała. To może się jakoś z tego wykaraskasz.
***
Biblioteka Miejska Pueblo de Luz była jej bezpieczną przystanią. Na półkach odnajdywała odpowiednie pozycje i zaszywała się razem z nimi w najmniej popularnych dziale gdzie można było znaleźć książki o żywotach świętych czy biografię znanych kościelnych hierarchów. Niewiele osób tutaj zaglądało więc dla niej było to idealne miejsce do nauki. Ciche spokojnie, z wygodnymi pufami czy dostępem do komputera, który w niektórych przypadkach okazał się być bardzo pomocny.
Łatwo uczyło jej się angielskiego czy włoskiego. Hiszpański także nie był trudny, lecz w przypadku przedmiotów ścisłych mając przed nosem program nauczania brakowało jej kogoś kto wyjaśni jej skomplikowane działania fizyczne, chemiczne czy matematyczne. A to je lubiła najbardziej. Wsunęła za ucho niesforny kosmyk ciemnobrązowych włosów i wyjrzała przez okno. Na dole zobaczyła jak jeden chłopak odsuwa się od kobiety, która mierzwi mu matczynym gestem włosy. Mimo wysokości widziała uśmiech kobiety. Brodę oparła na kolanach i westchnęła. Wiele oddałaby, żeby mama zmierzwiła jej włosy.
Nie mogła jednak liczyć na ciepłe matczyne gesty. Natalia Lebron nie żyła od pięciu miesięcy. Rak lub choroba mu podobna pokonała ją w kilka miesięcy stopniowo wyniszczając organizm. Mama nigdy nie była u lekarza. Nie wykonywała nawet podstawowych badań więc gdy zaczęła się źle czuć. Raquel najpierw prosiła później błagała aby pozwolono jej skorzystać z pomocy medycznej. W Ciudad Victoria były przecież publiczne przychodnie w których można było dokonać diagnostyki. Ojciec Ruben Lebron nie chciał jednak o tym słyszeć. I o ile on być może i by się ugiął to babka była innego zdania. Brunilda Lebron powiedziała „nie” i wszyscy w taborze wiedzieli, że tylko jej słowo się liczy.
Ruben był patriarchą jedynie z nazwy. Jedyne dziecko, które dożyło dorosłości, jedyny syn odziedziczył tytuł po ojcu był marionetką w rękach matki. Robił wszystko co mu kazała więc gdy kategorycznie zabroniła Natalii iść do przychodni żadne prośby, groźby czy wrzaski nie pomagały. A kobieta gasła w oczach każdego dnia. To właśnie w tamtej chwili znienawidziła babkę za tyranię, ojca za bycie słabeuszem. W oczach Raquel ojciec był słaby. Nie potrafił mówić „nie”. Nie miał własnego zdania. Oknem na świat małej Raquel była mama.
To Natalia zaplatając córce warkocze opowiadała jej o świecie. O miastach, o państwach, o historii czy kulturze. Trzymając córkę mocno za rękę zaprowadzała ją Publicznej Biblioteki gdzie mała Raquel nauczyła się czytać i pisać. Spokojnym głosem czytała jej „Baśnie Braci Grim, przygody „Ani z Zielonych Szczytów” a gdy dziewczynka sama nauczyła się czytać zaszywała się wśród półek z „Harrym Potterem” czy Baśnioborem. Matka w tym czasie studiowała „przedmioty dla dorosłych” Uśmiechnęła się z nostalgią do swoich wspomnień.
Raquel podświadomie czuła, że jej mama jest inna od kobiet w taborze. Natalię ciągnęło do książek, do kina, do ludzi. I tam właśnie zabierała dziewczynkę. Wyprawy te były „ich sekretami” Przy ojcu czy babce udawała, że nie umie zbyt dobrze czytać ani nawet pisać. Cerowała skarpety, uczyła się tańczyć czy śpiewać gdy matka w zaciszu biblioteki uczyła ją podstaw matematyki fizyki czy chemii. Raquel uwielbiała ich wspólne wypady.
Natalia wiedziała, że istniał świat poza taborem i chciała za wszelką cenę aby jej jedyna córka również i do niego należała. Dziś rozumiała, że matka nie robiła tego na złość ojcu czy babce (chociaż może trochę tak) ale dlatego, że chciała dać córce wybór. Wyboru którego ona nie miała. I właśnie dlatego mimo przeciwności losu Raquel kontynuowała swoją rutynę. To ona pozwoliła jej zachować jasność umysłów. Otworzyła oczy zerkając na zegarek. Było kilka minut po piętnastej. Wstała i zaczęła zbierać swoje rzeczy. Nie miała ich zbyt wiele.
Szatynka naciągnęła na głowę szarą czapkę i sięgnęła po kurtkę. Nie wyróżniała się niczym szczególnym z tłumu dzieciaków korzystającego z biblioteki. Nosiła dżinsy, trochę zbyt mocno zdarte na noskach adidasy czy skurzaną kurtkę. Wszystkie te ubrania pochodziły z pobliskiej siedziby Caritas. Prowadząca wszystko siostra zakonna nie zadawała zbyt wielu pytań gdy pojawiła się w ich progu ubrana w cienką koszulę nocną. Brudna i przemarznięta.
To właśnie tam otrzymała „zestaw ubrań” Czuła się trochę jak w sklepie z używaną odzieżą gdzie często chodziły z matką i innymi kobietami z taboru. Wybrała dla siebie rzeczy, które nosiły dziewczyny. Parę dżinsów, adidasy czy koszulę w kratę znalazła tam. Najbardziej jednak lubiła czarną skurzaną kurtkę. Nałożyła plecak i ruszła ła do wyjścia. Jeśli się pospieszy to, może zdąży do jadłodajni na zupę. Chwyciła książki po drodze odkładając je na miejsce. Zatrzymała się przy jednej z półek bezwiednie przesuwając palcem po jednym z grzbietów. Głośno przełknęła ślinę wyciągając z półki książkę.
„Opowieść o dwóch miastach” zaraz obok „Katedry Najświętszej Marii w Paryżu była jej ulubioną książką. Sięgnęła po nią i uśmiechnęła się na widok jednego z najbardziej rozpoznawalnych wstępów w historii światowej literatury.
─ „Była to najlepsza i najgorsza z epok, wiek rozumu i wiek szaleństwa, czas wiary i czas zwątpienia, okres światła i okres mroków, wiosna pięknych nadziei i zima rozpaczy. Wszystko było przed nami i nic nie mieliśmy przed sobą. Dążyliśmy prosto w stronę nieba i kroczyliśmy prosto w kierunku odwrotnym” ─ przeczytała bezwiednie powąchała stronice. Pachniały starością. Natalia uwielbiała ten zapach. Mówiła, że „zapach starych książek to zapach duszy” Jako dziecko nie rozumiała tego, mając siedemnaście lat wiedziała. Tak pachniała historia. Obróciła się bezwiednie wzrokiem szukając innej powieści. Wyciągnęła z półki „Katedrę..” znaną także pod tytułem „Dzwonnik z Noterdame” głównie za sprawą animacji. Nie miała równie chwytliwego początku, ale nie było osoby która nie znała podłego kardynała. Odłożyła na półkę obydwie pozycje. Obróciła się niemal zdarzając się z kimś nieopodal. ─ Przepraszam ─ wymamrotała przyklękając i pomagając pozbierać upuszczone książki.
─ Nie szkodzi ─ Lidia Montes wzięła od niej podręczniki i zmarszczyła brwi ─ My się znamy?
─ Nie ─ wychrypiała. ─ Oczywiście, że nie ─ potwierdziła dziewczyna. ─ Przepraszam muszę iść ─ wyminęła ją.
─ Raquel ─ zatrzymała się zupełnie instynktownie i głośno przełknęła ślinę. ─ Masz na imię Raquel.
─ Pomyliłaś mnie z kimś ─ zaprzeczyła dziewczyna szybkim krokiem zmierzając do wyjścia. Pchnęła drzwi prowadzące na zewnątrz budynku. Na zewnątrz rozejrzała się czujnie po parkingu, który był zapełniony uczniami którzy skończyli lekcje ich rodzicami, którzy przyjechali odebrać swoje pociechy. Raquel ruszyła na przystanek autobusowy.
Głupia, głupia, głupia, powtórzyła trzy raz w myślach za nim podeszła do ustawionego na stojaku roweru. Dla niej był to najszybszy środek komunikacji. I bezpłatny. Zacisnęła palece na kierownicy ruszając do sąsiedniego miasteczka.
Od trzeciego października żyła na własny rachunek i nie były to łatwe miesiące. I to nie samotność ją zaskoczyła, lecz fakt jak mało kogokolwiek obchodzi samotna szwędająca się po mieście nastolatka. Nikt nie zapytał czy ma co jeść, gdzie spać. Ludzie nie zwracali na nią uwagi. Była bo była ale równie dobrze mogłoby jej nie być.
W jadłodajni do której przychodziła raz dziennie na ciepły posiłek nikt nie zadawał pytań. W meksykańskiej siedzibie Caritas skąd wzięła pierwsze sztuki odzieży czy plecak wydano je również bez zadawania zbędnych pytań. Nastolatka regularnie odbierała paczki żywnościowe i tam również nikt nie zadawał pytań. I nawet gdy pracowała przy zbiorze i przycinaniu drzewek owocowych nikt nie zapytał o zupełnie o nic. Zahamowała spoglądając na szyld restauracji. W myślach obliczyła ile zostało jej gotówki. Suma nie była powalająca ale mogła sobie pozwolić na zestaw obiadowy. Przypięła rower do stojaka i wślizgnęła się do lokalu na kilka chwil przed deszczem. Gdzieś blisko zagrzmiało. Ściągnęła z głowy czapkę.
─ Gdzie zgubiłaś swój mały cień? ─ usłyszała pytanie kobiety stojącej za barem.
─ Veda spędza dzień z Ivanem ─ wyjaśniła Anicie Elena. ─ Jest szeryfem przez jeden dzień.
─ Ivan się na to zgodził?
─ A myślisz że moja córka dała mu jakiś wybór? ─ zapytała ją. Anita Vidal parsknęła śmiechem. To rzeczywiście brzmiało jak Veda, a Ivan został postawiony przed faktem dokonanym. ─ Dostałam zdjęcie ─ kobieta obróciła komórkę w stronę kobiety. Veda z szerokim uśmiechem pozowała do policyjnej kartoteki. ─ Pobierali jej nawet odciski palców.
─ Ivan jest zapewne zachwycony.
─ Poukładała mu teczki na biurku kolorami ─ poinformowała ją kobieta ─ zaplanowała patrole wypuszczając Sancheza w teren razem z Ursulą żeby nauczył się „ogarniać” ─ w powietrzu zaznaczyła cudzysłów ─ aha i kupiła dla wszystkich pączki, a i wspomniałam że znalazła zapomniany przez Ivana kapelusz szeryfa ─ zamieniła zdjęcie. Anita uśmiechnęła się. ─ I pewnie wierci mu dziurę w brzuchu, żeby zabrał cię na drugą randkę.
─ To nie była randka ─ zaprzeczyła Anita.
─ W głowie Vedy była a ty już kupuj suknię ślubną. Przepraszam to musi być takie irytujące.
─ Nie ─ zaprzeczyła ─ Veda jest urocza. Przepraszam ─ wyszła zza baru podchodząc do jednego ze stolików. ─ Cześć, coś podać?
─ Zupę ─ odpowiedziała Raquel ─ może być Sopa de tortilla ─ podała najtańszą pozycję z menu.
─ To wszystko?
─ Tak, zupa mi wystarczy. Dziękuje.
Anita wróciła do baru i podała kuchni zamówienie. Popatrzyła na dziewczynę przy jednym ze stolików, która z plecaka wyciągnęła zlepek kartek i długopis.
─ Znasz ją? ─ zapytała Elenę. Nauczycielka popatrzyła na dziewczynę.
─ Nie wydaje mi się, nie przychodziła tutaj wcześniej?
─ Nie i zazwyczaj młodzież siedzi w telefonach ─ zauważyła całkiem przytomnie.
─ To miła odmiana O co chodzi?
─ Masz czasami tak że nie potrafisz dopasować imienia do twarzy? ─ Elena skinęła głową. ─ ja tak mam właśnie teraz. ─ wyznała ─ skądś ją znam, ale nie wiem skąd. Co to za dokumenty?
─ Polisa ubezpieczeniowa Jose ─ odpowiedziała jej ─ Okazało się że mój mąż był ubezpieczony, a moja córka jest beneficjentką polisy.
─ Veda? ─ zdziwiła się Anita.
─ Jose musiał podać dane swoich dzieci. Oficjalnie miał dwoje więc gdy JJ zmarł całość przeszła na Vedę ─ wyjaśniła i westchnęła ─ Muszę jeszcze uporządkować rzeczy w domu, który poszedł pod młotek ─ zamknęła teczkę.
─ Pod młotek?
─ Komornik ─ powiedziała krótko. ─ ktoś już kupił dom na internetowej aukcji, ale że komornik to stary znajomy Jose to pozwolił mi przejrzeć rzeczy które chcę zatrzymać. Przydałaby ci się zastawa stołowa?
─ Zastawa stołowa?
─ Porcelana z lokalnej fabryki na dwieście pięćdziesiąt osób ─ wyjaśniła. Anita uniosła brew . ─ Nie pytaj proszę dlaczego moja teściowa ją miała razem z masą niepotrzebnych gratów, których i tak nie mam gdzie trzynmać ─ wsunęła za ucho kosmyk włosów.
─ Zaraz wrócę ─ odparła na to i poszła podać zupę dziewczynie przy stoliku. ─ Myślałaś o wyprzedaży garażowej?
─ Myślałam, ale znasz kogoś kto zechcę jego czterdzieści cztery garnitury? ─ zapytała kobietę. ─ Jose miał ten sam problem co jego matka ─ zaczęła ─ zbierał rupiecie i gdy mówię rupiecie mam na myśli rupiecie. Wszystko mu się przydawało ─ mruknęła. ─ stara choinka, pudełka po maśle.
─ Po maśle? ─ zapytała z niedowierzaniem.
─ Jago matka miała kolekcję porcelanowych kotków, piesków czy innych zwierzaków. Miała cały pokój na swoje „skarby” ─ zaznaczyła powietrzu cudzysłów ─ i tak najbardziej przerażające są lalki.
─ Laki? Barbie? ─ zapytała ją Anita.
─ Nie tylko ─ widząc jej zdumioną minę roześmiała się. ─ Każdy ma swoje dziwactwa co nie? Moja teściowa nie tylko zbierała lalki Barbie ona także je robiła. Na emeryturze jej nieco zdziwaczała. Kupowała masę niepotrzebnych rzeczy, robiła masę niepotrzebnych rzeczy. I co ja mam z tym wszystkim zrobić?
─ Zapakować do pudełek i oddać do domu dziecka. ─ zaproponowała kobieta. ─ Co do zastawy powinnaś skontaktować się z Victorią ─ Elena zmarszczyła brwi ─ chodzą słuchy, że Stary Browar znowu będzie otwarty ─ wyjaśniła. ─ Jeśli porcelana jest z lokalnej fabryki to być może będą chcieli użyć jej w restauracji.
─ A ty byś jej nie chciała?
─ Porcelany z przed kilku dekad? Jest zbyt delikatna a moi klienci mają zwyczaj tłuczenia naczyń po kilku drinkach.
─ Miałam na myśli czy nie chciałabyś poprowadzić tamtej restauracji?
─ Ja? Och to nie dla mnie.
─ Dlaczego nie? ─ zapytała ją ─ Z sukcesem prowadzisz „Czarnego kota” , masz do tego smykałkę. I ludzie cię lubią.
─ Wolałabym nie robić interesów z Barosso.
─ Barosso? To Victoria odpowiedna za inwestycję w starym browarze i fabryce porcelany. Barosso woli skupiać się na duchowości.
─ Duchowości?
─ Tak, podobno kościół w Valle de Sombras będzie nowym sekutuarium na mapie obiektów sakralnych ─ Anita parsknęła śmiechem. ─ Słyszałam w piekarniczym. Arabarca wygadał się że jego firma ubezpieczeniowa będzie odpowiadać za ubezpieczenie starego browaru i fabryki porcelany. ─ z torebki wygrzebała ulotkę. ─ Przeczytaj ─ pdała mu kolorowy kawałek papieru. ─ Ja będę się zbierać. Przemyśl to.
Anita po wyjściu Eleny jeszcze raz zerknęła na nastolatkę siedząca przy jednym ze stolików. Dziewczyna jadła powoli przeżuwając każdy kęs.
─ Anito ─ chłodny spokojny głos Esmeraldy wyrwał ją z zamyślenia o nieznajomej nastolatce. Przeniosła wzrok z szatynki na żonę barona.
─ Co ty tutaj robisz? ─ zapytała. Cyganie raczej unikali „Czarnego kota” a już na pewno spotkań unikała Esmeralda.
─ Nie udawaj głupiej ─ powiedziała i podsunęła jej pismo pod nos. Anita zerknęła na dokument i zaczęła zapoznawać się z jego treścią. ─ To co robicie jest wręcz absurdalne.
Anita zacisnęła usta w wąską kreskę. Co ty wyprawiasz Tina? , zapytała się w myślach gdy do baru podeszła dziewczyna.
─ Dziękuje ─ postawiła miskę na barze wysypując na blat drobne monety. ─ Wyliczone ─ zapewniła kobietę zakładając trzymaną w rękach czapkę. Anita spojrzała jej w oczy. Duże ciemnobrązowe i znowu miała to dziwne wrażenie, że gdzieś spotkała tą dziewczynę. Nie była jednak wstanie sobie przypomnieć gdzie?
─ Raquel ─ na dźwięk swojego imienia cofnęła się o krok przenosząc wzrok z nad Anity na kobietę tkwiąca przy barze. ─ Dziecko wszyscy cię szukają ─ szatynka zrobiła krok do tyłu. ─ Myśleliśmy że nie żyjesz.
─ Nie wiem o czym pani mówi ─ wykrztusiła dziewczyna robiąc jeszcze jeden krok do tyłu. ─ Musiała mnie pani z kimś pomylić ─ dodała. Anita, bardzo ostrożnie wyszła zza baru. Coś w głosie tego dziecko mówiło jej, że Esmeralda się nie pomyliła.
─ Nie bądź głuptasem ─ powiedziała Esme ─ wrócisz do domu ─ wyciągnęła do niej dłoń ─ wszystko będzie dobrze ─ zapewniła ją z miłym uśmiechem. ─ Tata się o ciebie martwi.
─ Ja nie mam taty ─ odpowiedziała na to.
─ Sądzę Esme że już na ciebie pora.
─ Nie wyjdę stąd bez niej ─ oznajmiła kobieta To sprawy taboru Anito. Nie wtrącaj się.
- Jakiś problem Ani? ─ krzyknął kucharz z wejścia do kuchni wycierając ręce o ścierkę.
─ Żaden, Esmeralda właśnie wychodzi ─ kobieta łypnęła to na kucharza to na Anitę i obróciła się na pięcie wychodząc z lokalu.
─ Dziękuje ─ usłyszała cichy drżący głos za jej plecami. ─ Jest tutaj jakieś drugie wyjście? ─ zapytała ją dziewczyna. ─ Wolałabym na nią nie trafić po raz drugi ─ wyjaśniła.
─ A co powiesz na drugi talerz zupy? ─ zapytała ją natomiast kobieta. ─ Na koszt firmy ─ zapewniła. Była pewna, że jedną miską nastolatka się nie najadła.
─ Powinnam wracać ─ odpowiedziała na to Raquel.
─ A gdzie mieszkasz? Podrzucę cię. Nie ma sensu iść pieszo w taką pogodę ─ Raquel głośno przełknęła ślinę potwierdzając tym samym swoje podejrzenia. ─ Tu i tam? ─ głos jej złagodniej. Ostrożnie zrobiła krok w stronę nieznajomej. Ostatnie co chciała to ją jeszcze bardziej wystraszyć. ─ Mam na imię Anita ─ przedstawiła się.
─ Raquel ─ powiedziała głośno przełykając ślinę. ─ Mam na imię Raquel. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3492 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 16:14:57 26-08-24 Temat postu: |
|
|
Temporada IV C 016
Elena/Ruby/Ingrid/ Victoria / Elodia/Cerano/Remmy/Kiraz
Zaduch unosił się w powietrzu. Elena otworzyła na roścież okna wpuszczając do środka świeże powietrze i deszcz, który zacinał coraz mocnej. Kobieta westchnęła nie mając pojęcia od czego zacząć? Na środku salonu odłożyła kilkanaście sklepowych pudełek i zestaw taśmy klejącej oraz marker, lecz nie wiedziała jak do tych porządków się zabrać i ile zabrać? Nie potrzebowała kryształów teściowej, lecz nowy właściciel jasno się określił; nie chciał żadnych prywatnych rzeczy po dawnych lokatorach. Elena to rozumiała doskonale. Chcieli zacząć od nowa.
Weszła do kuchni krzywiąc się mimowolnie gdy w nozdrza uderzył ją zapach przeterminowanego jedzenia, niemytych naczyń. Jose nigdy nie był tym typem mężczyzny który dbał o porządek. To była domena kobiet. Eleny i Anny Marii. Szatynka westchnęła chwytając gumkę do włosów którą Veda wsunęła jej rano na nadgarstek. Włosy związała w wysoki kucyk a następnie wzięła się do pracy. Brudne naczynia włożyła do zmywarki i uruchomiła program. Kobieta zaczęła systematycznie opróżniać szafki, a naczynia układać w pudełkach. Każde z nich zamykała i podpisywała.
─ Elena! ─ z zamyślenia wyrwał ją dźwięk ─ jesteś tutaj?
─ W kuchni ─ odkrzyknęła kobieta. Do środka weszła Marissa Fernandez z kartonami wetkniętymi pod pachę. Odłożyła je na stół. ─ Podobno potrzebujesz pomocy?
─ Jakoś sobie radzę ─ odpowiedziała na to kobieta. ─ Anita cię przysłała? ─ zapytała ją kobieta.
─ Nie, musiałam wyrwać się z domu a Viola Conde w warzywniaku już rozpowiadała, że Sanchezowie będą mieć „króla chmielu” za sąsiada
─ „Król chmielu” Dom kupił Calderon?
─ Nie wiedziałaś? Znasz Federico?
─ Znam, był częścią paczki ─ wyjaśniła. ─ Był zakochany w Inez ─ dorzuciła układając w kartonie kolorowe szklanki.
─ W Inez ? czy ona zawsze była no wiesz szalona?
─ Nie ─ odpowiedziała po chwili namysłu . ─ była całkiem normalna aż do czasu gdy urodziła dziecko, które jej zabrali.
─ Zaraz ─ Marissa spojrzała na Elenę. ─ Dziecko przed bliźniakami?
─ Przed ─ potwierdziła kobieta. ─ Miała trzynaście lat gdy urodziła synka ojcu.
─ A już myślałam, że ta rodzinka być bardziej nie może ─ odparła na to i zmarkotniała. ─ Myślisz że twój zmarły małżonek miał odłożone trunki na czarną godzinę?
─ Co się dzieje?
─ Nic ─ zaprzeczyła gwałtownie. Elena spojrzała na kobietę i rozejrzała się po kuchni ─ sprawdź w szafce po lewej ─ wyjaśniła ─ musisz tylko sięgnąć głębiej ─ poinstruowała ją ─ Myślisz, że Sal potrzebuje talerzy?
─ Salvador ma ich pod dostatkiem mu matki.
─ Przeprowadził się do bloku Ivana ─ odpowiedziała na to kobieta ─ Urządza tam mieszkanie ─ wyjaśniła. ─ Veda już podarowała mu kubki w ropuchy.
─ Ok co jest między wami?
─ Nic ─ odpowiedziała szybko kobieta. ─ Przyjaźnimy się.
─ Nie to wiedziałam na imprezie u Vedy ─ odbiła piłeczkę projektantka. ─ Sanchez od ciebie oczu nie odrywał.
─ Myślę że trochę przesadzasz.
─ Eleno myślę że jesteś ślepa ─ odpowiedziała na to kobieta. ─ Co jest między wami?
─ Veda
─ Veda jest dużą dziewczynką i nie będzie płakać po ojcu.
Elena westchnęła głośno.
─ Veda jest córką Salvadora─ Marissa z wrażenia uderzyła się głową o szafkę dzierżąc w dłoniach butelkę burbona. Popatrzyła na Elenę to na butelkę w rękach drugą dłonią rozprasowując sobie potylice.
─ Teraz ma to większy sens ─ mruknęła. ─ Miałaś romans z sąsiadem
─ Głośniej jego matka cię nie słyszała ─ mruknęła kobieta podając jej szklankę.
─ Jose lubił wykwintne drinki?
─ Jego ojciec ─ Marissa zmarszczyła brwi ─ Alkoholizm to u nich rodzinne.
─ Całe szczęście Veda zapuściła korzenie gdzie indziej ─ przelała trunek do szklanki. ─ Ma to sens.
─ Ich alkoholizm?
─ Ojcostwo Salvadora. Kiedy to się zaczęło?
─ Gdy był w ostatniej klasie liceum ─ odpowiedziała ─ W wakacje po liceum ─ doprecyzowała. ─ Tak jakoś samo wyszło.
─ Co wam jednak wyszło ─ odparła na to Marisa sącząc małymi łykami alkohol. ─ Zaraz to on jest chłopakiem który się wymknął? ─ potwierdziła skinieniem głowy. ─ On straszną niedorajdą w liceum.
─ Nie przesadzaj.
─ Nie przesadzam, chłopak potykał się o swoje nogi a teraz pod tymi nogami ma całą stertę staników.
─ Noe przesadzaj z tą stertą ─ mruknęła Elena zaś Marissa roześmiała się serdecznie. ─ Facet zbiera całe stadiony śpiewając o utraconej miłości ─ urwała i zamyśliła się na chwilę ─ Ile piosenek jest o tobie?
─ Mari ─ jęknęła Elena.
─ Aż tak dużo? No ma facet długi proces przetwarzania, ale ostatecznie się wyrobił ─ zauważyła ─ ciekawe jakich sztuczek się nauczył przez ostatnie lata? Zaraz ─ upiła łyk ─ skoro spotkaliście zaraz po jego liceum Eleno Balmaceda czy ty pozbawiłaś go cnoty?!
─ Marissa! ─ rozejrzała się czujnie na boki ─ Krzycz jeszcze głośniej.
─ Jaki on jest w łóżku?
─ Niby skąd mam wiedzieć? ─ odpowiedziała pytaniem na pytanie kobieta wracając do wyciągania naczyń z szafek. Kubki, talerze, miseczki, szklanki lądowały w pudłach. Elena nie miała pojęcia, że ma tego aż tyle. Większość do siebie nie pasowała.
─ Sypiałaś z nim ─ przypomniała jej.
─ Tak dawno temu ─ potwierdziła. ─ Od tego czasu wiele się zmieniło.
─ On na pewno, wtedy nie miał zarostu teraz pewnie by cię nim podrapał w różnych miejscach.
─ Mari
─ Miałam na myśli twarz a ty o czym pomyślałaś? Rumienisz się ─ zauważyła. ─ czy Salvador Sanchez to robił?
─ Zachowujesz się gorzej od nastolatek ─ odpowiedziała na to. Fernandez parsknęła śmiechem. ─ To znaczy, że tak. Potrafił.
─ Był bardzo pojętym uczniem ─ odpowiedziała zamykając karton i zaklejając go. Marissa spojrzała na wypieki na jej twarzy. ─ Powiedz mi lepiej czemu pijesz o ─ spojrzała na zegarek ─ szesnastej?
─ Gdzieś na świecie jest happy hour ─ odpowiedziała na to kobieta.
**
Ivan nazwałby ją nierozważną a nawet użył ostrzejszych słów, ale Anita Vidal nie mogła nakarmić bezbronnego dziecka i wypuścić ją dalej świat samą kiedy podejrzewała, że Raquel nie ma się gdzie podziać. Zabrała ją więc do siebie. Mieszkanie może nie było zbyt duże, ale było dużo lepszą opcją niż ławka w parku. Raquel nie mówiła zbyt wiele. Spoglądała na nią dużymi oczami, których nadal nie połączyła z nikim kogo by znała, ale miała wrażenie, że zna.
Gdy odkąd zamknęła się w łazience minęło czterdzieści minut zastukała delikatnie w drewno.
─ Wszystko w porządku? ─ zapytała łagodnie.
─ Tak już wychodzę ─ zapewniła kobietę.
─ Nie spiesz się po prostu zastanawiałam się czy nie zamieniłaś się w rybę i nie wyrosły ci skrzela. ─ po kilku minutach wyszła z łazienki ubrana w za dużą jasną bluzę która wydała się dziwnie znajoma. ─ Lepiej?
─ Tak, dziękuje ─ mokre włosy wsunęła za ucho. ─ To bardzo miło z pani strony
─ Anita ─ Przypomniała jej swoje imię. ─ możesz mi mówić po imieniu.
─ Dzięki ─ rozejrzała się niepewnie po salonie i wybrała kanapę. ─ Powinnam wracać ─ zauważyła podwijając pod siebie nogi. ─ To co robisz jest miłe ─ popatrzyła na nią niepewnie ─ ale ja świetnie sobie radzę.
─ Wiem skarbie, ale dziś zostaniesz u mnie ─ zapewniła ją kobieta. Raquel skinęła głową opierając brodę na kolanach.
─ Miałam zostać jego żoną ─ wyznała cicho dziewczyna. ─ Jonasa, miałam zostać jego żoną. ─ powtórzyła. Anita zamrugała oczami zaskoczona. ─ To były moje siedemnaste urodziny gdy włamał się do mojego domu i mnie stamtąd zabrał ─ wyznała.
─ Zabrał?
─ Musiał wejść przez okno ─ wyjaśniła ─ a może przez piwnicę. Przyłożył mi nóż do gardła i wyciągnął mnie z łóżka. Mama zawsze mówiła „nie stawiaj oporu” ─ zerknęła na Anitę ─ Związał mi ręce i nogi i zamknął w bagażniku.
─ Jonas cię porwał.
─ To tradycja, z moją mamą było podobnie. Była w moim wieku gdy tata zabrał ją od rodziców.
─ Uciekłaś?
Pokiwała głową i uśmiechnęła się lekko od do siebie.
─ To nie były mocne więzy ─ wyjaśniła jej ─ Moja mama wiązała lepsze ─ urwała. ─ Porwania to tradycja ─ dodała ─ Tak chłopiec staje się mężczyzną zabierając swoją wybrankę od rodziców. Rozsypał szkiełka.
─ Szkiełka?
─ Chrzęściły mu pod stopami gdy mnie niósł ─ wyjaśniła ─ Długo jechaliśmy, na moście była katastrofa.
─ Uciekłaś właśnie wtedy?
─ Tak. Musiałam uciec ─ dodała. ─ Musiałam.
─ Och skarbie ─ Anita poskładała wszystkie fakty. Usiadła obok dziewczyny i przytuliła ją do siebie. Od katastrofy mostu minęło trzy miesiące. Raquel była sama, zdana tylko na siebie przez ostatnie trzy miesiące. Pocałowała ją w mokre włosy czując jak dziewczyna kurczowo do niej przylega. ─ Jesteś bezpieczna ─ zapewniła ją. ─ Jesteś tutaj bezpieczna ─ powtórzyła.
Ulokowała Raquel w jednym z pustych pokoi i utuliła dziewczynę do snu następnie zaczęła spacerować po salonie. Historia mroziła krew żyłach. Anita sądziła, że porwania to mit. Tak słyszała od ojca, że jedną z najstarszych cygańskich tradycji jest porywanie dla siebie żony z innego taboru. Sądziła jednak że ją porzucili. Była zbyt brutalna.
Te rozsypane kryształki. Kolorowe kryształki. Coś jej to mówiło. Nie była jednak w stanie sobie przypomnieć szczegółów. Była jedna osoba, która całkiem sporo wiedziała o cygańskich tradycjach i tak się składało, że mieszkała u Ivana Moliny.
***
Miała trudny orzech go zgryzienia. Z jednej strony była sprawa Conchity, którą zostawiła w rękach młodego zdolnego przyszłego dziennikarza. Felix Castllano był inteligentnym chłopakiem. Pisał teksty, które poruszały nie jedną dyskusję (wystarczyło spojrzeć na komentarze na jego blogu), ale miała wrażenie, że do niektórych z nich podchodzi wyjątkowo emocjonalnie. Chciała sprawdzić jak poradzi się sobie ze spawa Conchity, która była pewna że nie żyje. Z relacji siostry jasno wynikało, że dziewczyna nie zniknęłaby z domu tak bez słowa pożegnania. Ricardo z dużym prawdopodobieństwem ją zabił albo w jakikolwiek inny sposób doprowadził do jej śmierci. Była także kwestia Niny.
Nina Henríquez była śliczną dziewczyną. Co prawda nie prezentowała urody w której lubował się Perez, ale była na tyle ładna i na tyle mądra, że wzbudziła jego zainteresowanie. Wychowywał ją samotny ojciec. Matka była nielegalną imigrantką, którą mimo starań deportowano do kraju pochodzenia. Ingrid nie udało się znaleźć informacji czy kobiety później się spotkały. Po śmierci ojca, bez wsparcia matki Nina trafiła do systemu i mając szesnaście lat zamieszkała w lokalnym domu dziecka. Ze szkolnej teczki personalnej wynikało, że z czasem jej oceny się pogorszyły. Wpadła w złe towarzystwo a liceum skończyła z miernymi wynikami. Nie miała nie tylko szans na studia, ale także na żadne się nie dostała. Mogła zapomnieć o medycynie. Zaraz po szkole zaczęła pracować jako pokojówka u jednego z
Nie lubiła niszczyć komuś normalności. Szatynka westchnęła i wstała od biurka. Ingrid Lopez miała jednak swoją tezę i była ona szalenie prosta; „Ktoś puścił farbę” Ricardo Perez był nauczycielem z ponad czterdziestoletnim stażem. Przez cztery dekady wykorzystywał on młode, naiwne często ambitne dziewczęta i trudno było jej uwierzyć, że nie został po tym żaden ślad. Była przekonana, że „ktoś puścił farbę” Nie da się takiego sekretu długo utrzymywać w tajemnicy. Być może kiedyś było to łatwiejsze, ale media społecznościowe stały się częścią życia codziennego więc ktoś coś komuś powiedzieć musiał. Chwyciła kluczyki od samochodu i ruszyła na spotkanie z Niną.
Panie umówiły się na kawę. Ingrid zapakowała córeczkę do wózka. Lucy, która zaczynała zapoznawać się ze spacerówką z ciekawością rozglądając się po parku. Drobne paluszki zaciskała na gumowym hipopotamie memłając go z radością. Nina na jej widok wstała z ławki podając jej kubek z kawą.
─ Dziękuje, że zgodziłaś się spotkać ─ zaczęła Lopez gdy Nina skupiła się na Lucy. Dziewczyna wlepiła w nią radosne błyszczące oczka.
─ Ile ma? ─zapytała kobieta gdy ruszyły do przodu.
─ Skończyła siedem miesięcy ─ odpowiedziała Lopez gdy córeczka powróciła go gryzienia ulubionego gumowego przyjaciela. ─ Nino ─ zaczęła.
─ Zaraz mi powiesz, że wiesz jak niekonfortowa dla mnie będzie to rozmowa? ─ posłała jej blady uśmiech.
─ Chcę tylko poznać prawdę ─ zaznaczyła. ─ Gdy ukaże się twoja historia nie padną twoje dane. Dopilnuje tego osobiście ─ zapewniła ją Lopez. Nina westchnęła wybierając jedną z ławek w parku.
─ Moją mamę deportowano gdy miała czternaście lat i wszystkie oszczędności ojciec wpakował w prawników. Bezskutecznie z resztą później ciągle pracował , a w domu i tak nie było pieniędzy. Perez zaczął udzielać mi korepetycji. Za darmo. Tak przynajmniej wtedy myślałam ─ westchnęła i upiła łyk kawy. ─ To było w jego gabinecie ─ zaczęła. ─ omawialiśmy faunę i florę Meksyku gdy położył mi rękę na kolanie. Byłam zaskoczona, ale nie zareagowałam, później ─ przełknęła ślinę ─ Miałam szesnaście lat ─ zaznaczyła ─ Byłam skupiona na nauce, lubiłam się uczyć więc gdy włożył mi rękę w majtki byłam zbyt zdezorientowana, zaskoczona, żeby zareagować. Do niczego więcej nie doszło ─ dodała. ─ Nigdy już później nie pojawiłam się na korepetycjach.
─ Twój tata poszedł na skargę do kuratorium?
─ Wściekł się gdy mu o tym powiedziałam ─ przypomniała sobie z lekkim uśmiechem. ─ Pewnego dnia po prostu nie wytrzymałam i mu to powiedziałam. Dwa dni później już nie żył.
─ Przykro mi.
─ Latami obwiniałam się o jego śmierć ─ wyznała. ─ Gdybym siedziała cicho mój ojciec by żył ─ powiedziała. Lucy poruszyła się niespokojnie w wózku. Obie panie wstały i ruszyły przed siebie. Niemowlę zmrużyło oczka. Ingrid wsunęła córce smoczek.
─ Kuratorium jakoś zareagowało na to co się wydarzyło?
─ Na swój sposób ─ odpowiedziała ─ przysłali kartkę z kondolencjami ─ sięgnęła do torebki i podała mu ją Lopez ─ nie wiem dlaczego ją zatrzymałam.
─ Mogę ją zatrzymać? ─ skinęła głową a Lopez włożyła ją do torebki.
─ Jest jeszcze to ─ podała jej drugą kopertę ─ mój ojciec złożył pisemną skargę, którą odnotowano i przyjęto ─ podała jej kartkę papieru. ─ Jak się domyślasz nic z tym nie zrobiono, żadne śledztwo nie zostało przeprowadzone. Jakiś czas później Perez został dyrektorem szkoły a Araceli Falcon wypadła z okna.
─ Słyszałeś o Conchcie? ─ zapytała ją.
─ Tyle co wszyscy. „Poszła w tango”, „wyszaleje się do wróci” Powodów jej zniknięcia dowiedziałam się dopiero od Jacinty.
─ Myślisz że ją zabił? ─ zapytała ją wprost.
─ Być może. Nigdy nie odnaleziono jej pamiętnika.
─ Pamiętnika?
─ Tak, z tego co mówiła Jacinta miała przynajmniej jeden na rok ─ wyjaśniła ─ ostatni wpis kończy się w połowie tamtego roku ─ wyjaśniła ─ Brakuje pięciu miesięcy.
─ Mogła go mieć przy sobie? ─ skinęła głową.
─ Nigdzie się bez nich nie ruszała ─ dodała. ─ pisała w każdej wolnej chwili.
─ Dzięki jak się dowiedziałaś o Conchicie?
─ Z grupy na Facebooku ─ wyjaśniła ─ „sobreviviente” ─ dodała nazwę. ─ Skupia ona kobiety, młode dziewczyny, które doświadczyły przemocy seksualnej, domowej ─ wytłumaczyła. ─ Kilka osób pisało o tym co zrobił im Perez.
─ Padło jego naziwsko?
─ Nie, ale kto chciał to zrozumiał ─ odparła na to. ─ Rozmowy o tym pomagają chociaż wątpię żeby którakolwiek z uczestniczek podawała swoje prawdziwe dane. Przepraszam muszę wracać do domu.
─ Dziękuje ─ powiedziała ─ wiem ile wymaga to odwagi.
Tego samego dnia wieczorem gdy Lucy spała a Julian był w pracy założyła nowe konto na fscebooku i znalazła odpowiednią grupę. Kliknęła dołącz. Przyjęcie trwało dwadzieścia minut. Bezwiednie kliknęła na członków grupy.
Araceli Falcon tam była. Zdjęcie przedstawiało ładną młodą kobietę z grzywką opadającą na oczy. Na głowie miała wsunięte okulary przeciwsłoneczne. Była ładna. Miała trzydzieści lat i wokół oczu uformowały się drobniutkie zmarszczki, lecz dodawały jej one jedynie uroku. W chwili w której Araceli spadła z dachu Ingrid była w drugiej klasie. Wspomnienie rzucającego się na nią Pereza nadal było żywe i wracało do niej w koszmarach, ale nauczyła się je ignorować. Falcon natomiast była dumą szkoły.
Zdolna tancerka ze świetlaną przyszłością, której karierę przekreślił upadek z dachu. Złamane biodro, lewa noga, wstrząśnienie mózgu przypomniała sobie nieliczne obrażenia na zawsze przekreśliły jej profesjonalną karierę. Krótko po wypadku pojawił się Bolivar Sanchez wraz z żoną, który zapłacił rachunek za szpital i został rodziną zastępczą dla nastoletnich sióstr. Ilyria była już wtedy dorosłą młodą studentką, lecz to nie miało dla nich znaczenia. Przygarnęli je obie. Dali dom. I żadne z nich nigdy nie próbowało dociec prawdy o wydarzeniach z tamtej nocy. I nawet Valentin Vidal nie wiele zdziałał w tej sprawie.
Ingrid wstała i zaczęła spacerować po salonie.. Nigdy nie poruszyła tego tematu z Falcon. Nie powiedziała jej o tym co chciał zrobić jej Perez gdy miała piętnaście lat, nie powiedziała, że domyśla się co zaszło między nimi na balu bożonarodzeniowym. O tych domysłach powiedziała Vidalowi. Ingrid ukończyła liceum a reszta jest już historią. Kobieta korzystając z mediów społecznościowych odnalazła Irinę.
Laleczka, pomyślała wpatrując się w Vargas. Dziewczyna wyglądała jak laleczka. Ciemnobrązowe oczy, grzywka opadająca na czoło a pod nią skryte jasne niebieskie oczy. Perez zdecydowanie miał swój typ. Popatrzyła na zdjęcie siostry na biurku, na zdjęcie Araceli Falcon na grupie. Nadeszła pora aby panie porozmawiały.
***
Poniedziałek zapowiadał się intensywnie. Victoria po sesji zdjęciowej miała umówione kilka spotkań gdzie rozmowa z Castro była jedynie początkiem przekładania pomysłów, przerzucania dokumentów. Jasnowłosa korzystając z chwili przerwy i z ładnej pogody rozsiadała się na balkonie z kwitami. Było ich całkiem sporo.
Przede wszystkim kwestia „Starego Browaru” i wyboru n///owego prezesa. Potrzebowała człowieka nie tylko z umiejętnościami przywódczymi, który w razie potrzebny tupnie nogą i przed nią samą, ale także lidera. Kogoś kto pokieruje grupą pracowników i dobrze sobie ich w taki sposób, że mniejsze i większe konflikty będą do pogodzenia. Najpierw pomyślała o szwagrze, ale Atticus zadomowił się nie tylko w łóżku jej przyrodniej siostry, swoim warsztacie , ale także w ich nowym wspólnym projekcie. Nie mogła go od tego odciągać. Nowy dyrektor browaru będzie miał wgląd w recepturę, a rodzinnego dziedzictwa nie mogła powierzyć byle komu.
Była jeszcze kwestia Fernando i jego budżetu na nowy projekt. Nie miała pojęcia kto napisał projekt „turystyki sakralnej” ale była pewna że Nando wyłożył na niego ładną sumkę gdyż był on zaskakująco konkretny. I niechętnie przyznała, że jest dobry. Solidny. Z racji tego, że większe wydatki omawiali wspólnie Fernando (wydatki Fernando) musieli przedyskutować pomysł który w oczach jasnowłosej był absurdalny z potencjałem.
Wedle legendy pierwsze objawienie Maryjne miało miejsce w tysiąc sześćset trzydziestym dziewiątym roku. To co Victorię bawiło człowiek, któremu objawiła się Matka Boska nosił nazwisko Diaz. To objawiająca się Maria nakazała, aby w miejscu objawień zbudować dla niej świątynie. Gdy biurokratyczna machina mieliła całą sytuację mieszkańcy postawili w miejscu objawień symboliczną figurę Matki Bożej z Dzieciątkiem Jezus. W miejscu zaczęli zbierać się ludzie, którym Gabriel Emanuel Diaz do znudzenia opowiadał o momencie swojej przemiany. I jak bywa w takich historiach nawrócił się, przyjął chrzest i przywdział sutannę. Był pierwszym proboszczem parafii. Victoria uważała, że zwietrzył interes w brataniu się z kościołem katolickim, ale każdy wierzy w co chcę. Gdy rozległo się głośne trzaśnięcie drzwiami i tupot szybkich kroków Victoria oderwała się od rodzinnych legend spoglądając na Barosso stającego w progu.
─ Malunek ze ściany ma zniknąć ─ warknął ─ To obraza. Twój ojciec przeprowadzi śledztwo i ukaże winnych. To sprawka Conrado Severina.
─ Gdyby płacili ci za każdym razem gdy oskarżasz o coś Conrado Severina ─ zaczęła ─ byłbyś bogatym człowiekiem .
─ To kpina! Ze mnie z mojego urzędu ─ zaczął wyliczać. ─ Ludzie stoją tam i robią sobie zdjęcia!
─ To może zacznij pobierać opłatę ─ odparowała. Fernando ze świstem wciągnął w płuca powietrze. ─ Wyluzuj sobie, zejdź na dół i cyknij sobie z tymi ludźmi kilka fotek przy twojej podobiźnie.
─ Czyś ty upadła na głowę w tych Włoszech? Po cholerę tam pojechałaś?
─ Odpocząć ─ odpowiedziała mu ─ przez kilka dni nie musiałam oglądać twojej twarzy, słuchać twoich wrzasków i po cichu liczyłam że dorośniesz i zaczniesz zachowywać się jak burmistrz.
Fernando usiadł.
─ Wybacz, że ciągle cię rozczarowuje.
Popatrzyła na niego i odłożyła na bok dokumenty.
─ Przywykłam ─ odpowiedziała i podała mu maleńki pakunek. ─ Wszystkiego najlepszego ─ powiedziała. Zajrzał do środka i skrzywił się gdy na rękę wypadł magnes. ─ Nie miałam czasu biegać po sklepach ─ wyjaśniła ─ Hotel rozdawał je gościom.
─ Dziękuje, że tak mało cię obchodzę.
─ Boże, ale z ciebie królowa dram ─ odpowiedziała na to i wstała. Fernando zmarszczył brwi gdy zaczęła obrywać uschnięte kwiatki ─ Ten mural możesz wykorzystać i obrócić na swoją korzyść ─ zaczęła. ─ Pokazać ludziom, że masz dystans zamiast spuszczać nos na kwintę i grozić pozwem oraz więzieniem.
─ Nie mam do siebie dystansu. Traktuje siebie i swój urząd z należytą powagą. To kpina!
─ To ─ urwała i oparła się o barierki ─ wyraz frustracji i rzucenie ci prawdy między oczy. ─ Jesteś sępem Fernando, wiesz z czego słyną sępy? Żerują na padlinie jak ty więc przełknij to otrzep się i idź dalej.
─ I pokaż, że masz dystans ─ mruknął.
─ Tak, to ja mam cię uczyć wielkiej polityki czy ty mnie? ─ zapytała go. Fernando łypnął na torbę stojącą przy jej krześle. ─ To dodatek do magnesu.
─ Miałaś jednak czas na zakupy ─ odparł z zadowoleniem i sięgnął po torbę. ─ Co to za rupiecie? ─ zapytał gdy wyciągnął drewniany obrazek.
─ Tylko nie rupiecie ─ powiedziała rozbawiona ─ To rodzinne pamiątki Diazów po biskupie ─ wyjaśniła mu. Fernando spojrzał z dużo większym zainteresowaniem na zawartość torby. Poza drewnianym obrazkiem był tam też czarny notes. ─ Odwiedziłam graciarnie Felipe Diaza.
─ Graciarnie?
─W mieszkaniu ciotki Genovevy jest pełno rupieci po bracie. Nie pytaj czemu chciała to wszystko zatrzymać, ale zapytałam ją o naszego świętego przodka, a ona dała mi tę torbę ─ Fernando popatrzył na nią to na siatkę. ─ Twoja turystyka sakralna ma się zwrócić miastu, a nie być tylko pustym sloganem.
─ Oczywiście, że się zwróci. Ludzie przyjadą modlić się do stóp Matki Bożej Różańcowej Łaskawej. ─ westchnęła.
─ Na pewno ─ mruknęła ─ ale wszystkie stare dewotki ─ mężczyzna prychnął oburzony ─ potrzebują małej zachęty, żeby otworzyć swoje portfele.
─ Nie będą płacić za wstęp do kościoła ─ oburzył się Barosso.
─ Nie oczywiście, że nie póki co nie udało się opodatkować kleru. Będą jednak jeść, kupować tutaj pocztówki, robić sobie zdjęcia z facetem przebranym za biskupa Doaza więc jednak coś do budżetu skapnie ─ zmarszczka między brwiami się pogłębiła. ─ Chryste Fernando masz dyplom z ekonomii ja mówię o wpływach z podatków! Jezu jakim cudem mnie spłodziłeś? No i miałam rację.
─ Z czym?
─ Inteligencję w całości mam po matce ─ Fernando wydymał usta oburzony tą sugestią ─ nieważne. Potrzebujesz wabika, a te stare rupiecie będą ładnie wyglądać w gablotach. Portrecik, notes z zapiskami czy kielich z którego pił wino ─ wyliczyła. ─ Niewiele tego, ale zawsze coś.
─ To jego rzeczy czy mnie wkręcasz?
─ A ma to dla ciebie jakieś znaczenie? ─ odpowiedziała na to kobieta.
─ Dla ludzi będzie miało.
─ Od kiedy ty przejmujesz się ludźmi? ─ zapytała go. ─ Posłuchaj ludzie uwierzą, we wszystko nawet w twoją duchową przemianę więc idź i nie grzesz więcej.
─ Dziękuje ─ podniósł siatkę. Zatrzymał się w progu ─ Gdzie masz swoją laskę?
─ Nie potrzebuje jej ─ odpowiedziała ─ więc ją wyrzuciłam, a co ?
─ Nic, nic. Zawsze słyszałaś, że Jose Balmacedy nie ma wśród nas.
─ Jeśli chcesz mi się przyznać do zlecenia zabójstwa ─ zaczęła ─ to sobie daruj.
─ Nie odpowiadam za jego śmierć ─ zapewnił ją. Ku zaskoczeniu Victorii mówił szczerze. ─ Myślałem, że to twoja sprawka ─ odwróciła się gwałtownie kompletnie zaskoczona. ─ Wyjechałaś do Włoch akurat w momencie gdy ktoś roztrzaskał mu łeb o wezgłowie łóżka. Masz wygodne alibi.
─ To nie alibi to urlop i nie zleciłam zabójstwa Jose ─ zapewniła go. ─ Nie zasłużył sobie na nią.
─ Brzmisz jak Inez ─ stwierdził. Ona westchnęła.
─ Wiem, a ty jak zdarta płyta ─ odpowiedziała. ─ Idź już mam dużo pracy.
***
Nowy semestr oznaczał nowe otwarcie i nowe problemy. Cerano Torres, który ostatni tydzień przerwy spędził w swoim gabinecie na poszukiwaniu nowego nauczyciela od chemii, układaniu planu zajęć i jednocześnie z niepokojem spoglądał na przetasowania na najwyższych szczeblach władzy. Skrajnie prawicowe ugrupowanie wygrało wybory parlamentarne i było w trakcie obsadzania stanowisk. Ministrem sprawiedliwości po raz pierwszy w historii miała zostać kobieta zaś Ministrem Edukacji i Szkolnictwa Wyższego jeden z wychowanków tutejszego liceum. Młody pełen werwy polityk, lecz to go wyraźnie niepokoiło. Jose Luis Pena miał skrajnie prawicowe poglądy, które kłóciły się ze wszystkim w co wierzył dyrektor.
Cerano przeczesał palcami włosy w zadumie popatrzył na zdjęcie trójki swoich roześmianych pociech. Remmy stał między siostrami i cała trójka szczerzyła zęby do obiektywu. Nie był idealnym kandydatem na dyrektora.
Po pierwsze był Cyganem. Po drugie karłem co panu ministrowi mogło przeszkadza) po trzecie miał trójkę dzieci. Każda z jego pociech miała inną matkę. Elvira zmarła niemalże osiemnaście lat temu przy porodzie. Claudia matka Kiraz odeszła gdy za nim wyrósł jej pierwszy ząbek. I za nim Cerano zdążył się otrząsnąć z tamtej sytuacji Carmen powiedziała mu o ciąży. Rue urodziła się w szpitalu gdzie siedemdziesiąt dwie godziny później zostawiła ją matka. Zarówno Claudia jak i Carmen pojawiały się i znikały z ich życia w nieregularnych odstępach czasu. Alimenty pojawiały się regularnie. Ostatnio Cerano zauważył, że alimenty od Carmen przychodzą z banku usytułowanym w sąsiednim mieście. i bardzo mu się to nie podobało. Wolał aby jego byłe partnerki zostawiły jego dzieci w spokoju. Westchnął. Martwił się.
Martwił się o syna który ulokował uczucia w niewłaściwym chłopcu, o córkę żeby nie wpakowała się w większe kłopoty i o najmłodszą latorośl której zainteresowania wybiegały daleko od tego czym powinna interesować się dziewczyna w jej wieku. Była jeszcze Eleonora która chciała aby Centrum Korepetycji udzielało darmowych lekcji dzieciom z cygańskich rodzin.
Sam był Romem. Znał biegle język, obyczaje. Pozwolił romskie tradycje poznać swoim dzieciom. I o ile jego syn był pokusom romskiego życia obojętny to jego młodsza siostra nie podzielała jego opinii. Kiraz chłonęła wszystko co romskie. Włącznie ze zwyczajem łamania prawa. Chciał żeby znały świat swoich matek jednocześnie trzymając się od niego z daleka. Gdy on pracował jego „teściowa” uczyła ich nie tylko czytania czy pisania, podstaw matematyki, ale i romskiego. Remmy niewiele się nauczył, lecz dziewczęta… obie biegle władały językiem. Kiraz ku przerażeniu mężczyzny z roku na rok coraz bardziej przypominała matkę. Claudia była niepokorna. Uparta, zawzięta ze skłonnością do pakowania się w kłopoty. To co Eleonora nazywała ciekawością, on wiedział, że przysporzy im to tylko kłopotów. Zainteresowania córki odbiegały od typowego w co się ubrać, tańczyć śpiewać. Ona miała dar. Mężczyzna prychnął pod nosem.
Była utalentowana w kwestii ziół i ziołolecznictwa. Wiedziała jakie substancje ze sobą łączyć, żeby otrzymać określony efekt. Zioła na niestrawność? Proszę bardzo! Zioła na biegunkę. Czemu nie? Substancje na potencję lub impotencję? Dawkować ostrożnie! Kochał swoją małą córeczkę, ale ziołolecznictwa czy zdejmowanie klątw? To sprawiało, że poziom stresu wzrastał gwałtownie.
Remmy to była zupełnie inna para kaloszy. On czym romskie się nie interesował. Interesowali go chłopcy i dziewczęta i obecnie lokował swoje uczucie w niezbyt odpowiednim delikwencie. Najpierw był bramkarz z przeciwnej drużyny, teraz Ignacio. Grali co prawda w jednej drużynie, ale Nacho był raczej na etapie zaprzeczania. Romans z nauczycielką miał go zapewne utwierdzić w poczuciu męskości bo bycie gejem zdaje się być jego zaprzeczeniem. Cerano westchnął. Była jeszcze Ruelle. Jego słodka Rue, którą interesowało dziennikarstwo, zbrodnia i występek. W pokoju wiedział broszury dotyczące studiów dotyczące studiów kryminalistycznych czy psychologicznych. Z zadumy wyrwał go dźwięk pukania do drzwi.
─ Mogę? ─ do jego gabinetu zajrzała Elodia Fernandez. Przywołał swoją zastępczynię gestem dłoni i wskazał krzesło. ─ Pomyślałam, że chciałby pan rzucić okiem ─ podała mu kartkę. Elodia była nie tylko jego zastępczynią,, ale była także oddelegowana do zajmowania się sprawami uczniów. ─ Marlena Magodni przełożyła u mnie listę uczniów ─ podała mu kartkę. Cerano zmarszczył brwi sięgnął po dokument. Przesunął wzrokiem po liście dostrzegając imię i nazwisko syna. ─ To lista osób które zrezygnowały lub zostały wykluczone z powodu zbyt niskiego procentu punktów uzyskane z testu.
─ Remmy oblał?
─ Nie wiem ─ odparła na to kobieta ─ być może sam zrezygnował.
─ To możliwe, nigdy nie miał talentu Kiraz tak jak ona nigdy nie potrafiła tak sprawnie obsługiwać laptopa ─ stwierdził. ─ Cóż klasa do chemii będzie równie okrojona jak klasa do fizyki.
─ Tak, być może nawet mniejsza. Mogę o coś zapytać?
─ Proszę.
─ Dlaczego nie przedłużył pan umowy Cortez? ─ zapytała wprost Elodia. ─ Z ostatniej naszej rozmowy wynikało, że zatrzyma stanowisko.
─ Wiele się zmieniło od naszej ostatniej rozmowy ─ westchnął ─ Dowiedziałem się, że utrzymywała intymne relacje z jednym z uczniów ─ oczy kobiety otworzyły się szeroko ze zdumienia.
─ Romans? Zawiadomił pan prokuraturę?
─ Nie ─ urwał ─ to zostaje między nami? ─ zapytał ją. Skinęła głową. ─ Uczeń był pełnoletni ─ poinformował ją. Elodia zmarszczyła brwi. Cerano splótł ręce w koszyczek czekając aż do nauczycielki dotrze sens słów. Nie było zbyt wielu uczniów którzy osiągnęli pełnoletność.
─ Ignacio? ─ skinął lekko głową a ona wstała. ─ Aldo wie?
─ Poinformowałem go i z chłopakiem tez się rozmówię. Mam dzieci w jego wieku. Wiem, jak głupie pomysły przychodzą do głowy gdy ma się te naście lat. Cóż ona powinna być mądrzejsza. ─ dodał i spojrzał na Elodię. ─W innych okolicznościach i wobec niego wyciągnąłbym konsekwencje, wysłał na terapię, ale stąpamy po cienkim ludzie.
─ Ma pan na myśli nowego ministra?
─ To już pewne─ odpowiedziała kobieta ─ właśnie wręczono mu teczkę ─ skrzywiła się mimowolnie na wspomnienie byłego męża.
─ Boże Miej system edukacji opiece ─ wymamrotał Cerano. ─ Myślisz że się tu pokaże?
─ Myślę, że sobie tego nie odpuści ─ usiadła z powrotem na krześle ─ Jose Lusi nie omieszka się tutaj pokazać jako człowiek sukcesu. Otrzymał jedno z najważniejszych ministerstw w kraju gdzie w szkole ─ urwała ─ daleko mu było do mistera popularności.
─ Coś ty w nim widziała? ─ zapytał ją. ─ Przepraszam. ─ Elodia machnęła ręką.
─ Byłam młoda i głupia. Na całe szczęście opamiętanie przyszło szybko. Nie byliśmy nawet rok małżeństwem gdy złożyłam pozew o rozwód. Właściwie to Fabian Guzman złożył pozew o rozwód. W moim imieniu. Nie muszę dodawać że od czasów szkolnych za sobą nie przepadali?
─ Nie i mam wrażenie że niewiele osób lubi pana Guzmana Elodia parsknęła śmiechem.
─ Tutaj masz rację. ─ potwierdziła. ─ Fabian być może nie jest święty, ale to dobry człowiek.
**
Niebieskie oczy wyróżniały ją z tłum więc nauczyła się je ukrywać. Głowę zawsze trzymała nisko, nie patrzyła nikomu w oczy. Nie ufała nikomu i poza nauczycielami z „chmury” nie widywała zbyt wielu dorosłych. Peter Pan zadbał o to. I wszystko zmieniło się po jego śmierci. Trafiła pod opiekę przyrodniej siostry i jej męża i stopniowo zaczynała na nowo ufać ludziom. Eddie, który z nimi mieszkał już nie budził w niej takiego lęku jak na początku. Miał raptem dwadzieścia jeden lat i czasem zachowywał się jak duże niesforne dziecko. Szatynka sama zauważyła, że szatyn się zmienił. Regularnie chodził do pracy, oddał dług Joaquinowi i spędzał czas z nosem w książkach. w mieszkaniu wszędzie widziała wypożyczone z biblioteki egzemplarze i notatki z zajęć. Julian nie nabijał się z brata, a na święta podarował mu zestaw kolorowych mazaków. Ruby cieszyła się że jest częścią ich rodziny. Wsunęła za ucho kosmyk włosów wpatrując się w listę nazwisk.
Liczba kobiet które skrzywdził lub nawiązał romans Ricardo Perez była przytłaczająca. Na samym szczycie listy było imię i nazwisko jego żony co Ruby Valdez wywracało żołądek na drugą stronę. Renata Diaz była druga. Lista była pełna kolorów. Nastolatka spędziła całe mnóstwo czasu wertując szkolne kroniki, nekrologi czy kronię policyjną Luz del Norte, która swojego czasu poświęcała mnóstwo czasu aresztantom i wszelkim występkom popełnianym przez i na kobietach. Nie była to jednak teksty „ku pokrzepieniu serc” lecz obrzydliwym manifestem mizoginistycznym. Kobiety przedstawiane były jako prowodyrki popełnianych na nich przestępstw. Umieszczano ich zdjęcia z kartotek policyjnych, a jeśli nie mieli fotografii to dokładne opisy dziewcząt. Ludzie nie potrzebowali zmiany danych aby wiedzieć kogo aresztowano za prostytucję a kogo przyłapano na szybkim numerku w samochodzie. To co przyciągało uwagę Ruby to nekrologii. Publikowano je w każdym wydaniu . Zdarzały się sytuacje, że nekrologi pokrywały się z listą Dicka. Ruby zacisnęła usta w wąską kreskę i chwyciła za torbę. Było jeszcze jedno miejsce gdzie przechowywano dane o zgonach. Nastolatka ze szkolnej biblioteki pobiegła wprost na plebanię. Arial zdziwił się na jej widok i zdziwił się jeszcze bardziej gdy podała powód swojej wizyty.
─ Chcesz wgląd do ksiąg parafialnych? ─ upewnił się jakby się przesłyszał.
─ Szkolny projekt ─ odpowiedziała ─ jako parafianka mam do nich dostęp. Ariel nie skomentował że jej parafia leży w sąsiednim miasteczku i zaprowadził ją do kancelarii.
─ Co to za szkolny projekt?
─ Badam losy absolwentek ─ odpowiedziała wymijająco przyglądając się opasłym tomiszczom. ─ Ile lat jest w jednym tomie? ─ zapytała. Ariel odwrócił głowę unosząc brew ─ Wiesz co mam na myśli ─ mruknęła.
─ Myślę że około dziesięciu. Co księgi parafialne mają do losów absolwentek?
─ Wiele z nich nie dożyło kolejnych urodzin ─ odpowiedziała drżącym ze złości głosem. ─ Obowiązuje cię tajemnica zawodowa?
─ Nie zamierzam informować Ingrid o tym że jej siostra bada losy absolwentek ─ odpowiedział ona zaś oblała się rumieńcem. ─ Które lata?
─ Jak daleko sięgają twoje księgi? ─ zapytała go. ─ Ariel popatrzył na grzbiety ksiąg.
─ Tutaj mam od lat osiemdziesiątych, ale w piwnicach jest tego więcej.
─ Świetnie poproszę od lat szieściesiątych.
─ Dlaczego?
─ Dlatego że w latach sześciesiątych Perez rozpoczął swoją edukację ─ Przeglądanie ksiąg parafialnych było mozolnym zajęciem. Ruby przesuwała wzrokiem po nazwiskach które nic jej nie mówiły. Po datach urodzin osób, których nie znała, lecz to co było interesujące to fakt że Horacio mógł być kiepskim księdzem, ale był skrupulatny. Każda rubryczka była wypełniona. Ruby zanotowała kilka nazwisk gdzie w rubryczce przyczyna śmierci figurowało „śmierć nagła” gdy przeszli płynnie do lat osiemdziesiątych znalazła pierwsze trafienie. Anna Maria Fernandez urodzona 12 kwietnia 19972r. Data zgonu 12 maja 1988 roku. Miała tylko szesnaście lat. W kolumnie przyczyna Horacio który był wtedy młodym kapłanem wpisał „śmierć nagła”
─ Co znaczy „śmierć nagła?” ─ zapytała księdza. Ariel, który notował coś w czarnym notesie podniósł na nią ciemne oczy.
─ To może oznaczać wszystko ─ odpowiedział.
─ A u szesnastolatki? ─ zapytała. ─ Anna Maria Fernandez „Śmierć nagła” Camilla Mendoza, lat osiemnaście „śmierć nagła” i ─ przerzuciła kilka kartek do przodu. ─ Olimpia Chavez, lat szesnaście „śmierć nagła” ─ Ariel zmarszczył brwi i wstał odkładając swoje notatki na niedzielne kazanie. Zbliżył się do Ruby i pochylił nad księgami.
─ To może oznaczać wszystko ─ powtórzył swoje wcześniejsze słowa.
─ Samobójstwo? ─ zapytała go.
─ To całkiem możliwe ─ przyznał jej rację Ariel siadając na krześle. ─ Zapewne chciał oszczędzić bólu rodzinom ofiar. Ruby prychnęła ─ Teraz ja cię o coś zapytam ─ zaczął ─ dlaczego mam wrażenie, że wiesz kogo szukasz? ─ zapytał ją. Zawahała się.
─ To zostaje między nami?
─ Między tobą mną i moim szefem ─ ruchem głowy wskazał na krucyfiks ─ wiele można mieć mu do zarzucenia, ale potrafi dotrzymywać sekretów ─ usta Ruby drgnęły lekko do góry. Z torby wyciągnęła listę. Ariel zmarszczył brwi. ─ Skąd to masz?
─ Znalazłam ─ popatrzył na nią z politowaniem ─ dobrze włamałam się do domu Pereza na Nowcy wyzwań i leżała sobie na wierzchu więc ją pożyczyłam.
─ Włamałaś się?
─ Możemy przejść do meritum ─ postukała palcem w listę. ─ To lista dziewcząt które skrzywdził Perez ─ wyjaśniła ─ podejrzewam, że niektórymi mógł mieć dobrowolny romans jak z panią Conde w latrach dziewięćdziesiątych.
─ I niektóre z tych dziewcząt nie żyją? ─ potwierdziła skinieniem głowy.
─ Tak, Julia Ortega jest na tej liście ─ wskazała sam koniec kartki. ─ Moim zdaniem Dick zlecił to Freddiemu- jej bratu.
─ Ostatnie nazwisko to Elizabeth Ramirez ─ przeczytał. ─ Jest tutaj kilka dat.
─ To prostytutka ─ odpowiedziała mu ─ Perez widywał się z nią kilkukrotnie.
─ Rozmawiałaś z nią ─ bardziej stwierdził niż zapytał ksiądz. ─ Czy ty zdajesz sobie sprawę jak jest to niebezpieczne?
─ Mógł je zabić ─ wypaliła. ─ Mógł je zabić a Harcio mógł to kryć wpisując absurdalne przyczyny zgonu.
─ Ruby Ricardo Perez nie jest świętym człowiekiem ale zabójstwo? To poważne przestępstwo ─ dziewczyna prychnęła w odpowiedzi. Ksiądz wzniósł oczy do nieba jakby prosił swojego Szefa o interwencję. ─ Powinnaś przekazać sprawę dorosłym. Jeśli coś jest na rzeczy.
─ Mieli całe dekady żeby go powstrzymać ─ warknęła. ─ Dick krzywdził dziewczyny czterdzieści lat może i dłużej i policja miała to głęboko w d***e, bo sprawiały problemy, pochodziły z trudnych środowisk więc same sobie zasłużyły na swój los.
─ Tego nie powiedziałem i tak nie myślę.
─ Ty nie, ale inni ─ urwała wstając i zbierając swoje rzeczy ─ są innego zdania. Miała za krótką sukienkę, była pijana, naćpana, poszła z nim do domu więc sama sobie na to zasłużyła że ktoś ją wykorzystał.
─ Ruby ─ zrobił krok w jej stronę, lecz ona się cofnęła.
─ Perez może ich nie zabił i może same zadecydowały żeby skończyć swoje życie ale to nie jest tak że w jednej chwili myślisz sobie „zabije się „ a w drugiej strzelasz sobie w łeb. To proces ─ wyrzuciła z siebie. ─ Myśl która pojawia się gdzieś z tyłu twojej głowy i nie chcę zniknąć a wszyscy tylko utwierdzają cię w przekonaniu że świat byłby lepszy gdyby cię nie było. ─ westchnęła. ─ Muszę iść ─ wymamrotała i wybiegła z kancelarii.
**
To była duga noc i nie z powodu niemowlęcia w domu. Lucy obudziła się tylko raz na karmienie i zjadła porcję mleka „na śpiocha” to Ingrid większą część nocy przekręcała się z boku na bok czytając posty w grupie i notując pseudonimy zapisanych tam dziewcząt. Wiedziała, że było to rażące naruszenie prywatności i hipokryzja z jej strony. Ingrid w końcu zatrzymała dla siebie wydarzenia z tamtego wieczoru. Być może zamiast przekonywać Araceli do opowiedzenia swojej historii powinna zacząć od samej siebie?
Mogła sama coś powiedzieć. Powiedziała Valentinowi. Wyznała prawdę jedynej osobie której ufała mając szesnaście lat. On zrobił wszystko co mógł aby chronić młodzież i to okazało się być niewystarczające. Perez uważał się za nietykalnego nie tylko z powodu zbiorowego milczenia, ale systemowej pomocy. Ingrid była pewna że takich kobiet jak Nina było więcej. Uciszono je. Powiedziano im, że ich przeżycia nie mają znaczenia, że same się prosiły, że to ona swoim uśmiechem, krótką spódniczką , jednym słowem zachęciła go do działania. To oczywiście były bzdury, lecz te bzdury wkładano do głów kobiet przez całe stulecia więc pozbycie się tego nie było łatwe.
Jako kobieta, dziennikarka wiedziała jedno; Ricardo Perez pozostał przez te wszystkie lata bezkarny bo miał system który go wspierał który utwierdził go w przekonaniu że to co robi to nie jest nic złego więc dla niego krzywdzenie kobiet było naturalne, normalne i dobre. Uciszał te które chciały mówić. Dick musiał zapłacić. Lopez jednak wiedziała że musi to dobrze rozegrać. Chronić kobiety, chronić Ruby, chronić Lucy. Zdmuchnęła z czoła kosmyki włosów i wtedy obróciła się wymierzając cios. Głowa mężczyzny odskoczyła do tyłu.
─ Hugo? ─ zapytała zaskoczona wyciągając małe słuchawki z uszu.
─ Tak, Hugo, Hugo ─ syn Camilla i Sonii trzymał się za nos. Ingrid chwyciła jego twarz i obejrzała jego nos.
─ Odpaść nie powinien ─ stwierdziła nagle kobieta. Popatrzył na nią z politowaniem. ─ Powinieneś jednak przyłożyć coś zimnego.
─ Dzięki za rady pani doktor ─ odparł na to. ─ Co ten worek ci zrobi?
─ Worek nic, faceci to już inna para kaloszy.
─ Masz na myśli Julianka? Bo jeśli jemu trzeba przestawić nos to mogę uczynić to przypadkiem.
─ Nie o jego ─ usiadła na podłodze. Hugo zniknął na chwilę w gabinecie Vazqueza i wrócił z zimnym okładem i butelką wody dla Lopez. ─ O sporą część waszego gatunku więc z łamaniem nosów sobie poradzę. Co sprawdza cię do ośrodka o tak wcześniej porze?
─ Julian ci nie mówił? ─ pokręciła przecząco głową. ─ Nieważne ─ machnął ręką.
─ Nie ─ zaprotestowała ─ nie możesz rzucić „nieważne” i się wycofać więc gadaj. ─ Hugo więc wyjaśnił całą sytuację Lopez milczała i nie wiedział czy to dobrze czy szykuje dla niego kolejny cios.
─ Hugo ty bęcwale ─ stwierdziła po chwili. ─ Pierwszą zasadą randek przez aplikacje jest „bierz w wątpliwość wszystko co on/ona napisze” Ludzie kłamią. Kobiety kłamią. Dodajemy sobie lat albo odejmujemy od zarania dziejów. ─ popatrzył na nią spod byka.
─ Szkoda, że nie byłaś taka chętna w udzielaniu mi rady gdy zakładałaś mi „Kupidyna”
─ Nie zwalaj tego na mnie ─ zaznaczyła ─ to ty zamiast mózgu używałeś innej części ciała.
─ Nie spałem z nią! Całowałem się z nią.
─ Tak , ale twój mały klejnocik już witał się z gąską ─ odparowała. ─ Musisz teraz żyć z konsekwencjami ─ skrzywił się mimowolnie. Jakby sam o tym nie wiedział. ─ Nie rozumiem dlaczego nie prześpisz się z Ari.
─ Co proszę?
─ Och proszę cię Hugo faceci korzystają z tego typu aplikacji z kilku powodów. Dobra dwóch; jedna chcą zaliczyć lub chcą zapomnieć. Ty mój drogi jesteś w tej drugiej grupie chcesz zapomnieć zamiast pójść do Ariany i pocałować ją i zobaczyć jak sprawy dalej się potoczą.
─ Komuś chyba brakuje wrażeń.
─ Fakt, z mężem umawiamy się na seks. Zero romantyzmu ─ odparła ─ nie żeby Julian był romantykiem. Nieważne ─ teraz to ona machnęła ręką. ─ Bardzo ciosał ci kołki na głowie za tą akcję z Veronicą?
─ Zaskakująco niewiele ─ zauważył całkiem przytomnie. Pokiwała głową. ─ To zaskakujące jak na doktorka który ostatnio stał się ostoją moralności.
─ Pamięta wół jak cielęciem był ─ odparła na to żona Julina. ─ Nie wspomniał ci że przespał się ze mną jak miałam osiemnaście lat? Sam był niewiele starszy.
─ Zaraz, ale zaczął się tobą interesować dużo wcześniej ─ przypomniał sobie Hugo. ─ Uratował ci życie gdy miałaś trzynaście lat wbijając ci igłę między żebra, wtedy postanowił iść na medycynę ─ wydał go Delgado. Oczy Lopez rozbłysły.
─ Wiedziałam ─ syknęła z triumfem. ─ Wiedziałam że miał swój wielki moment olśnienia jeśli chodzi o medycynę ─ zaklaskała w dłonie zadowolona. ─ Pisał do mnie jak siedziałam w poprawczaku, żadne erotyki takie tam gadanie o życiu. Bez tego pewnie byłabym martwa.
─ To nie to samo co ja i Vero ─ skrzywił się na samo wspomnienie skrzywił się znacząco.
─ Posłuchaj ─ zaczęła Lopez ─ to jeszcze nie koniec świata ─ stwierdziła ─ jeden pocałunek nie namieszał jej w głowie ─zmarszczył brwi ─ To nie telenowela, że od jednego causa spadają kobiecie majki i dziewięć miesięcy później macie bobasa. Ja i Julian się nie liczymy ─ zaznaczyła gdy Delgado głupowato się uśmiechnął ─ ja już tych majtek nie miałam i byłam w nim zakochana. ─ Nie skrzywiłeś jej psychicznie większość tych dzieciaków ma już pierwsze traumy za sobą. Vero na przykład ojciec się zabił ─ Hugo odwrócił głowę w bok. ─ O kurczaczek ─ wyrwało się kobiecie. ─ zastrzeliłeś go?
─ Ingrid─ syknął i odwrócił głowę w bok jakby ktoś miał ją usłyszeć. Powiedziała to jednak dość cicho.
─ To zdecydowanie bardziej komplikuje ci życie. Co zrobisz?
─ Rzucę się z mostu ─ odparł.
─ To zapadlina nie most ─ zauważyła całkiem przytomnie kobieta. ─ Musisz zapomnieć. Co będzie trudne bo pracujesz w szkole do której ona się przeniosła, ale wierzę że dasz sobie radę ─ wstała.
─ A ty jaki masz problem?
─ Muszę wsadzić kij w mrowisko i nowemu ministrowi edukacji nie spodoba się to że kuratorium wiedziało o wybrykach Ricardo Pereza lecz nic z tym nie zrobiło bo się kumplowali.
─ Napiszesz o tym?
─ Nie mogę milczeć ─ oparła na to. ─ Nie byłabym lepsza od nich ─ zauważyła. ─ Poza tym to nie była jedyna skarga na Pereza jaka wpłynęła do kuratorium nie przestrzeni ostatnich lat ─ zaznaczyła i ruszyła do wyjścia.
Ingrid Lopez zaszyła się w swoim gabinecie w redakcji z obrazem Meduzy za plecami zaczęła pisać. Jej palce śmigały po klawiaturze tworząc ostatnią wersję tekstu. „Byłam zahukaną dziewczyną. Niepewną siebie szarą myszą, która marzyła o studiach medycznych. Gdy pojawiał się On nagle marzenia stały się możliwe do spełnienia” Brzmiał jeden z cytatów. „Zaczęło się od masażu. To było dziwne i żaden inny nauczyciel nie robił takich rzeczy, ale zignorowałam to” „Udzielał mi korepetycji w swoim gabinecie, gdy położył mi rękę na kolanie. Zamarłam. Miałam szesnaście lat nigdy nie całowałam się nawet z żadnym chłopcem , a co mówiąc o czymś więcej więc zamarłam. Nie wiem kiedy jego ręka znalazła się w moich majtkach. To było moje pierwsze doświadczenie seksualne” Odsunęła się od komputera i przymknęła oczy. Pomyślała o tamtej nocy gdy Perez chciał ją zgwałcić i westchnęła cicho. Kij w mrowisko, pomyślała i zaczęła pisać.
To był bal zimowy, a ja czułam się jak księżniczka” Po raz pierwszy miałam na sobie elegancką sukienkę, miałam tańczyć walce w pierwszej parze. Byłam kimś i pamiętam, że na balu chciałam odetchnąć. Piwnica była idealna. Podobno tam straszy. W szkolnej piwnicy nie spotkałam ducha, lecz innego rodzaju potwora.
Pamiętam jego ręce na swojej skórze. Cuchnący alkoholem i papierosami oddech. Był ciężki i spocony i w kółko powtarzał „bądź cichutko, a wszystko będzie dobrze” Otworzę przed tobą każde drzwi. Będziesz niepowstrzymana, lecz bądź cichutko” Obok kanapy stało jakieś zapomniane trofeum. Było małe, poręczne. Chwyciłam je i uderzyłam go w głowę. Puścił mnie a ja uciekłam. Po dziś dzień ma bliznę koło oka.
Nina Henriquez mogła być pierwszą ofiarą Pereza która złożyła na niego skargę. Krótko po tamtym incydencie Araceli Falcon spadła z dachu. To właśnie wtedy Ingrid powiedziała po wszystkim Valentinowi Vidalowi. Był jedynym mężczyzną któremu kobieta ufała i była pewna, że Val tego nie odpuścił. Złożył oficjalne pismo w kuratorium oświaty wskazując listę dyrektorskich nadużyć. O ironio w tej sprawie nikt nie uwierzy ofiarom-kobietom ale szanowanemu mężczyźnie już tak. Z biurka wyciągnęła dokument. Nie tylko Ricardo Perez lubi pamiątki, Gdy Valentin Vidal złożył oficjalne pismo to Ingrid przekazał kopię dokumentu, która była jednocześnie poświadczeniem że sam kurator stanu Nuvevo Leon odebrał z jego rąk to pismo. Ten sam człowiek poświadczał otrzymanie skargi złożonej przez ojca Niny. Jakiś poeta kiedyś powiedziała „że wojny wygrywa się piórem nie bronią” cóż może było w tym ziarno prawdy.
***
Uśmiechnięta od ucha do ucha Kiraz wcisnęła mu na głowę kolorową czapeczką śpiewając „Sto lat” Remmy wymyślił uśmiech gdy na jego ławce wylądował tort. Popatrzył na słodkie ciasto, które miało narysowane boisko i pomyślał że chciałby żeby ten dzień wreszcie się skończył. Zdmuchnął świeczki i podniósł się z krzesła. Uściskał obie siostry całując każdą w czubek głowy.
─ Dzięki ─ wymamrotał i rozejrzał się z innym dużo mniejszym człowieczkiem.
─ Tata rozmawia z kuratorem oświaty ─ wyjaśniła mu Kiraz. Pokiwał głową. ─ To kto ma ochotę na tort? ─ zapytała kolegów z klasy brata. Remmy zacisnął zęby. Musiał tylko przetrwać ten dzień. Po lekcjach nie pojechał prosto do domu, lecz z dziką wściekłością okładał worek treningowy wiszący na haku. Raz za razem.
─ Co ten worek ci zrobił? ─ zapytał go trener ─ i uderzając w ten sposób zrobisz sobie krzywdę.
─ Może właśnie o to chodzi ─ odwarknął chłopak opierając czoło o rozgrzaną skórę.
─ Wszystko w porządku? ─ zapytał zaniepokojony Olivier.
─ Nie ─ odpowiedział na to Remmy. ─ Mam dziś urodziny ─ wyznał.
─ To stąd kawałek ciasta w moim gabinecie ─ zauważył mężczyzna.
─ Smacznego, proszę zjeść za mnie ─ odparł na to Torres
─ Wszystkiego najlepszego ─ powiedził trener. Remmy w odpowiedzi łypnął na niego z pod byka ─ lub nie. Nie lubisz swoich urodzin.
─ W tym dniu zabiłem matkę więc nieszczególnie uznaje ten dzień za radosny.
─ To nie twoja wina
─ Wiem
─ To czemu się obwniasz?
─ Nie wiem ─ odarknął odsuwając się worka i uderzając w niego.
─ Schowaj kciuki
─ Co?
─ Jak masz już boksować rób to tak żeby nie zrobić sobie krzywdy ─ ujął rękę cjłopaka i ułożył ją w odpowiedni sposób. To samo zrobił z drugą. Chwycił za worek. ─ Nie zabiłeś swojej mamy.
─ Musieli ją rozciąć żeby mnie wyjąć ─ wyjaśnił. ─ Była w taborze gdy nadszedł czas rozwiązania, byłem ułożony w poprzek, nie było lekarza więc ją rozcięli żeby mnie wyjąć ─ wyjawił przebieg porodu. ─ Podsłuchałem to jak miałem kilka lat.
─ Domyślam się że nie wiesz tego od ojca ─ odpowiedział na to trener. ─ Jeszcze jakieś frapujące sprawy?
─ Dlaczego niektórzy z facetów myślą że „nie” znaczy „tak”? ─ takiego pytania Olivier Bruni się nie spodziewał. Nie był gotowy na dyskusję na temat zgody lub jej braku
─ Nie ma na to łatwiej odpowiedzi ─ odparł dyplomatycznie. Remmy popatrzył na niego z politowaniem i nie odpowiedział nic. Kilka minut Remmy uderzał w worek milcząc.
─ Ja myślę że niektórych po prostu to kręci ─ powiedział nagle. ─ Zadawanie bólu, strachu ─ wyjaśnił co miał na myśli. ─ To forma kontroli albo kary.
─ Kary? ─ zapytał go Bruni.
─ „Sama chciałaś to masz” ─ wyjaśnił mu. Głos mu lekko zadrżał. ─ Nikt z nich nawet przez chwilę nie zastanowi się co to robi z człowiekiem. ─ zatrzymał się i zachwiał i tylko worek uchronił go przed upadkiem. Bruni przeklinając pod nosem po włosku objął go w pasie i zaprowadizł do swojego gabinetu. Posadził go przy biurku i sięgnął do jednej z szuflad wyciągając glukometr. ─ Auć ─ syknął gdy wbił mu w palec igłę ─ mogłeś uprzedzić/
─ A ty nie odpinać pomby ─ odparował Olivier czekając aż urządzenie pokaże poziom cukru we krwi chłopaka. Bruni zaklął pod nose gdy glukometr wypluł wynik. Remmy ziewnął. ─ Nawet się nie waż zasypiać ─ warknął chwytając chłopaka i opierając go o swoją pierś. Sięgnął po kawałek tortu. Remy bez słowa otworzył usta. Ciasto było słodkie.
─ Przeszkadzała mi ─ mruknął nastolatek delektując się ciastem. Było naprawdę dobre. ─ Nie wiedziałem , że znasz włoski.
─ Moja matka była Włoszką ─ odpowiedział.
─ Serio? ─ zdziwił się i popatrzył na trenera ─ Nie wyglądasz na Włocha ─ Olivier zmarszczył brwi. ─ Mogę jeszcze kawałeczek? ─ zapytał. ─ I mam pomysł co możesz mi podarować na prezent?
─ Olej w głowie?
Remmy zaśmiał się.
─ Mam pomocnika ty musisz go przyjąć do drużyny. Mi przecież nie odmówisz? ─ zatrzepotał powiekami.
Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 16:16:43 26-08-24, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 14:58:21 31-08-24 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA IV, CAPITULO 017 cz. 1
NACHO/LIDIA/CARLOS/ARIANA/OSCAR/QUEN/ARIEL/CONRADO/FABIAN/SILVIA/ANITA/DEBORA/ŁUCZNIK
W żadnym poradniku nie napisano, co dać w prezencie na urodziny chłopakowi, z którym okazjonalnie się całujesz. Nacho zresztą nie czytał poradników czy książek w ogóle, a o pomoc Kiraz czy Rue nie zamierzał przecież prosić. Było mu wstyd, że Remmy był świadkiem jego ostatniego załamania, ale odczuwał też dziwny komfort po rozmowie z nim. W końcu to do niego pierwszego poszedł, kiedy dowiedział się o Karinie i nie rozumiał tego. Zdał sobie sprawę, że przecież nie miał nikogo bliskiego, nie miał przyjaciół, którym mógł się wyżalić na ten temat. Do kogo miałby pójść? Do Anny, która była dobra tylko na szybkie numerki? Do któregoś z kumpli, z którymi palili papierosy i pili piwo w lesie? A może miałby iść się uzewnętrzniać przed Jordanem? Na samą myśl poczuł wstręt. Cholerny Guzman o wszystkim wiedział, wciąż czynił głupie aluzje, ale nigdy nie powiedział mu prawdy. Umiał kłamać jak z nut, zupełnie jak jego ojciec. No ale przynajmniej w końcu Ignacio się dowiedział, skąd ta wielka lojalność Osvalda wobec Fabiana – zawdzięczał mu łatanie kruczków prawnych w jego misternym planie. Nic dziwnego, że Jordana nie spotkała żadna kara, kiedy złamał mu nos. Fabian na pewno zaszantażował Alda. Ignaciowi zrobiło się niedobrze od tych rozważań. Dlatego w gruncie rzeczy cieszył się, że może odciągnąć myśli od własnych problemów i skupić się na Torresie. Problem polegał na tym, że nie wiedział, co tak naprawdę chciał zrobić?
W szkole było mnóstwo zakamarków, w których mogliby się zaszyć i niezauważeni przez nikogo pobyć sam na sam. Nacho wiedział jedynie, że go potrzebował. A teraz okazało się, że miał urodziny, a on nie miał dla niego nic w prezencie. Cóż, liczył, że sama jego osoba wystarczy, choć może było to śmiałe posunięcie z jego strony. Syna dyrektora odnalazł w gabinecie trenera zupełnie przypadkowo, kiedy przechodził tamtędy, bo któryś z kolegów powiedział, że Remmy poszedł na siłownię.
– Och, przepraszam – wymamrotał na widok Olivera, który troskliwie zajmował się Remmym. – Coś się stało?
– Wszystko w porządku, Fernandez. Czego chciałeś? – Bruni schował glukometr do szuflady. Od kiedy miał w drużynie cukrzyka, wolał być przygotowany.
– Nic takiego. Szukałem kapitana – wyznał trochę zły, że musi się tłumaczyć trenerowi. – Już sobie idę.
Chyba oszalał, skoro był zazdrosny o cholernego trenera. Nic jednak nie mógł na to poradzić. Bruni tak opiekuńczo spoglądał na Torresa, że Ignacia szlag trafił. Remmy dogonił go na korytarzu, w pośpiechu zakładając koszulkę. Pompa już znalazła się we właściwym miejscu, a on czuł się lepiej. Widok miny Nacha trochę jednak zbił go z tropu.
– Chciałeś mi złożyć życzenia? – zapytał ciekaw, dlaczego syn ordynatora został po lekcjach by się za nim rozejrzeć. – Masz dla mnie prezent?
– Nie, nie mam żadnego prezentu. Ja nie daję prezentów – warknął Fernandez, odwracając się ze złością w stronę chłopaka. – Wracaj do trenera i wcinaj dalej swój torcik.
– Czy ty jesteś zazdrosny? – Jeremiah musiał mocno powstrzymać się, by się nie roześmiać. – O trenera?
– Nie, nie jestem. Ja nie bywam zazdrosny. Muszę już iść.
– Poczekaj, chcesz gdzieś pójść?
– Dokąd, do mieszkania Bruni’ego? Ty chyba jesteś tam stałym bywalcem po ostatniej nocy wyzwań.
– Ty naprawdę jesteś zazdrosny. – Torres nie mógł już dłużej wytrzymać i uśmiechnął się szeroko. – Tylko omawialiśmy taktykę, mam nowego pomocnika do drużyny.
Remmy uznał, że lepiej nie informować Ignacia, że zasłabł. Ostatnim razem, kiedy Nacho przez przypadek wyrwał mu pompę insulinową, był naprawdę spanikowany, wolał mu tego oszczędzić, tym bardziej teraz, kiedy był w kruchym stanie po wiadomościach o Karinie de la Torre.
– Mam to w nosie, Remmy. Idź dalej flirtować z trenerem, to twoja specjalność.
– Nie mówisz poważnie. Przypominam ci, że to ty spałeś z nauczycielką.
– Mów głośniej. Wystarczy, że doniosłeś na mnie ojcu, powiedz jeszcze całej szkole. – Nacho poczuł się okropnie. Nie chciał dłużej z nim rozmawiać, to był jeden wielki błąd. – Na razie, Torres. Wszystkiego najlepszego.
– Tylko tyle? – Remmy zawołał jeszcze za nim, ale ten już go nie słyszał.
Wyszedł ze szkoły i ruszył szybkim krokiem w sobie tylko znanym kierunku. Z kieszeni wyciągnął połamanego papierosa i zapalniczkę, musiał się odstresować.
– Jezus Maria! – syknął, kiedy obok niego pojawił się wysoki mężczyzna ubrany na czarno. – Wuj Hernan? Co wuj tutaj robi?
– Potrzebuję twojej pomocy, Ignacio. – Horacio przeszedł do rzeczy, ręką wskazując chłopakowi ścieżkę, gdzie mogli swobodnie porozmawiać z dala od wścibskich spojrzeń ludzi.
Nacho zawahał się przez chwilę, rozglądając się dookoła. Nie rozmawiał z wujem od czasu pamiętnej lekcji religii, kiedy ten otrzymał strzałę od El Arquero de Luz. Pamiętał, że nie chciał czytać liściku z cytatem, ale Quen nie odpuszczał i nalegał na otworzenie korespondencji proboszcza. Nie podobało mu się to, co się tam znajdowało, a fakt, że wuj zasłabł po tej wiadomości, a następnie zniknął na „urlop”, jak to powiedział jego ojciec, był tylko bardziej podejrzany. Co do tego cytatu z Biblii Ignacio nie miał żadnych dowodów, jednak to, że wuj regularnie okradał parafię stało się już faktem powszechnie znanym dzięki listowi pożegnalnemu pani Angelici Pascal i ksiąg, które zostawiła Adamowi Castro. Los proboszcza cały czas się ważył.
