|
Telenowele Forum Telenowel
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 17:41:34 07-11-24 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA IV, CAPITULO 033 cz. 1
LUCAS/FABIAN/LIDIA/FELIX/YON/IVAN/DEBORA/OLIVIA/MARCUS/QUEN/ARIEL
Wcześniej
Stoisko Joaquina Villanuevy na festynie cieszyło się dużym zainteresowaniem. To zadziwiające, ile wyborców ustawiło się w kolejce, by uścisnąć dłoń kandydatowi do rady miasteczka i porozmawiać o bieżących sprawach. Lucas, który został oddelegowany do pełnienia służby podczas tej imprezy, przyglądał się temu wszystkiemu z daleka, czując nawet lekki podziw. To on pisał szefowi Templariuszy przemowy, to on wymyślił program wyborczy nastawiony na pomoc lokalnym przedsiębiorcom, ale nie zamierzał oczywiście się do tego przyznawać – gdyby na jaw wyszło, że policjant miesza się do polityki, mogłoby to nastręczyć im wielu problemów. Prawdą było jednak, że wśród członków kartelu raczej niewiele było oczytanych osób. Nie wszyscy w ogóle potrafili pisać, więc naturalnym wydawało się, że to on musi wziąć sprawy w swoje ręce. Teraz kiedy wszystko zabrnęło tak daleko, Wacky musiał wygrać i najnowsze sondaże wskazywały na to, że od stołka w sali obrad ratusza dzieli go tylko urna wyborcza, zwykła formalność.
– Zdajesz sobie sprawę, że to cholernie dziwne, prawda?
Victoria przystanęła obok przyjaciela z kubkiem kawy na wynos i spojrzała w tym samym kierunku co on. Villanueva w drogiej koszuli prezentował się jak prawdziwy biznesmen, ale jednocześnie był otwarty do ludzi – pochodził z klasy robotniczej i podkreślał to na każdym kroku, dzięki czemu ludzie się z nim utożsamiali.
– Nie bardziej dziwne niż ty i twój układ z Barosso. Spokojnie, nie wnikam. – Lucas posłał jej szybkie spojrzenie. – Ludzie gadają i zastanawiają się, dlaczego razem współpracujecie, dlaczego mianował cię swoim zastępcą, skoro ewidentnie ci nie ufa. Ten wywiad na pewno zamącił w głowach wielu wyborców. Po tym jak cię obsmarował w tym programie, powinnaś pokazać mu, gdzie jego miejsce, a jednak wolisz cichy protest. Obywatelskie nieposłuszeństwo? To coś rodem z programu Joaquina. Nie wiedziałem, że strzelasz z łuku – dodał na koniec, a ona wywróciła oczami. Wszyscy będą jej to teraz wypominać. Luke zaśmiał się cicho na ten widok.
– Jesteś dumny ze swojego dzieła? – Wskazała palcem na pokaźną grupkę ludzi, którzy brali od Joaquina plakietki i ulotki wyborcze. – To twoja zasługa, piszesz mu przemowy. Nie jestem głupia. – Kobieta zerknęła na niego, kiedy udał zdziwionego.
– Nie jestem dumny, raczej rozbawiony, że ludzie to kupują. Wielu z nich nadal nie wie, czym tak naprawdę trudni się Wacky, a niektórzy celowo to wypierają. To śmieszne, że żyjemy w czasach, w których ludzie wolą zagłosować na gangstera niż obywatela takiego jak oni. – Brodą pokazał jej namiot niedaleko stanowiska Joaquina, gdzie jakiś mężczyzna nadaremno próbował przekonać ludzi, by zainteresowali się jego programem wyborczym. – Zwykłe szaraczki jak on nie mają tutaj racji bytu.
– Ludzie lubią adrenalinę.
– W Valle de Sombras jej nie brakuje, to na pewno. – Pokiwał głową, zgadzając się z jej punktem widzenia. Skrzywił się jednak, widząc mały tłum starszych mężczyzn przy namiocie Ricarda Pereza. – To też jest dla mnie fenomen. O ile Joaquin reprezentuje sobą jakieś wartości…
– On? – Vicky roześmiała się kpiąco, wchodząc mu w słowo. Szczerze w to wątpiła.
– Wiesz, co mam na myśli. W Stanach określamy to jako „rags-to-riches”, od zera do milionera. Ludzie chcą się utożsamiać z Villanuevą, zaczynał tak jak oni – nie miał nic, pracował w fabryce w pocie czoła, a teraz prowadzi swój własny bar, dorobił się, chce zmieniać miasteczko na lepsze. Ale Dick Perez? Nie znam go osobiście, słyszałem o nim, nie jestem wielkim fanem. Mizogin z kompleksem ofiary – wszystkie kobiety, te wstrętne kusicielki, sprzymierzyły się przeciwko niemu, feministki to zło dwudziestego pierwszego wieku. To okropne, że ktoś taki bierze udział w wyborach, ale jesteśmy w Meksyku, stołek ma jak w banku.
– Niestety muszę się z tobą zgodzić. – Victoria westchnęła cicho, popijając swoją kawę. – Chcesz coś? – zapytała, wskazując na stoisko z napojami.
– Nie mogę, po kawie wariuję – wyznał, a na widok jej uniesionych brwi pokazał jej dłoń, która drżała niekontrolowanie. Następnie szybko schował ją, zakładając ramiona na piersi. – Muszę być skupiony.
– Dlaczego mam wrażenie, że przyszedłeś tutaj nie po to, żeby mieć oko na Joaquina czy żeby pilnować imprezy, ale masz jakiś inny, ukryty cel?
– Jestem w pracy – wyznał, ale wiedział, że jej tym nie przekonał, więc wyjaśnił: – Widzisz tego faceta na wózku? – Hernandez wskazał w kierunku namiotu, który cieszył się dosyć dużą popularnością. – To Marcelo Mazzarello, kiedyś miał wielką sieć lodziarni w Meksyku, dotarł nawet na amerykański rynek. To włoski mafioso, przez lata prał pieniądze i finansował działalność miejscowych grup przestępczych. Miał układy z Los Caballeros Templarios, Los Zetas, z Fernandem Barosso, myślę, że nawet z La Familią. Twój dziadek pewnie dobrze go znał.
– Wygląda niewinnie. Pamiętam go, był zawsze sympatyczny i często sam obsługiwał klientów w swojej lodziarni. Dawał dzieciom dodatkowe porcje lodów. – Victoria zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc, dlaczego Luke jest tak zainteresowany postacią włoskiego speca od słodyczy. – Za bardzo jesteś uzależniony od cukru, Luke.
Uśmiechnął się kącikiem ust po jej słowach, ale nie przestawał przypatrywać się mężczyźnie. W namiocie wyborczym towarzyszyło mu kilka osób – rozpoznał jego pielęgniarkę i dwóch ochroniarzy.
– Jestem ciekaw, czy dostanie miejsce w radzie – przyznał zgodnie z prawdą Hernandez. – Marcelo zdaje się nie wychylać za bardzo w kampanii, daje pole do popisu swoim konkurentom i mam wrażenie, że nie bardzo go to wszystko interesuje.
– Bo tak jest. – Antonio Molina stanął koło młodych, bez krępacji naciągając szelki swoich spodni i przypatrując się Marcelowi spod półprzymkniętych powiek. – Stary Marcel zawsze był cwany. Znacie powiedzenie „gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”, prawda? Cóż, Mazzarello zawsze był tym trzecim. Zawsze – powtórzył dobitnie jakby chciał to podkreślić. – Och, przepraszam za nietakt, nie zostaliśmy formalnie przedstawieni. Detektyw Antonio Molina, miło poznać, agencie Hernandez. Pani wiceburmistrz, uszanowanie.
Mężczyzna kiwnął głową kobiecie i uścisnął dłoń Lucasa, z ciekawością obracając ją w swoją stronę – blizny po wkłuciach wydawały się nadal świeże.
– Ma pan sporo informacji, jak widzę. – Luke zacisnął zęby i wyślizgnął dłoń z uścisku starego. – Detektyw, tak?
– Ano tak. Lubię być na bieżąco, sprawdzam wszystkich nowych funkcjonariuszy w okolicy, a tak się składa, że miałem okazję kiedyś poznać twojego dziadka, chłopcze. Kawał sukinkota, ale był skuteczny. Widzę, że sporo cech odziedziczyłeś po nim. – Antonio zachrypiał lekko i zwrócił się do Victorii, która z zaciekawieniem przyglądała się emerytowanemu policjantowi. – Z twoim tatkiem też się znam bardzo dobrze. Mam na myśli Pabla Diaza, rzecz jasna – dodał dobitnie, jakby w grę mógł wchodzić ktokolwiek inny.
– Tak, wiem, pewnie ze spotkań AA? – rzuciła złośliwie, a on zarechotał tylko głośniej.
– Akurat miałem na myśli sprawy służbowe, ale czapki z głów. – Ukłonił się lekko, po czym ponownie skupił się na namiotach z kandydatami. – Marcelo nie chciał kandydować, to jasne jak słońce. Córa go zmusiła, a Marlenka bywa naprawdę przekonująca.
– Nie można nikogo zmusić do kandydatury. – Victoria jako przedstawicielka ratusza poczuła się lekko zirytowana zachowaniem mężczyzny, ale on nic sobie z tego nie robił.
– Widocznie nie zna pani Marleny. Jej ojciec jest dość popularny w tych stronach, ludzie go uwielbiali. Pewnie myślała, że jeśli wydostanie tatka z jaskini, w której się zaszył przez ostatnie sześć lat, jej poparcie w Pueblo de Luz wzrośnie i zyska purpurowe krzesło. Strategia całkiem sensowna, ale jak widać, Marcelo raczkuje jak dziecko. Próbuje odbudować zaufanie społeczne.
– Co takiego zrobił, że je stracił? – Pani Reverte zainteresowała się opowieścią.
Pan Molina miał rzadki dar ubarwiania historii. Przedstawiał fakty w taki sposób, jakby sam wiedział wszystko najlepiej i wszędzie był, by obserwować te wydarzenia. Prawdą było, że przeżył już swoje, całe życie spędził w Pueblo de Luz i okolicy, znał wszystkich i każdego z osobna – ich grzeszki i pragnienia. Znał się na ludziach i pod wieloma względami o wiele lepiej odnajdywał się w roli prywatnego detektywa niż policjanta. Na służbie w dużej mierze nie było z niego i tak pożytku, kiedy wolał sięgać po butelkę.
– Sześć lat temu w Valle de Sombras miała miejsce strzelanina – wyjaśnił jej Lucas, który razem z Evą poznał już tę historię od samego Marcela, którego odwiedzili kiedyś na przeszpiegi. – Templariusze otworzyli ogień na rynku w pobliżu lodziarni. Kilka osób zostało rannych, jedna zginęła. To był zamach na życie Marcela, ale on się wywinął – kula minęła kręgosłup o milimetry.
– Chcieli go zabić za zdradę? – zapytała zastępczyni burmistrza, bo takie zachowanie pasowało do kartelu.
– Marcelo lubi grać na kilka frontów. Jeśli czegokolwiek się nauczyłem w swoim życiu to to, by nigdy, przenigdy nie ufać tej gnidzie. – Antonio zacisnął sękate palce, po czym je rozluźnił, zupełnie jakby wyobrażał sobie, że zaciska je na szyi Marcela. – Mówiłem, że to szczwany lis, może chce wrócić do gry, a wybory są jego szansą. Jeśli wierzyć plotkom, nadal prowadzi interesy w podziemiach, mimo że lodziarnię sprzedał. Stary sukinsyn.
– To zabrzmiało personalnie. – Victoria zwróciła na to uwagę, unosząc brwi, ale Antonio machnął tylko ręką.
– Znamy się ze szkoły, tutaj wszyscy się znają, moja droga. Uważaj na niego – może być czarnym koniem tego wyścigu.
Antonio skrzywił się, kiedy zobaczył, że Marcelo dojrzał ich w tłumie i poprosił pielęgniarkę, by zaprowadziła go do nich. Detektyw czmychnął, by nie musieć z nim rozmawiać.
– To było dziwne – stwierdziła blondynka, patrząc, jak Luke napina mięśnie i obserwuje zbliżającego się do nich na wózku pana Mazzarello.
– W tej strzelaninie zginęła wnuczka Moliny, miała pięć lat – wyjaśnił szeptem Victorii, a ona pokiwała głową.
– Oficer Hernandez, znów się spotykamy. – Marcelo odezwał się z dobrodusznym uśmiechem na twarzy. Dał znać swojej pielęgniarce, by zostawiła ich samych.
– Pani Diaz de Reverte chyba nie muszę przedstawiać. – Luke kiwnął ręką, jakby chciał mieć z głowy niezręczne powitanie. Marcelo zdawał się zafascynowany widokiem blondynki.
– Oczywiście, że nie. Jestem świadomym obywatelem, śledzę wiadomości. Poza tym pamiętam panią jako małą dziewczynkę – dorzucił na koniec z dumą, a na jego obwisłych policzkach pojawił się cień uśmiechu. – Sorbet jagodowy, zgadza się?
– Dziwne, że pan pamięta. – Zmarszczyła czoło, bo nie bardzo wiedziała, co na to odpowiedzieć. Dlaczego ten mężczyzna przywoływał smaki lodów, które zamawiała w jego lodziarni, mając jakiś jedenaście lat? Może Antonio Molina miał rację, może Marcelo był po prostu starym dziwakiem.
– Sorbety nigdy dobrze się nie sprzedawały, to moje słynne gelato przyciągało tłumy, jednak było kilka osób, które chętnie sięgały po owocowe smaki. Pamiętam je wszystkie, a pani była jedną z tych wybrańców. – Ze swojego miejsca na wózku inwalidzkim Marcelo spoglądał jej prosto w oczy bez żadnego skrępowania. Może to jego włoskie korzenie dawały o sobie znać, ale zdawał się ją traktować inaczej niż reszta kandydatów. Nie była dla niego pracodawcą czy wrogiem, była dzieckiem, które dostawało darmowe lody w lodziarni, do której się uciekało, kiedy w domu źle się działo. – Byłem pod wrażeniem pani strzału. Pańska matka była ostatnią osobą, która spaliła chochoła w imię tradycji. To ciekawe doświadczenie obserwować panią w tym samym miejscu, w którym ona stała kiedyś. Pewnie dużo pani słyszy, że jest pani podobna do matki.
– Zdarza się.
– Ciekawe. Ja bym raczej skłaniał się do obserwacji, że jest pani zupełnym przeciwieństwem. Ale ja jestem już stary i mnie nikt nie bierze na poważnie.
Victoria nie zdążyła zapytać, co Marcelo miał na myśli, bo pojawił się ktoś ze sztabu wyborczego pana Mazzarello i zabrał go do zrobienia grupowego zdjęcia.
– Dziwny facet. – Victoria wypowiedziała na głos to, co jej samej przyszło do głowy w trakcie tej krótkiej rozmowy.
– Dziwak i bajkopisarz. Nie wychodzi z domu, aż dziwne że bierze udział w wyborach. Może detektyw Molina ma rację, może córka pociąga za sznurki.
– To by do niej pasowało. Silvia nie cierpi Marleny Mengoni.
– Silvia Guzman? Jesteś w dobrych relacjach z dziennikarką, którą pozwałaś? – Luke nie był pewny, czy może sobie pozwolić, by się roześmiać.
– Poszłyśmy na ugodę. – Blondynka wzruszyła tylko ramionami. – Ty współpracujesz z gościem, który cię więził i torturował. Niektórzy nazwaliby to syndromem sztokholmskim.
– Niech ci będzie. – Lucas dał za wygraną.
W Valle de Sombras rzeczywiście wszystko rządziło się swoimi prawami.
***
Widok Fabiana Guzmana w gabinecie ordynatora zwykle oznaczał jakieś kiepskie wieści, więc i tym razem Osvaldo cofnął się w drzwiach, mając ochotę czmychnąć i nie wracać do przyjaciela.
– Chyba nie chcę wiedzieć, co takiego wydarzyło się tym razem. Cokolwiek to jest – Hernan, Marlena – chciałbym w spokoju zacząć pracę, jeśli pozwolisz. – Chirurg plastyczny wszedł do pomieszczenia i zarzucił na siebie biały kitel.
– Nie przyszedłem tutaj głosić złą nowinę. Ostatnio często spotykasz się z Cerano Torresem. – Guzman zauważył ten fakt z ciekawością.
– Jesteś o mnie zazdrosny? Mam innych przyjaciół poza tobą. Takich, którzy nie pojawiają się tylko wtedy, kiedy czegoś ode mnie chcą. – Fernandez zerknął na niego spod byka, uważnie obserwując jego reakcję. – O co chodzi?
– Zastanawiam się, czy macie już jakieś podejrzenia, co mogło być w tej wodzie. Ivan Molina i Sara Duarte są hospitalizowani od piątku. Dlaczego wypuściliście Gianlucę Mazzarello?
– Jesteś lekarzem, Fabian? – Aldo poczuł się lekko urażony, że sekretarz gubernatora kwestionuje decyzje jego personelu, ale nie zamierzał wdawać się z nim w dyskusję na ten temat. – Gianluca miał tylko kaszel. Prawdopodobnie skończy się przeziębieniem, ale tak to jest jak dorosły facet wpada na genialny pomysł kąpieli w lodowatym jeziorze w środku stycznia. Wypisał się na własne życzenie.
– Ivan ma jakieś objawy?
– Miał gorączkę. Zemdlał i nie mogliśmy go włożyć na nosze. Ratownik nadwerężył sobie plecy, powiedział, że za mało mu płacę za taką pracę. – Aldo nie mógł się powstrzymać i kąciki jego ust uniosły się w lekkim uśmiechu. – Ivan to kawał chłopa, ale porządnie go zmiotło.
– Jakieś tropy, co to może być? – Guzman uważnie mu się przysłuchiwał, notując w głowie najważniejsze informacje. Jeśli DetraChem stał za zatruciem jeziora, musiał o tym wiedzieć.
– Tak między nami? – Fernandez wolał się upewnić. Kiedy prawnik kiwnął głową, dając mu przyzwolenie, powiedział śmiertelnie poważnym tonem: – Męska grypa.
– Co takiego? Pytam poważnie, Aldo. – Fabian poirytowany poluzował krawat. Nie bawiły go takie żarty, kiedy mowa była o poważnych sprawach.
– A ja poważnie ci odpowiadam. Pierwsze wyniki krwi nic nie wykryły, drugie wskazują tylko na infekcję nieokreślonego pochodzenia. Według mojej obserwacji Ivan jest po prostu facetem z przeziębieniem, a wiemy jak faceci to znoszą, prawda?
– Nie wiem, Aldo, ja nigdy nie choruję – przyznał zgodnie z prawdą mężczyzna.
– To prawda, nie wziąłeś dnia wolnego od 1998 roku. – Ordynator trochę naigrywał się z pracoholizmu przyjaciela, ale prawdą było, że on sam miał problem, by oddzielić życie prywatne od zawodowego i nie miał czasu na tak trywialne rzeczy jak chociażby chorowanie. – Nawet kiedy zdiagnozowano u ciebie kardiomiopatię przerostową, nie poszedłeś na zwolnienie. Jak się czujesz?
– Zdrów jak ryba, opowiedz mi więcej o Ivanie. – Guzman machnął tylko ręką, lekceważąc troskę o swój stan zdrowia i skupił się na szeryfie. Coś mu tutaj nie grało. – Dlaczego więc zostawiliście go w szpitalu? To jakiś odgórny nakaz?
– Prawdę mówiąc, Ivan sam wolał zostać, nie chciał ryzykować, że zarazi czymś Elenę i Vedę, a specjalista od chorób zakaźnych, z którym się kontaktowałem, stwierdził, że to dobry pomysł, bo w ten sposób eliminujemy ewentualne ryzyko. Prawdę mówiąc, naprawdę nie wiemy, co było w tej wodzie, więc trzeba wykluczyć wszystkie możliwości. Ivan kąpał się w tym jeziorze od lat, czasami miałem wrażenie, że on tam mieszka. Jeśli woda była zanieczyszczona od dawna, może wpłynęło to na jego organizm dużo bardziej niż na innych.
– To naciągana hipoteza. – Fabian jako człowiek konkretny i ufający namacalnym dowodom wydawał się być nieprzekonany.
– Może, ale lepiej dmuchać na zimne. Jak na razie ma objawy grypopodobne, czuje się już dobrze, więc myślę, że dzisiaj go wypiszemy. Próbki z jeziora poszły do badań, ale to już niestety nie moja działka, a COFEPRIS-u – poinformował go ordynator, a Fabian pokiwał głową, doskonale to rozumiejąc.
– A co z Sarą? – zapytał, czując się osobiście odpowiedzialny za córkę Ulisesa, o której wiedziało niewiele osób.