– Wszystko dobrze? – zapytał nastolatek, krzywiąc się na widok ciemniejszej smugi na szyi mężczyzny. To zapewne jeszcze ślad po sznurze, na którym ten próbował się powiesić. Może Nacho to sobie wyobraził, ale i tak było to dosyć przerażające. – Nie powinieneś siedzieć w domu i czekać na proces?
– Chłopcze, nie będzie żadnego procesu. – Hernan Fernandez potarł się po szyi, jakby sam nadal czuł swąd od sznura. – Nie zamierzam iść do więzienia za coś, czego nie zrobiłem.
– Więc nie okradałeś latami parafii i sierocińca? – Nacho nie mógł uwierzyć, że ksiądz nadal szedł w zaparte, było to dosyć żenujące. Bliskie spotkanie ze śmiercią powinno raczej sprawić, że nabierze trochę pokory, ale widocznie tylko bardziej zmotywowało go to do działania.
– Oczywiście, że nie, to pomówienia. Angelica Pascal wymyśliła to wszystko, by mnie pogrążyć.
– Po co miałaby to robić?
– Nie wiem, Ignacio, jestem księdzem a nie prorokiem. – Hernan zatrzymał się i zmierzył chłopaka wzrokiem. – Masz jeszcze jednego?
Nacho ze zdziwieniem wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i wręczył ją wujowi. Patrzył jak ten zaciąga się papierosem. Nigdy go takim nie widział, zwykle tylko podczas mszy świętych czy jakichś uroczystości rodzinnych. Teraz wyglądał na zdenerwowanego, a nawet spanikowanego, jakby jego życie wisiało na włosku.
– Masz jakieś oszczędności? – zapytał bez owijania w bawełnę, a nastolatek zdębiał i pogrzebał głębiej w kieszeniach. – Nie, nie chodzi mi o twoje zaskórniaki. Ojciec nie założył ci konta w banku?
– Mam tam tylko paręset peso. Po co wujowi pieniądze?
– A jak mam zapłacić za prawnika, Ignacio? – Ksiądz westchnął zrezygnowany. Jego bratanek nigdy nie odznaczał się sprytem. – Zamrozili moje karty, potrzebuję gotówki na teraz.
– Przykro mi? – Nacho nie wiedział, dlaczego to sformułowanie wyszło z jego ust w formie pytania. Nie miał pojęcia, co powiedzieć w takiej sytuacji, bo niespecjalnie przejmował się losem wuja, który nigdy sam niczego od niego nie chciał.
– Dobrze, nieważne. – Hernan zaciągnął się raz jeszcze papierosem, po czym wyrzucił go na ziemię i rozdeptał butem. – Przekaż ojcu, że w końcu będzie musiał się ze mną spotkać. Wracam do parafii i nie uda mu się już ode mnie odcinać. Czytałem ten jego komentarz w prasie, w artykule tej żmii Silvii Guzman. Powiedz Osvaldowi, że ma się ze mną spotkać albo całe miasteczko się dowie, co ma na sumieniu. Nie pójdę na dno sam, wszystko wyśpiewam, jeśli będzie trzeba.
Ignacio nie miał pojęcia, co się właśnie wydarzyło. Wiedział tylko, że zamiast do domu pobiegł w zupełnie innym kierunku i wparował do środka jak struś pędziwiatr, łapiąc się za bok i dysząc ciężko. Fabian Guzman, który właśnie miał zamiar opuścić biuro gubernatorskie przyjrzał mu się z zaskoczeniem i ręką wskazał swój gabinet. Nacho zatrzasnął za sobą drzwi i opowiedział na jednym wydechu o spotkaniu z wujem.
– Musisz to załatwić, Fabian. Ty też w tym siedzisz. Kryłeś mojego ojca przez lata, sam jesteś umoczony. Wuj Hernan musi wiedzieć o ojcu i Karinie, prawda? To była groźba, wiem to na pewno. Pójdzie z tym do prasy i wszyscy się dowiedzą.
Nastolatek złapał się za głowę, oddychając szybko, bo panika zaczęła osiągać niebezpieczny poziom. Jeszcze tego brakowało, żeby wszyscy w szkole dowiedzieli się, że jego ojciec sypiał z nieletnią i ją zapłodnił. Wstydził się tego, był pół-Cyganem i nie podobało mu się to. Ale mimo że był zły na Osvalda, nie chciał też niszczyć jego kariery. Jeśli ludzie by się o tym dowiedzieli, Aldo byłby w miasteczku skończony, podobnie zresztą jak reszta rodziny.
– Hernan nikomu nic nie powie, to tylko czcze gadanie, żeby zdobyć pieniądze. – Głos Guzmana był wkurzająco spokojny.
– Ciebie to nic nie obchodzi, co? Masz w nosie mojego ojca i mnie, chcesz tylko ratować własny tyłek. Ale jeśli wuj Hernan zacznie sypać, to i ty za to odpowiesz.
– Uspokój się, Ignacio, w nerwach nie myślisz trzeźwo.
Guzman nie wiedział, jak na spokojnie wytłumaczyć chłopakowi, że Horacio nie powie niczego, co jego samego mogłoby zdyskredytować. Wbrew pozorom ksiądz nie był głupcem – wiedział, że za matactwa w parafii czeka go mniej surowa kara niż za gwałty i molestowanie romskich dziewcząt. Chyba jednak musiał mu o tym przypomnieć, tak na wszelki wypadek. Fabian wiedział, że Aldo był temu przeciwny, ale desperackie czasy wymagały desperackich rozwiązań.
– Porozmawiam z Hernanem. Nie bój się.
– On chce kasy, potrzebuje na prawnika. Rozmową nic nie załatwisz.
– Mam solidne argumenty.
Ignacio milczał przez chwilę, zastanawiając się, czy może zaufać Fabianowi. Guzman miał tendencję do bycia totalnie wypranym z emocji. Jednak jego opanowanie tym razem i jego uspokoiło. Postanowił mu uwierzyć, bo w tej chwili nie miał innego wyjścia. Pokiwał tylko głową i opuścił gabinet sekretarza gubernatora.
Pomyślał jednak, że Fabian nie był jedyną osobą w Pueblo de Luz, która miała solidne argumenty, na przykład te w postaci strzał i gróźb. Być może już czas, by Ignacio rozmówił się z Łucznikiem Światła i poprosił o pomoc jego. Skoro ten już dwa razy odwiedził Horacia, może do trzech razy sztuka.
***
Lidia Montes była chyba najbardziej nierozważną z nastolatek. Mogłoby się to wydawać dziwne – w końcu nie ćpała, nie piła, nie paliła, nie uprawiała nieodpowiedzialnego seksu, nie dilowała już dla niebezpiecznego kartelu – ale jednak była uparta jak osioł. Z uporem maniaka wychodziła z domu nad ranem, kiedy wszyscy jeszcze spali, czasami jeszcze przed wschodem słońca, biegła do sadu Delgadów i zostawiała liściki w skrzynce na listy Gastona. Pod wieloma względami nie robiła nic złego, ale jeśli dołożyć do tego kontakt z poszukiwanym przez policję zamaskowanym mścicielem i wystawianie się na celownik Romów, którzy już nie raz próbowali ją dopaść, można śmiało stwierdzić, że nierozważność miała we krwi.
Jak na złość sąsiedzi Conrada nie mieli białych frezji w swoich ogródkach, by Lidia mogła zrywać je do woli i przekazywać wiadomości swojemu tajemniczemu przyjacielowi. Musiała więc zaopatrzyć się w kwiaciarni i na samą myśl odczuwała dreszczyk emocji. To w końcu tajny kod, który wymyślił El Arquero i wydawało jej się to niezwykle romantyczne. No dobrze, może „romantyczne” to duże słowo, ale Montes przypominały się książki, które tak namiętnie pochłaniała, będąc dzieckiem i cieszyła się, że jest częścią czegoś ważniejszego. Łucznik miał rację – powinien się ukrywać, nie mógł przychodzić sobie do chatki Gastona i sprawdzać pocztę jak gdyby nigdy nic, a frezja zostawiona na żywopłocie miała być dla niego sygnałem, że w ogóle jest tam po co wchodzić i miała eliminować ryzyko. Posiadanie sekretnego szyfru było ciekawym doświadczeniem.
Tego ranka Lidia również wracała do domu roześmiana od ucha do ucha. El Arquero na pewno znów ją zwymyśla, bo użyła kodu, żeby po prostu życzyć mu miłego dnia i zostawić przekąski. Łucznik twierdził, że jabłka mu zbrzydły, czemu wcale się nie dziwiła, skoro tyle czasu spędzał w otoczeniu jabłoni. Miała nadzieję, że dba o odżywianie, potrzebował dużo energii do biegania po mieście i wymierzania sprawiedliwości, a skoro ostatnio smakowało mu suszone mango, postanowiła i tym razem uraczyć go tym przysmakiem. W końcu sam wspomniał, że mango to jego ulubiony owoc.
Weszła na palcach do domu i zamknęła cichutko drzwi, żeby nie obudzić Conrada.
– Dzień dobry, Lidio.
Złapała się za serce, kiedy zobaczyła w ciemnej kuchni Alice Gurrę, która siedziała na stołku i popijała sok. Lidia poczuła się jak w horrorze Kinga, bo małe dziewczynki potrafiły być przerażające. Córka Emily była jednak słodka i niegroźna, a przynajmniej tak sądziła nastolatka, zanim nie usłyszała pytania:
– Dokąd się wymykałaś, do chłopaka? – Blondyneczka uniosła wysoko brwi i nie dało się ukryć, że próbowała przyłapać ją na kłamstwie.
– Nie – odparła szybko nastolatka, zastanawiając się jak to możliwe, że dziecko w jej wieku ma już wiedzę na niektóre tematy. – Byłam się przejść, nie mogłam spać.
– Yhmmm. – Wszystkowiedzące spojrzenie Alice sparaliżowało brunetkę, ale kolejne słowa już ja uspokoiły: – Milczę jak grób. Dziewczyńska solidarność.
– Taaak. – Lidia zaczęła krzątać się powoli w kuchni, przygotowując śniadanie. – Dlaczego nie śpisz, tylko siedzisz u nas w kuchni, Alice?
– Chłopcy zrobili sobie w nocy koncert. – Blondyneczka westchnęła zupełnie jak dorosła i opróżniła szklankę soku z mango, który znalazła w lodówce, czym wywołała na twarzy Lidii szeroki uśmiech. – A u was jest tak przyjemnie cicho i teraz wiem dlaczego. Conrado nie chrapie, prawda?
– Nie wiem, czasem pewnie mu się zdarza. – Dziewczyna wzruszyła ramionami, bo nie analizowała tak zwyczajów swojego opiekuna.
– On w ogóle mało śpi.
– Co masz na myśli?
– Tak tylko mówię. Mało jest w domu, a jak już jest to z tą śliczną panią prokurator i nie wydaje mi się, żeby wtedy zmrużył oko.
Szklanka wypadła z rąk Lidii i upadła na blat podkręcona, powodując hałas. Nastolatka zaklęła cicho i zbliżyła się do Alice.
– Co to znaczy, jaka pani prokurator? Czy Conrado z kimś jest?
– Nie teraz. – Alice roześmiała się na widok przestraszonej miny dziewczyny. – Ale widziałam, jak przyjechali tutaj razem ostatnio. Ciebie nie było w domu.
Lidia poczuła się nagle jak intruz w domu Saverina. Nie mówił jej, że z kimś się spotyka, nie był typem, który się uzewnętrznia, a już na pewno nie przed nastolatkami. Miała jednak wrażenie, że przeszkadza mu w romantycznych schadzkach, skoro musi je sobie urządzać pod jej nieobecność. Szybko jednak wróciła do rzeczywistości, kiedy na schodach pojawił się sam zainteresowany, przeczesując włosy i zapinając ostatni guzik koszuli.
– Alice, dlaczego nie śpisz? Masz przygotowany pokój gościnny na górze. – Pogłaskał ją po blond główce, witając się z dziewczętami.
– Wiedziałeś, że się tu wymykam? – Jedenastolatka otworzyła szeroko oczy, a Conrado się roześmiał.
– Pewnie, że tak. Przy łóżku masz zatyczki do uszu. Możesz przychodzić, kiedy chcesz. Tommy i Charlie jeszcze przez jakiś czas będą trochę marudni.
– Eric mówi, że pewnie przez kolejne osiemnaście lat – dodała dziewczynka, a Saverin pokiwał głową, jakby się z tym zgadzał.
– Może lepiej niech Alice nie przychodzi. Emily będzie się martwić. – Lidia zdawała się nie słuchać za bardzo ich rozmowy. Wychwyciła tylko najważniejszą informację. Jeszcze tego brakowało, żeby dziecko weszło na Saverina i jego kochankę. Wolała oszczędzić biednej Alice tych widoków. Sobie zresztą też.
– Nonsens. Mówiłem Emily, że nie muszą się krępować. – Saverin podszedł do ekspresu i zaparzył sobie kawę. Na widok drugiego kubka z parującą cieczą zmarszczył brwi. – Nie za dużo tej kawy ostatnio?
– Pomaga mi się skupić. Poza tym lubię kawę – wyznała Lidia, biorąc w dłonie kubek ciepłego napoju. Miała nadzieję, że nie wygląda tak, jakby zmarzła na porannym spacerze, więc niewinnie udała, że dopiero wstała z łóżka i szykowała się do szkoły. Teatralne ziewnięcie wyszło jej naprawdę przekonująco. – Nie za wcześnie do pracy? Zajęcia w szkole masz dopiero o dziesiątej.
– Muszę jechać z rana do Monterrey i dopilnować formalności. Później przyjadę do szkoły, a potem mam spotkanie w ratuszu. Wrócę późno wieczorem, zjesz kolację z Guerrami?
– Oni mają rozwalony plan dnia, więc raczej nie trzymają się godzin na posiłki. Zje ze mną i Ericiem w El Gato Negro, dziś jest wieczór z muzyką jazzową. – Alice sama ułożyła plan dla nastolatki, puszczając do niej konspiracyjnie oczko.
– Co wy kombinujecie? – Bystre oczy Conrada zwęziły się, kiedy oparł się dłonią o blat kuchenny, a drugą popijał swoją kawę.
– Nic takiego, babskie sprawy. Idź już, bo się spóźnisz. – Alice machnęła na niego ręką, a on nie wiedział, czy ma się roześmiać czy zaniepokoić.
– Najpierw śniadanie, ale miło, że chcesz się mnie już pozbyć. – Mężczyzna pokręcił lekko głową i zabrał się za przygotowanie śniadania. – Na co masz dziś ochotę? – zapytał Lidię, ale ona była lekko wytrącona z równowagi.
– Wystarczy mi tost, dzięki. Alice?
– Płatki śniadaniowe.
Lidia postawiła przed dziewczynką produkty, by mogła sama się obsłużyć. Conrado w tym czasie zamarł z otwartymi drzwiczkami od lodówki.
– Mam jakieś przywidzenia, czy naprawdę wszystko w lodówce jest żółte? – zapytał, mrugając powiekami. – Sok z mango, świeże mango, pulpa z mango, co to jest? – Wyciągnął jakiś słoiczek z dziwaczną konfiturą. – To jakaś nowa modna dieta wśród młodzieży?
– Chciałam po prostu spróbować czegoś nowego. – Lidia się zawstydziła i nalała sobie szklankę żółtego soku. – Dobre? – spytała Alice, która już jedną szklankę opróżniła.
Uśmiechnęła się pod nosem. Ciekawe, czy Łucznik odbierze swoją przesyłkę.
***
Pokój Carlosa Jimeneza wyglądał jak małe biuro detektywistyczne. Oscar zakrztusił się, kiedy wszedł do środka i ostentacyjnie otworzył okno, udając, że się dusi.
– Otwórz trochę okno, chłopie. Można tu zdechnąć od tego zaduchu, wietrzysz czasem pokój? – zapytał, podchodząc do kumpla i z ciekawością mu się przyglądając. – Co to jest?
Wskazał palcem na ścianę, do której przyjaciel przykleił zdjęcia i wycinki z gazet, a kolorowymi flamastrami połączył niektóre ważne punkty. Pomyślał, że Carlos i Marcus bardzo się od siebie różnili, o czym świadczyła chociażby estetyka prowadzenia śledztwa, ale jednak mieli podobne zacięcie i upór, mimo że nie byli spokrewnieni, a jedynie łączyło ich powinowactwo przez Gilberta Jimeneza.
– Wiesz, że nie zwrócą nam kaucji? Pomazałeś ściany. – Oscar jęknął na widok odpryśniętej farby.
– Ja się z kaucją już dawno pożegnałem. – Strażak założył ręce na piersi, uważnie wpatrując się w swoje dzieło. – Jestem na tropie, Oscar, ale mam wrażenie, że coś ważnego mi umyka.
– To pewnie prysznic i maszynka do golenia – podpowiedział Fuentes, ale jego żart pozostał bez reakcji. – Masz dzień wolny i zamiast odpocząć od pracy, ty prowadzisz jakieś idiotyczne śledztwo. Co to w ogóle ma być?
Podszedł do ściany i wzrokiem omiótł wszystkie elementy układanki. W oczy rzucała się stara mapa El Tesoro, a także strategiczne punkty w obu sąsiadujących miasteczkach. Po środku przyklejony był portret pamięciowy osobnika w czarnej kominiarce i na sam ten widok Oscar wybuchnął gromkim śmiechem.
– Oni serio zrobili taki portret pamięciowy, co z nimi nie tak? Przecież to nic nie wnosi do poszukiwań, nie ma żadnych znaków szczególnych. On wie jak się kamuflować. Na ostatniej imprezie karnawałowej w Czarnym Kocie widziałem z dziesięciu takich gości ubranych na czarno z zakrytymi twarzami. Po co szukasz Łucznika Światła, zrobił ci coś?
– Nie o to chodzi, czy mi coś zrobił. Jest niebezpieczny. – Carlos brzmiał pewnie, kiedy wypowiadał te słowa. Zdążył to sobie dobrze przemyśleć i uważał, że sprawy zabrnęły za daleko.
– On dosłownie ratuje ludzi – przypomniał mu Fuentes, ale tym razem to Carlos się roześmiał, z tym że w jego przypadku była to raczej drwina.
– Przypomnę ci, że zamordował Jonasa Altamirę.
– Opinie są podzielone. – Oscar postanowił trochę ostudzić zapał przyjaciela. Stanął obok niego i obaj wpatrzyli się w ścianę ze wszystkimi poszlakami. – Dlaczego tak bardzo ci to doskwiera? Chodzi o to, że nad barem w El Gato Negro wisi mały ołtarzyk pochwalny dla Łucznika? Zazdrość jest straszna i nie pasuje do ciebie.
– Proszę cię. – Strażak prychnął tylko i machnął dłonią. – Nie rusza mnie to, że kobiety traktują tego faceta jak bohatera.
– Valentina go tak traktuje.
– Tina jest zaślepiona. El Arquero posłał strzały osobom, które ją skrzywdziły, więc ubzdurała sobie, że to wszystko coś znaczy, a wcale tak nie jest. – Jimenez ze złością nabazgrał coś na ścianie, dodając kolejne tropy do listy. – Myślę, że ten cały Łucznik świetnie się bawi, wprowadzając w miasteczku chaos. Nie potrafię go rozgryźć, ale czuję, że niedługo to wszystko może się wymknąć spod kontroli i kolejna osoba może stracić życie.
– Co masz na myśli? – Oscar nie do końca rozumiał sposób rozumowania Carlosa. Dla niego Łucznik wydawał się być spoko gościem, który przywraca sprawiedliwość, ale rzeczywiście jego działania nie zawsze były zgodne z prawem, a podejrzenie o morderstwo było dosyć solidne.
– Ludzie, którzy dostają od niego strzały, są na krawędzi życia i śmierci – wyjaśnił Carlos takim tonem, jakby objaśniał kumplowi, ile to jest dwa razy dwa. – Jonas dostał strzałę i zginął jakiś czas później. Balmaceda dostał strzałę, został okaleczony i zamordowany we własnym szpitalnym łóżku. Ojciec Horacio dostał strzałę, stoczył się i prawie zginął w pożarze.
– Horacio upił się i chciał się powiesić.
– Ale doprowadził go do tego tajemniczy facet z biblijnym cytatem.
– Sorki, Carlos, ale El Arquero de Luz nie wydaje się taką osobą, która straszy a potem i tak morduje albo próbuje mordować. Wiem, co mówią ludzie, że to on stoi za tymi zbrodniami, ale moim zdaniem to się nie trzyma kupy. Przede wszystkim – Balmaceda nie zginął od strzały. Oko wydłubano mu innym przedmiotem, nie wiem jakim, ale policja wykluczyła, że mógł tam być użyty łuk. No a Horacio wyszedł cało z pożaru i z tego, co się mówi na mieście wynika, że Łucznik sam wyciągnął proboszcza z płonącego kościoła. Po co miałby to robić, gdyby chciał jego śmierci?
– No właśnie, po co? Może chciał mieć pretekst, żeby zabić go własnymi rękami? Nie wiem, Oscar, nie wiem dlaczego ludzie mordują, nie wiem co mu siedzi w głowie. Wiem tylko, że jest niebezpieczny i nie powinien chodzić sobie na wolności, bo komuś może niedługo stać się krzywda, łącznie z Valentiną, której wydaje się, że to takie fajne, że ktoś bawi się w Robin Hooda. Ludzie, którzy pomagają temu przestępcy, w końcu ucierpią. Wiem, co mówię.
Złość wymalowana na twarzy Jimeneza nie miała nic wspólnego z zazdrością i dopiero teraz dotarło to do Oscara. Sierżant naprawdę był zaniepokojony. Od katastrofy mostu i śmierci Gilberta coś w nim pękło. Czuł się bezsilny wobec całego procesu, Fernando Barosso nie poniósł żadnej kary, a tymczasem jakiś zamaskowany szaleniec posyłał strzały jego znajomym. Fuentes był pewien, że Carlos nadal przeżywa ten cytat, który otrzymał Oliver Bruni i pewnie żył w błogiej nieświadomości, że Łucznik źle ocenił charakter byłego marines. Oscar nie miał pojęcia, co takiego znalazło się w wycinku z Biblii, który dostał trener, ale jedno było pewne – Człowiek w Czerni na pewno się co do niego nie pomylił. Nie mógł tego jednak powiedzieć Carlosowi, który zbyt był zaślepiony swoimi dawnymi przyjaźniami.
– Zawęziłem listę podejrzanych, ale brakuje im motywu. – Jimenez wskazał palcem na kilka inicjałów na ścianie. – Poza tym niektórzy wydają mi się strasznie oczywiści. Tak bardzo oczywiści, że to aż nieprawdopodobne, że mogliby ganiać nocami z łukiem. Z drugiej strony, ta oczywistość daje im pewien kamuflaż. Rozumiesz, o co mi chodzi?
– Wyłączyłem się gdzieś, kiedy mówiłeś o motywie. – Oscar wysilił się na żart, ale kiedy Carlos posłał mu karcące spojrzenie, a nie robił tego nigdy, sam przywołał się do porządku i postanowił współpracować. – Co to za inicjały „G.M.”?
– Gianluca Mazzarello. – Carlos ucieszył się, że ktoś zauważył jego tajemne zapiski. – Trzy argumenty przemawiają za jego kandydaturą: umie strzelać z łuku, wrócił do miasteczka stosunkowo niedawno, kiedy zaczęły się te napaści…
– Napaści? – Oscar uniósł brwi. – Niewinne pogróżki.
– Nie ma w tym nic niewinnego. Wiesz, o co mi chodzi. – Carlos się zirytował i kontynuował: – Gianluca wrócił gdzieś w okolicach wakacji, ale wciąż jest w rozjazdach z powodu swojej pracy, a to idealna przykrywka. Wiem od doni Prudencji, że Mazzarello dostali zaproszenia na otwarcie El Tesoro, kiedy miała miejsce ta kradzież, ale Gianluca się nie pojawił i nawet powiadomił ją telefonicznie, że nie będzie mógł przyjechać.
– To świadczy o dobrych manierach.
– Albo o próbie ułożenia sobie odpowiedniego alibi. Alibi to podstawa, nadążaj, Oscar.
– Próbuję. – Fuentes wywrócił oczami. – A co z tym trzecim argumentem?
– Rodzina Mazzarello nienawidzi Romów. – Carlosowi oczy błyszczały, kiedy o tym mówił. Dokładnie to sobie przemyślał i był zadowolony ze swoich wniosków. – To bardzo katolicka rodzina i kiedy mówię katolicka, to serio mam to na myśli – nie jakieś tam bicie zdrowasiek w kościele na pokaz, oni serio modlą się przed posiłkami, poszczą w piątki i tak dalej. To by też wyjaśniało znajomość Biblii, ale też ich wstręt do wszystkiego co inne i obce. Cyganie nie są mile widziani w miasteczku i przyznam szczerze, że rozumiem dlaczego. Strzały dostało dwóch Romów, być może więcej, o których nie wiemy. Baron i Jonas, a z kolei Jose Balmaceda był mężem Cyganki, więc wydaje mi się to powiązane.
– Więc to jest twój główny podejrzany? – Oscar nie ukrywał, że miało to trochę sensu, nawet dla osoby, która była raczej fanem zamaskowanego Strzelca aniżeli kogoś, kto chciał go znaleźć i wsadzić za kratki.
– Główny nie, ale bardzo poważny kandydat. Chociaż Gianluca pasuje mi we wszystkich kategoriach, to uważam za mało prawdopodobne, by podołał fizycznie w jego wieku. Okej, nie jest stary, w tym roku stuknie mu czterdziestka, ale jednak to typowy urzędas, więc nie sądzę, że ma aż tak dobrą kondycję, by mknąć po mieście z prędkością błyskawicy. Wydaje mi się, że to ktoś młodszy. Ktoś, kto zna tę okolicę od podszewki, ktoś kto też wrócił do miasta niedawno, ktoś, kto z łukiem i strzałami praktycznie leżał w kołysce, a kto ma bardzo dużo do powiedzenia i raczej rzadko się go słucha.
– Teodoro Serratos? – Oscar domyślił się, widząc inicjały na ścianie. – Ale on przyjechał do miasta już po pierwszym wybryku Łucznika, więc to się kłóci.
– Theo kłamie. Widziałem go wcześniej w barze w San Nicolas de los Garza. Był w okolicy, ale jakoś nie chciał, żeby ktoś go zobaczył. Podejrzane, co?
– Trochę tak – przyznał Fuentes, bo właściwie niewiele wiedział o Theo poza tym, że kiedyś chodził do szkoły z Valentiną i chyba się przyjaźnili. – Jako syn Ulisesa Serratosa musiał wychować się z łukiem.
– O tym właśnie mówię. Theo jest solidnym podejrzanym, podobnie jak Gianluca, ale on dodatkowo jest silny, szybki i wysportowany. No i ma powody, by nienawidzić tych ludzi, którzy dostali strzały. Z Jonasem Altamirą nie raz wdawał się w bójki za dzieciaka, a Dick Perez uważał go za zmorę w szkole. Jonas zgwałcił i zamordował Dalię Bernal, a ona przyjaźniła się z siostrą Theo. Mógł nawet myśleć o niej jak o własnej siostrze i chcieć się zemścić.
Oscar już go jednak nie słuchał. Zobaczył kolejne inicjały na ścianie i doskonale wiedział, co oznaczają. Nie mógł jednak pojąć, dlaczego Carlos miał takie dziwne pomysły.
– „O.B.” to Oliver Bruni – powiedział Fuentes, a część jego zapragnęła potrząsnąć Jimenezem. – Powiedz, że jednak miałeś na myśli markę tamponów, a nie tutejszego trenera piłki nożnej.
– O co ci chodzi? Oli to ktoś, kto idealnie tutaj pasuje.
– On sam dostał strzałę, zapomniałeś? Byłeś wściekły, kiedy to się stało.
– A słyszałeś kiedyś o zacieraniu śladów? – Carlos miał odpowiedź na wszystko. – Im dłużej nad tym myślę, tym bardziej jestem w kropce i dochodzę do wniosku, że Łucznik nie miał absolutnie żadnego motywu, żeby posłać Bruniemu cytat. Nie zna go, Oli jest nowy w miasteczku, rozpoczął pracę krótko po rozpoczęciu roku, więc wpasowuje się w mój wcześniejszy schemat. To genialne posunięcie – oddala od ciebie podejrzenia. Przecież Łucznik nie posłałby strzały samemu sobie, prawda?
– No pewnie nie, ale… Carlos. – Oscar nie miał siły się uśmiechnąć, bo to zaczynało być już niebezpieczne, jeśli Jimenez nie dostrzegał, kim tak naprawdę był Bruni. – To nie ma sensu. Oliver nie miałby żadnego motywu, by atakować tych ludzi. Ledwo ich znał, kiedy się tutaj przeprowadził.
– Nieprawda. Zdaje się, że jego matka mieszkała kiedyś w tych rejonach. Nie rozmawiałem z nim o tym, ale być może zna Dicka, Horacia i jemu podobnych. To mała społeczność, każdy zna się z każdym. Wiem, jak to brzmi, ale nie wykluczam tego.
– W takim razie jesteś zmuszony przyznać, że ten twój kumpel Oliver jest mordercą i złodziejem. Sam mówiłeś, że El Arquero de Luz to przestępca. – Oscar zobaczył światełko w tunelu. Może chociaż to otworzy mu oczy.
– Jest taka możliwość – przyznał całkiem szczerze Carlos. – Ale może być też tak, jak mówisz i Łucznik wcale nie odpowiada ani za śmierć Jonasa, ani Jose Balmacedy.
– Chryste, ja z tobą zwariuję. – Fuentes złapał się za głowę, czując, że zaczyna go już wszystko boleć od nadmiaru sprzecznych informacji i poszlak przyjaciela. – Więc jeśli to twój przyjaciel jest podejrzany, to nagle nie jest mordercą?
– Jeśli jest, to musiał mieć solidny powód. Bądźmy szczerzy – ani Balmaceda, ani syn Barona nie byli niewiniątkami.
– Więc usprawiedliwiasz jego czyny?
– Jeśli chodzi o przyjaciela, zawsze muszę najpierw spojrzeć na to z jego perspektywy. Tak samo zrobiłbym z tobą czy z Lucasem. Gdyby któryś z was okazał się być Łucznikiem, przyszedłbym najpierw do was pogadać i wyjaśnić sprawy, a nie od razu wydawać was na policję.
– Wow, dziękuję. Dobrze wiedzieć, że nie posłałbyś na nas całego miasteczka z widłami, żeby dokonali samosądu. – Fuentes nie wiedział, co może na to odpowiedzieć. Trochę go to przytłaczało. Wziął więc flamaster z dłoni Carlosa i podszedł do ściany, sam dorabiając notatkę od siebie. – W takim razie ja też nie mogę pozostać ci dłużny. – Wskazał palcem na inicjały „C.J.”, które dopisał. – Jesteś równie solidnym podejrzanym co reszta. Jesteś wysportowany, pojawiłeś się w miasteczku na krótko przed tym całym szambem, no i masz osobiste zatargi z wieloma osobami.
– Oscar, przecież byłem z tobą, kiedy Oliver dostał strzałę.
– Sam powiedziałeś, że to idealna dywersja posłać strzałę samemu sobie. Równie idealną jest być świadkiem, jak ten cytat jest wręczany. Bardzo bym się zdziwił, gdyby Łucznik nie korzystał z tej opcji. Nie znam się na łucznictwie, ale wiem, że są łuki automatyczne, które można zaprogramować i ustawić tak, by wypuściły strzałę w odpowiednim czasie, w odpowiednie miejsce. Wiedziałeś dokładnie, gdzie Oliver będzie, kiedy będzie opuszczał bar. To samo jeśli chodzi o El Tesoro. Pomagałeś Prudencji w organizacji. Mogłeś zainstalować gdzieś łuk, a sam udawać, że jesteś na przyjęciu.
– Oscar, jesteś genialny. – Jimenez klasnął w ręce i dopisał kilka rzeczy na swojej ścianie pomysłów. – I podoba mi się, że wreszcie zaczynasz myśleć krytycznie.
– A ja chciałbym, żebyś ty zaczął myśleć w odpowiednim kierunku – mruknął pod nosem Fuentes, czując jednak, że to grubego łba Carlosa niewiele dotrze.
***
Fabian Guzman nie znał słowa „odpoczynek” i każdy doskonale o tym wiedział. Jednak wydawać by się mogło, że po strachu, jaki napędził dzieciom po ostatnim fałszywym alarmie o zawale serca, trochę przystopuje z pracą. Nic bardziej mylnego. Zastępca gubernatora nie mógł sobie pozwolić na urlop czy rekonwalescencję, w tej branży liczyła się każda cenna sekunda, a więc doktor Juarez załamywał ręce i jedynie prosił pacjenta o regularne stawianie się na badania.
Mężczyzna natomiast ograniczył spotkania do niezbędnego minimum. Miał tyle spraw na głowie, że nie sposób było kontaktować się ze wszystkimi osobiście. Jego telefon dzwonił uparcie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, a Fabian ze zwykłym sobie opanowaniem zaopatrzył się w zestaw słuchawkowy i prowadził negocjacje, jednocześnie stawiając szybkie kroki na bieżni, którą kazał zamówić Laurze do swojego gabinetu. Nie mógł wyjść przecież z formy, genetyczna choroba serca nie będzie go ograniczała.
– Nie powinieneś się czasem oszczędzać?
Usłyszał pretensjonalny kobiecy głos od strony progu swojego gabinetu i skrzywił się mimo woli. Zakończył rozmowę telefoniczną i wyłączył słuchawkę, schodząc z bieżni i chwytając butelkę wody stojącą na biurku.
– A ty nie powinnaś się zapowiedzieć, zanim przyjdziesz?
Marlena Mengoni nic sobie nie robiła z jego krzywej miny, a jedynie weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi, sądząc zapewne, że zasłużyła sobie na prywatną audiencję.
– Próbuję umówić się na spotkanie od tygodnia, ale wciąż dostaję informację, że masz pełen kalendarz. Weszłam, kiedy twoja stażystka była zajęta robieniem sobie zdjęć na instagrama. Swoją drogą, nie sądziłam, że upadłeś aż tak nisko, żeby zatrudniać tak młode asystentki.
– Nie bądź śmieszna. – Fabian skarcił ją swoim głębokim tonem głosu, bo doskonale wiedział, co sugerowała i nie podobało mu się to. – Powiedz, czego chcesz i miejmy to z głowy. Nie obiecuję, że prędko będziesz miała okazję ze mną porozmawiać twarzą w twarz, jestem zbyt zajęty.
– Może będę miała okazję prędzej niż myślisz. Uczę twojego bezczelnego syna, więc liczę, że pojawisz się na najbliższej wywiadówce, żebyśmy mogli przedyskutować jego zachowanie w mojej klasie. – Policzek nauczycielki chemii drgnął niekontrolowanie. – Powiedziano mi, że prowadzisz koło obrad ONZ w soboty, więc jeszcze nie mieliśmy okazji spotkać się w szkole.
– Przyszłaś w celach służbowych czy po prostu chciałaś mnie zobaczyć? Nie mam całego dnia, więc przejdź do rzeczy.
Zdziwił ją swoją bezpośredniością. Fabian znany był ze swoich nienagannych manier i wręcz nienaturalnego spokoju. Pani Mengoni widocznie musiała jednak nieźle zaleźć mu za skórę, skoro zwracał się do niej w tak nieuprzejmy sposób. Jej duma trochę ucierpiała, ale zdecydowała się nie drażnić lwa.
– Rozumiem, że nici z rozwiązania spraw polubownie. – Kobieta pokiwała głową, jakby przyjmowała to do wiadomości. – Chciałam ci tylko powiedzieć, że twój śmieszny związek zawodowy nie jest w stanie pokrzyżować mi planów. Jak w ogóle mogło ci przyjść do głowy, że nadajesz się do zarządzania sadem? Fabian, nie jesteś rolnikiem.
– To nie jest związek zawodowy i nie muszę ci się tłumaczyć z moich wyborów. Wiedz jednak, że coraz więcej sadowników dostrzega niebezpieczeństwa związane z używaniem twoich produktów. To tylko kwestia czasu, kiedy stracisz swój rynek zbytu.
– Zobaczymy. – Marlena uśmiechnęła się tylko, woląc nie wyprowadzać go z błędu. – A tymczasem ty desperacko próbujesz pokrzyżować mi plany, aranżując nawet spotkanie z Juanem Moreno. Naprawdę się mnie boisz, co?
– Nie pochlebiaj sobie. – Tym razem to Fabian się uśmiechnął. – Na twoim miejscu zastanowiłbym się, czy gra jest warta świeczki. Prowadzenie gigantycznego przedsiębiorstwa, nauczanie młodzieży i dodatkowo kandydowanie do rady miasteczka to sporo, nawet jak na ciebie. Może czas mierzyć siły na zamiary i wycofać się z niektórych przedsięwzięć.
– Radzi mi ktoś, kto nigdy z niczego się nie wycofał, nawet z małżeństwa, które śmierdzi porażką z daleka. – Złośliwa nuta w głosie Marleny nie pozostała niezauważona, ale Guzman nie miał zamiaru omawiać z nią swoich osobistych spraw, więc kontynuowała: – Mam poparcie, Fabian, pogódź się z tym. Zdobędę miejsce w radzie i jeśli wszystko dobrze pójdzie, będziemy mieli przewagę, a to oznacza jedno – ukrócenie liberalnych rządów Jimeny Bustamante, czy może raczej Conrada Saverina, który zgrywa miłosiernego samarytanina. Nie rozumiem, dlaczego moja kandydatura jest dla ciebie takim szokiem? Mamy podobne poglądy.
Fabian wytrzeszczył oczy ze zdumienia i parsknął cicho pod nosem, zapewne sądząc, że kobieta sobie z niego żartuje, ale ona miała poważną minę.
– Ty też nie znosisz Romów, na pewno chcesz ich wysiedlić. Czy to nie ty pomagałeś stworzyć przed laty projekt, który miał tego dokonać? Twój mentor, Serratos, miał obsesję na punkcie Cyganów. Połowę życia poświęcił walce z Altamirą i jemu podobnym. Myślałam, że będziesz chciał kontynuować jego dzieło.
– Ulises nie miał takiego stosunku do Romów jak ty i twoi ludzie. To dużo bardziej skomplikowane. – Fabian zacisnął bezwiednie dłoń w pięść na wspomnienie zmarłego przyjaciela i mentora. – A ty tak bardzo brzydzisz się Romami, a układasz się z jedną z nich.
– Masz na myśli Karinę? – Pani Mengoni roześmiała się w głos. – Widzę, że mnie szpiegujesz, czyli jednak naprawdę się mnie boisz. No cóż, Karina jest nieocenionym źródłem informacji i ty wiesz o tym najlepiej. Nie wiedziałam, że z twojego przyjaciela Osvalda takie ziółko.
– Nie przeginaj.
– Niczego nie robię. Jeszcze – dodała złowrogo na koniec. – Karina odcięła się od romskich tradycji, to kobieta, która zasłużyła na sprawiedliwość i zamierzam jej w tym pomóc, oczywiście całkowicie bezinteresownie. W razie czego, gdyby przyszło ci do głowy szantażowanie tej biednej dziewczyny, wiedz, że zapewniłam ją o mojej pomocy. Mam cały zastęp świetnych prawników, którym nawet wielkiemu Fabianowi Guzmanowi będzie ciężko stawić czoła. Nie prowokuj.
– To zabawne, że zrobiłaś się taka miłosierna dla kobiet w potrzebie. Zdaje się, że nie wiesz o tym, że Karina de la Torre nadal czynnie pomaga romskim kobietom w taborze. Nie tylko aranżuje ucieczki, pomaga też organizować potajemne lekcje czytania i pisania dla tych, które chcą pozostać ze swoim ludem. Znasz opowieść o żabie i skorpionie?
– Słucham? A co to ma do rzeczy? – Marlena ze złością założyła ręce na piersi, wpatrując się w mężczyznę i nie rozumiejąc do czego zmierza.
– Skorpion nie jest w stanie wyzbyć się swojej prawdziwej natury. Jeśli będzie trzeba, użądli w najmniej spodziewanym momencie, nawet jeśli to oznacza autodestrukcję. Teraz ci się wydaje, że Karina to twój sprzymierzeniec, ale kto wie, może jutro los się odwróci.
– Nie bądź śmieszny, Fabian, Karina nigdy w życiu nie opowie się po twojej stronie. Nie po tym, co jej zrobiłeś. – Marlena pokręciła głową, jakby chciała pokazać mężczyźnie, że tę walkę już przegrał. – Może to Hernan ją skrzywdził, może to Osvaldo był pomysłodawcą tego waszego matactwa, ale to twoją twarz musiała oglądać ta biedna dziewczyna, kiedy ważyły się losy jej i jej dziecka. To ciebie pamięta jako „tego złego”, więc nie myśl, że nagle jej się odmieni.
– Wcale nie o to mi chodziło. – Fabian wcale nie miał tego na myśli.
Prawda była taka, że pamiętał tamten dzień, kiedy zabrał nowonarodzonego Ignacia z ramion piętnastoletniej wówczas Kariny. Pamiętał przekleństwo Cyganki, którego słowa zatarły się jednak w jego pamięci i powróciły dopiero przed kilkoma tygodniami. Pamiętał, że tamtego dnia po raz kolejny przedstawił żonie papiery o rozwód i miał już kupiony bilet lotniczy do Bostonu, by zobaczyć się z Normą. Pamiętał też, że stchórzył, że tamtego wieczora płakał jak dziecko z bezsilności i poczucia winy. To był jeden z najgorszych dni w jego życiu. Jeśli jednak Marlena sądziła, że będzie mogła wykorzystać to przeciwko niemu, to grubo się myliła.
– Musisz jednak wiedzieć, Marleno, bo chyba kilka rzeczy ci umknęło, że Karina była wtedy narzeczoną Barona Altamiry. – Fabian z satysfakcją odnotował, że ten fakt nie był znany jego przeciwniczce politycznej. – Baron jako syn Abrahama, ówczesnego patriarchy, liczył że tym razem czeka go szczęśliwe małżeństwo. Nie miał zbyt dobrej passy w przeszłości, dziwnym trafem jego kobiety zawsze były ujmą na jego honorze. Los miał się odwrócić, ale niestety nawet obiecująca Karina, najpiękniejsza dziewczyna w taborze, jak o niej mówili, nie była w stanie przełamać tego pasma nieszczęść. Powiedziałbym zatem, że Baron jako obecny patriarcha ma jednak sporo żalu do Kariny, a każdy kto w jakikolwiek sposób jej pomaga, prawdopodobnie jest na czarnej liście Altamiry.
– Gadaj zdrów, Fabian, nie boję się Barona. – Marlena próbowała zakamuflować fakt, że trochę wytrącił ją z równowagi tą informacją. Panna de la Torre jakoś zapomniała podzielić się z nią tym ważnym szczegółem z przeszłości.
– Tak, ja też tak zawsze mówiłem, ale nie należy lekceważyć patriarchy. Potraktuj to jako dobrą radę.
– Ha! – Kobieta nie mogła się powstrzymać i prychnęła głośno. – A więc to przez to, że ty i Ulises baliście się Barona, córka Vidala musiała znosić te wszystkie okropności w taborze pod jego kuratelą? Nie udawaj głupiego, Fabian. Oboje dobrze wiemy, że masz na sumieniu nie tylko Karinę, ale też Valentinę.
– Nie wiesz, o czym mówisz. – Fabian był o krok od wycelowania oskarżycielsko palcem w kobietę. Gdyby ręka mu nie drżała zaciśnięta w pięść, pewnie by to zrobił.
– Zaprzeczysz, że ty i Ulises mieliście możliwość wyciągnąć ją z taboru i tego nie zrobiliście? – Marlena zacmokała cicho, sprawiając, że Fabian musiał tylko mocniej zacisnął palce. – Bo taka właśnie była polityka wielkiego Serratosa, prawda? Wszystko w imię większego dobra. Spokojnie, Fabian, nikomu nie powiem.
– Wynoś się, zanim każę ochronie wyprowadzić cię siłą. – Nie był w stanie kontrolować swojego drżącego od gniewu głosu. Wiedział, że pokazał słabość, ale nie dbał o to. Nie mógł dłużej oglądać tej kobiety. – Jeśli jeszcze raz cię tutaj zobaczę, wzywam policję i składam wniosek o zakaz zbliżania się, nie żartuję.
– Jesteś bardzo drażliwy. – Kobieta poprawiła sobie torebkę na ramieniu. – Wiem, że masz kontakty i eksszwagra w policji, ale nic tym nie zdziałasz. Do widzenia.
Odwróciła się i wyszła z gabinetu, a Fabian ze złością wyszedł za nią na korytarz. Laura siedziała przy swoim biurku i grzebała w telefonie, ale na widok opuszczającej pomieszczenie pani Mengoni zrobiła przestraszoną minę.
– Wpisz tę panią na czarną listę – zarządził Guzman, rozluźniając palce prawej dłoni, w której nadal czuł dziwne mrowienie. – I przestań przeglądać wciąż te social media!
– Sam mi kazałeś – oburzyła się studentka, ale tego sekretarz gubernatora już nie słyszał, bo trzasnął drzwiami od gabinetu tak, że prawie wyleciały z zawiasów.
***
Ariana nigdy w życiu nie mieszkała z facetami, więc posiadanie Carlosa i Oscara jako współlokatorów było nie lada wyzwaniem. Przyjaźnili się, byli ze sobą blisko, ale jednak ona była dziewczyną, która dbała o porządek, a oni niespecjalnie przejmowali się opuszczaniem klapy od muszli klozetowej. Nie narzekała, bo gdyby nie oni, nie miałaby gdzie się podziać, ale czasami dopadała ją frustracja, kiedy widziała porozrzucane wszędzie elementy garderoby nie pierwszej świeżości. Carlos Jimenez wracał często późno z dyżuru w straży pożarnej i nie przejmował się praniem. Myślała, że ojciec wpoił mu zasady żołnierskiej musztry, ale widocznie w młodym mężczyźnie odzywał się jego wewnętrzny nastolatek. Przynajmniej łóżko miał zawsze zaścielone w nienagannym wojskowym stylu.
Santiago zatrzymała się w połowie drogi między salonem a łazienką, gdzie chciała wrzucić brudne rzeczy Jimeneza do pralki i jej dłoń automatycznie powędrowała do uchylonych drzwi pokoju strażaka. Nie dało się przeoczyć pomazanej napisami ściany i przyklejonych wycinków z gazet. Postawiła kosz z praniem na ziemię i przyjrzała się z zaciekawieniem tym wszystkim notatkom. Carlos poszukiwał Łucznika Światła, nie ulegało to wątpliwości.
– Szukasz go? – zapytała, kiedy przyjaciel wszedł do pokoju, szykując się powoli do pracy. – Wygląda to poważnie.
– Bo ja w ogóle jestem poważnym facetem – oznajmił Jimenez, ale zaraz potem się uśmiechnął. Przez ostatnie lata trochę spoważniał, ale pozostało w nim coś z dziecka, zupełnie jak u jego zmarłego ojca. – Zżera mnie ciekawość, Ari. Muszę wiedzieć, ciąży zresztą na mnie obowiązek. To moja praca.
– Jesteś strażakiem. Z tego co wiem, El Arquero de Luz raczej nie jest piromanem, a może policja postawiła mu kolejne zarzuty? – Szatynka założyła ręce na piersi i czekała na jakieś sensowne wyjaśnienia.
– Tak na upartego można podciągnąć sprawę z ojcem Horacio w kościele pod podpalenie. Nie wiemy, co tak naprawdę się tam wydarzyło.
– Horacio przewrócił świecznik, kiedy właził na ołtarz i chciał się powiesić. Pracujesz z ogniem codziennie, powinieneś wiedzieć jak to działa. – Ariana trochę się zirytowała i właściwie nie wiedziała dlaczego. Może podświadomie próbowała usprawiedliwić zamaskowanego bohatera, którego ludzie zaczynali coraz częściej atakować.
– To jeden ze scenariuszy. Ale skąd w takim razie byłby tam Łucznik? Musiał śledzić Horacia, obserwować go. Nie zdziwiłbym się gdyby chciał go nastraszyć ogniem piekielnym, a potem wyciągnął go ze środka, żeby znów móc go torturować cytatami. – Carlos wzruszył ramionami. Miał odpowiedzi na wszystkie jej argumenty.
– Po co miałby śledzić Horacia? To ksiądz, porusza się między plebanią a burdelem.
– Nieładnie, Ariano. Pójdziesz się smażyć w piekle. – Carlos udał, że jest oburzony, po czym zaczął się przypatrywać zdjęciom z kościoła. – W pożarze ucierpiała większość cennych sakralnych pamiątek Pueblo de Luz. Łucznik to nie tylko złodziej z El Tesoro. To też stalker, gnębiciel, morderca i być może podpalacz.
– A chcesz wiedzieć, co ja myślę? – Ariana odwróciła się w stronę przyjaciela, zakładając ręce na piersi. – Sądzę, że to cholernie inteligentny człowiek, który ma dość patrzenia, jak to miasteczko się stacza. Sądzę, że to osoba, która ma wyrafinowane poczucie humoru.
– Wyrafinowane? Gość totalnie grozi tym wszystkim ludziom swoimi strzałami, stwarza zagrożenie dla ich życia, nie mówiąc już o tym, że wiele cytatów traktuje o jakiejś śmierci w kotle albo apokalipsie. Myślę, że znalazłby się na to paragraf, a policja ma podobne zdanie. To groźby karalne.
– Ja uważam, że jest w tym coś poetyckiego. – Ariana zamyśliła się i zerknęła na notatki Carlosa, na których postarał się odtworzyć cytaty, które dostali niektórzy mieszkańcy. Kilka z nich było do wglądu wszystkich obywateli. – To taka ironia. No bo kiedy Fernando Barosso dostaje przykazanie „nie cudzołóż”, to czy ktoś tak naprawdę się tym przejmie? To mały pstryczek w nos, ale przecież każdy wie, że ten człowiek święty nie jest. Zwykły szary człowieczek jest bezsilny wobec pokus życia. Cielesnych w szczególności. Łucznik posyła cytaty, żeby się trochę ponabijać, żeby tych ludzi upokorzyć, a nie żeby im realnie grozić. Myślę, że skupiasz się na złej części tej historii. Miasto próbuje zrobić z El Arquero przestępcę, bo on jako jedyny obnaża obłudę tego miejsca i wytyka błędy dotychczasowej władzy, a to jest bardzo nie na rękę policji i ratuszowi, zarówno Pueblo de Luz, jak i Valle de Sombras. Łucznik pokazuje ich niekompetencję, wywlekając na światło dzienne sprawy, które przez włodarzy zostały albo zignorowane, albo zamiecione pod dywan. Myślisz, że dlaczego we wszystkich dyktaturach świata w pierwszej kolejności ucisza się media i nakłada się cenzurę? Właśnie po to. Łucznik jest jak działacz podziemia, robi tę dywersję w imię większego dobra.
– Większej bzdury nie słyszałem w całym swoim życiu. – Jimenez roześmiał się protekcjonalnie, bo kompletnie to do niego nie trafiało. – Rozumiem, że ty możesz tak to odbierać. Zawsze byłaś idealistką i chodziłaś trochę z głową w chmurach, czytając te wszystkie romantyczne i filozoficzne bzdury, ale realny świat tak nie wygląda.
– To nie było miłe.
– Przepraszam, ale sama musisz wiedzieć, że taka jest prawda. – Jimenez źle się z tym czuł, ale musiał jej uświadomić kilka rzeczy. – Większość życia spędziłaś w nudnym San Antonio, ucząc się pilnie i mając przeświadczenie, że zdobywając dobre wykształcenie, dostaniesz w końcu świetną pracę i będziesz sobie żyła na ciepłej posadzce z mężem i gromadką dzieci.
– Wcale tak nie myślałam. Też miałam marzenia, wiesz? – Spięła się cała po jego słowach, bo przypominał jej tylko o utraconych szansach.
– Wiem, Ari, ale próbuję ci tylko pokazać, że jest ta duga strona medalu. Widziałem ją, przeżyłem tę brutalną rzeczywistość na wojnie i to zupełnie inny świat. Łucznikowi może się wydaje, że wymierza sprawiedliwość, że obnaża jakieś grzeszki miejscowej elity, ale prawda jest taka, że koniec końców jest takim samym przestępcą jak oni wszyscy. Jeśli mordujesz, nawet jeśli zgładzisz zwyrodnialca, jesteś mordercą. Świat ma jasno określone reguły, którymi się kieruje.
– No dobrze. Zakładając, że masz rację i El Arquero rzeczywiście zamordował Jonasa, rozumiem, że o sobie też myślisz w tych kategoriach, tak?
– Słucham?
– Byłeś na wojnie, jesteś żołnierzem. Chcesz mi wmówić, że nigdy nie pociągnąłeś za spust? Nigdy nie odpaliłeś jakiegoś granatu?
– Jestem medykiem wojskowym – sprostował Jimenez, ale objął się ramionami i dziwnie spiął. – Starałem się ratować ludzkie życie, a nie je odbierać.
– Ale zdarzało ci się.
– Wolę o tym nie rozmawiać.
– Podwójne standardy, Carlos. – Ariana wiedziała, że zapędziła go w kozi róg. – Wszyscy robimy czasami rzeczy, z których nie jesteśmy dumni, sam to zawsze powtarzasz, ale taka jest wyższa konieczność. Ty ratowałeś swoich współbraci na misjach, a oni szli dalej i bombardowali wioski z niewinnymi cywilami.
– Chyba nie chcę już prowadzić dalej tej rozmowy.
Carlos zrobił dziwną minę, zupełnie jak obrażony dzieciak. Miała sporo racji, ale jednak on też był przekonany o słuszności swoich przekonań. Oscar wszedł do pokoju przyjaciela i wyczuł dziwną atmosferę. Wziął mazak ze stolika Carlosa i dopisał coś na ścianie.
– Każdy z nas jest podejrzany, każdy ma coś na sumieniu, no nie? – Fuentes z niewinną minką kończył zakreślać inicjały „O.F.” i „A.S.”
– Wpisz Lucasa on ma najwięcej na sumieniu – podpowiedział Carlos, czym zasłużył na dziwne spojrzenia ze strony przyjaciół, ale miał to gdzieś. Z satysfakcją obserwował jak inicjały „L.H.” pojawiły się na jego mapie podejrzeń.
– Dlaczego masz tutaj pełno znaków zapytania przy inicjałach Fabiana Guzmana? – zapytała nagle Ariana, która sama miała swojego solidnego podejrzanego, na którym skupili się z Hugiem. Zdziwiło ją, że Carlos chyba nie podziela tego toku myślenia, skoro jego zapiski były niejednoznaczne.
– Bo to zbyt oczywiste, żeby Fabian był El Arquero – wyznał Carlos bez ogródek. – Każdy wie, że jest najlepszym strzelcem, jest mistrzem. Zdam Guzmana od kiedy byłem dzieckiem i zawsze był wyważony, nigdy nie robi głupot. Nawet jak zdradza żonę, to porządnie to zaciera. Musiałby być idiotą, żeby bawić się w coś takiego. No a poza tym ma jakąś genetyczną wadę serca i chyba ciężko byłoby mu biegać w rajtuzach po mieście.
– To nie są rajtuzy, a Łucznik ostatnio przycichł – dodała Ariana.
– To prawda, nie wychyla się i jest ostrożny – zauważył Oscar, kiwając głową, bo to był jakiś konkretny trop. – Mniej więcej od czasu Świąt Bożego Narodzenia.
– Czyli mniej więcej od czasu, kiedy Fabiana zabrali do szpitala? – Carlos napiął się cały i ze złością poskreślał znaki zapytania przy Fabianie Guzmanie i napisał wykrzyknik. – W takim razie to ma sens. Oszaleję tu zaraz. Okej, jakieś jeszcze tropy? Co wiemy o El Arquero? Konkrety poproszę.
– Zna bardzo dobrze infrastrukturę miasta – podpowiedział Oscar. – I Biblię.
– Cytaty z Biblii można znaleźć kilkoma kliknięciami w Internecie – zauważyła Ariana, trochę nad tym ubolewając. W dobie cyfryzacji, książki szły w odstawkę, nawet te święte księgi.
– A więc to jakiś dzieciak, który siedzi na co dzień w mediach społecznościowych. – Jimenez uśmiechnął się do siebie. – Wyobrażacie sobie starego szperającego w necie, żeby wygrzebać jakiś odpowiedni cytat?
– Stary może siedzieć w bibliotece i przekopywać się przez księgi oldschoolowo – zauważył Oscar i była to słuszna uwaga. Mieli więc impas.
– Szybko biega, potrafi się kryć i unikać kamer monitoringu. To ktoś wysportowany. – Carlos nie odpuszczał. – Moje pieniądze idą na Theo Serratosa coraz częściej.
– I nie ma to wcale związku z tym, że Theo jest bardzo blisko z Valentiną. – Oscar wysilił się na ironię i wywrócił oczami. – Jest mnóstwo starszych gości, którzy są mega wysportowani. Hugo Delgado chociażby.
– Hugo? – Ariana uśmiechnęła się, sądząc, że Oscar żartuje. – Hugo nie jest Łucznikiem Światła, to bez sensu.
– Dlaczego?
– Bo sam próbuje znaleźć Łucznika.
– Może to przykrywka – podpowiedział Carlos, który miał chyba świra na punkcie alibi i wprowadzania chaosu.
Teraz wyglądało to tak, jakby po prostu wymieniali się uwagami dla rozrywki. Zamiast gry w kalambury, w ich mieszkaniu zagościła gra „zgadnij, kto jest Łucznikiem Światła”.
– Nosi bransoletkę. – Ariana zamyśliła się głęboko. – Łucznik ma bransoletkę na nadgarstku, taką z koralików.
– Taką jak ta? – Carlos Jimenez pokazał jej swój nadgarstek z kolorowymi paciorkami i literkami, które układały się w jego imię.
– No masz, Carlito, wracasz na listę podejrzanych. – Oscar roześmiał się na ten widok, a reszcie przyjaciół też kąciki ust uniosły się w górę. – Połowa miasteczka takie nosi. Córka Anity zrobiła z tego niezły biznes i sprzedawała takie ostatnio w El Gato Negro. Sam kupiłem jedną. – Fuentes pokazał im swoją, której napis nawiązywał do rock&rolla.
– To zawsze coś. Niewielu jest facetów, którzy noszą bransoletki, chyba się zgodzicie? – Jimenez szukał poklasku u swoich towarzyszy.
– To teraz modne, więc nie byłabym taka pewna. – Ariana nie do końca rozumiała, dlaczego tak uparli się, że Łucznikiem jest mężczyzna, ale w końcu sama to podejrzewała, więc wolała nie roztrząsać tej kwestii. Widziała takie ozdoby u wielu osób.
– No i świetnie. Możemy mieć nadzieję, że El Arquero de Luz nosi bransoletkę ze swoim imieniem. – Carlos zatarł ręce, jakby planował jakąś ważną misję. – Jak ją kiedyś zgubi, będziemy wiedzieć dokładnie, kto kryje się za maską.
Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 14:59:56 31-08-24, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 15:04:51 31-08-24 Temat postu: |
|
|
cz. 2
Dzień, w którym Julietta Santillana odwołała lekcję historii w klasie humanistycznej dla wielu był zbawieniem. Nie zdążyli bowiem odrobić zadania, które zleciła im na przerwę świąteczną, a które mieli zrobić w trzyosobowych grupach i przedstawić przed całą klasą po feriach. Każda grupa otrzymała specjalny temat dotyczący historii miasteczka, ale niewielu uczniów się do tego przyłożyło i nauczycielka chyba zdawała sobie z tego sprawę. Dała im więc ostatnią szansę na dokończenie projektów, a jako że jej samej coś wypadło, zastępstwo za nią tego dnia przejął Conrado Saverin.
Zastępca burmistrza nie był może specjalistą w tej dziedzinie, ale jeśli chodziło o lokalny patriotyzm, to wiedział do kogo uderzać. Otrzymał pozwolenie od dyrektora i zabrał grupę młodzieży na hacjendę El Tesoro, gdzie Prudencja przeprowadziła ciekawą lekcję dotycząca rozbicia miast, a także opowiedziała, dlaczego ta ziemia jest tak pożądana przez wielu. Dzieciaki cieszyły się, że mogły wyjść na chwilę ze szkoły, a i stara panna de la Vega chętnie odpowiadała na pytania, nawet te niewygodne.
– To prawda, że straszy tutaj duch Leona de la Vegi? – zapytał jeden z uczniów, który pamiętał jak straszono kiedyś dzieci widmem, jeśli będą tutaj przebywać bez zgody rodziców.
– Straszy tutaj jedynie zły gust mojego brata – odparła Prudi, uśmiechając się w swoich okularach przeciwsłonecznych, kiedy oprowadzała ich powoli po włościach, podpierając się o lasce. Gdyby nie ta laska nie dałoby się poznać, że była niewidoma. – Leon pozostawił po sobie szpetne pamiątki – broń i garść rupieci.
– Broń? W sensie prawdziwą? – Olivia Bustamante przełknęła głośną ślinę.
– Stare strzelby, halabardy, trochę innych gratów – wyjaśniła kobieta.
– A łuki też?
– No nie, tylko nie zaczynajcie znów z tymi łukami. – Primrose wywróciła oczami, bo temat Łucznika Światła wracał do klasy jak bumerang. – Pokaże nam pani konie i opowie trochę o hodowli?
– Z wielką chęcią, moja droga. – Prudi poprowadziła ich do padoku, gdzie mogli podziwiać piękne konie. – Moja rodzina kiedyś słynęła z największej stadniny. Nasze konie były doceniane w całym Meksyku. Mój ojciec, Elias, miał do nich świetną rękę, ale naturalnie po śmierci moich rodziców, kiedy mój brat nie mający żyłki do interesów został sam, wszystko szlag trafił. Leon nie potrafił kontynuować rodzinnych tradycji. Sprzedał konie rodzinie Olmedo, a oni otworzyli stadninę pod San Nicolas de los Garza.
– Jeździłam tam razem z Veronicą i Sarą – szepnęła Olivia w stronę Ruby. Wspominała jej kiedyś, że w dzieciństwie jeździła konno i nawet to lubiła, ale teraz przy natłoku zajęć nie było już na to czasu.
– Chcecie spróbować? – zaproponowała Prudencja, która zdawała się mieć wyostrzony słuch, więc poszeptywania między uczennicami nie uszły jej uwadze.
Olivia, Ruby i kilka innych dziewcząt podeszło bliżej, gdzie pracownicy El Tesoro pozwolili im pogłaskać konie i zrobić rundkę wokół padoku. Chłopcy nie wydawali się być aż tak zafascynowani pięknem zwierząt, bardziej chcieli się popisać.
– Boisz się? To nie jest nic strasznego. – Quen widział minę Caroliny i próbował ją zachęcić, by podeszła bliżej, ale ona tylko kręciła gwałtownie głową.
– Ona nigdy nie jeździła konno – wytłumaczyła za koleżankę Lidia, kiedy stanęli w lekkiej odległości od padoku, korzystając z tego, że reszta kolegów z klasy słuchała historii hodowli. – W sierocińcu nie było zbyt wiele okazji. Ojciec Horacio raczej nie zabierał dzieci na wycieczki do stadniny, prawda?
– Serio? – Ibarra zerknął najpierw na Lidię, a potem na swoją dziewczynę, jakby chciał się upewnić, że tak właśnie było. Dla niego wydawało się oczywiste, że mieszkając w takiej okolicy siłą rzeczy każdy miał kiedyś kontakt z siodłem. – Ja jeździłem w dzieciństwie, ale nigdy za tym nie przepadałem. Konie mnie nie lubią.
– Bo konie wyczuwają, kiedy ktoś się boi. – Montes nie mogła powstrzymać lekkiego złośliwego uśmiechu, kiedy wypowiadała te słowa. Quen miał ochotę ją zamordować, bo robiła mu obciach przy Carolinie. – Ale spokojnie, Quen, nie każdy musi być rycerzem na białym koniu.
– Tak? Ciekawe czy Beksa Mengoni potrafi ujeżdżać konie. Pewnie by się rozpłakał na widok pięknej grzywy i nici z przejażdżki – odgryzł się jej Ibarra, z satysfakcją stwierdzając, że jego przyjaciółka zaciska dłonie w pięści. – Caro, na pewno nie chcesz spróbować? Astrid pewnie nie da ci żyć, ona to uwielbia.
Nayera ponownie pokręciła głową, dłonie układając w wielki znak „X”, jakby chciała podkreślić, że nic z tego.
– Caro nie może ryzykować, że spadnie i coś sobie zrobi. – Lidia wcieliła się w tłumaczkę koleżanki, która oszczędzała swoje struny głosowe. – To ostatni semestr. Jeśli straciłaby kilka dni w szkole, byłaby już sporo do tyłu.
– Caro jest mądra, nic by jej się nie stało. A ty, Lidka, lepiej przyłóż się do nauki włoskiego, bo Mozarella cię obleje i nie zdasz klasy. – Po tych słowach Nayera uszczypnęła swojego chłopaka w rękę, a on syknął z bólu. – Dobra już, dobra. Sorry.
– Ona tak serio nie może mówić czy udaje? – Jordan, który również stał na uboczu niezbyt zainteresowany tym całym klasowym wyjściem, wskazał palcem Carolinę, która pisała na telefonie treść wiadomości, którą chciała przekazać przyjaciołom. – To jest genialne, nie trzeba gadać z matołami.
– Jak chcesz, to zawsze możemy założyć ci knebel albo kaganiec. – Quen zaproponował w iście braterskim geście, a Jordi tylko wywrócił oczami. – Nie jeździsz z resztą? Co jest, kuzynie, boisz się?
– A żebyś wiedział, konie potrafią być nieobliczalne. Też nie będę ryzykował kontuzji. – Guzman przyjrzał się uważnie swoim dłoniom pod wszystkimi kątami, jakby chciał pokazać, że jego kończyny były zbyt cenne by ryzykować w taki sposób.
– Trochę żenada. Twój dziadek ma stadninę, a ty nie potrafisz jeździć? – Lidia spojrzała na Guzmana z wyższością.
– Niezła próba, Montes, ale nie ruszają mnie twoje docinki – odparł, nie czując się wcale zawstydzony, bo nie tak łatwo było go sprowokować takimi przytykami. – Nie jestem typem ranczera, to nie moja bajka.
– Przygotuj się lepiej do roli, Jordan. Kiedyś większość ziem w miasteczku będzie twoja, więc będziesz musiał to jakoś ogarnąć. – Ibarra miał wyraźną frajdę, nabijając się z kuzyna.
– Pogięło cię, Quen? W życiu nie przejmę tych ziem. Zrzeknę się testamentu albo sprzedam za bezcen, żeby się tego pozbyć.
– Wyzbyłbyś się dziedzictwa? – Enrique chichotał pod nosem i Carolina musiała go uspokajać, podszczypując w bok.
– Sam idź pojeździć, jak jesteś taki mądry. – Tym razem cierpliwość Jordana powoli zaczynała się kończyć.
– A żebyś wiedział, że pójdę! – Enrique wypiął dumnie pierś i odwrócił się w stronę padoku, ale na widok konia, który stanął na tylnych kopytach, lekko zdębiał.
– No idź, panie kowboju, czekamy na popis twoich umiejętności. – Jordi założył ręce na piersi, udając zachęcający ton. – Carolina chętnie zobaczy, jak oswajasz rumaki.
– Za chwilę, jest za duża kolejka – usprawiedliwił się Ibarra, ale nikogo nie mógł zwieźć. Te zwierzęta wyglądały całkiem groźnie, a on też nie chciał się zbłaźnić przed swoją dziewczyną, tym bardziej że ostatni raz siedział na koniu w dzieciństwie.
W tym czasie Carolina zapytała Lidię, używając asystenta głosowego w telefonie, dlaczego ona nie spróbuje swoich sił.
– Konie za bardzo kojarzą mi się z Cyganami. W ich kulturze to bardzo cenione zwierzęta – wyznała Montes, machając ręką, jakby chciała pokazać, że nie ma o czym mówić, ale jednocześnie skrzywiła się na widok białej klaczy. – Identyczną klacz miał Baron Altamira. Pracował kiedyś na El Tesoro, nie słyszeliście?
– Tak, okradał hacjendę i robił, co chciał, a potem twierdził, że to jego „dziedzictwo”. – Jordan nie krył swojej niechęci do obecnego patriarchy, o którym słyszał wiele niezbyt miłych anegdot.
– Baron ma duże ego. Wydaje mu się, że jeśli położył jedną cegłę, to akt własności jest jego – przyznała Lidia, kiwając głową po słowach Guzmana, bo o dziwo zgadzała się z jego opinią. – W każdym razie kiedy byłam młodsza, wszystkie dzieciaki w taborze umiały jeździć konno. Ja pojawiłam się tam późno, nie znałam zwyczajów, byłam obca. Ojciec chciał mnie nauczyć, żebym jakoś się zasymilowała. Ale ja przy pierwszym podejściu spadłam z konia i złamałam obojczyk. Uznano, że jestem na to zbyt krucha, a mnie to pasowało. Po tej aferze już więcej nie próbowali mnie wciągnąć do ich grona i dali inne zajęcia.
– Kradzież? – zapytał Quen tak lekkim tonem, że wszyscy pozostali spojrzeli na niego karcąco. – No co?
– Nie będę udawać, tak właśnie było. – Lidia wzruszyła ramionami, bo rzeczywiście przypadło jej w udziale to niezbyt chlubne zajęcie, żeby jakoś zarobić na drogie hobby ojca, jakim był hazard.
Dziewczyna rozmasowała swój obojczyk na samo wspomnienie wypadku sprzed kilku lat. Nie bała się koni, miała przed nimi zdrowy respekt, ale złe skojarzenia pozostały, tym bardziej kiedy zdała sobie sprawę, że konie w taborze prawdopodobnie były ukradzione z El Tesoro przez Barona i jego ludzi.
– Konie Prudencji są łagodne i dobrze wytresowane. – Nad nimi pojawił się nagle Conrado Saverin i chyba słyszał ich wymianę zdań. – Jesteś pewna, że nie chcesz spróbować? Ten kucyk jest sporo mniejszy, nawet Veda na niego wsiadła. Będę cię asekurował.
– Może innym razem. – Lidia uśmiechnęła się lekko, czując się nieco niekomfortowo, rozmawiając z Saverinem w towarzystwie kolegów, z których jeden był jego biologicznym synem i nawet o tym nie wiedział.
– A ty, Conrado, jeździłeś kiedyś? – zagadnął Quen, pozwalając sobie na spoufalanie, bo nie było w pobliżu innych nauczycieli, którzy mogliby zwrócić mu uwagę.
– Pewnie, że jeździł. Pewnie rozgrywał partyjkę polo tuż przed herbatką u angielskiej królowej. – Jordan prychnął, czując jednak pewne politowanie na widok kuzyna, który tak swobodnie rozmawiał sobie z nauczycielem przedsiębiorczości, nie mając pojęcia, kim on tak naprawdę jest.
– Tak mnie postrzegacie? – Saverin wydawał się być uprzejmie zdumiony. Nie skarcił ucznia, a jedynie pokiwał delikatnie głową, jakby przyjmował to do wiadomości. – Raczej nie grywałem w polo, wolałem lacrosse. Choć oczywiście piłka nożna zawsze zajmowała specjalne miejsce w moim sercu.
– W lacrosse też grano kiedyś na koniach – oznajmił Jordan, jakby chciał zagiąć profesora.
– Historia sportu jest niewątpliwie fascynująca. Może powinienem szepnąć słówko profesor Santillanie, żeby przerobiła z wami ten temat na lekcjach – zaproponował opiekun czwartych klas, a kącik jego ust zadrgał lekko, kiedy zdał sobie sprawę, jak zareagowałaby Julietta, gdyby podrzucił jej ten pomysł.
– A co jest w ogóle między tobą a Bazyliszkiem? – zagadnął Quen, w ogóle nie mając w tym momencie filtra. Chyba za bardzo udzieliła mu się przyjazna relacja z Conradem jako ojcem zastępczym Lidii. – Wy kiedyś razem…?
– Enrique! – Carolina zachrypiała, odzywając się po raz pierwszy od dawna na głos. W jej oczach stanęły łzy, kiedy usłyszała własny głos, który brzmiał jakby należał do kogoś innego. Zawstydziła się, że wprawili Saverina w zakłopotanie. On jednak wydawał się być rozbawiony.
– Nie. Julietta to tylko dobra znajoma – wytłumaczył, czując, że to naturalne, że dzieciaki miały różne pytania.
– Tak, Conrado ma dużo znajomych. – Lidia nie mogła się powstrzymać. W głowie miała nadal słowa Alice z tego poranka.
Carolina tak się zawstydziła tą rozmową, że zabrała ze sobą Quena i poszła popatrzeć, jak Olivia popisuje się, skacząc przez małe przeszkody na swoim koniku prowadzonym przez zarządcę El Tesoro. Saverin również z ciekawością przypatrywał się młodzieży i poszedł posłuchać dalszej części historii Prudencji.
– On się z nią spotyka – odezwała się nagle Lidia, kiedy ona i Jordan zostali sami w lekkim oddaleniu od kolegów z klasy.
Lidia czuła, że musi o tym komuś powiedzieć. Nie mogła przecież zwierzyć się z tego sekretu Quenowi, który pewnie żartowałby sobie, nie zdając sobie sprawy, że mówi o własnym ojcu i jego życiu miłosnym. Jordan był nie tylko jedyną osobą w pobliżu, ale był też jedną z nielicznych osób, które wiedziały o tym, że Conrado był ojcem Quena, więc siłą rzeczy stał się jej powiernikiem. Do czego to doszło!
– Co ty nie powiesz, Sherlocku? Spotyka się z Caroliną już od paru tygodni. – Jordan wskazał palcem na swojego kuzyna i jego dziewczynę, którzy nie mogli się od siebie oderwać, co stawało się dosyć męczące.
– Nie, nie Quen. – Lidia zmarszczyła nos, kiedy zdała sobie sprawę, że źle ją zrozumiał. – Jego ojciec, Conrado, z kimś się spotyka. Ta kobieta była u niego w domu, kiedy ja byłam w szkole, Alice mi powiedziała. To pewnie ta sama, która pozbawiła go koszuli.
– Nie miałem pojęcia, że z Saverina taki lowelas. – Guzman prychnął lekko, ale mina Lidii była tak zatroskana, że nie miał siły się z niej nabijać. – To coś złego, że Saverin kogoś ma? Z tego co wiem, nie jest żonaty ani zaręczony, nie ma też dziewczyny. Jest dorosłym facetem, który zachowuje się jak każdy inny dorosły facet. Masz mu za złe, że z kimś sypia?
– Nie chodzi o to, że mam mu za złe, tylko że nic mi na ten temat nie powiedział. – Montes wzruszyła ramionami, ale nie udało jej się zwieść chłopaka, który czytał w niej jak w otwartej księdze.
– Boisz się, że tak się zajmie swoją nową dziewczyną, że ty pójdziesz w odstawkę?
– Nic podobnego! Co ty za bzdury wygadujesz? – Oburzyła się, ale nie ulegało wątpliwości, że dotknął czułego punktu.
Było miło wiedzieć, że miała kogoś, kto się o nią troszczy i dla kogo była priorytetem. Nigdy wcześniej się tak nie czuła. Od czasu śmierci mamy musiała sama dbać o siebie. Conrado poświęcał jej mnóstwo uwagi, czasami nawet za dużo, kiedy prawił jej morały o późnym wracaniu do domu, ale uwielbiała to – czuła się otoczona opieką i kochana, a tego bardzo jej brakowało, kiedy sama tłukła się po ulicach albo rodzinach zastępczych.
– Niedługo kończę osiemnaście lat. Będę musiała odejść, a on założy sobie nową rodzinę – wypowiedziała na głos swoje obawy, sama nie wierząc, że jest tak żałosna, żeby się o to martwić. Nic jednak nie mogła na to poradzić.
– Montes, czy ty naprawdę sądzisz, że Saverin wywaliłby cię z domu z chwilą gdy osiągniesz pełnoletniość? – Guzman spojrzał na nią, chcąc ją zapewnić, że niepotrzebnie się martwi. Ona jednak wpadła już w wir negatywnych myśli.
– Myślisz, że Conrado jest z nią tylko dla seksu? – zapytała, jakby w ogóle nie dosłyszała jego poprzednich słów.
– Nie chcę rozmyślać nad intymnym pożyciem zastępcy burmistrza. – Nastolatek skrzywił się, chcąc pokazać, że nie czuje się komfortowo, analizując życie łóżkowe profesora. – Saverin jest tylko facetem. Może nie mówi ci o wszystkich kobietach, z którymi sypia, bo to nic poważnego. Gdyby ta kobieta miała z wami zamieszkać, pewnie przedstawiłby ci ją osobiście.
– A jak ty sobie z tym radzisz?
– To znaczy? – Uniósł brwi, nie mając pojęcia, o co jej chodzi.
– Twój ojciec sypia z kobietami na prawo i lewo, tak słyszałam. I tobie to pasuje?
– Och, tak, jestem wniebowzięty, że mój stary zdradza matkę. A jak myślisz, Montes? – Jordan przywołał swoje zwykłe sarkastyczne poczucie humoru. – Mój ojciec od zawsze taki był, nie robi to już na mnie wrażenia, ale spokojnie – Saverin nie jest taki jak on. Dopóki jego kobieta nie powie ci, że zostanie twoją nową mamą, możesz oddychać spokojnie.
– O Boże, to obrzydliwe tak mówić. – Wzdrygnęła się na samą myśl. – Zaraz, czy ktoś ci tak kiedyś powiedział? – Lidia zrobiła wielkie oczy, a Jordan ponownie prychnął w swoim stylu pod nosem.
– Chemiczka z poprzedniej szkoły – wyjaśnił, na samą myśl zaciskając dłonie w kieszeni. – Nakryłem ją z ojcem w trakcie drzwi otwartych w sali chemii. Nie miała za grosz wyrzutów sumienia, nawet chyba ją to bawiło. Powiedziała mi wtedy „może zostanę twoją nową mamusią”.
– Mam nadzieję, że to był jej ostatni dzień pracy jako nauczycielki. – Lidia sama poczuła, że z wściekłości i oburzenia zaciska palce na pasku od plecaka.
– Nie, ale do domu wróciła taksówką, bo jej samochód nie nadawał się do użycia, kiedy rozwaliłem jej opony.
– A Fabian nic nie powiedział?
– A co miał powiedzieć? Poznałaś mojego ojca, po nim wszystko spływa. On nic nie czuje, jest jak zombie. – Jordan zaśmiał się ponuro pod nosem, a Lidia nie miała pojęcia, co na to odpowiedzieć, bo rzeczywiście pan Guzman zwykle był oazą spokoju i niewiele rzeczy go ruszało. – Dlatego jeśli obawiasz się, że Conrado stanie się jak mój ojciec, to możesz spać w nocy spokojnie. Z tego co mówisz wynika, że zachowuje się normalnie. Nie chcę go usprawiedliwiać, ale facet w jego wieku też ma swoje potrzeby.
– Fuj. – Lidia na samą myśl pokręciła głową i wykrzywiła minę, sprawiając, że Jordi parsknął śmiechem. – Chciałabym, żeby Conrado był szczęśliwy. Ale chciałabym też, żeby jego szczęście obejmowało mnie w planach.
Jordan chciał jej chyba coś powiedzieć, ale nie było mu to dane, bo przy padoku dla koni zrobiło się małe zamieszanie. Jeden z kumpli Ignacia drażnił białą klacz, którą głaskała Nela. Zwierzę prychnęło głośno, odrzucając do tyłu grzywę i stając na tylnych kopytach. Sytuacja wyglądała bardzo groźnie, ale na szczęście kryzys został zażegnany przez mężczyznę, który w porę zareagował i zasłonił Marianelę od niebezpiecznego zwierzęcia, które uspokoił, rzucając za plecy karcące spojrzenie w stronę szkolnego chuligana.
– Nela, nic ci nie jest? – Felix wyciągnął ręce, by pomóc dziewczynie wstać, bo w strachu odskoczyła do tyłu i się przewróciła. – A ciebie chyba pojebało. – Felix postukał się palcem w czoło, patrząc w stronę kumpla Ignacia, któremu strach zajrzał w oczy.
– Chcę już wracać do domu – oznajmiła cicho nastolatka, spuszczając wzrok i nie czując się komfortowo na widok zbiegowiska, które zebrało się przy nich, wyciągając szyje, by zobaczyć, co się dzieje.
– Hej, Saverin, twoim uczniom przydałaby się lekcja pod tytułem „jak nie być idiotą”. – Mężczyzna, który pomógł Neli, poklepał klacz po grzbiecie i oddał w ręce zarządcy, cały czas mierząc wzrokiem sprawcę nagłego zamieszania. – Dzisiejsza młodzież nie ma za grosz wyobraźni.
– Z tym niestety muszę się zgodzić. – Conrado przecisnął się przez tłum uczniów i skarcił chłystka, który pogrywał sobie ze zwierzęciem.
– O, cześć, Joel. Pracujesz też jako stajenny? – Veda zwróciła się do mężczyzny, który upewniał się, że Marianeli nic się nie stało. Wprawiła tym pytaniem wszystkich w osłupienie.
– Nie – odparł Santillana i roześmiał się, nie mogąc się powstrzymać. Piegusek była ciekawska, ale też niezwykle urocza, więc zaczynał rozumieć, dlaczego jego siostrzeńcowi tak trudno się jej przeciwstawić. – Szanuję te zwierzęta. To mądre i silne istoty, urzeka mnie w nich ich wolność.
– Tak, bardzo są wolne, mogąc sobie chodzić w kółko za tym ogrodzeniem. – Zirytowany głos Jordana Guzmana dał się słyszeć tuż obok nich, kiedy zaniepokojony podszedł do Felixa i Neli. – Nie zraniłaś się, wszystko okej? Co z twoją nogą?
– Nic takiego, będzie tylko siniak. – Nela spłonęła rumieńcem, kiedy wszyscy przypatrywali jej się z troską, a brat ukląkł przy niej i sprawdzał, czy nie wyrządziła sobie większych szkód. Jej noga, którą złamała podczas katastrofy mostu szybko się zagoiła, ale jednak nadal miała rehabilitację i nie powinna jej przeciążać. Pech chciał, że upadła właśnie na tę kończynę. – Naprawdę, Jordi, wszystko okej. Dziękuję panu – zwróciła się następnie do Joela, który tylko uśmiechnął się serdecznie, obserwując nastolatka, który tak zalazł za skórę Yonatanowi.
– Chłopak z telebimu, znów się spotykamy – przywitał się wesołym tonem, ale nastolatkowi nie było do śmiechu.
– Nie nazywaj mnie tak. – Jordan zmroził mężczyznę spojrzeniem, będąc naprawdę wściekły. – Co to jest za hacjenda, gdzie nie ma stajennych, żeby utrzymali porządek i jakiś przypadkowy gość musi wkraczać do akcji? – Ostatnie słowa wypowiedział z wyrzutem, zwracając się bardziej do Conrada i Prudencji.
– Uspokój się, chłopcze, kryzys już zażegnany, a twojej siostrze nic się nie stało, prawda? – Stara panna de la Vega, choć niewidoma, zdawała się czytać nastroje wokół niej.
– Nela, idziemy. Możesz iść? – Młody Guzman zwrócił się do siostry już nieco łagodniejszym tonem, ignorując wszystkich wokół.
Nastolatka tylko pokiwała głową, rzucając przepraszające spojrzenie Joelowi i Conradowi, ale oni tylko patrzeli, jak rodzeństwo znika z El Tesoro.
– Bliźniaki? – Joel zapytał, wskazując palcem za swoje plecy, gdzie majaczyły sylwetki oddalającego się rodzeństwa.
– Różniejszych od siebie nie znajdziesz. – Saverin przywitał się ze starym znajomym uściskiem dłoni.
– No nie wiem, myślę, że mają porządną konkurencję. – Santillana wyszczerzył żeby w uśmiechu, a Conrado odchylił głowę do tyłu, śmiejąc się, bo zupełnie zapomniał, że Julietta miała brata bliźniaka, który w niczym jej nie przypominał. – To chyba znaczy, że lekcja dobiegła końca. Masz czas na drinka?
– Muszę odprowadzić młodzież do szkoły, ale chętnie nadrobię zaległości innym razem. Miło cię widzieć, Joel. – Conrado poklepał go przyjaźnie po ramieniu i zebrał wszystkie dzieciaki, by mogli wrócić.
***
Arielowi podobała się praca z młodzieżą. Od zawsze czuł, że chce pomagać innym i miał nadzieję, że może choć w części pokazać dzieciakom właściwą drogę. Każde z nich musiało znaleźć ją indywidualnie, a częścią tej podróży było popełnianie błędów i uczenie się na nich. Młody kapłan nadal czuł się jakby był nastolatkiem, jeszcze wielu rzeczy nie rozumiał, sam błądził, ale jeśli mógł nakierować choćby jedną zabłąkaną duszyczkę, to był to dla niego osobisty sukces.
Nikt nie przygotował go jednak na wyzwania związane z pracą w parafii w Pueblo de Luz. Tutejsza młodzież była krnąbrna, nie słuchała, robiła mnóstwo głupot, ale przecież młodość tak powinna wyglądać. Każdy z tych młodych ludzi miał swoje obawy, swoje frustracje, ale też marzenia i ambicje, a ksiądz Ariel uważał to za piękne. Dlatego jego drzwi pozostawały otwarte dla wszystkich, którzy potrzebowali pogadać. Zdał sobie sprawę, że nastolatki z Pueblo de Luz i okolic oprócz typowych problemów dorastania, mieli też poważniejsze dylematy. Ruby Valdez była na to doskonałym dowodem. Poprzedni dyrektor szkoły nie był niewiniątkiem i Ariel dopiero zagłębiając się w opowieść dziewczyny zaczął zdawać sobie sprawę, z czym przychodzi mu się mierzyć.
Nie zmieniało to jednak faktu, że podobało mu się w Pueblo de Luz. To prawda, przyjął tę posadę z niezbyt chlubnych pobudek – chciał odnaleźć Conrada, skonfrontować się z nim, być może mu wygarnąć – ale przywiązał się już do tego miejsca. Świadomość, że miał tu bliskich jak Debora, Valentina i Theo też była dla niego budująca. No i był też Quen, jego siostrzeniec. To odkrycie było szokujące, ale już jako kleryk nauczył się, że Bóg dla każdego ma jakiś plan.
Nastolatek był ciekawą osobą, a Ariel wielokrotnie łapał się na tym, że gapi się na niego na lekcjach, podczas gdy dzieciaki pracowały w grupach. Dostrzegał wiele podobieństw między nim a Andreą. Co prawda był małym dzieckiem, kiedy jego siostra została brutalnie zamordowana, ale pamiętał ją doskonale. Mimo dużej różnicy wieku zawsze byli ze sobą niezwykle blisko. Państwo Bezauri dużo pracowali, pomagając najuboższym i udzielając się charytatywnie, więc to Andi przypadła rola opiekunki. Czytała bratu książki, uczyła rysować, opowiadała o miejscach, które chciałaby zobaczyć, kiedy dorośnie. Niestety nie udało jej się zrealizować większości marzeń, ale Ariel starał się jak mógł, by siostra mogła doświadczyć tego wszystkiego przez jego osobę. Wierzył, że Andi była przy nim, nawet jeśli jej nie widział, a od kiedy los popchnął go do Pueblo de Luz, to uczucie tylko się pogłębiło. Nic nie działo się bez przyczyny. Dzięki temu poznał Quena, który jako siedemnastoletni dzieciak był już naprawdę mocno poturbowany przez życie.
Ariel obserwował chłopaka z okna plebanii ciekaw, co też tym razem nabroił. Oderwał się od ksiąg parafialnych, w których zaczytywał się od czasu wizyty Ruby i ruszył łącznikiem, który prowadził z jego pokoju na plebanii do zakrystii, gdzie przed chwilą zniknął Enrique.
– Wiesz, że nie musisz się zakradać. Drzwi kościoła są otwarte dla każdego.
– Ariel, nie skradaj się tak! – Quen podskoczył w miejscu na dźwięk głosu mężczyzny. Wyglądał jakby został przyłapany na gorącym uczynku. – Horacio zawsze zamykał kościół między mszami. Nie chciał, żeby ludzie kradli wino mszalne.
– To się zdarzało?
– Jonas Altamira i jego kumple kradli wszystko, co wpadło w ręce.
– Ja nie jestem księdzem Horaciem, u mnie jest wstęp wolny dla każdego, kto tego potrzebuje. A wino mszalne smakuje okropnie, nie polecam. – Uśmiechnął się zachęcająco i kiwnął głową w stronę nastolatka. – Po co ci moja sutanna? Nie mów, że chciałeś poczuć przewiew między nogami.
– Nieee. – Quen trochę się zirytował, a trochę zawstydził. Wyjaśnił księdzu sytuację – zwracał tylko ubranie, które pożyczył na imprezę karnawałową.
– Za moich czasów ludzie przebierali się za wiedźmy i wampiry, a nie księży.
– Mylisz karnawał z halloween.
– Wszystkie te przebieranki mi się mylą. Usiądziesz? – Ariel wskazał stół i krzesła, a Quen stwierdził, że właściwie nic nie stoi na przeszkodzie, żeby chwilę pogawędzić z księdzem. Humor miał kiepski i Bezauri chyba to wyczuł. – Kłopoty z dziewczyną?
– Jak na kogoś, kto żyje w celibacie, jesteś dosyć domyślny. – Enrique westchnął tylko i opowiedział mężczyźnie o swoich frustracjach związanych z chorymi strunami głosowymi Caroliny, która kategorycznie zabraniała mu się całować. Ariel wyglądał na rozbawionego. – Pewnie, śmiej się z mojej niedoli. Jestem pewien, że twój szef nie będzie zadowolony. – Wskazał palcem na sklepienie i zniżył głos do szeptu, kiedy wypowiadał te słowa.
– Wybacz, to silniejsze ode mnie. Napijesz się?
– Słucham?
Ariel podszedł do szafki i wyciągnął z niej butelkę i dwa małe zakurzone pucharki. Dmuchnął w nie, aż pył wzbił się w powietrze, po czym postawił je na stole, odkorkował wino i nalał dwie lampki.
– Nie mam jeszcze osiemnastki – zauważył Quen, sądząc, że powinien to powiedzieć.
– To tylko kilka dni. Szef przymknie oko. – Ariel machnął ręką i wzniósł swoją szklankę do góry. – Zdrowie twojej mamy. Mam nadzieję, że jej leczenie przebiega prawidłowo. Modlę się za nią codziennie.
– To miłe – przyznał Ibarra, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć w takiej sytuacji.
Czuł się głupio, bo podczas gdy jego mama leżała chora w szpitalu w izolatce, on przejmował się głupimi nastoletnimi sprawami, ale tylko w ten sposób był w stanie odciągnąć swoje myśli od Ofelii i Rafaela, których sytuacja nie przedstawiała się różowo.