– Dostała szczepionkę przypominającą przeciw tężcowi, ale raczej szybko się wyliże. Zraniła się w nogę, to dosyć paskudne rozcięcie i obawiam się, że będzie blizna. Nie było mnie akurat na dyżurze, a ten partacz Suarez nie bardzo przejmował się techniką. Brakuje mi czasem twojego syna, Fabian. Do czego to doszło, że chciałbym, żeby Jordan dla mnie pracował na pełen etat? Naśladuje moje szwy niemal idealnie, jest dobrym obserwatorem.
– Sara nie ma objawów zatrucia? Gorączka, dziwne omdlenia, wysypki…? – Guzman pozostawił bez reakcji komentarz lekarza i zamyślił się nad sprawą toksyn.
– Miała lekką temperaturę, ale stres też zrobił swoje. Trafiła tutaj z podwyższonym ciśnieniem, dostała leki na uspokojenie i powoli wraca do siebie. Pójdę dzisiaj ją odwiedzić i myślę, że też ją wypiszemy. Na pewno poczuje się dużo lepiej u siebie w domu, Ursula dobrze się nią zajmie. Na pewno jeśli coś się zmieni, to cię powiadomię. Nie żeby to twoja sprawa, ale i tak zawsze cię informuję. – Osvaldo dodał na koniec dla pewności, żeby Fabian dobrze zrozumiał przekaz. – Coś jeszcze co mogę dla ciebie zrobić? Może udostępnić dokumentację medyczną innych niewinnych nastolatków?
– Aldo, nie zaczynaj. – Guzman złapał się za nasadę nosa, wzdychając ze zrezygnowaniem. Jego przyjaciel chyba nie rozumiał powagi sytuacji. – Nie zrobiłem tego.
– Czego? – Fernandez odchylił się w swoim krześle, przyglądając się swojemu gościowi ze zdumieniem, bo nie do końca rozumiał, do czego się odnosi. Wtedy go olśniło. – Nie skorzystałeś z dokumentacji Daniela Mengoni, którą ci udostępniłem? Dlaczego? Praktycznie to na mnie wymusiłeś, a potem po prostu zrezygnowałeś? Ruszyło cię sumienie.
Ostatnie zdanie wypowiedział z uśmiechem na twarzy. Miał wrażenie, że Fabian jest tym faktem zawstydzony bardziej, niż gdyby rzeczywiście skorzystał z tego niemoralnego posunięcia. Osvaldo miał z tego powodu niezłą frajdę, patrząc na przyjaciela z zadowoleniem.
– Nie o to chodzi. – Fabian zbył go, ale Aldo i tak wiedział swoje. – Nie mogę wykorzystywać dzieciaka przeciwko Marlenie. To po prostu nie w porządku.
– Masz rację. – Aldo pokiwał głową, bo przecież cały czas mu to powtarzał. – Ale masz też inny powód. Wiesz, że gdybyś to zrobił, Marlena by tego tak nie zostawiła. Wykorzystałaby przeciwko tobie twoje dzieci, a do tego nie możesz dopuścić.
– Nie będę tańczył, jak mi zagra – oświadczył stanowczo Guzman, woląc nie wnikać w szczegóły. Wiedział, że gdyby tylko wykonał jakiś ruch, który wiązałby się z synem tej kobiety, ona nie pozostałaby mu dłużna.
– Wiem, że już o tym rozmawialiśmy, ale czy nie sądzisz, że wystarczyłoby po prostu iść z nią do łóżka? – Osvaldo zaproponował to niewinnym tonem, przeczuwając jednak jaka będzie reakcja przyjaciela. – Wiem, jak to brzmi, ale Marlena ma kij w tyłku. Przepraszam, ale tak właśnie jest. Jej mąż jest cały czas poza domem, a ona stoi na czele chemicznego imperium. To napięcie musi gdzieś znaleźć ujście, Fabian. Zawsze jej się podobałeś, może jeśli spełni swoje fantazje z liceum…
– Przestań, Aldo, to naprawdę nie są powody do żartów. Ona nie próżnuje, jestem pewien, że coś dla nas szykuje. Moim celem na razie jest po prostu jej nie prowokować.
– Tak, nie chciałeś prowokować, ale odwiedzasz wszystkich, z którymi ona robi interesy i namawiasz na dołączenie do unii sadowników. To jest właśnie wbijanie kija w mrowisko. – Osvaldo wzruszył ramionami, dając mu znak, że przecież i tak ostateczna decyzja należała do niego. – Jeśli jednak miałoby to pomóc i dać nam spokój, będę cię dopingował. Zaciśnij zęby i po prostu to zrób.
– Wiesz co, Osvaldo? Wal się. – Guzman poprawił krawat, ignorując uśmieszek przyjaciela. – Widzę, że twoja nowa znajomość z Torresem wyostrzyła twoje poczucie humoru. Ciekawe czy będzie ci do śmiechu jak twój eksszwagier zacznie panoszyć się w miasteczku. Przypomnę ci, że on świetnie dogadywał się z Marleną, więc lepiej przestań rechotać i weź się do roboty. Im prędzej znajdziesz coś w sprawie DetraChemu, tym szybciej pozbędziemy się tej kobiety i wszystkich jej sprzymierzeńców na dobre.
– Nie wspominaj o Jose Luisie. Jak słyszę jego imię, to otwiera mi się scyzoryk w kieszeni.
– Raczej skalpel – poprawił go Fabian i na chwilę kąciki ust obu mężczyzn uniosły się nieznacznie. – Mam oczy i uszy wszędzie, ale Jose Luis też ma kontakty, więc nie mogę zagwarantować, że nie będzie czegoś próbował. Podobno odwiedził Marlenę.
– Śledzisz Marlenę?
– Nie mam na to czasu, Aldo. – Guzman westchnął tylko ze zniecierpliwieniem. – Jeśli ta dwójka wymieni się informacjami i zaczną grzebać głębiej, myślę, że mogą nas pogrążyć, więc lepiej ich obserwować. A tymczasem muszę już iść, trzeba przygotować dokumentację do współpracy z Victorią Diaz.
– Współpracy? Przecież ty jej nie cierpisz, nadal masz jej za złe zatuszowanie udziału ratusza Valle de Sombras w katastrofie mostu. – Ordynator podrapał się po głowie, kompletnie tego nie rozumiejąc.
– Desperackie czasy wymagają desperackich rozwiązań. – Fabian wstał z miejsca i zapiął guzik marynarki, zbierając się powoli do wyjścia. – Potrzebuję silnej unii sadowników. Nie wygram z Marleną, podpisując umowy jedynie ze znajomymi, ludzie zaczną gadać. Potrzebuję kogoś, kto reprezentuje nieco inne poglądy. Poza tym przyda mi się ktoś blisko Fernanda.
– Czego mi nie mówisz, Fabian? – Aldo zmarszczył czoło, przypatrując się przyjacielowi badawczo. – Czy coś się stało?
– Conrado Saverin jest biologicznym ojcem Quena. Fernando Barosso może chcieć to wykorzystać.
– Kurde. – Chirurg wydmuchał głośno powietrze. Był zdziwiony nie tyle samymi wieściami co faktem, że przyjaciel w ogóle się z nim tym podzielił, bo zwykle wszystko dusił w sobie.
– Sam więc widzisz, mam sporo na głowie. Próbuje ratować jednocześnie twój i swój tyłek. Mam zbyt dużo do stracenia, Aldo, ty zresztą też. Interesy wzywają – rzucił na koniec i ruszył do wyjścia.
– Oczywiście. – Osvaldo zamaszystym gestem pokazał przyjacielowi drzwi.
Wiecznie zajęty sekretarz gubernatora zdawał się mieć głowę na karku i wszystko pod kontrolą. Fernandez znał go od lat, ale wiedział, że są takie rzeczy, nad którymi nawet wielki Fabian Guzman nie miał władzy.
***
Felix przyszedł po szkole, by dać jej notatki z zajęć, ale minę miał tak żałosną, że Lidia nie mogła skupić się na tłumaczonym przez niego zadaniu z języka włoskiego. Zarządziła więc przerwę i kazała przyjacielowi usiąść na huśtawce w ogrodzie, by mogli porozmawiać.
– Żałuj, że cię dziś nie było, ominęło cię sporo wrażeń. Olivia i Quen znów się pożarli, tym razem poszło o ozdabianie szafek chłopaków z drużyny i duma Quena ucierpiała. Anna Conde z jakiegoś powodu nie cierpi Lily, dzisiaj potraktowała ją naprawdę paskudnie, a Marcus… – Castellano zawiesił głos w połowie zdawania relacji. – Marcus zachowuje się jak dupek. Omal nie pobił trenera.
– Naprawdę? – Lidia odwróciła głowę w stronę przyjaciela zaciekawiona tą nagłą informacją. – To ma sens – mruknęła cicho do siebie, ale niestety jej towarzysz ją usłyszał.
– Wiesz, dlaczego tak zareagował? Co on ma do Olivera? Przecież to nie jest Lalo Marquez. Jasne, Bruni potrafi być surowy, ale jest raczej dobrym nauczycielem. Dlaczego Marcus się tak zachowuje, mieli jakąś scysję?
– Cóż… – Lidia odchrząknęła, by zyskać na czasie. Wiedziała, że trener był członkiem kartelu, a Marcus bardzo zaangażował się w wojnę między gangami, więc na pewno o to chodziło. Nie mogła jednak poinformować o tym Felixa, jeszcze by spanikował. Wystarczyło, że musiał codziennie oglądać gębę Eduarda Marqueza. – Wiesz przecież, że Marcus nadal jest w rozsypce po śmierci ojczyma, daj mu trochę czasu. Bruni też zachował się okropnie, pozbawiając go funkcji kapitana. Jestem pewna, że Marcus po prostu cały czas to przeżywa. To ostatni semestr i każdy chce zabłysnąć.
– Może tak, ale to go nie usprawiedliwia. Powiedział mi okropne rzeczy. – Brunet zawahał się przez chwilę, ale w końcu powtórzył Lidii treść kłótni z przyjacielem. – On nigdy się tak nie zachowywał, zawsze tłumił w sobie emocje. Czy naprawdę tak to wygląda? Jakbym kręcił z jego byłą dziewczyną za jego plecami? Bo to nieprawda – dodał szybko, usprawiedliwiając się, jakby obawiał się, że również Lidia weźmie go za jakiegoś lowelasa.
– Nie wydaje mi się, po prostu spędzacie ze sobą mnóstwo czasu i Marcusowi chyba trochę to przeszkadza.
– Mógł mi powiedzieć, zamiast dusić to w sobie, a potem wybuchać w taki sposób. Przyjaciele powinni sobie mówić wszystko.