– Skąd ksiądz wie, kiedy mam niedługo urodziny? – zapytał, a Ariel spojrzał na niego nieprzytomnie.
– Mówiłeś mi. Stwierdziliśmy, że to prawdopodobnie błędna data, jeśli jesteś adoptowany.
– Racja. Może urodziłem się pierwszego stycznia i mogę już swobodnie pić od dwóch tygodni i nawet o tym nie wiem?
– Nie zapędzaj się. – Ariel uśmiechnął się tylko i obserwował jak Enrique wychyla swój pucharek z winem. Na widok jego miny, roześmiał się tylko głośniej. – Mówiłem, że jest ohydne.
– Więc po kiego diabła mnie nim częstujesz? – Ibarra jęknął i ostentacyjnie wytarł usta wierzchem dłoni. – Nic dziwnego, że Horacio wciąż chodził nie w sosie. Jakbym miał pić takie wino mszalne, to też bym był cały czas wściekły.
– Myślę, że poprzedni proboszcz miał lepsze trunki. Dostawał sporo prezentów od parafian.
– Widzę, że trochę zagłębiłeś się w losy proboszcza. – Quen uśmiechnął się porozumiewawczo. – Niezłe ziółko z tego Hernana Fernandeza, zawsze to wiedzieliśmy, ale od niedawna wie też o tym całe miasteczko. Dziwi mnie, że niektórzy nadal go bronią. Na przykład Viola Conde jest święcie przekonana o niewinności Horacia, a przecież okradał parafian od lat, w tym także i ją, bo udzielała się w kościele więcej niż inni.
– Niektórzy widzą tylko to, co chcą widzieć. I wierzą w to, co można racjonalnie wytłumaczyć.
– No ale Boga przecież nie idzie racjonalnie wytłumaczyć, prawda? – Quen zmarszczył czoło, bo przecież zawsze tak myślał.
– Na tym polega wiara. Nie jest sztuką wierzyć w to, co się widzi. Trzeba to poczuć.
– Nie kumam tego, sorki.
– W porządku. Każdy ma prawo do własnego zdania. – Ariel uśmiechnął się ponownie i raz jeszcze upił kilka łyków wina. – Z czasem nie smakuje już tak źle.
– Śmierdzi jak stare skarpety.
– Może powinieneś prać je częściej. Wtedy dziewczyna nie wymigiwałaby się od pocałunków.
– Hahaha, bardzo śmieszne. Liczyłem na poradę, ale się przeliczyłem. – Quen mimo woli upił kolejny łyk i zakrztusił się. – Nurtuje mnie to, więc zapytam – jesteś prawiczkiem, Ariel?
– Już mnie kiedyś o to pytałeś.
– Wiem, pamiętam. Pamiętam też, że nie odpowiedziałeś na to pytanie.
– Dyrektorowi nie spodoba się, że rozmawiam z uczniami na takie tematy.
– Dyrektor to już nie Dick Perez, a poza tym nie jesteśmy w szkole. Spokojnie, nikomu nie powiem. – Puścił konspiracyjnie oczko do księdza. W tej chwili Quen tak bardzo przypominał Andi, że było to jednocześnie piękne i smutne.
– Co wiesz o Ricardzie Perezie, Quen? – Ariel obrócił w dłoniach pucharek, zastanawiając się nad tym głęboko. – Był dobrym nauczycielem?
– Wiele to mnie nie uczył. Moja klasa miała biologię z taką babeczką, co ciągle chorowała. Często zastępowała ją Astrid. Astrid też uczyła wychowania do życia w rodzinie. Trauma pozostała do dziś dzień.
– Dlaczego trauma?
– Bo kiedy twoja kuzynka uczy cię zakładać prezerwatywy na banany, a cała klasa się z ciebie nabija, nie jest to przyjemne. – Quen wzdrygnął się na samo wspomnienie. – Dick czasem zastępował biologicę, kiedy nie było Astrid. Miał tradycjonalne podejście do nauczania, ale wiedzy mu raczej nie można odmówić. Miał sporo tych swoich odznaczeń i dyplomów. Dostał kiedyś nawet jakiś grant na badania, pisali o tym w gazetach.
– Ale odkąd został dyrektorem już nie nauczał?
– Zdaje się, że jeszcze przez jakiś czas, ale mój rocznik już się nie załapał. Poza poprzednim semestrem, kiedy nagle coś mu się poprzestawiało w głowie. Teraz biologii uczy jego wnuk.
– Tak, poznałem go.
– Dlaczego interesuje cię Perez, znów coś nawywijał? Jak był u spowiedzi i naopowiadał coś, to idź na policję. Walić tajemnicę spowiedzi. Przepraszam – dodał, widząc spojrzenie Ariela.
– Po prostu ciekawi mnie to miasto. Dick Perez nie ma chyba wielu fanów.
– No, podobno molestował swoje uczennice, niektóre gwałcił. Miał nawet drugą sekretną rodzinę. To obrzydliwy typ. Nawet jego dzieci nie chcą mieć z nim nic wspólnego. – Quen na samą myśl o przestępstwach Pereza poczuł dreszcz na plecach. – W zeszłym roku zawiesił Felixa w prawach ucznia za bycie gejem.
– Felix nie jest gejem – zauważył młody kapłan ze zdziwieniem.
– Ale ksiądz spostrzegawczy. No nie jest, ale chciał dać ludziom przekaz, więc nie dementował plotek, które rozgadywał Ignacio. Dick się wkurzył, było nieprzyjemnie. Moim zdaniem Perez mścił się trochę na Felixie za jego dziadka, Valentina. Nienawidzili się, więc Perez zawsze szukał okazji, żeby zgnoić Castellano. Kiedy Anita zaczęła uczyć w szkole, trochę się uspokoił, bo Ani nie daje sobie w kaszę dmuchać, ale i tak to chory człowiek.
– Dlaczego nienawidzili się z Valentinem Vidalem? – Ariel zainteresował się tą opowieścią.
– Nie wiem, stare dzieje. Vala wszyscy lubili, a Dicka… no chyba nikt. Pani Angelica w swoim liście pożegnalnym napisała, że gdyby nie Dick i Horacio, Valentin mógłby nadal żyć.
– Zabili go? – Ariel zakrztusił się winem mszalnym po słowach nastolatka.
– Nie, ale równie dobrze mogli to zrobić, nie ma różnicy. – Quen odpowiedział mu gorzko, obracając w dłoniach pozłacany pucharek, który miał zapewne imitować drogi kielich, ale był tandetną podróbką. Być może Horacio wszystko rozkradł i zastąpił kopiami, żeby nikt się nie pokapował. – Dona Angelica wyjawiła, że słyszała, jak Dick i Horacio rozmawiają o tym w kościele. Valentin zasłabł w szkole, pękł mu tętniak, a oni zamiast udzielić mu pomocy, zostawili go tam na pewną śmierć. Może gdyby karetka przyjechała szybciej…
– I nikt nie postawił im zarzutów?
– Basty twierdzi, że list pani Angelici nie może być traktowany jako dowód przed sądem. Miała z nimi osobiste zatargi, więc mogła po prostu chcieć się zemścić na starych zgredach. Ale ja tam jej wierzę. – Quen pokiwał głową, chcąc podkreślić swoje słowa. – Zostawiła mnóstwo dowodów na przestępstwa Horacia i Adam Castro złożył do prokuratury jakiś wniosek. Tylko strasznie długo to trwa. Ludzie mówią, że te dowody na malwersacje Horacia muszą być naprawdę solidne, skoro nawet chciał się powiesić w kościele. Myślisz, że można by obciążyć Hernanda Fernandeza kosztami za odbudowę kościoła? Był pijany, stworzył zagrożenie, zniszczył mienie. To nie fair, żeby on sobie żył wygodnie ze swoim BMW, a parafianie musieli odkładać z ciężko zarobionych pieniędzy na remont. Nie sądzisz?
– Szczerze mówiąc, nie znam się na tym, nie wiem jakie są procedury prawne. – Ariel uśmiechnął się smutno. Ciężko było pełnić posługę w parafii, w której wydarzyło się aż tyle złego.
– Słyszałem plotkę, że kuria chce mu umożliwić powrót do parafii na specjalnych warunkach na czas trwania śledztwa, czy to prawda? Ivan twierdzi, że to porąbane i Horacio wróci do Pueblo de Luz po jego trupie, ale czuję, że władza szeryfa nie jest większa od władzy kościelnej. Co myślisz?
– Myślę, że kościół zdecydowanie wymaga gruntownych zmian. I nie mówię tu tylko o remoncie, ale ogólnie o całej administracji i instytucji w ogóle.
– No, zgadzam się. Mogliby na przykład znieść celibat, nie? Wtedy księża nie byliby tak niewyżyci i może nie robiliby takich świństw. Nie to, że uważam, że ty robisz jakieś świństwa! – dodał szybko i zamachał rękami przed nosem Ariela, jakby chciał się usprawiedliwić. – Ale ciekawi mnie, czy jesteś tym prawiczkiem czy nie?
– To rozmowa na inną okazję, przy lepszym trunku. – Ariel uśmiechnął się i zabrał Quenowi pucharek sprzed nosa. – Pogadaj szczerze z Caroliną, Quen. Myślę, że ona się boi. Wszystko jest dla niej nowe – nowa rodzina, nowy dom, nowy chłopak…
– Nie przesadzajmy, mieszka z Prudencją już od pół roku.
– Proces aklimatyzacji dla każdego jest inny. Kiedy byłem w poprawczaku, co noc nachodziła mnie myśl, żeby uciec, ale zawsze jakoś przychodziłem po rozum do głowy, aż w końcu się przyzwyczaiłem. Carolina się martwi, ta sprawa z jej gardłem nie wygląda dobrze, a jednak próby do musicalu cały czas trwają. Bez głosu nie będzie mogła wystąpić, a to dla niej ważne. Postaraj się ją zrozumieć.
– Staram się, ale to strasznie trudne, kiedy ona nie może gadać, wiesz? Nie umiem domyślać się wszystkiego, co myślą dziewczyny. Eh, no dobra. Dzięki za sutannę i obrzydliwe wino. – Wstał od stolika i pożegnał się z księdzem.
– Poczekaj, odprowadzę cię kawałek.
– Jestem dorosły, nie musisz mnie prowadzić na rączkę jak dobry wujek.
– Idę w tamtym kierunku – wytłumaczył kapłan, a kącik jego ust uniósł się, mimo że próbował powstrzymać się od uśmiechu. – Chcę złożyć wizytę jednemu parafianinowi.
***
Silvia Olmedo złapała się za serce, odskakując od okna na bezpieczną odległość.
– Jezusie, Maryjo i wszyscy święci! – Zduszony okrzyk wydostał się z jej ust, kiedy przywarła do szafy w swoim gabinecie w redakcji i obserwowała, jak czarny kształt sadowi się na parapecie.
– Nie wiedziałem, że jest pani taka wierząca. – El Arquero pomimo modulatora głosu udało się pokazać zdziwienie. – Komuś chyba przydałby się cytat z dekalogu – „Nie będziesz brał imienia pana Boga twego nadaremno”.
– Przestań żartować. Chcesz, żebym dostała zawału? – Dziennikarka rozmasowała klatkę piersiową, w której serce tłukło się głośno po niespodziewanym szoku, jaki zafundował jej zamaskowany znajomy. – Mogłam zrobić ci krzywdę!
– Czym, zszywaczem? – Łucznik wskazał na przyrząd w jej rękach, który złapała pospiesznie, słysząc, że jakiś intruz wspina się po rynnie. Widać było u niego rozbawienie. – Przepraszam, że panią przestraszyłem.
– Schowaj swoje przeprosiny tam, gdzie światło nie dochodzi. Masz pojęcie, jakie to niebezpieczne? – Silvia odłożyła zszywacz na biurko i przeczesała długie włosy palcami, powoli dochodząc do siebie. – Nie miałeś tu więcej przychodzić. Umówiliśmy się na zostawianie wiadomości w chatce Gastona.
– No właśnie, taki był układ, ale pani chyba o nim zapomniała. – El Arquero założył ręce na piersi i wpatrzył się w nią z daleka. Było ciemno, ale doskonale wiedziała, że jest trochę zniecierpliwiony. – Prosiłem panią o informacje na temat rodziny Mazzarello i powiązań z Barosso, a tymczasem czekam i czekam…
– Nie jesteś zbyt cierpliwy, co? – Silvia zirytowana obserwowała, jak zamaskowany pochyla się nad jej biurkiem i odczytuje jej notatki. Szybko zabrała mu je sprzed nosa.
– Nie, nie jestem. A pani zamiast skupiać się na ważnych rzeczach, bawi się w kampanię wyborczą.
– Mam swoje priorytety. Poza tym Marlena Mazzarello i Marcelo Mazzarello kandydują do rad sąsiednich miasteczek, więc myślę, że to całkiem sensowne z mojej strony, że się tym interesuję, prawda?
– Zwracam honor. Ma pani coś dla mnie? – Łucznik rozłożył ręce, jakby nie chciał się z nią kłócić.
– Udało mi się ustalić tylko tyle, że Marcelo zna Fernanda jeszcze z liceum, byli dobrymi kolegami. – Dziennikarka uważnie przypatrywała się zamaskowanemu, który przechadzał się po gabinecie z prawdziwą nonszalancją. – W późniejszych latach, kiedy Mazzarello zajmował się szpiegowaniem karteli, donosił Barosso o tym co działo się po dwóch stronach barykady – zarówno u Templariuszy, jak i u Los Zetas. Fernando dobrze płacił i wykorzystywał tę informacje, by mieć przewagę nad oboma kartelami. Kiedy ludzie El Pantery dowiedzieli się, że Marcelo to kapuś, który wsypał ich plany do Zetek i Barosso, wydali na niego wyrok i wysłali zamachowców na rynek w Valle de Sombras w 2009 roku.
– To już udało mi się samemu ustalić. – El Arquero westchnął zmodulowanym głosem.
– Dlaczego tak bardzo ci się spieszy?
– Jak już pani redaktor była łaskawa zauważyć, Marlena Mengoni może niedługo przejąć władzę w miasteczku. Używa nazwiska męża dla prestiżu, żeby pokazać, że sama dorobiła się wszystkiego i niczego nie zawdzięcza ojcu i jego pokątnym interesom, ale to nadal członkini rodziny Mazzarello. Byłoby naprawdę niefortunnie, gdyby okazało się, że oprócz bliskich kontaktów z Los Zetas, Marlena ma również po swojej stronie Barosso, który zyskałby wpływy w ratuszu Pueblo de Luz po jej wygranej.
– Nie znasz się na polityce, drogi Łuczniku. – Silvia wybuchła śmiechem, kręcąc lekko głową po słowach swojego znajomego. – Marlenka chce mieć władze dla siebie. Jej nie interesują takie układy. Jasne, ma podobne poglądy do Fernanda, jest skłonna sprzymierzyć się z nim w kampanii, ale do koryta chce się dorwać sama. Jak już byłeś łaskaw zauważyć, to kobieta samowystarczalna. – Dziennikarka sparodiowała jego wcześniejsze słowa. – Będę monitorowała sytuację, nie bój się. Sądzisz, że oleję sprawę i wystawię cię do wiatru? Obiecałam, że to sprawdzę i dotrzymam słowa. Musisz nauczyć się więcej cierpliwości. I przestań wreszcie się wychylać!
– Wcale się nie wychylam – usprawiedliwił się strzelec, ale Silvia go nie słuchała.
– Te twoje strzały dla Pedro Ledesmy, Renaty Diaz, Pabla Diaza... jeśli to nie było wychylanie się, to nie wiem jak inaczej to nazwać. Posyłać strzałę samemu szeryfowi Valle de Sombras, podczas gdy jesteś poszukiwany listem gończym za morderstwo? Jesteś głupi.
– Zasłużyli sobie. – Łucznik nie chciał jej się tłumaczyć, ale odczuł silną potrzebę, by to powiedzieć. – I mówiłem już, że umiem o siebie zadbać.
– Tak, tak, wiem. Cholerny bohater, który myśli, że jest niezniszczalny. – Olmedo nie mogła się powstrzymać. Martwiła się o tego głupka, którego zaczynała lubić i dobrze jej się z nim współpracowało. – Pamiętaj, żeby pomyśleć też o sobie. Wiem, że Victoria ma dla ciebie czasem zlecenia…
– Nic z tych rzeczy, działam solo – próbował zaprzeczyć, ale kobieta uniosła wysoko rękę, by jej nie przerywał.
– I to godne podziwu, naprawdę, ale błagam cię – zaszyj się gdzieś w dobrej kryjówce i nie kombinuj, przynajmniej na czas aż znajdę prawdziwego mordercę Jonasa Altamiry. Jestem na tropie, zaufaj mi. Bawi cię to? – Silvia zmarszczyła brwi, kiedy w pomieszczeniu rozległo się głośne prychnięcie El Arquero.
– Szczerze mówiąc, bawi mnie to ogromnie. – Pomimo jego słów nie słychać było w jego zmodulowanym głosie rozbawienia, raczej irytację.
– Wiem, że trochę długo to trwa, ale naprawdę musisz mi zaufać, że to załatwię. – Czuła się osobiście odpowiedzialna za wyjawienie prawdy.
– Tylko po co? To nie ma sensu. – El Arquero ponownie się w nią wpatrzył z daleka, czekając na odpowiedź. Miała wrażenie, że ją prowokuje.
– Jak to po co? Żeby prawdziwy zbrodniarz podniósł karę. Żebyś był wolny i mógł dalej robić to, co robisz, czyli ścigać przestępców i uświadamiać społeczeństwo. O co ci chodzi, nie chcesz tego? – Silvia nie mogła tego pojąć. Nie widziała jego twarzy, ale poczuła, że ten człowiek jest dosyć zrezygnowany.
– Po prostu nie mogę pojąć, dlaczego tak bardzo uparła się pani, by udowadniać niewinność kogoś, kogo pani nawet nie zna.
– Bo wierzę, że tego nie zrobiłeś. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Po prostu to czuję. – Silvia mówiła prawdę. W przypadku tego zamaskowanego bohatera, wiedziała od razu, że to nie on zamordował Altamirę, że nie byłby to tego zdolny. Nie była jednak w stanie podać racjonalnych argumentów. – Wiem, że nie zabiłeś Jonasa i wiem też, że to nie ty zamordowałeś Jose Balmacedę.
– A mówią, że to zrobiłem? – Łucznik udał zdziwienie. Plotki na mieście szybko się rozchodziły, więc na pewno już o tym wiedział.
– Nie jesteś mordercą, wiem to i koniec kropka.
– Ach, to pewnie taka pani intuicja? Wyczuwa pani niewinność nosem. To działa tylko w przypadku ludzi w maskach czy też osób, które pani doskonale zna? Pytam z ciekawości.
– Nie bądź śmieszny, to się po prostu czuje. Jestem nie tylko dziennikarką, ale też kobietą. Mamy instynkty.
– Hmmm. – Łucznik mruknął tylko niezrozumiale.
– Jesteś na mnie zły?
– Proszę o jakieś konkrety w związku z Barosso. Kiedy poślę mu kolejną strzałę, chcę mieć solidne argumenty, a nie puste frazesy z Biblii. Pracuje pani z detektywem Moliną, niech się pani bardziej wysili. Nie mam zbyt wiele czasu.
– Co to znaczy, wybierasz się gdzieś? – Nie wiedzieć czemu Silvia się przestraszyła. Zabrzmiało to co najmniej tak jakby El Arquero był umierający albo miał zamiar wyjechać z miasteczka. Obie te opcje były dla Silvii przykre.
– Nie muszę się pani tłumaczyć. Muszę już iść. – El Arquero pozostawił jej pytanie bez odpowiedzi i zniknął za oknem, wprawiając ją w osłupienie.
***
Na Anicie Vidal spoczywał moralny obowiązek, by pomóc Raquel. Zabłąkana dusza znalazła u niej bezpieczną przystań i właścicielka baru wiedziała, że jej ojciec postąpiłby tak samo. Zawsze przewijało się u nich w domu mnóstwo ludzi, którym Valentin pomagał, jak tylko mógł. Czasami to tylko zaproszenie na kolację i wieczór przy muzyce, by mogli się ogrzać i odpocząć, innym razem wydawanie ubrań i ciepłych koców. Anita wychowała się w przeświadczeniu, że dobro powraca i należy nieść je innym, więc żyła też według tej zasady. Na samą myśl, co ta biedna dziewczyna musiała przeżyć, tylko bardziej zniechęciła się do Romów, co do których już od lat miała mieszane uczucia. Z jednej strony byli potrzebujący, byli ci, którzy chcieli się asymilować i pracować, ale z drugiej ci pokroju Barona Altamiry. Anita zapragnęła raz jeszcze przyłożyć mu w gębę tak jak zrobiła to podczas otwarcia hacjendy El Tesoro. Patriarcha wychował potwora – Jonas Altamira robił tylko to, czego go nauczono, czyli krzywdził innych. Raquel była jego kolejną ofiarą. Tradycja tradycją, ale Anita uważała, że pewna granica została przekroczona.
– Wiesz, że możesz wrócić, prawda? – zapytała dziewczynę, kiedy zabrała ją ze sobą do pracy. Wolała mieć na nią oko i nie ryzykować, że Raquel się wymknie podczas jej nieobecności. – Jonas nie żyje, nie zmuszą cię już do małżeństwa. Możesz wrócić do swoich.
– Ale nie muszę, prawda? – Dziewczyna podniosła na kobietę przestraszony wzrok.
W sercu Anity coś się ścisnęło. Jej słowa mogły zabrzmieć tak, jakby ją wyganiała, a to wcale nie było jej intencją. Szybko postanowiła sprostować.
– Oczywiście, że nie musisz, skarbie. Niczego nie musisz. Nikt cię do niczego nie zmusi, zadbam o to. – Mówiła szczerze, a telefon, który wykonała do Kariny de la Torre z samego rana był tego obietnicą.
Chciała, żeby Raquel miała zapewnioną ochronę. Anita była waleczna, ale była też zwykłą kobietą. Nie mogła ryzykować, że na progu jej domu stanie nagle cała grupa groźnych Romów z obcego taboru i wezmą Raquel siłą. Dlatego zaangażowała opiekę społeczną w pełnej dyskrecji. Bała się reakcji dziewczyny, jeśli jej o tym powie. Jak na razie pilnowała jej jak oczka w głowie. Bar El Gato Negro jak zwykle tętnił życiem o tej porze i dziewczyna miała spokój – nie wyróżniała się z tłumu, siedząc przy barze i jedząc dania, które podstawiała jej właścicielka, jakby chciała jej wynagrodzić miesiące samotnej tułaczki.
– Co tu robi ta Cyganka? – Valentina wyszła z zaplecza, wiążąc fartuszek na biodrach i wskazała brodą Raquel, która poruszyła się niespokojnie na barowym stołku i chciała uciekać.
– Spokojnie, Raquel, to tylko moja siostra. Wszystko w porządku. – Anita położyła nastolatce dłoń na ręce i uśmiechnęła się pokrzepiająco. – Tina jest po prostu trochę nieokrzesana.
– Widać, że jestem z taboru? – zapytała dziewczyna, spoglądając w stronę starszej o kilka lat dziewczyny.
Anita dała jej czyste ubrania, które nijak nie wskazywały na jej pochodzenie. Nie nosiła korali, bransoletek, falban. Po czym więc Valentina Vidal wniosła, że jest Romką?
– Masz strach wymalowany na twarzy. Widziałam to zbyt wiele razy, by się pomylić – wyjaśniła Tina, teraz już zniżając głos do szeptu i zwracając się do siostry. – Wpadniesz w kłopoty, jeśli ktoś ją tutaj zobaczy. Nie po to gadam wszystkim, że Romowie nie są tu mile widziani. Wyjdę na idiotkę.
– Nie muszę tutaj być. – Raquel wstała z miejsca, ale Anita ponownie ją zatrzymała. Tym razem jednak spoglądając na młodszą siostrę karcąco.
– Raquel ma pełne prawo tutaj przebywać, jest moim gościem. A ty, Tina, masz sporo do tłumaczenia. Pozwałaś Esmeraldę Montes, co ci strzeliło do głowy?
– Esmeraldę Vidal, ona tak właśnie się tytułuje. Ciebie to nie rusza? Ja nie chcę, żeby używała naszego nazwiska. – Valentina nie patrzyła na siostrę. Wiedziała, że Anita tego nie pochwali, ale musiała to zrobić. – Esme praktycznie mnie okradła.
– To nie ona, tylko Baron.
– Ona na to pozwalała. Powinna wiedzieć lepiej, to ona zarządzała majątkiem taty. Znasz Esme, Raquel? – Tina krzątając się za barem niespodziewanie zwróciła się do dziewczyny. – Udaje miłą panią, pomaga dziewczynom z taboru, ale kiedy przyjdzie co do czego, nie jest w stanie wyzbyć się swojego pochodzenia i prawdziwej natury.
– Bądź ostrożna, Tina. – Anita zatroskała się, widząc determinację na twarzy siostry. Wiedziała, że w Valentinie było mnóstwo gniewu i chciała znaleźć dla niego jakieś ujście, ale nie wiedziała, czy jej plan był dobrym pomysłem.
– Umiem o siebie zadbać. – Valentina odrzuciła do tyłu długie włosy, zadzierając wysoko podbródek. – Chodź, Raquel, pokaże ci kuchnię i zaplecze, przyda nam się pomoc.
– Nie wysyłaj jej na zmywak. – Kobieta skarciła siostrę, która nie rozumiała w czym rzecz.
– Ale ja bardzo chętnie pomogę, nie chcę być darmozjadem – odezwała się nastolatka, a Tina pokiwała głową z uznaniem.
– Widzisz? Żadna praca nie hańbi. Zabieram ją tam, bo tutaj kręci się mnóstwo ludzi, którzy potem idą kablować do Barona. Nie widzisz? – Tina wskazała na stolik głośnych mężczyzn, którzy robili sporo zamieszania wokół siebie.
– Dobrze. – Anita pokiwała głową i uśmiechnęła się w stronę Raquel, jakby chciała ja przekonać, że wszystko będzie dobrze.
– Czy to była Raquel? Nie pomyliłam się. – Lidia zajęła miejsce, które dopiero co opuściła nastolatka przed nią. – Widywałam ją kiedyś. Słyszałam, że podobno po moim odejściu Baron znalazł dla Jonasa lepszą kandydatkę na żonę. Ona chyba jednak nie podziela entuzjazmu.
– Lidio, będę wdzięczna za dyskrecję. – Anita czuła, że nie musi tego mówić, ale wiedziała, że to ważne, wolała dmuchać na zimne.
– Spokojnie. Za bardzo wiem, jak Romowie potrafią dać w kość. Cieszę się, że mam to już za sobą.
– Z twoim tatą wszystko wyjaśnione? – zagadnęła barmanka, a Lidia tylko wzruszyła ramionami. Wolała nie rozmawiać o Ceferino i jego nagłej potrzebie zacieśniania więzi. – Napijesz się czegoś? Na koszt firmy, za dyskrecję.
– Masz shake o smaku mango? – Lidia uśmiechnęła się niewinnie, a Anita pokiwała z uznaniem dla jej wyboru smakowego i zabrała się za przygotowywanie napoju.
W tym czasie nastolatka obserwowała ścianę za barem. Oprócz szklanek i butelek widniała tam tablica, którą podpisali goście na ostatniej imprezie z okazji urodzin Valentina. Był też mały ołtarzyk pochwalny dla Łucznika Światła, który przygotowała Valentina. Anita kątem oka dostrzegła wyraz twarzy Lidii.
– Lubisz go, prawda? – zapytała, śmiejąc się na widok rumieńców na twarzy dziewczyny. – Spokojnie, ja też go lubię.
– Nie wydaje ci się, że za dużo ryzykuje? Miasteczko ma go za mordercę, a on wciąż się naraża, żeby ratować innych.
– Prawdziwi bohaterowie nie myślą o konsekwencjach. Mój tata też taki był. – Anita odwróciła się w stronę tablic i zdjęcia ojca, które razem z Tiną powiesiły nad barem po otwarciu lokalu. – Wiedział, że sporo ryzykuje, pomagając Romom, narażał się Baronowi bezustannie, ale robił to, bo nie byłby sobą, gdyby pozostawił kogoś w potrzebie.
– Żałuję, że tak słabo go znałam. Musiał być wspaniałym człowiekiem – zauważyła Lidia, która widziała pana Vidala zaledwie kilka razy, kiedy odwiedzał ją z ciotką Esme, kiedy jej mama jeszcze żyła. – Chociaż polityka nadstawiania drugiego policzka trochę mi do niego nie pasuje.
– Mój ojciec nie zawsze był taki potulny. – Anita się roześmiała. – Miał też swoje momenty buntu.
– Myślę, że Łucznik Światła jest najlepszym, co przytrafiło się temu miejscu od czasu pana Vidala. Obu zależy na sprawiedliwości, tylko mają nieco inne metody.
– Myślę, że coś w tym jest. – Pani Vidal pokiwała z uznaniem dla tej dedukcji, a po chwili przyjrzała się nastolatce z szerokim uśmiechem. – Przypominasz mi mnie z dawnych lat.
– Nie jesteśmy podobne.
Lidia zdziwiła się, bo przecież Anita była śliczną szatynką z uroczymi zmarszczkami wokół oczu, kiedy się uśmiechała. Miała dziewczęcy urok mimo swoich trzydziestu ośmiu lat na karku. Nastolatka natomiast była niską brunetką z ciemną oprawą oczu i pełnymi ustami. Pokrewieństwa z Cyganami ciężko się było wyprzeć, ale Lidia wiedziała, że bardziej niż ojca przypominała matkę i to była jej największa duma.
– Miałam na myśli charakter. W twoim wieku też byłam taka krnąbrna i chciałam zmieniać świat. Robiłam wszystkim na złość.
– Nie jestem krnąbrna. – Lidia się zawstydziła, ale poczuła się tylko gorzej, kiedy na krzesełko obok niej wpakowała się Alice Guerra.
– Jesteś, jesteś. Wymykasz się z domu i nie słuchasz Conrada.
– Alice!
– No co, Anita jest w porządku. Nikomu nie powie, prawda? Dziewczyńska solidarność. – Blondyneczka uśmiechnęła się do barmanki, która postawiła przed dziewczynką truskawkowe smoothie.
– Też się kiedyś wymykałam. Nastolatki już tak mają, ty też niedługo tego doświadczysz, Alice. – Pani Vidal ze śmiechem obserwowała jak jedenastolatka wciąga swój napój przez słomkę.
– Tata dostanie zawału, więc lepiej nie.
– Ojcowie już tak mają. Mój tylko się śmiał. – Anita oparła przedramiona na kontuarze, snując opowieść. – Moja mama, Felicia, była dosyć surowa, twarde włoskie wychowanie. Tata musiał nadrabiać, pozwalając mi na wiele rzeczy.
– Do kogo się wymykałaś, Ani? Do Basty’ego?
– Różnie. Czasem do chłopaka, czasem na jakąś imprezę, czasem tylko po to, by włóczyć się po okolicy. A czasem żeby zrobić Ivanowi jakiegoś psikusa.
– Na pewno szeryf był wniebowzięty. – Alice parsknęła cichym śmiechem w swój napój.
– Tak, obudzić się z ręką w misce z ciepłą wodą – pękam ze śmiechu. – Molina stanął nad nimi, rzucając cień swoją wysoką sylwetką. – Nie ucz ich żadnych numerów, Ani. To i tak niezłe ziółka, lepiej nie podawać im więcej pomysłów.
– Tak tylko wspominam stare czasy.
– Wspominasz, jak udawałaś, że się topisz, żeby Makaroni Gianluca zrobił ci usta-usta? – Szeryf podparł się pod boki i spojrzał na przyjaciółkę z wyższością.
Anita ukryła twarz w dłoniach, kiedy dziewczęta zacisnęły usta, by się nie roześmiać.
– Pan Makaron wcale nie pływa tak dobrze, prawda? – Veda pojawiła się przy nich i usiadła z gracją na obrotowym stołku. – Ivan mówi, że to cienias.
– Dobrze, bardzo dobrze mówisz, Veda. – Mężczyzna poczochrał jej włosy na czubku głowy, jak to miał w zwyczaju.
Atmosfera była wesoła i wszyscy dobrze się bawili, ale nie uszło uwadze Alice, że Lidia zerka ze zniecierpliwieniem na zegarek.
– Idź, będę cię kryła przed Ericiem – szepnęła jedenastolatka, puszczając jej konspiracyjnie oczko. Lidia nie wiedziała, czy może skorzystać z tej uprzejmości. Uznała jednak, że to miłe, więc przeprosiła wszystkich i udając, że idzie do toalety, opuściła bar, puszczając się pędem do sadu Delgadów, a Alice poszła zagadać Santosa na czas jej nieobecności.
W tym czasie do towarzystwa podeszła Debora Guzman. Przywitała się z wszystkimi, spoglądając po nich z ciekawością.
– Dlaczego wyczuwam dziwne napięcie? – zapytała, ale nikt jej nie odpowiedział, więc machnęła ręką. – Ani, zrobisz sobie przerwę i dołączysz do naszego stolika? Adam i ja robimy przyjęcie powitalne dla Francesci Estrady.
– Francesci? – Ivan musiał wsadzić sobie palec do ucha i mocno nim pokręcić, bo był pewien, że się przesłyszał.
– Francesci Estrady, tej pianistki? – Veda otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia i wyciągnęła szyję, by rozejrzeć się po lokalu. – Ivan, ty znasz Francescę Estradę? Przedstawisz mnie?
– Czy Ivan zna Fran? – Debora prychnęła złośliwie. – Och, Ivan zna Francescę bardzo dobrze. Zna ją lepiej niż wszyscy w tym barze.
– Deb. – Ivan wzrokiem wskazał Vedę, która spoglądała to na jedno, to na drugie i zastanawiała się, o czym mówią. – Możemy nie omawiać takich rzeczy przy dzieciach?
– Proszę cię, Ivan. Już nie pamiętasz, jak kupiłeś pierwszą paczkę prezerwatyw Franklinowi? Takie tematy nie powinny być dla ciebie krępujące. Poza tym Veda jest już prawie dorosła, prawda? – Kobieta zwróciła się do młodej dziewczyny, która pokiwała głową, zgadzając się z nią. – Idziesz się przywitać z Fran czy będziesz tu stał przez cały wieczór?
– Później przyjdę. – Molina machnął ręką, ale wyciągnął szyję i przeczesał włosy dłonią. Anita prychnęła. – No co?
– Nic. Facetom odbija na widok swojej pierwszej.
– Ivan, straciłeś dziewictwo z Francescą Estradą?! – Veda podniosła głos, nadal robiąc wielkie oczy, a mężczyzna musiał ją uciszyć, bo kilka osób w barze spojrzało na nich z zaciekawieniem.
– To nie są tematy do dyskutowania z dziećmi. Nie śmiej się, Ani – skarcił przyjaciółkę, która nie mogła się powstrzymać. – Ty za to nie cierpiałaś Francesci w dzieciństwie.
– Nieprawda! – Kobieta się oburzyła i szybko się usprawiedliwiła. – Po prostu byłyśmy bardzo różne.
– Byłaś o nią zazdrosna, to jasne jak słońce. – Molina uśmiechnął się złośliwie.
– Czego niby miałam jej zazdrościć? Utraty dziewictwa na tylnym siedzeniu auta twojego ojca? Obrzydliwość. – Anita szybko zakryła usta rękami, nie chcąc by Veda usłyszała zbyt dużo.
Prawdą było, że Ivan utrafił w samo sedno. Zawsze zazdrościła Francesce i nie była z tego dumna. Pan Estrada był znanym politykiem, w tamtym czasie jako minister spraw zagranicznych sporo podróżował. Victor uczył się w szkole z internatem w stolicy, a Francesca trafiła na jakiś czas pod opiekę Valentina Vidala i jego żony, którzy byli dobrymi znajomymi pana Estrady. Fran od dziecka miała zamiłowanie do muzyki, a Valentin uwielbiał ją uczyć. Była zdolną młodą panienką, a fortepian opanowała lepiej niż Anita, co wielokrotnie powtarzano pannie Vidal. Anita lubiła muzykę, uwielbiała grać na klawiszach i gitarze, a także śpiewać, ale nigdy nie była na tyle utalentowana, by wyżyć z samej muzyki. Francesca była od niej lepsza pod wieloma względami, była też dziewczyną o nienagannych manierach, która zawsze chodziła w ślicznych, drogich sukienkach i która piszczała, kiedy padał deszcz, bo nie była przyzwyczajona do tutejszej pogody. Ivan zgrywał wielkiego dżentelmena, przenosząc ją przez kałuże, podczas gdy Anita prychała tylko, zdejmowała buty i szła na boso przez błoto, chcąc pokazać, że to przecież nic takiego. Nie dało się ukryć, że Fran była wyrafinowaną dziewczyną z miasta, podczas gdy Anita była swojską dziewuchą ze wsi, która bawiła się z chłopakami, kąpała się w jeziorze i nie przejmowała się dziurami w spodniach.
– Ani, słuchasz mnie? – Debora klasnęła jej kilka razy przed oczami, wyrywając ją z rozmyślań. – Fran chętnie się z tobą zobaczy, wieki się nie widziałyście.
– Tak, chętnie się przywitam, ale teraz mam mnóstwo pracy. No i muszę porozmawiać z Eleną. Przyszła z wami, prawda? – Anita zerknęła w stronę zaplecza, gdzie widziała, jak Tina udziela Raquel jakichś wskazówek. Odetchnęła z ulgą i rozejrzała się po barze w poszukiwaniu Eleny Balmacedy, która znała się na romskich zwyczajach. – Przepraszam was.
– Ivan, przedstawisz mnie? – Veda ponowiła prośbę, ale mężczyzna wzrokiem podążył za właścicielką baru i już jej nie słyszał.
– Ja cię przedstawię. Chodź. – Deb wyciągnęła dłoń w stronę nastolatki, a ta ujęła ją i zeskoczyła ze stołka.
– Nie rozumiem. Ivan chodził z tobą w liceum, ale dziewictwo stracił z Francescą Estradą? Z Francescą Estradą! – dodała, jakby nadal to do niej nie docierało.
– Wtedy jeszcze ze sobą nie chodziliśmy – wyjaśniła Guzmanówna. – A poza tym Ivan miał mnóstwo dziewczyn, o tym już wiesz.
– Myślisz, że Anita jest zazdrosna o Ivana? – Oczy zabłyszczały Vedzie, kiedy o to pytała. Debora uśmiechnęła się pod nosem, bo ta osóbka była bystrzejsza niż wszyscy myśleli.
– Myślę, że sama nie zdaje sobie z tego sprawy.
– A więc wiesz, że Ivan się w niej kocha. – Balmaceda zwróciła się do ciotki Jordana i Neli z radością.
– Byłam żoną Ivana przez pięć lat, wcześniej jego dziewczyną z przerwami. Nie jestem idiotką, umiem rozpoznać, kiedy facet woli inną.
– Ale jednak z nim byłaś.
– Serce nie sługa. – Deb wzruszyła ramionami. Przyjaciółki ją ostrzegały, ale ona mimo wszystko zawsze wracała do Ivana. Miłość rządziła się swoimi prawami.
– Czy to było trudne? Wiedzieć, że chłopak, który ci się podoba, kocha inną dziewczynę?
– Dlaczego pytasz? Masz problem z chłopakiem? – Deb zatrzymała się i spojrzała z troską na nastolatkę.
– Nie. – Veda wpatrzyła się w swoje buty, ale nie udało jej się zwieźć Debory, która przecież sama była kiedyś nastolatką.
– Coś ci powiem, Vedo. Musisz uczyć się na własnych błędach, nie na cudzych. Tak, wiem, co ludzie mówią – dodała szybko, bo doskonale zdawała sobie sprawę, że lepiej było poczekać na błędy innych. – Niektórzy będą ci mówić, co jest dla ciebie właściwe, ale to ty sama musisz się o tym przekonać na własnej skórze. Czasem będzie bolało, czasem będzie ci źle i będziesz żałowała swoich wyborów, ale to część procesu dorastania. Kimkolwiek jest ten chłopiec, nie tracisz niczego próbując. No chyba że ma żonę i dzieci, wtedy lepiej odpuścić.
– Nie ma żony. – Veda się roześmiała, widząc, że Deb ma dobry humor. – Dzięki, Deb. Zobaczę, co z tego wyjdzie. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 15:08:27 31-08-24 Temat postu: |
|
|
cz. 3
Sprawy wymknęły się spod kontroli. To co miało być tylko małą zemstą, pstryczkiem w nos, policzkiem wymierzonym w miejscową fałszywą elitę i jej zgniłych reprezentantów, stało się nagle pracą dorywczą, której Łucznik wcale nie planował. To wszystko nie tak miało wyglądać. Czuł ogromną frustrację, ale przede wszystkim konsternację – dlaczego były w tej okolicy osoby, które tak uparcie obstawały przy jego niewinności? Dlaczego było tyle osób, które traktowały go jak bohatera? Przecież nim nie był. Nie chciał być tak postrzegany. Akcja na El Tesoro miała być jednorazowa, miała przysłużyć się dobru ogólnemu, miała obnażyć obłudę proboszcza i jego parafian, wszystkich zadufanych w sobie snobów, którzy pod publiczkę wrzucali pieniądze na tacę co niedzielę, po czym wychodzili z kościoła i czynili zło na każdym kroku. El Arquero musiał przyznać sam przed sobą, że kiedy raz złapał bakcyla, nie mógł przestać i stało się to uzależniające. Tyle było ludzi, którzy zasłużyli na karę, tyle było takich, o których występkach niewiele mieszkańców wiedziało, jak na przykład Hernan ‘Horacio’ Fernandez. Łucznik chciał to pokazać, choć podświadomie czuł, że to niczego nie zmieni. Ktoś jednak postanowił pobawić się jego kosztem, wykorzystać jego reputację do swoich celów, a to przestawało być już śmieszne. Igranie z kartelami, z uzbrojonymi po zęby komandosami z bronią maszynową, to nie były przelewki.
Nie powinien był odwiedzać Silvii Olmedo, rozmowa z nią tylko bardziej go zdenerwowała. Była świetną dziennikarką, jeśli pisała prawdę i nie niszczyła ludziom życia, ale nawet ona nie była cudotwórcą. Jak można przywrócić dobre imię komuś, kto nigdy tak naprawdę go nie miał? Jej wiara w jego niewinność też była dla niego niezrozumiała. Jak można zawierzyć tak komuś, kogo się nie zna, kogo twarzy nigdy w życiu się nie widziało, kogo prawdziwego głosu nigdy się nie słyszało? Co sprawiło, że Łucznik Światła zaskarbił sobie jej szacunek i zaufanie? Dlaczego tak łatwo było uwierzyć nieznajomemu bez tożsamości? Może dlatego, że nie ograniczały go żadne ramy, nie było żadnych uprzedzeń, założeń co do jego osoby. Mógł tylko gdybać, bo nie potrafił tego pojąć i frustrowało go to jeszcze bardziej.
O wiele łatwiej było zrozumieć Lidię Montes. Powiedzieć, że uratował jej życie było totalną przesadą, nie zrobił w końcu wiele. Zgoda, trochę nastraszył jej ojca na El Tesoro, kupił jej trochę spokoju ze strony Ceferino, ale przecież to nie było nic takiego. Mogła jednak czuć się wdzięczna, więc miało to sens, że chciała mu pomagać. Chciała czuć się zaangażowana i czasem było to cholernie denerwujące, bo wciąż się narażała, ale bywało to też całkiem zabawne. Samo wspomnienie o gazie pieprzowym, którym oberwał od niej przez przypadek po oczach, sprawiło, że się uśmiechnął. Nie było to nic przyjemnego, ale jednak z perspektywy czasu bawiło go to. Podobnie jak jej próby dokarmiania go i dbania, by nie zapominał o posiłkach. Było coś rozczulającego w tej jej trosce. Ktoś się jednak o niego martwił. Ktoś nie chciał, żeby stała mu się krzywda. Ktoś dbał, żeby się nie przeziębił, ganiając po mieście na mrozie. Czy Lidia Galadriela Montes naprawdę sądziła, że El Arquero był jakimś prymitywem żyjącym w ziemiance i wychodzącym tylko nocą, by trochę postrzelać z łuku do ludzi? A może miała go za jakiegoś bezdomnego żyjącego pod mostem?
El Arquero sam nie wierzył, że jego nogi poniosły go do sadu Delgadów. Żywopłot w ciemnej alejce był pusty i na ten widok odczuł lekki zawód. Nie wiedział, czego tak właściwie się spodziewał – nowych dowodów na machlojki miejscowej elity, nazwiska osoby, której miał posłać strzałę? Wiedział tylko, że poczułby się lepiej, gdyby w żywopłocie tkwiła biała frezja. Dopiero kiedy podszedł bliżej i światło księżyca rzuciło wąski snop światła na ogrodzenie, zauważył jasną plamę wśród ciemnych liści – kwiat, który był tajnym szyfrem. Uśmiechnął się sam do siebie, przeskoczył ogrodzenie i zajrzał do skrzynki. Zaśmiał się niemal od razu w głos i musiał sam siebie skarcić, bo nie powinien robić hałasu. Lidia Montes zdecydowanie nie odpuszczała. W skrzynce był list życzący mu miłego dnia i dopingujący go do działania. Lidia prosiła go w nim, by nie zapominał o posiłkach i żeby odpowiednio się nawadniał. Było też kilka przysmaków – suszone mango miało już chyba na co dzień zagościć w jego menu, ale nie narzekał, bo uwielbiał ten owoc. Szklana butelka z sokiem opatrzona też była dodatkowym liścikiem „Nie bój się, nie zatrułam napoju. Oczywiście, gdybym to zrobiła, nie przyznałabym się do tego, ale myślę, że ufasz mi na tyle, by jednak to wypić. Smacznego”.
Rozbawiło go jej podejście do tej sytuacji. Tyle razy powtarzał jej, że to niebezpieczne, a jednak wciąż tutaj wracała. Nurtowało go to, nie zawsze to rozumiał, ale sam musiał przyznać, że jego ego było miło połechtane. Nie mógł pozostać dłużny, nie znosił dostawać prezentów, sam nie dając nic w zamian. Czekała więc go kolejna zarwana nocka, by znaleźć coś odpowiedniego.
Powinien chyba przestać. Miał już taki zamiar, chciał z tym skończyć, ale wtedy Julian Vazquez poprosił go o posłanie strzały Pedro Ledesmie, a on po prostu nie mógł się powstrzymać, widząc te wszystkie sąsiednie domy, w których mieszkali pozostali. Wiedział, że nie będzie mógł przestać, nie teraz, kiedy był tak blisko, by wszyscy odpowiedzieli za swoje czyny. Nie mógł nic na to poradzić, że adrenalina uderzyła mu do głowy. To coś czego nie czuł od dawna i miał z tego wielką satysfakcję. Może jego strzały nie zmieniały miasta, nie wprowadzały sprawiedliwości, ale przynajmniej on czuł się przez to odrobinę lepiej. Przynajmniej na chwilę.
***
Miała tylko kilka minut, zanim Eric DeLuna połapie się, że zniknęła z baru. Alice mogła kupić jej trochę czasu, ale nauczyciel informatyki znał jej sztuczki jak mało kto i w końcu zrozumie, że Lidia wymknęła się samotnie, by znów zrobić coś głupiego. Szczerze mówiąc, dziewczyna miała to gdzieś, bo kiedy zobaczyła świeżą białą frezję na żywopłocie, nie myślała już o niczym innym. To nie był ten sam kwiat, który zostawiła tego ranka, była tego pewna. W skrzynce na listy Gastona znajdowała się paczka i list wypisany drukowanymi literami, które były tak równiutkie jakby autor usilnie starał się naśladować czcionkę drukarską. Może myślał, że Lidia jest detektywem i zabawi się w grafologa? Nie miała na to ani czasu, ani ochoty. Rozerwała w pośpiechu kopertę i przeczytała: „Nie cierpię mieć długów. Mam nadzieję, że właśnie takie lubisz.”.
W siatce znajdowały się duże okrągłe brzoskwinie. Lidia nie mogła powstrzymać szerokiego uśmiechu na twarzy. Czuła się jak idiotka, no bo w końcu kto się tak szczerzy na widok zwykłych owoców? Ona jednak wiedziała, że to nie były zwykłe owoce – El Arquero jakimś cudem zapamiętał ich rozmowę, kiedy mówiła, że lubi twarde brzoskwinie i że dawno nie jadła dobrych brzoskwiń w Pueblo de Luz. Śmiał się z niej wtedy, że nie rozumie, jak można jeść niedojrzałe owoce, ale wiedziała, że tylko się zgrywa. Nie przejmując się niczym, wgryzła się w owoc, nie kwapiąc się, by najpierw go umyć. Nie spodziewała się zbyt wiele – w końcu to nie był sezon na te owoce – ale i tak miło się zaskoczyła. Były dokładnie takie jak zapamiętała sprzed lat, takie jak lubiły razem z mamą. Twarde, jędrne, ale jednocześnie pełne smaku. Choć wyglądały niepozornie z jasną puchatą skórką, w środku były niespodziewanie słodkie.
Uznała, że to bardzo miłe z jego strony. Mógł udawać, że tylko spłacał dług – ona dała mu przekąski, a on odpłacił jej tym samym – ale ona wiedziała, że zadał sobie trud, by je zdobyć, bo nie było to wcale łatwe. Zupełnie jak w przypadku tamtej pozytywki z drewna, którą dał jej na święta.
Łucznik Światła miał serce we właściwym miejscu. Nie rozumiała tylko, dlaczego tak usilnie próbował pozować na gorszego niż był w rzeczywistości? |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 19:26:45 04-09-24 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA IV, CAPITULO 018 cz. 1
ANITA/IVAN/ARIEL/FELIX/LUCAS/NACHO/LILY/JORDAN/JULIETTA/SILVIA/LIDIA/HUGO/MARCUS/NORMA/FABIAN
Anita próbowała unikać Francesci cały wtorkowy wieczór, ale było to ciężkie, kiedy jako właścicielka i barmanka uwijała się między gośćmi. Prawdą było, że nie chciała oglądać znanej pianistki, kiedy sama wyglądała tak zwyczajnie. Zawsze czuła się przy niej gorsza i chociaż wiedziała, że to dziecinne, w takich momentach wychodziła z niej zazdrosna nastolatka. Fran osaczyła ją jednak przy drzwiach od kuchni. Anita nie pomyliła się – siostra Victora Estrady nadal była piękną kobietą w drogiej sukience, która nijak nie pasowała do swojskiego klimatu Czarnego Kota.
– Anita, jak miło cię widzieć! Nic się nie zmieniłaś. – Francesca posłała jej śnieżnobiały uśmiech, sprawiając, że Anita pożałowała, że ma na sobie brudny fartuszek.
– Przestań, postarzałam się. Ty za to wyglądasz świetnie. – Nie kłamała. Kobieta emanowała pięknem, a dodatkowo radością. Anita pomyślała, że Fran wcale nie wygląda na kogoś, kto dopiero co stracił męża w katastrofie lotniczej. – Przykro mi z powodu twojego męża.
– Dziękuję. Mnie przykro z powodu pana Vidala. On i twoja mama zawsze byli dla mnie dobrzy. Ty zresztą też.
– Och, to stare dzieje. Mój tata zmarł prawie dziewięć lat temu.
– Ale nie mogłam być na pogrzebie, strasznie mi przykro. – Francesca posłała koleżance smutny uśmiech i rozejrzała się po lokalu. – Myślę, że twój tata byłby z ciebie bardzo dumny. To naprawdę wspaniałe, co tutaj robisz.
Prowadzenie baru było realizacją pewnego starego marzenia i podobało jej się to, to był jej żywioł, jednak na pewno nie mogło się to równać z bywaniem na salonach i koncertowaniem po całym świecie. Miała wrażenie, że Francesca sobie z niej kpi. Uśmiechnęła się jednak szeroko, dziękując za komplement.
– Zagrasz coś? Ludzie będą wniebowzięci – zagadnęła, wskazując na pianino na scenie. Wieczór jazzowy był pomysłem Salvadora i cieszył się naprawdę sporym zainteresowaniem.
– Sama nie wiem, czy powinnam. – Francesca nerwowo potarła dłonie i rozprostowała długie palce. – Słyszałam od Debory, że masz dzieci. Chciałabym je poznać. Ja sama mam nastoletnią córkę, pewnie już wiesz.
Anita pomyślała, że zabije Deborę za niewyparzony język. Jej życie dalekie było od perfekcji, ale gdyby chociaż miała dzieci, które swobodnie mogą nazywać ją „mamą” wśród ludzi, byłaby szczęśliwa. Wiedziała, że Felix nie chciał mieć z nią nic wspólnego, a Ella była lekko rozdarta między matką i bratem, co też nie pozwalało jej zbyt często spędzać z nią czasu. Anita nie poganiała ich, nie chciała zmuszać ich do czegoś, czego nie chcieli. Ale dopiero teraz patrząc na Francescę, która tyle w życiu osiągnęła, poczuła jak wielką porażkę poniosła w swoim własnym życiu. Na szczęście nie musiała odpowiadać, bo usłyszały podniesione męskie głosy.
Ivan Molina i Gianluca Mazzarello stali przy barze i przypominali parę wielkich dzieciaków. Szczególnie szeryf chyba zapomniał o powadze urzędu, bo kłócił się chyba tylko dla zasady.
– Wybacz, Ivan, nie ma tu miejsca z rezerwacją na twoje nazwisko. – Włoch ze zmarszczonymi brwiami przypatrywał się drugiemu mężczyźnie. Był spokojny, ale wyglądało na to, że długo tak nie pozostanie.
– Zawsze zajmuję to miejsce przy barze. Dobrze o tym wiesz, Gorgonzola, to moje miejsce – podkreślił dobitnie policjant, czując się już naprawdę zniecierpliwiony. Ręce oparł na biodrach, jak to miał w zwyczaju, by odsłonić błyszczącą oznakę.
– Aresztujesz mnie za to, że cię podsiadłem w barze? – Na ustach Gianluci pojawił się delikatny uśmiech.
– Spadaj, Grana Padano, póki jestem miły.
– Jak na takiego prymitywa zadziwia mnie twoja znajomość włoskich serów.
Gianluca chyba nie widział zagrożenia, skoro pozwolił sobie na takie śmiałe posunięcie wobec Ivana, który teraz zrobił się czerwony ze złości. Jednak nie tak czerwony, jak kiedy usłyszał swoje imię wypowiedziane śpiewnym głosem Francesci Estrady.
– Francesca, cześć. – Przeczesał włosy ręką, zerkając w kierunku kobiety, która z uśmiechem kroczyła w jego stronę.
– Mój Boże.
Anita wywróciła oczami za plecami pianistki. Facetom rzeczywiście odbijało na widok ich pierwszej, a Ivan wcale nie był inny. Wychodził z niego ten zadufany w sobie nastolatek, który prężył muskuły i czarował dziewczyny w liceum. Ivan posłał Anicie pytające spojrzenie, a ona tylko wzrokiem kazała mu się wynieść, bo robił jej obciach przy Gianluce, który z lekką konsternacją obserwował całą tę scenę.
– Nie wiedziałam, że przyjdziesz. Mogłeś dać mi znać. – Anita przywitała się z przyjacielem, z którym była już na kilku randkach i dobrze się z nim dogadywała.
– Zarezerwowałabyś mi miejsce przy barze? – zapytał, siadając na stołku, o którym Ivan już zapomniał, kiedy Francesca pociągnęła go w innym kierunku.
– Słucham? – Anita oderwała wzrok od szerokich pleców Ivana okrytych brązową kurtką i skupiła uwagę na mężczyźnie. – Od kiedy to rezerwujemy miejsca przy barze? Nie robię tego nawet dla znajomych.
– Ivan ma stałe miejsce najwyraźniej. – Uśmiechnął się lekko, sprawiając, że wokół ust pojawiły mu się drobne zmarszczki.
– Ivan jest szeryfem. Szeryfowi się nie odmawia.
– Violetta Conde mówiła, że jest kimś więcej. – Gianluca nieśmiało zerknął na kobietę za barem, w dłoniach obracając pustą szklankę po drinku. – Kiedy zostałem wmanewrowany w charytatywne pielęgnowanie kwietników u Violki, nasłuchałem się wielu ciekawych rzeczy.
– Znasz Violę, opowiada niestworzone historie.
– Naprawdę? Powiedziała mi, że podobno jesteś pierwszą miłością Ivana. Jak dla mnie brzmi to całkiem wiarygodnie.
Vidal roześmiała się radośnie, sprawiając, że kilku gości baru zerknęło na nią z ciekawością. Kiedy zobaczyła, że Gianluca z niej nie żartuje, przekrzywiła głowę z ciekawością.
– Ivan to mój przyjaciel. Szalona Ani i dupek Molina – duet kłócący się o pieczone ziemniaki. Nie jestem pierwszą miłością Ivana, Luca. Nie jestem żadną jego miłością, jeśli już chcemy być dokładni. Tam masz jego pierwszą. – Podbródkiem wskazała Francescę, która robiła w barze furorę.
– Pierwszy raz i pierwsza miłość to niekoniecznie te same sprawy, powinnaś o tym wiedzieć.
Anita już go jednak nie słuchała.
***
Nie spodziewał się zobaczyć na swoim progu księdza. Czuł się trochę tak, jakby to było ostatnie namaszczenie, bo Ariel Bezauri trzymał w dłoniach jakieś dziwne pakunki owinięte w szarfy. Dopiero kiedy Ricardo Perez podszedł bliżej zdał sobie sprawę, że to domowa drożdżówka przykryta ściereczką.
– Niosę dary. – Młody kapłan przywitał się uśmiechem, kompletnie zbijając tym byłego dyrektora z pantałyku. – Jak pana noga?
– Już lepiej.
Mężczyzna potarł bezwiednie rękę, mimo że to nie w rękę się postrzelił przez przypadek. Posłał wylęknione spojrzenia w jedną i w drugą stronę ulicy, a Ariel zdawał się czytać mu w myślach.
– Przyszedłem sam. Mogę? – zapytał uprzejmie i czekał, aż właściciel domu przepuści go w drzwiach.
Dick był w takim szoku, że cofnął się i poprowadził gościa do jadalni. Ariel wyłożył na stół wszystko, co miał. Oprócz ciasta była też domowa nalewka, którą podarowała mu jedna z parafianek oraz opatrunki medyczne.
– Do szpitala jest kawałek, pielęgniarka pewnie kazała panu samemu zmieniać opatrunek – wyjaśnił na widok pytającego spojrzenia byłego dyrektora.
– Bez obrazy, ale co to jest? Wizyta duszpasterska?
– Nie, nie chodzimy po domach, chyba że ktoś nas zaprosi. Odwiedziłem pana, bo pomyślałem, że przyda się panu towarzystwo. Dawno pana nie widziałem w kościele.
– Cóż, byłem zajęty – wyjaśnił mężczyzna, idąc do kuchni po talerzyki i nóż. – To drożdżówka Violetty Conde – zauważył.
– Tak, skąd pan wie?
– Zawsze taką piekła. Ma najlepsze truskawki.
Ariel przypatrywał mu się zaciekawionym spojrzeniem, więc Perez uznał, że powiedział za dużo.
– Przynosi mi ksiądz ochłapy z parafii, bo myśli, że nie mam co jeść?
– To nie są ochłapy, tylko podarki od parafian, a ja skorzystałem z ich uprzejmości. Przepraszam, że się panu narzuciłem.
Ricardo machnął ręką. Nie rozmawiał z drugim człowiekiem tak uprzejmie od bardzo dawna i było to dziwne uczucie. Wszędzie węszył już podstęp, a okna pozasłaniał, jakby w obawie, że w końcu Łucznik Światła przyjdzie do niego i pośle mu śmiertelny grot. Owinął się szczelniej swetrem i przygładził trochę przydługie włosy. Ariel w tym czasie rozkroił słynne ciasto Violetty Conde i nalał napoju do małych szklaneczek.
– Proboszcz kazał przekazać życzenia rychłego powrotu do zdrowia – zagadnął kapłan, kiedy siedzieli w niezręcznej ciszy i nie zapowiadało się, żeby Perez sam zaczął rozmowę.
– Horacio?
– Nie, ojciec Tadeo.
– Ojciec Tadeo nie jest proboszczem.
– Jest pełniącym obowiązki proboszcza.
– Ale nie proboszczem.
– Dość mało istotny szczegół. Dlatego pan się już nie spowiada? – zagadnął Ariel, wgryzając się w drożdżówkę i stwierdzając, że była bardzo dobra. Truskawki pani Conde były pyszne, choć rożne rzeczy o nich mówiono. – Zauważyłem, że spowiadał się pan tylko u księdza Hernana. Jeśli pan chce, chętnie pana wysłucham.
– Nie będzie takiej potrzeby. Spowiadałem się w innej parafii.
– Naprawdę?
– Kościół niemal spłonął. Wolę nie ryzykować, że runie mi na głowę, kiedy tam wejdę.
– Wszystko mamy pod kontrolą. Straż pożarna nie udostępniłaby parafii do ponownego użytku, gdyby istniało jakieś ryzyko, ale rozumiem. Wie pan, że nie musi się pan spowiadać w świątyni, prawda? Stwórca jest wszędzie, a ja mam z nim całkiem niezły układ. – Ariel uśmiechnął się w swoim stylu, patrząc znacząco na sufit, ale Perez chyba nie był skory do takich żartów.
– Dziękuję, jeśli będę potrzebował rozmowy, przyjdę.
W duchu obiecał sobie jednak, że prędzej go piekło pochłonie, niż opowie Arielowi Bezauri o swoich grzechach. Niektóre wolał zabrać ze sobą do grobu.
– Ojciec Horacio powróci na posługę już niedługo, ale moje drzwi też są zawsze otwarte, nie tylko te do konfesjonału. Coś mi podpowiada, że lepiej będzie zmienić spowiednika.
– A to niby dlaczego? – W głosie Ricarda zabrzmiało lekkie oburzenie. Poczuł, że młody kapłan na zbyt wiele sobie pozwala.
– Bo myślę, że Hernan Fernandez może sam potrzebować spowiedzi.
***
Czym innym były niewinne w jego mniemaniu wpisy na blogu, który robił się coraz bardziej popularny, a czym innym było dziennikarstwo z prawdziwego zdarzenia. Felix uczył się dużo i intensywnie, a dopiero niedawno rozpoczął staż pod okiem Ingrid Lopez. Czuł, że robi coś ważnego, pracując nad sprawą Conchity. Czuł też jednak bezsilność, bo jako głupi nastolatek nie miał posłuchu, nie był w stanie zdobyć informacji, o które prosiła go jego opiekunka. Przekonał się o tym na własnej skórze, kiedy po szkole pojechał na komisariat policji w Valle de Sombras. Przepustka dziennikarska, którą pokazał w recepcji zafundowała mu tylko głośny wybuch śmiechu kilku policjantów, którzy podawali ją sobie z rąk do rąk i rechotali na ten widok.
– Może gdybyście tyle wysiłku wkładali w prowadzenie śledztw jak w nabijanie się z nastolatków, Valle de Sombras byłoby wolne od przestępstw – powiedział, cierpliwie czekając, aż przestaną stroić sobie z niego żarty.
Nie mógł ich jednak za to winić. Przyjechał na rowerze prosto ze szkoły w swoim mundurku, z plecakiem na ramieniu. Czarne włosy opadały mu na oczy i od biedy widać było, że jest tylko dzieciakiem, nawet jeśli był wyższy niż wielu z nich. Ten ostatni szczegół dodał mu trochę pewności siebie, kiedy jeden posterunkowy niższy od niego o głowę i z krzaczastymi wąsami wcinał pączka rechocząc na widok przepustki.
– Jest szeryf czy nie? – dopytał w końcu Felix, kiedy mężczyźni nieco się uspokoili.
– Myślisz, że szeryf Diaz spotyka się z dzieciakami i udostępnia im dokumentację? Może twój stary pracuje na komendzie w Pueblo de Luz i pozwala ci grzebać w tajnych aktach, ale tutaj mamy inne zasady – oznajmił jeden z policjantów ze złośliwą nutą.
Felix poczuł przemawiającą przez policjanta zazdrość. Posterunki sąsiadujących ze sobą miasteczek często współpracowały, ale miały też między sobą pewną rywalizację. Nie pomagał fakt, że obaj szeryfowie nie przepadali za sobą.
– Nie próbuję wykorzystywać kontaktów – zaprzeczył szybko, bo na samą myśl poczuł się głupio.
Pewnie, mógłby pójść z tym do ojca albo do Ivana, ale uważał, że to nie byłoby fair – sam chciał dojść do prawdy. Poza tym zarówno tata, jak i ojciec chrzestny nie pochwaliliby grzebania w starych sprawach. Były pewne granice, których nie powinno się przekraczać i nie zamierzał wykorzystywać nazwiska, żeby utorować sobie drogę do sławy.
– Dzieciak myśli, że jak jego dziadek jest zastępcą komendanta w Monterrey to dużo mu wolno. – Inny policjant skrzywił się na widok przepustki dziennikarskiej ze zdjęciem, ale wtedy ktoś wyrwał mu ją gwałtownie z rąk.
– Weźcie się za robotę, za którą wam płacą.
Felix ze zdumieniem patrzył, jak Lucas Hernandez wyrósł nad kolegami, zakręcając smycz od plakietki z nazwiskiem Castellano i zwracając mu ją. Dawno go nie widział, ale słyszał, że wrócił do służby. Wyglądał inaczej, a nastolatek nie mógł wyzbyć się wrażenia, że coś z nim było nie tak. Niespełna dwudziestoośmioletni agent FBI miał jakby bardziej surowe rysy twarzy jakby postarzał się o kilka lat. Lekki zarost nie był w stanie ukryć zapadniętych policzków. Zamiast zwykłego munduru miał na sobie jasne dżinsy i bluzę z długim rękawem, a za paskiem błyszczała odznaka.
– Czego szukasz? – zapytał nastolatka, otwierając jedne z drzwi za pomocą karty magnetycznej i wprowadzając go do jakiegoś ciemnego pomieszczenia. Nie zwracał uwagi na złośliwe uwagi kolegów z pracy, którzy pomstowali na niego za plecami.
– Starych zgłoszeń o zaginięcie nastolatek. Chodzi głównie o Conchitę Mendozę z 1996 roku.
Felix obserwował jak Lucas zapala światła i idzie do odpowiednich regałów. Zdziwiło go to.
– Możesz to robić?
– Pracuję tutaj, a ty przyszedłeś z prasy, prawda? Nie prosisz mnie, żebym pokazał ci ciało denata albo dał pobawić narzędziem zbrodni. – Hernandez wystawił kilka pudeł na stolik i wskazał je Felixowi. – Spróbuj tutaj, ale nie spodziewaj się, że coś znajdziesz. Sprawy zaginięć w Dolinie nie są traktowane poważnie, szczególnie jeśli chodzi o nastolatków. W końcu każdy miał fazę buntu i uciekał kiedyś z domu, prawda?
– Ja nie – przyznał zgodnie z prawdą brunet, ściągając plecak i siadając przy stoliku, by przejrzeć papiery. – Jasne, zdarzało mi się wkurzyć na rodziców, ale moje „ucieczki” to było raczej ostentacyjne przejście przez ulicę na drugą stronę i schronienie się w garażu Guzmanów.
– Miałeś szczęśliwy dom, nie musiałeś uciekać – zauważył Luke, sam z ciekawością chwytając kilka teczek.
Felix nie wyprowadzał go z błędu. To prawda, pod wieloma względami można było powiedzieć, że życie Felixa było szczęśliwe i na pewno wielu kolegów ze szkoły mogło mu pozazdrościć wyrozumiałego i kochającego ojca. Jednak każdy kto znał go odrobinę lepiej, wiedział, przez co przeszła jego rodzina i jak ciężko im było się pozbierać. Nie zawsze było różowo.
– Ty też nie wyglądasz na takiego, który uciekał z domu i się buntował – odezwał się po chwili ciekaw reakcji policjanta.
– Bo nie musiałem uciekać, dom był prawie zawsze pusty, bo rodzice wciąż pracowali. A ja byłem zbyt grzeczny, by pakować się w kłopoty. – Hernandez podniósł wzrok znad dokumentów. – Moja matka pracuje jako dziennikarka śledcza w Texasie. Wiedziałeś o tym?
– Nie – przyznał Castellano, nie bardzo wiedząc, do czego zmierza ta rozmowa.
– Ja nigdy nie chciałem iść w jej ślady, nie interesowało mnie to. Ojciec chciał, żebym został prawnikiem, a ja po licem rzuciłem wszystko i zacząłem bić się w klatkach w amatorskiej lidze MMA.
– Tata musiał być dumny.
– Cholernie. – Luke po raz pierwszy uśmiechnął się lekko na to wspomnienie. – Ale z perspektywy czasu myślę, że wolał to niż informację, że wstąpiłem do Akademii FBI.
– Dlaczego? Przecież to chyba odpowiedzialny zawód, prestiżowy. – Nastolatek podrapał się po głowie.
– Mój ojciec miał dziwne myślenie. Wydawało mu się, że jako mieszaniec nigdy nie zostanę w pełni zaakceptowany, jeśli nie udowodnię czegoś swoją osobą. Najlepiej, żebym został prawnikiem jak on albo maklerem giełdowym, może senatorem. – Hernandez parsknął cichym śmiechem. – Nadawałem się do polityki.
– Słyszałem, że byłeś przewodniczącym samorządu szkolnego i prezesem klubu debat ONZ. Pasuje to do ciebie – zauważył Felix, na chwilę zapominając o aktach odnośnie zaginięć. – Właściwie to zawsze mi się wydawało, że bardzo przypominasz Marcusa.
– To ciekawe, bo ja też odniosłem takie wrażenie, kiedy poznałem Marcusa.
Lucas zawiesił na chwilę głos i niewinnie kartkował dokumenty. Felix myślał, że to koniec dyskusji, więc wczytał się w swoje znaleziska, ale nigdzie nie było wzmianki o Conchicie Mendozie. Nie spodziewał się, że coś znajdzie, ale i tak odczuł zawód. Castellano miał wrażenie, że Hernandez celowo wykorzystał chwilę, by porozmawiać z nim sam na sam i go wypytać. Chyba nie bardzo interesowały go zaginięcia, miał swoje własne sprawy.
– Felix, czy widziałeś kiedyś w miasteczku agenta FBI? Wysoki blondyn, jasne oczy, raczej wyróżnia się z tłumu, nie jest tutejszy – zagadnął w końcu Luke, tylko utwierdzając nastolatka w przekonaniu, że miał ukryty motyw.
– Masz na myśli przyjaciela trenera Bruni’ego? – Castellano przekrzywił głowę, przypominając sobie Amerykanina, którego widział kilka razy na rynku w Pueblo de Luz.
– Tak, właśnie jego. – Lucas założył ręce na piersi i wpatrzył się intensywnie w nastolatka, który mógł mu dostarczyć informacji. – Nazywa się Jason Miranda. Zniknął jakoś w październiku i nikt go nie widział. Nie wrócił do Waszyngtonu, a przynajmniej nic na ten temat nie wiem.
– Widziałem go na obchodach Dnia Założyciela, zdaje się, że Oliver oprowadzał go po mieście. A potem na ślubie mojego taty i Leticii.
W oczach policjanta dało się dostrzec lekki zawód. Spodziewał się, że nastolatki, które wciąż pakują się w kłopoty, są dużo bardziej spostrzegawcze. No i Felix był przyjacielem Marcusa, musieli mówić sobie różne rzeczy. Tymczasem Castellano nie powiedział mu nic, czego sam już nie wiedział.
– Czy Marcus rozmawiał z Jasonem? – dopytał dla pewności. Był pewien, że młody Delgado go okłamał, twierdząc, że nie kojarzy agenta, nie rozumiał tylko dlaczego.
– Nie, nie wydaje mi się. – Felix podrapał się po głowie, próbując sobie przypomnieć szczegóły. – Ale Jordi tak. Trener przedstawił mu Jasona.
– Jordi?
– Tak, Guzman. O co chodzi?
– O nic, Felix, nie przejmuj się tym. – Luke wysilił się na uśmiech. – Wesele twojego taty to był ostatni dzień, w którym go widziałeś?
– Tak, dokładnie trzeciego października. To był ten wieczór, kiedy zawalił się most na rzece San Juan. Kurczę, myślisz, że ten cały Jason Miranda mógł utknąć gdzieś w zgliszczach? – Felix trochę się zmieszał, kiedy zdał sobie z tego sprawę.
– Raczej mało prawdopodobne. Znalazłeś coś? – Agent wskazał na akta, które chłopak szybko poskładał na kupkę.
– Niestety nie.
– Tak jak mówiłem. Może wcale nie być tutaj tych dokumentów, a jeśli są to w dziale zamiecionych pod dywan.
– Macie taki dział?
– Nieoficjalny. – Hernandez skrzywił się na samą myśl.
– Hernandez, można wiedzieć, co tutaj się dzieje? – Szeryf Diaz stanął w drzwiach do archiwum, omiatając wzrokiem całą scenę. – Gdzie jest Esposito? Przecież to on pracuje w archiwum.
– Ma przerwę. W czym problem, szefie? – Luke zwrócił się uprzejmie do Pabla, który podejrzliwie patrzył na Felixa.
Akta zostały już uprzątnięte i schowane na półkę, ale i tak mu się to nie podobało.
– Jesteś tutaj z polecenia Silvii Guzman? – zapytał mężczyzna, a Felix nie mógł się powstrzymać i parsknął śmiechem.
– Nie, pracuję dla Ingrid Lopez de Vazquez – sprostował i zamachał szeryfowi plakietką przed nosem. Surowy wyraz twarzy policjanta sprawił jednak, że skulił się w sobie.
– Utnę sobie pogawędkę z redaktor Lopez, a tymczasem na ciebie chyba już czas. Niedługo dobranocka.
Wskazał głową drzwi, a Felix się zawstydził, ale nic nie powiedział. Pożegnał się i wyszedł, zostawiając mężczyzn samych.
– Co ty wyprawiasz, Hernandez? Nie przyjąłem cię z powrotem, żebyś robił, co ci się żywnie podoba. Miałeś skupić się na tej nowej grupie operacyjnej do spraw karteli, którą powołał komendant. – Brwi Pabla zbiegły się, kiedy obserwował jak młody policjant gasi światła i wychodzi z pomieszczenia. – Od kiedy to zrobiłeś się taki butny?
– Od kiedy nie mam nic do stracenia. Daj spokój, dzieciak chce tylko wykonać swoją pracę.
– To dzieciak, jak słusznie zauważyłeś.
– Boisz się, że na jaw wyjdzie, jak zamiatałeś wszystko pod dywan? Pewnie kiedy dochodziło do tych zaginięć, byłeś tak pijany, że nie pamiętasz połowy lat dziewięćdziesiątych.
– Nie waż mi się prawić kazań o uzależnieniach, Hernandez – zagrzmiał, patrząc na podopiecznego morderczym wzrokiem. – Wcale tak bardzo się od siebie nie różnimy.
– Być może. – Lucas wzruszył ramionami. Naprawdę było mu już wszystko jedno. – Ale to nie ja dostałem aż dwie strzały od El Arquero de Luz.
***
Zagubione, wstydliwe dziewczęta, szczególnie te, które nie potrafiły się odnaleźć w nowym miejscu, były dla Ignacia Fernandeza świetnym celem. Nie kłamał, kiedy mówił, że chce sobie znaleźć dziewczynę w swoim wieku. Chciał wreszcie skończyć szkołę, chciał wyjść na prostą, a ostatnie wydarzenia tylko bardziej go zmotywowały. Całą siłą woli starał się nie myśleć o Remmym i żeby mu się to udało, potrzebował odskoczni, kogoś kto przypomni mu, kim tak naprawdę jest. Musiał się wydostać z tego szamba zwanego Pueblo de Luz, więc potrzebował jakiegoś światełka w tunelu. I tym światełkiem okazała się być Liliana Paredes.
Obawiał się, że dziewczyna, o której wspominali mu kumple, będzie brzydka i pryszczata albo okaże się jakąś pokraką w okularach jak Marianela Guzman, ale na szczęście Lily była całkiem ładna. Szkolny mundurek założyła nienagannie i mogła sprawiać na pierwszy rzut oka wrażenie nieco sztywnej, ale być może to po prostu kwestia nowego otoczenia i próby zrobienia dobrego wrażenia. Z nosem w kartce ze swoim planem zajęć próbowała się odnaleźć. Wiele osób mierzyło ją zaciekawionym wzrokiem, ale chyba tego nie widziała. Zdawała się być zafascynowana szkołą.
– Podoba ci się tutaj? – zapytał Nacho, wyrastając przed nią i starając się uruchomić swój czar.
W tej chwili była dla niego najlepszą partią w tej szkole. Nie znała go, więc nie wiedziała o jego raczej kiepskiej reputacji. Wyglądała na naiwną, więc łatwo ją będzie zbajerować. Musiała też być całkiem dziana jako córka znanej pianistki i jednego z ważniejszych ludzi w Argentynie, no i była też siostrzenicą gubernatora. Jej CV było imponujące, a co najważniejsze nie miała starszego brata czy ojca, który pogoniłby ewentualnych absztyfikantów.
– Jest niesamowicie – przyznała z szeroko otwartymi oczami, bo nadal podziwiała nowe otoczenie.
Sprawiła tym samym, że Ignacio podrapał się po głowie w konsternacji. Niesamowicie w Pueblo de Luz? W szkole, której sporo zakamarków wymagało generalnego remontu? Chyba mówili o dwóch różnych miejscach. Lily musiała przecież bywać na salonach, znała lepsze miejsca niż ta dziura, a jednak rzeczywiście zdawało jej się tutaj podobać.
– Ignacio Fernandez, miło mi. – Przedstawił się, wyciągając w jej stronę dłoń, którą uścisnęła nie bez trudności, bo nadal trzymała naręcze grubych książek w ramionach. Nacho chyba zdał sobie z tego sprawę, bo przyjął od niej sporą część ładunku. – Pomogę z tym. Pokażę ci twoją szafkę.
– Dziękuję. I jestem Lily. – Przywitała się, krocząc u boku Nacha i zdając się nie widzieć zdziwionych spojrzeń nowych kolegów, którzy zastanawiali się co „ta nowa” robi ze szkolnym chuliganem.
– Wiem. Kiedy w szkole pojawia się ktoś nowy, od razu wszyscy zauważają. Szczególnie kiedy ktoś nowy jest tak śliczny.
Nacho był dumny ze swojego komplementu. Czuł, że zachowywał się jak prawdziwy dżentelmen, odprowadzając Lily do jej szafki i pomagając ułożyć ciężkie książki w środku. Ona uśmiechała się nieśmiało i nadal z ciekawością błądziła wzrokiem po szkole. Pomyślał, że uwiedzenie jej to będzie dziecinna igraszka i sam sobie przybił w myślach piątkę. Lily wyglądała na łatwą do zmanipulowania, w dodatku na pewno była dziewicą, a to miła odmiana od Anny, która rozkładała nogi, nim ją o to poprosił.
– Słuchaj, chciałabyś pójść gdzieś po szkole? Pokażę ci miasteczko, znam fajne miejsca – pochwalił się, opierając się ramieniem o metalowe szafki i ostentacyjnie prężąc muskuły, mając nadzieję, że widać je przez białą koszulę od mundurka.
Lily jednak nie odpowiedziała. Wypatrzyła w tłumie kogoś znajomego i rozpromieniła się tak, że Nacho aż się skrzywił, bo nawet jego komplement nie był w stanie wywołać u niej takiej reakcji.
– Cześć, Jordi! – przywitała się z chłopakiem, który podszedł do swojej szafki niedaleko.
– Cześć, Lily. A więc jednak zostajesz na dłużej? – zagadnął Guzman, mierząc wzrokiem jej mundurek.
Fernandez miał ochotę go udusić. Dlaczego zawsze pojawiał się w takim momencie? Jordan chyba robił to specjalnie. Nie dość, że nie chciał go umówić z Laurą Montero, to jeszcze chciał mu sprzątnąć sprzed nosa siostrzenicę gubernatora. Miał tego serdecznie dość.
– No nie! – warknął sam do siebie, czym sprawił, że zarówno Lily, jak i Jordan zerknęli na niego lekko zdumieni. – Chyba sobie jaja robisz!
– Źle się czujesz, Nacho? – Guzman posłał Lily porozumiewawcze spojrzenie, zabierając z szafki swój podręcznik do historii. – W jakiej klasie jesteś? – zagadnął dziewczynę, która zerknęła na swój plan dnia.
– W humanistycznej. Mam teraz historię w klasie Julietty. To znaczy profesor Santillany – poprawiła się szybko, bo zdała sobie sprawę, że nie wypada mówić do przyszłej ciotki po imieniu w miejscu publicznym.
– Właśnie tam idę. I my mówimy na nią Bazyliszek. – Jordan zerknął z ukosa na Ignacia, który zdawał się zawiesić w miejscu. – Serio, idź do pielęgniarki. Wyglądasz, jakbyś miał zatwardzenie.
Ignacio nie był nawet w stanie odpowiedzieć mu złośliwym komentarzem. Czuł, że świat sprzymierzył się przeciwko niemu. Kiedy odszedł, Lily wydawała się być lekko przestraszona.
– Nic mu nie będzie? Nie wyglądał najlepiej – zauważyła, a w jej oczach dało się dostrzec prawdziwą troskę.
– Przejdzie mu. Ma trudny czas. – Jordan machnął ręką i wskazał drogę do klasy. – Idziemy razem?
– Pewnie! Cieszę się, że cię widzę. Czuję się tutaj strasznie głupio, bo nikogo nie znam.
– Amelia pewnie kazała ci udawać, że się nie znacie, co?
– Skąd wiedziałeś? – Oczy Lily otworzyły się szeroko po jego słowach.
– Zgadłem. – Guzman skrzywił się lekko, bo znał córkę gubernatora i wiedział, że jej potrzeba bycia popularną bywała męcząca. Lily na szczęście nie była w tej samej klasie co jej młodsza kuzynka. – Tak długo dopełniałaś formalności, że dopiero teraz zaczynasz? Cerano Torres robił ci problemy?
– Nie, nic z tych rzeczy, ale… to trochę zawstydzające. – Liliana spuściła głowę i zakryła dłońmi zaróżowione policzki. – Dyrektor robił mi testy.
– Chciał sprawdzić, do jakiego profilu klasy pasujesz? – podpowiedział Jordi, ale ona tylko pokręciła głową.
– Raczej na którym roku powinnam się znaleźć. – Przygryzła wargę, uważnie obserwując jego reakcję. – Zdradzić ci sekret? Nigdy nie uczyłam się w szkole.
– Nigdy?
– No dobrze, przez chwilę kiedy byłam dzieckiem chodziłam do szkoły z internatem dla dzieci dygnitarzy. Ale tak poza tym zawsze uczyłam się w domu. Tak mało wiem, że na pewno będę odstawać. Ale dyrektor był bardzo miły i dał mi szansę. Myślę jednak, że chyba jestem za głupia na liceum.
– Mogę teraz ja zdradzić sekret tobie? – Jordan pochylił się lekko, konspiracyjnie rozglądając się po korytarzu. Lily pokiwała głową ciekawa, co ma jej do powiedzenia. – Mam wrażenie, że większość ludzi tutaj jest za głupia na liceum
– Nabijasz się?
– Tylko trochę. Spokojnie, odnajdziesz się. Każdy kiedyś zaczynał. Większość nauczycieli to tumany, ale są też tacy, co mają lepsze strony. Anita Vidal jest świetna, uczy muzyki, więc na pewno ci się spodoba.
– Och, tak, słyszałam o niej! Zna się z moją mamą. Wydaje mi się, że wychowywały się przez jakiś czas razem, kiedy moja mama mieszkała u państwa Vidal. Świat jest mały, prawda? – Liliana uśmiechnęła się, a Jordan musiał przyznać jej rację. – Boję się, że nie uda mi się tutaj wpasować. Nie wiem, jakie młodzież ma zwyczaje, co lubi, a czego nie. Nie wiem, co teraz jest modne. Dobrze się ubrałam? – Zatrzymała się na środku korytarza i czekała w napięciu na werdykt.
Jordan z lekkim rozbawieniem zmierzył wzrokiem jej strój. Szkolny mundurek był idealnie wyprasowany. Uczniowie zwykle nosili go bardziej luźno, nie przestrzegali sztywno wszystkich zasad. Czasami wkładali tylko koszule, innym razem narzucali na koszulę kamizelkę lub marynarkę. Lily wybrała cały oryginalny zestaw z koszulą, kamizelką i marynarką oraz kokardką, którą dziewczyny zakładały zamiast krawata jak w przypadku chłopców. Były też białe podkolanówki i eleganckie buty, które błyszczały tak, że można się było w nich przejrzeć jak w lustrze. Całości dopełniał wysoko zawiązany za pomocą białej wstążki kucyk na głowie. Nastolatek odkaszlnął cicho i przytaknął głową z uznaniem.
– Myślę, że akurat strojem nie musisz się przejmować w szkole. Wszyscy noszą mundurki.
– O Boże, przesadziłam, tak?
Dziewczyna lekko spanikowała, dopiero teraz mogąc dokonać oględzin stroju nowego kolegi. Jordan pod białą koszulą od mundurka miał zwykły czarny T-shirt, a krawat zawiązał niedbale. Na nogach zamiast eleganckich szkolnych lakierków były wysłużone trampki. Plecak przewiesił przez jedno ramię, a marynarkę od mundurka zostawił chyba w szafce. Lily rozejrzała się po młodzieży i zauważyła, że większość osób podchodziła do tego dosyć liberalnie i poczuła się jak idiotka.
– Wszyscy wezmą mnie za sztywniarę – szepnęła bardziej do siebie niż do Jordana, który chyba próbował jakoś poprawić jej humor.
W tłumie dostrzegł znajomą twarz i ruszył z nową koleżanką w tamtą stronę.
– Cześć, Alex, poznałaś już Lily? Jest nowa – zwrócił się do blondynki o niebieskich oczach, która nieśmiało wykukiwała zza drzwiczek swojej szafki, spoglądając to na wysokiego chłopaka, to na jego koleżankę. – Lily, to jest Alex, jest w klasie politechnicznej. Pewnie spotkacie się na kilku lekcjach.
– Nie jestem dobra w ścisłych. – Córka Francesci przeprosiła blondynkę wzrokiem. Nie wybrała do swoich zajęć niczego trudnego, bo bała się, że nie podoła.
– Na pewno będziecie miały razem wuef, w politechnicznej jest niewiele dziewczyn, więc Bruni musi łączyć grupy – wyjaśnił Jordan, dodając jej tym samym otuchy.
– Eee Jordi. – Alessandra zwróciła się do niego nieśmiało, rzucając wylęknione spojrzenie na Lily, jakby nie wiedziała, czy może jej zaufać. – W piątek jestem umówiona u doktor Ochoa. Zrobi mi rezonans magnetyczny. Będziesz?
– W ten piątek? – Jordan upewnił się, czując się nieco winny. To on namówił córkę Gianluci, by się przebadała i obiecał, że jej pomoże, ale teraz musiał złamać obietnicę. – Niestety nie dam rady, przykro mi.
– W porządku. – Alex wzruszyła ramionami.
– Ale to badanie to naprawdę nic strasznego, wierz mi. Doktor Ochoa jest w porządku. Mów jej o wszystkim, co cię zaniepokoi.
Alessandra pokiwała głową, a dzwonek na lekcje sprawił, że musieli się rozdzielić. Lily przypatrywała się Jordanowi z ciekawością, kiedy prowadził ją do klasy historii.
– Mówiłeś, że grasz tylko w piłkę, ale jesteś też pielęgniarzem?
– Stażystą. – Jordi połknął uśmiech. – Przygotowuję się na medycynę.
– Naprawdę? – Dziewczyna uśmiechnęła się i raz jeszcze przyjrzała się chłopakowi od stóp do głów.
– Co jest? Nie wyglądam, jakbym grał na instrumentach i nie wyglądam też na chirurga? – zapytał, doskonale rozumiejąc, co dzieje się w jej głowie.
– Wyglądasz na sportowca – powtórzyła to, co powiedziała mu już przy pierwszym spotkaniu. – Ale pozory często mylą. To fajne, że masz różne pasje, chociaż muzyka nie jest jedną z nich. Nie widziałam cię na wieczorku jazzowym w El Gato Negro, ale spodziewałam się tego.
– Taaak, to nie moja bajka – przyznał, wcale aż tak bardzo nie odbiegając od prawdy. Nie znosił zatłoczonych miejsc i ludzi, z którymi nie miał ochoty rozmawiać. – Jesteśmy na miejscu – wskazał palcem pomieszczenie tuż przed nimi. – Komnata Tajemnic została otwarta. Chodź, bo dostaniemy naganę. U Santillany trzeba być przed dzwonkiem.
Ku jego wielkiemu zdziwieniu Julietta nie skomentowała jego krótkiego spóźnienia. Pozwoliła mu zająć jego zwykłą ławkę z tyłu sali, a Lilianę przedstawiła uprzejmie, prosząc, by klasa otoczyła ją opieką. Następnie zadała im do czytania jakiś rozdział w podręczniku i wyszła na chwilę po dziennik.
– Bazyliszek jest jakaś rozkojarzona – zauważył kumpel Nacha, korzystając z okazji, że nauczycielka wyszła i biegnąc do tablicy, by namalować tam jakiś obelżywy obrazek.
Dzieciaki roześmiały się i pogrążyły się w rozmowie. Nad Lily zebrała się pokaźna grupka ciekawa jej opowieści. Olivia Bustamante zmierzyła nastolatkę krzywym spojrzeniem.
– Santillana stosuje podwójne standardy. To jej przyszła siostrzenica, więc będzie miała fory – szepnęła w stronę Ruby.
– Siostrzenica jej przyszłego męża – sprostowała Ruby, skupiając się na swoich notatkach. Olivia i jej obsesja na punkcie innych ludzi bywała czasami męcząca, ale ona wiedziała, że blondynka właśnie tak radzi sobie z traumą.
– Nie wiem czy jest na to jakieś odpowiednie określenie w języku. – Bustamante podrapała się po głowie. – A skoro już o językach mówimy… – Uśmiechnęła się porozumiewawczo i nachyliła się bliżej przyjaciółki. – Opowiesz mi w końcu, co się wydarzyło po imprezie u Mii Estrady?
– A co się miało wydarzyć? – Ruby założyła pasmo włosów za ucho. Dopiero po chwili dotarło do niej, co koleżanka miała na myśli. – Pat odwiózł mnie do domu, to wszystko. Tylko rozmawialiśmy.
– Nie wiedziałam, że z niego taki nudziarz. – Dziewczyna westchnęła z lekkim rozczarowaniem. – Za to Daniel Mengoni okazuje się wcale nie być takim niewiniątkiem, za jakiego go miałam.
– Co masz na myśli? Chodzi o te bzdury o Łuczniku Światła, które wygadywałaś wtedy na imprezie?
– Wysłuchaj mnie, wiem o czym mówię. – Bustamante uniosła ręce i spoważniała, tłumacząc wszystko, co udało jej się ustalić. – Jestem pewna, że Daniel był tą osobą, która odzyskała dla mnie torebkę przed bankiem. Poznałam jego głos i figurę.
– Figurę?
– Tak, ma ładną sylwetkę.
– Nie mów tego Lidii. – Valdez nie była pewna, czy to żarty czy Olivia mówi na serio. W oczach blondynki dostrzegła jednak, że jest zdeterminowana. – I co zamierzasz, zapytać Daniela wprost, czy nie jest przypadkiem zamaskowanym mścicielem i poprosić go, by posłał strzałę Bruniemu?
– Ciiicho! – Olivia położyła przyjaciółce rękę na ustach. – Nie będę go o nic prosiła. Już raz posłał strzałę trenerowi, więc na pewno wie, kim on tak naprawdę jest. Miałaś rację, nie mogę być nieostrożna, Bruni może skrzywdzić moja mamę albo Marcusa. Trzeba to dobrze przemyśleć. I nie patrz tak na mnie, sama też nie chciałaś iść na policję. – W głosie Olivii dało się słyszeć zarzut.
– Przecież nic nie mówię. – Ruby odwróciła głowę, by sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje. Wszyscy byli zajęci Lilianą. – Rozmawiałaś z Danielem?
– Tylko przez chwilę, bo potem Romeo zaczął się topić i nie mogliśmy dokończyć. Danny jest super miły, naprawdę nie znam chyba milszego chłopaka. No może poza Marcusem, ale Danny jest miły w inny sposób. U Marcusa czuć ten dystans, widać że często robi coś tylko dlatego, że to wypada, tak po prostu z grzeczności. Natomiast Daniel jest autentyczny, naprawdę wszyscy go lubią. Nie wydaje ci się, że pasuje jak ulał na Łucznika Światła?
– No nie wiem, Łucznika wiele osób nie trawi.
– Bo go nie rozumieją. – Olivia sama nie miała odpowiednich argumentów. Wiedziała jednak, że Daniel Mengoni mógł być jej asem w rękawie w walce z Oliverem Brunim i może byłby w stanie wykurzyć go na zawsze z miasteczka, bo na więzienie nie robiła sobie nadziei. Nie chciała zresztą zeznawać.
– To prawda, że macie dom w Rio de Janeiro? – Jakaś koleżanka Anakondy stała nad Lily i zasypywała ją pytaniami.
– Nie jest nasz, mieszkaliśmy tam tylko przez jakiś czas, kiedy tata był ambasadorem w Brazylii – wyjaśniła brunetka, głowę obracając od jednego do drugiego kolegi, którzy ciekawi byli życia w wielkim świecie.
– Ale w Buenos Aires macie dużo nieruchomości, słyszałam od mamy. I miałaś podobno własnego konia.
– Też mi coś, ja też miałam swojego w stadninie Olmedo. – Anakonda prychnęła z założonymi na piersi rękoma, mierząc krzywym spojrzeniem nową dziewczynę, która budziła aż za dużo zainteresowania, również u Ignacia, który wskazał jej miejsce koło siebie w klasie.
– A ja słyszałam, że mają też prywatny odrzutowiec – mówiła inna znajoma Anny.
– Cicho, głupia, jej ojciec zginął w katastrofie lotniczej.
Zapadła cisza, kiedy kilka wścibskich dziewcząt wymieniało się plotkami. Lily ze zmieszaną miną nie wiedziała, co na to odpowiedzieć, ale na szczęście do klasy wróciła pani profesor i przywołała wszystkich do porządku. Starła gąbką sprośne malowidło na tablicy i zmarszczyła czoło na widok Ignacia Fernandeza, z którym siostrzenica Victora siedziała ramię w ramię, ale nic nie powiedziała. Rozejrzała się po wszystkich, a uczniowie wstrzymali oddechy.
– Profesor Saverin zostawił mi notatkę z zastępstwa, które przeprowadził na El Tesoro – zaczęła z surowym wyrazem twarzy, przeglądając dziennik klasy humanistycznej. – Mieliście dzisiaj prezentować wasze projekty odnośnie lokalnej historii, ale niestety wasze prezentacje wołają o pomstę do nieba. Przejrzałam je wczoraj wieczorem i jestem naprawdę zażenowana poziomem waszych umiejętności. Pan DeLuna chyba nie uczył was, jak korzystać z programu Power Point.
– A to nie jest tak, że liczy się treść, a nie forma przedstawienia? – zagadnęła Anna, która w swojej grupie odpowiadała za formę wizualną i zestresowała się, że zrobiła coś nie tak. Marcus i Felix odwalili za nią projekt, a to jedyne zadanie, które jej powierzyli, więc nie chciała tego zawalić.
– Forma jest równie ważna, szczególnie kiedy rozmawiamy o poważnych tematach. Tymczasem Zepeta i jego grupa uznali za dowcipne, by powklejać głupkowate memy i gify do prezentacji na temat kryzysu gospodarczego. Dlatego nie przyjmę tych projektów i dam wam ostatnią szansę na przygotowanie. Po weekendzie chcę, żeby wszystkie osoby z każdej grupy zabrały głos, a nie tylko wybrańcy, którzy wykonali całość, podczas gdy inni podpisali się pod wspólną pracą. Będę oceniała wkład każdego ucznia indywidualnie, więc nie myślcie, że się wam upiecze.
Dało się słyszeć kilka niezadowolonych głosów, ale spodziewali się tego. Julietta miała ich na celowniku od dawna i presja była ogromna, by każdy opanował swój materiał. Nie było mowy o schowaniu się za bardziej zdolnymi kolegami.
– A nowi dołączą do naszych grup? Chętnie przyjmiemy Lily. – Ignacio odezwał się głośno i wyraźnie, sprawiając, że jego kumpel z tyłu klasy parsknął śmiechem.
– Grupy są alfabetyczne, Fernandez – powiedziała sucho panna Santillana, po czym sprowadziła ich na ziemię. – Nie, Lily i Tiberius nie muszę przygotowywać projektu.
– Ale to nie fair! – zawyła Anakonda, czym sprawiła, że Julietta wzdrygnęła się po jej wysokim pisku. – To specjalne traktowanie!
– To zdrowy rozsądek. Są nowi, a projekt zadałam w poprzednim semestrze. Poza tym oboje nie pochodzą stąd, więc nie znają lokalnej historii, podczas gdy wy od dawna powinniście być zaznajomieni z niektórymi tematami. – Julietta nie miała ochoty im tego tłumaczyć, ale do większości z nich nie docierało, że mieszkali w okolicy o bogatej historii, którą warto było poznać. – I radzę wam naprawdę dogłębnie przyłożyć się do waszych tematów. Nie wystarczy suche odtworzenie przyczyn, przebiegu i konsekwencji, jak jesteście do tego przyzwyczajeni.
Ostatnie słowa wypowiedziała w kierunku Jordana, który znudzony spoglądał na nią z ostatniej ławki. Jego grupa miała jeden z cięższych tematów i zdecydowanie można by o nim poprowadzić całą lekcję, a nie tylko pięciominutową prezentację. Trochę go zirytowała, bo zdawała się robić mu wyrzuty, doskonale wiedząc, że on sam przygotował prezentację na pół gwizdka, bo chciał mieć to jak najszybciej z głowy, a Quen i Lidia jakoś nie garnęli się do pracy.
– Jeśli pani chce, możemy wspomnieć o zbiorowych gwałtach, których dokonywali Romowie na mieszkankach Pueblo de Luz podczas powstania. Albo zamieścić archiwalne zdjęcia odciętych końskich łbów w domu Enrique Ibarry II. – Jordi wypowiedział te słowa tak niefrasobliwym tonem, że nauczycielka aż się skrzywiła.
– To oni naprawdę robili takie rzeczy? – Anna wyglądała jakby się miała zaraz rozpłakać po tym, co powiedział Jordan.
– Robili dużo gorsze, ale o tym się nie mówi, taka polityka. Prawda, pani profesor? – Guzman zwrócił się do kobiety, która chyba żałowała, że zaczęła ten temat.
– Jesteście dorośli. Nie musicie cenzurować materiałów na zajęcia z historii, nie o to tutaj chodzi. – Kobieta wyprostowała się jak struna, kiedy spoglądała na klasę z wyższością. – Nie musicie pomijać niewygodnych faktów z historii miasteczka, nikt was za to nie ukaże.
– To temat na całą lekcję – zauważyła Lidia, wymieniając spojrzenia z Quenem i Jordanem. Ciekawiły ją stare dzieje, mimo że odcięła się od romskiej kultury.
– Jeśli będzie trzeba, zabiorę chwilę z lekcji wiedzy o społeczeństwie, żebyście mogli dokończyć. To ważne kwestie. – Nauczycielka omiotła wzrokiem wszystkich, jakby chciała się upewnić, czy ktoś ma coś przeciwko. Nikt nie chciał się jej przeciwstawić. – Wyślijcie poprawione prezentacje na dysk pana DeLuny do niedzieli wieczora. Tym razem nie chcę żadnych dwuznacznych efektów wizualnych, Zepeta – zwróciła się do jednego z uczniów, który rechotał w swojej ławce.
– Do profesora DeLuny – sprostował Felix, przekrzywiając głowę z zaciekawieniem. Eric nie był typowym belfrem, ale widząc, jak nauczycielka się o nim wypowiada, poczuł się zaintrygowany.
– Czy macie jeszcze jakieś pytania czy możemy powrócić do lekcji? – Złowrogi błysk w oczach Julietty dał im wszystkim do zrozumienia, że to koniec dyskusji.
Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 19:29:38 04-09-24, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 19:30:25 04-09-24 Temat postu: |
|
|
cz. 2
Spóźniony prezent urodzinowy dla Fernanda Barosso okazał się być jedynym prawdziwym, jaki dostał w tym roku. Eleganckie pudełko z cygarami ozdobiło jego biurko w gabinecie rezydencji, za którym w ostatnim czasie coraz rzadziej zasiadał. Poważny urząd burmistrza zobowiązywał, więc większość czasu spędzał w ratuszu lub na spotkaniach. Jednak to w rodzinnym domu podejmowane były najważniejsze decyzje, bo tylko tutaj czuł się jak we własnym królestwie. Elena Victoria wielokrotnie już dała mu do zrozumienia, że ratusz Valle de Sombras to jej teren, a on, choć zirytowany, wolał tego nie kwestionować. Była jak jej matka, więc prowokowanie jej nie było dobrym pomysłem.
– Dziękuję za pamięć, Hugo. Przynajmniej to nie magnes.
Fernando czuł się samotny, a to dziwaczne uczucie. Zawsze był samowystarczalny i nie potrzebował innych ludzi, ale inni zwykle potrzebowali jego, co tak bardzo mu się podobało. Teraz nikt już od niego nie zależał. Dzieci poszły na swoje, jedne nie chciały go znać, inne w świetle prawa albo nie żyły, albo nie były jego. Jedynie Hugo trwał wiernie przy jego boku, wykonując polecenia. To prawda, potrafił ugryźć, czasami głośno szczekał, ale Barosso cenił sobie jego opinie, nawet te, z którymi się nie zgadzał i które były dla niego niewygodne.
– Słuchasz mnie w ogóle?
Delgado machnął tylko ręką, nie przerywając rozmyślań. Kupił szefowi prezent, a tak naprawdę miał ochotę dosypać mu arszeniku do jedzenia. Miał za dużo na głowie, by przejmować się marudzeniem starego, więc jednym uchem wpuszczał, a drugim wypuszczał. Pomysł Fernanda, by rozwijać miasteczko jako wielkie sanktuarium wydał mu się absurdalny, ale wiedział już, że kiedy Barosso coś sobie postanowi, ciężko wybić mu to z głowy.
– Ostatnio chodzisz z głową w chmurach. Nie mów, że to przez dziewczynę, bo się załamię. – Stary odpalił cygaro, czekając na jakieś nowinki, ale Hugo nie wiedział, co ma mu powiedzieć.
Poczuł wstręt do samego siebie. Ostatnio myśli zaprzątała mu Veronica Serratos i to, co mogłoby się wydarzyć tamtego wieczora. Jak mógł być tak lekkomyślny? Być może tak długo przebywał z Fernandem, że sam zamieniał się w mini kopię jego samego. Wzdrygnął się na samą myśl. Był pewien, że Barosso by mu przyklasnął, sam miał kochanki, które mogłyby być jego wnuczkami, ale to była zupełnie inna sprawa, bo Hugo miał honor i pewne zasady. Morderstwo Ulisesa nie było łatwą sprawą, a to też potęgowało wyrzuty sumienia bruneta. Znów tak się zamyślił, że do rzeczywistości przywołało go w końcu jedno słowo, a właściwie nazwisko, z ust szefa. Serratos.
– Co? – zapytał nieprzytomnie, jakby sądził, że wypowiedział na głos coś, czego nie powinien i stąd omamy słuchowe.
– Teodoro Serratos kandyduje do rady Pueblo de Luz w koalicji z Marleną Mengoni. Miej na niego oko, może być niebezpieczny.
– Kolejny Serratos do eliminacji?
– Jeśli będzie trzeba. Nie możemy wykluczyć, że zna prawdę o ojcu.
– Nie zna, zatarłem ślady. Wszyscy myślą, że Ulises Serratos popełnił samobójstwo, możesz mi wierzyć
– Skąd ta pewność? Ostatnio bywasz nieostrożny.
– Jestem profesjonalistą, a to była czysta robota. Nikt nie wie. Nikt – powtórzył dobitnie, sam nie wiedząc, dlaczego tak bardzo zależy mu, by udowodnić, że jest dobry w swoich fachu. Ponownie poczuł obrzydzenie do samego siebie, ale skoro robił już coś obrzydliwego, to przynajmniej robił to dobrze i był tego pewien.
– Dostałeś strzałę, Hugo. Musisz mieć się bardziej na baczności.
– Pracuję dla ciebie, to oczywiste, że dostanę jeszcze niejedną. To ty powinieneś mieć się na baczności. Mural na ścianie ratusza to twoje najmniejsze zmartwienie. Jest wielu ludzi, którzy chcą twojej głowy, a Łucznik to tylko jeden z nich.
– Nie wspominaj mi o tym gadzie. – Barosso wykrzywił wargi, wydmuchując dym z cygara. – Udało ci się coś więcej ustalić? Śledziłeś Fabiana?
– Guzman jest nudny jak flaki z olejem. – W głosie Huga pobrzmiewała zirytowana nuta. Fabian Guzman go intrygował, budził w nim szacunek, a to nieczęsto się zdarzało u Delgado. Jednak był też człowiekiem cholernie inteligentnym i ostrożnym, więc przyłapać go na czymś niecnym graniczyło z cudem. – Schadzki u kochanek to jedyne pikantne szczegóły z jego życia – wyznał, sprawiając że Barosso nieoczekiwanie się uśmiechnął.
– Dobrze jest wiedzieć, że syn Serafiny jest jak każdy inny facet. – Było coś pokrzepiającego w tej informacji. Fernando najbardziej bał się tego, czego nie znał, ale Guzman zdawał się być przewidywalny, a to go uspokoiło. – Skoro utknęliśmy w sprawie El Arquero, naszym priorytetem jest dowiedzieć się, co knuje Theo Serratos. Jakoś nie pasuje mi, że układa się z Marleną Mazzarello. Serratos zawsze był liberałem, tylko w przypadku Romów miał twardą rękę.
– Może syn jest bardziej konserwatywny.
– Ha! Szczerze wątpię. Dzieciak wie, że tylko dzięki Marlenie może liczyć na purpurowe krzesło. On nie nadaje się do polityki, nie ma do tego odpowiedniego charakteru, Ulises zresztą sam zawsze to powtarzał. Różnili się od siebie i nie dało się tego ukryć. Jednak krew nie woda, Theo ma żal do miasta za to, jak rozprawiono się z jego rodziną, a przez to może być nieobliczalny. Jest głupi, ale w końcu może połączyć kropki, które doprowadzą go do nas.
– Nie doprowadzą.
– Trzeba być przygotowanym na wszystko. – Fernando zamyślił się i potarł się wierzchem dłoni po brodzie. – Myślę, że powinienem spotkać się z Marcelo, wybadać go. Powinien wiedzieć, co knuje jego córka, bo ewidentnie mają jakiś plan, skoro on startuje w Valle de Sombras. Mam wrażenie, że to Marlena go do tego przekonała, bo on od lat się nie wychylał.
– To twój stary ziomek ze szkoły?
– Trochę za dużo powiedziane. Ale tak, mamy dobre kontakty. Problem polega na tym, że z Mazzarello nigdy nie wiadomo – tobie mówią jedno, a twoim wrogom drugie. Wbijają ci nóż w plecy, takie to podstępne sukinsyny. Zawsze idą tam, gdzie dają więcej.
– A ty prawie nic nie masz – wtrącił Hugo, czym zdenerwował Barosso. – No co, przecież to prawda. Nawet twoje ukryte fundusze nie są w stanie zapewnić ci wartościowych informacji. Mazzarello sporo kasują.
– Nadal szpiegują?
– Chodzą plotki, że tak, ale chyba bardziej dyskretnie. Od 2009 roku siedzą cicho.
– Marcelo podkulił ogon. Bliskie spotkanie ze śmiercią zmienia człowieka.
– Słyszałem, że nigdy nie doszedł do siebie po śmierci tamtej dziewczynki, córki szeryfa.
– Ach tak. To była tragedia, sam muszę przyznać. Dziewczynka była moją krewną. – Fernando taktownie zignorował wyraz twarzy Huga, który szczerze wątpił, by Barosso mogło zależeć na jakichś odległych krewniakach skoro miał w nosie własne dzieci. – Ale dzięki temu Marcelo może być dobrym sprzymierzeńcem. Templariusze i Los Zetas wcale nie są już dla niego tak atrakcyjni, bo oba kartele obwinia za tamtą sprawę. A wiadomo, że gdy dwóch się bije, tam trzeci…
– Obrywa rykoszetem? – podsunął Hugo, za co zasłużył na chłodne spojrzenie szefa. – Chcesz skorzystać na nieuchronnej wojnie karteli i puścić wszystkich z torbami. Chcesz reaktywować swój mały biznes narkotykowy?
– Nie bądź śmieszny, Hugo, myślę o karierze gubernatora, a potem kto wie, może nawet prezydenta. Muszę być ostrożniejszy. Ale nie przeczę, że Los Zetas wyglądają mi na ciekawych sprzymierzeńców. Myślę, że zainwestowanie w nich nie jest wcale takim złym pomysłem. Templariuszom grunt się pali pod nogami, Villanueva nie jest w stanie powstrzymać wojny, a Odin go rozmiecie, kimkolwiek jest.
– Skąd ta pewność?
– A stąd, że Joaquin ledwo się trzyma, ma nierówno pod sufitem.
– Ale to ty go otrułeś... – przypomniał Hugo na wszelki wypadek.
– I żałuję, że nie dokończyłem dzieła. Joaquin chce mnie dopaść, a sądząc po ostatnich sondażach, niedługo będziemy kolegami w ratuszu. – Fernando zacisnął mocniej palce na cygarze. Ta perspektywa go niepokoiła. – Los Zetas mogą nam się przydać. Pokazanie im, że Joaquin i jego ludzie również dla mnie są niewygodni, może zapewnić mi przewagę. Co o tym sądzisz?
– Sądzę że nie na darmo mówi się „nosił wilk razy wilka, ponieśli i wilka”. Myślę, że za dużo analizujesz. I ty jak nikt inny powinieneś wiedzieć, że najlepiej jest liczyć na siebie, a nie na układy z gangsterami.
– Masz rację, Hugo, każdy powinien zacząć myśleć o sobie. Byłoby jednak niemądrze nie skorzystać z ochrony kartelu, jeśli ją zaoferują.
– Skąd możesz wiedzieć, że to zrobią?
– Bo jestem burmistrzem Valle de Sombras, wbrew temu co sądzą niektórzy – rzucił z przekąsem, bo czas chyba było pokazać wreszcie, kto tutaj nosił w ratuszu spodnie. – Nie spodziewam się, żeby ten dureń Saverin zaprosił Odina na pertraktacje do ratusza, ale ja jestem skłonny do współpracy.
– Problem polega na tym, że nie wiesz, kim jest Odin.
– Ja nie, ale Marcelo Mazzarello tak, a jemu niewiele wystarczy, by zaczął śpiewać.
– Skoro tak twierdzisz.
Hugo oparł się na swoim krześle i ponownie pogrążył się w rozmyślaniach. Fernando Barosso znów mógł zniszczyć miasto, mieszając się w wojny karteli, a on nie miał już siły wybijać mu bzdurnych pomysłów z głowy. Liczył jedynie na to, że nie będzie już musiał dla niego zabijać, ale to wydawało się nieuchronne. Poczuł gniew, zdając sobie sprawę, że Conrado i Victoria bawili się z Barosso w kotka i myszkę, zamiast wykończyć go tu i teraz. Nie był pewien, ile jeszcze uda mu się wytrzymać, zanim nie weźmie spraw w swoje i tak już splamione krwią ręce.
– Marcelo może mieć też trop w sprawie Łucznika Światła, to jak upiec dwie pieczenie na jednym ogniu – zagadnął Barosso jak to zwykle miał w zwyczaju, bardziej knując pod nosem niż informując o tym swojego pracownika. – Pamiętam, że strzelał kiedyś w młodości, brał udział w jakichś łuczniczych mistrzostwach stanu. To wąskie grono, łucznicy pewnie znają się nawzajem, nie sądzisz?
– Być może – przyznał bez entuzjazmu.
– Mógłbyś chociaż udawać, że jesteś zaangażowany. Naprawdę, Hugo, jeśli masz złamane serce i zachowujesz się tak ze względu na jakąś kobietę, to bardzo się na tobie zawiodę.
– Powiedział facet, który dla ukochanej zamordował niewinną kobietę, inną okaleczył i porwał Bogu ducha winne dziecko – odgryzł się Delgado, a Fernando tylko syknął po jego słowach. – To nie przez kobietę, po prostu mam dużo na głowie, a jeszcze muszę dla ciebie śledzić. Zleć to Molinie, skoro to taki twój bliski człowiek.
– Ivanowi nie można do końca ufać, jego zaślepia zemsta za córkę. Wiem, że przy pierwszej lepszej okazji wybierze prywatną wendettę, a nie moje interesy. Tobie ufam bezgranicznie, mam nadzieję, że nie zawiedziesz tego zaufania.
– Gdzieżbym śmiał.
Hugo poczuł się dziwnie po słowach szefa. On rzeczywiście mu ufał, nawet po tym wszystkim, co się wydarzyło. Był taki moment, kiedy Barosso musiał podejrzewać, że jego wierny piesek spiskuje z Saverinem i Eleną, ale jednak zmienił zdanie. Delgado nie wiedział, czy powinien być za to wdzięczny czy może tylko bardziej wściekły. Przez te lata tak przyzwyczaił do siebie Fernanda, że teraz stary nie widział w nim wroga, a przecież powinien.
– Mogę już iść? – zapytał w końcu, czując się okropnie, kiedy zdał sobie sprawę, że może nigdy nie zrealizuje swojej zemsty na tym człowieku. – Mam sporo na głowie.
– Idź, tylko pamiętaj o śledzeniu Theo. I przy okazji nie spuszczaj oka z jego siostry.
– Co? – Delgado zapowietrzył się. Ostatnio wolałby unikać córki Ulisesa, a teraz miał ją mieć na oku? – Dlaczego? To tylko zwykła nastolatka.
– Nie powiedziałbym, jest piękna i dojrzała.
– Stary zbok.
– Co powiedziałeś?
– Nic. A co ona ma do tego? Raczej nie ma wpływu na brata i jego kandydaturę do rady miasteczka.
– Może nie, ale ptaszki ćwierkają, że Veronica Serratos potrafi strzelać z łuku. To czyni ją solidną podejrzaną.
– Podejrzewasz dziewczynę? Jesteś nienormalny. – Hugo tym razem nie mógł się powstrzymać i się roześmiał. – Wiem, że sporo kobiet miałoby ochotę wpakować ci strzałę między oczy albo w inną część ciała, ale ta nastolatka? Veronica jest nieszkodliwa.
Cóż, nie mówił prawdy. Była cholernie niebezpieczna, ale z zupełnie innych powodów, o których nie tylko nie chciał mówić Fernandowi, ale w ogóle wolał nie myśleć.
– To już młoda kobieta, inteligentna po ojcu i umie dodać dwa do dwóch. Pierwszą zasadą jest nie zostawiać przy życiu ludzi, którzy mogą chcieć w przyszłości się na tobie zemścić.
– Twierdzisz, że zabijając ojca, powinno też zabić się dzieci? To porąbane. Samo morderstwo jest porąbane, ale to… Czasem nie wiem, czy mówisz serio.
– Najwięksi złoczyńcy sami sobie tworzą przeciwników, tak to działa Hugo. Nie mówię, że masz ją zabić, a jedynie obserwować. Byłoby szkoda, gdyby umarła. Jest na to zbyt młoda i zbyt ładna.
Delgado zacisnął pięści. Ciekawe, ile czasu zajęłoby ochronie, by wparować do gabinetu i ściągnąć go z Fernanda, zanim nie zdążyłby go udusić własnymi rękoma. Takie myśli czasami pojawiały się w jego głowie wbrew jego woli. Fernando wyrwał go jednak z rozmyślań.
– To wszystko, Hugo, możesz odejść. – Mężczyzna machnął ręką, w której nadal trzymał cygaro i pogrążył się w sobie tylko znanych planach.
***
Felix starał się zachować profesjonalizm, pracując nad sprawą Conchity, ale było to niezwykle trudne, bo każda myśl o Ricardzie Perezie sprawiała, że miał ochotę coś rozwalić. Nigdy nie lubił dyrektora i zawsze sądził, że to normalne – w końcu Dick nie pozostawał mu dłużny ze swoją niechęcią wobec rodziny Vidal – ale od kiedy dowiedział się, że biolog był też w pewien sposób odpowiedzialny za śmierć dziadka Valentina, całkowicie go znienawidził. Perez miał na swoim koncie wiele złego, ale nastolatkowi nie przyszłoby do głowy, że mógłby zachować aż taką obojętność wobec kogoś, kto potrzebował pomocy. Może gdyby zadzwonił wcześniej po pogotowie, gdyby rozpoznał objawy pęknięcia tętniaka (a był w końcu dosyć doświadczonym biologiem, więc pewnie się na tym znał), dziadek Val może dzisiaj byłby wśród żywych. Jednak Ricardo Perez i Hernan Fernandez woleli ukrócić żywot swojego odwiecznego rywala, a Felix domyślał się dlaczego. Bali się.
Dziadek Val wiedział więcej, niż mówił. Zbierał dowody na winę Pereza, chciał mieć konkrety, które mógłby przedstawić policji, ale niestety nie zdążył tego zrobić. Dick i Horacio pewnie wznosili lampki z szampanem i gratulowali sobie po jego śmierci, ale udawało im się uciekać od odpowiedzialności tylko przez osiem lat. Ich zbrodnie w końcu miały ujrzeć światło dzienne i jeśli Felix mógł dołożyć swoją cegiełkę, zamierzał skupić się na tym stuprocentowo, bo tym razem były dyrektor nie może się już wywinąć.
Spodziewał się, że jego poszukiwania na komisariacie okażą się bezowocne, więc poszedł za radą Ingrid i przekopywał się przez stare wydania gazet w szkolnej i miejskiej bibliotece w Pueblo de Luz. Ariana udostępniła mu najstarsze egzemplarze, ale on nie potrzebował ich – najważniejsze były wzmianki z czasów zaginięcia Conchity Mendozy. Tak jak mówiła Ingrid, w starym wydaniu Luz del Norte widniała mała notka o zaginięciu i plakat proszący o kontakt w razie informacji, fotografia przedstawiała ładną nastolatkę, a Felix pomyślał o tym, że Dick Perez zdecydowanie miał swój typ i poczuł jeszcze większe obrzydzenie.
– Gdyby tylko udało się znaleźć jej pamiętnik – mruknął sam do siebie, bo chociaż uważał, że to naruszanie prywatności, intymne zapiski Conchity może mogłyby przybliżyć ich do prawdy.
– Jaki pamiętnik?
Podniósł wzrok znad gazet i przyjrzał się Lidii, która wpakowała się na krzesło obok niego w bibliotece i zerknęła na stare wydania.
– Nad czym pracujesz?
– To do gazety, Ingrid mnie prosiła. A ty jeszcze nie w domu? – zdziwił się, zerkając na zegarek, bo było już dosyć późno.
– Mam zaraz trening siatkówki, Bruni nas nie oszczędza. – Lidia skrzywiła się, rozmasowując obolałe ramiona. Ostatnio kazał jej serwować tyle razy, że prawie ich nie czuła.
– To by wiele wyjaśniało. Woźny kazał nam dzisiaj przyjść później, żeby wypucować salę gimnastyczną. Pewnie wiedział, że Oliverowi długo to zajmie. – Castellano wywrócił oczami.
– Po co masz pucować salę gimnastyczną?
– Mamy szlaban od Marleny, przecież ci mówiłem. – Felix podrapał się po głowie trochę skonsternowany. – Byłaś rozkojarzona tym testem z chemii i nie pamiętasz.
– No ale dlaczego pani Mengoni dała ci szlaban, co takiego zrobiłeś?
– Pobiłem się z Phillipem, a Jordan oberwał rykoszetem, więc w tym tygodniu zmywamy podłogi i myjemy okna. A jutro czekają nas stoliki w bibliotece i odklejanie tych obrzydliwych gum do żucia. – Castellano skrzywił się, zerkając pod blat stołu, przy którym siedzieli i próbując pohamować odruch wymiotny.
– Guzman i jego OCD w tym syfie? Powodzenia. – Lidia roześmiała się złośliwie. – Ale dlaczego pobiłeś się z Phillipem Delacroix? Przecież ty się nigdy nie bijesz.
– Czasem się biję – odezwał się trochę naburmuszony. Też potrafił zachowywać się nieodpowiedzialnie, ale nie wiedział, po co próbuje ją o tym przekonać. – Phillip trochę się zdenerwował. Był zazdrosny o swoją dziewczynę.
– Aaaa tę całą Irene? Ona w ogóle jest dziwna. Na imprezie sylwestrowej nad jeziorem patrzyła na mnie jak na karalucha tylko dlatego, że rozmawiałam z Kevinem Del Bosque. – Lidia się skrzywiła na wspomnienie dziewczyny z klasy biologiczno-chemicznej.
Felix uśmiechnął się smutno. Lidia kompletnie nie postrzegała go jako kogoś więcej niż tylko przyjaciela, był tego pewien. Gdyby miał u niej jakiekolwiek szanse, pokazałaby choć odrobinę zazdrości. Uświadczył się tylko w przekonaniu, że robi dobrze, nie mówiąc jej o swoich uczuciach. Cenił jej przyjaźń i wolał, żeby tak pozostało, nawet jeśli w oczach innych wychodził na frajera. Dziewczyna chyba nie zdawała sobie sprawy z jego wewnętrznych rozważań, bo wyciągnęła dłoń w stronę jednej ze starych gazet leżących na ławce.
– Co to, mogę pożyczyć? – zapytała i nie czekając na pozwolenie odnalazła stronę, która ją interesowała.
– To nie moje, ale bierz śmiało. Co tam takiego wynalazłaś? Stare anonse towarzyskie? – Próbował zażartować, ale Lidia była bardzo przejęta i nie była w stanie tego zarejestrować. Wczytała się w stary artykuł.
– Posłuchaj tego, to tekst redaktora Armanda Romero z 1995: „Człowiek w Czerni – Bohater, którego zabrakło. Pojawił się znikąd, niosąc nadzieję tam, gdzie było jej najmniej. Człowiek w Czerni wyraził swój sprzeciw wobec bestialskim warunkom w domu dla młodocianych przestępców zwanych przez wszystkich Czyśćcem. Dziś mija miesiąc od kaskady strzał, która spadła na dom poprawczy razem z fotografiami osób, które poniosły śmierć w jego murach. Ale czy ten niemy sprzeciw cokolwiek zmienił? Monterrey wciąż czeka na Jego wielki powrót, na strzały sprawiedliwości, które mogłyby zmienić losy wielu. Świat potrzebuje Człowieka w Czerni bardziej niż kiedykolwiek…” – Lidia zakończyła czytać z wypiekami na twarzy. – Niesamowite! Don Adalberto miał rację! Człowiek w Czerni!
– Don Adalberto? A co ma z tym wspólnego Berty? – Felix zdziwił się, zaglądając jej przez ramię, by odczytać treść krótkiej notki w prasie, ale nic więcej już tam nie znalazł. Nie rozumiał, skąd Lidii do głowy przyszedł nagle śpiewak operowy z Monterrey, uczeń jego dziadka.
– Na imprezie upamiętniającej twojego dziadka siedzieliśmy potem przy barze i don Adalberto zobaczył tablicę dla El Arquero de Luz, którą Valentina tam wywiesiła. Powiedział wtedy „Człowiek w Czerni”, chodziło mu o tę postać z książki „Narzeczona dla Księcia”, ale na pewno miał też na myśli te wydarzenia z Monterrey! – Lidia klasnęła w ręce, jakby dokonała jakiegoś wielkiego odkrycia. – Miałam rację, to straszliwy Pirat Roberts!
– Gadasz od rzeczy, po kolei. – Castellano pokręcił głową, bo to za dużo jak na jego przeciążony od informacji umysł. – Twierdzisz, że Łucznik Światła działał już w latach dziewięćdziesiątych? Teraz byłby już starym dziadkiem.
– Nie rozumiesz, Felix? Łucznik tylko kontynuuje dzieło!
– Nie ma zbyt wiele do kontynuowania, skoro ten tutaj najwidoczniej stchórzył po jednorazowej akcji. – Brunet postukał palcem w papier, czując lekki żal. – Obecny Łucznik przynajmniej jest konsekwentny, a ten tutaj chyba nie wytrzymał presji. A może go zabili?
– Co ty mówisz? Przestań. – Lidia uderzyła przyjaciela w ramię i ponownie skupiła wzrok na treści artykułu.
Nie wiedziała dlaczego, ale poprawiło jej to humor. W książce, którą podarował jej El Arquero de Luz była postać zwana Piratem Robertsem. Wokół niego urosła legenda, jako słynny kapitan pirackiego statku budził strach na oceanach. W rzeczywistości Roberts był tytułem przekazywanym z kapitana na kapitana, dzięki czemu mit o nieśmiertelnym piracie trwał przez pokolenia. Każdy kolejny „Pirat Roberts” przejmował imię, zachowując grozę i tajemnicę. Tak też stało się w przypadku głównego bohatera, parobka Westleya, który opuścił ukochaną Buttercup, by zarobić pieniądze i móc się z nią ożenić. Buttercup myślała, że jej ukochany zginął na morzu, ale on po prostu przywdział maskę. Lidia zaczęła się zastanawiać, czy to samo stało się z obecnym Łucznikiem Światła. Czy był on naśladowcą, czy po prostu kontynuował tradycję? Poprzedni Człowiek w Czerni nie za bardzo się spisał, dając chwilową nadzieję Monterrey, ale porzucając swoją misję, może dlatego nigdy wcześniej o nim nie słyszeli. Poza tą jedną wzmianką w gazecie, nikt go nie pamiętał. Obecny Łucznik budził o wiele więcej sensacji i miał zadatki na prawdziwego bohatera.
– Zatrzymam to sobie. – Lidia uśmiechnęła się sama do siebie.
– Chyba nie wolno. – Felix przypatrywał jej się z lekkim powątpiewaniem, nie do końca rozumiejąc, ale nie było mu dane skomentować jej zachowania, bo w bibliotece pojawiła się Veronica.
– Och, czy to Łucznik? Uwielbiam go. – Pochyliła się nad Lidią, by zobaczyć treść artykułu.
Montes, nie wiedząc dlaczego, zareagowała instynktownie i zasłoniła gazetę rękami. Veronica wyglądała na skonsternowaną, a Lidia się zawstydziła. Dlaczego to zrobiła? To nic takiego, a ona zachowywała się jak dziecko, nie chcąc się niczym dzielić. Wystarczyło jej, że musi codziennie patrzeć na wysoką sylwetkę zgrabnej dziewczyny, która już była przebrana w strój do treningu siatkówki. Olivia miała rację, trener bardzo lubił pannę Serratos i dawał jej dużą swobodę w drużynie, mimo że to Lidia była kapitanem.
– To stara gazeta – wyjaśnił Felix na widok twarzy Vero, która nie rozumiała sytuacji. – To nic nowego odnośnie Łucznika.
– Rozumiem. – Pokiwała głową, co nie było do końca zgodne z prawdą. – Może was zainteresuje, że odebrałam wyniki badań krwi. Nie znaleźli lorazepamu – poinformowała ich, zmieniając temat.
– A więc jednak Eros. – Lidia mruknęła sama do siebie, sprawiając tym samym, że oboje Felix i Veronica spojrzeli na nią szeroko otwartymi oczami. – Nieważne, pewnie nie mogli sklasyfikować, co to jest, prawda?
– Znajoma pielęgniarka twierdzi, że to jakiś rodzaj pigułki gwałtu, ale na pewno nie jest to żadna zarejestrowana substancja. – Panna Serratos westchnęła cicho, bo nie miała na to żadnego wpływu.
– Ważne, że nic ci się nie stało – powiedział Felix, który z tyłu głowy nadal miał sprawę zboczeńca z instagrama.
– Trener Bruni mówi, że możemy zaczynać trening. Idziesz, Lidio? – Veronica zagadnęła uprzejmie koleżankę.
Lidia pokiwała głową i zabrała swoje rzeczy. Przez myśl przeszło jej zaangażowanie w sprawę Łucznika Światła, ale szybko się z tego otrząsnęła. Nie chciała niepotrzebnie go wykorzystywać do sprawy zatruwania drinków niewinnym dziewczynom. Z tym postanowiła poradzić sobie sama.
***
Niepewnie przyglądała się swojemu odbiciu w dużym stojącym lustrze. Nie czuła się komfortowo w wieczorowej czerwonej sukience, na co dzień nie nosiła takich kreacji. Lubiła się wystroić jak każda kobieta, ale jednak tak dawno tego nie robiła, że obawiała się wyjść na klauna. Mimo czterdziestu pięciu lat na karku Silvia Olmedo de Guzman miała nienaganną figurę, o czym nie omieszkała poinformować jej Victoria Diaz, kiedy wpadła z kuferkiem kosmetyków, by umalować ją na wieczór i upiąć jej włosy. Teraz poszła do łazienki, by przynieść wszystko co potrzebne, a kobieta została sama i mogła dokładnie się obejrzeć pod każdym kątem.
– Z tyłu liceum, z przodu muzeum. – Dziennikarka prychnęła sama do siebie, rozprostowując materiał sukienki na brzuchu.
– Przepraszam, drzwi były otwarte. – Jordan, który akurat rozpędzony wszedł do sypialni rodziców, do której drzwi pozostawały otwarte na oścież, teraz wycofał się o kilka kroków, kiedy zobaczył, że matka jest zajęta. – Co to za okazja?
– Zlot absolwentów na UANL.
– Współczuję. – Skrzywił się na samą myśl przebywania w towarzystwie snobów z uniwersytetu. – Idziesz sama?
– Nie, ojciec przyjedzie po pracy. Co jest grane? – zerknęła na nastolatka w lustrze, wzdychając zrezygnowana, bo wiedziała, że mocno się powstrzymuje, by czegoś nie powiedzieć.
– Nic. Ładnie wyglądasz – odpowiedział tylko, nie rozumiejąc, dlaczego znów posądza go o jakieś dziwne rzeczy.
– Też tak myślę. – Victoria wróciła do sypialni swojej znajomej i rozłożyła kosmetyki przy toaletce. – Ale nie rozumiem, jak można urządzać zlot absolwentów w środku tygodnia, to absurd.
– W środku tygodnia wynajem sali jest tańszy, a ludzie mogą udawać, że mają więcej niż w rzeczywistości – odpowiedziała jej dziennikarka.
Jordan przypatrywał się w zdumieniu, jak blondynka porusza się po jego domu, jakby była u siebie. Miał dziwne wrażenie, że ojciec nie ma pojęcia o tej nagłej wizycie. Nie wiedział, skąd u jego matki i zastępczyni burmistrza Valle de Sombras ta nagła zażyłość, ale wolał tego nie komentować. Wystawił w stronę Silvii świstek papieru.
– Potrzebuję zgody na badania, podpiszesz? – zapytał, a ona zmrużyła podejrzliwie oczy.
– Zawsze sam sobie wypisujesz.
– Doktor Morales zna moje pismo, nawet ja mam swoje limity.
– Co to za badania?
– Rutynowe.
– Kiedy?
– W piątek po szkole.
Silvia wywróciła oczami, widząc, że go nie zagnie. Nie miała zresztą czasu na takie gierki. Wzięła od syna formularz i złożyła na nim zamaszysty podpis. Oddała mu go, ale kiedy nastolatek chwycił papier, nie puściła, tylko spojrzała mu w oczy, jakby chciała go przyłapać na jakimś oszustwie. On zrobił niewinną minę, która jednak nie była w stanie jej zwieźć, za dobrze go znała.
– Wrócimy późno, nie róbcie żadnych głupot. Zostawiłam pieniądze na pizzę w kuchni.
– Powiedz to Quenowi, ja też wrócę późno. A może wcale, jeszcze nie wiem. – Udał, że rozważa wszystkie dostępne opcje.
– Nie pajacuj, Jordan. – Silvia puściła w końcu papier, a on złożył go na pół i schował do tylnej kieszeni dżinsów. – Dopilnuj porządku i nie zapraszajcie na noc kolegów.
– Nigdy nie zapraszam kolegów na noc i od kiedy to tak mi ufasz w kwestiach dyscypliny? – Uśmiechnął się półgębkiem po jej słowach, ale doskonale wiedział, o co jej chodzi. Quen mieszkał z nimi od niedawna i przeraźliwie mu się tutaj nudziło, bo zwykle nikogo nie było w domu, a Nela nie była duszą towarzystwa. Na Jordanie więc spoczywała cała odpowiedzialność. – Dobra, postaram się wrócić wcześniej.
Kiwnął głową na pożegnanie w stronę Victorii i zostawił kobiety same. Pani Diaz de Reverte nic nie powiedziała, ale Silvia widziała jej minę w lustrzanym odbiciu.
– Nie jesteśmy typową rodziną – wyjaśniła w odpowiedzi na jej niezadane pytanie, siadając na stołku, by ta mogła zająć się jej fryzurą.
– Nie da się ukryć. Ten dom jest bardzo… smutny – stwierdziła blondynka, bo tak też odczuła za pierwszym razem, kiedy tutaj była.
Dom Guzmanów był zwyczajnym domem pracujących ludzi. Nie mieli luksusów ani przesadnych ekstrawagancji. Był czysty i schludny, ale dało się w nim wyczuć dziwną pustkę. Był nienaturalnie cichy, a to przez fakt, że każdy z domowników miał własne zajęcia i rzadko tutaj bywał. Silvia nie skomentowała jej słów, ale kolejne było już ciężej ignorować.
– Twoje domowe biuro to pokój twojego zmarłego syna.
– Nie wszyscy mają tyle kasy co ty i twój mąż. Jakoś trzeba sobie radzić i zagospodarować przestrzeń. – Obróciła głowę kilka razy, by lepiej zobaczyć fryzurę w lustrze, ale Victoria przytrzymała ją za ramiona, by się nie wierciła.
– Oprócz ostrego pióra masz też talent do dekoracji wnętrz?
– Mało o mnie wiesz. – Krzywy uśmiech dziennikarki sprawił, że Victoria nie chciała drążyć tego tematu. Sama też nie lubiła mówić o utracie dziecka, ale o dziwo łatwiej było rozmawiać z Silvią aniżeli z terapeutą. Ta kobieta przynajmniej to przeżyła, a nawet dwukrotnie.
– Jaki on był? – zapytała, bezwiednie czesząc długie włosy pani Olmedo, która zacisnęła dłonie na kolanach.
– Był dumny jak jego ojciec – odpowiedziała, czym wprawiła blondynkę w lekkie osłupienie. Silvia się nie zwierzała, to nie była jej broszka, ale może i ona poczuła się pewniej. Od ponad roku nie rozmawiała o synu, nawet z mężem, więc było to dziwne, ale jednak z Victorią było inaczej. – Inteligentny, dobrze się uczył, zawsze był pierwszy w klasie. Popularny, wszyscy go lubili, i utalentowany, mój ojciec mawiał, że jest wirtuozem na boisku do piłki nożnej.
– Złoty chłopiec – wymsknęło się Victorii, a Silvia uśmiechnęła się lekko.
– Był moim złotym chłopcem. Kiedy zaszłam po raz pierwszy w ciążę, byłam wniebowzięta. Nie miałam pojęcia, że tak bardzo pragnę mieć dzieci, dopóki nie zobaczyłam tych dwóch pasków na teście. Fabian nie był zachwycony, ale jako człowiek honoru nie mógł przecież mnie zostawić. Chciałam mieć dzieci z Fabianem – wyznała szczerze, dziwiąc tym samą siebie. – Dlatego wtedy nie powiedziałam mu o poronieniu. Uciekłam się do podstępu, usidliłam faceta na dziecko. – Roześmiała się cicho, przygładzając kilka niesfornych kosmyków, których Victoria nie mogła ujarzmić. – I karma mnie dopadła.
– Wiesz, że nie musisz tkwić w tym małżeństwie, prawda? – Pani Diaz obeszła znajomą i spojrzała jej w twarz, dokonując ostatnich poprawek fryzury. – Nie na darmo ktoś wymyślił rozwody.
– Podpisałam nawet papiery. To Fabian zawsze tchórzył, a teraz jest już za późno. Oboje mamy zbyt dużo do stracenia.
– Nie rozumiem tego.
– Nie musisz.
– Jeśli było wam tak źle ze sobą, to dlaczego zdecydowaliście się na więcej dzieci?
– Słowo „wpadka” nie jest ci znane? – Silvia podała jej kilka pędzli i zamknęła oczy, oddając się w jej ręce, by zrobiła jej elegancki, ale subtelny makijaż. – Nie chciałam więcej dzieci, ale wpadliśmy. Byłam umówiona na aborcję, Aldo ma kontakty.
– Byłabyś do tego zdolna?
– Nie chciałam tego dziecka, ale mój ojciec wciąż opowiadał, że chciałby mieć wnuczkę. Fabian zawsze miał wielką potrzebę, by zadowalać teścia. Mieliśmy spróbować od początku, tym razem miało być inaczej, a ja głupia dałam się nabrać i myślałam, że właśnie tak będzie. – Silvia mówiła bez wyrazu. Mimo że żal pozostał, było to tak dawno temu, że nie rozmyślała o tym tak często, jak mogłoby się wydawać.
– Miała być córeczka, a dostałaś w pakiecie bliźniaki – zauważyła Victoria, myśląc o swoim zmarłym bracie.
– Piękny dar od losu, jak to mawiała moja mama. – Silvia nie mogła powstrzymać ironicznej nuty w głosie.
– Dzieci są podobne do ciebie czy bardziej do Fabiana?
– Próbujesz mnie zagadać, żebym nie widziała, że malujesz mnie jak klauna? – zagadnęła kobieta, otwierając jedną powiekę i kontrolując swój wygląd w lustrze. Odetchnęła z ulgą, kiedy zdała sobie sprawę, że Victoria zna się na rzeczy tak, jak obiecywała. – Franklin zawsze był podobny do Fabiana fizycznie, a Nela ma jego oczy. Jordan odziedziczył po ojcu jedynie umiejętność wciskania kitu i wabienia do siebie płci przeciwnej. – Prychnęła lekko, bo była to ironia losu.
– Moim zdaniem syn trochę przypomina ciebie. Nie fizycznie, ale z charakteru. – Victoria podskoczyła w miejscu, kiedy Silvia wybuchła gromkim śmiechem po jej słowach. – Powiedziałam coś zabawnego?
– Jeśli masz na myśli brak poszanowania zasad i bezczelność, to pewne masz sporo racji – przyznała dziennikarka. – Ale zaufaj mi, nie mamy ze sobą nic wspólnego. Mogę być jedynie wdzięczna, że Jordan nie czerpie od ojca wszystkich wzorców i nie zostanę okrzyknięta babcią w najbliższym czasie.
– Dlaczego nie wyszło ci z Adamem Castro? Odniosłam wrażenie, że macie długą historię. – Victoria zabrała się za nakładanie cieni na powieki swojej „klientki”. Ona tylko wzruszyła ramionami.
– Nasza historia sięga pieluch i jednego baseniku dziecięcego. Szczenięca miłość można by powiedzieć.
– Mieliście wziąć ślub.
– Czasem plany się zmieniają.
– Na to wygląda. Żałujesz czasem?
– Czy żałuję, że nie wyszłam za Adama i utknęłam w nieszczęśliwym małżeństwie z Fabianem? – Dziennikarka nie bardzo wiedziała, jak na to odpowiedzieć. Nie było dobrej odpowiedzi. – Nie miałam zbyt wielkiego wyboru jeśli chodzi o Adama. On tak jakby postawił mnie przed faktem dokonanym. A Fabiana kochałam, nie umiem inaczej odpowiedzieć na to pytanie. Czy ty prowadzisz przesłuchanie czy kończysz już ten makijaż?
– Ostatnie pytanko. – Victoria dokonała ostatnich poprawek na twarzy Silvii. – Dlaczego nie opublikowałaś wywiadu ze mną?
– Byłaś pijana i otumaniona lekami, nie wiedziałaś, o czym mówisz.
– Bzdura, zaczyna ci zależeć.
– Na tobie? – Silvia prychnęła. – Nie przywiązuję się tak łatwo do ludzi, ale nie jestem totalnym potworem. Przykro mi, że muszę cię rozczarować.
Victoria uśmiechnęła się lekko, korzystając z okazji, że dziennikarka nie może jej zobaczyć, bo nadal miała zamknięte powieki.
– Gotowe. Zwal go z nóg. – Pokazała pani Guzman swoje dzieło, odsłaniając lustro i pozwalając jej się przejrzeć.
– Zwalić z nóg to mogę co najwyżej parkingowego, ale dziękuję.
***
Marcus wiedział, że hasło „wspólna nauka” wcale nie zwiodło Pilar Garcii, ale każda wymówka była dobra, byleby spędzić kilka chwil sam na sam z Adorą. Beatriz była słodka i uwielbiał ją, ale czasami wolał mieć jej mamę tylko dla siebie. Bea została więc z babcią, podczas gdy Adora uczyła się z nim w jego domu, a przynajmniej próbowała.
– Długo będziemy się tak ukrywać? – zapytał Delgado, śmiejąc się na widok miny dziewczyny, która udała, że głęboko się nad tym zastanawia.
– Niedługo. Tylko jakoś do końca roku szkolnego. – Pocałowała go w szyję, łaskocząc go włosami. – Nie wiedziałam, że aż tak cię to dotknie.
– Bo tak nie jest. Po prostu dziwnie się czuję, ukrywając się po kątach i nie mogąc mówić, że jesteś moją dziewczyną.
– A jestem?
– A nie jesteś? – Odsunął się na kilka centymetrów, by móc przyjrzeć się jej twarzy.
Siedziała okrakiem na jego kolanach i zamiast uczyć się fizyki oddawali się innym ważnym badaniom naukowym, ale o dziwo obojgu to pasowało. Nie powiedzieli nikomu o swoich upojnych chwilach i nie chcieli niczego psuć zbędnymi deklaracjami, ale niektóre rzeczy powinny zostać wypowiedziane na głos.
– Chcesz być moją dziewczyną? – zapytał, trochę się naigrywając z oklepanego frazesu. Cmoknął ją w usta, kiedy udała, że się na niego boczy. – Chciałbym móc cię złapać za rękę w szkole i nie musieć się potem tłumaczyć, że pomyliłem ją z piórnikiem.
– Głupek. – Klepnęła go w ramię i zaplotła dłonie na jego karku, patrząc mu głęboko w oczy i wzdychając. – Wszyscy znów będą gadać.
– Gadali już o nas gorsze rzeczy.
– Nie podoba ci się ten dreszczyk emocji, spotykanie się po kryjomu? Szkoła ma bardzo dużo ukrytych zakamarków – zauważyła niewinnym tonem, a on musiał przyznać jej rację.
– Jestem przewodniczącym szkoły, to nie wypada.
– Nie jesteś wcale taki grzeczny, panie przewodniczący. – Uśmiechnęła się figlarnie. – Poza tym nie chcę się spieszyć. Długo nam zajęło dojście do takiego momentu, w jakim jesteśmy i chyba nie chcę się z tym afiszować. Rozumiesz, co mam na myśli?
– Rozumiem i szanuję to. – Cmoknął ją ponownie w usta i zerknął na podręczniki do fizyki, które leżały na łóżku obok nich. – Ale obawiam się, że Ponurak tego nie zrozumie. Jak zacznę się opuszczać w nauce, to będzie twoja wina.
– Marcusie Manuelu Delgado, ty się nigdy nie opuszczasz w nauce. A poza tym przecież cały czas się uczymy, prawda? Fizyka i chemia w jednym. Odrobina biologii też się znajdzie.
– Cicho bądź. – Pokręcił głową, widząc, że się z niego nabija i pocałował ją raz jeszcze, uznając, że nauka może poczekać, skoro już miał ją dla siebie.
Drzwi frontowe trzasnęły, sprowadzając ich jednak na ziemię. Marcus nadstawił uszu, odrywając się od swojej partnerki.
– Coś ty taki drażliwy, myślałeś, że to włamywacz? – spytała najpierw rozbawiona, a później lekko zaniepokojona jego reakcją. Wydawał się być w pełnej gotowości.
– Lepiej być czujnym. Już raz włamali się i zaatakowali mamę.
– Tym razem nic jej się nie stanie. Ptaszki ćwierkają, że Norma ma chłopaka.
– Co? – Marcus odchylił się do tyłu i spojrzał na Adorę ze zdumieniem. – Byli raptem na jednej randce, to za mało by nazywać kogoś chłopakiem.
– Ty nazwałeś mnie swoją dziewczyną, a nie zaprosiłeś mnie jeszcze na oficjalną randkę.
– Zaprosiłbym, gdybyś chciała wyjść do ludzi i ogłosić wszystkim, że się spotykamy.
– Oj tam. – Adora wywróciła oczami, ale jasne było, że nici z zabawy, bo nie byli w domu sami, więc zeszła z jego kolan i poprawiła sukienkę. – Twoja mama go lubi. Widzę, jak się uśmiecha, nie robiła tego wcześniej.
– Moja mama często się uśmiecha.
– Ale nie w taki sposób. Teraz uśmiecha się tak, jakby chciała flirtować.
– O Boże. – Marcus złapał się za głowę, a Adora roześmiała się na widok jego miny.
Dziewczyna poprowadziła go do salonu, gdzie na kanapie siedział jakiś mężczyzna i czekał na Normę. Matka Marcusa wyglądała na lekko rozbawioną, kiedy przedstawiała Joela Santillanę swojego synowi.
– Kurczę, jesteś wielki. – Joel zamrugał szybko oczami, wstając z miejsca i momentalnie cofając się kilka kroków, by móc objąć wzrokiem całą sylwetkę nastolatka. – To by było na tyle, jeśli chodzi o klocki lego. – Wskazał na prezent, który ze sobą przyniósł. Poczuł się głupio, bo myślał, że syn Normy jest w podstawówce.
– Uwielbiam klocki lego, więc trafiłeś w dziesiątkę – odpowiedział tylko Marcus, nie wiedząc, co więcej może zrobić. Czuł się nieco niezręcznie. – Samolotu jeszcze nie mam – dodał na widok zdjęcia poglądowego na opakowaniu.
– Ja mam kilka, myślałem, że złożymy razem, ale ty ewidentnie nie masz siedmiu lat. – Joel wybuchnął śmiechem pełnym zażenowania i spojrzał na Normę przepraszająco.
– Za dwa miesiące kończę osiemnaście – poinformował go dobitnie nastolatek, wprawiając tym samym matkę w zakłopotanie.
– Marcus, proszę cię. Czuję się staro. – Norma zerknęła na Adorę, szukając ratunku. Dziewczyna zbyt była rozbawiona, by coś powiedzieć.
– Ile masz lat, Joel? – zagadnął młody Delgado, a Norma zakrztusiła się, choć nic nie miała w ustach.
– W tym roku kończę czterdzieści.
Marcus zmarszczył brwi. Jego mam znalazła sobie młodszego faceta. Nie sądził, że dożyje tej chwili. Chciał by była szczęśliwa, więc nie miało to dla niego znaczenia, a Joel wydawał się być równym gościem, ale jednak był wobec mamy opiekuńczy, no i miał lekki żal, bo od śmierci Gilberta wcale nie minęło tak dużo czasu. Wiedział, że nie może mieć tego mamie za złe, ale mimo wszystko takie myśli krążyły mu po głowie. Dlatego kiedy zadzwonił niespodziewanie dzwonek u drzwi, zaoferował, że pójdzie otworzyć. Na widok gościa na progu, pomyślał, że los płata sobie z nich wszystkich figla.
– Dobry wieczór, Marcus, jest mama?
Fabian Guzman w swoim drogim garniturze przyjechał prosto z pracy. Oczy miał zmęczone, ale wydawał się doskonale wiedzieć, co tutaj robi. Delgado zerknął za plecy w stronę salonu. Norma wyszła do nich, by zobaczyć, kto przyszedł, więc Marcus się wycofał.
– Cześć, Fabian. Co się stało? – Kobieta od razu zauważyła, że coś trapi Guzmana. Znała go doskonale. On nigdy nie dzielił się swoimi emocjami, ale oczy potrafiły go zdradzić.
– Nic się nie stało, wpadłem przejazdem. Masz gości? Przepraszam.
Chciał się wycofać, czując się głupio, że przyszedł bez zapowiedzi. Norma była zawsze pierwszą osobą, która przychodziła mu do głowy, kiedy działo się coś złego lub kiedy potrzebował ochłonąć, ale z reguły powstrzymywał się i nigdy nie narzucał jej swojej obecności z szacunku do ich przeszłości, z szacunku do jej zmarłego męża. Bywały jednak takie chwile, kiedy nic, nawet kochanki, których miał na pęczki, nie potrafiły ukoić zszarganych nerwów. To potrafiła tylko Norma Aguilar.
Kątem oka zobaczył Joela Santillanę, który wyrósł za Normą i nie wiedzieć czemu zirytowało go to. Dlaczego wszędzie widział tego faceta? Miał wrażenie, że los z niego drwi.
– Wejdziesz? – Norma zaproponowała, sama nie wiedząc, jak się zachować, bo zdecydowanie nie była to codzienna sytuacja.
Fabian uśmiechnął się tylko lekko półgębkiem i pokręcił głową. Życzył im miłego wieczoru i powiedział, że zadzwoni w sprawie unii sadowników rano.
– Idziemy? – Joel podał Normie płaszcz, sam zarzucając na siebie kurtkę i otwierając przed nią drzwi.
Uśmiechnęła się lekko i wyszła za nim, pouczając Marcusa, żeby zachowywał się odpowiedzialnie pod jej nieobecność. Nie robiła nic złego, więc dlaczego tak właśnie się czuła?
***
Phillip Delacroix przepraszał ich co chwilę, doskonale wiedząc, że kara, która im przypadła, jest jego winą. Żaden z nich nie był zadowolony, że musi spędzać czas po lekcjach w szkole, ale Felix wolał machnąć na niego ręką, bo nie uśmiechało mu się wdawać w kolejne bójki. Przynajmniej Phillip w końcu zdał sobie sprawę, że Castellano nie zawinił w sprawie Irene i nawet go przeprosił, co było zaskakującym gestem, choć pewnie miałoby większy sens, gdyby zrobił to, zanim dostaną szlaban. Jordan natomiast do uszu wcisnął słuchawki, więc nawet nie udawał, że słucha ucznia klasy biologiczno-chemicznej.
– On nie lubi ludzi, co? – zagadnął pływak, kiedy kończył mycie szklanych gablot na korytarzu i z ciekawością przyglądał się Guzmanowi. Ten pracował bez zbędnych komentarzy, choć miał nietęgą minę, bo wolałby inaczej spędzić wieczór. – Hej, mam pomysł. Skoro i tak musimy czekać na koniec treningu siatkarek, to może pójdziemy sobie popatrzeć?
– W sumie możemy pokibicować, Bruni nie powinien robić problemów. – Felix przyznał, że to całkiem dobry pomysł, bo w końcu grały jego przyjaciółki.
– Tak, pokibicować. – Phillip parsknął śmiechem i cisnął brudne ścierki do składziku woźnego. – I popatrzeć na laski w krótkich spodenkach.
Felix skrzywił się po słowach chłopaka, który chyba nie zdawał sobie sprawy, że brzmiał jak świnia. Nagle wpadło mu coś do głowy.
– Hej, Phillip, kojarzysz tego instagrama ze zdjęciami dziewczyn?
– Masz na myśli „la_descarada_69”? – Phillip wyciągnął swój telefon i odblokował go, wchodząc na media społecznościowe.
– Nazwa nie przeszłaby mi przez gardło, ale tak. – Castellano ugryzł się w język, by nie powiedzieć, co naprawdę o tym myśli. – Wiesz, kto prowadzi to konto?
– Nikt, ono żyje własnym życiem. Po prostu jak masz jakieś fotki, to je tutaj wysyłasz.
– Okej. – Felix czuł, że był bliski walnięcia gościa w twarz. Mimowolnie zobaczył jedno z najnowszych zdjęć. – To chyba Irene?
– Powinienem się zezłościć, że poznałeś. – Delacroix trochę poczerwieniał, bo najnowsza fotka przedstawiała dekolt jego byłej już dziewczyny. Felix poznał charakterystyczny łańcuszek z paciorków, bo takie same sprzedawała Ella. – Nie miej mi za złe. Irene złamała mi serce.
– Zaraz… złamała ci serce, więc w odwecie wysłałeś zdjęcie jej biustu w bikini do Internetu, żeby wszyscy mogli zobaczyć?
– Powinna się cieszyć, że tylko takie, a nie bardziej pikantne. Wysyłała mi różne fotki.
Castellano był naprawdę bliski przedłużenia sobie szlabanu za kolejną bójkę, ale na szczęście nie zdążył zareagować, bo Jordan podszedł do nich i wyrwał Phillipowi telefon z rąk, scrollując posty z prawdziwą złością.
– Co to ma być? – warknął, zaciskając dłoń mocniej na komórce znajomego z drużyny pływackiej. Poczuł, że robi mu się niedobrze, kiedy natrafił na znane sylwetki.
Fotografie nie przedstawiały twarzy dziewcząt, ale ujmowały jakieś odsłonięte części ciała. Wisiorek Veronici znał bardzo dobrze, bo dostała go od ojca i nie rozstawała się z nim ani na krok. Przewijał się na wielu zdjęciach, gdzie jacyś zboczeńcy z ukrycia fotografowali cheerleaderki w ich skąpych strojach. Sukienki Dalii Bernal, którą miała na sobie podczas balu debiutantek w 2014 roku, też nie dało się przeoczyć – był to projekt Marisy Ruiz Fernandez, jeden z nielicznych w jej kolekcji dla kobiet. Suknia była piękna, a Dalia wyglądała w niej jak księżniczka. Spory rozporek odsłaniał jej zgrabne nogi, z których zawsze była bardzo dumna. Jordan przewinął niżej i poznał Dalię na wielu z tych zdjęć, była na co najmniej połowie, szczególnie od początku powstania konta. Dopiero później posty zaczęły przedstawiać też inne uczennice, nie tylko z San Nicolas de los Garza, ale też Pueblo de Luz.
– Wiedziałeś o tym? – Jordi zwrócił się do Felixa z wyrzutem. – To obrzydliwe, a ty śledzisz takie profile?
– Nie! Za kogo ty mnie masz? – Castellano obruszył się, że były przyjaciel w ogóle był w stanie coś takiego zasugerować. – Dowiedziałem się przypadkiem. Ella natrafiła na to z kolegami.
– Świetnie, twoja trzynastoletnia siostra natrafia na pornografię w Internecie, a ty bagatelizujesz problem? – Guzman był naprawdę wściekły. Nie namyślając się długo, zgłosił od razu profil do administratora strony, podobnie jak zrobił to ze swoim stalkerem, o którym poinformował go niedawno Romeo.
– Nie bagatelizuję, tylko próbuję to wyjaśnić.
– I to nie jest pornografia – wtrącił Philiip.
Obaj spojrzeli na niego jak na karalucha i warknęli jednocześnie „Zamknij się!”.
– Basty pracuje w policji, a ty „próbujesz to wyjaśnić”. – Szatyn prychnął, wtykając Delacroix komórkę z powrotem w dłoń.
– Po prostu pomyślałem, że to grubsza sprawa. I to wcale nie jest takie proste, ja też już zgłaszałem ten profil, oni nie reagują. Pomyślałem, że to może mieć związek z zatruciem drinka Veronici wtedy na wrotkarni.
– No tak, to wszystko usprawiedliwia. Chwila… – Jordi zamyślił się przez chwilę. – Mojego stalkera pewnie też widziałeś w sieci i mi nie powiedziałeś, co? – Wystarczyło jedno spojrzenie w oczy przyjaciela, by wiedzieć, że ma rację. – Jesteś dupkiem. Dlaczego, do cholery, mi nie powiedziałeś?
– Bo wiedziałem, że właśnie tak zareagujesz! Że będziesz zaraz szukał winnego i przetrącisz wszystkim potencjalnym zboczeńcom nadgarstki. Razem z Veronicą uznaliśmy…
– Ona też wiedziała? – Guzman miał ochotę się roześmiać, ale nie w tym zabawnym znaczeniu. – Świetnie się bawicie za moimi plecami, naprawdę super.
– Co tu się dzieje, co to za hałasy?
Ku zaskoczeniu wszystkich obecnych na korytarzu pojawił się Fabian Guzman, przypatrując im się surowym spojrzeniem. Phillip Delacroix schował szybko komórkę do kieszeni. Był pewien, że profesor nie pochwali tego, co oglądał na instagramie, nawet jeśli obecnie znajdował się w szkole jako wykładowca uniwersytecki w szkole wieczorowej, a nie belfer z liceum.
– Po prostu sprzątamy, panie doktorze – wyjaśnił uczeń biol-chemu.
Jordan prychnął pod nosem.
– Nie zwracaj się tak do niego, on ma tylko tytuł naukowy, to nic nie znaczy. – Młody Guzman oderwał wściekłe spojrzenie od Felixa i skupił uwagę na ojcu. – A ty co tutaj robisz?
– Pracuję, Jordan – odparł ze stoickim spokojem, nie miał nawet siły strofować syna za brak szacunku.
– Miałeś być z mamą w San Nicolas na tym bzdurnym zlocie absolwentów.
Fabian westchnął i ściągnął okulary, przecierając zmęczone oczy. Od dwóch dni chodził nabuzowany po rozmowie z Marleną Mengoni, pracował bezustannie, a kiedy potrzebował chwili spokoju i stanął na progu Normy Aguilar, ona akurat szykowała się na randkę, w dodatku z bratem bliźniakiem jego byłej kochanki. Przyjechał na wieczorne wykłady ze studentami na auli w nadziei, że chociaż trochę oderwie swoje myśli od tego wszystkiego, co się działo. Obiecał Silvii, że przyjedzie na zlot, ale kompletnie wypadło mu to z głowy.
– Zapomniałeś.
Jordan nie musiał słyszeć odpowiedzi, doskonale wiedział, że tak właśnie było. Ruszył do wyjścia ze szkoły wściekły na cały świat.
– Hej, a co ze sprzątaniem sali gimnastycznej? – krzyknął za nim Phillip.
– Felix odwali robotę za mnie, skoro tak bardzo lubi robić wszystko po swojemu – odkrzyknął tylko i już go nie było.
***
Czuła na sobie wzrok wszystkich starych znajomych i wiedziała, że mają ją za kompletną kretynkę. Ta, której powinno się w życiu powieść, która miała talent i potencjał, która miała dzianego ojca i wyrwała najlepszą partię w okolicy. Żona Fabiana Guzmana, która miała przed sobą świetlaną przyszłość, teraz czuła się jak największa przegrana. W pewnym momencie wszystko już jej było jedno – zdjęła drogie buty na szpilce, które wbrew rozsądkowi kupiła pod wpływem chwili i cisnęła je pod stół, sięgając po kolejny kieliszek wina. Dzięki Bogu nie było tu Violetty Conde, bo chyba by umarła ze wstydu. Już i tak czuła się parszywie, widząc spojrzenia pełne złośliwości.
– Ojej, twój mąż utknął w pracy? Ależ on musi być bardzo zajęty.
– Tak, Fabian jest naprawdę ważnym człowiekiem. Gubernator mu ufa.
Cały wieczór uśmiechała się tak, że bolała ją szczęka. Tak to działało w kręgu starych znajomych ze studiów – każdy przerzucał się przechwałkami, co też udało mu się w życiu osiągnąć, każdy chciał być lepszy od drugiego, a wszyscy przyklejali sztuczne uśmiechy do twarzy i robili dobre miny do złej gry. Kiedy ktoś mówił jej, że podziwia ją, że w ogóle się tutaj pojawiła, miała ochotę przyłożyć mu z bańki. Misterna fryzura ułożona przez Victorię Diaz pewnie by to wytrzymała, ale pani Olmedo w końcu szła po rozum do głowy. Wiedziała, że ludzie wcale nie życzą jej dobrze i jeśli miała być szczera, ona też miała ich gdzieś. Chciała tutaj przyjść, by znów poczuć się młoda i być może przypomnieć sobie, jak to jest mieć pasję. Już od dawna tego nie czuła. Pisząc w kolumnie dla kur domowych po urodzeniu Franklina, miała wrażenie, że stoczyła się na samo dno. Dopiero plotki i kontrowersyjne materiały z miasteczka przyniosły jej sławę. Jej artykuł o Anicie Vidal nadal miał imponującą liczbę wyświetleń w Internecie, chociaż minęło już tyle lat. Ludzie nadal chętnie komentowali materiał, który kosztował ją ugodę z Victorią. Ale ostatnie teksty były inne, powoli wracała do bycia dawną sobą – tak samą żądną sensacji, która niszczyła ludziom życia, ale tym razem chodziło o parszywe życia wszystkich tych gnojków pokroju Balmacedy, Pereza i Barosso, a nie zwykłych obywateli. Dawna Silvia, którą pamiętała jeszcze z czasów liceum, powoli budziła się do życia i podobało jej się to. I w dużej mierze zawdzięczała tę pobudkę El Arquero de Luz.
– Tak, tak, mój mąż jest ważnym człowiekiem. Wiem, jestem szczęściarą – powiedziała na odczepnego, słysząc czyjeś kroki za swoimi plecami. Była pewna, że to kolejna stara znajoma z dziennikarstwa, która pod pretekstem komplementu chciała wbić jej szpilkę.
– Boki zrywać. Zatańczysz?
Może wypiła o jedną lampkę wina za dużo, ale kiedy odwróciła głowę miała wrażenie, że widzi Fabiana. Zamrugała powiekami i czar prysł, ale poczuła, że nie pomyliła się aż tak bardzo. Jordan stał nad nią z ręką wyciągniętą przed siebie, czekając aż matka ujmie ją i da się prowadzić do tańca.
– Chyba nie chcesz, żeby sukienka się zmarnowała, co? – zagadnął, a po chwili dodał, bo ona nie wstawała z miejsca: – To się robi upokarzające.
Wsunęła na stopy szpilki i chwyciła go za dłoń, dając prowadzić się na parkiet. Nadal nie do końca wiedziała, co się dzieje. Zmarszczyła brwi, przyglądając mu się od stóp do głów.
– Musiałeś się tak ubierać? – zapytała, widząc dżinsy i szarą bluzę z kapturem. Jęknęła na widok sfatygowanych conversów, które doprowadzały ją do szewskiej pasji, a które on tak lubił.
– Przyjechałem na rowerze, oszczędź mi.
– Po co?
Nie wiedział, jak jej odpowiedzieć na to pytanie. Bo było mu przykro i nie chciał, żeby była sama? Bo wiedział, ile to dla niej znaczy, nawet jeśli ona nie powiedziała tego na głos, bo nigdy by się do tego nie przyznała? Bo jego ojciec był idiotą, który wolał uciekać w pracę lub do kochanek zamiast zająć się żoną i pokazać jej, że jest coś warta? Wiedział, że nic co powie, nie zostanie wzięte na poważnie, więc po prostu wzruszył ramionami.
– Chciałem zobaczyć minę tych snobów na widok ciebie tańczącej z takim przystojniakiem – rzucił mimochodem, prowadząc ją do powolnej melodii, którą odgrywała orkiestra na sali bankietowej. Skrzywił się, bo skrzypek trochę fałszował, ale nic nie powiedział.
– Na pewno będą gadać, to masz jak w banku. – Silvia nie mogła powstrzymać lekkiego uśmiechu, kiedy jej oczy pobłądziły po tłumie gości, z których wszyscy gapili się na nią i syna, poszeptując za plecami.
– Niech gadają. Możesz powiedzieć, że jestem twoim młodocianym kochankiem.
– Nie zapędzaj się.
Jordan zacisnął usta, powstrzymując uśmiech, a Silvia oparła dłonie na jego ramionach. Nie pamiętała, czy kiedykolwiek ze sobą tańczyli. Prawdopodobnie nie, zawsze mijali się na wszystkich przyjęciach, a ona szukała go tylko wtedy, kiedy chciała się pochwalić albo zwrócić mu uwagę, by nie robił jej wstydu przy znajomych. Wydoroślał i wcześniej tego nie dostrzegła.
– Kiedy tak urosłeś? – wyrwało się jej, zanim zdążyła się powstrzymać. Chyba wino zaczynało uderzać jej do głowy. W stresie niewiele zjadła, za to barman na imprezie już ją zapamiętał.
– Trzy lata temu. Kiedy byłaś ostatni raz u okulisty? Może powinienem zrobić ci termin u mojego lekarza, to dobry specjalista.
– Nie wymądrzaj się. – Silvia klepnęła go lekko w ramię. Tańczyli przez chwilę w ciszy, a ona musiała zapytać. Nie potrzebowała wdawać się w szczegóły, wiedziała, że akurat Jordan zrozumie. – Zapomniał, tak?
– Znasz go przecież, ciągle pracuje.
– Ale nie był z nikim, prawda?
– Nie.
– To dobrze.
Nie wiedziała, dlaczego ją to uspokoiło. Świadomość, że mąż nie przyszedł na ważne dla niej wydarzenie, bo wolał pracować, była bardziej znośna niż gdyby okazało się, że przebywał ze swoją kochanką. Głowę oparła o ramię syna, wprawiając go w osłupienie, bo nigdy tego nie robiła. Nie przytuliła go, nie można tego było tak nazwać, ale jednak był to najbliższy przytulenia gest w jej wykonaniu w ciągu całych siedemnastu lat jego życia. Zdziwiła go tym, ale w końcu była podchmielona i smutna, a człowiek robi wtedy różne dziwne rzeczy.
– Zawieź mnie do domu, Jordan – poprosiła, czując, że już więcej upokorzenia nie zniesie na jeden wieczór.
– Przyjechałem rowerem – powtórzył, nie wiedząc, czy powinien się roześmiać. Kiedy zobaczył ojca w szkole, od razu wsiadł na rower i przyjechał, bo nie chciał, żeby była sama, ale teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo to było nieprzemyślane z logistycznego punktu widzenia.
– Pozwolę ci wyjątkowo poprowadzić auto. Ten jeden jedyny raz. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3492 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 11:25:52 16-09-24 Temat postu: |
|
|
Temporada IV C 019
Emily/Fabrico/Adora/Elias/ Raquel/ Veda/Elena/Salvador/ Remmy/Rue/Kiraz/Cerano
W domu Guerrów panowała przyjemna dla ucha cisza. Bliźniacy Thomas i Charles odsypiali pełną wrażeń noc, kiedy ich mama popijała małymi łykami kawę z dużego kubka z flagą Wielkiej Brytanii. Jasnowłosa zerknęła do łóżeczka gdzie do snu ułożyła dwa grymaśne maluchy i odstawiła na blat kubek z niedopitą kawą idąc w stronę łazienki. Tam zostawiając lekko uchylone drzwi odkręciła wodę pod prysznicem i rozebrała się.
Jej ciało nie do końca wróciło do wyglądu przed porodem i Emily Guerra nie łudziła się, że rozstępy na brzuchu czy udach magicznie zniknął. Nie wierzyła w to ani przez sekundę a jednak na widok wystającego brzucha czuła niesmak. Parsknęła śmiechem. Jako psycholog wiedziała, że go absurdalne. Urodziła dwoje zdrowych dzieci, a przeszkadzała jej słabość jej własnego ciała. I tak jest lepiej niż było, pomyślała wspominając dni gdy ledwie była wstanie wstać z łóżka. Ze zgrozą pomyślała, wtedy że przyjęcie kulki jest dużo mniej bolesne niż sześciotygodniowy połóg. Jej słabości nie zniknęły wraz z końcem szóstego tygodnia. Westchnęła sięgając po ręcznik. Tylko supermodelki z Instagrama trzy dni po porodzie są płaskie jak deski i tryskają energią jakby wypchnięcie z siebie dziecka to była bułka z masłem. Owinęła się ręcznikiem zasłaniając tym samym swoje niewymiarowe ciało i westchnęła.
Była próżna. Obiecała sobie, że nie będzie próżna. Nie będzie przeszukiwać internetów w poszukiwaniu „magicznego kremu na rozstępy” a jednak to robiła! Gdy chłopcy spali ona przeszukiwała internetowe drogeryjne półki i czytała opinie na temat medykamentów. Marzyła także o treningu czy pójściu na basen chociaż wiedziała, że nie przepłynęłaby nawet jednej długości basenu. Jej ciało było zdecydowanie za słabe. Prychając pod nosem ubrała się w wygodne legginsy i luźną koszulkę należącą do jej męża. Bosa podreptała do salonu i zajrzała do łóżeczka. Charlie i Tomy ku uldze mamy nadal spali. Kochała ich, ale czasami cieszyła się, że smacznie śpią. Upiła łyk kawy i wyszła do ogrodu.
Miała dużo poważniejsze problemy niż rozstępy na brzuchu czy słabości własnego ciała. Jej małżeństwo przechodziło kryzys. I aż chciało się powiedzieć „to normalne”. Według kogoś tam z dziedziny psychologii rodziny powiedziałby „To normalne! Nie ma się czym przejmować!” Kryzys jest wpisany w model rodziny „kryzys po urodzeniu pierwszego dziecka” przypomniała sobie określenie. Tylko, że Emily i Fabricio Guerrowie nie byli standardową rodziną, Wymykali się nawet definicji „rodziny patchworkowej” Odkąd zaczęli regularnie uczęszczać na terapię Emily szukała tego jednego momentu gdy wszystko zaczęło się sypać, lecz wiedziała że to bezowocne. To nie był jeden moment. Tylko szereg pomniejszych chwil. Ona j Fabricio mieli sobie wiele do wyjaśnienia i żadnemu z nich nie przychodziło to łatwo. Kobieta westchnęła zaś za jej plecami rozległ się dźwięk kroków. Drgnęła gdy czyjeś ręce otoczyły jej talię a w nozdrza wdarł się znajomy zapach. Kiedyś nie podszedł by do niej tak łatwo , pomyślała opierając mu głowę o pierś.
─ Hej ─ oparł brodę na jej przedramieniu wargami muskając jej policzek.
─ Hej ─ odpowiedziała chwytając go za nadgarstek. Było kilka minut po dziesiątej. ─ Czemu jesteś w domu? ─ zapytała obracając się w jego ramionach ─ radzimy sobie ─ zapewniła go.
─ Wiem ─ odpowiedział ─ ustami muskając jej nos. ─ Zapomniałem papierów ─ wyjaśnił a ona uniosła brew. ─ to była ciężka noc.
─ Kolejne nie prezentują się lepiej ─ odpowiedziała zaś on uśmiechnął się lekko kącikiem ust. Jasnowłosa wyślizgnęła się z objęć męża i weszła do środka. Zajrzała do łóżeczka. Tommy rozkopał się i wypluł smoczek, Charlie leżał nieruchomo szybko ssąc smoczek. Ostrożnie nakryła synka kołderką wzrok przenosząc na męża.
Dawno temu jeszcze w Stanach podczas prowadzenia jednej ze spraw pewna Cyganka powiedziała jej „Baran poślubi Skorpiona” i wtedy nie zrozumiała tych słów. Całkiem niedawno dotarło do niej że ona jest Baranem, on Skorpionem. Według astrologii nie było dwóch bardziej upartych znaków zodiaku. Emily westchnęła. Nie wierzyła w astrologię a już na pewno nie wierzyła w horoskopy. Dla niej to było szukanie wymówek. Nie wychodzi ci w związku? Kłócisz się z partnerem czy twoje małżeństwo jest na granicy rozwodu? Ty jesteś Baranem, on Skorpionem więc na pewno mówisz co myślisz, a on jest pamiętliwy więc szanse są marne żebyście się dogadali. Tak Emily była na tyle zdesperowana, że to sprawdziła. Pokręciła w rozbawieniu głową. Teoria ta upadała jeśli spojrzy się na małżeństwo jej rodziców; Thomas- Lew, Camille Baran według astrologii to idealne połączenie, według rzeczywistości tworzyli jedno z najbardziej nieudanych małżeństw w historii.
─ O czym myślisz? ─ Fabricio sięgnął po jej kubek z kawą i upił łyk.
─ O tym, że astrologia nijak ma się do ─związków Fabricio uniósł brew.
─ Wierzysz w astrologię? Jadłaś śniadanie?
─ Nie ─ odpowiedziała kobieta ─ i nie ─ odpowiedziała na drugie pytanie. Tym razem to on westchnął i podreptał do kuchni, żeby przygotować dla niej posiłek. ─ Nie musisz mi gotować.
─ Musisz jeść ─ odpowiedział po prostu. ─ Jajecznica?
─ Może być ─ usiadła przy blacie w kuchni. ─ A ty wierzysz w astrologię? ─ zapytała go przelewając kawę do kubka. Zerknęła na plecy męża. ─ W losy zapisane w gwiazdach?
─ Nie losy, tylko cechy ─ poprawił ją. Nie mogła powstrzymać się od uśmiechu . ─ Natalia lubiła astrologię, czytała horoskopy z gazet, sprawdzała układy planet w danym dniu ─ wytłumaczył. ─ Wciągnęła mnie w to.
─ Dlatego kupiłeś chłopcom układ planet w dniu w którym się urodzili.
─ I w tej godzinie. I nazwij mnie głuptasem.
─ Nie ─ zaprzeczyła. ─ Uważam że to urocze.
─ Urocze, ale głupie ─ odparł. Ona westchnęła i to westchnięcie było tylko utwierdzeniem go w przekonaniu co o tym myśli jego żona. ─ Nie mam obsesji, ale uważam, że rodzimy się z pewnym zestawem cech, które dziedziczymy.
─ To prawda ─ przyznała mu rację ─ odpowiedziała ─ na osobowość człowieka składają się trzy komponenty; genetyka, psychologia i socjologia. Są rzeczy przed którymi nie ma ucieczki.
─ Co na przykład? ─ przełożył jajecznicę na dwa talerze. Jeden postawił przed żoną.
─ Rak ─ odpowiedziała. ─ Zestaw genów może powodować skłonności do chorób nowotworowych czy ─ zastanowiła się ─ chorób serca.
─ A coś bardziej pozytywnego?
─ Bliźnięta ─ odpowiedziała i uśmiechnęła się z nad talerza. ─ Ja jestem z bliźniąt, tata jest z bliźniąt i Camille miała siostrę bliźniaczkę więc genetycznie byliśmy skazani na bliźnięta.
─ Po rodzicach dziedziczymy dużo więcej niż skłonności do bliźniaków ─ odparł na to. Emily spojrzała na męża i westchnęła. No tak zamiast rozmawiać ostatnio o przeszłości skupili się na teraźniejszości. Nie była pewna czy ma ochotę. Nie, nie miała ochoty na dyskusję o swoim dzieciństwie, ale Fabricio nie należał do osób które łatwo odpuszczają. Wstała i zgarnęła naczynia ze stołu.
─ Nie powinieneś wracać do pracy?
─ Mogę pracować zdalnie ─ odpowiedział na to. Emily za jego plecami wzniosła oczy do nieba i umieściła naczynia w odpowiednich miejscach. Wrzuciła tabletkę do komory i uruchomiła program. ─ Kochanie.
─ Co chcesz wiedzieć? ─ zapytała obracając się w jego stronę. Ręce splotła na piersiach i sama siebie skarciła za ten ton i postawę. Biła od niej pasywna agresja. Mąż się uśmiechnął gdy opuściła ręce zaciskając na po obu stronach blatu. Podszedł do niej i ją pocałował. Bezwiednie oddała pocałunek nie pamiętając kiedy się ostatnio całowali. Oddała pocałunek czując jak uchodzi z niej całe napięcie. Baron i Skorpion są w łóżku idealnie dobraną parą” przypomniała sobie gdzieś przeczytaną frazę. Fabricio przerwał pocałunek trącając nosem o jej nos. Emily palcami przeczesała jego włosy. Odrosły miękkie, gęste i pod światło miały lekko rudawy odcień. ─ Farbowałeś je ─ stwierdziła nagle i parsknęła śmiechem rozbawiona. ─ Rozjaśniałeś. ─ zacisnął usta w wąską kreskę. ─ Och kochanie.
─ Nigdy nie lubiłem swoich włosów ─ wyznał. Wszystko zaczęła składać się w naturalną całość. Gdy się poznali miał jasne krótkie włosy. I zawsze miał jasne krótkie włosy. Gdy przeprowadzili się do Meksyku zaczęły żyć swoim życiem. Im były dłuższe tym bardziej kręcone i ciemniejsze.
─ Moim zdaniem są piękne ─ palcami przeczesała jego włosy. Wargami musnęła nos. ─ Chciałabym żeby chłopcy mieli twoje włosy. Zamrugał powiekami. ─ Mój kolor, twoje kręcone loczki. Dwa małe cherubinki. ─ uśmiechnął się lekko. Na razie główki chłopców pokrywał delikatny meszek. Spojrzeli sobie w oczy.
─ Miałam nianię ─ wyznała ─ Mój brat miał dziesięć lat gdy się urodziłam więc gdy przywieziono mnie do domu kursował między szkołą a domem, Emma miała Suzanę a ja miałam Soledad ─ wyjawiła jej imię. Kobieta wyślizgnęła się z jego objęć i zajrzała do salonu. Chłopcy nadal spokojnie spali.
─ Soledad?
─ Pochodziła z Meksyku ─ dorzuciła zmierzając na taras. ─ Mówiłam do niej Eda. ─ popatrzyła na ogród. ─ Zniknęła gdy miałam sześć lat a Camille wysłała mnie do szkoły z internatem. Koniec historii.
─ Kochanie
─ Nie żadne „kochanie” co ty i psychiatra próbujecie udowodnić? Że nie potrafię zbudować szczerego związku bo mnie mamusia nie kochała? Masz rację nie kochała. Kochała Charlie, dzięki Emmie później utrzymała swoją karierę na powierzchni , a ja byłam zbędnym meblem które przesuwała wedle własnego uznania. Bywały tygodnie, ze mnie nie zauważała. ─ wyrzuciła z siebie. ─ A Eda wyjechała więc tak nie potrzebuje dyplomu z psychiatrii żeby wiedzieć gdzie leżą moje problemy. Cholera ─ zirytowana przeczesała palcami mokre włosy. Ostatnie czego chciała to roztrząsać sprawy z przed dwudziestu kilku lat. Ręce męża otoczyły jej talię. Położyła ręce na jego rękach i zamknęła oczy.
─ Nie pożegnała się ─ domyślił się, a ona pokręciła przecząco głową.
─ Gdy wróciłam ze szkoły, służba pakowała moje rzeczy ─ wyjaśniła ─ Camille powiedziała, że wyjeżdżam do Szkocji do szkoły, a Soledad wyjechała. Bez ostrzeżenia bez pożegnania tak po prostu.
─ Pytałaś o to Thomasa?
─ Nie, nie było go wtedy w Londynie a może był. Sama już nie pamiętam. Pamiętam, że odwieziono mnie na pociąg i pojechałam.
─ Zaraz? Sama do Szkocji.
─ Wychowawczyni odebrała mnie ze stacji w Edynburgu ─ odpowiedziała, a Guerra pokręcił przecząco głową. ─ Byłam bardzo mała gdy zdałam sobie sprawę że Camille mnie nie chcę. Nie wiem ile miałam lat, ale czułam jej niechęć. Byłam jak paskudny mebel o którym sobie czasem przypomniała. Wbrew temu co chciała osiągnąć w szkole odżyłam. Trzymałam się na uboczu, ale odżyłam. ─ kwilenie dobiegające z domu sprawiło, że oboje drgnęli i skierowali się w tamtym kierunku. Emily podeszła do łóżeczka i zajrzała do środka. Tommy kręcił się niespokojnie marszcząc mały nosek. Blondynka ostrożnie wyjęła go ze środka układając w bezpiecznej pozycji fasolki. Wargi kobiety lekko musnęły nosek. Chłopczyk obrócił główkę w bok szukając piersi.
` ─ Próbowałaś ją kiedyś znaleźć? ─ zapytał. Podniosła na niego wzrok. ─ Edę? Gdy pracowałaś w służbach.
─ Po co? To dlaczego wyjechała miało dla mnie znaczenie gdy miałam sześć lat, teraz już się nie liczy ─ Uśmiechnęła się łagodnie i delikatnie za nim nie skierowała swoich kroków na górę gdzie była kura do karmienia. Fabricio został sam z drugim z chłopców. Charlie także nie spał. Leżał spokojnie.
─ Cześć łobuzie ─ przywitał się z chłopczykiem ostrożnie wyjmując go ze środka. Chłopiec uśmiechnął się i ziewnął ─ może zawrzemy układ że tej nocy prześpicie chociaż godzinkę? Charles Conrado w odpowiedzi uśmiechnął się i skrzywił a następnie wybuchnął płaczem. Fabricio pokręcił jedynie głową drepcząc w stronę sypialni. Ktoś tutaj potrzebował suchego pampersa.
***
Ubierał się zawsze na czarno. Czarny gol, czarne spodnie. W chłodniejsze dni zakładał także czarny płaszcz, który najlepsze lata co prawda miał za sobą ale nadal nadawał się do noszenia więc Elias Rocha nie zamierzał się go pozbywać. Całości dopełniały czarne włosy i szczupła podłużna twarz na której na próżno szukać było uśmiechu. Jedynie wieczny grymas niezadowolenia bo niby z czego miałby się cieszyć? Z pracy która dawała zerową satysfakcję? Większość jego uczniów ledwie potrafiła dodać dwa do dwóch a i tak bywali tacy, którzy nadal uważali że dwa plus dwa to pięć. Tak jak zawsze do pracy przyszedł kilka minut przed rozpoczęciem się pierwszy zajęć z klasą czwartą i westchnął.