– Czasami lepiej nie mówić wszystkiego – szepnęła cicho Lidia, przygryzając od środka policzek. – Niektóre sprawy lepiej pozostawić niedopowiedziane, nawet między przyjaciółmi.
– Może masz rację – zgodził się z nią, czując, że serce zabiło mu szybciej po tych słowach. Nie zdobył się na odwagę i zaczynał sądzić, że nigdy nie znajdzie w sobie tyle siły, by powiedzieć jej, co czuje. Za bardzo ją lubił i cenił jej przyjaźń, nie zaryzykowałby tego w taki sposób. – Ale i tak uważam, że to niesprawiedliwe. Marcus mnie zna, wychowaliśmy się razem. Był ze mną, kiedy moja mama… no wiesz. – Zawstydzony potarł kark, odwracając wzrok. – Norma i Gilberto zawsze byli blisko z moją rodziną. Po prostu nie mogę uwierzyć, że on posądza mnie o coś takiego. Tym bardziej, że pamiętam ich zerwanie, to była paskudna sprawa.
– Veronica zdradziła Marcusa. Może jemu po prostu chodzi o to, że bierzesz jej stronę? Powinieneś raczej trzymać sztamę ze swoim bracholem. – Lidia wykrzywiła się w uśmiechu, nie bardzo wiedząc, jak inaczej ująć to w słowa. Felix zaśmiał się cicho.
– Naprawdę, Lidio, nikt tak nie mówi i zdecydowanie nie o to mu chodziło. Wprost mi zarzucił, że romansuję z Veronicą. Wydawał się zazdrosny, nie rozumiem tego, myślałem, że mu już przeszło.
– A gdyby przeszło, to chciałbyś…? – Lidia nie dokończyła, bo nie miała pojęcia, jakich słów użyć. Nie miała w końcu doświadczenia w tych sprawach, nie wiedziała też, jak myślą faceci.
– Nie, oczywiście, że nie! Braterski kodeks zobowiązuje – dodał, dumnie wypinając pierś, a zaraz potem zreflektował, jak to zabrzmiało: – Ale i tak bym nie chciał, nie lubię Veronici w taki sposób. Nic mnie z nią nie łączy. – Zabrzmiało tak, jakby za bardzo się tłumaczył i poczuł, że zaraz zapadnie się pod ziemię ze wstydu.
– Bo gdybyś ją lubił, to w porządku, braterski kodeks to i tak tylko wasz głupi wymysł. Jeśli chłopak lubi jakąś dziewczynę, to powinien móc normalnie się z nią umówić bez obaw, że jego kumpel „zaklepał ją pierwszy”. – Montes zakreśliła w powietrzu cudzysłów, próbując wczuć się w rolę powiernika. – Poza tym Marcus już dawno zapomniał o Veronice, on lubi Adorę. Dziwię się tylko, że stajesz po stronie Veronici, przecież to ona zawiniła w tej sprawie.
– To było dawno temu – odparł Felix, sam zagryzając wargę w nerwowym tiku. – Strasznie przykro jest patrzeć, jak wszyscy ją odtrącają z powodu błędu, który popełniła dwa lata temu. Szczególnie Sara i Olivia zachowują się karygodnie, jakby zupełnie nie liczyło się dzieciństwo, kiedy wszyscy razem się wychowaliśmy. Nie móc wybaczyć to jedno, ale jawna agresja i taka nienawiść to już zupełnie inna sprawa.
– Więc zadajesz się z Vero, bo ci jej żal? – Lidia spróbowała zrozumieć jego punkt widzenia, ale on pokręcił głową.
– Robię to, bo to moja przyjaciółka. Zrobiła źle i ona o tym wie, próbuje wszystko naprawić. Ludzie jej nie rozumieją, mylnie interpretują jej dobre intencje. Wszystkim wydaje się, że jak ładna dziewczyna jest miła i uczynna, to zaraz coś kombinuje, ale Vero po prostu taka jest – ona nie próbuje wkupić się w niczyje łaski, nie jest fałszywa, a za taką ją mają i to jest krzywdzące. – Felix poczuł się urażony, kiedy o tym wspomniał. Wiedział, że właśnie taki punkt widzenia reprezentowała Olivia. – Olivia wmawia ci, że Veronica chce zdobyć twoją funkcję w drużynie siatkówki, ale ona cieszy się, że może z wami grać i spędzić trochę czasu z rówieśniczkami. Nie interesują jej tytuły.
– No nie wiem, Oliver Bruni jest nią zachwycony. Mam wrażenie, że chętnie mnie nią zastąpi. – Lidia się zasępiła. Po słowach Felixa zrobiło jej się wstyd, bo sama przecież dała się ponieść emocjom i udzieliła jej się niechęć do Serratos, którą tak powszechnie głosiła Olivia Bustamante.
– Nie zrobiłaby tego, ona chce tylko znów mieć przyjaciół. W San Nicolas była okropnie samotna, bliscy się od niej odwrócili, straciła najlepszą przyjaciółkę… To dużo. – Felix spróbował wytłumaczyć to najbardziej racjonalnie, jak potrafił.
– Dalia zmarła kilka miesięcy temu. Vero zdradziła Marcusa dwa lata temu, to nie jest żadne usprawiedliwienie.
– Nie, nie jest. Nie chcę jej usprawiedliwiać, ale to był naprawdę ciężki czas. Vero była zawsze oczkiem w głowie swojego taty. Po jego śmierci coś się w niej złamało. Nie muszę ci chyba tego tłumaczyć – sama wiesz, jak to jest stracić bliską osobą. Jak to jest stracić rodzica – dodał nieco ciszej.
Lidii zrobiło się tylko bardziej wstyd. Doskonale wiedziała, patrzyła jak jej matka umiera powolnie i boleśnie. Wiedziała, że to ją w końcu czeka, mogła się na to przygotować, mogła się pożegnać, choć nadal było to okropne doświadczenie. Veronica tego nie miała – została ograbiona z pożegnania. Ojciec zostawił tylko list, zanim strzelił sobie w głowę, a następująca po tym nagonka na jej rodzinę sprawiła, że musiała przenieść się do obcego miasta. Na pewno nie było jej łatwo.
– Mimo wszystko uważam, że zdrada to zbyt wiele. W dodatku z Franklinem Guzmanem! Przecież on i Marcus się nie cierpieli, prawda? To okropne.
– To prawda, nie przepadali za sobą, ale na obronę Franklina powiem, że Marcusa ciężko jest polubić, kiedy jest się z nim porównywanym na każdym kroku. – Zaśmiał się ponuro, a kiedy Lidia spojrzała na niego zaciekawiona, wyjaśnił: – Wiesz przecież, że Fabian i Norma kiedyś ze sobą chodzili. To trwało lata, wszyscy myśleli, że wezmą ślub. Moim zdaniem Franklin zawsze czuł się porównywany do Marcusa, mimo że był starszy. Zresztą wszyscy byliśmy, trudno było tego uniknąć. Dorastać z Marcusem wcale nie jest łatwo – to ulubieniec wszystkich matek, ulubieniec wszystkich dziewczyn.
– Wy się zawsze przyjaźniliście – zauważyła Lidia, jakby chciała podkreślić, że Felix jest inny niż reszta chłopaków.
– Tak, ale dla mnie nigdy nie liczyły się takie rzeczy jak popularność. Ja i Jordan, my byliśmy z innej ligi, woleliśmy psoty niż walkę o najlepsze stopnie w szkole. No i moi rodzice nigdy mnie nie strofowali, nigdy nie wywierali na mnie takiej presji. Poznałaś Silvię Olmedo, prawda? Myślę, że Franklin też był tym wszystkim sfrustrowany.
– Więc przespał się z dziewczyną rywala, żeby mu dopiec? To chore.
– Nie twierdzę, że to było mądre. – Castellano uśmiechnął się kącikiem ust. – Myślę, że chciał się choć raz poczuć lepszy od Marcusa. Zresztą byłem przy tym, kiedy mu o tym powiedział. Paskudnie się wtedy pobili, a Marcus zwykle nie wdawał się w bójki.
– Zaraz, to Franklin powiedział Marcusowi, że spał z Veronicą? Ona się nie przyznała? – Lidia poczuła ogromne oburzenie. Już zaczynała współczuć pannie Serratos, a wyglądało na to, że ona nigdy nie zamierzała ponieść konsekwencji swoich czynów.
– Początkowo nie. – Brunet westchnął tylko gorzko, bo sam nie pochwalał takiego zachowania. – Franklin chciał zranić Marcusa, czułem to. Tak samo było na meczu finałowym, kiedy był w ostatniej klasie. Sfaulował Marcusa nie po to, by wygrać mecz – chciał wygrać tę niekończącą się rywalizację między nimi. Myślałem wtedy, że Franklin go sparaliżował. Marcus leżał na murawie i się nie ruszał, to był jakiś koszmar.
– Tak, słyszałam opowieści. Sama nigdy nie przepadałam za piłką nożną, nawet tego nie pamiętam – przyznała zgodnie z prawdą. Poczuła, że Franklin Guzman musiał być naprawdę sfrustrowanym chłopakiem. Chyba zaczynała rozumieć, dlaczego Laura z nim zerwała. – Felix, wiem, że jesteś dobrym przyjacielem, ale nie możesz wiecznie próbować rozwiązywać problemów za innych. Może właśnie o to chodziło Marcusowi. Powinieneś pozwolić mu robić głupstwa i popełniać błędy. Jeśli pobiłby trenera to trudno, miałby nauczkę. Czasami lepiej jest pozwolić innym uczyć się na własnych błędach.
– Może masz rację. – Felix wzruszył ramionami. – Ale zabolało mnie to, co o mnie powiedział. Co jak co, myślałem, że po prostu zna mnie lepiej.
– A nie pomyślałeś, że może twoja wrodzona chęć pomagania innym akurat w tym przypadku jest trochę… no wiesz… przesadzona? – Lidia podpowiedziała cicho, bojąc się nieco reakcji przyjaciela. – Rozumiem, że sympatyzujesz z Veronicą, ona dużo przeszła, a ty chcesz, żeby miała tutaj przyjaciół i żeby dobrze się czuła, ale może po prostu to wszystko zostało mylnie zinterpretowane przez Trzynastkę, bo spędzasz z Vero aż za dużo czasu? No wiesz, byłeś z nią na balu bożonarodzeniowym, biegacie razem po miasteczku, odrabiacie lekcje, a w dodatku zaangażowałeś ją w musical. Szczerze mówiąc, trochę nie dziwię się Marcusowi. To naprawdę wygląda tak, jakbyś lubił Veronicę.
– Bo ją lubię, ale tylko jak przyjaciółkę. Jasne, popełniła błąd, ale uważam, że każdy zasłużył na drugą szansę.
– Ciekawe, że akurat ty mówisz o drugich szansach. Przypomnę ci, że sam nie jesteś zbyt skłonny do wybaczania. – Lidia spojrzała na kumpla spode łba.
– To nie fair, ja wyciągnąłem rękę, przeprosiłem. To Jordan powiedział jasno i wyraźnie, że nie chce się dalej przyjaźnić. – Castellano naburmuszył się po jej słowach.
– Akurat nie miałam na myśli Guzmana, ale to urocze, że to właśnie on przyszedł ci pierwszy na myśl. – Montes zacisnęła wargi, by się nie roześmiać. – Mówię o twojej mamie.
– To zupełnie inna sprawa.
– Dlaczego? Skoro każdy zasługuje na drugą szansę…
– Veronica miała piętnaście lat, nie zniszczyła nikomu życia. Anita była dorosła, omal nie zabiła mojej siostry i straumatyzowała mnie na całe życie. Takich rzeczy nie wybacza się łatwo.
– Może nie, ale wiem jedno – ja oddałabym wszystko, by móc spędzić z moją mamą jeszcze choćby jeden dzień. Żeby móc ją zobaczyć, pewnie zaprzedałabym duszę diabłu. Ty swoją mamę masz na wyciągnięcie ręki, a nie chcesz jej oglądać. To przykre.
– Wystarczy, że widzę ją niemal codziennie w szkole. – Felix rzucił szorstko, nie mając ochoty kontynuować tego tematu, ale niestety sam się wkopał. – To naprawdę dużo bardziej skomplikowane. Nie masz pojęcia, jakie to okropne widzieć ją na lekcjach. Dobrze, że wstrzymaliśmy próby do musicalu, bo naprawdę nie było mi łatwo patrzeć na nią na scenie, jak odgrywa rolę matki, którą dla mnie nigdy nie była.
– Była, kiedyś na pewno. Po prostu pamiętasz tylko złe rzeczy.
– Może, co nie zmienia faktu, że nie chcę jej oglądać. – Felix potarł nerwowo dłonie, nie chcąc już do tego wracać. Lidia uszanowała jego wolę.
– Pogodzisz się z Marcusem, daj mu tylko trochę ochłonąć. – Lidia poklepała go pokrzepiająco po ramieniu. Brakowało jej przyjaciela. Od kiedy wiedziała, że chłopak lubi ją bardziej niż koleżankę, unikała go, a przecież było tyle rzeczy, które z chęcią by z nim obgadała. Miło było porozmawiać, nawet jeśli na niezbyt przyjemne tematy.
– Mam nadzieję. Jeśli Marcus świruje, to zaczynam się poważnie martwić o resztę miasteczka. W dodatku Marlena powiedziała, że przygotuje dla niego jakąś karę.
– Marlena?
– Tak, widziała, jak prawie uderzył Olivera, była wściekła. Wygadywała jakieś bzdury o tym, że uchodzi nam wszystko płazem, bo mamy znanych rodziców. – Castellano wzruszył ramionami.
– Cóż… – Lidia niechętnie mu to uświadomiła: – Wiele rzeczy rzeczywiście uchodzi wam na sucho. Twoim tatą jest zastępca szeryfa, Marcus jest synem znanej prawniczki, prymuski, która ukończyła szkołę z honorami. Niektórzy nauczyciele nie chcą im podpaść. Ja na przykład pochodzę od cyganów, ze mną nikt się nie liczy. Przykładowo, ostatnio spóźniłam się na włoski tylko minutę, a Mozarella kazał mi za karę napisać wypracowanie na dwieście słów. Guzman spóźnia się notorycznie, a Giacomo nawet nie zwraca mu uwagi! – dodała już ze złością na samo wspomnienie tej ogromnej niesprawiedliwości.
– Jordan zawsze robił, co chciał, to akurat nie ma związku z rodzicami. Nauczyciele już dawno się poddali. – Felix roześmiał się na widok oburzonej miny przyjaciółki. – Będziesz jutro w szkole?
– Będę, zbyt wiele mnie omija. Opuściłam tylko jeden dzień, a już tyle rzeczy zdążyło się wydarzyć. Beze mnie tam zginiecie, potrzebujecie mnie. Ktoś musi trzymać rękę na pulsie, żebyście nie skakali sobie do gardeł.
***
Veronica czekała, aż jej koledzy z poprzedniej szkoły się przebiorą, by móc porozmawiać z Patriciem. Dopełniła wszystkich formalności i miała oficjalnie przekazać pałeczkę nowemu przewodniczącemu liceum w San Nicolas de los Garza.
– Vero, proszę, proszę, wchodź, witamy. – Kilku chłopaków z drużyny zachęcało ją, widząc jak śliczna dziewczyna kręci się pod drzwiami szatni po wieczornym treningu. – Wpadłaś na stare śmieci?
– Tak, chciałam pogadać z Patem. Jest jeszcze? – zapytała, rumieniąc się na widok kilku piłkarzy, którzy bez krępacji stali przed nią bez koszulek.
– Wchodź, Gamboa plotkuje jak stara baba, pewnie nie prędko wyjdzie. – Jeden z chłopaków wskazał tyły szatni, gdzie zwykle przebierali się Patricio i Yon.
Nieśmiało przekroczyła próg, czując się popędzana. Na jej widok Yonatan prędko przerwał ubieranie i zaczął zamiast tego prężyć muskuły.
– Żałosny jesteś – mruknął Pat i przywitał się z przyjaciółką. – Cześć, Vero. Wracasz od mamy?
– Nie, posiadanie mamy dyrektorki to zmora. Na szczęście wystarczyło załatwić to z panią Palomares, to złota kobieta. W końcu moja mama nie chciała, żebym się przenosiła w połowie roku – wyjaśniła, trochę pochmurniejąc.
– Miała rację, to bez sensu. – Abarca oparł się nonszalancko barkiem o metalowe szafki, niby od niechcenia napinając bicepsy. Patricio miał ochotę go kopnąć, bo wyglądał teraz jak prawdziwy pozer. – Teresa się o ciebie martwi. Tutaj miałaś życie, byłaś przewodniczącą samorządu, kapitanem drużyny siatkówki i cheerleaderek – podanie na studia pisało się samo. Teraz zaczynasz od zera na jakimś zadupiu.
– To zadupie to mój dom, Yon – szepnęła Serratos, pochylając głowę zasmucona. Wiedziała, że ludzie tego nie zrozumieją, ale jej było to potrzebne. – Poza tym nie mogłam tutaj dłużej zostać, nie po tym jak Dalia… nieważne. – Rzuciła szybkie przepraszające spojrzenie Patriciowi, a on tylko uśmiechnął się smutno. – Oficjalnie gratuluję, panie przewodniczący – dodała, wyciągając rękę w stronę przyjaciela, by uścisnąć mu dłoń.
Yon w tym czasie otwierał usta, by zapytać, co u niej słychać, ale szybko się zamknął, widząc, że dziewczyna nie przyszła tu przecież dla niego.
– Widzimy się w piątek na meczu, mam dla was niespodziankę – zdradziła po chwili, uśmiechając się tajemniczo.
Cholera, jak ona się ślicznie uśmiechała. Yon prawie już zapomniał jak to jest stać z nią oko w oko.
– Będziesz kibicować nam czy swoim? – Patricio przejął pałeczkę, bo Abarca kompletnie odpłynął.
– Pozostanę jak Szwajcaria. Podobno mój ojciec tak zawsze mawiał, kiedy Adrian i Fabian staczali pojedynek łuczniczy. Będę bezstronna.
– Twój ojciec był trenerem, ale to logiczne, że miał ulubieńców, każdy ich ma.
– Mój tata miał ich wielu, ale w kwestii sportu był zawsze sprawiedliwy. Życzę wam powodzenia, połamania nóg i niech wygra najlepszy. – Pomachała im ręką na pożegnanie i już jej nie było.
– Ubierz się, bo zmarzniesz. – Patricio pacnął ręcznikiem gołą klatkę piersiową przyjaciela, który stał jak statua, gapiąc się w miejsce, w którym przed chwilą zniknęła Veronica. – Co jest, zabrakło ci języka w gębie?
– Ona ustroi moją szafkę – odezwał się w końcu takim tonem, jakby był w siódmym niebie. Na jego twarzy pojawił się rozanielony uśmiech. – Nie słyszałeś, co mówiła? Ma dla mnie niespodziankę, na pewno chodzi o ustrajanie szafek, to tradycja.
– To tradycja w San Nicolas, nie w Pueblo de Luz. Gramy na wyjeździe, tam nawet nie mamy swoich szafek, a poza tym wyraźnie powiedziała, że ma niespodziankę dla NAS, w liczbie mnogiej. Zejdź na ziemię, Yon. – Gamboa nie wiedział, czy bardziej powinien się nabijać z przyjaciela czy może raczej go żałować. Zbyt dobrze wiedział, jak to jest być zadurzonym w dziewczynie, która tego nie odwzajemnia, więc wybrał raczej tę drugą opcję.
– Jestem pewien, że Vero coś wymyśli. Jest taka mądra…
– Mądra, śliczna, jej włosy pachną pomarańczowym sadem letnią porą… Yon, wszystko to już słyszałem.
– Cicho siedź, Gamboa. – Abarca ze złością nałożył na siebie koszulkę i zatrzasnął szafkę. – W zeszłym roku ustroiła moją szafkę, cały sezon to robiła – przypomniał mu, a Patricio załamał ręce, bo naprawdę nie wiedział, co jeszcze może mu powiedzieć.
– Dziewczyny losowały między sobą. Vero miała twoją szafkę, bo Dalia kazała jej się z nią zamienić, żeby mieć Jordana.
– Nieważne, w naszym liceum szafka to nigdy nie jest tylko szafka.
– Tak, wiem, to niemal dowód miłości. – Patricio udał pompatyczny ton, za co zarobił cios otwartą dłonią w potylicę. – Ał! Yon, Vero nie zależy na tobie w ten sposób, odpuść. Nie wystarczy ci ta twoja koleżanka od cyberseksu?
– Cilla – poprawił go zirytowany. – Cilla jest inna, z nią jest inaczej, ona… zresztą to nie jest twoja sprawa.