Klasa fizyki znajdowała się w piwnicy i panował w niej wieczny półmrok. Małe okna nie wpuszczały do środka ani naturalnego światła ani powietrza więc zapach kurzu unosił się w powietrzu. Elias położył na biurku swoją teczkę i wyciągnął z niej teczkę w kolorze czarnym wyciągając ze środka plik spiętych ze sobą kartek i zacmokał z dezaprobatą. Niektórzy nigdy się nie nauczą. Bezwiednie sięgnął po telefon zerkając do aplikacji randkowej. Nina nie odpisała mu od chwili gdy zaproponował kawę. Wyszedł z aplikacji i odłożył telefon na bok. Z teczki wyciągnął kolejną teczkę z pracami klasy trzeciej. Nie było mu dane się skupić gdyż rozległ się dźwięk pukania do drzwi. W progu pojawił się Jordan Guzman.
─ Guzman przed czasem? ─ zapytał nauczyciel ─ Czym zawdzięczam ten zaszczyt?
─ Ja tylko na chwilę ─ odpowiedział chłopak ─ Proszę tylko o podpis ─ podał mu dokument. Fizyk wziął od niego kartkę zapoznając się z treścią. Popatrzył to na ucznia to na dokument.
─ Dlaczego miałbym zgodzić się na twój indywidualny tok nauczania fizyki? ─ zapytał go Nietoperz. Fizyk nie słynął z ugodowego traktowania uczniów. Dla niego nie liczyło się kto jest czyim synem czy córka tylko co młody człowiek ma do powiedzenia. A często i tak go to nie obchodziło.
─ Odwołałbym się do pana dobrego serca ─ nauczyciel l uniósł brew ─ ale zamiast tego proszę sprawdzić moje umiejętności. ─ dokończył swoją myśl.
─ Twoje ego cię kiedyś zgubi Guzman, ale dobrze ─ z teczki wyciągnął kartkę i położył ją na ławce. ─ Rozwiąż to do dzwonka a podpisze ci indywidualny tok nauczania fizyki, jeśli nie wyrzucę cię z zajęć.
─ Zgoda ─ chłopak nonszalancko wzruszył ramionami i usiadł w ławce sięgając po kartkę. Ponurak spojrzał na niego i wrócił do sprawdzania testów trzecioklasistów. Na trzy minuty przed dzwonkiem na lekcje położył kartkę przed nauczycielem i wstał z krzesła. Fizyk rzucił okiem na test Jordana i sięgnął po kartkę z indywidualnym tokiem nauczania fizyki. Podpisał ją bez słowa.
─ Przekaż ją vice-dyrektor Fernandez ─ powiedział. Guzman skinął głową w odpowiedzi gdy rozległ się dźwięk dzwonka. Drzwi do klasy otworzyły się i do środka zaczęli wchodzić uczniowie. Na widok stojącego Jordana kilkoro z nich zdziwiło się. Guzman zazwyczaj na lekcje przychodził modnie spóźniony. Widok go przed czasem był niecodzienny. ─ Guzman ─ Jordan popatrzył na fizyka. ─ Raz w tygodniu w bibliotece będę zostawiał ci test do rozwiązania. Raz w tygodniu w bibliotece rozwiążesz go i zostawisz. Czy to jasne?
─ Tak ─ odpowiedział chłopak i wyszedł.
─ Co to miało być? ─ zapytał głośno Enrique siadając obok Caroliny.
─ Coś co zdecydowanie ciebie nie dotyczy Ibarra ─ odpowiedział na to nauczyciel podnosząc się z miejsca. ─ Widzę w klasie nowe twarze ─ popatrzył to na Veronicę, która kręciła się wokół nie wiedząc gdzie usiąść. ─ Delgado zabierz plecak żeby dama w opałach mogła usiąść polecił synowi Normy i Adriana.
─ Adora ze mną siedzi.
Nauczyciel rozejrzał się dokoła
─ Nigdzie jej nie widzę czyżby zamieniła się w duszka Kacperka?
Marcus zabrał plecak. Veronica posłała mu lekki uśmiech.
─ I kilka starych ─ zerknął na syna Conrado ─ którzy nie uczą się na błędach ─ dodał ze złośliwym uśmieszkiem. ─ Za nim przejdziemy do lekcji ─ zaczął sięgając po stojący na biurku koszyk ─ żeby nic nie rozpraszało waszych szarych komórek ─ poruszył koszykiem przed Thalią ─ telefon ─ wyjaśnił jej ─ ląduje w koszyczku. Po zającach będzie mogli zabrać przedmioty które wkrótce przyrosną do waszych rąk. Dziewczyna bez słowa położyła komórkę w koszyku. Gdy telefony zostały zebrane fizyk odłożył koszyczek na bok i sięgnął po spięte kartki papieru. I położył je na ławce. ─ Dwie grupy. Podawajcie je do tyłu.
─ Sprawdzian? Semestr dopiero się zaczyna ─ jęknął Quen.
─ To świetny moment żeby sprawdzić ile zostało wam w głowach ─ rzucił do niego nauczyciel ─ i nie martw się Ibarra moje oczekiwania względem twojej osoby są równe zeru. ─ Drzwi od klasy otworzyły się. Do środka weszła Adora.
─ Przepraszam za spóźnienie ─ zaczęła ─ ale ─ urwała na widok Veronicy siedzącej z Marcusem.
─ Tak, tak, jesteś samotną matką, która musiała czekać na nianię ─ urwał i obrócił się w stronę nastolatki. ─ Siadaj ─ wskazał na miejsce w ławce przed Marcusem.
─ Zawsze siedziałam z Marcusem na fizyce
Fizyk ze świstem wypuścił powietrze z płuc.
─ Romeo i Julia wytrzymają bez siebie czterdzieści pięć minut razy dwa ─ odpowiedział lodowato i położył test przed Adorą. ─ I przez zbędne dyskusje straciliście zerknął na zegarek ─ pięć minut z dwudziestu więc radzę barć się do pracy zamiast marudzić, że nie siedzę w ławce z chłopakiem ─ Nietoperz usiadł za biurkiem sięgając po testy trzecioklasistów. W klasie zapanowała przyjemna dla ucha cisza , a Elias mógł wreszcie skupić się na teście Rory Ledesmy.
Adora długopisem podrapała się po karku jeszcze raz zapoznając się z treścią zadania. Nijak nie mogła się skupić gdyż Marcus, jej Marcus siedział ze swoją byłą dziewczyną w jednej ławce. W ławce w której było mało przestrzeni. Bezwiednie chwyciła włosy i związała je w wysoki koczek. Marcus miał teraz idealny widok na jej kark i widział doskonale znamię urodzeniowe. Maleńką Żyrafę. Adora mogła twierdzić, że to pies dla niego była to żyrafa. Zadania dotyczyły prawa Newtona. To ani trochę nie ułatwiało mu zadania. Adora po raz drugi skreśliła swoje obliczenia z taką zawziętością, że nawet fizyk podniósł wzrok z nad kartki.
─ Dzieci ─ mruknął pod nosem mimowolnie sięgając po swoją komórkę. Wszedł w aplikację i pospiesznie wystukał wiadomość do Niny. Komórka leżąca tuż przed nim rozświetliła się z dymkiem wskazującym na wiadomość. Elias popatrzył to na telefon w swoich dłoniach to na komórkę w koszyczku ze świstem wypuszczając powietrze. Łypnął na klasę. Zwłaszcza na jednego ciemnowłosego chłopca gryzącego końcówkę długopisu. Z zadumy wyrwał go dźwięk minutnika.
─ Delgado ─ warknął na chłopaka ─ zbierz kartki swojej grupy ─ polecił ─ ty nowa.
─ Veronica ─ przypomniała mu swoje imię.
─ Zbierz kartki swojej grupy ─ polecił ─ a do odpowiedzi
─ Pisaliśmy kartkówkę ─ wyrwało się Quenowi.
─ Zapraszam Ibarra ─ przywołał go ruchem ręki. ─ Zapraszam skoro jesteś taki wyrywny rozwiążesz nam kilka zadań.
**
Muzyka i śmiech wypełniły lokalny bar. Ivan Molina na widok Salvadora Sancheza występującego na scenie w towarzystwie córki zazgrzytał jedynie zębami, lecz nie mógł dziewczynie tego zabronić. Nie gdy uśmiech nie schodził jej z twarzy i był wstanie przełknąć fakt, że wszyscy się na nią gapią, niektórzy może nawet ślinią i że to Salvador Sanchez wywoływał na jej twarzy ten uśmiech. Przeklęty muzyczna!, pomyślał ze złością i spojrzał na Vedę. Była roześmiana. Była szczęśliwa i ku jego niezadowoleniu przypominała ojca. Nie miał świadomości, że Veda ma jego uśmiech dopóki nie zobaczył ich razem na scenie. Jego uśmiech, ten sam ruch ciała gdy porywała ich muzyka. Kiedy chwyciła jego skrzypce i zaczęła grać radosną melodię westchnął żałując ze w lokalu występował całkowity zakaz palenia. Veda natomiast skłoniła się i wyszczerzyła zęby w uśmiechu w stronę Salvadora.
Miała proste marzenia i czasami wydawały się zbyt proste. Miała wytyczoną ścieżkę kariery, która nie była prosta, lecz owocna. Muzyka dawała jej szczęście, radość. Nie krytykowała, nie marudziła. Była przy niej kiedy jej potrzebowała. I pomogła jej przetrwać. I dziś występowała na scenie wraz z Salvadorem Sanchezem, który w muzycznej historii zapisał się złotymi zgłoskami. I był jej ojcem, Veda obróciła się wokół własnej osi i opadła na stołek przy pianinie. Uniosła wieku i palcami przeciągnęła po całej długości klawiszy wydobywając z nich nieco nieczysty dźwięk. Skrzywiła się mimowolnie. Stać ją było na więcej. Zwłaszcza gdy na widowni siedziała wybita pianistka. Bezwiednie zaczęła grać. Zamknęła oczy. Salvador miał rację. To była melodia wprost stworzona do klawiszy. I zaczęła śpiewać.
─ Potrafi zjednać sobie tłumy ─ usłyszał Salvador Sanchez spokojny głos Fran. ─ Zupełnie jak ty gdy byłeś w jej wieku. ─ spojrzeli na chwilę po sobie. Mężczyzna uśmiechnął się kącikiem ust. Nie było sensu udawać przed Fran, że Veda nie była jego córką. Była. Krwią z jego krwi, z która dzieliła z nim pasję do muzyki. Veda na scanie diametralnie różniła się od Vedy poza sceną. Gdy grała, śpiewała liczyła się tylko muzyka. Nie otaczający ją ludzie. Odcinała się od tego jakby instrument na którym grała był tarczą chroniącą ją przed światem. Gdy był nieśmiały wycofanym nastolatkiem, którego wyzywano, któremu podstawiano nogi czy podrywano dziewczyny które mu się podobały wiedział, że tego nie odbierze mu nikt. Ivan Molina miał może i talent pływacki, ale scena to było jego królestwo.
Ciemne oczy Sancheza odnalazły Elenę i zmarszczył brwi gdy ich oczy się spotkały. Przeprosił Fran i podszedł do byłej kochanki bezwiednie odnajdując jej dłoń. Elena oparła mu głowę na ramieniu przymykając powieki.
─ Później ─ wymamrotała w odpowiedzi mocnej ściskając jego dłoń. ─ Jest w swoim żywiole ─ skomentowała patrząc na ich córkę ponad jego ramieniem.
─ To prawda ─ przytaknął ─ Eleno ─ jej imię wypowiedział miękko drugą ręką ujmują jej podbródek. ─ Co się dzieje? ─ westchnęła.
─ To było kilka ciężki dni ─ wyznała. Nie kłamała. To były ciężkie tygodnie. Dla niej. Dla Vedy i Salvadora. ─ A czeka mnie jeszcze garażowa wyprzedaż pamiątek po teściowej ─ pokręciła głową. ─ Wpadniesz?
─ Na rupiecie po twojej teściowej? Zawsze ─ uśmiechnęła się. ─ Tu się schował ─ zmarszczyła brwi ─ twój uśmiech ─ dodał jakby to nie było oczywiste czule pocierając ją po dołku na brodzie który pojawiał się tylko wtedy gdy się uśmiechała. Miała go już upomnieć. Że to niewłaściwie, że jest tu zbyt wiele par oczu, ale nie potrafiła wydusić z siebie słowa.
Salvador miał rację to był utwór stworzony pod fortepian. Córka Eleny i Salvadora wolała instrumenty smyczkowe czy strunowe jednak były takie utwory, które można było grać tylko i wyłącznie na klawiszach. Przymknęła powieki i zaczęła wykonywać piosenkę, która nie chciała opuścić jej myśli odkąd Jordan Guzman oznajmił, że Yon kocha inną dziewczynę. Veda była zaskoczona. Nie potrafiła zrozumieć jak to możliwe, że kocha kogoś innego a spotyka się z kimś innym? To nie powinno tak wyglądać. Ludzie powinni być z kimś kogo kochają. Czy nie na tym polega piękno miłości? , zapytała samą siebie. Piosenka „do kiedy jestem” nijak miała się do jazzu, lecz Veda koniecznie musiała to z siebie wyrzucić.
Yon był zły na Joela który wyciągnął go do baru. „Potrzebuje kierowcy” oznajmił mu nagle. Siedemnastolatek miał na końcu języka ciętą ripostę, coś o taksówkach, ale od rozwiązywania równań zaczynała go boleć głowa. Uznał, że przyda mu się trochę świeżego powietrze. Wuj obiecał matce że nie został długo. Yon w końcu miał następnego dnia szkołę. Wcisnął ręce w kieszenie spodni gdy jego spojrzenie powędrowały do sceny, która z jego miejsca była doskonale widoczna. Przełknął ślinę. Białą koszulę podwinęła do łokci. Była w dżinsach i trampkach.
─ Twoja wiolonczelistka jest pełna niespodzianek ─ usłyszała szept Joela. ─ Ciekawie na jakim instrumencie potrafi jeszcze grać? ─ zapytał. Yon zbył go machnięciem ręki nie odrywając ciemnych oczu od jej profilu. Nie wiedział , że potrafi też śpiewać. Jakaś cząstka chłopaka podpowiadała mu, że piosenka, którą śpiewała, którą wszyscy oklaskiwali była jej autorstwa. Gdy wstała aby się ukłonić ich oczy się spotkały a na jej ładnej piegowatej buzi pojawił się szczery uśmiech. Yon skulił ramiona, lecz i tak wiedział, że go zobaczyła i do niego podeszła.
─ Nie wiedziałam że jesteś fanem jazzu ─ zaczęła przysiadając się do ich stolika. ─ Słuchasz tylko tego swojego łubu-dubu.
─ Łubu-dubu? ─ Joel uniósł brew rozbawiony. Veda natomiast bezwstydnie dobrała się do frytek mężczyzny.
─ No wiesz, ona mnie nie kocha więc pójdę w tango z inną. Czy o czym tam śpiewają hiphopowcy.
─ Tak a Swift niby o czym śpiewa jak nie o złamanym sercu? ─ odgryzł się chłopak zabierając jej frytki. Skrzywiła się.
─ Tak, może i Taylor śpiewa o złamanym sercu i swoich ex ale nie potrzebuje przy tym używać tylko brzydkich słów ─ odpowiedziała. Joel połknął uśmiech. ─ Robi to z klasą.
─ Ma dziewczyna rację ─ zauważył całkiem przytomnie Joel i podsunął jej swoje frytki. Zespół zaczął grać skoczne radosne rytmy.
─ Zatańcz ze mną ─ zwróciła się do chłopaka i podniosła z miejsca.
─ Nie
─ Dlaczego? Nie bądź taki i chodź nauczę cię kroków ─ on splótł ręce na piersiach zaciskając usta w wąską kreskę. Joel skarcił siostrzeńca wzrokiem i sam wstał.
─ To może mnie nauczysz? Chętnie podszkolę się przed randką ─ Veda przeniosła na niego wzrok i ujęła jego dłoń. Yon jeszcze usłyszał jak pyta z kim ma tę randkę za nim nie ruszyli na parkiet. Joel okazał się być bardzo pojętnym uczniem a Yon prychnął. Jego wujek nie potrzebował lekcji , a Veda go przekabaciła. Zacisnął usta w wąską kreskę i zapatrzył się w swój telefon.
─ Dlaczego on nie chcę ze mną zatańczyć? ─ zapytała Joela Veda gdy muzyka zwolniła.
─ Proste. Wstydzi się.
─ Czego?
─ Publicznych harcy na parkiecie ─ odpowiedział a ona zmarszczyła nosek.
─ Wstydzi się tańczyć publicznie ze mną czy z każdą dziewczyną? ─ dopytała.
─ Każdą. Taki to już urok młodości.
─ To nie ma sensu. On wie że ludzi guzik obchodzi czy zna kroki czy nie?
─ On jest nastolatkiem ─ odpowiedział na zmarszczyła nosek ─ on myśli że innych to obchodzi więc to jego obchodzi. Rozumiesz co nam na myśli?
─ Wydaje mi się że tak ─ odpowiedziała na to Veda. ─ Dasz radę wyciągnąć go na zewnątrz?
─ Dam, a co kombinujesz?
─ Zupełnie nic ─ dziewczyna uśmiechnęła się niewinnie i wyślizgnęła się z jego objęć opuszczając lokal. Podszedł do siostrzeńca.
─ Będziemy się zbierać ─ poinformował go. ─ Idź, ja zapłacę tylko rachunek. Yon, który chciał się już stąd wydostać odetchnął z ulgą i wyszedł z lokalu. Joel natomiast rozsiadł się na swoim krześle rozglądając po tłumie. Gdy podeszła do niego kelnerka zamówił jeszcze jedne frytki.
Yon tymczasem wyszedł na zewnątrz, a jego spojrzenie po kilku chwilach padło na Vedę. Wypuścił ze świstem powietrze i już chciał wrócić gdy się odwróciła. W świetle ulicznych latarni nie widział dobrze jej twarzy , ale był niemal pewien, że się uśmiecha.
─ Szybko poszło ─ stwierdziła a on zaklął szpetnie pod nosem. Mógł się domyślić, że szepcząc sobie wuj i Balmaceda uknuli jakiś spisek. ─ Chodź ─ wyciągnęła w jego kierunku dłoń. ─ Zatańcz ze mną.
─ Co?
─ Może być salsa ─ odparła na to. ─ Nie musisz się wstydzić, parking jest pusty i nikt nas nie zobaczy.
─ Co? Kto ci powiedział? ─ zapytał ją westchnął. ─ Ja nie tańczę ─ odpowiedział na to. ─ Po za tym tutaj nie ma muzyki.
─ To żaden problem ─ podeszła do niego i wsunęła mu do ucha słuchawkę. Ten poufały gest sprawił, że podskoczył. ─ Przepraszam ─ powiedziała. ─ Ja też nie lubię gdy toś mnie znienacka dotyka.
─ Jest ok ─ zapewnił ją. Nie miał ochoty tańczyć i najchętniej wsiadłby do swojej hondy i odjechał. Joel niech wraca sobie sam skoro wrobił go w to wszystko. Z drugiej jednak strony wiedział po ostatnich wydarzeniach że zostawianie samotnej dziewczyny na ciemnym parkingu może się dla niej źle skończyć. ─ Jeden raz ─ zapewnił ją, a ona się uśmiechnęła i wzięła go za rękę. Gdy w jego uchu rozległy się rytmiczne dźwięki muzyki Iglesiasa pozwolił jej się prowadzić. Nie wiedział w którym momencie przejął kontrolę.
─ Kłamczuszek z ciebie ─ stwierdziła.
─ Nie powiedziałem, że nie umiem tańczyć tylko że nie tańczę ─ wyjaśnił obracając ją dokoła ─ a to znacząca różnica. Veda trąciła go biodrem o biodro gdy w jej uszach rozbrzmiała muzyka z zupełnie innego gatunku. Yon obserwował jej ruchy. Jej szybko poruszające się stopy, które próbował naśladować. ─ Gdzie ty się tego nauczyłaś?
─ Na rytmice ─ odpowiedziała chwytając go za rękę i obracając się wokół własnej osi. ─ Mam problem z integracją sensoryczną i gdy byłam dzieckiem chodziłam na rytmikę.
─ Integracją sensoryczną?
─ To proces przetwarzania przez mózg bodźców sensorycznych. ─ odpowiedziała zarzucając mu ręce na szyje. ─ Miałam problemy. Nadal mam ─ poprawiła się.
─ Nie lubisz gdy ktoś cię znienacka dotknie ─ domyślił się. Powiedziała mu to więc to zapamiętał.
─ Tak, wolę inicjować kontakt fizyczny. Lubię swoją przestrzeń. Obcinam metki ─ wyznała. ─ od ubrań. Drażnią mnie więc muszą być obcięte inaczej dostaje szału i nie mogę się na niczym skupić ─ wyjawiła bezwiednie palcami gładząc go po karku gdy kołysali się w rytm muzyki. ─ Gdy byłam mała nie lubiłam się czesać.
─ Czesać?
─ Drażniło mnie ─ urwała ─ nadal drażni to uczucie gdy coś prześlizguje ci się po włosach. Szczotka albo grzebień. Nie lubię tego , ale toleruje bo nie mogę chodzić w potarganych włosach. Ty tego nie zrozumiesz ─ bezczelnie przesunęła palcami po jego głowie. ─ Masz strasznie krótkie włosy ─ powiedziała wyraźnie tym faktem zirytowana. ─ Ja tam lubię mieć gdzie wczepić paluszki. No i nie lubię głośnych tłocznych miejsc. ─ Yon zmarszczył brwi i odwrócił do tyłu głowę spoglądając na szyld lokalu to na Vedę.
─ Tam jest dość głośno ─ zauważył odsuwając się od dziewczyny na bezpieczną odległość.
─ To prawda, ale tam mogę się odciąć ─ wyjaśniła. ─ Gdy jestem na scenie ─ zaczęła ─ to liczy się tylko muzyka. Ludzie i hałas nieco mniej ─ wyjaśniła. ─ Muzyka na żywo mi nie przeszkadza, spodziewam się jej więc jestem przygotowana.
─ Nie lubisz niespodzianek ─ domyślił się ─ głośnych niespodzianek ─ dodał. ─ Coś jak nagle wycie syreny strażackiej.
─ Tak, albo wycie czajnika z gotującą się wodą ─ wzdrygnęła się na samą myśl. ─ Mam ochotę na kebab ─zamrugał powiekami zaskoczony. ─ Zjesz ze mną kebab?
─ Nie jadam kebabów ─ odpowiedział.
─ Oj daj spokój ─ chwyciła go za rękę i pociągnęła ─ Tu za rogiem jest budka ─ ścisnęła mocnej jego palce. ─ od jednego nie zapchają ci się żyły.
─ Bardzo zabawne ─ mruknął niechętnie idąc z nią. Budka była i była otwarta. Yon nie skomentował, że w lokalu są zdrowsze dania niż kebab z budki, lecz i tak by go nie posłuchała. Veda złożyła zamówienie i już po chwili wcisnęła mu do ręki jedzenie którego nie chciał. Sama wbiła zęby w danie i ruszyła przed siebie. Jemu nie pozostało nic innego jak odwinąć sreberko i pójść jej śladem. Kebab nie smakował najgorzej. ─ Ta piosenka ─ zaczął.
─ Do kiedy jestem ─ podała mu tytuł.
─ Sama ją napisałaś?
─ Tak, czasem pisze gdy za dużo dzieje się w mojej głowie ─ wyjaśniła ─ wtedy zaczynam pisać. Czasem są to tylko nuty, a czasem słowa to dużo łatwiejsze.
─ Od czego?
─ Od powiedzenia na głos tych wszystkich uczuć które czuje ─ wyjaśniła. ─ Ja ─ urwała i przysiadła na jednej z ławek ─ czasem nie rozumiem tego co czuje ─ wyznała zerkając na niego. ─ dlaczego coś mnie smuci albo złości więc wtedy pisze a już na pewno gram. Ty co robisz?
─ Ćwiczę ─ odpowiedział pierwszą rzecz jaka mu przyszła do głowy. ─ wyciskam ciężary na siłowni.
─ Nie lubię ćwiczyć ─ skrzywiła się ─ Jestem beznadziejna w sportach. ─ wyjawiła. ─ Nie rozumiem tej całej sportowej otoczki. Dlaczego ludzie ekscytują się grupą facetów biegających za piłką?
─ Bo ─ urwał ─ chodzi o rywalizację, adrenalinę, emocje. To ludzi ekscytuje w konkursie chopinowskim?
─ To ─ zaczęła ─ wiesz ile pracy trzeba włożyć żeby zagrać Chopina? Ile potu i łez trzeba z siebie wylać?
─ Wiesz ile potu i łez trzeba z siebie wylać, żeby strzelić chociaż jednego gola? ─ odpowiedział pytaniem na pytanie wyrzucając złotko do kosza. Spojrzeli na siebie i równocześnie zaczęli się śmiać. ─ Czasami boli cię każdy mięsień.
─ Mnie najbardziej boli kark ─ wyznała ─ i ramiona ─ dodała. ─ Ej ty nigdy nie widziałeś jak gram ─ zaskoczyła go tym stwierdzeniem. Skinął głową, ona zaś poderwała się z miejsca i pociągnęła go za rękę. ─ Muszę ci pokazać.
─ Teraz?
─ No tak ─ pociągnęła go w stronę „Czarnego kota” i gdy tam dotarli poprosiła żeby na nią zaczekał przed knajpą. Yon westchnął zirytowany, lecz brakowało mu sił, żeby protestować. Veda wyszła z lokalu Anity po chwili taszcząc za sobą futerał w którym znajdowała się wiolonczela. ─ Tam będzie idealnie ─ wskazała ruchem ręki na altankę. Wziął od niej instrument.
Deszcz zaczął padać gdy tylko znaleźli się we wnętrzu. Veda się uśmiechała wyciągając ze środka instrument. Yon odsunął się dając dziewczynie przestrzeń. Ku jego zaskoczeniu wyciągnęła smyczek z włosów a czarne pasma opadły na jej ramiona. Siedemnastolatka wydawała się być taka drobna.
─ Jakieś życzenia? ─ zapytała podnosząc na niego wzrok. Pokręcił przecząco głową. Nic nie przychodziło mu do głowy. Nie znał się na muzyce klasycznej. Ona znał utwory Eminema. Obcy był mu Bach czy Vivaldi. Znał te nazwiska z lekcji muzyki, ale nie odróżniłby jednego od drugiego. Uśmiechnęła się kącikiem ust i zaczęła grać pierwszą melodię jaka przyszła jej do głowy. Oparł się ramieniem o altankę i uśmiechnął mimowolnie słysząc znaną sobie muzykę z „Ojca chrzestnego” Była skupiona. Oczy miała zamknięte. Deszcz rytmicznie uderzał o dach przez co melodia brzmiała zdecydowanie bardziej złowrogo. Gdy płynnie przeszła z historii mafijnego bossa do Taylor Swift, aby na koniec wykonać kawałek Eminema który ten napisał dla córki.
─ Potrafisz zagrać wszystko? ─ zapytał.
─ Nie ─ zaprzeczyła ─ gdybym potrafiła zagrać wszystko nie potrzebowałaby Juliard ─ wyjaśniła mu. ─ Potrafię zagrać wiele popularnych piosenek ─ wyjawiła ─ ale musze się do tego odpowiednio przygotować. ─ Tak potrafię zagrać coś „ze słuchu” , ale to musi być coś co wpada w ucho i musi być odpowiednio rozpisane. ─ zmarszczył brwi i usiadł obok niej na ławeczce.
─ Rozpisane?
─ Nie da się zagrać na wiolonczeli jeśli nie zostanie ona odpowiednio rozpisana. Mogę zagrać Taylor Swift na wiolonczeli jeśli ją rozpisałam na wiolonczeli.
─ Rozumiem ─ teraz to ona uniosła brew. ─ Daną melodię piosenkę rozpisujesz w zapisie nutowym na pięciolinii. ─ urwał i nieco się zmieszał ─ Chodzę na muzykę ─ był z niej beznadziejny, ale była to łatwa ocena.
─ Potrafisz grać na jakimś instrumencie?
─ Nie
─ Śpiewać?
─ Nie ─ odpowiedział jeszcze raz przecząco.
─ To po co chodzisz na muzykę? ─ zapytała go dziewczyna. ─ Ja chodzę na muzykę, bo gram na wiolonczeli i idę do Juliard i zamierzam dostać się do Nowojorskiej Orkiestry Symfonicznej. Po co robić coś co nie jest twoją pasją?
─ Żeby mieć większe szanse na stypendium ─ odparł. ─ Musze być nie tylko wybitnym sportowcem, ale też mieć dobre oceny.
─ Rozumiem ─ zapewniła go poprawiając wiolonczelę. ─ To na pewno znasz ─ zapewniła go i zaczęła grać. Tym razem nie zamknęła oczu. Spojrzała na niego wielkimi ciemnymi oczami i zaczęła grać Tennessee. Przymknęła powieki. Rzęsy rzucały cienie na jej piegowate policzki. Zamilkł zasłuchany.
**
Anita Vidal odnalazła Elenę w towarzystwie Salvadora Sancheza. Elena siedziała natomiast na scenie gdzie Sal czyścił ustnik po występie.
─ Masz chwilę? ─ zapytała kobietę i usiadła obok niej nogi swobodnie zwisały z prowizorycznego podium.
─ O co chodzi? ─ kobieta wyciągnęła szyję szukając nastoletniej córki.
─ Pamiętasz tą dziewczynę z wczoraj?
─ Tą od zupy? ─ Anita skinęła głową.
─ Ma na imię Raquel ─ wyjaśniła ─ spędziła u mnie noc ─ dodała. Elena zmarszczyła brwi zaś właścicielka lokalu przedstawiła historię którą opowiedziała jej nastoletnia dziewczynka. Usta nauczycielki angielskiego zacisnęły się w wąską kreskę, gdy słuchała z uwagą i w skupieniu historii.
─ Wyjdziemy na zewnątrz? ─ zaproponowała kobieta. ─ Muszę zapalić ─ ruszyła do wyjścia i podeszła do Ivana który bezceremonialnie oddał jej paczkę papierosów wyciągniętych z kieszeni kurtki. Na zewnątrz zapaliła papierosa i wsunęła go do ust. Anita zauważyła, że drżą jej ręce. ─ Nie sądziłam, że ktoś jeszcze kultywuje tradycję porwań ─ zaczęła siadając na chodniku. Anita podążyła jej śladem i nie skomentowała papierosa w jej rękach. ─ Twoja Raquel to musi być Raquel Lebron ─ podała jej nazwisko. ─ Córka Ramona Labrona, patriarchy największego taboru Tamaulipas─ wyjaśniła. ─ Baron zapewne planował połączenie dwóch taborów w jeden pod rządami Jonasa i Raquel. Czysto strategiczne posunięcie .
─ Co wiesz o porwaniach?
─ Jak widać tradycja ta nie umarła ─ odpowiedziała na to kobieta i westchnęła. ─ Dla wielu chłopców z taboru to rytuał przejścia. Dzięki porwaniu wybranki stają się mężczyznami. Zakradają się do domów i wyciągają dziewczyny z łóżek, albo porywają je z targów czy lokalnych świąt. Każdy pretekst jest dobry. Dla nich to forma świętowania.
─ I Baron na to przystał?
─ Nie sądzę, żeby miał specjalnie wybór jeśli przyszłą synową miała zostać córka Ramona ─ Anita zmarszczyła brwi. ─ Matka Lebrona pochodzi z Pueblo de Luz, z taboru Barona. Została porwana przez swojego przyszłego męża więc syna wychowali w ten sam sposób. Jego żona Natalia także została porwana. I to nie jest jej prawdziwe imię.
─ Nie rozumiem.
─ Pierwszą rzeczą po porwaniu jest wybór nowego imienia dla wybranki jako symbol nowego początku ─ wyrzuciła z siebie Elena zgniatając papierosa butem. W palcach obracała zapalniczką. ─ Natalia to imię które wybrał dla niej Ramon ─ oparła się plecami o chłodny mur lokalu przymykając powieki. ─ Jej matka nauczyła ją rozwiązywać więzy?
─ Tak, to dziwne?
─ Bardzo ─ odpowiedziała na to kobieta. ─ Matki wychowane w duchu „mogą cię porwać gdy tylko zaczniesz kwitnąć” rzadko uczą córki jak rozwiązywać więzy. Nie mówią „uciekaj gdy nadarzy się okazja” raczej każą być spokojne i posłuszne. A już na pewno nie uczą córki pisać i czytać, bardziej szyć i gotować.
─ Natalia nie chciała, żeby córka podzieliła jej los ─ zauważyła całkiem przytomnie kobieta. ─ Poznałaś ją?
─ Nie, to znaczy słyszałam że Ramon się ożenił, ale nigdy nie poznałam jego żony. Słyszałam, że przyjeżdżał do Pueblo de Luz z matką i córką. Tamtejsze kobiety nie miały o niej najlepszego zdania.
─ Bo?
─ Urodziła tylko córkę ─ oznajmiła Elena gorzko, a Anita prychnęła pogardliwie. ─ To dziwne, że nikt jej nie szuka.
─ Może Baron powiedział, że zginęła w katastrofie mostu i ciało porwał nurt ─ zasugerowała kobieta. Takie kłamstwo było podobne do Altamiry.
─ Mógł, ale Ramon wyprawiłby jej pogrzeb. Śmierć w taborach jest bardziej celebrowana niż narodziny czy ślub ─ wyjaśniła. ─ Śmierć jedynej dziedziczki Lebrona? Tabor opłakiwałby ją miesiącami.
Anita zamyśliła się przez chwilę. Do głowy przyszła jej jeszcze jedna myśl.
─ Porwania są między taborami?
─ Zazwyczaj. Najczęściej do porwań dochodzi ósmego kwietnia. To święto Romów, coś jak Dzień Niepodległości. To właśnie wtedy w jednym miejscu i czasie skupia się najwięcej panien na wydaniu.
─ Ich córki zostają porwana i nikt nie reaguje?
─ Dla nich córki są stracone z chwilą porwania ─ Anita spojrzała na Elenę a Elena na Anitę. ─ Porwanie jest jak akt małżeństwa więc ─ urwała czekając aż sens słów dotrze do właścicielki Czarnego kota. Anita zaklęła szpetnie pod nosem a Elena odpalił kolejnego papierosa.
─ Myślisz że Jonas?
─ Wątpię, Raquel miała zostać żoną syna patriarchy, zjednoczyć dwa tabory ich związek byłby celebrowany ze wszystkimi przyjętymi normami wliczając w to wywieszanie prześcieradła na dowód skonsumowania związku i czystości panny młodej.
─ Obrzydlistwo
─ Wiem ─ przyznała jej rację Elena ─ Coś innego chodzi ci jednak po głowie ─ zauważyła kobieta. ─ O co chodzi?
─ Mogła nie być z taboru? Mogła być zwyczajną dziewczyną która znalazła się w złym miejscu i czasie?
─ Gajdo na żonę dla patriarchy? To byłby pierwszy taki przypadek, ale to wiele tłumaczy. Raquel umie czytać i pisać, chodziła do szkoły, matka uczyła ją jak przetrwać po porwaniu jak uciec ─ kobieta wstała Anita zaś zmarszczyła brwi. ─ Ani idź po Ivana ─ powiedziała powoli i łagodnie szatynka. Anita zmarszczyła brwi ─ po prostu idź ─ powtórzyła z naciskiem.
─ Eleno ─ usłyszała swoje imię i obcy śpiewny akcent.
─ Ramon ─ przywitała się z mężczyzną skinieniem głowy. ─ Miło cię widzieć ─ odpowiedziała jak gdyby nigdy nic kobieta wypuszczając z palców papierosa i wgniatając go butem w chodnik. ─ Dawno się nie widzieliśmy.
─ Od dnia gdy odrzucałaś moje oświadczyny ─ przypomniał jej. Z trudem zmusiła się do pozostania nieruchomą. ─ Dałabym ci szczęście
─ Dałeś je komuś innemu ─ odparła na to wdowa po Jose. ─ Co sprowadza cię do miasta?
─ Podobno widziano tu moją córkę ─ odpowiedział ─ zgłosiłem sprawę na policję, ale wątpię żeby ktokolwiek z nich przejął się moją córeczką. Tez masz córkę prawda Eleno?
─ Tak ─ potwierdziła modląc się w duchu żeby Veda została w środku lokalu i nie wyszła jej szukać.
─ Siostro ─ drgnęła na dźwięk znajomego głosu. Przełknęła ślinę na widok znajomej i obcej twarzy jednocześnie. ─ Witaj.
─ Emilio ─ imię wypowiedziała przez ściśnięte gardło. Pamiętała chłopca. Dziś był mężczyzną. Wiedziała że do niej nie podejdzie że jej nie uściska chociaż jej serce rwało się do młodszego braciszka.
─ Podobno owdowiałaś
─ Tak, Jose zmarł.
─ Niezbyt spokojnie z tego co słyszałem ─ bezwiednie skinęła głową ─ Szukamy Raquel podobno widziano ją w tym lokalu ─ wskazał na budynek
─ Nic mi na ten temat nie wiadomo ─ skłamała gładko patrząc bratu w oczy. Z lokalu wyszedł Ivan Molina. Elena odetchnęła z ulgą gdy był sam. Anita jakby przeczuwając kłopoty została w lokalu.
─ Masz moje papierosy? ─ zapytał Ivan Elenę zachowując się nonszalancko jakby przypadkiem wyszedł na zewnątrz. Elena wyciągnęła wetkniętą w tylną kieszeń spodni paczkę papierosów i mu ją oddała. ─ Jakiś problem panowie/?
─ Szukam córki
─ Ach to pan ─ spojrzał na Ramona. ─ Policja prowadzi stosowne śledztwo w sprawie zaginięcia pańskiej córki
─ Podobno tutaj jest
─ Nonsens ─ zapewnił go Ivan ─ O tej porze nieletnim wstęp wzbroniony.
─ Będzie miał pan szeryfie jeśli wejdziemy i się rozejrzymy?
─ Tak będę miał ─ odpowiedział zrównując się z Ramonę. ─ W tym lokalu nie ma pańskiej córki ─ zapewnił go szeryf lodowatym głosem.
Emilio położył dłoń na ramieniu Ramona.
─ Poszukamy jej rano ─ zapewnił go mężczyzna─ Wracajmy w gościnę do Barona.
Ramon skinął głowa
─ Miło było cię znowu zobaczyć Eleno. ─ powiedział do niej Ramon. ─ Masz piękną córkę gdy tylko zobaczyłem ją na komendzie wiedziałem że jest twoja. Skóra zdarta z matki. Nie wiem czy słyszałaś ale owdowiałem ─ zaczął. Palce dłoni Ivana zacisnęły się w pięści ─ jeśli chcesz wrócić do domu ─ zaczął ─ zawsze możesz.
─ To bardzo hojna propozycja, ale moja odpowiedź zawsze będzie taka sama ─ odpowiedziała chłodno kobieta. Ramon skinął lekko głową i odszedł. Brat posłał powłóczyste spojrzenie i również poszedł za swoim patriarchą. ─ Muszę znaleźć Vedę ─ zwróciła się bezpośrednio do Ivana.
─ Jest na parkiecie ─ wyjaśnił Ivan i skrzywił się. Elena sztywno skinęła głową i weszła do lokalu.
─ Gdzie jest Ramon? ─ podskoczyła na dźwięk głosu Anity, która pociągnęła ją na zaplecze. Ivan wślizgnął się za bar za nimi.
─ Odszedł.
─ Czy któraś z was łaskawie wyjaśni mi co się tutaj odwala? ─ zapytał bez żadnych wstępów. Anita łypnęła na siostrę, która ruchem głowy wskazała na biuro na zapleczu. ─ I dlaczego mam wrażenie że Lebron ci się oświadczył? I to nie po raz pierwszy. ─ Kobieta westchnęła.
─ To nie był pierwszy raz ─ odpowiedziała na to Elena. ─ i to było bardzo dawno temu.
─ On nie zapomniał ─ odpowiedział na to Ivan. ─ I gdzie ona jest?
─ Kto? ─ zapytała z niewinną miną Tina.
Posłał jej pełne politowania spojrzenie gdy drzwi od gabinetu zaskrzypiały i ze środka wyszła Raquel. Ivan miał wrażenie, że już gdzieś spotkał drobną szatynkę, która stanęła za plecami Anity.
─ Eleno pilnuj Vedy ─ polecił Molina ─ a was zabieram do domu.
─ Ivan ─ Anita spojrzała na niego karcąco. ─ Umiem o siebie zadbać i nie potrzebuje niańki.
─ Ramon Lebron jest w mieście i przetrząśnie całe miasto żeby znaleźć tą małą moje kule są skuteczniejsze niż twoje pięści więc nie grymaś. Tina wszystkiego tu dopilnuje. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3492 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 11:42:58 16-09-24 Temat postu: |
|
|
temporada IV C 020
Jeremiah Torres był pijany. Olivier Bruni na widok nastolatka na progu swojego mieszkania uniósł brew i zastygł w pozie kompletnego zaskoczenia. Tego po kapitanie drużyny się nie spodziewał.
─ Jesteś pijany ─ powiedział trener. Remmy uśmiechnął się od ucha do ucha.
─ Pijany na legalu ─ roześmiał się z własnego marnego dowcipu i zaczął śpiewać ─ Sto lat! Sto lat ─ nauczyciel chwycił go za rękę i wciągnął do swojego mieszkania za nim wścibska sąsiadka spod czwórki usłyszy pijackie przyśpiewki.
─ Co ci odbiło? ─ zapytał go zasadzając szatyna na kanapie. Remmy z ciekawością rozejrzał się po mieszkaniu trenera po chwili przypominając sobie że już tutaj był i zachichotał.
─ Mam dziś urodziny ─ przypomniał mu.
─ To jeszcze nie powód żeby się upijać ─ odbił piłeczkę Bruni przygotowując kawę.
─ To też rocznica śmierci mojej mamy ─ dorzucił opierając głowę o kanapę ─ Rocznica zabójstwa mojej maki.
─ Zabójstwa? Nie wiedziałem, że została zamordowana.
─ Przeze mnie ─ dodał. Olivier potrzebował kilku chwili aby poskładać fakty. Matka Remmego zmarła przy porodzie osiemnaście lat temu. ─ Nie chciałem się urodzić normalnie.
Trener usiadł obok niego z kubkiem napoju. Odłożył go na stolik do kawy uznając że czarny napój może poczekać aż nico ostygnie.
─ To nie twoja wina.
Chłopak prychnął jasno dając do zrozumienia co myśli w tej konkretnej kwestii.
─ Urodziłem się ─ uniósł rękę ─ ona umarła. ─ uniósł rękę ─ ja ją zabiłem ─ wskazał palcem na siebie. ─ Ja, bo byłem źle ułożony i musieli ją rozciąć żeby mnie wyciągnąć.
─Jeremiah ─ zaczął Bruni spoglądając na nastolatka. Kolorowe boa zwisało smętnie z jego szyi. Głowa opadła na oparcie kanapy. ─ zapewne lekarze musieli wybierać między tobą a twoją mamą.
─ Baby z taboru ─ prychnął. Olivier zamrugał powiekami. ─ Moja mama odwiedzała przyjaciółkę gdy nadszedł dla niej czas rozwiązania żyjącą sobie gdzieś w lesie czy innych okopach ─ Olivier uznał że tłumaczenie mu że „las” i „okopy” to dwa różne miejsca ─ i mama zaczęła rodzić więc wezwano akuszerkę.
─ Ojciec ci o tym powiedział?
─ Nie ─ zaprzeczył, ─ podsłuchałem kiedyś jego rozmowę z babką. Nie wiem ile mogłem mieć lat. Elvira moja mama poszła do znajomej w odwiedziny ─ zaczął jeszcze raz Remmy ─ zaczęła tam rodzić i te głupie baby z taboru uznały że zamiast w szpitalu powinna rodzić wśród nich ─ bezwiednie zaczął skubać boa na szyi sypiąc wszędzie kolorowe piórka. ─ Byłem źle ułożony więc rozcięli ją i mnie wyciągnęli. ─ chłopak głośno przełknął ślinę. ─ Zawsze mówili mi, że mama mnie kochała najbardziej na świecie, że czekała na mnie a ja ją zabiłem.
─ Nie zrobiłeś tego ─ wziął go za rękę i czule pogładził kostki nastolatka ─ Twoja mama miała pecha ─ Remmy prychnął pod nosem. ─ Czemu tutaj przyszedłeś?
─ Upiłem się ─ odpowiedział na to Torres. ─ Wolałbym żeby ojciec nie widział mnie pijanego ─ dodał ─ zaraz zacząłby wypytywać dlaczego? Suszyć mi głowę o to że cukrzyca i alkohol to bardzo kiepskie połączenia, a ten dzień i dla niego nie jest łatwy. Zabiłem mu ukochaną.
─ Nie zabiłeś.
─ Umarła żebym ja mógł żyć jeśli to na zabójstwo to ja już nie wiem czym jest zabójstwo. ─ Remmy zamrugał powiekami i opadł na kanapę układając się na niej wygodnie. Bruni spojrzał na nastolatka i westchnął. To był bardzo zły pomysł. ─ Myślę że ojciec zaczął bzykać Claudię bo był samotny. Ukochana mu umarła, został sam z dzieckiem które darło się w niebogłosy i nie wiadomo czego chciało a on był samotny.
─ Samotny?
─ Wolę myśleć „że związał się z Claudią bo był samotny” niż że związał się z Claudią bo chciał sobie użyć. Claudia do straszna suka ─ poinformował Bruniego. ─ Cameron nie jest lepsza. Jego trzecia ex ─ dorzucił jakby się nie domyślił ─ ale Claudia ─ skrzywił się ─ Jest podróżniczką „wolnym duchem” który otwiera klub dla młodych w San Nicholas. Olimp, Hades czy innego Kupidyna.
─ Jesteś zalany.
─ Wiem ─ odpowiedział ─ ale wiem też że Romeo jest dobry.
─ Tak, gdy przestały mu się plątać nogi był całkiem niezły.
─ Był zestresowany ─ odparł na to chłopak. ─ Ja przed swoim pierwszym treningiem w roli kapitana rzygałem w kiblu jak kot. ─wyjawił mu. ─ Tak też było przed drugą połową meczu o mistrzostwa stanowe. Piłem wodę i rzygałem wodą. Tamten semestr był koszmarny.
─ Wygrałeś mistrzostwo stanu.
─ Tak i tylko ja wiem jaką cenę przypłaciłem z tamto zwycięstwo. Powinienem był odejść ─ powiedział znienacka. ─ Powinienem był rzucić to wszystko w cholerę po tamtym, ale nie potrafiłem ─ usiadł na kanapie i sięgnął po kawę stojącą na stole. ─ Nie potrafiłem odejść jakbym chciał sobie samem udowodnić, że potrafię przejść nad tym do porządku dziennego. Jakby nic się nie stało.
─ A co się stało? ─ zapytał go trener. Remmy spojrzał na niego i upił łyk kawy.
─ Wszystko i nic ─ odpowiedział lakonicznie chłopak pijąc małymi łykami gorzki napój. ─ Moje życie wywróciło się do góry nogami w siedem minut.
─ Siedem minut ─ Bruni usiadł obok Torres ale ten się odsunął na drugi koniec kanapy.
─ Nie chcę o tym rozmawiać ─ zastrzegł sobie wpatrując się w kubek z napojem. ─ Nie powiedziałem nawet ojcu. Nit nie wie i nikt się nigdy nie dowie ─ powtórzył. Olivier skinął głową. Remmy odstawił pusty kubek po kawie i położył się z powrotem na kanapie wyciągając przed siebie długie szczupłe nogi. ─ On nie chcę trzymać mnie publicznie za rękę ─ wypalił nagle.
─ On?
─ Tak on ─ powtórzył dobitnie. ─ Całuje mnie po kątach, ale nie chce trzymać się za rękę.
─ Chciałbyś trzymać go za rękę?
─ Chciałbym z nim robić dużo więcej niż trzymać go za rękę ale mi na to nie pozwala. Całuje mnie, nakręca a później zostawia z niczym ─ wymamrotał i chwycił poduszkę przyciskając ją sobie do twarzy. Wrzasnął.
─ Znajdź sobie dziewczynę ─ powiedział chociaż te słowa ledwie przeszły mu przez gardło.
─ Mógłbym. Jestem tak napalony, że stanąłby mi bez trudu, ale ja nie chcę dziewczyny nie mam fazy na dziewczyny.
─ Fazy?
─ Jestem biseksualny i poważnie rozważam założenie „kupidyna” ─ chwycił za telefon wchodząc w odpowiednią aplikację do ściągania aplikacji. ─ Jestem śliczny. Młody i śliczny będą na mnie lecieć ─ Olivier prychnął pod nosem i wyciągnął mu telefon z rąk.
─ RANO być tego żałował
─ To byłby rano ─ podniósł się i spojrzał na trenera. ─ Ja ci się podobam?
─ Jesteś pijany Torres
─ Wymijająca odpowiedz
─ Pozwalasz mi na więcej niż innym. Mogę przyjść do ciebie pijany a ty nie wezwiesz mojego ojca, nie dasz mi szlabanu tylko uraczysz kawą. Na wszystko się zgadasz ─ Remmy usiadł na kanapie. ─ Chcę przestawiać zawodników. Zgadasz się. Chcę nowego pomocnika zgadasz się. Na wszystko się zgadasz.
─ Masz dobre pomysły a z Romeo mamy spore szanse na remis.
─ Wolałbym zwycięstwo ─ mruknął Torres opierając łokieć o wezgłowie kanapy. Ich kolana stykały się ze sobą.
─ Jak się nie ma co się lubi
─ To się lubi co się ma ─ dokończył za niego ─ ale ja chcę wygrać to spotkanie.
─ To trenuj zamiast pić ─ uśmiechnął się kącikiem ust jedną ręką odrzucając do tyłu włosy. ─ I zetnij te kudły.
─ Zetnę ─ zapewnił go ─ jak mi przejdzie faza.
─ Jaka znowu fraza?
─ Na penisy ─ odpowiedział mu na to. ─ Moja seksualność ma fazy na chłopców i dziewczyny nigdy nie wiem w którą stronę mnie będzie ciągnąć bardziej. Niestety ostatnio ciągnie mnie w stronę chłopaka który mnie nie chcę. To nie jest normalne. Każdy powinien mnie chcieć.
─ To nie jest normalne żebyś mówił także rzeczy trenerowi.
─ Jestem pijany Olivierze jutro nie będę pamiętał o tym, że tutaj byłem ani o tym że mówiłem ci o rzeczach o których ci mówiłem i już zdecydowanie nie będę pamiętał o tym że chętnie bym cię pocałował. ─ Torres przysunął się do niego. ─ Chce cię pocałować.
─ To zdecydowanie ostatnia rzecz jaką powinieneś robić
─ Wiem, ale właśnie dlatego chcę cię pocałować ─ oznajmił przysuwać się do Oliviera jeszcze bliżej. Otarł się nosem o jego policzek.
─ Stąpasz po cienkim lodzie Jeremiah.
─ Sprawdź mu czy się złamie ─ przesunął wargami po jego wargach. Jeden raz drugi nie odrywając wzroku od twarzy trenera. Był przystojny, oczy miał ciemne. Chmurne ciskające gromy. Remmy wiedział, że to szaleństwo. Całować trenera. Faceta który był więcej niż dziesięć lat starszy od niego. Nie myślał jednak trzeźwo. Chciał wyrzucić z głowy obraz Nacho. Jego niepewnego spojrzenia, jego niepewnych ciekawskich rąk na swoim ciele. Chciał zapomnieć ten dreszcz który przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa gdy Ignacio Fernandez składał drobne pocałunki na jego szyi. Nie robił niczego złego. Nacho jasno mu pokazał że nie jest jego chłopakiem. Jest chłopcem którego całuje, któremu się zwierza ale do którego nie chcę się przyznać więc całowanie trenera to nic złego.
Ręce oparł po obu stronach jego głowy siadając na nim okrakiem. Nosem tracił jego nos. Ciało Bruniego pod nim było napięte.
─ Cholera ─ wymamrotał chłopak wprost w jego usta. Cholera ─ chciał zejść z jego kolan ale ręce trenera uniemożliwiły mu ucieczkę mocno zaciskając się na jego biodrach. Syn Cerano musiał objąć go za szyję żeby nie stracić równowagi przez co ich twarz znalazły się niebezpiecznie blisko siebie.
─ Mówiłem że to kiepski pomysł Jeremiah ─ głos Bruniego był ochrypły, napięty i seksowny. Gdy przywarł wargami do jego ust ręce przeciągając na jego pośladki i wciągając go jeszcze bardziej na siebie osiemnastolatkowi zakręciło się w głowie a wypity alkohol nie miał z tym nic wspólnego. Usta Brunego były jak on; stanowcze nieustępliwe i twarde. Ręce ugniatały jego pośladki przesuwając się pewnie do przodu do guzika jego dżinsów.
I wtedy zadzwonił telefon. Komórka Remmego wibrowała i podskakiwała na blacie stolika w najmniej odpowiednim momencie. Torres zsunął się z kolan Oliviera sięgając po aparat na którym widniało imię siostry. Przełknął ślinę. Rue zawsze miała doskonałe wyczucie czasu. Oddzwonił do niej gdy odzyskał oddech.
─ Gdzie jesteś? ─ zapytała go od razu gdy odebrała. Potrzebował kilka chwil na zebranie myśli.
─ Spaceruje ─ wyjąkał w końcu,. Nie mógł powiedzieć Rue że całował się z trenerem który zaciskał mu ręce na tyłku a jemu to się cholernie podobało. ─ Coś się stało?
─ Nie, po prostu martwię się o ciebie.
Remmy przełknął ślinę
─ Nic mi nie jest ─ zapewnił ją. ─ Chcesz to możesz po mnie przyjechać ─ rzucił do siostry wstając ściągnął z szyi kolorowe boa upuszczając je na podłogę. ─ Musiałem przewietrzyć głowę, potrzebuje , potrzebowałem ─ poprawił się ─ powietrze.
─ Jesteś pijany?
─ Tak ─ nie był pewien czy kłamie czy mówi prawdę. ─ Odebrałem dowód z urzędu i poszedłem się napić.
─ Ty nieodpowiedzialny bęcwale! ─ warknęła do słuchawki Rue. ─ gdzie jesteś?
─ Na mieście ─ nie mógł powiedzieć siostrze gdzie jest. ─ przy jeziorze ─ skłamał gładko.
─ Zostań tam, przyjadę po ciebie. Masz szczęście że ojciec jest na służbowej kolacji kuratorką i zabrał ze sobą Cecylię. Upiłeś się! Ty nieodpowiedziany baranie.
─ Tak ─ rozłączył się i spojrzał na Bruniego. ─ Przepraszam ─ wymamrotał idąc do drzwi. ─ to, to nigdy się nie powinno wydarzyć. Ja ─ obrócił się na pięcie i ruszył do drzwi kompletnie nie przejmując się tym że wyszedł w samych skarpetkach. Rue znalazła go nad jeziorem.
` ─ Remmy ─ przyklęknęła przy bracie który patrzył na nią zdezorientowanym wzrokiem. ─ Och Remmy ─ jęknęła i pomogła mu wstać. ─ Coś ty sobie myślał?
─ Nie myślałem ─ odpowiedział wdzięczny że ojciec pozwolił zrobić jej prawko jeszcze w stolicy. ─ przepraszam nie powinienem był pić.
─ Mleko się już rozlało i gdzie ty do diabła masz buty?
Popatrzył na swoje brudne skarpetki.
─ Nie wiem
─ Och Remmy posadziła go w aucie.
─ Nie mów tacie ─ poprosił ją brat. ─ Będzie strasznie rozczarowany.
Wieczór w „Czarnym kocie” był pełen wrażeń. Elena odesłała senną chociaż marudną córkę do łóżka. Dziewczyna miała jutro szkołę i nie było opcji aby do niej nie poszła. Matka Vedy nie była jednak śpiąca i zamiast położyć się do łóżka wyszła na zewnątrz na chłodne styczniowe powietrze. W kieszeni dżinsów wyciągnęła paczkę papierosów i obracała nią chwilę w dłoniach za nim nie wyciągnęła jednego ze środka. Starała się nie palić zbyt często, ale gdy do miasta przyjeżdża jej nie widziany od dwudziestu kilku lat brat i niedoszły mąż nie mogła nie zapalić. Usiadła na krześle i przymknęła powieki.
Emilio miał szesnaście lat gdy się zakochał. Domenica miała czternaście lat. Była dzieckiem. On był dzieckiem, ale gdy w grę wchodziła miłość. Zwłaszcza ta pierwsza, szczeniacka nic się nie liczyło. Spotykali się po kryjomu, planowali wspólną przyszłość, którą przekreśliła ona. Elena po latach uważała że „przekreśliła” to zbyt mocne słowo, ale Emilio nigdy jej nie wybaczył. Odrzuciła oświadczyny Ramona i tym zdecydowanie bardziej uraziła jego dumę niżli złamała serce więc zażądał rekompensaty. Emilio miał poślubić siostrę Ramona- Estefanię. Elena nigdy nie zapomniała wrzasków i krzyków jakie miały miejsce wtedy w domu. Emilio przeklinał w dwóch językach, płakał i wierzgał nogami, lecz na ceremonię ślubną wstawił się trzy dni później. Następnego poranka przed przyczepą w której nocowała młoda para powiewało prześcieradło z czerwonymi plamami krwi. Emilio nigdy się do niej nie odezwał. Opuścił tabor i dołączył do taboru żony.
Estefania, przypomniała sobie jej imię. Miała czternaście może piętnaście lat jak wyszła za mąż za jej brata. Nauczycielka nie miała pojęcia czy Emilio i Steff mieli dzieci ani czy kobieta żyje. Elena westchnęła. Gdyby mogła cofnąć czas postąpiłaby dokładnie tek samo. Komórka odłożona na blat stolika zawibrowała. Kobieta spojrzała na wyświetlacz i zmarszczyła brwi na widok nieznanego numeru. Tekst był krótki „Zejdziesz na dół? Chcę tylko porozmawiać” wstała ostrożnie i wychyliła się do dołu. Stał na chodniku machając do niej telefonem. Przyszła kolejna wiadomość „Daj mi tylko kilka minut” Elena westchnęła i ruszyła do drzwi. Stopy wsunęła w baleriny i gdy już miała wychodzić zobaczyła psa córki stojącego w progu kuchni. Chwyciła smycz a psiak radośnie zamerdał ogonem. Po chwili była już na dole z telefonem wetkniętym w tylną kieszeń spodni i psem u boku.
Spojrzała na brata. Wyrósł na przystojnego mężczyznę.
─ Twój Baron wie, że tu jesteś?
─ Jestem wolnym człowiekiem Elen ─ powiedział spokojnie. ─ Mogę chodzić gdzie chcę ─ zapewnił ją i usiadł na ławce przed blokiem. Pies szybko poruszył nozdrzami i gdy jego właścicielka usiadła po drugiej stronie ławki i Mozart klapnął na zadek. ─ Dobrze wyglądasz, no i nieźle się urządziłaś. ─ pochwalił ją. ─ Mąż nie żyje, ty sypiasz z szeryfem.
─ Nie sypiam z Ivanem.
─ Sypiasz u niego ─ poprawił się ─ dla wielu to jest dokładnie to samo.
─ Po to prosiłeś żebym zeszła? Prawić mi morały?
─ Nie. Przepraszam ─ potarł palcami zmęczone oczy. ─ Nie wiem jak rozmawiać z siostrę której nie widziałem od dwudziestu czterech lat. Ojciec umarł ─ poinformował ją. ─ Nie cierpiał ─ Elena sztywno skinęła głową. ─ Ramon nie wyjedzie stąd bez swojej córki ─ poinformował ją.
─ Raquel tutaj nie ma.
─ Przestań pieprzyć Eleno ─ poprosił ją. ─ Esmeralda wiedziała ją w „Czarnym Kocie” pod opiekuńczymi skrzydłami Anity Vidal. Dziewczyna jest pod jej opieką.
─ A dlaczego tobie tak zależy na tym żeby ją znaleźć? To dziecko. Nie możecie zostawić dziewczyny w spokoju?
─ Wiesz, że nie ─ odparł na to brat. ─ Raquel to córka patriarchy. Jego jedyne dziecko. Chcę ją wydać dobrze wydać za mąż. Wszystkim w taborze zależy aby z pomiędzy jej nóg szybko wyskoczył mały dziedzic.
─ Ona ma siedemnaście lat ─ odpowiedziała na to. ─ To dziecko.
─ Też byłem kiedyś dzieckiem ─ Elena westchnęła. ─ Ramon jest zdesperowany, żeby ją odnaleźć. Jego matka umiera. Jeśli starucha umrze Lebron straci cały posłuch u braci. Jest zdesperowany bo Raquel to jedyna karta przetargowa jaką dysponuje. ─ Elena zmarszczyła brwi.
─ Dlaczego mam wrażenie, że wcale ci nie zależy żeby dziewczyna wróciła do taboru.
─ Lubiłem jej matkę ─ odpowiedział. ─ Przyjaźniłem się z Natalią i Nat nie chciała aby jej córka podzieliła jej los naczynia na spermę i właśnie dlatego lepiej dla niej będzie żeby została tu gdzie jest. Skończyła szkołę, poszła na studia i zostawiła ten cały cygański syf za sobą ─ Elena uniosła brew. ─ Wiesz, że mam rację ─ zwrócił się do siostry. ─ Dlatego uciekłaś z taboru, wyszłaś za mąż za Jose a swoje dzieci trzymałaś z daleka od taboru. Przykro mi z powodu śmierci JJ-a. ─ skinęła lekko głową.
─ Był dobrym dzieckiem ─ powiedziała po prostu Elena wsuwając za ucho kosmyk włosów. ─ Co zamierzasz?
─ Pochowam ojca i wrócę do Victorii ─ odpowiedział na to.
─ Do żony?
Pokręcił przecząco głową i westchnął.
─ Estefania zmarła lata temu ─ poinformował ją ─ na raka ─ wyjaśnił. ─ Zbyt późno ją zdiagnozowano i nie mieliśmy dzieci ─ dodał jakby czytał siostrze w myślach. ─ Chciała mieć dziecko, ale nie mogła. Kobiece sprawy, których nadal do końca nie rozumiem. ─ dodał wyraźnie tym faktem zakłopotany. ─ Pewnie dlatego zmieniałem Raquel pieluchy, woziłem ją do szkoły a Ramon chcę żebym się z nią ożenił.
─ Co? Zrobiłbyś to?
─ Co? Nie. Nie wiem ─ przesunął dłonią po twarzy i dopiero teraz w świetle ulicznej latarni dostrzegła zmarszczki wokół jego oczu. ─ Lubię kobiety Elen ─ powiedział ─ ale nie aż tak młode i na pewno nie takie które dorastały na moich oczach. I właśnie dlatego muszę pomówić z twoim gliniarzem.
─ On nie jest moim gliniarzem ─ zripostowała. ─ I Ivana nie ma w domu. Jest w pracy. ─ dodała. Skinął lekko głową. ─ Dlaczego chcesz z nim rozmawiać? ─ mężczyzna wyciągnął telefon i wyświetlił na ekranie zdjęcie kobiety. ─ Nigdy nie lubiła robić sobie zdjęć ─ wyjaśnił. Elena popatrzyła na brata to na fotografię. ─ Selena ─ wyszeptała. ─ Ramon zabił jej rodziców . ─ potwierdził skinieniem głowy. ─ Byłeś przy tym? ─ zaprzeczył. ─ Nie wiem kiedy Ramon po raz pierwszy zobaczył Selenę, ale wiem, że obserwował ją przez lata. Regularnie przyjeżdżał do Pueblo de Luz pod pretekstem dobijania targów z tutejszym Baronem, ale robił to dla niej. Ósmego kwietnia też wtedy przyjechał. Tabory wspólnie świętowały Dzień Roma i dla niego to była idealna okazja do porwania.
─ Kto brał w tym udział?
─ Jego dwaj kumple; Abelardo i Marco ─ wyjaśnił. Alelardo prowadził. Marco wszedł razem z Ramonem do środka, poderżnęli gardła rodzicom Seleny , ją zakneblowali i związali. Elena milczała wpatrując się w swoje dłonie.
─ Skąd o tym wiesz?
─ Ramon uwielbiał się tym przechwalać. Tamtej nocy stał się prawdziwym mężczyzną więc nie szczędził szczegółów. Zwłaszcza gdy sobie wypił. Jego matka była wściekła gdy przywiózł ją ze sobą. Była z poza taboru, o zabójstwie jej rodziców mówiło się w wiadomościach, pisało się o tym w gazetach. Pierwsze miesiące spędziła zamknięta w piwnicy. Starucha bała się że ucieknie.
─ Nie uciekła ─ odpowiedział i westchnął. ─ W pierwszą ciążę zaszła dość szybko ─ Elena skrzywiła się mimowolnie ─ ale chłopiec urodził się martwy. Raquel była jej małym cudem.
─ Jak umarła?
─ Rak albo coś podobnego. Być może gdyby pozwolili jej iść do lekarza nadal by żyła. Przed śmiercią obiecałem jej że zrobię wszystko aby była bezpieczna. Pozbycie się Lebrona to jedyna opcja. Straci władzę, starucha umrze , a ja przejmę władzę. ‘
─ Ty?
Pokiwał głową.
─ Taki jest plan.
─ Twój plan mi się nie podoba ─ oznajmiła Elena. ─ I czy on naprawdę prosił mnie o rękę? ─ brat roześmiał się lecz szybko spoważniał.
─ Nie, on chce Vedę.
****
Veda nie spała. Leżała w łóżku z nosem w telefonie i od dobrej godziny wymieniała wiadomości ze swoim przyjacielem- Elvisem. Chłopak (ani przez chwilę nie wątpiła że to on) był miłym sympatycznym człowiekiem , który sprawiał, że uśmiechała się głupowato do telefonu za każdym razem gdy na ekraniku pojawiała się ikonka nowej wiadomości z jego imieniem. Lubiła wymieniać z nim wiadomości gdyż mogła mu powiedzieć o wszystkim. O tym, że boli ją brzuch, bo ma okres, o tym że była w Nowym Jorku, o tym, że Jose nie był jej ojcem. O wszystkich małych rzeczach.
Zdradziła mu nawet to, że chciałaby żeby jej rodzice się zeszli. Veda chciała żeby mama była szczęśliwa. Chciała żeby Salvador był szczęśliwy a on tak głupkowato uśmiechał się na jej widok i zaczynał się jąkać. Przy Elenie robił z siebie głupka. Zdaniem Ivana było to żałosne zaś zdaniem nastolatki urocze i przesłodkie. Tylko czy Sal nadal był zakochany w Elenie? A może zachowywał się tak, bo była jego pierwszą? Veda bezwiednie zapytała o to Elvisa. Nie podawała szczegółów lecz zadała mu jedno pytanie; „ Skąd wiedzieć, że tata kocha mamę?” „Dlaczego pytasz?” Veda westchnęła. „Chce żeby byli szczęśliwi i skąd mam wiedzieć że żar gdzieś się tam tli?” „Żar? , podpisał z uśmiechniętą emotką i ogniskiem i bakłażanem. . Veda parsknęła śmiechem do telefonu. „Myślisz, że chciałby się z nią przespać?” Wolałbym nie myśleć o twoich rodzicach uprawiających seks” „A o swoich” „Cillla! O tym zdecydowanie nie chcę myśleć” „Bez seksu nie byłby ciebie” zauważyła całkiem przytomnie nastolatka. „To cię nie krępuje? Pisanie o tym czy twoi rodzice uprawiają seks?” „Nie” odpisała mu „bez seksu by mnie nie było na świecie. Ja bym jeszcze w życiu chciała uprawiać seks” oznajmiła Yonowi który upuścił sobie na nos telefon po przeczytaniu tego. „Co cię powstrzymuje?” , zapytał z ciekawością. Cholera z Cillą nie było tematów tabu. „Brak godnego mnie penisa w pobliżu” Nie wytrzymał i mimo później pory zaczął się śmiać, aż pociekły mu łzy. „Żadnego kolegi z klasy?” zapytał. „Nie, wszyscy albo zajęci albo idioci. Mój pierwszy chłopak mnie wykorzystał i porzucił rozpowiadając kolegom z klasy sama brednie na mój temat” „Przykro mi” napisał chociaż to brzmiało jak wyświechtany frazes. „I kłamał wszystkim o tamtej nocy” dopisała. Yon zacisnął usta w wąską kreskę. Cilla pisała w liczbie pojedynczej co znaczyło że jej pierwszy raz był jedynym razem. „powiedział im, że leżałam pod nim jak kłoda gdy on to robił (użył brzydkich słów, więc nie będę ich powtarzać) kiedy on wszedł co nie było przyjemne i sflaczał” Yon aż usiadł. On zdecydowanie nie potrzebował tych wszystkich szczegółów, lecz ona bezceremonialnie się nimi dzieliła jakby mówiła o planach na obiad nie swoim mało udanym pierwszym razie. „i właśnie dlatego ćwiczę” dopisała on jak głupek zapytał „Co?” otrzymał szybką odpowiedź „Masturbację” Gapił się na telefon dobrą chwilę za nim nie opadł na łóżko i nie zaczął się głupowato śmiać. To były poważne tematy. Nie powinien się z nich śmiać ale ta bezpośredniość Cilii. „I sprawia mi to przyjemność” dopisała. „Cieszę się” dostając w odpowiedzi mnóstwo uśmiechniętych emotek i emotek buziaków. „To jak poznać, że on ją kocha?” zapytała go. „Twój tata kocha twoją mamę?” „Niby skąd mam wiedzieć?” odpowiedział. Jeśli to miał być „lżejszy temat” to się grubo pomylił. „Akceptuje jego niedoskonałości?” zapytała go „ Akceptuje porozrzucane brudne skarpetki” odpisał. „Uwzględnia go w swoich planach?” „Są małżeństwem od dwudziestu lat. Nie ma wyjścia” „Chcę być blisko niej” „Sprecyzuj” „Przytula ją do siebie, bierze za rękę, uprawiają seks?” „Czasem się do niej przytuli” wyznał skrępowany lecz po chwili przypomniał sobie, że pisze z Cillą. „Nie trzymają się za rączki, ale zawsze przepuszcza mamę w drzwiach” przypomniał sobie. „Pamięta o ważnych momentach?” Yon zmarszczył brwi i jeszcze raz prześledził wiadomości od przyjaciółki. „Czy ty wyszukałaś w gogle informacje na temat czy on mnie kocha? „Tak skoro z ciebie żaden pożytek” parsknął śmiechem. „Na rocznicę ślubu zawsze przynosi jej kwiaty, kupuje jej pod choinkę parę skarpet. Moi rodzice są strasznie nudni” „Skarpety są lepsze od pobitego oka” Chłopak z jękiem opadł na łóżko. „I nie wiem połowy z tych rzeczy” dopisała mu córka Eleny. „To skąd ty wiesz, że on ją kocha?” Zastanowiła się nad tym chwilę. „Robi przy niej z siebie głupka” odpisała. Yon zaśmiał się krótko. „I to jak na nią patrzy. Jakby nic na świecie się nie liczyło poza jej szczęściem” „A ona?” „Uśmiecha się. On sprawia że się uśmiecha. I pomaga urządzać mu mieszkanie” dodała. „Podarowała mu kubki, talerze, i całą masę gratów do kuchni z naszej starej kuchni. Myślisz, że to znaczy że nadal go kocha?”
Elvis westchnął odkładając telefon na klatkę piersiową. Nie wiedział co odpisać swojej małej przyjaciółce. Cilla była urocza i chciała, żeby jej biologiczni rodzice byli szczęśliwi a już na pwno chciała żeby byli ze sobą. Jak miał jej napisać, że czasami to tylko pobożne życzenie? Czasami pragniemy miłości, ale obiekt naszych westchnień pragnie kogoś zupełnie innego? Przekręcił się na plecy i wtulił twarz w poduszkę. Pod torsem czuł wibracje telefonu. Był senny i zmęczony. Ten wieczór obfitował we wrażenia. Z tyłu głowy nadal miał Vedę.
Dziewczyna z autyzmem, która tańczyła z nim na środku ulicy, bo on wstydził się tańczyć przy ludziach. Dla odmiany wybrała Iglesiasa zamiast Swift, ale i tak rozpamiętywał słowa które mu powiedziała „Gdybyś nie kochał innej całowałabym cię tak że straciłbyś oddech” a później bezceremonialnie zaprosiła go do Domu kultury na Pearl Habor, bo był to film o samolotach. I wtedy jakby na życzenie rozległy się pierwsze takty piosenki z filmu i Veda chwyciła go w ramiona zmuszając go do tańca. Nie salsy, lecz walca.
***
Obudził się z gigantycznym bólem głowy i suchością w ustach. Z trudem przełknął ślinę wtulając twarz w poduszkę. Wydarzenia z wczorajszego wieczoru pamiętał jak przez mgłę. Pamiętał smak whisky, która wypalała mu gardło i karcące spojrzenie siostry. Z jękiem przekręcił się na plecy i powoli usiadł. Przy łóżku dostrzegł miskę, którą najwyraźniej zostawiła młodsza z sióstr. Remmy ostrożnie wstał i podszedł do drzwi przykładając do nich ucho. Na korytarzu panowała cisza. Nacisnął klamkę i wyjrzał na korytarz rozglądając się. Żadnej krzątaniny. Zrobił krok potem drugi i znalazł się w łazience. To tak ściągnął cichy i wszedł pod prysznic. Rue musiała odpiąć mu w nocy pompę insulinową. Gdy nałożył szampon drzwi od łazienki otworzyły się i do środka wparowała młodsza siostra.
─ Rue na Boga! ─ jęknął Remmy ─ Jestem nagi.
─ Nie interesuje mnie twój ptaszek braciszku ─ odpowiedziała szatynka siadając na pralce ─ Co strzeliło ci do łba żeby się upić? ─ zapytała go.
─ Rue, jestem nagi wiec możemy zaczekać z kazaniem aż włożę na siebie majtki? ─ zapytał ją. ─ I zostaw mi pompę w pokoju.
─ Jaką pompę? ─ odpowiedziała na pytanie pytaniem dziewczyna. Remmy przesunął drzwi.
─ Insulinową ─ doprecyzował ─ Nie zgrywaj się Rue ─ odgarnął z czoła mokre włosy. ─ Odpięłaś ją gdy mnie przywiozłaś ─ odrzekł.
─ Nie ─ zaprzeczyła. ─ Przywiozłam cię, wtaszczyłam pijanego na górę i położyłam do łóżka twarzą w dół, żebyś się nie udławił własnymi wymiocinami i dałam ci spać. Niczego ci nie odpinałam.
─ Kiraz ci nie pomogła?
─ Kiraz była zajęta swoim chłopakiem.
─ Kiraz nie ma chłopaka.
─ Nie to słyszałam ─ odparła na to młodsza sióstr. ─ Dźwięki które wydaje z siebie kobieta gdy dochodzi ─ doprecyzowała a on się skrzywił. Ostatnie czym chciał się zajmować to siostra uprawiająca seks.
─ Co? ─ jęknął. ─ Z kim? Może robiła sobie dobrze do porno.
─ Co? Fuj i nie, bo on też nie był zbyt cicho ─ odparowała nastolatka. ─ Nieważne, Jeremiah czy ty zgubiłeś swoją pompę? Ty kretynie ─ zeskoczyła z pralki. ─ Ojciec cię zabije. Wiesz ile to kosztowało?
─ Nie zgubiłem pompy
─ Tak to gdzie ona jest? ─ zapytała go. Remmy zatrzasnął drzwi od kabiny a Rue wrzasnęła na całe gardło i wymaszerowała z łazienki głośno zatrzaskując za sobą drzwi. Cerano spojrzał na najmłodszą latorośl to na drzwi od łazienki. ─ Nie chcesz wiedzieć ─ odparła i ruszyła do pokoju siostry. Kiraz siedziała przed lustrem gdy weszła do środka i opadła na jej łóżko.
─ Dzień dobry i tobie. Masz okres?
─ Nie ─ odpowiedziała i usiadła gdy sobie przypomniała jakie dźwięki wczoraj słyszała. ─ Dobrze się wczoraj bawiłaś ze swoim kochasiem? ─ zapytała ją wprost.
─ Wybornie ─ odpowiedziała Kiraz uśmiechając się kącikiem ust. ─ Wiedział co robi ─ dodała i przypomniała sobie, że rozmawia z młodszą siostrą. ─ Co się pieklisz od rana?
─ Nasz brat to idiota ─ odpowiedziała jej.
─ To żadna nowość, co tym razem zmalował? Dobrał się wreszcie do majtek Fernandeza?
─ Co? Fuj. Nie upił się jak świnia i zgubił pompę insulinową ─ wyjaśniła. Kiraz się odwróciła. ─ Zaraz, on ma fazę na Nacho Fernandeza?
─ Tak i co zrobił? ─ Kiraz wzniosła oczy do nieba i wstała ruszając do łazienki. Wparowała do środka głośno zatrzaskując za sobą drzwi. ─ Na twój kretynizm brakuje już obelg ─ odparowała. Remmy oparł czoło o płytki zaś ona bezceremonialnie otworzyła drzwi od kabiny. ─ Po pijaku zgubiłeś pompę?
─ Kiraz jestem goły.
─ Nie masz tam nic czego wcześniej bym nie widziała ─ odparła siostra. ─ Czy ty do reszty postradałeś rozum? ─ zapytała go. ─ Upić się do jedno, ale zgubić coś wartego setki pesos, coś co utrzymuje cię przy zdrowiu. Cholera to utrzymuje cię przy życiu!
─ Drzyj się głośniej ─ warknął do niej brat odwracając się. ─ Przesuniesz się? ─ zapytał.
Kiraz przesunęła się bezwiednie spoglądając na plecy brata to na jego tyłek.
─ Czyżbyś dobrał się wreszcie do Fernandeza? Albo raczej on do ciebie?
─ Co? O czym ty bredzisz?
─ O twoich siniakach na tyłku ─ odpowiedziała mu siostra. Remmy obrócił się do lustra i zaklął pod nosem. ─ Ktoś się dobrał do twojego tyłka a ty nie wiesz kto? Klasa sama w sobie.
─ Nikt nie dobrał mi się do tyłka ─ warknął ─ To bym wiedział ─ dodał a ona skrzywiła się ─ Wczoraj do ciebie ktoś się dobrał .
─ Rue zdecydowanie za dużo mówi.
─ Powinniśmy się cieszyć, że w ogóle się odzywa ─ odpowiedział na to Remmy. ─ Mam nadzieję, że założył mundurek przed wejściem do bazy.
─ Jesteś obrzydliwy ─ stwierdziła ─ I tak założył gumkę i jestem na pigułce.
─ Takiej z apteki czy sama sobie zrobiłaś? ─ Kiraz spiorunowała go wzrokiem. ─ Znajdę ją, otworzę swoje wczorajsze kroki tylko nie mów tacie.
─ Tata wie że spłodził idiotę więc ─ podeszła do drzwi ─ Mam maść na siniaki jeśli chcesz ─ rzuciła i wyszła z łazienki głośno zatrzaskując za sobą drzwi. Cerano stał na środku korytarza i spojrzał na córkę.
─ Twój brat jest w środku?
─ Tak, a co? ─ Cerano uniósł brew. Kiraz machnęła ręką. ─ Nie ma tam nic czego wcześniej by u niego nie widziała ─ skłamała gładko. ─ Kąpaliśmy się kiedyś razem.
─ Ja mieliście po jakieś cztery lata ─ odparł na to mężczyzna. ─ Remmy wyłaź z łazienki! Przez ciebie wszyscy spóźnimy się do szkoły.
─ Już ─ Remmy odgarnął włosy z twarzy i wyszedł z łazienki owinięty ręcznikiem. ─ Idę się ubrać.
─ Zaczekaj ─ zatrzymał się.
─ Tato ─ jęknął ─ jestem tylko w ręczniku.
─ Jakbyś pod nim miał pod nim coś czego wcześniej nie widziałem ─ Kiraz parsknęła śmiechem. ─ Jak cukier?
─ W normie ─ odpowiedział chociaż skłamał. Nie miał pojęcia jaki miał poziom cukru bo zgubił pompę insulinową. Mógł mieć tylko nadzieję, że jeśli jej nie znajdzie to Marissa Fernandez da mu zaliczkę przed publikacją zdjęć.
─ Masz dziesięć minut albo idziesz pieszo ─ zastrzegł. Remmy zniknął za drzwiami swojej sypialni i oparł się plecami o drewno. Ręcznik zsunął mu się z bioder. Nagi podszedł do szuflady gdzie trzymał gleukometr. Niechętnie wbił igłę w kciuk i wycisnął krew na pasek. Zaklął pod nosem gdy urządzenie wypluło wynik. Odnalazł komórkę i wybrał numer siostry.
─ Czego?
─ Przyniesiesz insulinę? Tak żeby tata nie widział?
─ Ile?
─ Dwieście trzydzieści pięć.
─ Zaczekaj ─ poprosiła Rue i rozłączyła się. W tym czasie Remmy z szuflady wyciągnął czystą parę bielizny i wciągnął ją na biodra. Kręciło mu się w głowie, czuł suchość w gardle i nie miał pojęcia czy to kac czy zbyt wysoki poziom cukru? Podejrzewał, że obie. Cholera nie miał pojęcia czy jest trzeźwy! Wkładał koszulkę gdy do środka wparowała Rue z insuliną w dłoniach.
─ W tyłek? ─ skrzywił się na dźwięk tego pytania.
─ W brzuch ─ odpowiedział. Rue skinęła głową.
─ Ile? ─ zapytała go siostra. Popatrzył na nią bezradnym wzrokiem. ─ Jesteś chociaż trzeźwy? ─ spojrzała na brata i westchnęła. ─ Wiesz, ze alkohol u cukrzyka rozkłada się inaczej?
─ Nie praw mi kazań.
─ Nie prawię stwierdzam suche fakty ─ odparła dziewczyna. ─ Zawołam Kiraz ─ odparła sięgając po komórkę. ─ Jest lepsza z biologii ─ wyjaśniła i wybrała numer siostry. ─ Przyjdź do Remmego. ─ kilka chwil później drzwi się otworzyły a do środka weszła brunetka, która bezceremonialnie chwyciła brata za rękę i wbiła mu igłę w palec. Zaklął pod nosem gdy ona mierzyła mu cukier. Pokręciła z rozczarowaniem głową i wzięła buteleczkę z insuliną od siostry odmierzając płyn. Chwyciła w palce skórę na brzuchu i podała mu lek.
─ Ogarnij się albo ojciec w trymiga domyśli się że masz kaca.
─ Albo jsteś pijany ─ dodała Rue.
─ Dzieciaki! Zaraz wszyscy będziecie szli pieszo!
─ Komuś spacer by nie zaszkodził ─ mruknęła Kiraz. ─ Idziemy! Ogarnij się ─ syknęła do brata i wyszła. Remmy całą drogę do szkoły modlił się, żeby się nie porzygać.
Raquel przeciągnęła się leniwie w miękkiej pościeli wtulając twarz w poduszkę. Od miesięcy nie spała w wygodnym łóżku, nie miała pełnego brzucha i bezpiecznego dachu nad głową. Nosem otarła się o miękki materiał oszewki w drobne stokrotki. Nie mogła zostać tutaj wiecznie, ale miło przez chwilę mieć znowu dom. Nastolatka wstała i zaścieliła łóżko. Palcami wygładziła narzutę i odłożyła na swoje miejsce kolorowe poduszki. Włosy starannie uczesała w warkocz. Założyła ubrania podarowane przez Anitę i podreptała do kuchni. Było kilka minut po szóstej więc właścicielka baru zapewne jeszcze spała. Nastolatka wstawiła wodę na kawę. Z lodówki wyciągnęła jajka i bekon. Postanowiła przygotować śniadanie. Chociaż tyle mogła zrobić.
Ivana Molinę obudził zapach smażonego bekonu. A może był to zapach kawy? Nie wiedział i nie zastanawiał się nad tym gdy wstawał z kanapy i szedł w stronę kuchni poruszając głową na boki. Zatrzymał się w progu kuchni gdyż zamiast Anity przy blacie stała nastolatka. Raquel Lebron. Zaginiona poszukiwana przez tabor Cyganka która znajdowała się obecnie pod kuratelą jego przyjaciółki. Mężczyzna westchnął. Naprawdę wolałby żeby Anita Vidal trzymała się z daleka od cygańskich spraw ona na przekór zdrowemu rozsądkowi pakowała się w sam środek prawdopodobnie walki o władzę w taborze. Kto ma Raquel ten ma władzę, przypomniał sobie słowa Eleny.
─ Dostanę kawę? ─ zapytał spokojnym głosem. Raquel odwróciła się w jego stronę z szeroko otwartymi oczami palce zaciskając na nożu do masa. Uniósł ręce w geście poddania się chociaż dzierżona przez nią broń nie wyrządziłaby mu większej krzywdy. ─ Przybywam w pokoju ─ zapewnił ją. Za nim poszli spać z Anitą kobieta opowiedziała mu skróconą wersję historii dziewczyny. Nie przepadał za Cyganami, ale nie chciał jej jeszcze bardziej straszyć. Już i tak przypominała wystraszonego kurczaka przed ścięciem łba. ─ Jestem przyjacielem Anity.
Raquel nieufnie opuściła w dół nóż i z jednej szafek wyciągnęła kubek który napełniła kawą z kawiarki. Postawiła ją na kuchennym stole i cofnęła się o krok do tyłu. Policjant z trudem powstrzymał westchnięcie i usiadł na krześle. Za jego plecami zaskrzypiała podłoga i w progu kuchni pojawiła się ubrana jeszcze w piżamę z rozczochranymi włosami Anita.
─ Och skarbie nie musisz gotować ─ zapewniła ją i wargami musnęła jej czubek głowy.
─ Lubię ─ zapewniła ją zerkając nieufnie na Ivana. Mężczyźni nie budzili w niej sympatii. ─ To tylko jajka i bekon.
─ Śniadanie prawdziwego mężczyzny ─ skomentował Ivan. Anita wywróciła oczami, zaś Raquel sięgnęła po talerz do jednej z szafek. Molina natomiast podniósł się z krzesła sięgając po chrupiący kąsek. Jego ramię mimowolnie otarło się o nagie ramię kobiety. Odgryzł kawałek chrupiącego mięsa i wrócił na swoje miejsce. Raquel postawiła przed nim jajecznicę. Obróciła się z powrotem do kuchenni wbijając na patelnię kolejną porcję jajek.
─ Jaką lubisz jajecznicę? ─ zapytała Vidal, Ivan spojrzał na talerz to na dwie kobiety.
Anita matczynym gestem pogładziła ją po włosach. Nie było sensu po raz kolejny przypominać dziewczynie, że nie jest tutaj w roli służącej raczej gościa.
─ Taką samą jak ty ─ przelała kawę do kubka i usiadła naprzeciwko Ivana bezceremonialnie zabierając mu boczek z talerza. ─ Jedz, zimna jajecznica smakuje paskudnie.
─ To prawda ─ Raquel łypnęła na policjanta. ─ Nie musisz na nas czekać. Kobiety zawsze jedzą na końcu ─ wyjaśniła mieszając jajka. Usta Anity zacisnęły się w wąską kreskę. ─ Dlaczego jest tu policja? ─ zapytała go. ─ Aresztuje mnie pan?
─ Nie ─ odpowiedział machinalnie ─ skąd wiesz że jestem policjantem? ─ nie miał przypiętej odznaki, ani broni.
─ To widać ─ odpowiedziała dziewczyna nonszalancko wzruszając ramionami. Anita połknęła uśmiech. ─ Jonas nie żyje ─ stwierdziła nagle.
─ To prawda, nie mogę go aresztować za to co ci zrobił ─ odpowiedział na to policjant ignorując Vidal która podjadała mu z talerza już nie tylko ziemniaki. ─ ale jeśli twój ojciec brał w tym udział mogę zaaresztować jego ─ naginał rzeczywistość do porwania doszło na terenie innego stanu, Rsquel przewieziono w bagażniku do innego stanu więc to sprawa policji federalnej nie lokalnego szeryfa. Chciał jednak żeby dziewczyna zaczęła mówić. Szatynka obróciła się w jego stronę z patelnią w dłoniach. Odłożyła ją po chwili do zlewu i zalała ciepłą wodą. Jeden talerz z jajecznicą postawiła przed Anitą drugi zgarnęła dla siebie. Niepewnie usiadła przy stole. Ivan bezwiednie zerknął na jej zegarek. Prosty, stary i męski.
─ Ładny zegarek ─ stwierdził Ivan. Raquel popatrzyła na zegarek to na policjanta.
─ Należał do mamy ─ odpowiedziała na to dziewczyna. ─ Nie ukradłam go. ─ zapewniła go.
─ Ivan tak nie mówi
─ Ale myśli ─ weszła jej w słowo nastolatka. ─ Nie kradłam ─ coś w jej głosie sprawiło, że Anitę ścisnęło w dołku.
─ To ładny zegarek ─ Ivan wrócił do jedzenia jajecznicy.
─ I nie aresztowałbyś Jonasa ─ powiedziała nagle ─ To nie twoja jurysdykcja i sprawa federalna ─ właścicielka Czarnego kota uśmiechnęła się kącikiem ust.
─ Jesteś więc mądralą ─ stwierdził.
─ Chodziłam do szkoły ─ wyznała dziewczyna. Ivan zmarszczył brwi. Odłożył widelec opierając ręce na blacie stołu. ─ To był pomysł mamy. Ojciec kręcił nosem, ale w końcu i on się ugiął.
─ Po co im wykształcona Cyganka ─ powiedział nagle. Anita zamroziła go spojrzenie zaś dziewczyna wzruszyła jedynie ramionami w odpowiedzi.
─ To była jedna sprawa gdy mama nie ustąpiła ojcu. Chciała żebym się uczyła i miała kontakt z rówieśnikami. Umiała się zachować w ich towarzystwie.
─ Mądra z niej kobieta ─ odparł na to Ivan wpatrując się nastolatkę intensywnie. Coś mu tutaj do siebie nie pasowało. Matka Cyganka posłała swoją córkę do szkoły dla nie Cyganów. Niewiele wiedział o Cyganach ale oni raczej uczą dzieciaki kraść i żebrać nie czytać i pisać. ─ To dzięki temu wtopiłaś się w tłum.
Pokiwała głową, zaś on sięgnął po boczek.
─ Co z rodziną twojej matki? ─ zapytał nagle. ─ możesz zamieszkać z nimi? ─ pokręciła przecząco głową.
─ Gdy mama wyszła za mąż ojciec stał się jej jedyną rodziną ─ odpowiedziała na to.
─ Nie lubili go?
─ Nie wiem, nigdy ich nie poznałam ─ odpowiedziała na to szatynka. Anita niemal słyszała trybiki w głowie Ivana. Dla niej to także nie miało sensu zawłaszcza po rozmowie z Eleną. To Elena powiedziała jej „że tak, dziewczęta są porywane, ale z czasem kobieta przedstawia męża rodzinie. Rodziny nie zrywają ze sobą kontaktu. ─ Ojciec zabrał ją z domu gdy była w moim wieku ─ dodała , a zmarszczą Ivana pogłębiła się.
─ Z Victorii?
─ Nie pochodziła stąd ─ odpowiedziała wstając. Wzięła jego talerz i Anity i wzięła się za zmywanie.
─ Chwila z Valle de Sombras?