Jak na zawołanie telefon Yona zawibrował, zwiastując pojawienie się wiadomości. Uśmiechnął się sam do siebie, czytając esemesa, jednocześnie przesuwając dłonią po krótko obciętych włosach. Może rzeczywiście powinien je trochę zapuścić? Od czasów liceum zawsze wolał krótsze, było mu łatwiej na treningach, na których i tak spędzał większość czasu. Zawsze go irytowali kolesie na obozach, którzy związywali kudły w jakieś śmieszne kitki albo zakładali opaski na włosy, dla niego to okropna niewygoda, nie mówiąc już o tym, że wydawało mu się to mało higieniczne. Krótkie włosy były łatwe w utrzymaniu, nie musiał marnować czasu na suszenie ich po prysznicu, zaoszczędzał mnóstwo energii. Zrozumiał jednak punkt widzenia Cilli – musiało być miło móc wplątywać palce w czyjeś włosy, on też lubił za coś złapać. Parsknął śmiechem sam do siebie, kiedy zdał sobie z tego sprawę. Nie mógł uwierzyć, że wysyłał obcej osobie swoje zdjęcia w bieliźnie. Czego jak czego, ale swojego ciała akurat Abarca był pewien, nie miał kompleksów, lubił swoje ciało i lubił się nim popisywać przed dziewczynami. Kiedy zdobywał gola, koszulka zawsze lądowała w górze, nie mówiąc już o instagramie, na którym można było zobaczyć mnóstwo tego typu fotek. Miał nadzieję, że Cilla też doceni jego walory. Z tego co pisała wynikało, że nie miała dobrych doświadczeń z facetami, miał chociaż nadzieję, że był atrakcyjniejszy od tych, z którymi w przeszłości się spotykała.
Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że Patricio patrzy mu przez ramię i widzi jego fotografię zrobioną w odbiciu lustrzanym – nie było widać twarzy, za to oświetlenie idealnie podkreślało jego mięśnie brzucha i bieliznę Calvina Kleina. Yon bił się z myślami, czy powinien je wysłać.
– Wysyłasz jej swoje nagie zdjęcia?! – Gamboa rozdziawił usta, nie wierząc, że Yon mógł być tak lekkomyślny.
– Jakie nagie, co ty pieprzysz? – Yonatan ze złością zablokował ekran telefonu i wrzucił go do torby.
– To przykre, że wykorzystujesz jakąś biedną dziewczynę. – Patricio pokręcił głową, bo nie pochwalał zachowania kumpla. Miał wrażenie, że jego fascynacja nową znajomą wymknęła się spod kontroli. – A może to ona wykorzystuje ciebie. Może to jakaś stara baba, która bałamuci młodych chłopaków. Albo ktoś z przeciwnej drużyny robi sobie z ciebie jaja i wymyślił tę całą Cillę, żeby zrobić ci dowcip.
– Cilla taka nie jest, nie wiesz o czym mówisz. – Abarca pogroził mu palcem. Czuł instynktownie, że po drugiej stronie słuchawki kryła się piękna dziewczyna, z marzeniami i pasją, dobrym sercem, a nie jakiś zwyrodnialec. Ostatnie słowa Pata dały mu jednak trochę do myślenia. Co jeśli to tylko dowcip? Co jeśli ktoś z jego rywali rzeczywiście zrobił to umyślnie? Nie, to na pewno nie to. Ufał Cilli. – Tylko dzięki niej jakoś jestem w stanie przetrwać przedmeczową presję, więc nie zaczynaj, Pat.
– Obejrzyj sobie porno, Yon, skoro już musisz. Albo po prostu znajdź sobie dziewczynę.
– Nie oglądam pornosów, co ja mam piętnaście lat? – żachnął się jak wielki specjalista, czym wywołał na twarzy Patricia rozbawienie. Mina lekko zrzedła jego kumplowi, kiedy dodał: – Myślisz, że raz pobzykałeś, to pozjadałeś wszystkie rozumy? Lepiej sam obejrzyj jakiś film dla dorosłych i się trochę podszkol, bo Ruby w końcu zda sobie sprawę, że w oceanie pływa wiele rybek.
– Słucham? – Gamboa nie rozumiał, co to niby miało do rzeczy. Było mu dobrze z Ruby, bardzo ją lubił. Co prawda przeżyli mały kryzys, ale liczył, że wszystko jakoś się ułoży. Insynuacje Yona go wkurzyły.
– Ruby chodzi do szkoły w Pueblo de Luz z największymi ruchaczami, jakich znam. Tak tylko mówię – nie możesz jej mieć na oku cały czas, więc po prostu się dokształć w kwestiach intymnych. Jak będzie zaspokojona, to nie będzie szukała wrażeń gdzie indziej. – Yonatan wzruszył ramionami, jakby ta logika była jedyną słuszną na świecie.
Po chwili pożałował swoich słów, kiedy poczuł, jak czyjaś silna dłoń ciągnie go za ucho. Wyrwał się i spojrzał na swojego oprawcę, którym okazał się być Joel. Jego wuj stał w szatni i przysłuchiwał się tej wymianie zdań ze zmarszczką na czole.
– Mama nie nauczyła cię szacunku do koleżanek? – zapytał Santillana, witając się z Patem żółwikiem. Gamboa zacisnął wargi, obserwując to starcie. – Wiesz, kogo mi przypominasz? Jednego z tych gości z filmów pokroju „American Pie”, co chcą tylko zaliczyć i mają gdzieś wszystko inne. Miałbyś młodszą siostrę, to by ci się odechciało takich żartów.
– Nie dawaj mamie pomysłów, jest za stara na dziecko.
Za te słowa Abarca oberwał tym razem w tył głowy. Rozmasował obolałe miejsce, przeklinając pod nosem i zapytał wuja, co robi w ich szatni.
– Miałem zabrać cię na stadion i trochę porzucać, ale ewidentnie masz inne plany. – Zmierzył nastolatka wzrokiem od stóp do głów. – Pat, masz ochotę?
– Chciałbym, Joel, ale jestem umówiony. – Gamboa uśmiechnął się rozmarzony, a Yon skrzywił się za jego plecami. Od kiedy Patricio miał dziewczynę, to nagle nie miał na nic czasu.
– W takim razie utknąłem z tobą, Yon. – Santillana załamał ręce, udając, że bardzo nad tym faktem ubolewa. W rzeczywistości lubił spędzać czas ze swoim jedynym siostrzeńcem, wiedział, że wcale nie jest takim bucem, ale czasami to, co wypływało z jego ust nawet jemu ciężko było wybronić. – I skołuj sobie rakietę, jutro wieczorem gramy debla w tenisa.
– Tenisa? Z kim?
– Z Normą i jej synem.
– O nie, nie, nie, nie ma mowy. – Yonatan zarzucił sobie torbę sportową na ramię, kręcąc głową i śmiejąc się przy tym, jakby uznał to za kiepski żart. – W życiu! Nie będę grał w tenisa z Delgado, odpada.
– Yon jest kiepski w tenisa – odezwał się w imieniu kolegi Patricio, kończąc wiązanie butów. – Całe życie poświęcił piłce nożnej, nie zostało mu energii na inne sporty.
– Przymknij się, Pat! – Syn Ramony się oburzył, ale nikt go już nie słuchał. Patricio i Joel zdawali się prowadzić konwersację bez jego udziału.
– A ty grywasz, Pat? Chcesz zastąpić mojego drogiego siostrzeńca? Doprawimy ci skwaszoną minę i ten żałosny tatuaż na nodze, będziesz jak znalazł.
– Choć to kusząca propozycja, jestem zmuszony odmówić. Ale mogę podać ci nazwisko kogoś, kto jest świetny w tenisa i kogo Yon nie znosi nawet bardziej niż Marcusa Delgado.
– Dobra, dobra, wiem, co próbujecie zrobić. – Abarca wystawił ręce, jakby chciał im pokazać, że miarka się przebrała i nie muszą już mu bardziej dowalać. – Dlaczego musimy grać z nimi w debla? Debel nie powinien być mieszany?
– Nie, to jest mikst. Ty i tak w tej chwili jęczysz jak mała dziewczynka, więc w sumie co za różnica – rzucił ze śmiechem Patricio, uchylił się przed ciosem i odszedł, kiwając im ręką na odchodnym.
– Naprawdę się wkręciłeś, Joel. Serio to musiała być Norma Aguilar? Tyle jest kobiet na świecie, a ty musiałeś akurat wybrać matkę Delgado. – Młody Abarca nie mógł tego pojąć.
– Miłość nie wybiera.
– Zaraz, ty ją KOCHASZ?! – Yon zatrzymał się jak wryty w drodze na parking, a szczęka opadła mu do ziemi.
– To tylko takie wyrażenie. – Joel roześmiał się na widok jego miny. – Ale czy to by było takie złe? Normę łatwo pokochać.
– Tak, Fabian coś o tym wie.
– Słucham? – Santillana zmarszczył brwi, bo nie dosłyszał szeptu Yonatana.
– Nic, nic. Jedźmy poodbijać trochę tę piłkę do baseballa, przyda mi się wyładować frustrację.
– Wiem, że wolałbyś zabawę innymi piłkami, ale zostaw to na później.
– Joel!
– Chodź już. – Santillana wybuchnął śmiechem, chwycił jego głowę pod pachę i poczochrał mu włosy na czubku głowy.
Mógł mieć siedemnaście lat, ale dla niego to był nadal dzieciak.
***
Wbrew temu co mogłoby się wydawać, serce Ivana Moliny nie było z kamienia. Rozczuliły go słowa Vedy i mówiąc całkiem szczerze, poczuł się fatalnie, że ją zmartwił swoim nierozważnym zachowaniem. Nie sądził, że jeszcze kiedyś to usłyszy – słowo „tato” brzmiało jednocześnie bardzo znajomo i bardzo obco w ustach nastolatki. Te cztery litery były w stanie podnieść go z łóżka i uzdrowić jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Dlaczego tylko miał wrażenie, że nie był godny, by je usłyszeć?
Od śmierci Gracie minęło sześć lat, a on utknął w czasie, zbyt pochłonięty zemstą, by zwracać uwagę na cokolwiek innego. Praca, przygodny seks, znów praca – tak wyglądało jego życie, zanim nie wkroczyła w nie Veda Balmaceda. Veda ze swoją miłością do muzyki, kreśląca nuty na ścianie w jego salonie, przygarniająca pieska, który upodobał sobie buty Ivana. Veda, która kochała ropuchy i wtorki z taco, która śpiewała Abbę, gotując i która kupowała mu kosmetyki, bo jeden żel do całego ciała dla faceta nie przystoi. Molina roześmiał się, kiedy zdał sobie z tego sprawę, ale chyba tylko ta dziewczyna potrafiła go zmusić do wzięcia prysznica. Nie mieli ze sobą nic wspólnego, nie był melomanem, z którym mogłaby pogadać o wiolonczeli, operze czy muzyce klasycznej w ogóle. Nie był typem, który chodzi na zakupy i pozwala sobie robić manicure i maseczki z błota, a jednak nie było między nimi granicy. Ivan Molina kochał tę dziewczynę jak własną córkę, wiedział o tym od dawna, ale serce mu się łamało za każdym razem, gdy ją widział, a kiedy wypowiedziała to jedno z pozoru niewinne słowo, złamało się na tysiąc kawałeczków. To oznaczało, że nie było już odwrotu i gdyby coś stało się Vedzie, wiedział, że by tego nie przeżył. Nie drugi raz.
Lekarz wypisał mu leki na przeziębienie, zlecił kontrolę za parę dni i kazał mu się nawadniać, a on słuchał jednym uchem, a wypuszczał drugim. W głowie miał już obmyślony plan działania. Nie zamierzał zostać z Eleną i Vedą – tak na wszelki wypadek wolał nie ryzykować, gdyby jakieś świństwo miało się jednak rozwinąć w jego organizmie. Przeszło mu przez myśl, by zamieszkać naprzeciwko i wprosić się do Salvadora, ale po pierwsze nie miał na to ochoty, a po drugie Elena i Veda bywały u niego tak często, że siłą rzeczy mogłyby złapać jakieś zarazki, więc musiał wymyślić coś innego. Uśmiechnął się do własnych myśli, bo odezwał się w nim złośliwy chochlik.
Po drodze wstąpił do Gry Anioła i poprosił o zupę na wynos. To takie typowe męskie zachowanie, by na przeziębienie zażyczyć sobie ciepły rosół. Leki i suplementy i tak nic nie dawały na „męską grypę”, a taką diagnozę usłyszał od Osvalda, który był tym wyraźnie uradowany.
– Już wyszedłeś? Jak się czujesz?
Nie spodziewał się spotkać nikogo znajomego w restauracji, do której wszedł tylko na chwilę, a jednak szeryf był dosyć znaną postacią w miasteczku, więc budził zainteresowanie, szczególnie, że miał na sobie chirurgiczną maseczkę na wypadek, gdyby czymś zarażał. Debora odnalazła go przy kontuarze i przyjrzała mu się z troską. Nie byli już małżeństwem, ale dbali o siebie nawzajem na swój własny sposób.
– Nic mi nie jest, tylko trochę zmęczony. Wyśpię się i mi przejdzie. A co jest z tobą? – zapytał, taksując ją wzrokiem od stóp do głów.
– Co ma ze mną być? – Deb poczuła się okropnie po jego słowach. Spojrzała w dół na swoją najlepszą koktajlową sukienkę. Może źle wyglądała, może wypadła z obiegu.
– Ty mi powiedz. Czemu się tak wylaszczyłaś, jesteś na randce? – Ivan zmarszczył brwi, szukając wśród gości przy stolikach jakiegoś faceta, który pasowałby mu na potencjalnego chłopaka Debory, ale nikogo takiego nie znalazł. – Wystawił cię?
– Przyszłam wcześniej. – Debora westchnęła, widząc iskierki w oczach byłego męża, który miał wyraźną uciechę, nabijając się z niej. – Widzisz to? – Pokazała mu swoją dłoń z bliska z kilku stron, ale on nie miał pojęcia, co ma na myśli, więc wyjaśniła: – Nie mam już obrączki, mogę chodzić na randki.
– Pewnie, że możesz, przecież cię nie oceniam.
– Właśnie dokładnie to robisz.
Może robił to nieświadomie, ale prawda była taka, że nigdy nawet przez myśl mu nie przeszło, że Deb mogłaby się z kimś spotykać. Od kiedy pamiętał, był jedynym facetem w jej życiu i jeśli miał być całkiem szczery przed samym sobą, było to miłe uczucie, zupełnie jak na samca alfa przystało. Był pierwszym chłopakiem Debory, był też jej mężem przez pięć lat. Wcześniej schodzili się i rozchodzili i podczas gdy on miał w międzyczasie liczne przygody, jej nigdy nie widział z żadnym facetem, nigdy bardziej się nie angażowała, choć czasami zdarzało jej się poderwać jakiegoś gamonia, by zrobić mu na złość. Zawsze jednak do niego wracała.
– Nic nie mówię. Miłej randki – życzył jej powodzenia, rzucając ostatnie spojrzenie. – Ładnie wyglądasz. Liczysz na coś więcej?
– Ivan. – Guzmanówna skarciła go, czując, że niepotrzebnie nałożyła tego wieczora róż na policzki. – To pierwsza randka z kupidyna, nie znam go. Zostaliśmy sparowani przez aplikację, nawet nie wiem jak wygląda. Wybrałam opcję randki w ciemno.
– O Chryste. – Molina skrzywił się na samą myśl. – Dlatego przyszłaś wcześniej, żeby kręcić się przy barze i uciec, jak do środka wejdzie jakiś staruch z obwisłymi jajami?
– Czasami jesteś jak dzieciak, wiesz?
– Mów mi jeszcze. – Szeryf się roześmiał, a zaraz potem wzrokiem pobłądził w dół na jej zgrabne odsłonięte nogi. – Ogoliłaś nogi?
– Ivan, idź już. – Deb ze złością odwróciła się w stronę wejścia do restauracji, smagając swojego ex długimi włosami po twarzy. – O Boże, to chyba on.
Ivan rozmasował obolały policzek i spojrzał w tym samym kierunku, co ona. Jeśli wcześniej był rozbawiony, teraz nabawił się ataku kaszlu, bo tak zaczął się śmiać, że nie mógł przestać. Dosłownie rozbolał go brzuch ze śmiechu.
– Jakim cudem sparowała was aplikacja? Które z was tak nakłamało? – Nie mógł w to uwierzyć. Odszedł zanosząc się śmiechem i kiwając mężczyźnie głową przy wejściu. – Dobrej zabawy.
Elias Rocha zacisnął zęby i zignorował złośliwe przytyki, wzrok wlepiając w Deborę Guzman, która pomachała mu ręką nieśmiało i wskazała na stolik, który już na nich czekał.
– Przynajmniej odpada niezręczne powitanie. – Uśmiechnęła się, próbując jakoś naprawić sytuację. – Zamówimy?
– Nie musimy, możemy skończyć tę farsę tu i teraz. Oboje zaoszczędzimy czas i energię. – Nauczyciel fizyki chciał już wstać od stolika, ale ona złapała go za ramię i pociągnęła z powrotem na miejsce.
– Daj spokój, jesteśmy dorośli. Możemy zjeść razem posiłek i miło spędzić czas, prawda?
– Algorytm kupidyna chyba się popsuł. – Rocha chwycił kartę dań, sam nie wiedząc, co na to odpowiedzieć.
Debora też nie miała pojęcia, jak się zachować. Prawdą było, że zapisała się na portal randkowy, stwierdzając, że już czas, by wyjść do ludzi. Kiedy kupidyn podsunął jej kwestionariusz jej idealnego typu faceta, postanowiła trochę poeksperymentować i wybrała cechy, których nie widziała jeszcze u żadnego z tych, z którymi kiedykolwiek się spotykała. I tak oto spotkała się z kolegą ze szkoły. Kolegą, który obracał się w liceum w innych kręgach i niespecjalnie im było po drodze. Postanowiła jednak dać temu szansę.
– Daj spokój, Debbie. Nie musimy, naprawdę. Nigdy mnie nie lubiłaś. Szczerze mówiąc, nie wiem nawet, czy wiedziałaś, kim jestem.
– Jasne, że wiedziałam, tylko mieliśmy różne zajęcia i znajomych. Tu lubiłeś bibliotekę, a ja…
– Spotykałaś się ze szkolnym gwiazdorem – wszedł jej w słowo i trudno się było z tym nie zgodzić, ale tego wieczora Deb miała już serdecznie dosyć Ivana Moliny.
Było jej przykro, jeśli w przeszłości czuł, że go ignorowała albo uważała się za lepszą od niego. Teraz siedział przed nią cały ubrany na czarno, a ona zrozumiała, co mówiła Nela, kiedy twierdziła, że uczniowie nazywają jednego z nauczycieli Ponurakiem. Deb odłożyła kartę dań na bok i oparła ramiona na stoliku.
– Może po prostu pominiemy tę niezręczną kolację i pójdziemy do ciebie?
– Słucham? – Rocha oderwał wzrok od potraw w karcie i ze zdziwieniem obserwował kobietę siedzącą naprzeciwko.
– Wolałabym nie iść do mnie, aktualnie mieszkam w pensjonacie. Więc jak? |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 17:44:02 07-11-24 Temat postu: |
|
|
cz. 2
Mina Gianluci Mazzarello, kiedy zobaczył sąsiada na swoim progu była bezcenna. Ivan wcisnął mu w dłonie pojemnik z zupą na wynos i wszedł do środka, nie czekając na zaproszenie.
– Masz małą kanapę, ale niech będzie. Rozkładana? – Dokonał oględzin mebli w salonie, jakby już miał to wszystko rozplanowane.
– Przepraszam, co? – Gianluca zamknął drzwi i przyjrzał się posiłkowi w swoich dłoniach. – Przyniosłeś mi rosół?
– To taki podarunek na zgodę. Jest dobry, jadłem go już w „Grze Anioła”, nie zatrułem. – Ivan uznał, że chyba warto to odnotować. W młodości robił mnóstwo różnych głupot, a Mazzarello nadal patrzył na niego z powątpiewaniem. – Słuchaj, Luca, oboje jesteśmy trochę rozłożeni, nie chcę zarazić dzieciaka. Ty mieszkasz sam, przenocuj mnie na kilka dni i będziemy kwita.
– Czy my kiedykolwiek będziemy kwita? – Mężczyzna szczerze w to wątpił, ale wbrew sobie poszedł do kuchni, by podgrzać zupę, którą rozlał do dwóch identycznych miseczek. Ivan uważnie go obserwował.
– Masz mało naczyń.
– Dopiero się wprowadziłem. Zwykle jadam na mieście – poinformował swojego gościa, ale jakoś specjalnie nie oponował i pozwolił mu się rozgościć. Może gorączka jemu też pomieszała w głowie.
– No tak, jesteś zbyt zajęty, żeby pichcić w domu. Słyszałem, że zająłeś się sprzedażą domu Basty’ego.