─ Nie, Pueblo de Luz. Opowiadała mi o tym mieście, o tym jak je założono, o tutejszych sadach czy gajach pomarańczowych.
─ O ludziach, lokalnych biznesach ─ dorzucił niezobowiązującym tonem Ivan. ─ O wielkich złych wilkach?
─ Aha, od Barosso i Diaz należy trzymać się z daleka ─ pokiwała głową. ─ Diaza nazywała „wilkiem” a Barosso „sokołem”
─ Ich rodowe herby ─ domyśliła się Anita. ─ Twoja mama była z taboru Altamiry?
─ Może, nie mówiła o tym ─ Ivan uderzył palcami w blat stołu. Ta historia nie trzymała się kupy bardziej niż początkowo mu się wydawało. Myślami cofnął się w przeszłość. Raquel miała siedemnaście lat, rocznikowo osiemnaście poprawił się szybko. Jej matkę porwano gdy była w jej wieku. Nowe imię, nowy stan jednej rzeczy jednak zmienić nie mogli.
─ Masz imię jak dla starej baby ─ stwierdził ryzykując gromkie spojrzenie Anity.
─ Po babci ─ odpowiedziała. ─ Mama mówiła, że moja babcia miała na imię Raquel.
Wymienił spojrzenia z Anitą. Nie rozmawiała z rodzicami, ale nadała córce imię po matce? To nie miało sensu chyba że.
─ Kiedy wzięli ślub?
─ Ivan ─ syknęła Anita. Raquel była dzieckiem nie podejrzanym, a Ivan zachowywał się jak Ivan. Popatrzyła mu w oczy i zrozumiała. On wiedział o czymś czego ona się nie domyślała.
─ W dziewięćdziesiątym czwartym ─ odpowiedziała. ─ Ósmego kwietnia.
─ Jesteś pewna?
─ Tak ─ Ivan wstał.
─ Dzięki za śniadanie, praca wzywa.
Anita została sama z Raquel. Data ósmy kwietnia 94 roku nadal kotłowała się w jej głowie. To był zwyczajny dzień. Końcówka szkoły, egzaminowy stres i dopiero po chwili do niej dotarło. Tak ósmy kwietnia był zwyczajnym dniem dziewiąty zaś nie. To właśnie wtedy Elias Rocha znalazł ciała rodziców swojej narzeczonej. Ona zaś przepadła jak kamień w wodę. Anita spojrzała na szczupłe dziewczęce plecy w jej stronnych ubraniach i poczuła zimny dreszcz. Matka zaginionej miała na imię Raquel.
Selenę pamiętała jak przez mgłę. Miała ciemnobrązowe włosy i oczy jak większość kobiet i dziewcząt w tej części świata. Była ładna i mądra. Były z tego samego rocznika, lecz w dwóch różnych klasach. Miała siedemnaście lat gdy gruchnęła wiadomość, ze Elias jej się oświadczył, mieli się pobrać gdy tylko skończą osiemnaście lat. Urodzili się tego samego dnia i ślub miał się właśnie wtedy odbyć.
Rodzina nie była zachwycona. Elias nie był wymarzonym zięciem. Pochodził z rodziny, którą dziś nazwano by dysfunkcyjną. Nie miał łatwego życia a Selena stała się całym jego światem po śmierci rodziców. Z tego co pamiętała Anita Elias był podejrzany o ich zabójstwo i ukrycie gdzieś Seleny. Anita bezwiednie przytuliła do siebie nastolatkę. Elias już nigdy potem się nie uśmiechał. Po mieście krążyły także plotki że kilka lat później już na studiach próbował związać się z Niną – koleżanką z klasy, nawet jej się oświadczył. Ale ona odmówiła po raz kolejny miał złamane serce.
Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 11:56:56 16-09-24, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3492 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 11:59:12 16-09-24 Temat postu: |
|
|
**cz2
Przetrwanie pierwszej lekcji, drugiej i trzeciej było wyzwaniem dla pierworodnego syna Cerano. W głowie mu się szumiało. Nastolatek nie potrafił zebrać myśli, skupić się na przedstawianym materiale i liczył, że tylko cud uchroni go od odpowiedzi na dzisiejszych zajęciach. Wiedział, że sam był sobie winien, ale ostatnie czego chciał to żeby ojciec dowiedział się o jego niedyspozycji. Z trudem przełknął ślinę gdy usłyszał, że ktoś siada obok niego. Podniósł wzrok i zobaczył Ignacio Fernandeza.
─ Widzieliśmy się wczoraj? ─ zapytał go wprost.
─ Nie ─ odpowiedział mu Nacho i zmarszczył brwi. Remmy zniknął gdzieś po treningu. ─ Wszystko ok?
Pokiwał głową.
─ Nie wyglądasz najlepiej ─ zauważył całkiem przytomnie kolega z ławki. Remmy uśmiechnął się blado. Fernandez zmarszczył brwi. ─ Masz kaca?
─ Nie wiem ─ wychrypiał Remmy. ─ Masz wodę? ─ Nacho wyciągnął z plecaka butelkę napoju. Remmy pociągnął solidny łyk z butelki. ─ Dzięki.
─ Nie powinieneś pić ─ stwierdził. Chłopak uśmiechnął się kwaśno. ─ Masz cukrzycę więc powinieneś unikać
─ Wiem ─ warknął ─ ale wczoraj była rocznica śmierci mojej mamy więc nieco popłynąłem ─ wyznał przez zęby chłopak. Do środka weszła Elodia Fernandez z dziennikiem w dłoniach. ─ Mamy teraz matmę?
─ No ─ potwierdził Nacho. Pierwsze piętnaście minut upłynęło spokojnie na wprowadzaniu nowego tematu. Remmy notował w swoim zeszycie, lecz im dłużej patrzył na cyferki i liczby tym mniej z tego rozumiał. Rękę przycisnął do brzucha coś w środku zabulgotało.
─ Pani profesor? ─ podniósł rękę ─ mogę wyjść do toalety?
─ Idź ─ zgodziła się kobieta. Do łazienki zdążył w ostatniej chwili za nim jego ciałem nie wstrząsnęły torsje. Nacho Fernandez nijak nie potrafił się skupić. Co chwila zerkał na drzwi to na nauczycielkę przy tablicy.
─ Mogę do łazienki?
Ciotka spojrzała na niego.
─ Remmy ma problemy żołądkowe ─ wyjaśnił i odchrząknął ─ długo nie wraca ─ dodał ─ sprawdzę co z nim ─ dorzucił i nie czekając na zgodę wyszedł z klasy zmierzając do najbliższej męskiej toalety. Remmy!
─ Nie krzycz ─ jęknął nastolatek siedzący na podłodze jednej z kabin. Nacho znalazł się przy nim. ─ Jesteś autem? ─ pokiwał głową ─ Odwieź mnie do domu ─ poprosił go.
─ Ok , dasz radę iść? ─ zapytał go chłopak.
─ Tak ─ zapewnił go nastolatek. Wyprowadzenie go ze szkoły nie było trudne. Trwała przecież lekcja. Nacho spojrzał na Torresa i wiedział, że mimo iż Remmy go ukatrupi nie zawiezie go do domu. Chłopak wyglądał źle, czuł się źle i nie był zdrowy. Potrzebował pomocy medycznej. Posadził go na siedzeniu pasażera i odpalił silnik kierując się do szpitala. Torres zamknął natomiast oczy. ─ Nie zasypiaj.
─ Nie śpię ─ mruknął kolega. Gdy dziesięć minut później zaparkował na parkingu przed szpitalem przełamując własną dumę wybrał numer ojca. ─ Przyjdź na parking ─ powiedział gdy ten odebrał ─ O nic nie pytaj tylko tu przyjdź. ─ poprosił i rozłączył się. Doktor Fernandez pojawił się po chwili. Nacho wyszedł do auta. ─ Nie wiedziałem co robić ─ wskazał na Remmego. ─ wyjaśnił ojcu.
─ Dobrze postąpiłeś ─ pochwalił go Aldo i pomógł Remmemu wysiąść.
─ Nie chcę do szpitala ─ wymamrotał sennym głosem. ─ Miałeś zabrać mnie do domu. ─ powiedział oskarżycielskim tonem Remmy.
─ Tutaj ci pomogą.
─ Nie potrzebuje pomocy ─ zapewnił prowadzony do środka przez lekarza. Aldo wybrał jedną z pojedynczych salek w głębi ostrego dyżuru i przywołał do siebie jedną z pielęgniarek. Ułożył nastolatka w łóżku i zaczął wydawać polecenia. Nacho zrobił krok do tyłu nie wchodząc nikomu w drogę gdyż nagle wokół Remmego zrobiło się wyjątkowo tłoczno. Rzucano liczbami, nazwami leków. A im więcej było ludzi wokół chłopaka tym bardziej rzucał się na łóżku.
─ Nie, nie nie warczał próbując wstać lecz silne ręce Fernandeza go przytrzymały. ─ Nie dotykaj mnie! ─ warknął i wierzgnął nogą. ─ Nie chcę, ja nie chcę ─ powtarzał coraz bardziej łamiącym się głosem. ─ Ja nie chcę tu być, nie chcę. Proszę ─ powiedział błagalnie do Fernandeza ─ zostawcie mnie w spokoju, ja nie chciałem, ja ─ wierzgnął po raz kolejny gdy ktoś ściągnął mu buta. ─ Nie, proszę nie ─ pokręcił przecząco głową i głos mu się załamał. ─ Przepraszam ─ wymamrotał. ─ Ja nie chciałem.
─ Wiem ─ powiedział łagodnym tonem głosu Aldo. ─ Chcemy ci pomóc ─ zapewnił chłopaka ─ zaraz poczujesz się lepiej. ─ spojrzał na internistę, który podszedł do szafki z lekami.
Remmy pokręcił przecząco głową i podniósł się zerkając na wystający z ręki wenflon to na Nacho Fernandeza.
─ To twoja wina! ─ warknął ─ twoja! Wyszarpnął wenflon z dłoni. Trysnęła krew. ─ Ja nie chcę tutaj być ─ wstał ─ Nie zostanę, nie zmusicie mnie. Nic mi nie jest ─ zapewnił lekarza i wpadł na wózek boleśnie uderzając się w biodro. Odepchnął wózek ciskając nim o ścianę ruszył do wyjścia. Nacho zastąpił mu drogę.
─ Jesteś chory.
─ gów*o prawa! Nic mi nie jest!
─ Jesteś chory ─ powtórzył spokojnie chłopak. ─ Położysz się do łóżka a lekarze ci pomogą ─ potrząsnął głową. Włosy starczały mu we wszystkich kierunkach. Remmy próbował go wyminąć, lecz Nacho był szybszy i objął go podtrzymując go za ręce.
─ Puść mnie! ─ wrzasnął. ─ Nacho puszczaj mnie! Puszczaj! ─ krzyczał usiłując się wyrwać z uścisku bruneta, ale Nacho obejmował go mocnej i mocnej przyciskając do siebie. ─ To dla twojego dobra
─ Nienawidzę cię ─ wysyczał osuwając się na ziemię. ─ Nienawidzę ! ─ powtórzył kopiąc nogami w ziemię. Jak małe dziecko, które nie dostało cukierka. ─ Nienawidzę ─ powtórzył słabszym głosem gdy pielęgniarka sprawnie podciągnęła mu rękaw koszuli i wbiła igłę podając środek uspokajający. Remmy zwiotczał w ramionach Fernandeza i bezwiednie zamrugał powiekami spoglądając na twarz chłopca. Wyciągnął dłoń i pogładził go po policzku. ─ Jesteś piękny ─ stwierdził ─ Jesteś taki piękny ─ powtórzył za nim nie zemdlał.
─ Przełóżmy go na łóżko ─ polecił lekarz zerkając na syna to na chłopca w jego rękach. ─ Ja zadzwonię po jego ojca.
Później
Grono pedagogiczne liceum w Pueblo de Luz zmieniło się w ciągu ostatnich miesięcy diametralnie. W pokoju nauczycielskim pojawiły się nowe twarze zaś stare zniknęły bezpowrotnie. Cerano Torres jako dyrektor chciał przede wszystkim aby tworzyli oni zgraną grupę nauczycieli którzy na pierwszym miejscu stawiają potrzeby uczniów. Wiedział jednak że osiągnięcie tego celu nie będzie łatwe gdyż trafiła mu się nietuzinkowa grupa osób. Biznesmeni, dziennikarka, żołnierz-akademicki wykładowca i nawet aktorka. Mężczyzna uśmiechnął się kącikiem ust kiedy nowy plan zajęć był przekazywany sobie z rąk do rąk.
─ Dzień dobry ─ przywitał się stojąc na podwyższeniu aby każdy go widział. ─ Wiem, że to był długi i trudny dzień dlatego od razu przejdę do meritum spotkania chcę omówić kilka kwestii.
─ Zajęcia z edukacji seksualnej? ─ Marlena Magoni spojrzała na dyrektorka, który usiadł na swoim krześle i złożył ręce przed sobą. Wziął do rąk plan. Nie od tego chciał zacząć, ale skoro nowa nauczycielka chemii wywołała wilka z lasu.
─ Tak, raz w tygodniu będą odbywać się zajęcia z edukacji seksualnej. Wychowawcy na następnej lekcji przekażą uczniom formularze zgody uczestnictwa w zajęciach.
─ Będą to więc zajęcia dla chętnych?
─ Tak, uznałem, że nie możemy zmusić uczniów aby uczestniczyli w wykładach dlatego będą na nie chodzić uczniowie tylko ci których rodzice bądź opiekunowie prawni wyrazili zgodę.
─ Rozumiem, ale po co?
─ Po co? ─ powtórzył zaskoczony dyrektor.
─ Marleno ─ Anita wędrowała spojrzeniem to do dyrektorka to do dawnej koleżanki z klasy rozbawiona całą dyskusją ─ masz świadomość, że spora część naszych uczniów ma już za sobą pierwszy raz? ─ zapytała ją.
─ Rozumiem, ale pewne kwestie powinny być poruszane z rodzicami w domu. Nie ma powodu aby zabierać cenny czas na naukę na tematy, które mogą być omówione w domowym zaciszu.
─ Ricardo Perez ─ powiedziała spokojnie Ingrid. Marlena popatrzyła na nią niezrozumiałym wzrokiem ─ To przestępca seksualny ─ kilka osób poruszyło się na krześle.
─ Byłego dyrektora nigdy o nic nie oskarżono ─ przypomniała wszystkim nauczycielka od ZTP.
─ Renata Diaz miała piętnaście lat gdy zaszła z nim w ciążę ─ odparła na to Lopez. ─ On miał ile? Jakieś dwadzieścia pięć? I co i wszyscy jak tu siedzimy będziemy udawać, że to normlane i zdrowe? Nauczyciele nie powinni sypiać z uczniami. Po za tym spora część uczniów ma już pierwszy raz za sobą więc tu chodzi o coś więcej niż zakładanie gumki na banana.
─ Te zajęcia są potrzebne ─ do dyskusji wtrąciła się Astrid ─ wielu uczniów nadal wierzy, że gdy uprawia się seks po raz pierwszy to nie zajdzie się w ciążę albo że czosnek w pępku to metoda antykoncepcji.
─ Czosnek? ─ zdziwiła się Lopez.
─ Lub wkładany w inne miejsca ─ odchrząknęła znacząco dając do zrozumienia jakie miejsca ma na myśli. ─ Te zajęcia są potrzebne chociażby dla obalenia kilku mitów. Jak i nauczenia uczniów i uczennic jak poprawnie założyć prezerwatywę.
─ Rodzice się nie zgodzą ─ stwierdziła Marlena.
─ Rodzice nie chcą zostać dziadkami ─ odbiła piłeczkę Lopez z trudem powstrzymując się od wywrócenia oczami. Wstała podchodząc do stojącego w roku ekspresu. Sięgnęła po dzbanek i kubek.
─ Kto niby miałby poprowadzić te zajęcia? ─ zapytała dyrektora Marlena. ─ Ksiądz?
Ingrid parsknęła śmiechem gdy Ariel poruszył się niespokojnie na krześle.
─ Ksiądz? ─ powtórzył z niedowierzaniem Torres. ─ Rozważałem innych nauczycieli. Panno Vega?
─ Nie widzę problemu. Myślę, że ja i Wil do końca tygodnia opracujemy plan działania i grupę tematów które należy omówić.
─ Tak ─ wnuk Pereza odchrząknął ─ potrzebujemy planu działania.
─ Świetnie, jest jeszcze jedna kwestia do której przejdziemy za nim pójdziemy dalej. Rodzeństwo Ledesma wraca do szkoły. ─ zaczekał aż ta informacja dotrze do grona.
─ I co w związku z tym? ─ zapytał go Elias Rocha podnosząc wzrok z nad notatek. ─ mamy rozwinąć im czerwony dywan i witać chlebem i solą? ─ zapytał.
─ Oczywiście, że nie ─ zaprzeczył mężczyzna ─ należy się jednak przygotować. My jako nauczyciele i należy przygotować uczniów.
─ Zapytam do czego? ─ Elias któremu przerwano sprawdzanie kartkówek czwartoklasistów odłożył je na bok i westchnął. ─ Wyszedł ze szpitala nie odkrył nowego pierwiastka.
─ Diego i Aurora przeszli traumę ─ przypomniała mu Anita.
─ I klepanie ich po główkach czy pleckach tego nie zmieni ─ odpowiedział na to Rocha. ─ Specjalne traktowanie utwierdzi ich tylko w przekonaniu, że są wyjątkowi a cóż nie są. Są co najwyżej przeciętni.
─ Przeciętni? ─ Conrado zmarszczył brwi. Zaczynał rozumieć dlaczego uczniowie nazywają tego faceta Ponurakiem czy Nietoperzem.
─ Pod względem edukacyjnym ─ doprecyzował Elias. ─ To co się im przytrafiło jest straszne, ale darujmy sobie fanfary na „dzień dobry”
─ Co więc proponujesz?
─ Nic ─ odpowiedział na to nauczyciel. ─ Okażmy wsparcie zachowując się normlanie. Chłopaka i tak będą wytykać palcami i żadne „nie róbcie tego bo to niegrzeczne” tego nie zmieni.
─ Elias ma rację
─ Wiem ─ odparł na to mężczyzna spoglądając na Marlenę Magoni z lekkim politowaniem malującym się w ciemnych oczkach, nie potrzebował jej poklepywania po plecach , aby wiedzieć że tą rację ma.
─ Diego jest w mojej klasie ─ zaczęła Astrid która od zwolnienia nauczycielki biologii przejęła obowiązki wychowawcy. ─ zrobię wszystko aby czuł się komfortowo.
─ Powodzenia ─ mruknął Elias. ─ Jeszcze jakieś kwestie do omówienia dyrektorze?
─ Tak z racji tego że vice-dyrektor Fernandez ma natłok obowiązków przejmiesz wychowawstwo w klasie czwartej.
─ Ja?
─ Tak, pan DeLuna dostanie wychowawstwo pierwszaków z profilu politechnicznego ty przejmiesz czwarto rocznych.
─ Nie mogę się doczekać ─ zironizował mężczyzna.
─ Mam kilka uwag ─ Marlena nie odrywała wzroku od planu lekcji. ─ Rozumiem, dlaczego mamy kółko dziennikarskie ─ zaczęła kobieta ─ ale socjologia wojny ─ Michael popatrzył na nauczycielkę ─ to już lekka przesada.
─ Dlaczego?
─ Dlatego, że dzieci mają wiedzę o społeczeństwie czy historię i kwestie wojenne mogą omawiać na zajęciach Julietty ─ Santos który siedział cicho parsknął w swój kubek z kawą. To poufałe przejście na ty z nauczycielką historii zapewne bardzo jej się spodobało.
─ Nie sądzę żeby na historii był czas omawiania wszystkich konfliktów wojennych ostatnich lat.
─ O wojnie?
─ Nie żyjemy w bańce pani Megoni ─ odparł chłodnio Michael. ─ i jestem zdania, że ci młodzi ludzie potrzebują podstawowej wiedzy o świecie który ich otacza. Tak Bliski Wschód jest względnie daleko ale to co się dzieje tam ma realny wpływ na ich rzeczywistość. Poza tym wojna puka do drzwi tego miasta i powinni o tym wiedzieć.
─ Wojna?
─ Między kartelami ─ odparł. ─ Chowanie ich w niewiedzy nie uchroni ich ani przed kulami ani przed popełnianiem błędów.
─ Pana może wychowano inaczej, ale my tutaj chronimy dzieci,
─ Chronicie? ─ po raz pierwszy w głosie Michela dało się słyszeć rozbawienie. ─ Przez lata dyrektorem był gwałciciel , a małe dziewczynki ginęły zastrzelone na ulicach przez zbłąkane kule widać ja i pani inaczej rozumiemy ochronę najmłodszych. Poza tym trafiła mi się wyjątkowo ciekawska grupa młodzieży która interesuje się nie tylko tym co się dzieje obecnie w Afganistanie, ale także tu i teraz.
─ A czego ich nauczą zajęcia z aktorstwa?
─ Zamierzasz się czepiać każdego punktu na tej liście? ─ zapytała ją Anita. ─ możesz jeszcze powiedz, że uczniowie nie potrzebują zajęć z muzyki.
─ Na pewno nie w ostatniej klasie.
─ Uczniowie przygotowują swój własny spektakl ─ do rozmowy wtrącił się Cerano widząc że całe zabranie wymyka mu się z pod kontroli ─ zajęcia z aktorstwa które poprowadzi panna Medina z kilkoma innymi osobami mają przygotować uczniów do tego wydarzenia. I dlatego są ujęte w programie.
─ Zajęcia odbywają się w domu kultury ─ dodała Eva w chwili gdy rozległo się pukanie do drzwi i do środka zajrzała Venetia Capaldi. Uśmiechnęła się przepraszająco do zebranych i odnalazła męża który wstał i jak gdyby nigdy nic wyciągnął z kieszeni pęk kluczy. ─ I Tia prowadzi je razem ze mną.
─ Co?
─ Zajęcia z aktorstwa ─ odpowiedział jej Michael.
─ Tak, spotykamy się dziś wieczorem o siedemnastej trzydzieści? ─ upewniła się ─ Przyniosę ze sobą kilka starych scenariuszy, żeby poćwiczyli sceny dramatyczne ─ rzuciła do Evy. ─ Thomas też ma coś poszukać.
─ Thomas?
─ McCord ─ rzuciła. ─ Nie rozumiem w czym problem? ─ Nattie zrobiła krok do przodu czując jak Michael splata z nią palce ─ poprzedni dyrektor też miał z tym problem więc Ewa wpadła na pomysł przeniesienia zajęć poza teren szkoły aby go nie razić tym że dzieciaki chcą zajmować się również kulturą. I dla nich to świetna zdrowa odskocznia od klasycznych lekcji.
─ I dlatego jeśli chcecie szkolna aula jest do waszej dyspozycji zapewnił kobiety dyrektor.
─ Przemyślimy to ─ odparła na to Eva.
─ Dzięki za klucze ─ pocałowała męża w policzek.
─ Zaczekaj na mnie w bibliotece ─ poprosił ją.
─ Dobrze, lepiej nie zadzierać z włoską mafią ─ odparła i cmoknęła go jeszcze raz. Tym razem usta i wyszła.
─ Twoja żona ma poczucie humoru ─ usłyszał spokojny głos Oliviera Bruniego. Michael sztywno skinął głową a zebranie wróciło na właściwie sobie tory.
***
Dzieci przyprawiały Cerano Torresa o ból głowy. Najstarsza latorośl przechodziła ostatnio samego siebie. Najpierw wyprawił imprezę teraz w dniu swoich osiemnastych urodzin upił się, wylądował w szpitalu. Na całe szczęście Ignacio Fernandez miał na tyle rozumu w głowie żeby zabrać go do szpitala a nie jak chciał Remmy do domu. Mężczyzna mógł odetchnąć z ulgą i wyjść na odkładaną od kilku dni kolację z doktorem Fernandezem. Mężczyźni umówili się na dziewiętnastą w domu mężczyzny. Obaj zgodnie uznali, że to dom będzie idealnym miejscem do wymiany plotek. .
─ Przepraszam, że musiałeś czekać ─ zaczął lekko spóźniony lekarz. ─ Musiałem ugasić pożar ─ wyjaśnił ─ dwoje moich lekarzy ─ urwał ─ nieważne ─ machnął ręką.
─ Śmiało mów, chętnie posłucham i wymienię się ploteczkami z pokoju nauczycielskiego ─ zaznaczył. ─ Kierowanie szkołą ─ urwał ─ wiesz że czasem mam wrażenie, że wszyscy wokół mnie to dzieci a ja jedyny jestem dorosły?
─ Znam to ─ zapewnił go. ─ Moi lekarze kłócili się o pacjentkę ─ wyjaśnił ─ Najpierw była pacjentką Juliana, a później Lucia ukradła ją do siebie. Julian cóż jego duma została urażona więc sprzeczali się nad inkubatorem noworodka bo to przecież idealne miejsce do sprzeczek.
─ O co poszło twoim?
─ A zajęcia z edukacji seksualnej ─ wyjaśnił i westchnął ─ Dzieciaki potrzebują pewnej wiedzy ─ Aldo skinął ze zrozumieniem głową ─ i powinni wynieść część tej wiedzy ze szkoły, ale jest grupa nauczycieli która uważa że to całkowicie leży w kwestii rodziców.
─ Niech zgadnę wysoka, tyczkowata z burzą loków?
─ Skąd wiesz, że mówiłem o Marlenie Magoni? Jesteś medium?
─ Nie, znam Marlenę i jej poglądy ─ wyjaśnił. ─ Takie rzeczy tylko w domu i tylko z mężem ─ odpowiedział. ─ Ona i mój był szwagier są tacy sami.
─ Twój były szwagier to mój szef ─ zakomunikował mu Cerano z lekko kwaśną miną. ─ Ja i Elodia spodziewamy się jego wizytacji. Wpadnie do szkoły w czarnych wypucowanych lakierkach i będzie uważał się za „ Zbawiciela edukacji”
─ Ty i Jose Luis się znacie?
─ Nie, ale znam jego poglądy w których delikatnie mówiąc się rozjeżdżamy.
─ Naprawdę myślisz. Że opuści stolicę i pojawi się na prowincji?
─ Ty mi powiedz. Był twoim szwagrem ─ Osvaldo skrzywił się mimowolnie.
─ Czasy, które dawno wymazałem z pamięci. Całe szczęście Elodia w porę poszła po rozum do głowy i kopnęła go w tyłek.
─ A Fabian Guzman w tym pomógł.
─ Amen ─ stuknął się szklaneczką o jego szklaneczkę. ─ Puścił go z torbami, znaczy się w samych skarpetkach ─ lekarz nie mógł powstrzymać uśmieszku satysfakcji jaki pojawił się na jego ustach. ─ Ten rozwód to najlepsze co mogło się przytrafić Thiago.
─ Czasami samotne rodzicielstwo jest lepsze niż wspólna męka. Wiesz mi wiem coś o tym ─ stwierdził Cerano i skrzywił się. ─ Chłopak wyszedł na ludzi.
─ Tak, a jego ojciec wydał poradnik dotyczący ojcostwa ─ skomentował to kwaśno lekarz. Cerano zamrugał powiekami zaskoczony.
─ Widzę, że w dzisiejszych czasach niewiele trzeba, aby nazywać siebie „ojcem” czy „pisarzem” ─ prychnął dyrektor. ─ A gdzie Nacho? ─ rozejrzał się po salonie.
─ Sądzę, że znajdziesz go u siebie ─ odpowiedział na to ciemnowłosy. Dyrektor uśmiechnął się kącikiem ust.
─ O ile Rue przepuściła go w drzwiach. Jest wyjątkowo opiekuńcza jeśli chodzi o brata ─ wyjaśnił gdy lekarz zmarszczył lekko brwi. ─ Gdy Remmy leżał w szpitalu w śpiączce rozłożyła się na podłodze przy jego łóżku i nie ruszała się stamtąd dopóki się nie obudził.
─ Zawsze tak było?
─ W tym przypadku mądrość przyszła z wiekiem chociaż dalej się kłócą o wyżarte ciasteczka, albo ostatniego kotleta. Dosłownie sytuacja z wczoraj. Dosłownie zrobiła bratu awanturę o kotleta.
─ A mówiąc o Remmym i Nacho ─ zaczął niepewnie Aldo ─ są ze sobą blisko ─ Cerano potwierdził lekkim skinieniem głowy. ─ bardzo blisko?
─ Zależy co masz na myśli ─ odpowiedział na to mężczyzna. Oslavdo popatrzył na niego wymownie. ─ Remmy się wygadał?
─ Nie do końca ─ odparł na to lekarz. ─ Gdy zbijaliśmy mu cukier ─ westchnął ─ nie chodzi o to co powiedział tylko jak na niego spojrzał. Od dawna to trwa?
─ Bo ja wiem? Remmy od jakiś dwóch miesięcy chodzi z długimi kudłami.
─ Co?
─ Kiedy zaczyna mu się podobać jakiś chłopak ─ zaczął tłumaczyć ─ jego włosy nagle zaczynają rosnąć i żyć swoim życiem więc będzie jakiś miesiąc może dwa. Remmy jest biseksualny.
─ Jak mogłem tego nie zauważyć?
─ Jeśli cię to pocieszy ja też niczego nie zauważyłem dopóki jego chłopak nie pocałował go na szkolnym korytarzu tuż przed moim nosem. Remmy przez trzy dni mnie unikał.
─ I co zrobiłeś?
─ Nadużyłem władzy ─ wyjaśnił i uśmiechnął się półgębkiem ─ wezwałem go do swojego gabinetu i powiedziałem że go kocham. Pomyśl o tym w ten sposób nie zostaniemy zbyt wcześnie dziadkami. ─ popatrzyli na siebie i wybuchnęli śmiechem.
─ Kocham go ale czasami to takie trudne.
─ I aż chce się krzyknąć „czas” ─ Cerano roześmiał się. ─ Człowiek w spokoju nie może się wykąpać bp jego dzieci ciągle coś chcą. Tato gdzie moje buty? , rato gdzie moje skarpetki? Remmy zażarł ostatniego kotleta! I tak od osiemnastu lat.
─ A i tak nie oddałbyś ich nikomu.
─ Za żadne pieniądze świata chociaż to nie była bułka z masłem. Nie miałem trzydziestki , a miałem trójkę dzieci z trzema różnymi kobietami o jednym rozumie i stertę pieluch do prania.
─ Pieluch?
─ Cała trójka była uczulona na pampersy ─ wyjaśnił ─ więc gdy dzieci szły spać ja gotowałem, prałem i rozwieszałem pieluchy na sznurkach w kuchni ─ wyjaśnił i roześmiał się do własnych wspomnień. ─ Tych czasów zdecydowanie mi nie brakuje.
─ A czego ci brakuje?
─ Czasami tamtych problemów? W sensie ─ westchnął ─ kiedyś martwiłem się które z nich pierwsze przywlecze katar z przedszkola teraz się martwię tym żeby żadna moja córka nie zaszła w ciążę w wieku osiemnastu lat. Chwilowo nie musze się martwić o Remmego, że zrobi komuś dziecko ─ dorzucił.
─ Dlaczego więc miał romans z nauczycielką?
─ A czy to nie oczywiste? ─ odpowiedział na to Cerano. ─ Tak nas wychowano ─ otrząchnął ─ to znaczy mężczyźni mają być męscy i im więcej zaliczysz panienek tym lepiej dla ciebie. Nikt nie mówi dorastającym chłopcom że mogą płakać, być wrażliwi. Kiedy byliśmy w ich wieku nawet jeśli miałeś w klasie geja to o tym nie wiesz.
─ Racja, ale mógł mi powiedzieć. To nie sprawia, że przestałem go kochać.
─ Wiem, ale ja i Remmy też nie rozmawiamy o jego biseksualizmie. Była jedna taka rozmowa gdzie Remmy mi powiedział. „Ja jestem bi” Musiał mi wyjaśnić co to znaczy i wtedy zacząłem czytać. Mogę ci pożyczyć kilka książek do poduszki jak chcesz, głównie reportaże i głównie po angielsku ale nico otwierają oczy. I tak wolę rozmawiać z Remmym o jego byciu bi niż c córkami o ich okresie ─ Fernandez roześmiał się ─ To nie jest zabawne i też cię to czeka.
─ To zostawię w rękach Rebbeci.
─ I tak masz łatwiej jesteś lekarzem.
─ Chirurgiem plastycznym ─ przypomniał mu ─ to niewiele ma wspólnego z ginekologią ─ odparł.
─ Fakt, bądź przy nim ─ doradził mu. ─ nawet jak będzie wierzgał kopał po prostu przy nim bądź. I powiedz mu że nie jest ideologią. ─ skrzywił się na przypomnienie słów nowego ministra edukacji.
─ To teraz nie będzie łatwe ─ lekarz westchnął ─ przypadkiem dowiedział się kilku rzeczy na swój temat i nie przyjął tego dobrze ─ dyrektor zmarszczył brwi. ─ Marissa moja pierwsza żona nie jest jego matką a ja nie jestem jego ojcem.
─ Nacho jest adoptowany? W życiu bym nie powiedział. Jest do ciebie podobny.
Lekarz westchnął cicho.
─ To nieco bardziej skomplikowane ─ odparł na to i opowiedział skróconą wersję wydarzeń z tamtych lat. Cerano słuchał uważnie nie przerywając. Nalał im obu kolejnego drinka.
─ Nacho więc myśli, że zmusiłeś jego matkę znaczy Marissę do wychowywania dziecka twojej kochanki? ─ upewnił się czy dobrze zrozumiał ─ ale on sam nie jest twoim synem , lecz bratankiem ─ powiedział powoli. ─ bo twój brat ─ upił łyk ─ że też takie bydlęta chodzą po świecie. Przepraszam.
─ Nie przepraszaj ─ odparł na to Aldo. ─ Wiem że Herman to bydle. ─ I tak przy okazji Remmy wie.
─ Powiedziałeś mu?
─ Nie skądże, Nacho mu powiedział a on poskładał wszystko do kupy.
─ Nie powie mu, i czasem mam wrażenie że Remmy powinien być głupszy dla własnego dobra. Zamierzasz mu powiedzieć? Całą prawdę?
─ Nie wiem. Nie. Wolę żeby nienawidził mnie niż siebie. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 15:37:40 18-09-24 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA IV, CAPITULO 021 cz. 1
FELIX/VERONICA/OSVALDO/NACHO/FABIAN/SILVIA/LIDIA/CONRADO/QUEN/OLIVER/JORDAN
Trening siatkarski skończył się bardzo późno, a Lidia została jeszcze dłużej, by omówić taktykę z Oliverem Brunim. Santos miał ją odwieźć do domu, więc Felix na spokojnie zabrał się za sprzątanie sali, choć widać było, że jest nie w sosie.
– Skąd ta ponura mina? – Veronica zdążyła się już przebrać po treningu i wróciła zobaczyć, czy może w czymś pomóc. Bez słowa chwyciła za mopa i zaczęła zmywać podłogę, podczas gdy Phillip Delacroix porządkował piłki w składziku. – Chodzi o Lidię? – Dziewczyna zniżyła głos do szeptu i wskazała podbródkiem brunetkę dyskutującą z Oliverem i Hugiem. Na widok Delgado zarumieniła się lekko i odwróciła wzrok. Widzieć go na treningach wcale nie było łatwo.
– Niestety nie tym razem. – Castellano westchnął ciężko i opowiedział jej o swojej kłótni z Jordanem.
– Mówiłam ci, że nie można mu mówić takich rzeczy! On zawsze tak reaguje, jest w gorącej wodzie kąpany. Pamiętasz syna instruktora tańca?
– Pamiętam aż za dobrze, tak samo jak całą resztę jego wybryków. Myślałem, że dobrze robimy, nie mówiąc mu o tym profilu na insta, ale może się pomyliłem. Też chyba chciałbym wiedzieć, gdyby ktoś mnie stalkował.
– Powiedziałeś mu o blogu? – Veronica na samą myśl zrobiła wielkie oczy, ale Felix ją uspokoił.
– Na szczęście Jordi wie tylko o instagramie „la_descarada_69” i tym drugim, które wygląda jak jego własne, „bermudaboy24”. Gdyby się dowiedział, że ktoś prowadzi bloga, na którym umieszcza jego zdjęcia z bliska, w tym fotki zrobione mu w jego własnym pokoju… Strach się bać. – Felix wzdrygnął się na samą myśl. – Ale coraz częściej myślę, że zatrucie twojego drinka na imprezie we wrotkarni i te zdjęcia dziewczyn w sieci to sprawka jednej i tej samej osoby. To zbyt dużo na zbieg okoliczności. Rozmawiałem z panem Antoniem Moliną i on też uważa, że takie rzeczy dzieją się zwykle z zemsty.
– Z zemsty? Dlaczego ktoś chciałby się na mnie mścić? Ja nic złego nie zrobiłam… No, okej nie jestem idealna, ale… – Veronica pobladła. Przez głowę przeszło jej milion myśli, wszystkie błędy, które popełniła. Dwoma największymi była zdrada Marcusa oraz to, że nie udzieliła Dalii pomocy, kiedy ta jej potrzebowała. Może gdyby wcześniej powiedziała państwu Bernal o słabości przyjaciółki do leków uspokajających, Dalia nadal by żyła. – Ja chyba… ja nie wiem. Czy ja zrobiłam coś nie tak, Felix?
– Nie, oczywiście, że nie. To nie jest żadne usprawiedliwienie dla takiego zachowania. – Felix postanowił postawić sprawę jasno.
Veronica wyglądała na naprawdę przerażoną, kiedy jakiś czas później wracali razem do domu. Castellano czuł, że to jego moralny obowiązek, by wytłumaczyć jej kilka kwestii.
– Jesteś popularna, jesteś ładna, a ludziom czasem to przeszkadza – wyznał cicho, czując się strasznie, mówiąc jej takie rzeczy. Sam nigdy nie pomyślałby, że można kogoś nienawidzić tylko dlatego, że miał więcej od niego.
– Więc ktoś stwierdził, że przyda mi się nauczka w postaci pigułki gwałtu w drinku? Chciał mnie skrzywdzić, żeby dać mi nauczkę?
– Tego niestety nie wiem. – Felix załamał ręce, bo miał jedynie domysły. – Ale don Antonio dał mi do myślenia. Przychodzi ci do głowy ktoś, komu może dałaś w przeszłości kosza, kogoś kto może niekoniecznie pasował do twojego grona znajomych?
– Nie mam pojęcia, co ci mogę powiedzieć, Felix. Zawsze staram się grzecznie powiedzieć „nie”, jeśli nie jestem zainteresowana. – Panna Serratos zamyśliła się, zastanawiając się, czy czasem nie zrobiła czegoś nie tak.
– Dalia dała kosza Danielowi. – Felix zagadnął cicho, oczy wbijając w swoje adidasy, kiedy kroczyli ulicą, zbliżając się powoli do ich osiedla. – Sama mówiłaś, że Dalia i Daniel całowali się na koloniach przed liceum, a potem ona odprawiła go z kwitkiem.
– Tak mówiłam, ale po pierwsze – byli wtedy dziećmi, a po drugie – instagram został założony dopiero później w 2014 roku. To się nie trzyma kupy, Felix. Myślę, że przemawia przez ciebie zazdrość.
– Słucham? Nie jestem zazdrosny o Mengoniego.
– Doprawdy? – Serratos podparła się pod boki, mierząc przyjaciela spojrzeniem. – Daniel i Lidia mają się ku sobie. Widzisz w Danielu wroga, bo chcesz widzieć, czujesz się zagrożony i to jest normalne, ale…
– Sama mówiłaś, że to ma sens.
– Teraz już sama nie wiem. – Veronica dla odmiany wpatrzyła się w gwiazdy i odetchnęła rześkim wieczornym powietrzem. – Danny jest naprawdę przemiły, nie mogę o nim powiedzieć złego słowa. Naprawdę nie chce mi się wierzyć, że mógłby założyć okropnego instagrama szykanującego dziewczyny. Nie miał powodów, by chcieć dać komuś „nauczkę”. Jest przystojny, miły, inteligentny – dziewczyny zwykle nie dają kosza takim jak on. Nie miał za co się mścić.
– Dalia go odrzuciła.
– To było tak dawno temu… Myślę, że za bardzo się tego uczepiłeś.
– Jestem pewien, że jest w nim coś podejrzanego. I nie tylko ja, Jordan też go nie lubi – dodał szybko Castellano, jakby to załatwiało sprawę.
– Felix, Jordi nikogo nie lubi. – Uniosła jedną brew, chcąc bardziej podkreślić swoje słowa.
– Ale ja po prostu czuję, że coś mi tutaj nie gra. – Felix ze złością wyciągnął telefon i zaczął przeglądać instagrama. – Ona też musi tu gdzieś być, prawda?
– Kto?
– Była dziewczyna Mengoniego, Marta. To jedna z cheerleaderek, wszystkie cheerleaderki z San Nicolas doczekały się swojego postu. Byłoby podejrzane, gdyby jej jednej tutaj nie było. Poznajesz ją? – Felix podsunął przyjaciółce telefon pod nos, bo sam czuł się jak zboczeniec, przeglądając zdjęcia biustów i odsłoniętych nóg.
– Tak, poznaję. To ona, jej numerek w drużynie siatkówki. – Veronica pokazała mu fotkę, którą znalazła. – To też ona, dodane trochę później. I to też. Kurczę.
– Co jest?
– To nie jest fotka z ukrycia, tylko selfie. – Veronica załamała ręce. – Sama ją sobie zrobiła.
– I pewnie wysłała chłopakowi na pobudzenie wyobraźni, tak? – Castellano zacisnął palce na komórce. – Revenge porn – mruknął tylko, czując, że Jordan miał rację i nie powinni bagatelizować tego problemu. Był jednak tak blisko rozwiązania, że nie mógł się teraz wycofać. – Phillip w zemście za Irene wysłał jej zdjęcia na to konto. To były prywatne fotki, które mu wysyłała, kiedy byli parą. Marta musiała podsyłać Danielowi swoje zdjęcia w samej bieliźnie, a on po zerwaniu je wypuścił. Podobno to ona z nim zerwała, prawda? Wiesz, o co poszło?
– Nie znam szczegółów, ale to miało związek z tym, że Daniel rzucił zajęcia z karate. Marta mówiła, że jest zbyt przewidywalny i że ona potrzebuje faceta z krwi i kości.
– Miała kogoś konkretnego na myśli?
– Nie wiem, nie byłyśmy nigdy aż tak blisko. – Veronica przyznała z lekkim zawstydzeniem. – Fel, Daniel nie ma do mnie żadnego żalu. To nie on.
– Okej.
– Mówię poważnie.
– Dobrze. Ale wolę być ostrożny. On kręci się wokół Lidii, więc wolałbym go mieć na oku.
– Wypisałeś się z chemii. Praktycznie wepchnąłeś Lidię w ramiona Daniela. – Veronica nie była pewna, czy Felix zdawał sobie z tego sprawę. Po jego minie wywnioskowała, że o wszystkim jednak pomyślał.
– Chemię prowadzi matka Mengoniego, więc nie sądzę, że pozwoliłby sobie na zbyt wiele, a poza tym poprosiłem Jordi’ego, żeby pilnował Lidii.
– Jesteś niemożliwy. – Szatynka pokręciła głową po słowach Felixa, który tylko wzruszył ramionami. – No ale nie mogę cię winić. Sama chętnie bym przypilnowała chłopaka, który mi się podoba.
– Nie rozmawiałaś jeszcze z Marcusem, co? – zagadnął, domyślając się, skąd jej nagła smętna mina.
– Tylko o szkole, trochę o teście z fizyki. Siedzimy ze sobą na kilku przedmiotach, ale sama nie wiem… Adora patrzy na mnie jak na intruza. Zresztą nie tylko ona.
– No wiesz, ona i Marcus… no właściwie to chyba skomplikowane. – Castellano podrapał się po głowie, bo w gruncie rzeczy Delgado nie zwierzał mu się ze swojego życia miłosnego. Razem z Quenem domyślali się, że przewodniczący czuje miętę do panny Garcii i odwrotnie, ale jakoś oboje do tej pory się wzbraniali, więc nic dziwnego, że Vero robiła sobie nadzieję.
– Myślisz, że powinnam spróbować?
– Ja nic nie myślę. – Chłopak pokręcił szybko głową. Czuł się dziwnie, udzielając innym rad w sferze miłosnej, skoro sam miał doświadczenie bliskie zeru. – Jesteście z Marcusem przyjaciółmi. Po co to psuć?
– Bo jeśli nie spróbujesz, nigdy się nie dowiesz, co by było gdyby.
***
Remmy napędził mu niezłego stracha. Nacho był synem lekarza, wiedział, kiedy działo się coś niedobrego i chociaż nie do końca rozumiał chorobę Torresa, bo w końcu na co dzień funkcjonował normalnie, biegał po boisku, nawet ćwiczył na siłowni, to jednak jego przypadłość potrafiła być dosyć nieprzewidywalna.
– Nie patrz już tak na mnie, nic mi nie jest. – Jeremiah przewrócił się na drugi bok, by spojrzeć na kolegę, który usadowił się na brzegu jego łóżka i uważnie obserwował, jak oddycha. – I nie musisz tak daleko siedzieć, nie zarażam. Możesz się przytulić.
– Mogło ci się coś stać. Co ci do łba strzeliło, żeby się upijać? – Ignacio mimo woli przysunął się bliżej. Wiedział, że nie powinien, ale miał pretekst, więc to wykorzystywał.
– Ty chyba akurat morałów prawić mi nie powinieneś. Jak ty spędziłeś swoją osiemnastkę?
Nacho wrócił myślami do tamtego dnia. Urządził dziką imprezę pod nieobecność ojca i Rebeci, zapraszając wszystkich kumpli. Już wtedy wiedział, że nie dokończy z nimi szkoły, bo miał powtarzać klasę, ale robił dobrą minę do złej gry.
– Upiłem się tak, że rzygałem jak kot i ojciec musiał mi zaaplikować kroplówkę – wyznał, czując, że może rzeczywiście nie był odpowiednią osobą, by go strofować. – Ale ja nie mam cukrzycy.
– Nie masz. Masz za to fajnego ojca, który nie daje ci szlabanu, tylko kroplówkę.
– Twój stary się o ciebie martwi i wcale mu się nie dziwię. Podobno zgubiłeś pompę. Jak to się mogło stać?
– Nie wiem, nie pamiętam. – Remmy wzruszył jednym ramieniem i przysunął się bliżej, głowę wtulając w brzuch Nacha.
Ignacio nic już więcej nie powiedział, tylko leżeli tak w ciszy do czasu aż Remmy nie jęknął z bólu, kiedy ręka Fernandeza znalazła się na jego biodrze.
– Wszystko okej, co ci jest?
– To tylko siniak – wyznał Torres, z ciekawością przyglądając się śladom na odsłoniętej skórze.
– Skąd masz siniaki na biodrach? I tyłku? – Fernandez przyjrzał się bliżej, robiąc krzywą minę. – Widzę, że nie próżnowałeś.
– Cicho bądź. – Remmy zaśmiał się cicho, bo doskonale wiedział, co Nacho insynuował. Po chwili jednak spoważniał. Nie pamiętał poprzedniej nocy. Wiedział, że zgubił pompę i buty. Może nieświadomie poszedł do baru dla panów? Najbliższy był w San Nicolas de los Garza, więc wątpił by dotarł tam na pieszo, ale niczego nie mógł wykluczyć.
– Muszę już iść. – Ignacio podniósł się z miejsca, sprawiając, że Remmy poczuł się zirytowany.
Zawsze z nim tak było – całowali się, byli na krawędzi czegoś więcej, ale on wciąż nie pozwalał mu się do siebie zbliżyć. Zaczynało go to porządnie frustrować. Nacho zerkał na zegarek z niepokojem.
– Twój tata pewnie zaraz wróci.
– No i co? Przecież o wszystkim wie.
– Ale mój nie wie, a dziwnym trafem twój zaczął się z moim kumplować, skoro nawet jedzą razem kolację. Wolę nie ryzykować. Odpoczywaj.
Zawahał się przez chwilę, jakby nie wiedział, jak powinien się z nim pożegnać. Przytulić go, pocałować? Niezdarnie pomachał więc ręką i poszedł do drzwi.
– Okej, do zobaczenia jutro w szkole.
– Chyba jesteś nienormalny. – Nacho cofnął się z ręką na klamce, przyglądając się Torresowi z niedowierzaniem. – Masz leżeć w łóżku i odpoczywać, zalecenie lekarza.
– Muszę iść, jutro mamy trening. Za tydzień mecz i nie zniosę wszystkowiedzącej miny Yonatana Abarci, jeśli przegramy.
– A kogo obchodzi ten palant? Poza tym ten mecz nic nie znaczy. Dopiero play-offy o wszystkim zadecydują.
– Każdy mecz coś znaczy, a poza tym będą tam skauci.
– Co?
– Skauci – takie osoby, które wyłapują talenty i proponują im współpracę, stypendia…
– Wiem, kto to jest skaut sportowy. – Ignacio wywrócił oczami. – Po co ci skauci? Przecież wszyscy wiedzą, że jesteś dobry. A poza tym oni nie chodzą na mecze w takich dziurach.
– Słyszałem, jak Hugo Delgado mówił o tym trenerowi. Dostał cynk od znajomego. To naprawdę wielka rzecz.
– Masz to stypendium w kieszeni, możesz olać jeden trening. Nic się nie stanie. – Ignacio cofnął się lekko zaniepokojony. – Wiesz co jest twoim problemem? Za dużo od siebie wymagasz. Jesteś świetny. Jak nie to stypendium, będzie inne.
– Łatwo ci mówić. – Remmy mruknął pod nosem.
– Tak, łatwo, bo ja nie mam szans na żadne stypendium.
– Wcale tego nie powiedziałem.
– Nie musiałeś, to oczywiste. – Fernandez wzruszył ramionami. – Może tego nie rozumiem, ale wiem, że zdrowie jest ważniejsze. Nic ci się nie stanie, jak raz się nie pojawisz na treningu. Poza tym jesteś ulubieńcem Olivera, na pewno przymknie oko.
Zanim Remmy zdążył coś powiedzieć, Nacho cmoknął go w czoło i uciekł szybko, zanim Cerano wróci do domu.
***
W domu Castellano zwykle było gwarno, mimo że mieszkały w nim tylko cztery osoby i jeden duży czarny pies. Dlatego tym razem po powrocie Felix zdziwił się, że ojciec i Leticia rozmawiają przyciszonymi głosami w kuchni.
– Jak macie coś do ukrycia, to tylko bardziej zwracacie na siebie uwagę, szepcząc w ten sposób – odezwał się niespodziewanie, wychodząc zza lodówki, czym sprawił, że macocha złapała się za serce. – Co jest, ktoś umarł? – Zażartował, ale w porę spoważniał, bo w Pueblo de Luz było to bardzo prawdopodobne.
– Nikt nie umarł, Felix, odpukaj to. – Leti szybko zastukała pięścią w blat kuchenny i zabrała się za odgrzewanie pasierbowi kolacji.
Chłopak uważnie obserwował ojca, który ślęczał nad papierami z wyrazem zatroskania na twarzy.
– Znów rachunki? – zapytał, czując jak wielka klucha ląduje mu w gardle. On zajmował się prywatnymi śledztwami, a tymczasem w jego domu panowały prawdziwe problemy. – Ingrid będzie mi płacić za staż, będę się dokładał…
– Felix, to ja jestem głową rodziny, ty jesteś dzieckiem, już ci to tłumaczyłem. Masz się uczyć, a jeśli zarabiasz to świetnie, ale robisz to na własne potrzeby. I nie chodzi o rachunki. – Basty podziękował żonie, która postawiła przed nim kubek gorącej herbaty. Felixowi wydawało się, że wyczuwa melisę. – Jest taki program, prywatne leczenie eksperymentalne na mukowiscydozę. Ella się kwalifikuje i moglibyśmy ją zapisać.
– To świetnie! Prawda? – Felix zmarszczył nos, kiedy zobaczył miny dorosłych.
– Oczywiście, że tak, to naprawdę świetna okazja. Astrid poleciła ten program, w badania zaangażowany jest jej stary znajomy ze studiów. – Basty przeczesał włosy palcami, a syn dostrzegł w nich kilka siwych pasm. Jego staruszek się trochę postarzał i to za sprawą natłoku obowiązków i licznych prywatnych problemów, które wciąż na niego spadały. – Problem polega na tym, że jest bardzo drogi.
– Czy badania kliniczne nie powinny być darmowe?
– Nie te. To terapia eksperymentalna, Ella musiałaby latać do Baltimore kilka razy w miesiącu. To kosztowne.
– Okej, ale mamy pieniądze. Sprzeda się trochę rzeczy, trochę się zarobi…– Felix już wybiegał w przyszłość.
– Tak i właśnie dlatego rozważamy z Leticią… – Sebastian zawahał się i spojrzał na żonę, która tylko chrząknęła nieznacznie. – No dobrze, ja uważam – poprawił się – że powinniśmy sprzedać dom.
– Dom? Ten dom? Nasz dom od pokoleń? – Felix nie wiedział, czy ojciec mówi serio. Trochę przytłoczyła go ta informacja, ale kiedy minął pierwszy szok, pokiwał głową. – Pewnie, jeśli dzięki temu Elli ma się polepszyć, to zróbmy to.
– Felix, chyba nie rozumiesz. – Leticia wtrąciła się do rozmowy. – To twój dom. Wasz dom. Jest pełen wspomnień.
Felix zamyślił się. Był pełen wspomnień – radosnego grania na pianinie w salonie, fałszowania Elli, maratonów z Harrym Potterem i czwartkowych wieczorów z pizzą. Było mnóstwo wspomnień, które chciał zachował, jak na przykład serenadę w ogrodzie – kiedy jego młodsza siostra była w izolacji i nie mogła wyjść posłuchać występu Felixa i Jordana, oni przyszli do niej pod okno i obudzili całe osiedle, śpiewając „O Sole Mio”. Tak roześmianej dziewczynki chyba nigdy wcześniej nie widzieli. Było też jednak mnóstwo złych wspomnień – matka odpływająca na kanapie, przerażenie, kiedy nie mógł jej dobudzić i dzwonienie po pomoc, by zabrać siostrę do szpitala. A wreszcie brutalna pobudka w jego dziesiąte urodziny, a potem kąpiel w jeziorze i zastanawianie się, czy wyciąga dwie żywe istoty, czy może tylko wyławia już trupy. Otrząsnął się z rozmyślań.
– To tylko dom – powiedział z pełnym przekonaniem.
– Mam pieniądze, pożyczę od rodziców. – Leticia nie chciała słyszeć o sprzedaży.
– Umówiliśmy się, kiedy braliśmy ślub, że nie będziemy pożyczać od rodziców. – Sebastian gwałtownie pokręcił głową. – Ani od nikogo innego.
– To nie jest czas, żeby unosić się dumą, Basty. Ludzie chętnie nam pomogą.
– Możemy zrobić to sami. Ja chciałem tylko wiedzieć, co Felix o tym sądzi. Jeśli on się zgadza, nie widzę problemu. – Basty szukał porozumienia w oczach syna, który pokiwał głową, oczywiście przyklaskując temu pomysłowi. – Astrid ma mieszkanie na wynajęcie w miasteczku. Nie jest duże, ale powinno nam wystarczyć. Ty i tak wyjedziesz niedługo na studia, więc nie potrzeba nam dużo miejsca.
– Już chcesz się mnie pozbyć? Auć, tato. – Nastolatek wysilił się na żart, ale ani Basty ani Leti się nie uśmiechnęli.
– Więc postanowione, rano porozmawiam z Normą, ma znajomego agenta nieruchomości. To dobra okolica, nie powinno być problemu ze sprzedażą. – Basty pokiwał głową, na głos wypowiadając swój plan, jakby chciał przekonać o tym samego siebie.
– Pozostaje jeszcze jedna kwestia. – Leticia pogłaskała męża po plecach, chcąc mu dodać nieco otuchy. – Kto powie Elli?
Trzask drzwi frontowych sprawił, że wszyscy podskoczyli w miejscu. Felix westchnął i podniósł się z krzesła, w locie biorąc kilka kęsów kolacji.
– Mówiłem, że jak szepczecie, to jesteście podejrzani. Nie wiecie, że ona ma uszy wszędzie? Ma słuch bardziej wyczulony od Syriusza. Pójdę z nią pogadać.
Poszedł za siostrą w jedynym kierunku, który przyszedł mu do głowy. Znalazł ją tam, gdzie się spodziewał – siedziała w jednej z ostatnich ławek w pustym kościele, a obok niej na posadzce rozłożył się czarny labrador retriever. Felix bez słowa zajął miejsce koło niej i wpatrzył się w prosty krzyż przed nimi. Od czasu pożaru, wiele sprzętów w kościele zostało wymienionych na prowizoryczne do czasu zebrania środków na porządny remont.
– Nie chcę, żeby tata sprzedał dom – szepnęła trzynastolatka, nie patrząc na brata. Nie musiała, on doskonale wiedział, co czuje. – Nie muszę mieć tej terapii, to i tak jest bez sensu.
– Hej, to nowoczesna medycyna. – Felix zmartwił się, słysząc jej zrezygnowany ton głosu.
Prawdą było, że Gabriella Felicia Castellano była czasami dojrzalsza od nich wszystkich. Zmagała się z ta chorobą od urodzenia i była pogodzona z losem, wiedziała, że nie będzie przecież żyć w nieskończoność. Jedyne co jej przeszkadzało to fakt, że była dla wszystkich ciężarem. Jej starszy brat doskonale odczytał to z jej oczu.
– Nie jesteś dla nikogo ciężarem – powiedział poważnym tonem, chcąc by na pewno dobrze go zrozumiała.
– Przecież jestem. Inaczej tata nie musiałby sprzedawać domu. Ja nie chcę, Felix, ja lubię nasz dom. Uwielbiam salon ze starym pianinem dziadka, ponury strych z tymi wszystkimi skarbami i pamiątkami, kocham mój bujny ogród i to, że mogę w nim sadzić, co chcę. Lubię też swój duży, jasny pokój…
– Lubisz pokój czy widok z niego na pokój Jordana?
Za te słowa Felix zasłużył sobie na morderczy wzrok dziewczynki, więc spoważniał.
– W mieszkaniu w centrum nie będę miała już ogrodu. Nie będę miała miejsca na moje graty, a mam ich całkiem sporo. – Ella zamyśliła się głęboko. – No i przecież to, że wyjeżdżasz na studia nie znaczy, że nie potrzebujesz miejsca dla siebie. Też musisz do czegoś wracać.
– To tylko pół roku, jakoś się przemęczę kiedy będę wracał w odwiedziny. A poza tym zawsze mogę nocować u Marcusa, nie ma problemu. Jeśli to cię martwi…
– Nie, Fel, wcale nie to. – Ella spojrzała na brata i westchnęła. – Dlaczego tata jest tak cholernie uparty? Ja wiem, to nie jest przyjemne wciąż pożyczać, ale przecież są inne sposoby.
– Niby jakie?
– Łucznik Światła. – Ella uśmiechnęła się pod nosem, wprawiając brata w osłupienie. – Pomaga potrzebującym, prawda? Ja też jestem potrzebująca.
– Chcesz, żeby ukradł dla ciebie pieniądze? To tak nie działa, El. Poza tym to złe. – Castellano zacisnął pięści na kolanach. Życie było czasami niesprawiedliwe, ale jakoś zawsze stawali na nogi.
– Dlaczego? Odbiera bogatym i wrednym snobom, a daje biednym i chorym dzieciom z sierocińca. Mógłby i dla mnie odłożyć małą sumkę.
– Nie wiesz, o czym mówisz. To przestępstwo. Jesteś córką policjanta, El, nie zapominaj.
– Nie uważam, żeby przestępstwem było okradzenie na przykład takiego Fernanda Barosso – to zły facet, zrobił okropne rzeczy i pewnie nawet nie znamy połowy z nich. Jeśli jego pieniądze mogłyby przysłużyć się lepszym celom…
– To nie jest takie proste. My musimy być lepsi. – Felix patrzył, jak pies Syriusz podniósł się ze swojego miejsca i otarł się Elli o nogi jak wielki kot. Wiedział, że zwierzę chciało w ten sposób dodać jej otuchy. – Nie będzie tak źle, zobaczysz. Mieszkanie w centrum ma też swoje korzyści.
– Na przykład?
– Na przykład… – Felix zawahał się, bo nic nie przychodziło mu do głowy. Siostra od razu to wyczuła. – Twoje zdrowie jest najważniejsze. Najpierw zajmiemy się nim, a potem będziemy się martwić.
– A co jeśli ja tego nie chcę? – Dziewczynka teraz patrzyła na niego z prawdziwą złością, ale wiedział, że nie jest zła na niego tylko ogólnie na niesprawiedliwość losu. – Nie chcę tych głupich badań, one i tak nic nie dają.
– Przestań.
– Nie, nie przestanę. – Wstała z miejsca i prawie tupnęła nogą, nadeptując na Syriusza, który z wyrzutem pisnął w stronę właścicielki. – Nienawidzę tego – szpitali, badań, ciągłego pobierania krwi, tych wszystkich rehabilitacji, inhalacji, ciągłych diet i izolacji, kiedy złapie mnie zwykłe przeziębienie. Może lepiej, żebym już po prostu umarła i mielibyśmy problem z głowy!
– Jak w ogóle możesz tak mówić?
Felix nie był taki, ale w tym momencie w jego oczach zabłysły łzy, kiedy patrzył i słuchał siostry mówiącej o swojej chorobie w taki sposób. Nigdy w życiu nie traktował jej jak ciężaru, chociaż wiele rzeczy ominęło go w dzieciństwie, kiedy musiał się nią zajmować. Zawsze robił to z ochotą, bo Ella była oczkiem w głowie wszystkich, nawet sąsiadów, których jednała sobie, nawet specjalnie się nie starając. Kochał ją najbardziej na świecie i skoczyłby za nią w ogień, a świadomość, że kiedyś miałoby jej zabraknąć była nie do zniesienia. Myślał jednak, że żyją w dwudziestym pierwszym wieku, gdzie medycyna była na tyle zaawansowana, że mogli się nią dobrze zaopiekować przez długie lata, więc zawsze był dobrej myśli. Trzynastolatka wydawała się jednak zmęczona tym wszystkim, a już w szczególności tym, że inni wciąż się dla niej poświęcali.
– Bo tak jest. Powinnam umrzeć dawno temu i nie byłoby kłopotu. Albo w ogóle lepiej, żebym się nie urodziła, nic złego nigdy by się nie stało. A ty i mama nadal byście ze sobą rozmawiali.
Felix poczuł ukłucie w sercu, słuchając tego wszystkiego. Po raz pierwszy od dawna był przerażony, bo nigdy nie rozmawiali w taki sposób. Ella miotała z oczu iskry, stojąc nad nim i czekając, aż coś powie, ale on nie był w stanie. Zanim zdążył je powstrzymać, kilka łez wypłynęło z kącików jego oczu i spłynęło po policzkach.
– Nigdy więcej tak nie mów – poprosił cicho załamującym się głosem.
Ella wygięła usta w podkówkę. Felix był wrażliwy, podobnie jak tata, a ona wiedziała, że bez niej obaj się rozpadną. Nie lubiła patrzeć na niego w takich momentach, bo choć codziennie się uśmiechał, docinał jej jak na starszego brata przystało, to widziała, jak bardzo to wszystko przeżywa i jak wiele by dla niej zrobił, a ona przecież nie mogła zrobić nic dla niego.
– Przepraszam – powiedziała tylko, siadając ponownie w ławce, ale tym razem przytulając się do niego, by trochę go uspokoić.
Oboje zamilkli, a po chwili usłyszeli dźwięki muzyki. Felix myślał, że to jego wyobraźnia, ale ktoś naprawdę grał na kościelnych organach jakąś piękną, choć nieznaną im melodię.
– To Francesca Estrada – wytłumaczyła bratu Ella, ściskając go mocno za rękę. – Ksiądz Ariel jej pozwolił, podobno to ją odpręża.
– Jesteś dobrze poinformowana.
– Przecież mnie znasz, mi nic nie umknie. – Uśmiechnęła się, drugą dłonią ocierając łzy i wsłuchując się w nuty. – Ten utwór jest piękny.
– To prawda – przyznał tylko, postanawiając skupić się na muzyce.
Może dziadek Valentin miał rację i muzyka potrafiła naprawdę działać cuda. Teraz bardziej niż kiedykolwiek tego cudu potrzebowali.
***
Cerano Torres okazał się być konkretnym facetem, a Osvaldowi dobrze się z nim rozmawiało. Mieli synów w podobnym wieku, obaj wychowywali córki i znali bolączki łączenia pracy zawodowej z życiem prywatnym. Obaj wiedzieli też, co to znaczy mieć dzieci z różnych związków. Zwierzenie się dyrektorowi było oczyszczającym przeżyciem dla Alda, który zwykle powierzał swoje sekrety tylko Fabianowi. Cóż, on i jego przyjaciel mieli ostatnio ciche dni za sprawą Ofelii i zamieszania związanego z jej lekarzem, więc ordynator zwyczajnie potrzebował się komuś wygadać. Wiedział, że może liczyć na Cerano i chciał, by dyrektor wiedział, że on też jest po jego stronie w walce z Jose Luisem.
– Jak ja go nie cierpię – mruknął pod nosem Osvaldo na wspomnienie starego znajomego ze szkoły i swojego eksszwagra. Jose Luis potrafił zamieszać, kiedy chciał i coś podpowiadało Fernandezowi, że jego nadchodząca ministerialna wizytacja da się wszystkim we znaki.
Pożegnał się ze swoim nowym znajomym i siedział teraz sam w jadalni, wzdychając ciężko przy butelce whisky. Rebeca wróciła z dziewczynkami z urodzin jednej z ich koleżanek późnym wieczorem, ale zarówno Deisy, jak i Chanelle rozpierała energia. Rozłożyły się na dywanie w salonie i bawiły się lalkami, podczas gdy Rebe z troską przypatrywała się swojemu mężowi.
– Powinieneś się położyć. Trochę sobie pofolgowałeś z panem Torresem. – Kobieta zakręciła butelkę i odstawiła do barku, a Aldo podziękował jej lekkim uśmiechem.
– Nie mogę, muszę poczekać na Ignacia – wyjąkał, przecierając zmęczoną twarz.
Syn gdzieś wybył i nie trzeba było być geniuszem, by domyślić się, że był u Remmy’ego. Na szczęście kryzys został zażegnany, młodemu Torresowi nic się nie stało, ale chyba wolał tego dopilnować. Nacho miał serce we właściwym miejscu i kiedy chciał, potrafił być naprawdę dobry i kochany. Życie nauczyło go jednak, że to nie dobry i troskliwy dostaje to, czego chce, a jedynie ten, kto po prostu po to sięga. Wiele było w tym winy Osvalda, który wychowywał Ignacia, wciąż porównując go z synami przyjaciół albo z Thiago. To po prostu było nieuniknione, ale Nacho miał dość, a Fernandez nie mógł go za to winić.
Rebeca pokiwała głową, rozumiejąc sytuację i wyszła, by posprzątać, informując córki, że daje im ostatnie pięć minut na zabawę, zanim każe im iść do łóżka. Deisy jak zwykle wyciągnęła swoją lalkę kena z czarną skarpetą na głowie oraz lalkę księżniczki.
– Mmm Łuczniku, jak ty pięknie pachniesz! – Dziewczynka rozmarzyła się, wchodząc w rolę księżniczki uratowanej po raz kolejny z rąk wielkiego trolla. – Co to za woda kolońska?
– Chanel number five! – krzyknęła starsza siostra, wymachując dumnie zamaskowanym Kenem.
– Chanelle, nie bądź głupia! To zapach dla kobiet. Faceci nie pryskają się damskimi perfumami. – Deisy uraził sam ten pomysł. – Tato!
Aldo uniósł głowę znad stołu i spojrzał na dwie małe córki, które na szczęście nie miały takich problemów jak ich starszy brat. Deisy w swoich okularach korekcyjnych wyglądała uroczo, ale zwykle wypowiadała się tak, jakby była dużo starsza. Okulary dodawały jej powagi. Natomiast Chanelle, starsza z dziewczynek, zawsze była bardziej cicha i pozwalała młodszej przejmować stery w zabawie.
– Tato, czy panowie mogą psikać się damskimi perfumami?
– Oczywiście, że mogą, jeśli lubią – zauważył ordynator ze śmiechem. Nie znał co prawda żadnego faceta, który używałby perfum Chanel, ale przecież nic nie stało na przeszkodzie.
– A ty czym pachniesz?
– W tej chwili gorzałą. – Nacho stanął w progu salonu, krzywiąc się na widok ojca z drinkiem w dłoni. – Idę spać – warknął tylko, bo chociaż był wdzięczny, że ojciec pomógł Jeremiah, nadal miał do niego żal i nie chciał go oglądać.
– Poczekaj.
Osvaldo wstał z krzesła i przeszedł kilka kroków, które dzieliły go od syna. Ku jego wielkiemu zdumieniu, zamknął go w szczelnym uścisku i oparł głowę o jego ramię.
– Kocham cię, Nacho. Nieważne co, zawsze będę twoim tatą, rozumiesz?
Ignacio stał w osłupieniu, gapiąc się w przestrzeń i nie wiedząc, co o tym sądzić. Nagle zabrało mu się na sentymenty, bo odkrył jego romans z Kariną de la Torre? W co ten ojciec sobie pogrywał? Nie bez trudności wyswobodził się w końcu z jego ramion i pozwolił Rebece przejąć stery. Macocha zaprowadziła męża na górę do sypialni.
– Tata cię kocha – stwierdziła Chanelle, czesząc swoją lalkę, która podobała jej się o wiele bardziej od zamaskowanego kena.
– Musi mnie kochać, jestem jego dzieckiem. – Nacho odburknął tylko i omiótł wzrokiem salon. Jego oczy odnalazły prowizoryczny łuk z zapałek. – A wy znów z tymi bzdurami? Nie znudziło wam się jeszcze?
– Nie i nigdy się nie znudzi. – Deisy roześmiała się perliście, z czułością ściskając swojego „Łucznika”. – A ty zazdrościsz i tyle.
– Zazdroszczę beztroskiej zabawy lalkami? Pewnie, że tak. Ja mam górę prac domowych i projektów do odrobienia. Chcesz się zamienić?
– Nieeee. – Sześciolatka poprawiła sobie na nosie okulary. – Zazdrościsz, bo ty też podziwiasz Łucznika, choć tego nie przyznasz.
– Głupota. – Nacho mimo swoich słów podszedł jednak bliżej, nachylił się i wziąć kena do rąk. – Yyy Deisy? – rzucił niewinnie, a siostra spojrzała na niego z ciekawością. – Wiesz jak można skontaktować się z El Arquero?
– Niby skąd? On pojawia się wtedy, kiedy najbardziej się go potrzebuje.
– On nie jest magikiem, Chryste.
– Nie wymieniaj imienia pana Boga twego nadaremno!
– Ale się zrobiłyście religijne.
Fernandez wywrócił oczami. To oczywiste, że siostra nie miała pojęcia o takich rzeczach. Przypomniał sobie jednak słowa Quena Ibarry na imprezie urodzinowej Amelii Estrady – Lidia Montes widziała się z El Arquero, rozmawiała z nim i zdawała się wiedzieć mnóstwo na jego temat. Postanowił, że nie zaszkodzi spróbować. Chciał przekazać Łucznikowi sprawę wuja Hernana. Lepiej dmuchać na zimne i uciszyć księdza, zanim zacznie rozpowiadać o romansie Osvalda i Kariny. Tak, Nacho miał już swój plan.
***
W czwartkowy poranek zapukał cicho do drzwi pokoju zmarłego syna, który teraz służył za gabinet, po czym czekał na pozwolenie, by wejść. Wiedział, że Silvia już nie śpi, bo słyszał postukiwanie klawiatury. Fabian nie był człowiekiem, który łatwo się irytował, więc jej nie ponaglał. Niespecjalnie zdziwiło go, że żona kazała mu czekać na wejście dużo dłużej, niż zwykle się to robiło, zanim powiedziała łaskawie „proszę”. Wszedł do środka i postawił na jej biurku kubek z parującą kawą. Rozejrzał się po wnętrzu. Łóżko było zaścielone byle jak, a czerwona wieczorowa sukienka zwinięta w kulkę leżała na podłodze obok eleganckich szpilek.
Nie zapytał jej, dlaczego tu spała, bo doskonale znał odpowiedź na to pytanie. Oboje byli pod tym względem tacy sami – nie rozmawiali o uczuciach, tłumili w sobie wszystko, ale czasami po prostu coś w nich pękało. Silvia chwyciła kubek i wypiła kilku łyków bez odrywania wzroku od ekranu komputera, a jej mąż zmarszczył brwi.
– Długo już nie śpisz? – Zerknął na zegarek, który wskazywał kilka minut przed szóstą rano. – Powinnaś się trochę zdrzemnąć.
– Nie chce mi się spać, Fabian. Nie mam czasu na sen – warknęła tylko, zapisując kolejne zdania. Mogła to zrobić delikatniej, nie było potrzeby wciskania klawiszy tak gwałtownie, ale chyba chciała przekazać mu jakąś wiadomość.
– Przepraszam.
– W porządku.
– Przykro mi.
– Oczywiście. Nie wracajmy do tego.
Silvia ponownie chwyciła filiżankę z kawą, nie zaszczycając męża spojrzeniem. Byli umówieni, ale on się nie pojawił – nic wielkiego, nic się nie stało, w końcu nie raz mu już się to zdarzało. Nie była nawet specjalnie zawiedziona.
– Jak wróciłaś do domu? Samochód stoi na podjeździe. – Fabianowi nigdy nic nie umykało. Żona wróciła podchmielona, sądząc po tym, że spała w pokoju Franklina, a przecież nie była aż tak nieodpowiedzialna, żeby prowadzić po pijanemu.
– Wyobraź sobie, że twój syn mnie przywiózł – odparła tylko, z irytacją wzdychając, bo tymi pytaniami odciągał ją od pracy.
Fabian podrapał się po głowie, uważnie ją obserwując. Silvia nie pozwalała Jordanowi jeździć autem. Od wypadku i śmierci Franklina krzywo patrzyła za każdym razem, kiedy mąż pożyczał synowi samochód. Nastolatek nie robił tego zresztą zbyt często – miał to do siebie, że nigdy o nic rodziców nie prosił i sam wszystko załatwiał. Widocznie Silvia naprawdę była rozgoryczona poprzednim wieczorem, skoro się nie buntowała. Guzman widząc jej reakcję postanowił jednak nie wracać do tematu. Wzrok ulokował na jej notatkach i ekranie komputera, wyłapując znajome nazwisko.
– Od kiedy pracujesz z Armandem Romero? – Palcem wskazał na nazwisko w nagłówku artykułu, nad którym pracowała kobieta. – Czy on czasem nie jest jednym z tych niezrzeszonych dziennikarzy?
– Jest, ale poprosił mnie o pomoc w korekcie swoich najnowszych tekstów, które chce sprzedać Luz del Norte.
– Poprosił o pomoc ciebie? – Fabian zmarszczył czoło.
– Co w tym takiego dziwnego?
– Bo wydawało mi się, że nie reprezentujecie podobnych poglądów.
– To źle ci się wydawało. – Silvia odwróciła fotel i dopiero teraz spojrzała na męża. Była zła i nie mógł jej za to winić. – Armando ma ciekawe pomysły, a ja uważam, że wprowadzi powiew świeżości do redakcji. Jeśli się sprawdzi, porozmawiam z radą nadzorczą, żebyśmy zatrudnili go na stałe. Jego reportaże z Gwatemali biły rekordy popularności.
– Armando Romero i świeża krew? To stary wyga w tym biznesie.
– I właśnie ktoś taki jest nam potrzebny. Chcesz posłuchać, co pisze o Łuczniku Światła? – Silvia wskazała na tekst na ekranie monitora.
– Dziękuję, ale spasuję.
– Co jest, Fabian? Jesteś z tych, których przeraża Zamaskowany Mściciel? Myślałam, że ty się niczego nie boisz.
– Nie boję się, po prostu uważam to za stek bzdur. To nie jest prawdziwe dziennikarstwo.
– Słucham? – Silvia założyła nogę na nogę, patrząc na niego tak, jakby dawała mu ostrzeżenie, by uważnie dobierał słowa. – A jaka jest twoja definicja „prawdziwego dziennikarstwa”, co? Może ja też nie jestem prawdziwą dziennikarką, a mój dyplom to tylko kawałek papieru, którym można podetrzeć tyłek?
– Tego nie powiedziałem. Chodzi mi o to, że Armando chwyta się tematów, które są…
– Niewygodne dla władz?
– Tego też nie powiedziałem.
– Ale pomyślałeś.
– Cóż, jego teksty bardziej przypominają miejskie legendy i bajki niż prawdziwe sprawozdania z wydarzeń. Jest dosyć subiektywny. – Fabian nie rozumiał, dlaczego musi jej to tłumaczyć. Przecież ona doskonale zdawała sobie z tego sprawę i sama nigdy za Armandem nie przepadała.
– Ostatnimi czasy Pueblo de Luz przypomina jedną wielką kreskówkę, więc będzie jak znalazł. Zamknij drzwi, jak będziesz wychodził.
Fabian stał przez chwilę w osłupieniu, ale w końcu zrozumiał, że to koniec rozmowy. Zanim wyszedł, rzucił ostatnie spojrzenie na ściany z plakatami piłkarskimi i regał z pucharami za osiągnięcia syna. Zamknął cicho drzwi. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 15:40:07 18-09-24 Temat postu: |
|
|
cz. 2
Gdyby zeszłej wiosny ktoś mu powiedział, że będzie sobie kiedyś siedział w jadalni Saverina i jadł z nim śniadanie, to pewnie by go wyśmiał, a oto życie potrafiło być nieprzewidywalne. Quen doskonale pamiętał, jak nie przepadał za tym raczkującym wtedy politykiem i jak go nawet sfaulował podczas wielkanocnego meczu charytatywnego. Teraz Conrado wydawał mu się spoko gościem i stał się kimś na kształt ojca chrzestnego. Nie takiego jak Don Corleone i zdecydowanie nie takiego jak Fernando Barosso, który, o ironio, naprawdę trzymał Quena do chrztu, ale prawdziwym powiernikiem i opiekunem, z którym mógł pogadać na wszystkie tematy.
W domu wuja i ciotki Enrique czuł się obco. Dom Guzmanów choć zadbany i można by rzec na pierwszy rzut oka, że przytulny, był tak naprawdę pusty i zimny, a Quen potrzebował rodziny bardziej niż kiedykolwiek. Więc kiedy tylko nadarzała się okazja, wpadał po Lidię z samego rana, by razem iść do szkoły albo na staż w przychodni. Zawsze miło mu się gawędziło z Saverinem, a kilka razy nawet poprosił go o pomoc w angielskim.
Quen zaśmiał się pod nosem z tych rozważań, czym zwrócił na siebie uwagę gospodarza. Conrado podniósł wzrok znad stołu, przy którym siedzieli, jedząc śniadanie. Obok niego rozłożony był zeszyt od fizyki. Ibarra poczuł, że musi się wytłumaczyć.
– To dziwne, że pomagasz mi w fizyce, nie? Też jesteś nauczycielem.
– Nauczyciele są po to, żeby pomagać. Profesor Rocha was nie oszczędza, co? – zagadnął, sam głowiąc się nad wyjątkowo trudnym zadaniem z fizyki. Minęło sporo czasu, odkąd musiał w ten sposób wytężać szare komórki.
– Tak, podobno jest wściekły na cały świat, bo nie ma szczęścia w miłości. Jak facet nie zarucha, to potem mu odbija. Przepraszam – dodał szybko na widok karcącej miny Saverina, który jak zwykle był dżentelmenem, nawet kiedy kobiet nie było w pobliżu. – A Lidia zamierza dziś zejść na śniadanie?
– Dajmy jej pospać, wczoraj wróciła późno z treningu. Trener Bruni na poważnie traktuje nadchodzący turniej sparingowy, bo będzie to ostatni sprawdzian przed prawdziwymi rozgrywkami. Zwykle jemy trochę później – poinformował gościa, który lekko się speszył. Conrado chyba to wyczuł, bo szybko dodał: – Nie musisz prosić o pozwolenie, by tu przychodzić. I tak już nie spałem.
Ibarra odetchnął z ulgą i pochylił się nad zeszytem, by Conrado mógł wytłumaczyć mu kilka rzeczy z dynamiki Newtona. Quen bardzo chciał utrzymać się w klasie Ponuraka, skoro już tyle czasu zajęło mu podszkalanie się z fizyki. No i chciał zaimponować Carolinie, ale tego mówić nie musiał. Słuchał uważnie, co Saverin mówi, a jedną ręką sięgnął po brzoskwinię leżącą w koszyku na stole. Kiedy tylko ją ugryzł, skrzywił się i wypluł, kiedy owoc dziwnie chrupnął.
– Co to ma być? Przecież to jest niedojrzałe! Twarde jak kamień.
– Sam jesteś niedojrzały. – Lidia warknęła na niego, stając w jadalni z turbanem z ręcznika na głowie.
– Kiedy wstałaś? – Conrado zdziwił się, widząc ją w pełni ubraną i już w trakcie porannej toalety. Wyszła z łazienki na dole, co wydało mu się dziwne.
– Przed chwilą, nie słyszeliście, bo gadaliście o fizyce.
Skłamała. Wstała jeszcze przed wschodem słońca i pobiegła do sadu Delgadów, by zostawić wiadomość Łucznikowi. Musiała go zapytać o artykuł Armanda Romero z 1995 roku, a poza tym chciała mu życzyć miłego dnia jak zawsze. Wielkie było jej zdziwienie, kiedy w skrzynce zobaczyła wiadomość w zwykłej kopercie. Przez chwilę myślała, że jeszcze się nie rozbudziła albo że to jej wyobraźnia płata jej figla, ale nie było mowy o pomyłce – biała frezja zdobiła żywopłot, a Łucznik napisał jej liścik, informując, że posłał strzałę z cytatem dla Esmeraldy Vidal.
Lidia zamarła. Dlaczego to zrobił? Dlaczego nie przekazał wiadomości bezpośrednio Valentinie? Może chciał, żeby ona to zrobiła. Nie mógł przecież ryzykować, odwiedzając siostrę Anity w jej domu czy miejscu pracy. Montes próbowała tak przekonać sama siebie, ale w głębi serca czuła, że Łucznik kierował swoje słowa tylko do niej – zupełnie jakby chciał się upewnić, że nie ma nic przeciwko. Przejrzał ją na wylot i nie wiedziała, czy powinna się z tego powodu cieszyć czy może złościć, że odkryła zbyt dużo emocji. Prawdą było, że ciotka Esme nie zawsze była zła, a przynajmniej dla niej. Łucznik dał jej znać, że zadanie zostało wykonane w swój zwykły sposób, a ona nie mogła powstrzymać szerokiego uśmiechu, kiedy czytała list:
”Droga Galadrielo, zadanie zostało wykonane i Esme otrzymała swoją porcję Biblii. Starałem się być łagodny, jeśli cię to zainteresuje. Szczerze mówiąc, liczę, że nie masz dla mnie kolejnych zleceń, bo przydałby mi się odpoczynek. Bieganie po mieście bywa męczące, szczególnie z kartelem i policją na karku, wiesz? Dlatego jeśli ktoś jeszcze będzie przekazywał tobie wiadomości do mnie, możesz mu śmiało powiedzieć, że o ile nie jest to sprawa życia i śmierci, lepiej niech mnie nie wzywa. A nawet jeśli to sprawa życia i śmierci, to jest jeszcze coś takiego jak numer alarmowy – może nie jest to idealna opcja, ale na pewno zadziała szybciej niż poczta pantoflowa. I nie musisz się o mnie martwić, potrafię o siebie zadbać. Niniejszym informuję, że oddycham. Jeszcze.
PS. Dziękuję za mango, ale w takim tempie chyba chcesz mi je obrzydzić. PPS. Mam nadzieję, że brzoskwinie ci smakowały. Lubisz twarde owoce, prawda? Następnym razem przyniosę ci coś lepszego.”
Pamiętał o wszystkim. Był wdzięczny, czuła to, choć starał się tego nie pokazywać. Może to sobie dopowiadała, ale miała wrażenie, że Łuczik rzeczywiście zaczyna jej ufać, może nawet ją lubić. Nie jakoś romantycznie, ale jak koleżankę – tak sobie w duchu wmawiała. Wróciła czym prędzej do domu i wślizgnęła się tylnym wejściem, podczas gdy Conrado i Quen zajęci byli śniadaniem. Lidia odetchnęła z ulga, kiedy zdała sobie sprawę, że Conrado łyknął jej kłamstwo. Poczuła jednak irytację na widok miny Enrique, który wąchał owoce z prawdziwie skrzywionym grymasem. Były dobre, ale przez konsystencję nie chciał ich tknąć, a ona też nie zamierzała się dzielić.
– Oddawaj to. – Wyciągnęła mu z rąk brzoskwinię, odkroiła ugryzioną przez niego część i wgryzła się w pozostałość.
– Brzydzisz się mnie?
– Oczywiście, że tak. Co to w ogóle za pytanie?
– Co to w ogóle za brzoskwinie? Nie ma teraz sezonu na brzoskwinie i to wyjaśnia, dlaczego są tak ohydne i twarde. – Quen raz jeszcze pokazał za pomocą swojej mimiki, co sądzi o owocach, po czym sięgnął po tost, by zagryźć posmak. Sam wolał dojrzałe i soczyste owoce.
– Ja takie lubię. To najlepsze brzoskwinie jakie jadłam w Pueblo de Luz.
– Dziwne, w Pueblo de Luz zwykle można dorwać tylko jeden rodzaj – odgryzł się Quen, przypatrując się owocom w koszyku. – Tylko pani Angelica miała brzoskwiniowy sad tuż między miasteczkiem a San Nicolas. Ma też szklarnie. Jej brzoskwinie zawsze były pyszne, ale może popsuły się przez zmianę właściciela? – Quen prychnął lekko pod nosem.
– A kto jest teraz właścicielem sadu? – Conrado zainteresował się lokalnym rolnictwem.
– Wuj Fabian. A właściwie to Nela, ale wiadomo, że to Fabian wszystkim zarządza. Stworzył nawet jakiś pakt sadowników z Toni Castelani i Normą Aguilar, bo nie chcą, żeby Marlena Mengoni produkowała dalej te swoje śmieciowe nawozy.
– Marlena nie produkuje takich świństw – odezwała się Lidia w obronie swojej idolki. – To pomówienia, DetraChem zawsze był w porządku.
– Może idą z duchem czasu i widzą, że tylko dodając toksyny do swoich produktów, są w stanie wybić się na rynku. – Quen wzruszył ramionami. – Ty lubisz takie brzoskwinie?
– Tak, lubię.
– A skąd je masz?
– Kupiłam.
Kolejne kłamstwo. Pewnie będzie musiała iść się wyspowiadać o księdza Ariela. Na samą myśl miała ochotę się roześmiać. Nie była wierząca, choć była ochrzczona dzięki mamie. Lubiła to, bo dzięki temu nie należała w pełni do romskiego ludu, ale nie była też chrześcijanką pełną parą. Była w zawieszeniu i właściwie czasem nie wiedziała, kim jest. Poszła do łazienki wysuszyć włosy i dokończyć szykowanie się do szkoły, a faceci zostali sami.
– Enrique, czy Lidia coś ci ostatnio mówiła? – Saverin zaczął tę rozmowę mimochodem, zakreślając ołówkiem coś w zeszycie od fizyki, ale widać było, że interesuje go inny temat. – Na przykład odnośnie jakichś kolegów ze szkoły?
– Kolegów ze szkoły? – Quen podrapał się po głowie i wtedy na jego twarzy zagościło zrozumienie. – Masz na myśli chłopaków ze szkoły. W sensie facetów.
– Po prostu chłopców. – Saverin już i tak czuł się wystarczająco zażenowany, że pyta o takie rzeczy za plecami podopiecznej. – Czy Lidia z kimś się spotyka?
– Co? Nie, chyba nie. To znaczy kręci się wokół niej ten Mengoni, ale chyba tylko robi podchody. To taki trochę mięczak.
– Znam Daniela, uczę go, to bardzo grzeczny chłopak. I niektórzy mogliby się od niego kilku rzeczy nauczyć. – Conrado posłał synowi takie spojrzenie, że ten aż skulił się w sobie. – Chodzi mi o to, czy Lidia… czy ona…
– O nie, chodzi ci o „aferę gumkową”? – Quen zarechotał tak głośno, że Saverin musiał go uciszyć. – Daj spokój, Lidia nie jest taka. Ale to było trochę zabawne, kiedy Jordan znalazł u niej w torebce te kondomy.
– Tak, boki zrywać – zgodził się ironicznie Saverin.
– Nie masz się o co martwić, Lidia nie wydaje się zainteresowana nikim ze szkoły, tylko… – Ibarra urwał, czując, że trochę się zapędził. Przyjaźń zobowiązywała do trzymania języka za zębami. – Lidia jest dosyć chłopięcia, więc po prostu nie masz czego się bać.
– Co to znaczy „dosyć chłopięca”? – Conrado zmarszczył brwi, ale nie dowiedział się tego, bo Lidia wyszła z łazienki już uczesana i gotowa do wyjścia.
Saverin pożegnał ich, czując się bardzo dziwnie – zupełnie jakby był samotnym ojcem wychowującym dwójkę nastoletnich dzieci, z tym że jedno nie było jego dzieckiem, a drugie było, ale nie miało o tym pojęcia. A to się porobiło.
***
Oliver Bruni zebrał swoich zawodników na treningu w czwartek z samego rana. Godzina była podła, bo punkt szósta rano wszyscy mieli się stawić, by omówić ostateczną strategię na zbliżający się mecz z San Nicolas de los Garza. Trener był lekko wytrącony z równowagi, szczególnie że nie miał okazji zobaczyć się jeszcze z Jeremiah po jego urodzinach. Kolejnego dnia chłopak zwolnił się szybciej ze szkoły, co wcale nie dziwiło, biorąc pod uwagę ilość alkoholu, który wypił. Teraz jednak był nowy dzień, a Remmy zwykle był pierwszy na boisku, a nigdzie nie było go widać.
– Gdzie jest Torres? – zapytał lekko wkurzonym tonem, zapisując coś w swoich notatkach. Wszyscy zawodnicy popatrzyli po sobie z zaciekawieniem. – Guzman?
Jordan rozejrzał się w obie strony, jakby upewniał się, że trener mówi do niego.
– A skąd ja mam niby wiedzieć?
– To twój sąsiad. – Oliver powoli tracił cierpliwość.
– Stara dona Barbara też jest moją sąsiadką, a jakoś nie interesuję się każdym aspektem jej życia. – Nastolatek poczuł się poirytowany.
– Remmy’ego dzisiaj nie będzie na treningu. Źle się wczoraj poczuł – odpowiedział Ignacio, woląc nie wdawać się w szczegóły. Dzielnie wytrzymał groźne spojrzenie Bruni’ego. Zaczynał go lubić coraz mniej.
– Delgado, poprowadzisz rozgrzewkę. – Mężczyzna machnął ręką w stronę Marcusa, sam dokonując jakichś poprawek w notatkach. – Będziemy mieli nowego pomocnika.
– Syna gubernatora? Przecież to pokraka. – Jęknął jeden z graczy.
– Pokraka, który lepiej sobie radzi od ciebie – warknął Jordi pod nosem, mierząc zawodnika z pogardą.
– Co, to twój ziomek, więc go bronisz? Sam musisz przyznać, Guzman, że ten Hamlet to ofiara losu.
– Romeo – sprostował Oliver, ale ciężko mu było winić dzieciaki za takie odzywki, bo sam nie był przekonany do umiejętności młodego Estrady. Był dobry, ale z reguły, kiedy nikt nie patrzył, a przecież na meczu stadion będzie zapełniony. – Liczę, że powitacie go w zespole i się nim zaopiekujecie, a nie będziecie rzucać takie komentarze.
– Dlaczego mamy go traktować lajtowo? Bo do syn Victora Estrady?
– Nie, dlatego że ja tak mówię, a jeśli nie podoba ci się to, co mówię, to możesz wylecieć z drużyny. Jasne? – Bruni groźnym wzrokiem spojrzał po wszystkich graczach, którzy z pokorą pokiwali głowami. – Mam jeszcze dwie informacje. Zastanawiałem się, czy mówić wam o tym przed meczem i szczerze mówiąc, nadal nie wiem, czy jest to dobry pomysł, ale zasługujecie na tę wiedzę, więc… – Oliver chwycił podkładkę do notowania pod pachę i wyprostował się jak struna. – W przyszły piątek na meczu z San Nicolas na widowni będą obecni skauci.
Kilka osób wstrzymało oddechy. Jordan napiął się cały, przypatrując się Oliverowi i zastanawiając się, czy to na pewno nie są żarty.
– Zwykle przychodzą dopiero na mecze w play-offach. – Guzman lekko powątpiewał w słowa trenera.
– Może zmienili zdanie. – Oliver skrzywił się, bo ostatnie czego chciał to stresować swoich zawodników niespodziewaną wizytą facetów w garniturach, którzy mogą zadecydować o ich przyszłości. W drużynie Pueblo de Luz było co najmniej kilku zawodników, którzy zasłużyli na szansę, a przynajmniej trzech na poziomie reprezentacji juniorów. Presja potrafiła jednak dobić, a on wiedział o tym aż za dobrze.
– Jacy to będą skauci, z jakich uczelni? – Enzo Diaz zainteresował się tą informacją.
– Universidad Anahuac…
– Katolicka uczelnia?
– Masz z tym jakiś problem?
– Nie. – Enzo wzruszył ramionami. To jeden z trzech najlepszych prywatnych uniwersytetów w Meksyku, więc nie można było wybrzydzać.
– Ktoś jeszcze? – Jordan czekał na więcej wiadomości. Wielu łowców talentów odwiedzało licealne stadiony, ale niewielu z nich tak naprawdę się liczyło. Dla niego ważna była tylko jedna oferta i musiał ją zdobyć za wszelką cenę. Po minie Olivera poznał, że chyba w końcu się doczeka.
– Doszły mnie słuchy, że będzie też przedstawiciel fundacji imienia Diega Maradony. – Bruni od razu poznał, że Guzman tylko na taką odpowiedź czekał.
– Co to ta fundacja? – zapytał Nacho w stronę Marcusa, drapiąc się po głowie. – Coś takiego, jak dla potrzebujących i biednych dzieci?
– Nie. – Delgado sprowadził go na ziemię poważnym tonem. – To organizacja wspierająca młode talenty. Finansuje edukację dla wielu przyszłych piłkarzy, ale nie tylko.
– Dlaczego Guzman się tak spiął? – Ignacio zerknął na Jordana, który uważnie przysłuchiwał się słowom trenera. Zwykle w ogóle nie słuchał albo tylko udawał, ale teraz miał pełne skupienie, co było do niego niepodobne.
– Bo Maradona nie oferują ci stypendium na konkretnej uczelni, a dają kasę do ręki i sam możesz wybrać, gdzie będziesz się kształcić pod warunkiem, że uniwersytet posiada też program z piłki nożnej, nawet jako zwykły dodatkowy fakultet.
– Przecież go stać na studia. Naprawdę, musi to robić?
Ignacio się zezłościł. Były osoby, którym zdecydowanie bardziej przydałoby się stypendium. Jordan mógł liczyć na wsparcie rodziców, którzy przecież zapłacą każdą cenę za naukę medycyny na wyższej uczelni. Nie wiedział przecież, że Jordan ma inne plany.
– Trenerze, ma pan chwilę? – Jordi dopadł do Bruni’ego chwilę po tym, jak ten zarządził rozgrzewkę.
– Nie mam, prowadzę trening. Dlaczego zwracasz się do mnie z szacunkiem tylko wtedy, kiedy czegoś ode mnie chcesz? – Oliver uniósł brwi i założył ręce na ramionach, czekając jednak, co jego cofnięty napastnik ma mu do powiedzenia.
– To może być pierwszy i jedyny raz, kiedy się tutaj pojawią skauci z fundacji Maradony – zauważył rozsądnie syn Fabiana, a trener pokiwał głową, bo zwykle przedstawiciele sportowi nie pojawiali się kilka razy w tym samym miejscu. – Co mogę zrobić?
– Co masz na myśli?
– Jak mogę zwrócić ich uwagę? Jakby trener jeszcze nie zauważył, nasz zespół jest do bani i nie wygramy tylko ze mną, Torresem i Trzynastką. Potrzebujemy wszystkich rąk na pokład. Pytam, co mogę zrobić ja jako gracz, żeby się mną zainteresowali.
– Pytasz mnie, czy lepiej olać drużynę i zapomnieć o zwycięstwie i pracy zespołowej na rzecz indywidualnych popisów? – Oliver prychnął pod nosem.
Jordan nie czuł się jednak skrępowany. Nie miał teraz nic do stracenia. W tej chwili nawet świadomość, że stoi oko w oko z przestępcą miała dla niego drugorzędne znaczenie. Bruni chyba dostrzegł tę determinację w jego oczach, bo dał za wygraną.
– Zrób niezbędne minimum.
– Co? – Chłopak skrzywił się, bo nie takiej rady oczekiwał.
– Po prostu przyjdź na mecz i zrób to, co zawsze. Jesteś dobry, nie musisz się popisywać. Ci w garniturach wbrew pozorom nie oczekują wybitnych rezultatów tylko konsekwencji. A u ciebie jest pewien problem. Nie słuchasz się trenera ani asystenta.
Jordan prychnął po jego słowach, czym tylko potwierdził, że ma rację,
– O tym właśnie mówię. Brak ci dyscypliny. Spóźniasz się na treningi albo wcale się na nich nie pojawiasz. Zaczynasz interesować się tylko wtedy, kiedy sam możesz coś na tym skorzystać tak jak teraz. – Oliver spojrzał na ucznia z wyższością. – Fundacja Maradony szuka ludzi z pasją, a bądźmy szczerzy – ty jej nie masz.
– Słucham?
– Nie zależy ci na piłce, masz to wszystko w nosie. Dla ciebie liczy się tylko kasa, z którą to stypendium się wiążę. A może się mylę?
– Niespełniony piłkarzyna uczący na prowincji nie będzie mi prawił kazań. – Guzman ze złością zacisnął pięści. Miał ochotę mu przywalić, zresztą nie po raz pierwszy. Wszystko co wiedział na temat tego faceta, teraz uderzyło go ze zdwojoną siłą.
– Chyba prosisz się o szlaban, Guzman. Słyszałem, że pani Mengoni już jeden ci dała, więc nie próżnujesz w tym semestrze.
– Och, tak, ty się znasz z Marleną bardzo dobrze, nie?
– Co?
– Jajco. – Jordan ze złością odszedł, by rozgrzać się z resztą grupy.
Żałował, że w ogóle zapytał go o zdanie. Myślał, że jego doświadczenie pomoże mu opracować strategię, ale pomylił się. Z takimi ludźmi jak Oliver Bruni nie powinno się dyskutować. Oni rozumieli tylko przemoc.
***
Przyszła do sali chemii przed wszystkimi. Większość uczniów zrezygnowała z zajęć u Marleny, więc pozostała tylko garstka najzdolniejszych i najbardziej zdeterminowanych, a na Lidii ciążyła ogromna presja, by dobrze wypaść. Może dlatego tak bardzo się stresowała przez zajęciami z Marleną – czuła, że kobieta będzie od niej wymagała dużo więcej niż od innych. Nie przyznała się do swojego romskiego pochodzenia i liczyła, że sprawa nie wypłynie. Obawiała się, że nauczycielka zmieni do niej stosunek, jeśli tylko połączy fakty. Naprawdę zależało jej na dobrej opinii i głupio jej było, że tak się zachowuje, ale nic nie mogła na to poradzić. Naprawdę chciała dostać się na staż do DetraChemu, mogłaby wtedy realizować swoje największe marzenie, o którym nikomu nie chciała powiedzieć, bo brzmiało absurdalnie nawet w jej głowie. Chciała znaleźć lekarstwo na raka.
Tak, Lidia Montes była chyba idiotką, jeśli wierzyła, że może coś zdziałać w tej kwestii, ale jeśli mogła dołożyć swoją cegiełkę, była skłonna zaryzykować, a badania w przedsiębiorstwie farmaceutycznym pani Mengoni mogły ją przybliżyć do tego celu. Dlatego postanowiła wziąć się w garść i wejść do klasy nowej nauczycielki z podniesionym czołem. Zmartwienia zniknęły jak ręką odjął i zastąpiła je dziwna ekscytacja, kiedy tylko założyła biały kitel ze swoim nazwiskiem na piersi. Po raz pierwszy czuła, że ktoś traktuje te lekcje na poważnie i że ktoś rzeczywiście chce ich czegoś nauczyć. Była z siebie dumna, przeglądając się w wyświetlaczu telefonu, korzystając, że reszty uczniów nie ma jeszcze w klasie.
– Zrobię ci zdjęcie, jeśli chcesz.
Podskoczyła w miejscu, a jej policzki oblały się rumieńcem, kiedy zdała sobie sprawę, że jest obserwowana. Daniel wszedł do klasy z plecakiem na ramieniu, wprawiając ją w zakłopotanie. Uśmiechnął się przepraszająco, bo nie chciał jej przestraszyć.
– Fajnie wyglądasz, jak pani doktor – stwierdził, a ona poczuła się mile połechtana. – Mogę? – zapytał, a ona kiwnęła nieśmiało głową, pozwalając mu zrobić kilka zdjęć. – Przesłałem ci je – poinformował, a ona zerknęła na swoją komórkę i odczytała wiadomości. – Nie masz instagrama, prawda?
– Nie, to nie moja bajka. – Skrzywiła się trochę, bo nigdy nie rozumiała, jak można chcieć dzielić się każdym szczegółem swojego życia w sieci. Były rzeczy przeznaczone tylko dla najbliższych i nie odczuwała potrzeby, by ogłaszać ich całemu światu. – Przyszedłeś wcześniej – zauważyła zerkając na swój smartwatch, który już zaczynał szwankować.
To jedna z niewielu rzeczy, które kupiła tylko dla siebie, kiedy handlowała dla Joaquina. Kiedyś była to najdroższa rzecz, jaką posiadała i przywiązała się do niej, bo choć pieniądze zarobiła nielegalnie, to przynajmniej zdobyła je dzięki pracy, a nie kradzieży. Teraz zegarek nie miał już większej wartości, a nosiła go jedynie z sentymentu, bo ciężko jej było się z nim rozstać. Nie trwoniła pieniędzy od Conrada, a jedynie kupowała najpotrzebniejsze rzeczy, więc też nie zamierzała w najbliższym czasie sprawiać sobie nowych ozdób.
– Kiedy twoja matka naucza przedmiotu, lepiej być wcześniej, żeby się nie spóźnić. Usiądziemy razem? – zaproponował Mengoni, wskazując ich stałe miejsce.
Lidia pokiwała głową, widząc, że uczniowie powoli zaczynają napływać do klasy i wybiorą sobie pewnie najlepsze stoliki. Mieli zamiar usiąść tam, gdzie zawsze, choć tym razem miało nie być z nimi Felixa, który wypisał się z chemii. Kiedy jednak ruszyli w stronę upatrzonego miejsca, ktoś ich minął, trącając Daniela ramieniem.
– Suń się, Rafaello – rzucił od niechcenia Jordan, zajmując bezceremonialnie wysokie krzesło w środku między nimi.
Daniel wyglądał na skonsternowanego, a Lidia na zirytowaną. Guzman znów coś kombinował i nie podobało jej się to. Nie mogła jednak wyrazić swojego zdania, bo do sali weszła Marlena Mengoni i zaczęła przygotowywać się do zajęć. Danny posłał dziewczynie zmieszane spojrzenie i usiadł po jednej stronie Jordana, podczas gdy jej pozostało krzesło po jego prawej stronie.
– Co ty odwalasz? – warknęła, ledwo otwierając usta, bo bała się, że nauczycielka ich usłyszy. – Jest pełno wolnych miejsc.
– Ale ja chcę siedzieć tutaj. Nie wolno mi? – Jordan czekał na jakieś argumenty, ale te nie nadchodziły.
Dziewczyna zacisnęła zęby i nic już więcej nie powiedziała. Na pewno chodziło mu o sprawę Veronici i to, że podejrzewał Daniela o kradzież leków. Ona sama nie była dumna z tego, że zasiał w niej ziarenko niepewności. Lubiła syna nauczycielki i ciężko było jej uwierzyć, że mógłby być zboczeńcem, który wsypuje dziewczynom pigułki gwałtu do drinków. Usiadła obok Guzmana, który w dłoniach obracał ołówek tak szybko, że zakręciło jej się w głowie. Nie wiedziała, czy się popisywał, czy może był to jakiś tik nerwowy, ale czuła, że chłopak się nudził na zajęciach i nawet nie robił notatek, tylko gapił się intensywnie na nauczycielkę demonstrującą jakieś eksperymenty, jakby ją analizował. Skupiła się więc na reakcji chemicznej, którą pokazywała pani Mengoni i starała się ignorować Jordana, ale było to trudne, bo po jakichś dziesięciu minutach od rozpoczęcia lekcji napisał jej liścik. Ze złością przyjęła kartkę, martwiąc się, że Marlena może ją przyłapać. Nie miała pojęcia, co też takiego może od niej chcieć w trakcie zajęć, ale odczytała treść wiadomości: ”Jutro po szkole.”.
– Co do… – zaczęła pod nosem, w porę jednak milknąc, by nie narazić się nauczycielce.
Przeczytała wiadomość trzy razy i spojrzała na Jordana, czekając na wyjaśnienia. On przymknął powieki i westchnął, jakby ubolewał nad jej niedomyślnością i wtedy zaświtało jej w głowie. Kilka dni temu wspomniał jej przecież, że wybiera się do San Nicolas de los Garza i że będą mogli odwiedzić Manfreda. Lidia rozpromieniła się na myśl, że nadarzyła się okazja, by poznać więcej szczegółów na temat „Mrocznego Łucznika” czyli zabójcy Jonasa Altamiry. Według Manfreda był nim Theo Serraatos i wiele rzeczy na to wskazywało, ale lepiej było się upewnić. Po chwili przypomniała sobie jednak coś ważnego i naskrobała na szybko odpowiedź na tej samej kartce i przesunęła nią po blacie w jego stronę: ”Nie mogę, mam trening siatkówki.”. Jordan odpisał prawie natychmiast z niewzruszonym wyrazem twarzy: ”Jak chcesz.”.
Postukała nerwowo stopą o nóżkę wysokiego krzesła, na którym siedziała, wpatrując się w Marlenę i jej eksperyment, ale prawie jej nie widząc. Dopisała jeszcze parę słów na karteczce i podała ponownie koledze z ławki: ”Może w sobotę?”. Guzman sapnął cicho z irytacją, kiedy odczytał jej notkę. Odpisał i podał jej kartkę: ”Ja jadę jutro.”.
Zezłościł ją. To ona wciąż naciskała na rozmowę z Manfredem, a teraz chciał jechać bez niej prowadzić to śledztwo sam? Wkurzona nabazgrała ponownie wiadomość: ”Nie mogę opuścić treningu.”. Jordan odpisał i postawił na końcu zdania kropkę dosyć gwałtownie, jakby chciał podkreślić, że przecież do niczego jej nie zmusza: ”Nikt ci nie każe.”.
Ta pasywna agresja ją zdenerwowała, ale w gruncie rzeczy wiedziała, że to była niepowtarzalna okazja, by dowiedzieć się czegoś ciekawego od Roma, który ostatnio oskarżył Theo Serratosa o zabójstwo Jonasa Altamiry. Wiedziała, że bez Jordana nie miała raczej szans dostać się do szpitala w San Nicolas, by z nim porozmawiać. Westchnęła, dając za wygraną i pokiwała tylko głową, gniotąc kartkę z wiadomościami i wrzucając ją do plecaka. Nie było jej dane rozmyślać już dłużej o swoim prywatnym śledztwie, bo Marlena zarządziła eksperymenty w trzyosobowych grupach, w których siedzieli.
Daniel przeczytał im instrukcję postępowania, ale Jordan się nie patyczkował – zaczął odmierzać ciecze według własnego uznania, w ogóle go nie słuchając.
– Będziesz płakał, jeśli spalą ci się brwi, bo źle odmierzyłeś – zauważył Daniel, który z ciekawością obserwował kolegę w akcji.
– Spokojna twoja rozczochrana, Donatello, nie jestem beksą jak ty. – Młody Guzman uśmiechnął się złośliwie i odlał odpowiednią ilość do menzurki. – Masz starą wersję podręcznika – rzucił mimochodem, nie odrywając wzroku od płynów.
Mengoni ze zdziwieniem spojrzał na swoją książkę od chemii, z której odczytywał instrukcję. Była sprzed kilku lat, ale wszyscy w klasie mieli takie egzemplarze. Zerknął na Lidię, która w rękawiczkach zajęła się mieszaniem kolejnej mikstury, posiłkując się swoją książką, ale działając bardziej instynktownie. Skupiła się na eksperymencie i nie słyszała wymiany zdań chłopców, którzy siedzieli z nią w ławce.
– Zaliczyłeś w ogóle ten test wstępny? – Jordan nie mógł powstrzymać złośliwości. – Czy masz fory tak jak na włoskim i dlatego mamusia pozwoliła ci zostać w tej klasie?
– Nie mam forów, zdałem test. – Chłopak poczuł się lekko urażony insynuacjami.
– Super, to nie potrzebujesz już korków u Montes.
– Przeszkadza ci, że Lidia udziela mi korepetycji? – Daniel zmarszczył czoło, nie rozumiejąc takiego zachowania.
– Przeszkadza mi, kiedy ktoś wykorzystuje korepetycje jako pretekst, żeby kraść leki z przychodni.
Brzęk stłuczonej menzurki dał się słyszeć w całej klasie, sprawiając, że kilka osób złapało się za serce i podskoczyło w miejscu. Lidia z paniką w oczach spojrzała na Daniela, któremu szkło wypadło z ręki. Powinien być bardziej ostrożny, pracując przy niebezpiecznych substancjach. Marlena ruszyła w stronę syna zaniepokojona i dokonała oględzin jego dłoni.
– Szybko, włóż pod wodę – nakazała i rzuciła mordercze spojrzenie za plecy w stronę Guzmana.
– Jakby to była moja wina, że jej syn jest łamagą. – Siedemnastolatek prychnął tylko, kiedy opuszczali klasę kilkanaście minut później.
– Co zrobiłeś, co mu nagadałeś?
Lidia dogoniła Guzmana w połowie korytarza. Miał dłuższe nogi, więc ciężko jej było za nim nadążyć, dlatego pociągnęła go mocno za rękaw koszuli od mundurka, by się zatrzymał.
– Nic. – Niewinna mina Jordana tylko bardziej ją przestraszyła. Chłopak westchnął tylko zrezygnowany. – Mogłem napomknąć mu o kradzieży leków.
– A po jaką cholerę to zrobiłeś? Przecież nie mamy żadnych dowodów, że to Daniel! – Lidia złapała się za głowę. Zrobiło jej się wstyd, bo jej samej takie myśli też przecież chodziły po głowie. – To dlatego usiadłeś z nami na chemii, chciałeś go mieć na oku? Sam wciąż powtarzasz, że trzeba być ostrożnym, a tymczasem robisz taką głupotę. Przez ciebie Daniel prawie się pokaleczył.
– Ale mi z tego powodu przykro. – Guzman wzniósł oczy do nieba, bo nie cierpiał się tłumaczyć ze swoich wyborów. Nie miał sobie nic do zarzucenia. – Myślisz, że gdyby był niewinny, to by tak zareagował? Od razu wiedziałem, że coś jest z nim nie tak. Nie zdziwiłbym się, gdyby to on prowadził tego obleśnego instagrama ze zdjęciami dziewczyn.
– Co? – Lidia zmarszczyła brwi i wysłuchała zdawkowego sprawozdania kolegi o tym, co ten zobaczył na telefonie Phillipa Delacroix i o „śledztwie” Felixa, który podejrzewał, że za zatruciem Veronici i umieszczaniem zdjęć dziewcząt w Internecie może stać jedna i ta sama osoba. Lidia nie mogła w to uwierzyć. – Veronici nie otumaniono lorazepamem. Właśnie wczoraj powiedziała mi i Felixowi, że odebrała wyniki badania krwi – wyjaśniła, spuszczając lekko głowę. Sama już nie wiedziała, co o tym myśleć. Daniel był przemiły, ale może Jordan miał co do niego rację i chłopak wcale nie miał szczerych intencji. – Wydaje mi się, że cokolwiek wsypano do napoju Vero, prędzej był to Eros. Christian mówił, że jest niemal niewykrywalny w testach toksykologicznych.
– Co nie zmienia faktu, że Mengoni nadal jest największym podejrzanym. – Jordan był przekonany o słuszności swoich słów. Nie chciał dłużej o tym dyskutować., więc zmienił temat. – Jutro po szkole jadę do San Nicolas. Jeśli nadal chcesz dowiedzieć się czegoś od Manfreda, możesz jechać ze mną, ale jeśli wolisz udzielać korków potencjalnemu zboczeńcowi…
– Jadę z tobą! – warknęła, trochę zła, że nie dawał sobie nic przetłumaczyć. – Nie kumam tylko, skąd u ciebie taka nagła determinacja.
– Jak nie chcesz poznać prawdy odnośnie mordercy Jonasa, to nie musisz jechać – rzucił chłodnym tonem, odchodząc w drugą stronę.
– Przecież chcę! – Zirytowała się jeszcze bardziej i ponownie złapała go za rękaw, by go zatrzymać. Był dzisiaj strasznie drażliwy.– Wiem, dlaczego ja chcę dowiedzieć się prawdy, ale nie rozumiem, co ty z tego masz.
– Gość, z którym się wychowałem został oskarżony o morderstwo. Po prostu muszę wiedzieć, okej?
***
Daniel odnalazł ją na korytarzu pod koniec dnia, a ona spanikowała, bo nie wiedziała, co może mu powiedzieć. Nie chciała przyznać, że jakaś mała jej cząstka nie wykluczyła go z kręgu podejrzanych o kradzież środków uspokajających z przychodni. Była wściekła na Guzmana, że to zasugerował. Było dobrze, a on jak zwykle musiał to popsuć. Świadomość, że ktoś mógł się nią interesować tylko po to, by coś od niej zdobyć, nie była miła. A najgorsze w tym wszystkim było to, że naprawdę lubiła Daniela, był inny niż jej pozostali koledzy.
– Cześć, cieszę się, że jeszcze cię znalazłem.
Podszedł do niej szybkim krokiem i odetchnął z ulgą, podrzucając na ramieniu plecak. Lidia pobłądziła wzrokiem do jego szyi ponownie dostrzegając łańcuszek. Dlaczego chował go zawsze pod koszulką tak, że nie widziała czy ma charakterystyczną zawieszkę z krzyżykiem? Ona musiała wiedzieć. Zamrugała tylko powiekami, powracając do rzeczywistości, kiedy zdała sobie sprawę, że Mengoni coś do niej mówi.
– Szkoda, że nie mieliśmy okazji pogadać na chemii. Jordan trochę pokrzyżował nam szyki.
– Taaak – przyznała, ale w gruncie rzeczy się na tym nie skupiała. – Ale w klasie twojej mamy i tak nie moglibyśmy rozmawiać.
– Jest siekierą, co? – Daniel podrapał się nerwowo po karku, przepraszając ją uśmiechem. – Uczyła tu kiedyś, ale zrobiła sobie przerwę, żeby rozwijać DetraChem. Chyba zatęskniła za tą szkolną dyscypliną. Moja mama bywa trudna.
– Wiem, mówiłeś mi już. Nadal nie pozwala ci jeść jabłek?
– Nie słucham się mamy we wszystkim, wiesz?
Lidia z ciekawością spojrzała mu w oczy. Wypowiedział te słowa nieco prowokującym tonem, jakby po raz pierwszy chciał pokazać, że nie był tak grzeczny za jakiego uchodził. Jego kolejne zdania sprowadziły ją jednak na ziemię.
– Chciałem cię przeprosić.
– Za co? Nic mi nie zrobiłeś.
Pokręciła szybko głową, bojąc się, że on poruszy zaraz temat skradzionych leków. Nic takiego jednak nie miało miejsca. Mengoni nie zamierzał informować jej o swojej wymianie zdań z Guzmanem na chemii, a ona nie wiedziała, dlaczego – czy nie chciał zwracać jej uwagi na to oskarżenie czy może po prostu nic sobie z tego nie robił?
– Obiecałem, że zaproszę cię na randkę, a jeszcze tego nie zrobiłem.
– Och – wyrwało się jej, bo zupełnie o tym zapomniała.
– Impreza u Amelii Estrady miała być preludium, ale nie wyszło tak, jak sobie wyobrażałem. Wieczór nie był zbyt udany.
– Skąd, dobrze się bawiłam.
– Serio? – Daniel posłał jej powątpiewające spojrzenie, jakby chciał ją zmusić do powiedzenia prawdy. Nie miał jej przecież za złe.
– No dobrze, to był niewypał – przyznała. Była ciekawa, co ma jej do przekazania.
– Naprawdę chciałbym, żebyśmy zrobili to tak jak należy, ale wciąż coś staje na przeszkodzie. Nie chcę się spieszyć.
– Okej, rozumiem.
Skłamała, bo kompletnie nie rozumiała. Jeśli ją lubił i chciał zaprosić na randkę, to powinien po prostu to zrobić. Jeśli randka okazałaby się katastrofą, to trudno, ale przynajmniej mogłaby powiedzieć, że na jakiejś była. Lidia poczuła się naprawdę żałośnie, bo nie wiedziała, na czym stoją, a miała zbyt mało doświadczenia, by się tego sama domyślić. Daniel Mengoni był dla niej enigmą, nie potrafiła go rozszyfrować. Ponownie wyłączyła się z konwersacji i zdała sobie sprawę, że Daniel coś mówi, dopiero kiedy zobaczyła, że jego usta się poruszają.
– …jutro po szkole. Co ty na to?
Nie słyszała początku pytania, ale domyśliła się, że zaproponował spotkanie w sprawie korepetycji z chemii jutro po szkole. Wiedziała już, że tego dnia będzie zajęta i zrobiło jej się głupio, że musi odmówić.
– Mam trening siatkarski.
Cóż, nie skłamała. Przecież rzeczywiście powinna był na treningu z resztą dziewczyn. Planowała opuścić to spotkanie i jechać z Jordanem do San Nicolas de los Garza, ale Danielowi wolała tego nie mówić. Uznała, że nie byłoby to taktowne.
– Och, w porządku. A później znajdziesz czas? Wieczorem.
– Czy moglibyśmy się spotkać innego dnia? Conrado nie bardzo pozwala mi wychodzić po zmroku.
Znów nie skłamała. Saverin krzywo patrzył, kiedy mówiła, że późno wróci i zawsze upewniał się, że Eric lub Fabricio odbiorą ją ze szkoły czy z pracy w przychodni, a jeśli oni akurat nie mogli, koledzy mieli ją odprowadzać. Gdyby Conrado wiedział, że jego podopieczna wychodzi z domu niepostrzeżenie, by zostawiać wiadomości dla El Arquero de Luz, pewnie dostałby ataku serca.
– Dobrze, nie ma problemu. Spotkajmy się, kiedy będziesz chciała. – Daniel pokiwał głową, od razu dając jej do zrozumienia, że zostawia jej pełną swobodę w tej kwestii.
Poczuła, że to bardzo miło z jego strony. Czy tak zachowywałby się zboczeniec? Raczej nie. Ale z drugiej strony większość zboczeńców była niepozorna. Szybko pokręciła głową, żeby odegnać od siebie te myśli. Obiecała Danielowi, że się do niego odezwie, po czym ruszyła do klasy. Wpakowała się do ławki obok Rosie i oparła głowę na swoim plecaku. Wszyscy powoli zbierali się w klasie i czekali, aż Anita Vidal przyjdzie i poprowadzi lekcję muzyki.
– Rose, jak chłopak mówi, że nie chce się spieszyć z zaproszeniem cię na randkę, to co to może oznaczać?
Primrose odwróciła do niej głowę rozbawiona, nie bardzo wiedząc, skąd nagle przyszło jej to do głowy. Po minie przyjaciółki poznała jednak, że miała chyba poważny dylemat.
– Cóż, faceci raczej nie są zbyt tajemniczy i mówią, co myślą. Jeśli mówi, że nie chce się spieszyć, to pewnie właśnie to oznacza.
– Bzdura. – Ignacio Fernandez przypadkowo usłyszał ich rozmowę. Wpakował się na ich ławkę i przysiadł na niej, podkurczając kolano. Rose zrzuciła jego nogę, wyzywając, by zabrał brudne buciory z blatu, ale on się tym nie przejął. – Jak facet mówi, że nie chce się spieszyć, to cię bajeruje, żebyś pomyślała, że jest wielkim dżentelmenem i sama weszła mu do łóżka. Ałaaa! – zawył, kiedy Rosie uszczypnęła go mocno w łydkę. – Prawda w oczy kole, Castelani? Ty raczej nie masz doświadczenia z płcią przeciwną, nie? Więc niech cygańska księżniczka lepiej słucha moich rad, a nie twoich.
– Twoje rady są gów*o warte. Spadaj, Ignacio. – Dziewczyna próbowała go wygonić, ale on tylko zarechotał i rozejrzał się po klasie, by sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje. Nachylił się niżej, by tylko Lidia i Primrose go usłyszały. – To bajer stary jak świat. Uwierzcie mi, żaden nastolatek nie zrezygnuje z własnej woli z seksu. Jeśli nadarzy się okazja, wykorzysta ją. Nie dajcie się zwieść tym głupotom w stylu „szanuję cię”, „nie chcę cię do niczego zmuszać”. Tak naprawdę to cicha presja. Myślą, że jak tak powiedzą, to laska poczuje się wyjątkowo i od razu spadną jej majtki.
– Tak, na pewno wszyscy tak robią, łącznie z tobą? – Rosie skrzywiła się, nie wiedząc, po co w ogóle jeszcze go słuchają.
– Nie, ja mówię wprost. – Nacho wzruszył ramionami. – Mówię: „słuchaj, jak nie ty to będzie inna. Twój wybór”.
Udał wielkiego kozaka, sprawiając, że zarówno Lidia, jak i Rose wzdrygnęły się ze wstrętem, ale sam sobie zaprzeczył, kiedy do klasy weszła Lily Paredes. Rzucił się, by pomóc jej z jej plecakiem i omal nie potknął się o własne nogi. Primrose tylko prychnęła kpiącym śmiechem.
– Nie słuchaj go, Lidio. Daniel wydaje się naprawdę cię szanować. Słyszałam co nieco na jego temat i rzeczywiście wszyscy go lubią i mówią o nim w samych superlatywach.
– No chyba nie wszyscy. – Lidia zamyśliła się, mając w pamięci słowa Jordana.
Zaczynała wariować od tych wszystkich sprzecznych informacji. Od pewnego czasu Daniel porządnie mącił jej w głowie i sprawiał, że podejrzewała go o bycie Łucznikiem Światła. Za jego kandydaturą przemawiało kilka rzeczy – przede wszystkim Daniel był głęboko wierzący, więc na pewno musiał mieć Pismo Święte w małym paluszku. W dodatku w jego pokoju znaleźć można było mnóstwo wycinków z gazet na temat Zamaskowanego Strzelca, a sam Mengoni był wysportowany i znał sztuki walki. Wspomniał też kiedyś, że ojciec Horacio bywał u niego w domu na obiadach, a on niespecjalnie za księdzem przepada. Widziała go kilka razy przy sadzie Delgadów, znał jej drugie imię, mimo że mu go nie wyjawiła, a Olivia twierdziła, że to on odzyskał jej torebkę na Placu Bankowym. Podczas imprezy u Amelii Estrady widziała też, jak Daniel grzebał w gabinecie gubernatora, szukając rzekomo jakichś dokumentów związanych z DetraChemem. Czy to wystarczające dowody, by wziąć go za El Arquero de Luz? Czy przebrałby się w taki strój, gdyby rzeczywiście nim był?
Jeszcze kilka dni temu Lidia powiedziałaby, że to prawdopodobne, ale po rozmowie z Guzmanem wszystko szlag trafił. Jordan twierdził, że zna się na ludziach i zasiał w niej niepewność, a ona czuła się głupio, bo mu uwierzyła. Być może jednak przez chłopaka przemawiała niechęć do rodziny Mazzarello i dlatego tak uwziął się na Daniela. Może lepiej go nie słuchać?
Nawet nie wiedziała kiedy, ale dzwonek obwieścił koniec lekcji muzyki. Ignacio Fernandez dopadł do niej przy drzwiach od sali gimnastycznej.
– Nie mam nastroju, Nacho. Idź nękać kogoś innego. – Machnęła na niego ręką, sądząc, że znów chce jej wmawiać jakieś głupoty, ale on szybko pokręcił głową.
– W nosie mam twoje sprawy sercowe. Mam do ciebie interes. – Zniżył głos do szeptu, a ona zaintrygowana pochyliła się w jego stronę, by wysłuchać, co ma na myśli. – Umów mnie z tym twoim Zorro z łukiem.
– Co proszę? Zapisz się na Kupidyna, a nie proś mnie o jakieś swatanie.
– Jesteś tępa, cygańska księżniczko? Mam sprawę do tego twojego Łucznika. Jak mogę go zlokalizować?
– Po co ci El Arquero? – Montes złapała się pod boki, patrząc podejrzliwie na starszego kolegę. – Chcesz dać komuś nauczkę?
– Można tak powiedzieć.
– Komu?
– Nie twoja sprawa.
– Moja, jeśli mam przekazać twoją wiadomość.
– Okej. – Nacho uspokoił ją, bo nagle podniosła głos, zwracając na nich uwagę kilku uczniów. – Chodzi o mojego wuja.
– O ojca Horacia? – Lidia zmarszczyła nos, nie rozumiejąc tego ani trochę. – Po co chciałbyś dać nauczkę swojemu wujowi? To chyba rodzina, co?
– Tak, tak, wiem, ale księżulek działa mi na nerwy i pomyślałem, że… dobra, nieważne. Zapomnij o tym, to głupie. – Ignacio ostentacyjnie pokręcił głową. Nawet w jego głowie ten pomysł był absurdalny.
Na jego widok w Lidii odezwało się coś na kształt współczucia. Ignacio nie przywykł prosić o pomoc, a ona to rozumiała, bo sama tego nie lubiła. Nie wiedziała, czego dotyczy sprawa, ale wydawał się być zagubiony. Łucznik poprosił ją co prawda, żeby nie werbowała mu „klientów”, był zmęczony i potrzebował odpoczynku, ale nic nie mogła na to poradzić, że tyle osób chętnie chciało skorzystać z jego usług. Dla niej był to tylko pretekst do kolejnego spotkania, więc zgodziła się bez wahania.
– Napisz mi liścik, przekażę go El Arquero – poprosiła, ale Nacho powątpiewał, kiedy wyrywał kartkę z zeszytu. – Spokojnie, nie czytam cudzej korespondencji.
– Nie, ty ją pewnie tylko kradniesz, co? – odgryzł się, ale wiedział, że dziewczyna robi mu przysługę, więc nabazgrał kilka zdań i wcisnął jej list do plecaka. – Mam nadzieję, że nie robisz mnie w konia, Montes, bo… bo przysięgam…
– Nie robię cię w konia, ale nie gwarantuję, że El Arquero ci pomoże. Cokolwiek to jest, Horacio dostał już od niego dwie strzały, może nie będzie chciał się do niego wybrać po raz trzeci.
– Warto spróbować, nie? – Fernandez wzruszył ramionami, patrząc jak dziewczyna zapina plecak. – Ale nie chcę, żeby Łucznik kropnął wuja Hernana, żeby to było jasne.
– Łucznik nikogo nie „kropnie”, to nie jest morderca. – Lidia zirytowała się jego słowami.
– Powiedz to Jonasowi i Jose Balmacedzie…
– To nie był on!
– Jasne, jasne, w porządku, przecież nie oceniam. Jonas zasłużył, Balmaceda też niewiniątkiem nie był.
– Ale to nie Łucznik ich zabił.
– Jasne, oczywiście. – Fernandez pokiwał głową, lekceważąc jej słowa i odszedł, zostawiając ją samą.
Miała jeszcze chwilę przed treningiem siatkarskim, więc nic nie stało na przeszkodzie, by dorzucić Łucznikowi kolejny list, mimo że już raz odwiedziła skrzynkę z rana. Na samą myśl się zawstydziła i ukryła twarz w dłoniach. Czego to się nie robi w imię sprawiedliwości. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:21:03 20-09-24 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA IV, CAPITULO 022
IVAN/ANTONIO/YON/JOEL/JOAQUIN/CAROLINA/QUEN/HUGO/SILVIA
Ostatnie dni nie były łaskawe dla nerwów Ivana, który zwykle dosyć szybko tracił nad sobą panowanie. Jakoś wytrzymywał dla dobra Vedy, przymykał nawet oko na Sancheza, wiedząc, że to w końcu ojciec dziewczyny i zasłużyli na odrobinę czasu razem. Ale nie mógł przejść obojętnie obok cholernego Ramona Lebrona i jego cygańskiej świty. Na samą myśl, co mogło się stać z córką patriarchy, gdyby Anita w porę nie zainterweniowała, dostawał białej gorączki. Jego przyjaciółka zdecydowanie miała dobre serce i była to jedna z wielu rzeczy, za które ją pokochał.
– Cholera – warknął sam do siebie, kiedy opuszczał dom Anity Vidal.
Nie powinien w ogóle o tym myśleć, a tymczasem myślał coraz częściej. Miał zbyt dużo na głowie, by zaprzątać sobie umysł jeszcze takimi bzdurami. Seks z Lucią mu odpowiadał – nie musiał spotykać się z tymi paniusiami z Kupidyna i tracić czasu, bo doktor Ochoa mieszkała tuż obok i jej też pasował ich drobny układ. Ivan Molina nie mógł sobie pozwolić na nic więcej. On po prostu się do tego nie nadawał, nie chciał tego, no i powinien skupić się na pracy, bo to teraz było najważniejsze, podobnie jak ochrona Eleny i Vedy oraz Anity i Raquel. Zaczynał czuć się jak prywatny ochroniarz, ale ani trochę mu to nie przeszkadzało. Był w tym dobry.
Zajechał na parking przed budynkiem, w którym mieszkał i czekała go tam przykra niespodzianka.
– Co jest, k***a? – warknął sam do siebie, widząc, że ktoś zaparkował na jego miejscu. – Chyba jakieś jaja!
Samochód wyglądał na drogi, a marka powiedziała mu wszystko, co potrzebował wiedzieć. Tylko dwie osoby w tym miasteczku jeździły takimi importowanymi autami marki Alfa Romeo, a Ivan nie cierpiał ich obu, choć ostatnio to starszy z braci bardziej nadepnął mu na odcisk. Cholerny Gianluca Mazzarello.
Zatrzymał samochód i wyszedł, trzaskając drzwiami, spoglądając ze złością na auto premium, które błyszczało w porannym słońcu. Zacisnął dłonie w pięści zupełnie niekontrolowanie. Gianluca Mazzarello przeprowadził się do jego budynku – co mogło być gorszego? Poczuł, że ogarnia go prawdziwa wściekłość.
– Jesteś oazą spokoju, Ivan. – Odetchnął kilka razy, sam wmawiając sobie tę mantrę, po czym wsiadł do auta i postawił je tuż za drogim włoskim samochodem, blokując mu wyjazd. – Chcesz wojny, to będziesz ją miał, makaroniarzu.
Kiedy wysiadł dostrzegł mężczyznę wpatrującego się w niego z lekkim zdziwieniem. W dłoniach miał kubek termiczny z kawą i wyglądał jak jeden z tych cholernych krawaciarzy pokroju Fabiana Guzmana, za którymi Ivan, delikatnie mówiąc, nie przepadał.
– Zdajesz sobie sprawę, że to moje miejsce parkingowe, prawda? – Gianluca nie miał siły kłócić się z szeryfem. Przypatrywał mu się tylko i czekał na to, co miało nastąpić.
– gów*o prawda, to moje miejsce, parkuję tu od lat.
– Bo od lat to miejsce było puste. Kupiłem mieszkanie, to miejsce jest przypisane do niego. – Mazzarello uświadomił brutalnie swojego starego znajomego ze szkoły, który miał ochotę rozkwasić mu nos.
– Jesteś zakałą, Gorgonzola. Po jaką cholerę się tu sprowadzasz, w dodatku do mojego budynku? Nie masz przypadkiem rodzinnego domu w Valle de Sombras? Twoja siostrzyczka też ma całkiem niezłą posiadłość tutaj w Pueblo de Luz. Potrzebujesz mieć swoją garsonierę, tak?
– Nie muszę ci się tłumaczyć z moich wyborów, Ivan. Przestawisz auto? Trochę się spieszę. – Gianluca wskazał na duży samochód Moliny, który zastawiał drogę.
– Ja za to mam cały dzień. – Szeryf założył ręce na piersi i prowokował swojego rywala.
– Chcesz zagrać o to miejsce? – Gianluca nagle wpadł na pomysł. Nie miał siły użerać się z mężczyzną. – Co powiesz na rzut monetą? Orzeł – miejsce jest twoje, reszka – przestawisz samochód i dasz mi parkować w spokoju.
– Ile ty masz lat? – Molina skrzywił się na samą myśl. Nie tak faceci rozwiązywali problemy. – Chętnie zagram o miejsce, ale w inny sposób. Przyjdź jutro wieczorem nad jezioro.
– Chcesz się ścigać? – Włoch z trudem powstrzymał się od śmiechu. Myślał, że Ivan żartuje, ale on mówił całkiem serio. – W porządku, ale lepiej zróbmy to na basenie w liceum. Jimena zakazuje kąpieli w jeziorze o tej porze roku. Wiesz, że woda jest tutaj zdradliwa. Anita prawie się tu utopiła.
Ivan zacisnął dłonie jeszcze mocniej. Anita utopiła się tutaj niemal dwukrotnie – raz w wyniku młodzieńczej zabawy i chęci zwrócenia na siebie uwagi, drugi raz z premedytacją wjechała samochodem do wody razem z Ellą. Nie wiedział, co tak naprawdę miał na myśli Gianluca, ale nie spodobał mu się żaden z tych wariantów.
– Basen jest dla mięczaków. No ale po tobie nie spodziewałbym się niczego innego.
– Okej, niech będzie jezioro. – Mazzarello pokiwał głową, dając za wygraną. – W piątek wieczorem. Mam przyjść z sekundantem?
W głosie Gianluci pobrzmiewała lekka drwina. Obaj wiedzieli, że nie chodzi o głupie miejsce parkingowe i chyba wzięli to za bardzo do siebie. Molina wzruszył ramionami.
– Możesz wziąć braciszka, jeśli chcesz, ale za wiele ci nie pomoże. Zawsze był ofiarą losu.
– Przestawisz auto, żebym mógł wyjechać?
– Idź na pieszo, dobrze ci to zrobi w ramach rozgrzewki przed jutrzejszym łomotem. – Molina zarechotał i wyminął mężczyznę, wracając do domu, by się przebrać.
***
Yon nie rozumiał, dlaczego w ogóle zgodził się pójść z Vedą na seans filmowy w domu kultury. Właściwie to nawet nie musiał nic mówić, ona go zaprosiła, a on nie odmówił. Może powinien dać jej znać, że jednak rezygnuje? Wiele myśli krążyło mu po głowie od tamtego wieczoru w tym prowincjonalnym klubie. Nie chciał jej nic obiecywać, bał się, że Veda pomyśli sobie, że mu się podoba. Tak, niby już wiedziała, że poszedł z nią do filharmonii, żeby wkurzyć Jordana, ale mogła nadal mylnie interpretować znaki, a on nie był przecież bez serca. A może był?
Westchnął i wystukał wiadomość do Cilli, pisząc, że całe popołudnie spędzi z wujem, grając na konsoli, więc może nie być dostępny pod telefonem. Właściwie nie wiedział, po co daje jej znać, przecież wiadomości można odczytać później. Ze zdziwieniem stwierdził jednak, że nie chce, żeby czekała zbyt długo na jego odpowiedź. Zadawała dziwne pytania i gotowa była pewnie zrobić coś szalonego, gdyby jej w porę nie zatrzymał. Przypomniał sobie ich ostatnią konwersację i parsknął śmiechem w głos. Priscilla wzięła sobie jego rady odnośnie próby generalnej do serca, a on musiał przyznać, że było to z jej strony odważne posunięcie, podobnie jak informowanie go o tym. Nie czuła krępacji i może to i dobrze. Dziewczyna powinna sobie trochę poużywać – w końcu trafiała w życiu na samych palantów, skoro jej były ją wykorzystał i rozpowiedział o niej jakieś bzdury. Cóż, nastoletni chłopcy potrafili być wredni, on przecież wiedział o tym najlepiej, bo sam bywał wredny i robił głupie rzeczy. Mimo woli przypomniał sobie wieczór balu bożonarodzeniowego i swoją krótką przygodę z Sarą Duarte. Szybko odrzucił od siebie te myśli. Na szczęście dziewczyna miała dosyć oleju w głowie, by o tym nie rozpowiadać, bo byłby skończony. Veronica by mu nie wybaczyła, gdyby dowiedziała się, że spał z jej przyjaciółką, a w dodatku nie potraktował jej zbyt miło. Ale czy Vero w ogóle by się przejęła?
– Twoja kolej, graj a nie myślisz niebieskich migdałach!
Poczuł jak wujek wali go w ramię i wskazuje na nową rozgrywkę na telewizorze, więc skupił się na grze, by wyładować emocje. Joel Santillana zadomowił się na El Tesoro i sprawił sobie nawet konsolę do gier, więc zaraz po treningu chłopak przyjechał na wzgórze i razem rozegrali kilka partyjek strzelanki lotniczej, mając frajdę i licząc, kto zestrzeli więcej samolotów. Abarca zardzewiał, bo przez ostatnie miesiące nie myślał o niczym innym jak boisko i siłownia, natomiast Joel miał świetne refleksy jako pilot i były sportowiec, więc wkrótce pokonał go z kretesem, ale na pocieszenie zamówił pizzę, którą zjedli w ogrodzie na El Tesoro, podziwiając widoki. Yon nie lubił takich wiejskich klimatów, ale Joel był urzeczony.
– Zabujałeś się, co? – zapytał nastolatek, pakując do ust kawałek zwiniętej pizzy. – Nigdy nie zostajesz na dłużej, a teraz nie dość, że masz wykupiony pokój do końca miesiąca, to jeszcze rozglądasz się za nieruchomościami. Kim ona jest? Znam ją?
– Nie zabujałem się, na to za wcześnie. Nie mam naście lat, Yon, że zakochuje się bez pamięci, kiedy tylko dziewczyna pocałuje mnie w policzek. – Mężczyzna trochę się naigrywał z siostrzeńca, ale prawdą było, że zaczynał powoli przyzwyczajać się do mieszkania w Pueblo de Luz. – Ma na imię Norma i dobrze się dogadujemy.
– Norma? Ale chyba nie Norma Aguilar, co? – Abarca zakrztusił się pizzą. – Kurde, Joel, ty to wiesz jak zepsuć humor.
– A co ja niby takiego zrobiłem? Znasz ją?
– Czy ją znam? Pewnie, że tak. Na wszystkich oficjalnych meczach na obozie siedziała w pierwszym rzędzie razem z moją mamą i wymieniały się zdjęciami z dziecięcej ligi. Norma Aguilar to matka Marcusa Delgado – dopowiedział, jakby to jeszcze nie było oczywiste.
– Tak, poznałem Marcusa. Myślałem, że to dzieciak, a to kawał chłopa.
– Tylko mi nie mów, że to młody mężczyzna, bo chyba się porzygam. – Yon udał odruch wymiotny. – Marcus to były Veronici.
– Twojej Veronici?
– No mojej… to znaczy po prostu Veronici – poprawił się szybko i zaczął obracać w ręku kawałek ananasa z pizzy, na który Joel krzywo patrzył. Był zwolennikiem tradycyjnej pizzy. – Idealny Marcus Delgado.
– Jeśli cię to pocieszy, wydawał się być zajęty inną dziewczyną, kiedy ostatnio odwiedziłem ich dom.
– Cóż, nie pociesza. Marcus ma dziewczyn na pęczki, zresztą nie tylko on. – Yon machnął ręką i wpatrzył się w dal. Po chwili jednak coś sobie przypomniał: – Dlaczego próbujesz mnie wyswatać z Vedą?
– Nic podobnego. – Santillana uniósł ręce w obronnym geście i wytarł palce w serwetkę. – Jeśli masz na myśli tamto w klubie, to robiłem ci po prostu przysługę. Jesteś dosyć sztywny, przyda ci się trochę rozruszać w tańcu. A Veda to sympatyczna dziewczyna. Lubię ją.
– Ledwie ją znasz.
– Ale ją lubię. Myślę, że ma na ciebie dobry wpływ.
– A co to niby ma znaczyć? – Yon oburzył się, ale nie otrzymał odpowiedzi. – Ona zaprosiła mnie do domu kultury na seans Pearl Harbor. Powinienem to chyba odwołać, nie?
– Dlaczego? – Joel z trudem powstrzymywał się od śmiechu. – Veda wie, co lubisz. Znalazła coś, co będzie się podobało wam obojgu – samoloty dla ciebie, a dla niej romans.
– Ale to chyba tragiczna historia, co? A zresztą nieważne. – Abarca szybko pokręcił głową. – Oglądałem to kiedyś i zasnąłem. Może i tym razem przymknę oko.
– Jak zaśniesz na randce, to osobiście złoję ci skórę. – Joel pogroził nastolatkowy palcem.
– Jakiej randce? To nie jest randka, ona o tym wie. Chyba. – Zamyślił się głęboko, ale nie dane mu było dłużej rozmyślać, bo Joel mruknął „o wilku mowa”, po czym wycofał się szybko z ogrodu i zwolnił miejsce Pieguskowi. – Ty naprawdę mnie śledzisz, co? Co ty tutaj robisz?
Yon z lekkim zażenowaniem rozejrzał się po El Tesoro, szukając jakiegoś magicznego pudełka, z którego Balmaceda mogła wyskoczyć, ale nic takiego nie znalazł. Uśmiechała się w jego stronę, w dłoniach ściskając kilka zeszytów.
– Olivia wpadła na pomysł, żeby odrobić projekt na historię tutaj, bo wylosowałyśmy temat El Tesoro. Fajnie, nie? Twoja ciocia trochę się na nas uwzięła.
– Nie mów nikomu, że Julietta to moja ciotka.
– Jasna sprawa, chociaż nie sądzę, by kogokolwiek to obchodziło. – Veda wzruszyła ramionami. – Dlaczego Joel uciekł?
– Bo jest idiotą. Dlaczego usiadłaś ze mną, zamiast z koleżankami? – Głową wskazał na padok dla koni, gdzie Olivia Bustamante i Rose Castelani podziwiały zwierzęta doni Prudencji.
– Bo chciałam się przywitać i zapytać, czy jutro jest aktualne. Chyba nie stchórzyłeś?
– Nie jestem tchórzem. To ty trzęsłaś się jak galareta na cmentarzu, przypomnę ci. A właśnie, jak ci idzie z duchem w piwnicy? – Abarca zainteresował się sprawą, o której mu wspominała w dniu pogrzebu jej ojca.
– Pracuję nad tym. Teraz szkoła jest ważniejsza.
Nie zanosiło się na to, by dziewczyna zostawiła go w spokoju. Siedziała naprzeciwko, wpatrując się w niego tymi swoimi wielki oczami tak, że aż musiał odwrócić wzrok. Nie miał pojęcia, o co jej ostatnio chodziło, kiedy powiedziała, że całowałaby go tak, że straciłby oddech. Wiedział, że był atrakcyjny, podobał się dziewczynom, ale żadna nie mówiła mu takich rzeczy wprost. Odchrząknął i zerknął raz jeszcze za plecy, udając, że przygląda się koniom.
– Lubisz konie, Yon? – zapytała brunetka, przekrzywiając z zaciekawieniem głowę.
– Nie za bardzo.
– Umiesz jeździć?
– Nie.
– Dlaczego?
– Bo to dla wieśniaków. – Abarca prychnął na samą myśl. – Ja jestem z miasta.
– Nie trzeba być farmerem, żeby wsiąść na konia. A poza tym Joel też jest z miasta, a zna się na tym. – Veda przypomniała sobie ostatnią lekcję historii, którą w zastępstwie za siostrę mężczyzny poprowadzili Conrado Saverin i Prudencja de la Vega. – Ostatnio uratował nawet Nelę przed jedną klaczą.
– Ta to zawsze pakuje się w jakieś kłopoty. – Yon tylko się skrzywił na wspomnienie najmłodszej latorośli Guzmanów, z którą zwykle był swatany przez rodziców i pana Olmedo. – A Joel lubi zgrywać bohatera, rycerza na białym koniu. To jego domena – ratuje damy w opałach.
– Joel jest więc romantykiem – stwierdziła dziewczyna, ale zmarszczyła brwi, kiedy jej rozmówca wybuchnął gromkim śmiechem. – Powiedziałam coś nie tak?
– Nie, po prostu nigdy nie postrzegałem Joela jako romantyka. To znaczy okej, lubi kobiety, nawet bardzo. Widziałem jak flirtuje, ale nie nazwałbym go chyba romantykiem.
– Dlaczego?
Nie wiedział jak jej to wytłumaczyć. Według jego stanu wiedzy, Santillana miał mnóstwo dziewczyn, z niektórymi nie zamienił wielu słów. Jakoś nie pasował mu na romantyczną duszę.
– To zależy jak definiujesz romantyzm – powiedział, chcąc odbić piłeczkę.
– Romantyk to ktoś, kto sam szuka miłości. Facet, który broni swojej kobiety, kiedy dzieje jej się krzywda, który otwiera przed nią drzwi i kupuje kwiaty nawet bez okazji. Martwi się o nią, kiedy jest smutna, proponuje jej odskocznię od problemów, chociażby zwykłą czekoladę. No i przede wszystkim nie wstydzi się trzymać jej za rękę w miejscu publicznym. I nie wstydzi się też tańczyć…
– To może robić każdy. Przyjaciel też. – Yon poczuł, że ta rozmowa zmierza w złym kierunku, kiedy wplotła wzmiankę o tańcu, nawiązując do ich ostatniego spotkania.
Na szczęście dla niego Rosie i Olivia skończyły podziwiać piękne zwierzęta i przysiadły się bezceremonialnie do stolika, przy którym wcześniej w spokoju siedzieli Yon i Joel. Olivia rozstawiła książki, a Rose odpaliła komputer, by przygotować prezentację
– Okej, laski, co udało nam się do tej pory ustalić? – Castelani potarła ręce, szykując się do pracy.
– Że Bazyliszek potrzebuje porządnego bzykanka z gubernatorem, żeby wypadł jej z tyłka ten kij – odparła Olivia, a Yon wytrzeszczył oczy ze zdumienia.
Veda parsknęła cicho śmiechem w swoją książkę. Żaden siostrzeniec nie powinien słuchać takich rzeczy o siostrze matki, ale niestety było już za późno. Abarca ze strachem w oczach rozejrzał się za wujem ale ten dyskutował sobie w najlepsze z donią Prudencją i Astrid na werandzie głównego budynku w oddali. A niech to, przeklęty Joel nigdy nie był w pobliżu, kiedy był potrzebny. Yon złapał więc swojego smartfona, by zająć czymś ręce i myśli, mając nadzieję, że przyblokuje też uszy, w których dźwięczały mu niemiłe słowa na temat jego ciotki.
Miał zamiar napisać do Cilli i pokazać, że już ma czas, jeśli chciałaby pogadać, ale zobaczył mnóstwo powiadomień z instagrama. Przez Joela wiele rzeczy mu umykało, a był w końcu dosyć popularny na mediach społecznościowych. Pewnie jego ostatni post ze zdjęciem z boiska do piłki nożnej, na którym prezentował się bez koszulki zrobił taką furorę. Był pewien, że to komentarze znajomych i nie pomylił się, z tym że były to komentarze nie pod jego postem, a pod postem kogoś innego, kto go oznaczył.
– Isabella Gomez, moje nemezis – warknął sam do siebie, otwierając post i mając ochotę zapaść się pod ziemię.
Izzie wstawiła na swoje konto stare zdjęcia z obozów piłkarskich i oznaczyła wszystkich starych znajomych. Pech chciał, że on na tych zdjęciach nie wyglądał zbyt pochlebnie. Miał czternaście czy piętnaście lat, a od tamtego czasu sporo się zmieniło. Najbardziej zirytowały go jednak komentarze kolegów z obozu, którzy chętnie go oznaczali w swoich odpowiedziach.
– Siusiaczek Abarca? To o tobie? – Veda nachyliła się nad nim, zanim zdążył ją powstrzymać i przyjrzała się fotografii. – Dlaczego piszą o tobie „mały Yon”?
– Nie twój interes. Zamorduję ją. – Yonatan ze złością spróbował usunąć znacznik na zdjęciu, ale nie był w stanie. Kiedyś umożliwił innym oznaczanie go, więc teraz zbierał tego żniwo, bo wszyscy obecni znajomi mogli doskonale zobaczyć, co pisali starzy.
– Pokaż to. – Olivia wyrwała mu telefon z ręki, a on w zdumieniu patrzył jak cała trójka dziewcząt pochyla się nad jego komórką i ogląda fotki. – „Nasza super paczka, pamiętacie”? Isabella Gomez jest urocza, nie ma co.
– Oddawaj to, Bustamante. – Yon wyciągnął rękę, ale Rose stanęła obok koleżanki i uniemożliwiła mu odzyskanie własności.
– Czego się tak wstydzisz? Każdy z nas miał kiedyś piętnaście lat. Ten malowniczy pryszcz na czole dodaje ci uroku. – Zachichotała razem z Olivią. Yon zwykle nabijał się z ich kolegów, więc miały teraz okazję na rewanż.
– To nie pryszcz tylko ugryzienie komara. W Miami gryzły na potęgę. Mogę odzyskać mój telefon?
– Ale Jordan wygląda super, jak zwykle – stwierdziła Olivia, kiwając głową z uznaniem, kadrując i przybliżając zdjęcie, by lepiej widzieć Guzmana. – Aż dziwne, że dał się sfotografować, nawet oficjalnych szkolnych zdjęć nie lubi.
– A co miał mówić? Chciał poruchać, to dałby i sobie namalować kutasa na czole. Oddaj to. – Abarca ze złością wyszarpnął jej telefon.
Olivia i Rose nie przestawały rechotać, ale wróciły do pracy, zostawiając go samego. Veda była lekko rozbawiona, ale dała Yonowi przestrzeń, by załatwił swoje sprawy. On odszedł na bok i wybił numer Izzie Gomez, uruchamiając rozmowę wideo. Dziewczyna odebrała zaledwie po kilku sekundach.
– Hooola – przywitała się śpiewnie z uśmiechem, a on żałował, że nie ma pod nosem czegoś, co mógłby zmiażdżyć. Chyba zauważyła jego minę. – Złość piękności szkodzi.
– Dobrze, że tobie już nic nie może zaszkodzić – odgryzł się.
– Co jest, Abarca?
– Jak to co? Usuń moją gębę z instagrama. Nie wstawia się takich fotek bez pytania.
– To wspomnienia. – Brunetka zdziwiła się reakcją Yona. – Wszyscy się wtedy dobrze bawiliśmy, znalazłam te zdjęcia na starym telefonie. Uważam, że są urocze.
– Tak, są słodkie jak cukierki. Dlaczego tylko ja wyglądam na nich jak palant?
– Cóż… – Izzie miała zamiar odpowiedzieć dosadnie, że tylko on zachowywał się wtedy jak palant, ale ugryzła się w język. – Przepraszam za znacznik, usunę go. Ale fotek nie usunę.
– A co to ma za znaczenie, jak już wszyscy to widzieli?
– Wkurzasz się o tego siusiaczka? Przecież to tylko taki dowcip. – Panna Gomez przybliżyła się do ekranu telefonu i posłała mu niewinny uśmiech. Po chwili spoważniała i wyszeptała do mikrofonu grobowym głosem. – Nie ruszaj się, Yon, ktoś jest za tobą.
– Bardzo śmieszne. – Chłopak wcale nie był rozbawiony tego typu żartami, ale po chwili poskoczył w miejscu, kiedy poczuł ramię Vedy ocierające się o jego dłoń. – Chryste, nie skradaj się tak.
– Mówiłeś, że nie jesteś tchórzem. – Veda miała zaciekawioną minę. Wyciągnęła szyję, by przyjrzeć się brunetce na wideo rozmowie. Miała wrażenie, że już ją kiedyś widziała i zaczęła się zastanawiać, czy to właśnie w niej Yon nie był przypadkiem zakochany. – Wszystko okej?
– Tak, Yonatan jest bardzo wrażliwy na punkcie swojego idealnego imidżu. – Dziewczyna z telefonu celowo wymówiła angielskie słowo hiperpoprawnie, nabijając się trochę z chłopaka. – Wiesz, jakie są dzieciaki, Yon.
– Rozpowiedziałaś wtedy wszystkim, że mam małego! – Yon zniżył głos do szeptu, ale i tak zabrzmiał dosyć donośnie w ogrodzie El Tesoro.
Veda spoglądała to na Abarcę, to na dziewczynę na telefonie ciekawa, o co tutaj w ogóle chodzi.
– Wcale nikomu nie mówiłam takich bzdur. – Izzie się oburzyła. – Za kogo ty mnie masz?
– Tak? A niby dlaczego wszyscy zaczęli mnie nazywać „Mini Yonem”? albo „Yonem XXS”? Wiem, że Jordan ci coś nagadał, to zawsze był on. Nie przegapiłby okazji, żeby mi dogryźć. Na pewno on rozpowiedział jakąś głupią plotkę. Dziewczyny patrzyły na mnie na tamtym obozie z politowaniem. Nawet Samantha krzywo się patrzyła, jak byliśmy razem w parze na zajęciach.
– Nic podobnego, Jordi nie jest plotkarzem. Kiedyś się pożarliście i po prostu użył dziwnego skrótu, kiedy o tobie mówił. WEMK.
– WEMK? Co to znaczy? – Veda wyglądała na niedomyślną, a Izzie doskonale to rozumiała, bo sama również zadała wtedy to pytanie.
– Wielkie ego, mały siusiak – odparła panna Gomez, z trudem powstrzymując się od wybuchnięcia śmiechem.
– To by było WEMS – zauważyła rozsądnie Veda.
– Jordi użył innego słowa, którego nie lubię powtarzać.
– No i nagadałaś dziewczynom w szatni po meczu, a potem się rozniosło i wszyscy myśleli, że to prawda. – Yon wyglądał teraz jak oburzone duże dziecko. Wspomnienia z młodzieńczych przekomarzanek były czasami przytłaczające. – A akurat Jordan powinien wiedzieć najlepiej, że to nieprawda, bo widział mnie pod prysznicem.
– Oszczędź mi szczegółów. – Izzie machnęła ręką. – Ja zrobiłam to nieświadomie. Nie wiedziałam, że dziewczyny tak to odbiorą. Ty natomiast rozgłosiłeś całemu obozowi, że ja i Jordi sypiamy ze sobą w waszym pokoju hotelowym i że musisz spać w stołówce, co nie było prawdą.
– No nie, bo wy mieliście inne miejscówki, nie? Powrót Samanthy do domu był wam na rękę, bo przestała wam przeszkadzać.
– Jesteś dupkiem – warknęła Izzie, a na kamerce widać było jej zmarszczone czoło. – Ja przypadkowo przyprawiłam ci ksywkę, a ty z pełną premedytacją ogłosiłeś wszystkim o moim życiu łóżkowym.
– Jezu, przecież i tak wszyscy wiedzieli, że ty i Guzman ruchacie się po kątach. No co? Wrażliwe uszka? – zapytał ironicznie, kiedy obie Isabella i Veda skrzywiły się po jego słowach.
– Nikt nie wiedział, a przez ciebie mieliśmy problemy. Dosyć, że rodzice się wtedy nie dowiedzieli.
– Tak, tak, wiem tragiczna historia. Dzięki za nic, Izzie. – Rozłączył się, zanim dziewczyna zdążyła coś jeszcze powiedzieć.
– To nie było miłe – zauważyła Veda, kiedy schował ze złością telefon do kieszeni. Pomyślała, że zaczyna rozumieć kilka rzeczy. – To była dziewczyna Jordana, tak?
– Dziewczyna, przyjaciółka z przywilejami, koleżanka do bzykania – nazwij to jak chcesz. – Yon wzruszył ramionami. – Twój kumpelek ci nie opowiadał o swoich harcach? Widać nie jesteście zbyt blisko.
– Obecnie ze sobą nie rozmawiamy – odpowiedziała zgodnie z prawdą Veda, a Yon pokiwał głową.
– I dobrze, przy nim ludzie zawsze źle kończą.
– To ty powiedziałeś Silvii, prawda? – Balmaceda kojarzyła fakty szybciej, niż Yon czasem chciał. Słyszała, że Jordi miał kogoś, z kim musiał zerwać znajomość, bo jego matka i rodzice tej dziewczyny się wściekli. Silvia musiała dostać przecież skądś cynk. – Zakablowałeś na Jordana i Isabellę, bo byłeś zły za jakiś głupi pseudonim, który nieopatrznie ci nadali?
– Wcale nie kablowałem. – Oburzył się chłopak, ale minę zrobił taką, że nie ulegało wątpliwości, że maczał w tym palce. – Po prostu mogłem się trochę wygadać przy tej ofermie Marianeli, a ich matka po prostu przypadkiem usłyszała.
– Zrobiłeś to specjalnie.
– I co z tego? Jordan zrobił mi wiele przykrości, a ciebie to wcale nie obchodzi, co?
– Doniosłeś też na niego na policję w sprawię Dalii.
– Dalia była dla mnie jak siostra. Doniósłbym na każdego, kogo podejrzewam, jeśli informacja mogłaby pomóc w znalezieniu sprawcy.
– Masz odpowiedź na wszystko, co? – Veda ponownie przekrzywiła głowę, uważnie go obserwując.
– Nadal chcesz iść ze mną do kina?
– To nie kino, a dom kultury – sprostowała i zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. – Przyjedź po mnie jutro wieczorem.
– To nie jest randka, Veda.
– Wiem, nie jestem głupia. Ale ubierz się ładnie, może być ta koszula co ostatnio.
***
Jedna wielka szczęśliwa rodzinka. Takie właśnie sprawiały wrażenie wszystkie trzy panny z rodziny de la Vega, a Joaquin mógł tylko obserwować je z daleka i pomstować pod nosem. Prudencja była starą kobietą ze skłonnościami do tej samej płci, przez co jej rodzice odesłali ją do stolicy i zostawili z niczym, dopóki jej bracia nie umarli. Astrid była na dobrej drodze, by iść w ślady ciotki, choć w jej przypadku orientacja nie była problemem – lubiła płeć przeciwną aż za bardzo, a na widok Sergia Sotomayora opuszczającego jej pokój na hacjendzie, Villanueva miał ochotę śmiać się wniebogłosy. Ta miernota Sergio miał o sobie wielkie mniemanie, nie ma co. I normalnie nic z tego specjalnie by go nie obeszło, gdyby nie chodziło o Carolinę.
Jego siostra była zdecydowanie pod zbyt dużym wpływem swoich krewniaczek od strony ojca. Zarówno Prudencja, jak i Astrid kładły jej do głowy stek bzdur, Wacky nie miał co do tego żadnych wątpliwości. A dziewczyna wydawała się czuć się niekomfortowo – nie potrzebował dyplomu z psychiatrii czy tych śmiesznych wykładów z analizy behawioralnej, o których zawsze tyle mówił Lucas. Joaquin po prostu to widział, bo Carolina przypominała matkę i chyba niewiele osób zdawało sobie sprawę jak bardzo.
Długie czarne włosy, mocno zarysowane brwi i długie rzęsy, ciemna karnacja – Carolina Andrea Nayera de la Vega była piękna, nie ulegało to wątpliwości. Była też jednak dumna, miała swój honor i nie lubiła, kiedy ktoś się nad nią litował, a to zdecydowanie czerpała z drugiej strony rodziny. Szczerze mówiąc Villanueva był trochę zirytowany. Owszem, nie chciał utrzymywać z nią kontaktu jak z siostrą, nie wyobrażał sobie, że będą razem spędzać urodziny czy inne święta, ale nie podobało mu się też, że Vega wzięli ją pod swoje skrzydła. Nienawiść do Ernesta nadal była żywa i zdawała się płonąć tak samo, jak fabryka, która przed laty poszła z dymem za jego sprawką. Gdyby szef Templariuszy mógł cofnąć czas, zrobiłby to raz jeszcze. Zaczął się zastanawiać, czy Carolina w ogóle o tym wie. Astrid się domyślała, nie mówiła o tym wprost, ale wiedziała, że to on. Hugo mógł trzymać język za zębami przez długie lata, ale Astrid wbrew pozorom głupia nie była. Ale nie miała do niego żalu, bo sama też odetchnęła z ulgą po śmierci ojca. Podobnie jak wielu innych ludzi.
Nie chciał być typowym bratem, ale męczyło go widzieć, jak Astrid traktuje młodszą siostrę jak lalkę na wystawie. Teraz również czesała jej długie włosy i trajkotała jak najęta, a on doskonale wiedział, że Carolina nie słucha połowy z tego, co do niej mówi.
– Robisz czasem przerwy na oddech? – zapytał ze złością, opierając się ramieniem o filar na werandzie, na której siedziały wszystkie kobiety, dyskutując o czymś zawzięcie.
Astrid spojrzała na starego znajomego jak na karalucha, ale nie przerwała czesania długich włosów siostry.
– Chcesz ją zanudzić na śmierć? – Wacky odpalił papierosa i wskazał dłonią lśniące włosy. Niejedna dziewczyna mogłaby jej pozazdrościć. Jej matka miała identyczne. – Dziewczynie mózg się zlasuje od tej twojej paplaniny. I dlaczego traktujesz ją jak jakąś pieprzoną Roszpunkę? Kup sobie lalkę Barbie, Astrid, a jej daj spokój.
– Nie przypominam sobie, żebym dała ci pozwolenie na wejście do głównego budynku. Już dosyć, że możesz mieszkać w pensjonacie, nie przeginaj – mruknęła cicho pani dermatolog, ale nie chciała denerwować siostry, więc sama nie wszczynała kłótni. Obróciła twarz siostry w swoją stronę i uśmiechnęła się promiennie. – Ślicznie wyglądasz, tak naturalnie. Myślę, że makijaż jest zbędny.
– Pewnie, że jest zbędny, bo nie pracuje w cyrku. Co wy kombinujecie? – Joaquin zaciągnął się papierosem i czekał na jakieś wyjaśnienia.
– Pomogę Astrid przy reklamie kosmetyków – wyjaśniła cicho nastolatka.
Głos jej już wrócił, ale wolała go nie nadużywać. Już i tak czuła się parszywie, że Felix zawiesił próby do musicalu z jej powodu. Był też natłok zajęć w szkole, ale głównym powodem odwołania prób była jej tymczasowa niedyspozycja i nie było jej z tym dobrze. Spuściła wzrok, żeby nie patrzeć na brata.
– W reklamie? Ocipiałaś, Astrid? – Villanueva załamał ręce. Kiedy myślał, że ta rodzina już niczym go nie zaskoczy, one wyskakiwały z taką głupotą. – Wiem, że twoja rodzinka jest łasa na pieniądze, ale może nie wykorzystuj w ten sposób własnej siostry, co?
– W porządku, Joaquin. Sama się zgłosiłam. – Carolina postanowiła go o tym zapewnić, żeby nie zaczynał awantury. – Astrid do niczego mnie nie zmuszała.
– Ach tak? – Villanueva patrzył, jak lekarka ze złością zakręca słoiczek z kremem i odstawia go na bok. – Jesteś dla niej jak kura znosząca złote jajka, nie widzisz tego?
– Chłopcze, uspokój się, usiądź i wypij szklaneczkę sherry, bo ewidentnie jesteś rozeźlony. – Prudencja poklepała miejsce obok siebie na werandzie, a on tylko prychnął.
– Nie chciałam, żeby to robiła – syknęła Astrid, bo poczuła się niesprawiedliwie. Cieszyła się, że może spędzić z siostrą czas, ale zapewniła ją, że nie jest to konieczne. – Chciałam zatrudnić innego modela, ale odmówił. Caro zaoferowała pomoc i uważam, że to cudowne. Nikt nie będzie lepszą modelką od niej.
– Co to w ogóle za syf? – Villanueva wsadził sobie papierosa między zęby i zaczął obracać w dłoniach wszystkie pudełka, które nawinęły mu się w ręce. – Wy, baby, używacie zdecydowanie za dużo tych mazideł.
– To nowa seria dermokosmetyków od firmy, z którą współpracuję – wyjaśniła Astrid, a Joaquin roześmiał się w głos.
– O kurczę, teraz bawisz się w kosmetologa? Naprawdę masz tupet.
– Dla ciebie to mazidła, dla niektórych sposób na poradzenie sobie z kompleksami. Ty sam jesteś wynalazcą, prawda? Może lepiej wstrzymaj się z osądem. – Astrid miała wypieki na twarzy, kiedy wypowiadała te słowa.
Joaquin tylko dalej się śmiał, ale nic już więcej nie powiedział. Skupił uwagę na niekomfortowej minie Caroliny. Była dorosła, miała niedawno osiemnaste urodziny, a on nic jej nie dał, bo nie miał pojęcia, czy w ogóle powinien. Wydawało mu się to dziwne, więc zrezygnował z tego pomysłu.
– To będzie świetnie wyglądało w podaniu na studia – stwierdziła Astrid, pokazując siostrze lustro, by mogła się w nim przejrzeć, zanim przyjdzie fotograf zrobić zdjęcia.
– Na jakie niby studia potrzebne jest doświadczenie w reklamie? Bądź poważna, Astrid. – Templariusz nie wierzył, że można wygadywać takie głupoty, mając wyższe wykształcenie.
– Chcę iść na teatrologię na UNAM – wyznała cicho Carolina, jakby w ogóle wstydziła się do tego przyznać.
– Chyba sobie żartujesz. – Mężczyzna zapomniał o swoim papierosie, przyglądając się jej w zdumieniu. – Z taką głową chcesz się zająć jakąś bzdurą? Mogłabyś zostać lekarzem czy prawnikiem, cholera może wygrać nawet nagrodę Nobla…
– Nie wiedziałam, że z ciebie taki marzyciel, chłopcze. – Prudencja zachichotała ochryple pod nosem, ale ją zignorował.
– Jesteś pierwszą osobą w tej rodzinie, która w ogóle pójdzie na studia, a wybrałaś jakiś podrzędny kierunek?
– Ykhmm ja skończyłam studia – odezwała się Astrid, czym tylko bardziej go zdenerwowała. – I Carolina ma prawo robić, co chce ze swoim życiem. Ma talent, powinna wykorzystywać pełnię swojego potencjału. Nie słyszałeś jak śpiewa? Byłeś na musicalu w zeszłym roku, musiałeś słyszeć.
– Jesteś zupełnie taka jak ona, co?
Joaquin zwrócił się bezpośrednio do siostry, kręcąc głową z niedowierzaniem. Odszedł, zostawiając je same i kierując się w stronę fontanny po drugiej stronie wzgórza. Lubił tu przychodzić i palić w spokoju papierosy. Tutaj mógł pomyśleć, choć w przeważającej większości czasu, wolałby żeby niektóre myśli wcale nie przychodziły mu do głowy.
Carolina była jego siostrą, krwią z jego krwi, nie dało się tego ukryć, ale przede wszystkim była też córką Mercedes, kobiety której nienawidził bardziej niż kogokolwiek na świecie. Fernando Barosso i Ernesto Vega byli bardzo blisko, by ją dogonić, ale jednak ona przodowała. Poczuł ucisk w klatce piersiowej, więc zaciągnął się tylko mocniej papierosem, żeby to stłumić. Nie podziałało. Rwący ból w prawej części ciała sprawił, że zachwiał się w miejscu i wypuścił laskę. Zaklął szpetnie pod nosem, zastanawiając się, czy gdyby w tej chwili pojechał do rezydencji Barosso i zamordował właściciela, ktoś w ogóle by się przejął. Pewnie nie, ale jemu na pewno nie udałoby się uciec w takim stanie. Przeklęty starzec omal go nie zabił i zostawił z uszkodzonym układem nerwowym, a sam miał się wyśmienicie. Nie mógł się doczekać, kiedy nie zetrze mu tego uśmieszku z twarzy, a stołek w radzie był mu w stanie zagwarantować widok z pierwszego rzędu.
Zacisnął kilka razy dłoń w pięść i przyjrzał się swoim drżącym palcom poznaczonym bliznami i odciskami. To nie były ręce biznesmena, faceta z wyższych sfer, jakiego zgrywał od dawna. To były dłonie dzieciaka, który musiał pracować w fabryce, żeby starczyło na chleb, który musiał kraść buty, żeby było w czym chodzić, który musiał sprzedawać prochy na ulicach, żeby wpasować się w otoczenie i sprawić, że psychopatyczny brat zostawi go w spokoju. Czy gdyby nie Angel, Joaquin kiedykolwiek związałby się z Templariuszami? Pewnie tak, na jakimś poziomie było to nieuniknione, bo większość dzieciaków z nizin dorabiała w ten sposób. Ale czy uzależniłby się, czy wytrwałby tam tak długo? Teraz mógł tylko gdybać. Prawdą było, że Los Caballeros Templarios byli jego rodziną, jedyną prawdziwą, jaką kiedykolwiek miał, nie licząc rodziny Huga. Przygarnęli go, dali mu jakiś cel, ale przede wszystkim schronienie przed Angelem. Na samą myśl znów poczuł przejmujący ból, tym razem w skroni i aż jęknął z bólu.
Osunął się na ziemię, dłonie przyciskając mocno do głowy. Dzwoniło mu w uszach, czuł jak pot oblewa mu całe ciało, a przed oczami pojawiają się białe plamy.
– Joaquin.
– Nie, tylko nie to – wyszeptał, kołysząc się do przodu i do tyłu.
– Joaquin?
– Odejdź. Zostaw mnie w spokoju.
– Wszystko okej?
Zamachnął się odruchowo i usłyszał głuche tąpnięcie, kiedy coś przewróciło się na trawę. Carolina patrzyła na niego w niemym szoku, trzymając się za policzek, który bolał tak, jak jeszcze nigdy. Villanueva wrócił po rozum do głowy i spojrzał na swoją własną rękę, która wcześniej odmawiała mu posłuszeństwa. Teraz też jej nie poznawał.
– Caro, nic ci nie jest?
Quen widział z daleka całe zdarzenie i przybiegł tak szybko, jak mógł. Zasłonił dziewczynę własnym ciałem, patrząc na Joaquina z prawdziwą nienawiścią.
– Odbiło ci? O co ci chodzi, co ona ci zrobiła?
– Ja… przepraszam.
Joaquin Villanueva nie wymawiał takich słów łatwo. Nie mógł po prostu dłużej tutaj siedzieć, musiał stąd iść. Podniósł się z klęczek i wyminął ich na trzęsących się nogach.
– Hej, jeszcze z tobą nie skończyłem! – pogroził mu Enrique, ale Carolina złapała go za rękę, żeby dał spokój. – Uderzył cię!
– Przeprosił.
Nie rozumiał tego. Jak ona mogła być tak spokojna i na to pozwalać? Villanueva miał ostatnio przebłyski dobroci, nawet pomógł jego mamie i zawiózł ją do szpitala, ale ten wieczór dowodził tylko, że nadal był zwykłym gangsterem. Nadal był groźnym szefem kartelu i mordercą Roque, tak właśnie Ibarra to widział.
– Pokaż. Jezu, bardzo boli?
Syknął na widok czerwonego policzka swojej dziewczyny i delikatnie ujął jej twarz w dłonie, by przyjrzeć się bliżej. Carolina tylko pokręciła głową, wydawała się być nadal w szoku. Zaprowadził ją do jej pokoju i z lodówki wyciągnął jakąś mrożonkę. Owinął ją w kuchenną ściereczkę i przyłożył jej do policzka. Z gniewu drżała mu lewa ręka, ale kiedy Nayera to zobaczyła, ścisnęła jego palce, by dać mu znać, że wszystko z nią w porządku.
– Nie jest okej, nie mów mi, że bicie młodszych sióstr jest okej.
– On jest chory.
– Jest chory na łeb, wiem. – Quen powstrzymywał się, by nie wyrazić się bardziej dosadnie. Oddał uścisk dłoni i spojrzał na nią z troską. – Nie powinien się wyładowywać na tobie w taki sposób. O co w ogóle poszło?
– Nie wiem, przyszłam i on był jakiś… dziwny. To pewnie przez narkotyki, chyba jest na głodzie.
– Zamorduję go. – Ibarra zaklął pod nosem raz jeszcze.
Carolina zabrała mu mrożonkę z ręki i zamiast tego wtuliła się w niego, bo było to dla niej najlepsze lekarstwo. Przytulił ją mocno, mając wrażenie, że dopiero teraz odetchnął z ulgą. Wcześniej miał wrażenie, że serce stanęło mu na dobrych kilka minut, kiedy widział, jak upada. Joaquin był silny, lepiej z nim nie zadzierać.
– On po prostu ma pomieszane w głowie. Przypominam mu jego matkę, to znaczy naszą matkę – poprawiła się szybko, bo sama do końca tego nie rozumiała.
– To nie jest wytłumaczenie. Mógł nienawidzić waszej matki, ale ty nią nie jesteś, nieważne jak bardzo ją przypominasz fizycznie. Ale się wściekłem. – Czuł, że robi mu się gorąco za kołnierzem. – Nie powinnaś go usprawiedliwiać. Musi wiedzieć, że źle zrobił. Czasami mam wrażenie, że ciebie to nie rusza, że on jest szefem kartelu. Jakbyś miała gdzieś jego przestępcze życie. Wiem, że to twój brat, ale to przede wszystkim pieprzony Templariusz.
– Wiem. Ale ty przecież robisz to samo.
– Co?
– Z Conradem Saverinem. Wiesz, że moja mama zabiła się przez niego, prawda? Tak twierdzi Barosso.
– W nosie mam, co mówi Fernando, nie wierzę w ani jedno jego słowo. Niby po co Conrado miałby kogoś nakłaniać do samobójstwa? Wiem, że on i Barosso mają jakieś niesnaski z przeszłości, ale szczerze, kto ich nie ma? Połowa okolicy ma na pieńku z burmistrzem, a Saverin nie jest taki. To dobry facet.
– A co jeśli nie?
– Co masz na myśli?
– Co jeśli nie ma już tych dobrych?
– Muszą być, inaczej to miejsce już dawno przestałoby istnieć – zapewnił ją Enrique, bo nie wątpił w dobre intencje Saverina. Polubił go i czuł, że nie był zły.
– Czasami mam wrażenie, że właśnie do tego zmierzamy. Pueblo de Luz w końcu przestanie istnieć, zostanie tylko pobojowisko po wojnie karteli. Dlatego musimy stąd uciec, póki możemy. Zostało tylko pół roku, musimy to wytrzymać.
– W porządku. Dokąd chcesz pojechać?
Quen pomógł jej położyć się na łóżku, a sam przytulił się obok niej i splótł razem ich palce. Carolina zamyśliła się głęboko, wpatrując się w jego krótko przycięte paznokcie.
– Zawsze chciałam zobaczyć Machu Picchu – wyznała, pozwalając sobie na chwilę fantazji. Kiedy Quen parsknął śmiechem, oberwał kuksańca łokciem. – Nie nabijaj się ze mnie!
– Nie nabijam się. Po prostu ty chciałaś zobaczyć Machu Picchu, a ja zawsze myślałem, że na lekcjach geografii mówimy o pokemonach. W podstawówce połowę lekcji miałem rozminę, dlaczego Marcus w swojej prezentacji opowiada o Pikachu i pokazuje randomowe zdjęcia. Marcus nigdy nawet nie oglądał Pokemonów, powinienem się domyślić. Czułem się jak totalny debil, kiedy nauczyciel oddawał sprawdziany. Oczywiście naszkicowanie żółtego Pokemona w brudnopisie nie przysporzyło mi dodatkowych punktów. Nic dziwnego, że wszyscy mieli mnie za tępaka.
– Nie jesteś tępakiem, Quen. Jesteś… oryginalny.
– Wow, cóż za komplement. – Quen uśmiechnął się i pocałował ją w policzek. – Będę się zbierał, odpocznij trochę.
– Możesz zostać, nie mam nic przeciwko.
– Tak? – Quen przełknął głośno ślinę, nie wiedząc, jak zinterpretować jej słowa.
Ostatnimi czasy trzymali się na dystans przez jej problemy z gardłem, które na szczęście powoli się normowały. Poczuł jednak lekką panikę na myśl, że nie jest przygotowany. Ona jednak przytuliła się do niego tylko mocniej i zrozumiał, że nie potrzebuje niczego więcej. Pogłaskał ją po włosach i oboje odpłynęli w objęcia Morfeusza.
***
Na biurku leżała sterta nierozwiązanych spraw, ale Ivan Molina nie miał do tego głowy. W dłoniach obracał strzałki do gry w darta i rzucał na przemian do tarczy, wyobrażając sobie, że to żywy cel. Ursula otworzyła drzwi do jego gabinetu i omal nie oberwała. Cofnęła się gwałtownie i strzałka odbiła się od ściany.
– O pukaniu to już chyba nikt na tej komendzie nie słyszał, co? – warknął, ale w gruncie rzeczy nie był zły za wejście bez zapowiedzi, a fakt, że mógł zrobić jej krzywdę.
– Zawsze masz otwarte, nie pomyślałam, że trenujesz przed igrzyskami – odparła kobieta, starając się wyrównać oddech po nagłym skoku adrenaliny. – Proszę, to wnioski urlopowe.
– Kto normalny bierze urlop, kiedy mamy tyle do roboty? Sanchez, oczywiście. – Ivan przymknął powieki, modląc się o cierpliwość. – Przyślij go do mnie, postrzelam trochę do żywego celu, to mu ochota na urlop minie.
– Jego babcia zmarła, potrzebuje czasu, żeby ją pochować.
– Niech mu będzie. – Molina złagodniał lekko i podpisał kilka papierów od niechcenia. – Hej, Urs, ty chodziłaś na włoski. Jak powiedzieć „wynoś się z mojego miejsca parkingowego, włoska świnio”?
– Takich słów nigdy nie przerabialiśmy. – Duarte westchnęła tylko, przypatrując się Ivanowi z troską. – Może wiedziałbyś, gdybyś nie rzucił włoskiego na rzecz francuskiego.
– Francuski to język miłości. – Ivan przypomniał jej z lekkim błyskiem w oku.
– Tak, dużo się uczyłeś na tym przedmiocie. I po lekcjach też.
Ivan nie wytrzymał i się roześmiał. Czasy liceum były czasami jego świetności i czasami czuł, że fajnie byłoby znów wrócić do tamtych momentów, oczywiście z pominięciem oglądania przebrzydłej gęby Gianluci Mazzarello.
Nie był w stanie się już na niczym skupić, więc wyszedł z komisariatu i pojechał prosto do rodzinnego domu. Nie miał ochoty oglądać ojca, ale czasami był on nieocenionym źródłem informacji. Na miejscu jednak zastał nie tylko Antonia, ale też swojego syna chrzestnego.
– A co tu się, do cholery, wyprawia? – zapytał, podpierając się pod boki i spoglądając na Felixa jak na największego zdrajcę.
Siedemnastolatek wstał ze schodów przed domem Moliny i otrzepał spodnie. Chwycił kierownice od roweru i zaczął się zbierać.
– Twój tata pomaga mi w pracy domowej – wyjaśnił Felix, ale nie był w stanie zwieźć chrzestnego.
– Tak, w takiej pracy domowej, która zakłada śledztwo w sprawie wszystkich zbrodni Dicka Pereza, co? – Ivan prychnął i posłał ojcu wściekłe spojrzenie, jakby to była jego wina, że sprowadza nastolatków na złą drogą.
– Jezu, Ivan, odpuść trochę. Dzieciak przyszedł pogadać. A może zazdrościsz, że to nie ciebie pyta o policyjne procedury? – Antonio wsadził sobie za ucho papierosa i oparł się o ogrodzenie w nonszalanckim stylu.
– To pokolenie Z, policyjne procedury może sobie wygooglować. Wracaj do domu, Felix, mam do pogadania z moim tatusiem. – Molina machnął ręką na siedemnastolatka, ale potem coś sobie przypomniał: – Przyjdź jutro wieczorem nad jezioro, potrzebuję sekundanta.
– Sekun-co? Będziesz się pojedynkował? – Castellano wybuchnął śmiechem, sądząc, że Ivan sobie żartuje. On jednak był poważny. – Przyjdę.
– Serio, Ivan, wyścigi na jeziorze? Masz prawie czterdzieści lat. – Antonio przysiadł na schodkach i odpalił papierosa. Wyciągnął paczkę w stronę Ivana, ale on pokręcił głową. Musiał się bardziej pilnować z nikotyną. – Jaką sprawę masz do mnie tym razem?
– Selena Gutierrez zaginęła w 1994 roku. Jej rodziców znaleziono martwych.
– Tak, poderżnięto im gardła we śnie, pamiętam. Widok Raquel i jej męża nie był łatwy, to stara znajoma. To była jedna z ostatnich spraw, przy których pracowałem.
– Tak, zanim Gabriel Castellano nie złożył na ciebie skargi.
– Przyszedłeś wylewać żale czy dowiedzieć się czegoś o Selenie? – Antonio zaciągnął się papierosem i zmrużył oczy, wracając myślami do tamtych wydarzeń. – Podejrzewano jej oblubieńca, syna Rochów. Miał się ożenić z dziewczyną na koniec szkoły, z tego co pamiętam. Kilka osób wręcz żądało, żeby pozostawić go w areszcie, chcieli mieć kozła ofiarnego, bo to był chłopak z dysfunkcyjnej rodziny, miał też na swoim koncie wyrok z poprawczaka, więc łatwo było go oskarżyć. Ale gołym okiem było widać, że to nie on. Żal mi go nawet było, to był taki trochę mruk, ale nie wyglądał na mordercę. Wypuściłem go, bo nie było podstaw do dłuższego zatrzymania i dostało mi się za to.
– Nikomu nie przyszło do głowy, że w tej sprawie maczali palce Cyganie?
– Przyszło, Gabriel od razu skontaktował się z Valentinem Vidalem, bo nie rozumiał tych rozsypanych wszędzie kolorowych szkiełek. Pasowało to do jakiegoś zwyczaju romskiego i Val to potwierdził. Chciał pomóc, ale mieliśmy związane ręce. Komendant łaskawie wyraził zgodę na przeszukanie lokalnego taboru, ale dziewczyny nie znaleźliśmy. Najpierw uznano ją za zaginioną, a później wszyscy byli już przekonani, że na pewno nie żyje. Ktoś nawet uznał, że ona sama zamordowała rodziców i popełniła samobójstwo, rzucając się do rzeki. Nikomu się nie chciało sprawdzać. Było wiele teorii. Ale sądzę, że masz na to odpowiedź, skoro wywlekasz tę sprawę po tylu latach.
– Wygląda na to, że Selena została uprowadzona do taboru z Tamaulipas. Ramon Lebron wziął ją sobie za żonę, bo tak mu się spodobała. Chore, co?
– Oni zawsze byli chorzy, a Lebron to niezły gagatek. Wolałbym nie spotkać go w ciemnej alejce. – Antonio zaśmiał się ochryple i wydmuchał dym z papierosa. – Wszystkie akta znajdziesz na komendzie, ja nie pamiętam aż tak szczegółów.
– To prawda, byłeś zbyt nawalony, żeby zwracać uwagę na szczegóły.
– To też, ale po prostu sprawa umarła śmiercią naturalną. Dlaczego teraz o tym wspominasz? Masz jakieś nowe tropy?
– Być może. – Ivan wolał nie wdawać się w dyskusję. Wiedział jednak, że na komisariacie niewiele na ten temat znajdzie. Policja nie lubiła się chwalić nierozwiązanymi sprawami. – Sam pracujesz nad jakąś sprawą, prawda? Widzę cię często, kiedy odbieram Vedę ze szkoły. Przesiadujesz w bibliotece, a raczej w miejskim archiwum.
– Jestem detektywem, Ivan. Gliną przestałem być dawno temu, ale nadal mam zlecenia.
– Ludzie chcą, żebyś kogoś odnalazł?
– Czasem ludzie, czasem ja sam potrzebuję spokoju ducha.
– Maria Rosalinda de la Rosa. – Ivan przypomniał sobie nazwisko dawnej ukochanej Valentina Vidala. – Ona też zaginęła. Czy to był kwiecień?
– To akurat nie ma związku. – Antonio uśmiechnął się lekko, widząc, jak jego syn łączy fakty. – Przede wszystkim dlatego, że była żoną Barona, a na dodatek córką patriarchy, don Daniora. Nikt przy zdrowych zmysłach nie próbowałby swoich sił. To co innego.
– Skąd wiesz?
– Intuicja. – Antonio zgasił papierosa i przydepnął go butem. – Lebron ma córkę, prawda? Jedynaczkę.
– Na to wygląda. – Ivan odpowiedział zdawkowo, wciskając dłonie głęboko do kieszeni.
– A ty znów bawisz się w ochroniarza dla tych biednych półsierot? W porządku, bylebyś tylko na siebie uważał. Cyganie nie zostawiają jeńców.
– W nosie mam Cyganów, potrafię sobie z nimi poradzić.
– Nie wątpię. – Antonio zarechotał i zanim zniknął wewnątrz domu, coś sobie przypomniał: – O której ten twój pojedynek z Mazzarello w jeziorze?
– O ósmej wieczorem. Skąd wiesz, że z Mazzarello?
– Bo tylko oni zawsze potrafili ci tak napsuć krwi, szczególnie Gianluca. Przyjdę popatrzeć.
– Daruj sobie.
– Jestem ciekawy, czy nie wyszedłeś z formy.
***
Hugo czuł się jak kompletny grzesznik, którym w końcu był, ale przecież nie każdy musiał o tym wiedzieć. Siedząc jednak w jednej z ostatnich kościelnych ław, miał wrażenie, że wszyscy tutaj go osądzają. Sami zresztą byli niewiele lepsi, łącznie z jego szefem, który uparł się, by Hugo mu towarzyszył. Zachciało mu się odkupienia.
Fernando Barosso zaczynał swoją wielką kampanię prokatolicką. Jego inicjatywa zbudowania wielkiego sanktuarium zaczynała coraz bardziej się szerzyć, a Hugo, choć uważał to za absurdalne, postanowił się nie mieszać. Tak naprawdę był nawet ciekawy, jak to wszystko się potoczy. Zabawnym było obserwować starca modlącego się i wrzucającego hojne datki do puszek przy wejściu do świątyni w Pueblo de Luz.
Czwartkowa wieczorna msza w środku tygodnia zwykle nie przyciągała może dzikich tłumów, ale wszystkie miejsca były wypełnione co do jednego. Starsi obywatele i obywatelki Pueblo de Luz zwykle zajmowali pierwsze rzędy, ale nie zabrakło też kilku młodszych twarzy, a Hugo miał wrażenie, że nie jest to przypadkowe. Dzisiejsza msza miała być bowiem pierwszą od dawna, którą poprowadzi ojciec Horacio, więc naturalnie każdy był ciekawy. Wierne parafianki, które ani przez chwilę nie wątpiły w niewinność proboszcza, wyglądały niczym fanki na koncercie ukochanego zespołu – obsypały klechę kwiatami i podarunkami, a same patrzyły na niego jak urzeczone.
Marlena Mengoni nie należała do tego rodzaju osób, ale i ona siedziała z przodu w towarzystwie jakiejś młodej blondynki, prawdopodobnie swojej bratanicy, która chyba nie była zadowolona z takiego spędzania wolnego czwartkowego wieczoru. Kandydatka do rady miasteczka bardziej zdawała się być skupiona na modlitwie niż na pianiu z zachwytu na widok Hernana Fernandeza. Może dlatego że dobrze wiedziała, że nie było czego chwalić.
Nie mogło też zabraknąć przedstawicielki lokalnej prasy. Silvia Guzman stała z tyłu kościoła oparta o filar i grzebała w swoim telefonie, nie zwracając uwagi na oburzone spojrzenia starych parafianek. Delgado zmarszczył brwi, przypatrując się jej z ciekawością. Nie była raczej wierząca i zapewnie nie przyszła tutaj szukać rozgrzeszenia. Przyszła na przeszpiegi – na pewno i ona była ciekawa, jak Horacio poradzi sobie podczas pierwszej mszy świętej po dłuższej przerwie od czasu oskarżeń Angelici Pascal.
Poradził sobie średnio. Hugo z ciekawością słuchał słów księdza, który zdawał się mieć lekką tremę, a głos łamał mu się co jakiś czas, kiedy spoglądał na sufit, z którego jeszcze do niedawna zwisał ozdobny żyrandol, na którym on chciał się powiesić. Hernan Fernandez zamiast skupić się na omówieniu ewangelii, bardziej próbował wzbudzić litość parafian, opowiadając o swoim doświadczeniu bliskim śmierci i mówiąc o tym, że każdy ma swoje momenty słabości, ale nie można się poddać i pozwolić, by inni zgasili nasz blask.
– Ja pierdzielę – wymsknęło się z ust Huga, kiedy ksiądz zaczął cytować księgę Koheleta.
Dokładnie ten sam cytat otrzymał od Łucznika Światła: ”Nie bądź zły do przesady i nie bądź głupcem. Dlaczego miałbyś przed czasem swym umrzeć?” a teraz bezwstydnie go wykorzystywał, obracając na swoją korzyść, by pokazać, że nadal ma coś do zrobienia na tym świecie i nie może przedwcześnie odejść. Delgado znał ten cytat, bo Carlos Jimenez był pierwszy na miejscu zdarzenia i mu o tym opowiedział, ale większość parafian zachowywała się tak, jakby Horacio był geniuszem, który sam to wymyślił.
Delgado odwrócił głowę i zobaczył, że ktoś mu się przygląda z boku. Lidia Montes siedziała w ławce obok, słuchając jego komentarza. Może powinien być bardziej powściągliwy. Po minie nastolatki poznał jednak, że i ona ma takie zdanie jak on. Silvia Olmedo prychała od czasu do czasu pod nosem podczas kazania i zapisywała notatki na telefonie, a kiedy msza się skończyła, musiała stawić czoła swojej starej znajomej z liceum.
– Mogłabyś zachować choć pozory, Silvio. Wiem, że gardzisz wszystkim tym, co święte, ale na chwilę mogłabyś odłożyć tę elektronikę. – Marlena zagrodziła jej drogę do ołtarza, kiedy tłum wychodzących z kościoła się przerzedził.
– Tak, wiem, pójdę do piekła. Wybacz, Marleniu, nie mam czasu na pogaduchy.
Minęła Marlenę i bezceremonialnie włączyła się do rozmowy Fernanda Barosso i Hernana Fernandeza, który w odświętnych szatach czuł się jak ryba w wodzie.
– …oczywiście to tylko luźny pomysł. Pani Conde zaoferowała, że będzie koordynowała pieczenie ciast na kościelny piknik. To bardzo miłe z jej strony – mówił Fernando, podlizując się wszystkim dookoła.
Silvia wzniosła oczy do nieba. Barosso wiedział, jakim ziółkiem był Horacio, ale widocznie nie przeszkadzało mu to żyć z nim w dobrej komitywie. Był w końcu przedstawicielem Najwyższego. Gdzie była Victoria, kiedy była potrzebna? Dziennikarka szczerze wątpiła, że pani Reverte odwiedzała takie przybytki, ale przydałby się ktoś do pilnowania Fernanda, bo jego ochroniarz zdawał się być znudzony.
– Oczywiście, to świetny pomysł. Od lat powtarzam, że tutejszej młodzieży przyda się duchowe oczyszczenie. Trzy lata temu organizowaliśmy pielgrzymkę na Światowe Dni Młodzieży w Rio de Janeiro. Może się pan domyślić, don Fernando, że nie cieszyła się ona dużym zainteresowaniem. Nastolatki wolą siedzieć z nosem w smartfonach niż zawierzyć Bogu.
Horacio odchrząknął i zmierzył krzywym spojrzeniem Alessandrę Mazzarello de Lorente, która przeglądała swój telefon przeraźliwie znudzona mszą, na którą zaciągnęła ją ciotka fanatyczka.
– Doskonale to znam. Mój chrześniak też nie jest zbyt za pan brat z duchowością, a jednak mógłby na tym skorzystać.
Hugo miał wrażenie, że ta konwersacja jest przesadnie ugrzeczniona i jakby wyreżyserowana. Z ciekawością obserwował Ariela Bezauri, który przekrzywił głowę po słowach Barosso. Delgado zaczął się zastanawiać, czy Fernando w ogóle wie, że Ariel jest bratem kobiety, którą zlecił zamordować. Pewnie nie zadał sobie trudu, by poznać takie szczegóły, a on nie zamierzał go o tym informować.
– Ma pan chrześniaka, don Fernando? – zapytał zaintrygowany młody ksiądz, a Barosso uśmiechnął się jak dobrotliwy wujek. Hugowi zrobiło się niedobrze.
– Tak, Arielu, uczysz go. To ten nicpoń Enrique Ibarra. Nie grzeszy inteligencją, ale to dobry dzieciak.
– I Quen nie przepada za siedzeniem w Internecie. Woli inne rozrywki, na przykład rzucanie szpadą do celu – wtrącił Hugo niefrasobliwym tonem, za co zarobił mordercze spojrzenie od szefa, który próbował przeforsować swoją nową politykę
– W każdym razie – Fernando skarcił podopiecznego i wrócił do pierwotnego celu rozmowy – ksiądz Ariel był na tyle uprzejmy, że odezwał się do swoich znajomych z liceum w Juarez oraz Nuevo Laredo, a oni zgodzili się, że przydałaby się prawdziwe duchowa integracja.
– To szkoły katolickie? – Silvia zapytała w osłupieniu, nie do końca rozumiejąc, co się tutaj dzieje.
– Owszem – wytłumaczył Ariel, ale widząc jej minę, dodał od razu: – To szkoły ze świetnym sportowym programem. Wpadłem na pomysł zebrania datków na rzecz odnowy parafii. Planuję zorganizować charytatywny turniej. Dla młodzieży to czas, by trochę się zintegrować i wymienić doświadczeniami, ale też będzie to sprawdzian umiejętności przed play-offami. Dyrektor Torres się zgodził, możemy wypożyczyć licealny stadion. Don Fernando uznał, że będzie to ciekawa okazja, by pokazać też przyjezdnym naszą piękną okolicę.
Bezauri ostatnie słowa wypowiedział nieco innym tonem. Hugo widział, że nie był zachwycony tym, że Barosso wtrącił się do jego planów, ale koniec końców chodziło o szczytny cel, a Barosso jako burmistrz Valle de Sombras też był w stanie pociągnąć za sporo sznurków. Obiecał zapłacić za zakwaterowanie gości, którzy mieli spać na El Tesoro, a Ariel cieszył się, że nie musi się o to martwić. Wszyscy wydawali się podchwycić ten pomysł, z wyjątkiem Silvii, która nie do końca rozumiała całe to przedsięwzięcie. Horacio natomiast robił dobrą minę do złej gry i zgodziłby się pewnie ulokować gości na plebanii, byleby tylko wkupić się w łaski burmistrza i Marleny Mengoni.
– Jeśli o mnie chodzi, don Fernando, to jestem na tak – odezwała się Marlena, udaremniając dalsze niewygodne dyskusje. – Młodzież potrzebuje wiary i dyscypliny. W szkole wprowadza się coraz to odważniejsze przedmioty, więc to na rodzicach i na kościele spoczywa obowiązek przekazania odpowiednich wartości moralnych naszym dzieciom. Zdrowa sportowa rywalizacja wydaje mi się dobrym rozwiązaniem.
– Jeśli przez „coraz to odważniejsze” masz na myśli edukację seksualną, to żyjesz chyba w epoce kamienia łupanego, Marlenko. – Silvia przestała notować na telefonie i spojrzała na dawną znajomą jak na idiotkę. – Poza tym pokuszę się o stwierdzenie, że ten przedmiot to tylko formalność. Nasze dzieci mają zdecydowanie większą wiedzę na temat seksualności niż niejeden rodzic w tej mieścicie, z tobą włącznie.
– No tak, twój syn na pewno.
Wszyscy zamarli po tych słowach, jakby Marlena powiedziała brzydkie słowo. Kobieta zdziwiła się ich reakcją, bo nie uważała, by powiedziała coś złego. W końcu sporo plotek krążyło o synu Silvii i Fabiana, a ona zdążyła go poznać od najgorszej strony. Dzisiejsza lekcja chemii sprawiła tylko, że bardziej go znielubiła, bo wiedziała, że pogrywał sobie z Danielem i nie zamierzała tego tolerować.
– Proszę cię, Silvio. Twoi synowie wdali się w ojca, to przecież jasne. Jestem w międzyszkolnej radzie rodziców i słyszę mnóstwo rzeczy.
– No proszę, nie wiedziałam, że moja rodzina jest tak częstym tematem na tych spotkaniach sabatu czarownic, które nazywacie międzyszkolną radą. – Pani Olmedo założyła ręce na piersi. – Zechcesz się podzielić, co konkretnie mówią?
– To nie jest czas ani miejsce na takie dyskusje. – Marlena zacisnęła mocno usta, bo wolała nie kontynuować tej rozmowy w obliczu dwóch księży, burmistrza i kilku innych osób, w tym swojej bratanicy, której rozbiegany wzrok wędrował od ciotki do dziennikarki i z powrotem.
– Ty tę dyskusję zaczęłaś, Marlenko, więc śmiało. Powiedz mi to w twarz.
– Cóż, Silvio, nie jesteś raczej wzorem cnotliwej matki. Nie nauczyłaś dzieci wstrzemięźliwości.
– Mówimy o seksie czy o wielkim poście? Pogubiłam się. – Silvia spojrzała na Ariela, udając, że prosi go o wyjaśnienie, ale on wolał się nie mieszać.
– Angelica Pascal zamiatała wiele rzeczy pod dywan, Silvio. Była przyjaciółką Fabiana, więc to naturalne, że zawsze go faworyzowała…
– Była naszą nauczycielką. Nas wszystkich. – Silvia poczuła, że zaczyna jej się robić gorąco. – Była mentorką mojego męża.
– Miała swoich ulubieńców, zawsze tak było. Przykro jest mi mówić takie rzeczy o osobie zmarłej, ale prawda jest taka, że nie była sprawiedliwa.
– Otóż to, otóż to! – Horacio rzucił skwapliwie, stając obok Marleny, by wyrazić swoje poparcie. Było mu na rękę, że ktoś oskarża panią Pascal, bo dzięki temu oskarżenia pod jego adresem przestawały być aż tak poważne.
– Pani Pascal uwielbiała Fabiana. Może dlatego nie raczyła poinformować rady szkoły o jego intymnych kontaktach z nauczycielką chemii w San Nicolas de los Garza. I o kilku innych, o których wolałabym się tutaj nie wypowiadać.
– Sugerujesz, że Fabian romansował z uczennicami? – Fernando zmarszczył brwi, bo nawet on wiedział, że Guzman nie należał do takich ludzi. – To nonsens.
– Oczywiście, nie mówię o uczennicach. Ale znalazło się kilka pracownic placówki, a także matek, a to również nie jest etyczne. Angelica nigdy jednak nie zgłosiła tych incydentów, co uważam za haniebne.
– Dobrze mówisz, Marleno. Oczywiście Angelica jest winna wszystkiemu. – Hernan przeżegnał się, czym zirytował Lidię siedzącą w swojej ławce i w ciszy przysłuchującą się tej wymianie zdań w niemal pustym już kościele. – A Fabian nigdy do niewiniątek nie należał.
– Zamknij się, Hernan. Ty akurat odzywać się nie powinieneś. – Silvia machnęła ręką na księdza i zignorowała go, kiedy oburzony otwierał i zamykał usta, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Tak więc widzisz, Silvio, niedaleko pada jabłko od jabłoni. Reputacja Jordana go prześciga. Wszyscy wiemy o tym, jak sobie poczynał z dziewczętami, w szczególności z tą biedną Dalią Bernal. Prawdę mówiąc, nadal nie mamy pewności, kto tak naprawdę odpowiada za jej śmierć…
– Coś ty do mnie powiedziała? – Silvia przestąpiła kilka kroków i stanęła twarzą w twarz z panią Mengoni, która jednak się nie odsunęła. – Lepiej, żebyś nie sugerowała tego, co wydaje mi się, że sugerujesz.
– Stwierdzam tylko fakty, Silvio. – Marlena wydawała się być niewzruszona. – Twój syn nie ma dobrej renomy jeśli chodzi o intymne kontakty z dziewczętami. Prawdę mówiąc, obawiam się, że możesz być już babcią i nawet nie wiesz nic na ten temat. Proponuję, byś lepiej wychowała syna i nauczyła go samokontroli, a najlepiej abstynencji, bo jego nieodpowiedzialne zachowania mogą w końcu doprowadzić do tragedii.
– Wiesz co, Marleno? Nie zamierzam niczego uczyć mojego syna, za to powiem ci, że on nauczył mnie jednej bardzo ważnej rzeczy. – Dziennikarka miała tak wściekłą minę, że Ariel był gotów wskoczyć pomiędzy nie lada chwila.
– Doprawdy? – Pani Mengoni nie dowierzała.
– Tak, nauczył mnie jak zaciskać pięść, żeby nie złamać sobie kciuka.
– Co?
Silvia nie musiała powtarzać swoich słów, wolała czyny. Pięść poszła w ruch, a pani Mengoni odskoczyła na kilka metrów, trzymając się za twarz i wyjąc z bólu.
– No popatrz, miał rację. – Pani Olmedo przyjrzała się swojej prawej dłoni. – Kciuk musi być odpowiednio schowany. Wszystko się zgadza.
– Silvio, na litość Boską, co to ma znaczyć?! – Horacio podbiegł do Marleny w panice, by dowiedzieć się, że nic jej się nie stało.
– Oj, przestań jęczeć, Hernan, złego diabli nie biorą, prawda? – Dziennikarka westchnęła tylko i ruszyła do wyjścia z kościoła.
– Pożałujesz tego, Silvio! Słyszysz mnie? Pożałujesz! – Krzyczała Marlena, trzymając się za nos, ale żona Fabiana miała już ją gdzieś.
Wyszła szybkim krokiem i zatrzymała się dopiero przed swoim autem. Co jej strzeliło do głowy, żeby przywalić Marlenie? Miała na to ochotę od trzydziestu lat, może w końcu coś w niej pękło. Zacisnęła palce na kluczyku od auta, czując, że musi stąd odjechać jak najszybciej, zanim Marlena nie wezwie policji. Nie łudziła się, kobieta na pewno złoży donos, ale dzisiaj Silvia nie miała ochoty stawić czoła mundurowym. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:53:11 30-09-24 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA IV, CAPITULO 023
ŁUCZNIK/LIDIA/QUEN/CONRADO/SILVIA/JORDAN/OLIVER/HUGO/OLIVIA/LILY
Dopiero co zaglądał do skrzynki na listy przy chatce Gastona, a ta znów była pełna. Sprawdzanie poczty stało się jego rutyną i nie wiedział, jak ma się z tym czuć. Jego ego było mile połechtane, czuł się potrzebny, ale czuł się też tym wszystkim okropnie zmęczony i sfrustrowany, bo nie tak to miało wyglądać. Nie chciał być wziętym za bohatera. Coś co miało być jednorazowym wyskokiem przerodziło się w jakąś kilkumiesięczną nagonkę na miejscową elitę, a on nie mógł przestać.
Lidia Galadriela Montes nie próżnowała w swoich listach. Widać było, że wkładała w nie mnóstwo wysiłku i było to na swój sposób godne podziwu. Łucznik rozsiadł się na parapecie piętrowego domku zarządcy sadu Delgadów, skąd rozpościerał się doskonały widok na ulicę i dom Serratosów, po czym wczytał się w lekturę, zajadając się suszonym mango. W jednym z listów nastolatka pytała go o wydarzenia z 1995 roku i artykuł redaktora Armanda Romero, który załączyła wyrwany z gazety: „Człowiek w Czerni – Bohater, którego zabrakło. Pojawił się znikąd, niosąc nadzieję tam, gdzie było jej najmniej. Człowiek w Czerni wyraził swój sprzeciw wobec bestialskim warunkom w domu dla młodocianych przestępców zwanych przez wszystkich Czyśćcem. Dziś mija miesiąc od kaskady strzał, która spadła na dom poprawczy razem z fotografiami osób, które poniosły śmierć w jego murach. Ale czy ten niemy sprzeciw cokolwiek zmienił? Monterrey wciąż czeka na Jego wielki powrót, na strzały sprawiedliwości, które mogłyby zmienić losy wielu. Świat potrzebuje Człowieka w Czerni bardziej niż kiedykolwiek…”.
El Arquero poruszył się niespokojnie w miejscu w miarę czytania. Czyściec w Monterrey niewątpliwie miał niechlubny tytuł najbardziej rygorystycznego ośrodka dla młodocianych recydywistów. W jego murach działy się niewyobrażalne rzeczy, a większość z nich pewnie nigdy nie wypłynie na światło dzienne. Zaintrygowało go to. Człowiek w Czerni niewątpliwie miał taki sam pomysł jak on, tylko że tamten nie dokończył dzieła. Zastanowił się nad tym głęboko – czy to możliwe, żeby to była ta osoba, o której myślał? Tylko dlaczego nie kontynuował misji, dlaczego stchórzył? Łucznik nie mógł się teraz wycofać, nie wyobrażał sobie tego, dopóki nie pociągnie do odpowiedzialności wszystkich tych, którzy przez lata niszczyli to miasto. Natomiast Człowiekowi w Czerni z 1995 roku najwyraźniej brakowało odwagi, by skończyć to, co zaczął.
Schował list do kieszeni i sięgnął po kolejny. Poczuł lekkie rozczarowanie na widok gryzmołów, które zdecydowanie nie należały do Lidii Montes. Przez chwilę pomyślał, że ktoś niepowołany dostał się do sekretnego miejsca, ale w końcu zdał sobie sprawę, że nastolatka znów przekazywała mu wiadomość ze zleceniem. Liścik był od Ignacia Fernandeza i daleko mu do elaboratów dziewczyny: ”Ojciec Horacio odprawi dzisiaj pierwszą mszę po powrocie do parafii”. Tylko tyle – jedno zdanie od syna ordynatora miało służyć za jakąś zakodowaną wiadomość i Łucznik zrozumiał przekaz. Problem polegał na tym, że nie miał ochoty widzieć się z Horaciem. Był pewien, że tym razem może nie być w stanie utrzymać nerwów na wodzy i ręka omsknie mu się na cięciwie.
Z lekką irytacją sięgnął po kolejną kopertę, w której Lidia usprawiedliwiała, dlaczego przekazała notkę od swojego kolegi ze szkoły pomimo prośby Łucznika, by tego nie robiła. ”Chyba bardzo mu na tym zależy. Wydawał się być podminowany. Czyżby ojciec Horacio miał na koncie coś, o czym jeszcze nie wiemy? Tak, zdaję sobie sprawę, że nie kazałeś mi już dawać ci dodatkowych zleceń, ale jeśli ksiądz jest zamieszany w coś paskudnego, to chyba dobrze byłoby przypomnieć mu, gdzie jego miejsce?”.
Nie myliła się. Horacio powinien od czasu do czasu dostać pstryczka w nos. Powoli zaczynały mu się jednak kończyć cytaty, a wiedział, że dla klechy dużo lepszą nauczką jest niepewność. Napisał odpowiedź, starając się wytłumaczyć jej racjonalnie, dlaczego nie może tego wieczora odwiedzić Horacia. Na pewno nie z braku chęci, raczej z przezorności, której musiał się w końcu nauczyć, skoro policja, kartel Los Zetas oraz burmistrz Valle de Sombras tak bardzo pragnęli go schwytać. Łucznik na końcu listu zawahał się przez chwilę i dopisał postscriptum, bo coś go nurtowało: ”PS. Dlaczego wszystkie listy piszesz ołówkiem?”.
Kopertę schował do skrzynki, czując, że na pewno nie usatysfakcjonuje dziewczyny swoimi słowami, ale nic nie mógł na to poradzić. Nie zawsze można było wszystkich zadowolić. Zerknął na zegarek i zastanowił się przez chwilę. Lidia Galadriela twierdziła, że jest tylko posłańcem, ale był pewien, że pójdzie tego wieczora do kościoła, by obserwować wydarzenia, może nawet będzie miała nadzieję na jakiś pokaz strzał. Łucznik nie chciał jednak robić niczego na pokaz, więc musiał ją rozczarować. Teraz miał ważniejsze rzeczy na głowie od Hernana Fernandeza i zamierzał najpierw na tym się skupić.
***
Niecodziennie widziano rozgniewanego Fabiana Guzmana, a już w szczególności w jego własnym rodzinnym domu raczej w ogóle był uznawany za wielkiego nieobecnego z powodu swojego pracoholizmu, ale w piątkowy poranek pojawił się w jadalni, ze złością stawiając teczkę na stole tak, że miska z płatkami śniadaniowymi Marianeli zatrzęsła się złowieszczo.
– Powiedz, że to jakiś żart i wcale nie złamałaś nosa Marlenie Mengoni po wczorajszej wieczornej mszy świętej – odezwał się, patrząc na żonę z mieszaniną złości i błagania.
– Nie złamałam – odparła ze spokojem Silvia, wyciągając grzanki z tostera. Zazwyczaj jadła w pośpiechu albo dopiero w redakcji, ale dzisiaj nigdzie jej się nie spieszyło. Była nad wyraz spokojna. – To znaczy nie sądzę, że jest złamany. Ale ma brzydki nos, więc ciężko stwierdzić.
– Cholera, coś ty sobie myślała? – Guzman położył na blacie obie dłonie i odetchnął głęboko, jakby mocno się powstrzymywał, by czegoś nie rozwalić. – Masz pojęcie, co zrobiłaś?
– Pokazałam jej, gdzie raki zimują i dałam do zrozumienia, że z nami nie powinna zadzierać? – rzuciła naiwnie kobieta, sadowiąc się przy stole i zakładając nonszalancko nogę na nogę. Jej postawa tylko bardziej zirytowała męża. – Spokojnie, Aldo ją poskładał, prawda?
– Aldo? Zabroniła się dotykać Osvaldowi, pojechała na ostry dyżur do San Nicolas.
– A skąd ty to w ogóle wiesz?
– Mam kontakty. Poza tym mąż Violi Conde zadzwonił do mnie ze śmiechem z samego rana i zapytał, czy to prawda, że mojej żonie odbiła palma. Jak mogłaś pomyśleć, że to dobry pomysł, by w ten sposób załatwiać konflikty? – Fabian tym razem szukał już rzeczowych argumentów jak na prawnika przystało.
– Wiele osób właśnie tak rozwiązuje konflikty.
– Na przykład kto?
Jak na zawołanie do kuchni połączonej z jadalnią zszedł Jordan i nalał sobie szklankę mleka z lodówki. Silvia powędrowała do niego wzrokiem porozumiewawczo. Fabian tylko zacisnął powieki, czując, że traci cierpliwość.
– Coś mnie znów ominęło? – Nastolatek wziął sobie pozostawiony przez matkę tost i wgryzł się w niego od niechcenia, jedną ręką podpierając się o blat kuchennej wyspy i wędrując wzrokiem od jednego rodzica do drugiego.
– Mamo, czy pani Mengoni nic się nie stało? – zapytała nieśmiało Nela i rodzice dopiero wtedy przypomnieli sobie o jej obecności. Nie powinni prowadzić takich konwersacji przy niej, bo była zbyt wrażliwa i lepiej było, by nie musiała tego wysłuchiwać.
– A co jej się stało? – Jordan podchwycił temat, czekając na jakieś konkrety.
– Silvia ją sprowokowała – wyjaśnił krótko sekretarz gubernatora, a Silvia prychnęła pod nosem.
– Dałam jej w twarz, okej? Zadowoleni? Możemy już skończyć tę dyskusję? – Pani Olmedo dokończyła śniadanie i otrzepała ręce z okruchów.
Prawdą było, że czuła się nieco niezręcznie w towarzystwie Jordana od czasu środowego wieczoru, kiedy niespodziewanie stawił się na zlocie absolwentów w miejsce Fabiana. Trochę się wtedy wstawiła i nie rozmawiali po tym, jak odwiózł ją do domu i położył spać w pokoju Franklina na jej własne życzenie. Nie chciała z nim rozmawiać i wiedziała, że on też wolałby do tego nie wracać. Chwalenie się, że sama była prowodyrem bójki również nie było na jej liście rzeczy do zrobienia w tym tygodniu.
– Chyba sobie jaja robicie. – Jordi odstawił szklankę, a na jego ustach pojawił się jego zwykły uśmieszek. – Zachowujecie się jak dzieci, jakbyście nadal byli w liceum, a to o mnie zawsze mówicie, że jestem furiat i arogant. Można chociaż wiedzieć, co takiego zrobiła ci Marlena, że dostała od ciebie w twarz? Bo nie spodziewam się, że powód był taki sam jak w przypadku Julietty Santillany – posłał szybkie pogardliwe spojrzenie ojcu, ale ten tylko ugryzł się w język.
– Nie wygaduj głupstw. Po prostu podniosła mi ciśnienie. – Silvia wstała, by pochować naczynia do zmywarki. – Nela, idź po rzeczy, podwiozę cię.
Nastolatka pokornie odeszła od stołu, bo czuła, że mama nie chce mówić o pewnych rzeczach w jej obecności. Kiedy zniknęła, pani Olmedo uruchomiła zmywarkę i rozejrzała się po wnętrzu, jakby czegoś szukała.
– Gdzie Quen? Chyba nie wrócił na noc i nie dał nawet znać.
– Nie zmieniaj tematu. – Młody Guzman poczuł, że oddalają się od sedna sprawy, a musiał przyznać, że zaintrygował go powód tego konfliktu. – To mnie ojciec instruuje, żebym nie robił nic głupiego i żebym nie prowokował żeńskiego Vito Corleone, a sami cały czas robicie coś zupełnie przeciwnego?
– Jak to „ojciec cię instruuje”? – Silvia zmrużyła podejrzliwie oczy i czekała na wyjaśnienia od męża. Często robił różne rzeczy za jej plecami, więc nie była specjalnie zdziwiona.
– Ojciec miał pogadankę ze mną, ale widocznie zapomniał odbyć ją też z tobą. Co jest zrozumiałe, skoro prawie w ogóle się nie widujecie – dodał gorzkim tonem, nie przejmując się, że jest niegrzeczny. – Widocznie to mnie posądzał bardziej o użycie pięści.
– Przestań, Jordan, zupełnie nie o to mi chodziło i o tym wiesz. – Fabian zdawał się już nieco uspokoić. Irytacja syna podziałała na niego kojąco. Łatwiej mu było się skupić, kiedy wszyscy naokoło wariowali. – Marlena jest naprawdę wpływową kobietą, nie możemy jej lekceważyć. Nie chciałem, żeby twoja skłonność do mówienia co myślisz bez filtra obróciła się przeciwko tobie.
– Tak, pewnie. – Jordi prychnął, bo nie bardzo go to interesowało. – Ja umiem o siebie zadbać i przypomnę ci, że mnie jeszcze nigdy nikt nic nie złamał. A tobie kto złamał nos? Zechcesz się podzielić tą historią?
– Przestańcie obaj, rozbolała mnie przez was głowa. – Silvia zapobiegła ewentualnej kłótni, rozmasowując sobie skronie. – Przemyślę, jak poradzić sobie z Marleną, a tymczasem muszę jechać do pracy. Nela, idziemy!
Zawołała w stronę schodów, ale jej córka już stała gotowa w holu i nie była sama. Javier Reverte pomachał wszystkim dłonią na powitanie, nie krępując się, że prawdopodobnie przeszkodził w jakiejś rodzinnej sprzeczce.
– Pięknie. – Jordan wywrócił oczami, minął gościa i zatrzasnął za sobą drzwi.
Fabian zmierzył męża Victorii, ale nic nie powiedział. Pożegnał się z córką i jego również nie było. Magik podrapał się po głowie.
– Przyszedłem nie w porę? – zapytał, pokazując teczkę z materiałami do kampanii, które mieli razem omówić. Silvia kompletnie zapomniała, że się umawiali.
– Ależ skąd, w samą porę. Jadę odwieźć córkę do szkoły, a potem do redakcji. Zabierzesz się z nami.
– Ale moje auto…
– Pojedziemy więc twoim, nawet lepiej. – Silvia pociągnęła go na zewnątrz i ruszyła do jego samochodu szybkim krokiem.
– Dlaczego mam wrażenie, że nie chcesz, żeby ktoś nas razem widział? – Magik nie był pewien, czy ma być rozbawiony czy może dotknięty jej zachowaniem.
– Lepiej, żeby ludzie nie plotkowali, że pomagam wam w kampanii. Już i tak Viola Conde będzie miała niezłe używanie. – Zapięła pas na miejscu pasażera, a kiedy Magik nie ruszał z miejsca, tylko czekał na jakieś rozwinięcie tej myśli, dodała: – Przywaliłam wczoraj Marlenie Mazzarello.
– Przywaliłaś? W sensie z pięści?
– Tak. W nos.
– Złamany?
– Nie sądzę.
– Chcesz o tym pogadać?
– Nie za bardzo. Jedziesz? Nela nie może spóźnić się do szkoły. – Silvia machnęła na niego ręką, a mężczyzna zerknął w lusterku wstecznym na nastolatkę, która taktownie udawała, że nie słucha rozmowy dorosłych.
– Może to głupie pytanie, ale… czy tobie do reszty odbiło, żeby bić ludzi tuż przed wyborami? Inaczej – poprawił się, bo źle to zabrzmiało – w ogóle bić ludzi, nieważne kiedy. Co ci takiego zrobiła?
– Marlenka działa mi na nerwy od kiedy w piaskownicy nie pozwalała nam bawić się jej foremkami. Nie będę wdawać się w zbędne szczegóły. Mam to pod kontrolą.
– Nie wątpię. – Reverte wolał nie denerwować bardziej dziennikarki, bo już i tak wydawała się być nie w sosie, podobnie jak reszta jej rodziny. Zrobiło mu się żal Marianeli, która cichutko to wszystko znosiła i nie miała prawa głosu.
Zajechali pod szkołę i wysadzili nastolatkę, a Silvia gapiła się tępo w przestrzeń. Szkolny budynek prawie nic się nie zmienił, od kiedy ona chodziła tutaj do liceum. Było kilka renowacji, ale poza wymianą okien i sprzętu w klasach, by był bardziej nowoczesny, mury wydawały jej się bardzo znajome.
– Teraz zechcesz się podzielić, jak to się stało, że odezwał się w tobie Rocky Balboa?
Javier ruszył z parkingu, a Silvia jeszcze przez chwilę wpatrywała się w okno sali od muzyki. Ocknęła się z letargu i spojrzała na kierowcę.
– Marlena to przebrzydła żmija, zasłużyła. Niech się cieszy, że nie wyrwałam jej tych wszystkich kłaków. Boże, zawsze miała szopę na głowie. Wszystkie dziewczyny w szkole zazdrościły Normie Aguilar, bo miała piękne loki, a ona próbowała się na nią stylizować, ale jej nie wychodziło. – Pani Olmedo prychnęła złośliwie, a Javier zignorował, że brzmiała teraz jak nastolatka.
– Okej, ale co jeśli Marlena złoży pozew? Nie pomoże nam to w kampanii. Wiele osób domyśla się, że nam pomagasz, Viola raczej już dawno o tym wie.
– Viola nie piśnie słówka, jeśli nie chce, żeby na światło dzienne wyszedł jej romans z Dickiem Perezem.
– Mimo wszystko. Pani od makaronu może obrócić to na swoją korzyść i kreować się na ofiarę podczas kampanii, a my wyjdziemy na tych złych. W dodatku uderzyłaś ją w kościele, tak? Skalałaś święte miejsce – dodał grobowym tonem Javier, ale dziennikarka tylko machnęła ręką. – Z tego co mówiłaś o tej Marlenie wynika, że ona tak łatwo nie odpuszcza. Nie wspominałaś czasem, że w liceum kochała się w twoim mężu? Według mnie ona może chcieć cię dopaść i to na poważnie. Wygląda na taką, co ma sekretną obsesję.
– Obsesję, właśnie. – Silvia mruknęła sama do siebie, a kiedy Javier zaparkował przed redakcją Luz del Norte, klasnęła w dłonie i na jej twarzy pojawił się promienny uśmiech. – Javier, jesteś genialny!
Wyskoczyła z samochodu i nawet się na niego nie obejrzała.
– Hej, a te materiały do kampanii? – krzyknął za nią, machając teczką w otwartym oknie.
– Pogadaj z Antoniem, on ma wszystkie lokalne regulacje odnośnie edukacji przedszkolnej i wczesnoszkolnej! – odkrzyknęła, po czym zniknęła w biurowcu.
– Eh, ci Guzmani. – Javier pokręcił głową, rzucił teczkę na siedzenie obok i odjechał spod redakcji, zanim ktoś go tutaj zobaczy.
***
El Arquero de Luz dotrzymał obietnicy i odpisywał na jej listy, nawet te, które jej samej wydawały się głupie, przez co tylko zyskał w jej oczach, o ile to w ogóle było możliwe. Miała uśmiech od ucha do ucha, kiedy w pośpiechu rozrywała kopertę, by odczytać liścik w słabym świetle brzasku, kiedy przyszła do sadu Delgadów z samego rana w piątek. Łucznik nie pojawił się wczorajszego wieczora w kościele, by podarować Hernanowi niezapomniany prezent z okazji powrotu do pracy, ale i tak msza święta obfitowała w wydarzenia. Lidia pomyślała, że wyszło na dobre – w końcu w świątyni był też Fernando Barosso ze swoimi ochroniarzami, więc El Arquero nie powinien stanąć z nimi oko w oko. Przeczytała treść wiadomości od niego:
Droga Lidio Galadrielo,
Jakkolwiek chciałbym wlepić księdzu Horacio jeszcze kilka strzał, nie jest to odpowiedni moment. Owszem, znalazłoby się jeszcze kilka biblijnych cytatów, a nawet coś mocniejszego, co mam w zanadrzu, ale ten człowiek potrzebuje trochę dłużej zastanowić się nad własnym postępowaniem. Z chęcią uderzę w niego raz jeszcze, kiedy nie będzie się niczego spodziewał (powinnaś już mnie znać na tyle dobrze, by wiedzieć, że właśnie taką metodę preferuję). Ponownie chciałbym cię prosić, żebyś nie rozpowiadała o znajomości ze mną – może ci to tylko przysporzyć kłopotów. Twój kolega niestety będzie musiał trochę poczekać, zanim Hernan naprawdę dostanie za swoje, a wiedz, że nie chcę poprzestać tylko na nastraszeniu go. Obiecuję ci, że ten człowiek trafi za kratki prędzej czy później, dopilnuję tego. A tymczasem życzę ci miłego dnia i mam nadzieję, że nie pakujesz się w kłopoty.
PS. Dlaczego wszystkie listy piszesz ołówkiem?”.
Lidia przystąpiła do pisania odpowiedzi bez zastanowienia. Podobała jej się jego obietnica. Domyślała się, że Zamaskowany Strzelec wie dużo więcej o Hernanie Fernandezie niż wyjawił w cytacie, który mu posłał kilka miesięcy temu i po prostu czekał na odpowiedni moment, by to ujawnić. Zdawało się, że robi to samo z Dickiem Perezem – próbuje zagonić go w kozi róg i sprawić, że z tej niepewności popadnie w obłęd. Ucieszyła ją perspektywa zobaczenia proboszcza za kratkami i pomyślała, że innym osobom w okolicy też by się to przydało, chociażby Baronowi Altamirze czy Fernandowi Barosso. Schowała liścik do skrzynki, w żywopłot wcisnęła świeżą białą frezję i wróciła do domu, zanim Conrado się obudził.
W szkole panowało nie lada zamieszanie i początkowo sądziła, że to po prostu zwyczajny entuzjazm związany z końcem tygodnia, ale od Kiraz dowiedziała się, że kółko chemiczne z rana zostało odwołane. Poczuła zawód, bo mogła w takim razie dłużej pospać, tym bardziej że i tak już zarywała poranki, by korespondować z zamaskowanym przyjacielem.
– Marlena odwołała kółko. Podobno noc spędziła na ostrym dyżurze. – Córka dyrektora wzruszyła ramionami, kiedy wypowiadała te słowa.
– W sumie ma to sens. – Lidia pokiwała głową, bo w końcu po ciosie, jaki zaserwowała nauczycielce wczoraj Silvia Guzman, nawet najsilniejszy by wymiękł. – Wczoraj wieczorem naprawdę mocno oberwała.
– Widziałaś to? – Daniel podszedł do koleżanek i popatrzył na nie z lekkim zdziwieniem. – Nie wiedziałem, że chodzisz do kościoła w tygodniu.
– Czasem chodzę, pomaga mi to skupić myśli. – Montes wzruszyła ramionami, nie chcąc zdradzić za dużo. – Z twoją mamą wszystko okej?
– Lekarz twierdzi, że miała szczęście, bo nos nie jest złamany. Ale jest posiniaczona i całą noc rozmawiała z prawnikiem.
– Z prawnikiem? Chce pozwać Silvię Olmedo? – Lidia lekko się zdziwiła. Właściwie nie wiedziała dlaczego, była to naturalna kolej rzeczy, ale mimo wszystko uważała, że Silvia została porządnie sprowokowana.
– Zaraz, dlaczego nauczycielka chemii chce pozwać moją sąsiadkę? – Kiraz nie wiedziała, czy może się roześmiać w takiej sytuacji. Daniel był zatroskany, a Lidia wydawała się być dobrze poinformowana.
– Silvia Guzman zaatakowała wczoraj moją mamę w kościele po mszy – wytłumaczył Mengoni, będąc tym faktem dosyć przejęty. – Tak nie powinny zachowywać się dorosłe osoby, prawda?
– Oczywiście, że nie, ale twoja mama tak jakby sprowokowała Silvię – zaczęła Lidia, czując się głupio, że musi go o tym informować, ale niestety nie miał pełnego obrazu sytuacji, więc to był jej obowiązek.
– Bronisz pani Guzman? – Daniel wydawał się urażony po słowach dziewczyny. Zrobiło jej się jeszcze bardziej wstyd, ale musiała powiedzieć swoje zdanie.
– Nie bronię jej, uważam, że nie powinna uderzyć pani Mengoni, ale gdybyś słyszał, jakie twoja mama wygadywała bzdury o Jordanie…
– To nie powód do agresji. Dorosłe kobiety powinny móc w spokoju rozwiązywać swoje konflikty.
– Pewnie tak, ale żadna matka nie przejdzie obojętnie wobec kogoś, kto szkaluje dobre imię jej dziecka.
– Jordan nie ma raczej dobrego imienia, z tego co mi wiadomo. – Daniel zmierzył dziewczynę wzrokiem dotknięty jej brakiem współczucia dla jego matki w tej całej sytuacji.
– Nie wiesz, co takiego mówiła, nie było cię tam. Powiedziała naprawdę straszne rzeczy i szczerze mówiąc, trochę się nie dziwię Silvii, że straciła panowanie. Twoja mama nie szczędziła oszczerstw pod adresem Guzmana. Po prostu uważam, że nie powinno się mówić takich rzeczy o kimś, kto jest nieobecny i nie może się bronić.
Lidia miała wrażenie, że wszystko zostało zrozumiane na opak. Nie lubiła Guzmanów, ale będąc naocznym świadkiem wczorajszego kościelnego starcia, musiała stwierdzić, że to pani Mengoni przesadziła, rzucając śmiałymi oskarżeniami. Montes czuła, że gdyby ktoś obraził w ten sposób Conrada, ona sama przyłożyłaby tej osobie, a przecież nie była z Saverinem spokrewniona. Silvia Olmedo po raz pierwszy od kiedy ją znała, pokazała się naprawdę z matczynej strony, której wcześniej nie znała.
– Jesteś na mnie zły? – Lidia zmieszała się trochę, bo Danny nie miał odpowiedniego kontekstu i wydawał się być urażony jej opinią.
– Nie, tylko trochę zdziwiony, to wszystko. – Wzruszył ramionami i odszedł do kolegów, by z nimi porozmawiać i poinformować o odwołaniu kółka chemicznego.
***
Jimena Bustamante nie zwalniała tempa w ratuszu, a Conrado obserwował ją w ciszy. Ich mały układ powoli tracił rację bytu i nie zanosiło się na to, by pani burmistrz zamierzała ustąpić ze stanowiska. Wciąż było coś do zrobienia, wciąż formalności do załatwienia, ale te mniej przyjemne zadania zawsze zrzucała na swojego zastępcę. Saverin nie narzekał jednak – czuł się dobrze na swojej pozycji, umiał rozmawiać z ludźmi, więc nie sprawiało mu kłopotu słuchanie problemów mieszkańców czy też załatwianie sprawy romskiej. Bardziej denerwował go fakt, że Fernando Barosso zdawał się rosnąć w siłę, podczas gdy on stał w miejscu.
Jego prywatne sprawy wcale nie poprawiały sytuacji. Quen coraz częściej bywał u niego w domu, odwiedzając Lidię i pracując z nią nad szkolnymi projektami, ale przez większość czasu to z Conradem rozmawiał, to Conrado pomagał mu w lekcjach i było to dziwne uczucie. Chłopak był jak kolega ze szkoły jego podopiecznej, z tym że był też kimś więcej i nie zdawał sobie z tego sprawy. A Saverin przyglądał mu się tylko ukradkiem, odnajdując coraz to nowe podobieństwa między nimi i niuanse jak na przykład fakt, że literę „G” pisał zupełnie tak samo jak Andrea. Może już zaczynał popadać w paranoję.
Tak się złożyło, że tego dnia w piątek wypadały jego urodziny. Conrado na samą myśl czuł, że robi mu się gorąco. Dzień piętnastego stycznia był ważnym dniem z wielu powodów, ale nigdy nie sądził, że przyjdzie mu zastanawiać się, co kupić synowi na urodziny i czy w ogóle powinien sprawić mu cokolwiek. Oficjalnie Quen urodził się dwudziestego drugiego stycznia, taka data widniała w jego akcje urodzenia, który załatwił Fernando. Nie mógł przecież przyjść do syna i złożyć mu życzeń, nie wyjaśniając całej sprawy, więc po prostu wycofał się w cień. Sądził, że tak będzie najlepiej, dopóki na progu jego domu nie stanęła Debora Guzman.
– Ubieraj się, jedziemy.
Kobieta się nie patyczkowała. Wpatrzyła się w niego takim wzrokiem, że zastępca burmistrza wolał jej nie podpaść. Chwycił kurtkę i kluczyki do auta, ale ona pokręciła głową.
– Nie będą ci potrzebne.
Z samochodu Debory zadzwonił tylko do swojego asystenta w ratuszu i poinformował, że dzisiaj pracuje zdalnie, a Lidii dał znać, by się nie martwiła i w razie czego zaczekała na niego u Guerrów, bo nie wie, kiedy wróci. Czuł, że zna powód, dla którego Debora zabrała go na wycieczkę, ale nie odzywał się do momentu, w którym wsiedli do samolotu w Monterrey.
– Wybacz, że to nie jest klasa biznes – rzuciła kąśliwie, zapinając pasy.
– Nie przeszkadza mi latanie klasą ekonomiczną, nie jestem wybredny – powiedział tylko, z uwagą obserwując jej napięte mięśnie twarzy. – Ariel nie chciał lecieć?
– Ariel odwiedza grób siostry na tyle często, że dzisiaj może sobie darować. Poza tym ktoś musi spędzić z Quenem jego urodziny, prawda? – Deb westchnęła i oparła głowę o zagłówek fotela. – Nie byłeś tam od osiemnastu lat. Przymknij się na trochę i po prostu pozwól mi cię tam zabrać.
Nie oponował. Nie był na to przygotowany ani emocjonalnie ani fizycznie, ale dał jej się prowadzić. Kiedy jakieś dwie godziny później stanął nad grobem swojej zmarłej żony na cmentarzu w Ciudad de Mexico, poczuł, że robi mu się niedobrze. Na nagrobku były daty urodzin i śmierci nie tylko Andrei Bezauri, ale też ich rzekomo nienarodzonego dziecka - kłamstwo, w które wszyscy wierzyli jeszcze do niedawna, łącznie z nim samym. Pamiętał tamte wydarzenia jak przez mgłę. Wolał o tym nie myśleć za dnia, bo w nocy i tak nawiedzały go te koszmary, więc nie było sensu. Pamiętał jednak widok Andrei w zakrwawionej pościeli i pamiętał szloch Prudencji, która ze strachu schowała się w szafie i przepraszała go, że nie zdołała ochronić jego żony i dziecka. A on w tamtej chwili powziął decyzję o rzuceniu wszystkiego i zniszczeniu Fernanda Barosso raz na zawsze. Z Deborą widział się przez jakieś pięć minut dnia kolejnego, dał jej grubą kopertę z pieniędzmi, żeby zorganizowała pogrzeb i opiekę dla Prudencji, a sam spakował małą torbę i wyjechał w sobie tylko znanym kierunku. Nie pożegnał się z teściami, z małym Arielem, który był w niego tak zapatrzony, nie wyjaśnił nawet nic dziekanowi – po prostu przesłał pismo o rezygnacji ze studiów i tyle go wszyscy widzieli. A teraz stał nad grobem Andrei i dotarło do niego, jak okropnym człowiekiem był.
– Przepraszam – odezwał się zachrypniętym głosem po dłuższej chwili ciszy. – Nie powinienem zostawiać cię z tym samej.
Debora nic nie powiedziała. Wpatrzyła się w grób przyjaciółki, na którym położyła świeżą wiązankę. Andrea zawsze twierdziła, że nie lubi kwiatów, że szybko usychają, ale sprawiało jej radość, kiedy Conrado przynosił je jej bez okazji.
– Dlaczego mnie tutaj zabrałaś?
– Nie byłeś tu ani razu. Pomyślałam, że powinieneś, może to rozjaśni ci trochę w głowie.
– Nie jestem gotowy, by wyznać Quenowi prawdę. On też nie jest na to gotowy.
– Bardziej gotowy nie będzie. – Debora spojrzała na starego przyjaciela prowokująco. – Wiem, że to trudne, ale on ma już osiemnaście lat. Im bardziej to odwlekasz, tym będzie jeszcze gorzej.
– Jak mam to zrobić, Deb? – Conrado nie mógł się powstrzymać i zaśmiał się smutno. Oczy mu zabłyszczały, bo po raz pierwszy wypowiadał na głos swoje obawy. – Jak mam powiedzieć temu dzieciakowi, że przeze mnie nie ma matki? Że to wszystko moja wina? Że tyle wycierpiał, bo ja nie potrafiłem odpuścić?
– O czym ty mówisz?
Conrado przysiadł na trawie, a ona zajęła miejsce obok niego. Nie było sensu dłużej ukrywać prawdy, w końcu i tak Debora już domyślała się wielu rzeczy – że to nie jakiś szemrany kartel włamał się wtedy do ich domu w stolicy, że musiało za tym stać coś więcej, skoro to Fernando Barosso „podarował” jej siostrze dziecko. Opowiedział jej o swoim konflikcie z Fernandem Barosso, który sięgał jeszcze czasów spędzonych w rodzinnym Santiago w Chile. Opowiedział o braciach i ojcu, o pożarze, o uprowadzeniu Alejandra, którego jednak nie był wtedy w stanie skrzywdzić, a wreszcie opowiedział jej o Mercedes Nayerze, która stała się powodem zemsty Fernanda. Debora słuchała z uwagą i mu nie przerywała, a kiedy skończył, policzki miała mokre od łez. Podał jej chusteczkę i czekał na oskarżenia, które zaraz miały nastąpić, ale Guzmanówna tylko otarła oczy.
– Prawda jest zawsze lepsza od najgorszego kłamstwa – szepnęła tylko i oboje pogrążyli się w zadumie.
– Po prostu wciąż czas nam nie sprzyja. – Conrado wiedział, że to tylko wymówki, ale i tak postanowił się usprawiedliwić. – Aresztowanie Rafaela, choroba Ofelii, nie mówiąc już o niekończących się nastoletnich rozterkach. Nie wyobrażam sobie jeszcze dokładać mu problemów.
– Ariel mu powie, jeśli ty nie zdołasz tego zrobić do końca miesiąca.
– Ksiądz złamie tajemnicę spowiedzi? – Saverin wysilił się na dowcip, ale Deb się nie roześmiała. Pokiwał więc głową na znak, że rozumie. – Wyjdę na jeszcze gorszego egoistę, jeśli powiem, że wcale nie chcę mu mówić?
– Szczerze? – Debora zawiesiła głos, bo ona też rozważała taką ewentualność. – Przemyślałam to wszystko i sama stwierdziłam, że lepiej nie dokładać mu cierpień. Ale widząc, jak się męczy, jak mu ciężko z Ofelią w szpitalu i z Rafą w więzieniu, on potrzebuje zapewnienia, że ma na świecie kogoś, kto się nim zaopiekuje.
– Ma ciebie.
– To nie to samo. – Deb pokręciła głową. – Wiesz, Conrado, ja nie wierzę w takie bzdury, ale nie daje mi to spokoju. Zdaje się, że wszechświat postanowił was na nowo połączyć z jakiegoś konkretnego powodu. Bo czy przyszłoby ci na myśl, że twój syn będzie się wychowywał w domu mojej siostry? Wiedziałeś, że wrócisz do Meksyku, do małego miasteczka, którego prawie nie widać na mapie, i to właśnie tam odnajdziesz swoje dziecko? To musi coś oznaczać, bardzo chciałabym w to wierzyć.
Saverin pokiwał głową, bo chociaż on również był raczej racjonalnym człowiekiem, czasami działy się rzeczy dla niego niezrozumiałe. Posiedzieli jeszcze trochę w ciszy, a następnie Conrado wysłał wiadomość do Santosa z prośbą o sprawdzenie pewnej rzeczy. Odpowiedź otrzymał po kilku minutach i poprowadził Deborę między alejkami cmentarza.
– Szukamy jeszcze kogoś? – zapytała, marszcząc brwi, bo nie do końca rozumiała, dlaczego nie jadą na lotnisko.
– Mercedes Nayera. – Mężczyzna wskazał na napis na nagrobku. – Jorge Villanuevy nie było stać, by przetransportować ciało żony do Monterrey, zresztą Fernando nigdy by się na to nie zgodził. Ufundował jej ten pomnik, ale widocznie nieczęsto tu bywa.
Grób był zaniedbany i od razu widać było, że nikt go nie odwiedza, zapewne tylko zarządca cmentarza lub jacyś dalsi znajomi.
– W chwili śmierci nadal była żoną Jorge, nigdy się nie rozwiedli. Ona po prostu zostawiła rodzinę i wyjechała spełniać marzenia o zostaniu piosenkarką. Ciekawe czy Barosso o tym wiedział. Planowali razem życie, chcieli osiąść na El Tesoro, wiedzieli, że córka Merche będzie spadkobierczynią. Nie mam pojęcia, co się działo w głowie Fernanda w tamtym czasie i chyba nigdy tego nie zrozumiem.
– Miłość potrafi nieźle namieszać w głowie. Byłam żoną faceta, który od młodości zakochany był w innej i chociaż wszyscy mi powtarzali, że to błąd, ja i tak wciąż do niego wracałam. Tak już po prostu czasem bywa. – Deb przekrzywiła głowę, z ciekawością przyglądając się nagrobnej płycie. – Dlaczego chciałeś tu przyjść? Nie mów mi, że to przez wyrzuty sumienia. Wiem, że tak uważasz i wiem, że twoja rozmowa z mamą Caroliny skłoniła Fernanda do zabójstwa Andi, ale tylko niepotrzebnie się kajasz, bo teraz już nic nie zmienisz. Nie ma sensu zastanawiać się „co by było gdyby”.
– Właśnie w tym rzecz, Deboro. – Saverin zmarszczył brwi, bo sam nie do końca to rozumiał. – Rozmyślałem wiele razy nad tym, czy mogłem zrobić coś inaczej i odpowiedź zawsze brzmiała „tak”. Jest wiele rzeczy, których żałuję i jakaś cząstka mnie żałuje też, że nie odszedłem tamtego dnia, tak jak radziła Prudi, że mimo wszystko szedłem w zaparte. Ale w mojej głowie, choć przerobiłem dziesiątki scenariuszy, Mercedes Nayera zawsze i tak kończy martwa.
– Co masz na myśli? – Siostra Fabiana objęła się ramionami, bo po słowach starego przyjaciela zrobiło jej się zimno. Może to klimat cmentarza.
– Kiedy na Dniu Patrona Jonas Altamira próbował rozjechać mnie autem, złamałem rękę i straciłem przytomność. Spałem bardzo długo na lekach i miałem przedziwny sen. Nie wiem, czy można to nazwać snem, to było… tak rzeczywiste. – Conrado spróbował sobie przypomnieć szczegóły. To było już jakiś czas temu, ale zrobiło na nim duże wrażenie.
– Coś jak podróż astralna? – podpowiedziała Debora, ale on pokręcił głową.
– Bardziej jak wizja alternatywnej rzeczywistości. Andrea żyła, mieszkaliśmy razem w Pueblo de Luz, bo podobały jej się tamtejsze widoki i miała inspiracje do malowania. To ty zaszczepiłaś w niej miłość do tamtej okolicy. Ty miałaś swoją galerię sztuki i Prudencja, która wcale nie była okaleczona, organizowała twój wernisaż na El Tesoro. Quen był z nami i mówił do mnie „tato”, z tym że nie miał na imię Enrique, a Vicente. A Fernando Barosso wydawał się zmienić. To było aż za piękne, żeby było prawdziwe. Wszyscy wydawali się być naprawdę szczęśliwi.
– Wyobrażam sobie, że nie chciałeś się obudzić z tego snu. – Debora wzruszyła się jego opowieścią. Sama również wielokrotnie się zastanawia, co mogła zrobić inaczej, ale zawsze dochodziła do wniosku, że to niemożliwe i trzeba zaakceptować życie takim, jakim było.
– Właśnie o to chodzi, że im dalej brnąłem w ten sen, w tę alternatywną rzeczywistość czy co to było, tym bardziej zaczynał on przypominać koszmar. Tylko z pozoru było idealnie, ale masa rzeczy mnie przerażała. Na przykład Lidia w ogóle mnie nie poznawała. To znaczy znała mnie, ale jako profesora, a nie opiekuna. Nadal kradła i pracowała dla kartelu, była nieszczęśliwa. A Marcus był twoim bratankiem.
– Moim bratankiem? – Debora po raz pierwszy od dawna się roześmiała. Pokiwała jednak głową, bo miało to sens.
– Twój brat nigdy nie ożenił się z Silvią Olmedo, twoi bratankowie się nie urodzili. Podobnie jak Alice i wiele innych dzieci. Ja nigdy nie poznałem Octavia i Evy, nie byłem w stanie im pomóc i ich uratować. A Fabricio był wnukiem gangstera z Valle de Sombras, a nie moim najlepszym przyjacielem, więc tamten świat wcale nie był taki kolorowy. Dlatego dużo rozmyślałem na ten temat. Myślałem o efekcie motyla, gdzie każda akcja pociąga za sobą reakcję. W mojej wizji Mercedes Nayera nadal nie żyła, mimo że Prudi powstrzymała mnie przed rozmową z nią. Nieważne co robię, Mercedes zawsze nie żyje.
– Bo nie zabiła się przez ciebie, Conrado. Znam cię, nie byłbyś w stanie podać jej pigułek i powiedzieć, żeby ze sobą skończyła. Czasem potrafisz użyć naprawdę ostrych słów, ale takich decyzji nie podejmuje się z dnia na dzień. Nayera musiała już mieć to w planach wcześniej, więc nie bądź dla siebie zbyt surowy. – Debora poklepała go lekko po ramieniu.
– Po prostu czuję, że coś mi umyka. Od kilku miesięcy coś nie daje mi spokoju, ale nie wiem co takiego.
– To pewnie po prostu emocje – stwierdziła kobieta, prowadząc go do wyjścia z cmentarza. – Nie pokazujesz tego, ale przeżywasz wszystko na swój własny sposób.
***
Bolało go ramię. Całą noc przeleżał z ramieniem pod głową Caroliny i praktycznie go nie czuł. Quen wolał jednak zacisnąć zęby i to wytrzymać, niż poprosić swoją dziewczynę, by zmieniła pozycję – chyba znów by się wkopał i skończyłoby się to kłótnią. W każdym razie nie wyspał się, bo za bardzo przejmował się, że jeśli ruszy się choć odrobinę, ona się przebudzi, a miała ciężki dzień, więc chciał, żeby odpoczęła.
W szkole pojawili się z samego rana, bo ona uparła się, że musi być wcześniej na kółku chemicznym, a choć on nie uczęszczał na zajęcia Marleny Mengoni, siłą rzeczy przyszedł razem z Caroliną, licząc, że uda mu się zdrzemnąć gdzieś na sali gimnastycznej. Po przyjściu do szkoły okazało się jednak, że nauczycielki chemii nie ma, a od słowa do słowa Enrique dowiedział się również o tym, że jego ciotka przyłożyła Żyrafie w nos.
– Ha! Jeszcze nigdy nie czułem takiej emocjonalnej więzi z Silvią. – Zażartował, kiedy Lidia opowiedziała im w skrócie, co się stało poprzedniego wieczora w kościele.
– To nie jest śmieszne. Wiesz, że pani Guzman może mieć z tego powodu problemy? – Carolina trzepnęła go w ramię, by choć przez chwilę był poważny.
– Ona sama jest jednym chodzącym problemem i jeśli Marlena myśli, że z nią wygra, to jej nie zna. Moja rodzinka umie pokazać pazurki. – Ibarra zacisnął palce, przyglądając się własnym paznokciom. Nadal były lekko przebarwione od farby i nie mógł tego domyć, ale nie przejmował się tym – mural na ścianie ratusza był tego warty. – Hej, Lidio, dlaczego Debora odwiedziła dzisiaj Saverina? Widziałem, jak wyjeżdżała rano z El Tesoro i mówiła Prudencji, że wrócą wieczorem.
– Yyyy…
Lidia nie wiedziała, co powiedzieć. Conrado napisał jej krótką wiadomość, w której wytłumaczył, dokąd się wybiera, ale przecież nie mogła powiedzieć koledze prawdy. Miał dzisiaj osiemnaste urodziny i nawet nie zdawał sobie z tego sprawy.
– Nie wiem, chyba jechali w jakieś odwiedziny – odpowiedziała tylko, wzruszając ramionami i mając nadzieję, że wygląda dosyć przekonująco.
Wzrokiem odnalazła w tłumie na korytarzu Jordana, więc pożegnała się szybko z Caroliną i Quenem i ruszyła w jego stronę, by ustalić dzisiejszy plan działania. Chłopak rozmawiał z Alessandrą de Lorente przy jej szafce. Kartkę wyrwaną z notesu przystawił do twardego metalu i zapisywał coś szybko, dając jej instrukcje.
– Zapiszę ci pytania, które możesz zadać doktor Ochoa, ona wszystko ci wytłumaczy. Na wynik będziesz musiała trochę poczekać, szpital ma braki kadrowe, więc potrwa to pewnie dwa lub trzy tygodnie, zanim zrobią opis rezonansu. No chyba że Lucia wystawi ci skierowanie w trybie pilnym, wtedy może uda się szybciej. Najważniejsze to żebyś się nie stresowała i potraktowała to jak każde inne rutynowe badanie. To jak pobranie krwi.
– Nie lubię pobrania krwi. Mam anemię – wyznała Alex, a Jordan podrapał się po głowie długopisem i lekko się uśmiechnął, by nieco ją uspokoić.
– Więc to będzie dużo łatwiejsze, bo możesz się położyć i nikt nie wbija w ciebie igieł.
– Hej, Guzman, masz chwilę? – Lidia podeszła do nich, sprawiając, że Alessandra podskoczyła w miejscu. Była cichą osóbką i nie rzucała się w oczy, raczej należała do introwertyków. – Cześć, Alex – przywitała się, machając jej ręką.
– Cześć. – Dziewczyna przyjęła kartkę od chłopaka i schowała ją do swojej torby. – Dam znać po badaniu.
Odeszła, a Jordan zajął się wyciąganiem swoich książek z szafki.
– Teraz udzielasz medycznych porad w szkole? Doktor Vazquez nie będzie zadowolony. – Lidia rzuciła zaczepnie, a on tylko westchnął zniecierpliwiony.
– Julian już dostatecznie mnie ukarał tym stażem w przychodni. Co jest, Montes?
– Chcę się upewnić, że dzisiejsze odwiedziny u Manfreda są aktualne.
– Przecież ci mówiłem. – Wywrócił oczami, biorąc do ręki podręcznik od matematyki. – Jeśli nie chcesz jechać, twoja sprawa.
– Chcę! Ale jak trener Bruni będzie mi robił problemy z tego powodu…
– To powiesz, że rozbolał cię brzuch i tyle. Faceci świrują, kiedy słyszą o miesiączce i nigdy nie brną dalej.
– Guzman!
– No co? – zdziwił się jej oburzeniem. W końcu to sama natura i on nie odczuwał skrępowania rozmawiając na takie tematy, w przeciwieństwie do jego rówieśników.
– Gadałeś może z Quenem? – zmieniła temat, a on poczuł, że od początku chciała właśnie o to zapytać, a nie potwierdzić wizytę w San Nicolas. – Ma dzisiaj urodziny.
– Dziś jest piętnasty stycznia – sprostował, ale wtedy zdał sobie sprawę, o czym mówiła. – Och. No to chyba wypadałoby życzyć mu wszystkiego najlepszego? Dlaczego mówisz o tym mnie?
– Bo jesteś jego kuzynem. Nie powinieneś czegoś, no nie wiem, zorganizować? – Lidia podrapała się po głowie, bo sama nie miała pojęcia, co mogą w tej sytuacji zrobić.
– Tak, poczekaj. Zadzwonię do hurtowni i zamówię balony na tę specjalną okazję. – Odwrócił się w jej stronę i spojrzał na nią jakby była pomylona. – Przez ostatnie osiemnaście lat obchodził urodziny innego dnia. A poza tym my nigdy razem nie świętowaliśmy. Ma kumpli i dziewczynę, niech oni coś ogarną. Ja jestem zajęty.
– Znalazłbyś chwilę czasu. Dlaczego zawsze musisz być takim samolubem? – warknęła, bo chociaż wiedziała, że ma rację, niezmiernie ją to zirytowało.
– Podejrzewam, że Quen woli spędzić nudny wieczór na pleceniu warkoczy Carolinie niż na jakiejś domówce ze znajomymi. A poza tym matka by mnie zabiła, gdybym zorganizował imprezę u siebie w domu. – Jordan postanowił wyłuszczyć jej to raz a porządnie.
– Conrado poleciał z twoją ciotką do stolicy odwiedzić grób Andrei Bezauri.
Jordan nic nie powiedział po tej niespodziewanej informacji. Uważał, że wszyscy dorośli to hipokryci i tylko zwodzili Enrique, a nikt nie potrafił się odważyć, by powiedzieć mu prawdę. On nie zamierzał być tym, który zburzy jego spokój i nie zamierzał też pozwolić, żeby Montes się do tego mieszała.
Obok nich przechodził właśnie Kevin Del Bosque, który kiwnął Jordanowi głową na powitanie. Lidia odwróciła się szybko w stronę szafki Guzmana i udała, że grzebie w niej w poszukiwaniu jakichś zeszytów. Jordi zmarszczył brwi, dopiero po chwili zauważając Daniela Mengoni, który towarzyszył Kevinowi.
– Poszli już – powiadomił ją, kiedy trochę za bardzo wczuła się w rolę. – I nie jesteś kameleonem, na pewno cię widział. Czemu go unikasz?
– Bo się wstydzę po tym, co nagadałeś mu wczoraj na chemii o ukradzionych lekach. – Lidia była zła. Nie powiedziała całej prawdy, w końcu rozmawiała z Mengonim tego ranka, ale już wtedy czuła, że jest na nią lekko obrażony. Nie podobało jej się to, że miała taki mętlik w głowie. – Widziałeś, jaki był zły? Pewnie myśli, że to ja go podejrzewam o kradzież lorazepamu i wszystko ci wyśpiewałam.
– Montes, ty naprawdę jesteś niedomyślna, co? – Jordan zatrzasnął swoją szafkę i zerknął na nią z góry z politowaniem. – Twój Michał Anioł nie jest zły. Jest po prostu zazdrosny.
– Zazdrosny? O co, o mnie? – Dziewczyna wskazała na siebie palcem, nie rozumiejąc, co jej kolega ma na myśli.
– Nie, o mnie. – Jordan rzucił ironicznie i wzniósł oczy do nieba, nie wierząc, że ona tego nie widzi. – Musisz się trochę wziąć w garść, jeśli chcesz ze mną prowadzić śledztwo w sprawie Theo. Nie będę współpracował z ciapą.
– Co? Nie jestem ciapą i jeśli już to ja prowadzę śledztwo i to ty tylko pomagasz. – Lidia zadarła głowę, a kiedy Jordi założył ręce na piersi, dała za wygraną. – No dobra, siedzimy w tym razem. Ale to był mój pomysł.
– Niech ci będzie.
– Jaki pomysł? – Felix podszedł do nich na korytarzu zaintrygowany, że rozmawiają przyciszonymi głosami.
Lidia trochę spanikowała, ale na szczęście Jordan miał głowę na karku.
– Montes chce zorganizować Quenowi urodzinowe przyjęcie niespodziankę.
– O, to super. Co planujemy? – Castellano czekał na jakieś szczegóły, ale Lidia tylko gapiła się na niego, nie wiedząc, co może mu powiedzieć, więc sam przejął stery. – Myślałem o zwyczajnej posiadówie, może jakieś planszówki. Po ostatniej imprezie u Mii Estrady myślę, że to będzie miła odmiana, co sądzicie?
– Brzmi super. – Lidia wysiliła się na uśmiech, bo to i tak więcej niż udało się wymyślić jej samej.
– Pogadasz z mamą, czy możemy zorganizować coś u was w domu? – Felix spojrzał na Jordana. – U mnie impreza odpada. Sprzedajemy dom.
– CO? – Guzman potrząsnął głową, nie do końca rozumiejąc sens tych słów, które do niego dotarły. Wystawił do przodu dłoń, jakby chciał zatrzymać kolegę i poprosić o powtórzenie. – Jak to sprzedajecie dom? Dlaczego?
– Tata uważa, że to dobry pomysł, a ja się z nim zgadzam. Niedługo wyjadę na studia, więc niepotrzebne jest nam tyle miejsca…
– Przestań chrzanić, Fel. Chodzi o kasę, tak? – Guzman ze złością zacisnął palce na książce od matematyki. – Ella potrzebuje na leczenie? Ile?
– Nie przejmuj się tym. To tylko badania kliniczne. – Castellano wzruszył ramionami i uśmiechnął się, ale chyba sam robił dobrą minę do złej gry.
– Nie możecie sprzedać domu.
– Tata już rozmawiał z agentem nieruchomości, więc chyba niedługo ruszy cały proces.
– To jakaś kpina. – Jordan prychnął, bo nie mógł w to uwierzyć.
Dom Castellano był nie tylko domem jego sąsiadów – była to też jego bezpieczna przystań. Tam spędzał mnóstwo czasu, tam uczył się grać na pianinie, tam wymyślali różne psikusy i to tam Anita zawsze sprawiała, że czuł się otoczony opieką. A teraz ktoś inny miał zamieszkać w tym miejscu z bujnym ogrodem, który jemu tak się podobał? Niedoczekanie.
Felix wyraźnie nie chciał ciągnąć tematu i powrócił do kwestii urodzin Quena. Lidia uśmiechała się tylko i przytakiwała, ale Jordan nie mógł już się na niczym skupić.
– Więc jak będzie, możemy zrobić Quenowi przyjęcie niespodziankę za tydzień u was w domu? – Młody Castellano patrzył na byłego przyjaciela wyczekująco, ale ten był już kompletnie rozkojarzony.
– Zróbcie u Saverina, to on powinien organizować urodzinowe przyjęcia – warknął tylko, wyminął kolegów i ruszył korytarzem do klasy.
– Co? – Felix podrapał się po głowie, bo kompletnie nie rozumiał tej reakcji i tego, co Conrado Saverin miał niby wspólnego z urodzinami Quena.
– Znasz Guzmana, on zawsze gada bzdury. – Lidia machnęła ręką, a żeby przyjaciel o nic więcej już nie pytał, pociągnęła go za rękę do klasy.
***
Oliver Bruni czuł, że przesadził. Nie powinien dawać ponieść się emocjom, ale niestety Jeremiah Torres działał na niego bardziej, niż mężczyzna chciał się do tego przyznać. Poza tym nastolatek sam do niego przyszedł, sam się uzewnętrzniał, sam go pocałował – trener nie musiał wcale do niczego go zmuszać. Zmartwił się stanem jego zdrowia, kiedy chłopak nie pojawił się w czwartek na porannym treningu, ale przecież nie mógł iść do jego domu i zapytać go wprost jak się czuje. Wydawało się, że Remy kompletnie odpłynął tamtej nocy i niczego nie pamiętał, a Oliverowi było to na rękę.
Dlatego też w piątek z samego rana, jeszcze zanim rozpoczęły się zajęcia, włożył buty chłopaka do jego szafki w szatni piłkarskiej. To samo zrobił z pompą insulinową, którą znalazł na swojej komodzie. Wolał uniknąć zbędnych pytań o to, jakim cudem wszedł w ogóle w ich posiadanie. Nie mógł jednak przestać myśleć o tym, co by było gdyby siostra Torresa wtedy nie zadzwoniła. Jak daleko by zabrnęli? Oliver czuł, że pewnie by się nie powstrzymał.
Takie myśli krążyły mu przez cały dzień w głowie i niespecjalnie skupiał się na obserwowaniu swoich uczennic, które na ostatniej w tym dniu lekcji wychowania fizycznego przeskakiwały przez kozła, bo nie miał weny, by wymyślić dla nich coś ciekawszego. Bardziej zajęty był swoim telefonem, który co jakiś czas rozdzwaniał się krótkimi charakterystycznymi sygnałami.
– Masz „kupidyna”?
Hugo Delgado podszedł do niego na sali gimnastycznej i wskazał komórkę w jego ręce. Bruni zablokował ekran i schował go do kieszeni spodni.
– Jakoś trzeba sobie radzić. W tej okolicy prospekty randkowe są dosyć ograniczone.
– A ty nie spotykasz się z Arianą?
Hugo skarcił się w duchu za ciekawski ton głosu. Wiedział, że trener umówił się jakiś czas temu z bibliotekarką, ale jakoś nie rozmawiali na ten temat i sam nie był pewien, czy chciał znać szczegóły. Oliver jednak uśmiechnął się tylko, nie węsząc żadnego podstępu.
– Byliśmy na jednej randce, to nic zobowiązującego. Ale zaraz… skąd ty wiesz, jak brzmią powiadomienia z „kupidyna”? Czyżbyś…?
Mężczyzna zasłużył sobie na chłodne spojrzenie ze strony młodszego kolegi i musiał zagryźć wargi, by się nie roześmiać. Hugo wołał zapomnieć o istnieniu tej aplikacji do randkowania, bo przysporzyła mu ona tylko więcej kłopotów, niż było to warte. Nawet teraz żałował, że przyszedł do Olivera, bo akurat prowadził lekcje z dziewczętami z czwartej klasy. Veronica Serratos z gracją przeskakiwała przez kozła, a Delgado miał ochotę potrząsnąć samym sobą, żeby wziąć się w garść.
– Idziesz dzisiaj nad jezioro? Podobno szeryf będzie się pojedynkował. – Bruni powiedział to tak zwyczajnym tonem głosu, że Hugo myślał, że ten sobie z niego żartuje, więc dopowiedział: – Mówię serio.
– Ivan Molina i walka na pistolety jak na dzikim zachodzie?
– Nie, chyba będą się ścigać. Wpadniesz popatrzeć?
– Nie, dzięki. Szeryf i ja niespecjalnie za sobą przepadamy, a poza tym jestem zajęty.
Oliver przypatrywał mu się zaintrygowany, ale Hugo udał, że tego nie widzi. Nie mógł przecież powiedzieć, że piątkowy wieczór woli poświęcić na śledzenie Fabiana Guzmana. Ten facet go fascynował, musiał dowiedzieć się o nim więcej, dlatego Ivan Molina i jego prywatne porachunki nie były na liście jego rzeczy do zobaczenia.
Oliver ponownie wyciągnął telefon, by odpisać na wiadomości, a Hugo wykorzystał jego nieuwagę i zadowolony z tego, że nie czekają go niewygodne pytania, wzrok ulokował w uczennicach, a konkretniej w Marianeli Guzman. Siedemnastolatka w ogóle nie przypominała swojego ambitnego, pewnego siebie ojca. Nie miała też nic ze złośliwej i rządnej sensacji matki. Po prostu istniała i próbowała jakoś przetrwać liceum, ale nie było to wcale łatwe w klasie z Anną Conde i jej koleżankami. Teraz również Nela wpadła na kozła, czemu towarzyszyły złośliwe śmiechy szkolnych plotkar.
– Musisz chyba wymienić okulary, skoro nie widzisz tego kozła, pokrako. – Zarechotała złośliwie jedna z nich, a reszta jej zawtórowała.
– Dlaczego tak do niej mówisz? To nie było miłe.
Wszystkie trzy szkolne gwiazdeczki obróciły się w stronę Liliany Paredes, która w swoim idealnie wyprasowanym stroju do wychowania fizycznego z logo szkoły i kucykiem spiętym wysoko na głowie za pomocą kokardki przywodziła na myśl bogatą pannicę z country clubu. Anna Conde zrobiła wielkie oczy.
– Ty chyba nie mówisz do nas, co? – zapytała, prychając, bo niecodziennym było, by ktoś nowy wtrącał się do ich dotychczasowego sposobu działania.
– Owszem, do was, bo to wy mówicie takie przykre rzeczy. – Lily wydawała się być niedomyślna. Nie rozumiała jak ten świat pracuje, nigdy nie chodziła do szkoły ze zgrają buzujących hormonami nastolatków. – Jesteśmy tutaj, żeby się uczyć, nie od razu Rzym zbudowano. Ja też nie potrafię przeskoczyć, ale się staram, a to chyba ważniejsze, prawda?
Anna miała minę, jakby ktoś jej przyłożył. Chciała zaprzyjaźnić się z siostrzenicą gubernatora ze względu na jej pozycję, ale teraz zaczynała sądzić, że Lily była równie dziwna co siostra Jordana.
– Skok przez kozła jest w planie zajęć. Musisz zaliczyć, żeby nie oblać wuefu, nie liczą się tylko dobre chęci – poinformowała ją dobitnie Anakonda.
– A więc będę ćwiczyć tak długo aż mi się uda. Razem z Nelą. – Lily uśmiechnęła się do dziewczyny, która chyba jednak wolałaby nie być w to wplątywana.
– Paredes ma rację. – Bruni zmarszczył brwi, podchodząc kilka kroków do swoich uczennic z czwartej klasy. – Nie będzie taryfy ulgowej, więc lepiej ćwiczcie, bo nie zamierzam nikomu odpuszczać w tym semestrze. Garcia, ciebie też to dotyczy – dodał w stronę Adory, która wyprostowała się, chcąc pokazać swoją gotowość do działania.
Przez ciążę zaniedbała się w ćwiczeniach, ale już wracała do formy. Lekcje wychowania fizycznego były łączone między klasą humanistyczną a politechniczną ze względu na zbyt małą liczbę dziewcząt na mat–fizie, co miało swoje dobre i złe strony. Dobrą było to, że Adora miała więcej koleżanek, z którymi mogła poplotkować w szatni i nie czuła się osamotniona na sali gimnastycznej. Złą wiadomością było jednak spędzanie czasu z Veronicą Serratos, która ze swoją postawą modelki wszystkie ćwiczenia zadane przez nauczyciela wykonywała wzorowo i chyba nawet się przy tym nie spociła. Szczęściara.
– Spokojnie, tutaj nie ma Marcusa, którego mogłaby uwieść. – Olivia chyba czytała w jej myślach. Sama też posłała pannie Serratos krzywe spojrzenie, bo irytowało ją to, że była taka idealna we wszystkim, choć wcale się nie starała. – Będę pilnować, żeby niczego nie próbowała na lekcjach.
Zapewnienie Olivii nie bardzo pocieszyło Adorę, bo przecież nie była w stanie kontrolować takich rzeczy. Veronica była piękną, zgrabną dziewczyną, a w dodatku łączyła ją z Marcusem historia. No i siedzieli razem na kilku przedmiotach, co Adorę doprowadzało do szału. Może lepiej, żeby Bustamante rzeczywiście trzymała rękę na pulsie, kiedy jej nie było w pobliżu.
– Na dzisiaj to wszystko, skończymy szybciej, bo mam coś do załatwienia. – Bruni gwizdnął na nie kilka razy i nakazał zbiórkę. – Serratos, przekaż dziewczynom z drużyny, że dzisiejszy trening jest odwołany.
– Dlaczego ona? – Olivia nie mogła powstrzymać niezadowolonej nuty w głosie. Zirytowało ją to, że ledwo Vero pojawiła się w Pueblo de Luz, dostała nie tylko siatkarską koszulkę, ale też Olvier liczył się z jej zdaniem. – To nie ona jest kapitanem, tylko Lidia.
– Jakoś nie widzę jej tu nigdzie, a ty, Bustamante? – Bruni zmarszczył brwi we wrogim geście, a ona zapadła się w sobie.
– Gdzie, do cholery, jest Lidia, kiedy jest potrzebna? Veronica nam kradnie drużynę, a Lidia idzie sobie na wagary? – Olivia długo jeszcze nie mogła przeboleć tej zniewagi w szatni. Szarpnęła za brzegi swojej koszulki sportowej z logo szkoły i zdjęła ją przez głowę, wrzucając do szafki ze złością.
– Nie kradnie żadnej drużyny, po prostu jest dobra i trener Bruni to wie. Nie widzę w tym nic złego. – Primrose wzruszyła ramionami, przebierając się po lekcji i ściszając głos do szeptu.
Veronica przebierała się kilka metrów dalej i doskonale słyszała pomstowanie byłej przyjaciółki, ale z godnością udawała, że jest skupiona na zapinaniu guzików swojej koszuli. Sara Duarte nie stanęła w jej obronie, a jedynie rzuciła przestraszone spojrzenie i sama też zajęła się rozwiązywaniem swoich sznurowadeł. Natomiast Anna Conde i jej koleżanki po raz pierwszy nie interesowały się najładniejszą dziewczyną w szkole i nową dramą, która się wokół niej działa. Anna za bardzo przejęta była zachowaniem nowej uczennicy.
– Nowa sobie grabi. – Zacisnęła palce na szczotce do włosów, z którą się nie rozstawała w szkole. Nie była zadowolona z odwołania treningu siatkówki, bo liczyła, że będzie mogła się popisać, ale w tej chwili to Lily Paredes bardziej jej działała na nerwy. – Co to miało znaczyć? Słyszałyście, jak się do mnie odezwała?
– Normalnie zwróciła ci uwagę. – Tamara była trochę zbita z tropu zachowaniem swojej przyjaciółki. – Ach, już rozumiem. Jesteś zazdrosna, co nie?
– Pfff! Niby o co? – Córka Violetty nieopatrznie zbyt mocno szarpnęła za włosy szczotką i jęknęła, rozmasowując obolałe miejsce.
– Jak to o co? Nacho lata za nową z wywieszonym jęzorem, nosi jej książki i plecak, traktuje ją jak jakąś księżniczkę. – Kumpela szkolnej plotkary nie mogła powstrzymać złośliwości. – W sumie to Liliana jest jak z jakiejś rodziny królewskiej, w końcu to córka niedoszłego prezydenta Argentyny.
– Żadna z niej księżniczka, ona tylko na taką pozuje. I wcale mnie nie obchodzi, co Ignacio robi i z kim. Jak dla mnie to może iść do diabła. Ale ta harfistka mnie wkurza.
– No tak i nawet wiem dlaczego. – Druga z koleżanek, Luiza, zachichotała pod nosem, a kiedy Anakonda zmierzyła ją zniecierpliwionym spojrzeniem, wyjaśniła. – Jesteś zła, bo Lily to jedyna osoba, dla której Jordi jest miły.
– Co za bzdury opowiadasz. On dla nikogo nie jest miły. – Anna ze złością wrzuciła szczotkę do włosów do swojej torby i związała włosy wysoko nad karkiem. – A poza tym co mnie on obchodzi?
– Myślałam, że skoro chodzisz do biblioteki po godzinach tylko po to, żeby się na niego pogapić, to jednak coś cię obchodzi.
– To źle myślałaś. Ja w bibliotece się uczę. – Anna spłonęła rumieńcem wstydu i złości jednocześnie. – I po prostu nowa działa mi na nerwy, jasne?
– Jasne jak słońce. Nowa siedzi z Jordanem w ławce na hiszpańskim, wciąż gadają, sama słyszałam. – Luiza poinformował koleżanki konspiracyjnym tonem. – A przecież Jordi z nikim normalnie nie gada. On tylko śpi i czasem się odezwie zapytany przez Leticię.
– Zamknij się, Lulu. – Panna Conde miała już po dziurki w nosie tych niczym niepotwierdzonych plotek. – Ta Lily Paredes jest dziwna i nie możemy jej tolerować. Już sobie wszystkich okręca wokół palca, więc musimy mieć na nią oko. Nie możemy pozwolić, żeby nam się tutaj rządziła.
– Czy mi się wydaje, czy one mnie obgadują? – Lily zasępiła się, przyglądając się z daleka Annie i jej koleżankom, które rozmawiały w szatni przyciszonymi głosami, ale wciąż rzucały w jej stronę mordercze spojrzenia. – Zrobiłam coś nie tak? – zwróciła się do Primrose, która podążyła za jej spojrzeniem i tylko parsknęła cichym śmiechem.
– Nie przejmuj się, to szkolne plotkary, którym przewodzi Anakonda. Ona wszystkich obmawia za plecami, nie bierz tego do siebie. To córka Violi Conde, o niej pewnie nie raz jeszcze usłyszysz. Najlepiej po prostu ją ignorować. – Castelani uśmiechnęła się do nowej koleżanki, która zmarszczyła brwi.
– Powinnam więc siedzieć cicho na wuefie? Nie wiem, to wszystko jest dla mnie nowe. – Dziewczyna westchnęła tylko i zerknęła na Marianelę, która w pośpiechu się przebrała i już wychodziła z szatni, by z nikim nie rozmawiać. – Chciałam tylko pomóc, ale chyba nieświadomie zwróciłam tylko na Nelę uwagę. Źle zrobiłam?
– Nie, bardzo dobrze. Takim ludziom jak Anna, Tamara czy Luiza czasem trzeba powiedzieć do słuchu, ale w większości przypadków lepiej je olewać, ma to dużo skuteczniejsze działanie.
Lily pokiwała głową, choć nadal nie do końca to rozumiała. Wiedziała, że w szkole tworzą się różne obozy, różne przyjaźnie, ale nie sądziła, że będzie też taka zawiść i rywalizacja. Chciała jednak znaleźć przyjaciół, więc musiała bardziej się wpasować.
– Czy ktoś z was wybiera się dzisiaj nad jezioro? Podobno mają być jakieś atrakcje – zagadnęła, uśmiechając się promiennie do wszystkich naokoło.
– Atrakcje to znaczy faceci bez koszulki robiący pompki? – Olivia nie żartowała, naprawdę czekała na odpowiedź, ale Lily zrobiła wielkie oczy, nie rozumiejąc, skąd wysnuła taki wniosek.
– Słyszałam, że szeryf ma się pojedynkować…
– Pojedynkować? Co to ma być, średniowiecze? – Rosie się roześmiała, ale Olivia wyglądała na uradowaną.
– Pewnie, że przyjdziemy! Nie przegapiłabym tego. Prawda, Saro? Ivan zawsze miał niezłe pomysły, nie mogę się doczekać, co tym razem odwali. Jak myślicie? – Blondynka rozejrzała się po wszystkich obecnych, ale nikt nie podzielał jej entuzjazmu. Chyba tylko jej pasowało takie spędzanie czasu w piątkowy wieczór. Kiedy żadna z koleżanek się nie odezwała, Olivia zwróciła się do jedynej osoby, z którą nigdy nie zamieniła więcej niż dwa słowa. – A ty się wybierasz, Alejandro?
– Ona ma na imię Alessandra – poprawiła koleżankę Adora, przepraszając dziewczynę ze swojej klasy wzrokiem.
– Po prostu Alex. – Blondynka zapięła koszulę od mundurka i westchnęła. – Będę, muszę pilnować, żeby szeryf nie zabił mi ojca.
– Co? – Olivia nie wiedziała, czy dziewczyna sobie z niej żartuje czy nie, ale nie zdążyła o to zapytać, bo tej już nie było w szatni. |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|