– Robię przysługę po znajomości.
– I Basty nie ma nic przeciwko? – Molina uniósł wysoko brew. Wiedział, że jego przyjaciel był lepszy od niego, ale żaden facet nie mógł pozostać obojętny wobec nowego chłopaka byłej żony, a przynajmniej tak mu się wydawało.
– Basty jest dorosły. Tylko tobie najwyraźniej przeszkadza to, że spotykam się z Anitą. – Gianluca zabrał się do jedzenia zupy, która przyjemnie rozgrzewała.
– Nie tylko. Twoja córka też nie wydawała się zadowolona, kiedy widziała nas w piątek nad jeziorem. Jak jej na imię?
– Alessandra, ale woli Alex.
– Alex ma do ciebie sporo żalu, widziałem to po jej minie.
– Sam wychowujesz nastolatkę, wiesz jak to z nimi jest. Kurczę, sam czasami zachowujesz się jeszcze jak nadęty bachor. – Mazzarello uśmiechnął się złośliwie nad swoją miską.
Na twarzy Ivana pojawił się krzywy grymas. Może błędem było przyjście tutaj, istniało bowiem prawdopodobieństwo, że udusi tego faceta poduszką we śnie. Jednak tylko tak mógł mieć oko na Vedę, nie ryzykując, że ją czymś zarazi, więc zdecydował się przełknąć swoją dumę.
– Gadałeś z siostrą? – zapytał, by zmienić temat. Ciekawiły go rodzinne relacje Mazzarello. W końcu to sam Gianluca pierwszy zauważył, że coś jest nie tak z wodą w jeziorze. Gdyby chciał kryć Marlenę i DetraChem, pewnie nic by nie mówił. Facet był bystry, musiał wiedzieć, że firma jego starszej siostry jest potencjalnym winowajcą.
– Rozmawiałem. Nie ma oficjalnego stanowiska firmy i nie będzie. Marlena uważa, że to niepotrzebne sianie paniki. Poza tym jeśli nazwa DetraChemu pojawi się w publicznych rozważaniach na temat tego, dlaczego fragment jeziora dostał zabezpieczony, jest gotowa wytoczyć proces. To próba dyskredytacji przed wyborami i szkalowanie dobrej reputacji jej biznesu. Jej słowa, nie moje – dodał Gianluca, jakby już przeczuwał, jaka będzie reakcja szeryfa.
– Twoja siostra zawsze była cwana. – Molina zajął się swoją zupą. Był zmęczony i właściwie nie miał chęci się tym teraz zajmować. – Mam nadzieję, że nie będę ci bardzo przeszkadzał na tej kanapie? Nie chcę odstraszać gości. – Udał niewiniątko, kiedy rozciągał się chwilę później na kanapie, szykując się do drzemki.
– Zrobiłeś to specjalnie, prawda? – Gianluca zbyt dobrze go znał, by wierzyć w przypadki. – Spokojnie, Ivan, nie sądzę, by Anicie przeszkadzała twoja obecność. Mam dźwiękoszczelne ściany. – Uśmiechnął się i zniknął w swojej sypialni.
– Gnojek. – Ivan rzucił poduszką w zamykające się powoli drzwi.
Veda zrobiła mu listę, jak zdobyć serce kobiety, ale zapomniała o jednej ważnej rzeczy – co zrobić, kiedy ktoś inny już go w tym uprzedzi?
***
Olivia powoli odbudowywała swoją reputację w szkole. Wydarzenia z zeszłego semestru, kiedy niesłusznie oskarżyła wuefistę o nieodpowiednie zachowanie, mocno nadszarpnęły jej wizerunek, ale tyle się działo, że uczniowie zdawali się puścić to w niepamięć. Gdyby blondynka mogła cofnąć czas, zrobiłaby to, ale niestety nie miała takiej możliwości. Jej pycha, jej wrodzona potrzeba do bycia najlepszą, była przyczyną jej najgorszego koszmaru i będzie musiała z tym żyć. Marcus mógł twierdzić, że to nie jej wina, że nie zrobiła nic złego, ale ona wiedziała swoje – Oliver Bruni nie tknąłby jej, gdyby tylko trzymała buzię na kłódkę. Przecież Marcus sam powiedział, że trener nie chciał jej skrzywdzić dlatego, by zaspokoić swoje dzikie żądze, nie dlatego, że mu się podobała czy czuł jakiś dreszczyk emocji romansując z uczennicą. Zrobił to, bo chciał wymierzyć jej karę, chciał dać jej nauczkę, pokazać, że z nim się nie zadziera, że to on rozdaje karty. I wyglądało na to, że tak właśnie było. To on wciąż wygrywał, już sam fakt, że musiała oglądać jego gębę codziennie w szkole był wystarczającą torturą, ale wiedziała, że w końcu dostanie za swoje. Gdyby tylko udało się uchwycić Łucznika Światła, wszystko byłoby prostsze, ale nie mogła przecież prosić o pomoc Lidii, to była zbyt delikatna sprawa. Olivia postanowiła zatem wziąć sprawy w swoje ręce.
– Ojejku, ale ze mnie niezdara – wyrwało jej się piskliwym dziewczęcym głosikiem, kiedy bardzo umyślnie wpadła na kolegę ze szkoły na korytarzu, rozsypując książki.
– Nic ci się nie stało?
Daniel Mengoni to prawdziwy dżentelmenem – nie obchodziły go zniszczone zeszyty, a raczej fakt, czy dziewczyna nic sobie nie zrobiła. Jak to możliwe, że do tej pory nie dostrzegła tego, że jest wysoki, przystojny i dobrze zbudowany? Był uprzejmy i pomocny, a przede wszystkim lubiany. Nie znała nikogo, kto źle by o nim mówił, pomijając zazdrosnych chłopaków z klasy, którzy przezywali go beksą. Olivia uważała, że prawdziwy facet nie wstydzi się płakać. Znała Daniela bardzo dobrze, razem jeździli na letnie kolonie, często mieli razem sportowe zajęcia, a on zawsze był liderem w każdej grupie, w której się znalazł. Gdyby przez ostatnie lata nie była tak zapatrzona w Marcusa Delgado, Daniel pewnie byłby jej wyborem numer jeden. Poza oczywistymi fizycznymi atutami i dobrym usposobieniem pochodził też z dobrej rodziny, był ustawiony i zdawało się, że był zbyt idealny, by być prawdziwy. No i może ten jeden nieodgadniony aspekt jego osobowości właśnie dlatego tak bardzo ją intrygował.
– Wszystko dobrze, dzięki – zaświergotała, zakładając blond kosmyki za uszy. – Och, ale ze mnie głuptas.
– To chyba twoje. – Daniel podał jej zeszyty i jego oczy rozszerzyły się lekko na widok artykułu wyrwanego z gazety, który celowo włożyła między stronnice. Najnowszy materiał o El Arquero de Luz i jego braku aktywności od jakiegoś czasu. – Czy to…? – zapytał, a Olivia udała zawstydzenie.
– Ach, tak, to on. Wybacz, po prostu go podziwiam. – Schowała pospiesznie kawałek papieru. – Wiele bym dała, by móc z nim porozmawiać, wiesz?
– Tak?
– Chcę mu podziękować za uratowanie mnie przed tym cygańskim zbirem w święta. Zabrali moją torebkę, wszystkie oszczędności. Gdyby nie Łucznik pewnie już bym ich nie odzyskała. Policja niewiele robi w tym mieście, ale On daje nam nadzieję, nie uważasz?
– Cóż, ja… – Daniel nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Olivia sprytnie wykorzystywała każdą lukę w jego wypowiedziach, by wtrącić swoje trzy grosze.
– Tak między nami, jest kilka spraw, które mogą go zainteresować. Jeśli tylko go spotkam, przekażę mu szczegóły. Nie powinien marnować swojego talentu, jest jeszcze dużo do zrobienia. Och, muszę lecieć na lekcje! – pisnęła, kiedy zadzwonił dzwonek i wyrwała się w stronę klasy, zostawiając go osłupiałego. Miał nad czym myśleć.
– Brawo. – Ruby, która obserwowała całe zdarzenie z lekkim zdegustowaniem z boku korytarza, udała, że bije jej brawo. – Powinnaś dostać Oscara.
– Myślisz, że się odezwie? – Bustamante nie wyczuła sarkazmu, zbyt była podniecona swoim przedsięwzięciem.
– Olivio, naprawdę nie sądzę, że powinnaś się tym zajmować. – Siostra Ingrid ruszyła z nią do wnętrza klasy. – To trochę tak, jakbyś podrywała chłopaka koleżanki.
– Daj spokój, Lidia tylko raz się całowała z Danielem, wielkie mi rzeczy. Wcale ze sobą nie chodzą.
Usłyszały huk za plecami i podskoczyły w miejscu, a kiedy się odwróciły, zobaczyły profesora Saverina, który opuścił teczkę na ziemię, kiedy usłyszał mimochodem ich rozmowę. Kiwnęły mu głową na powitanie i szybko zniknęły w klasie.
– No masz, teraz Lidia będzie miała przez ciebie problemy. – Ruby pochyliła głowę, by nikt ich nie słyszał, jak wymieniają się spostrzeżeniami.
– Spokojnie, Saverin w jej wieku odwalał pewnie gorsze numery. – Blondynka machnęła ręką, ale w gruncie rzeczy czuła się winna, tym bardziej że odpowiadała też pośrednio za „aferę gumkową”. Po tym jak na balu bożonarodzeniowym wcisnęła Montes do torebki garść prezerwatyw, wiele osób miało ją teraz za puszczalską. Wśród osób siedzących w ławkach dostrzegła brunetkę i posłała jej niewinny uśmiech. – Mam nadzieję, że Lidia mnie nie zabije – szepnęła przez zaciśnięte zęby, nadal nie przestając się uśmiechać w stronę Lidii, która chyba niczego nie podejrzewała. – Montes potrafi być straszna. Nie było cię wtedy, jak się pobiłyśmy na szkolnej wycieczce. Oskarżyłam ją o kradzież bransoletki, którą dostałam od taty, było groźnie. – Bustamante pogłaskała się po swoich cennych blond włosach, jakby przypomniała sobie ze szczegółami tamtą walkę w pokoju w akademiku Ciudad de Mexico. Wtedy musiał je rozdzielić sam profesor Saverin, teraz mogła nie mieć tyle szczęścia.
– Oskarżyłaś ją bezpodstawnie?
– Nie, na serio ją ukradła. Ale wtedy była inną osobą, teraz się przyjaźnimy.
– No nie wiem, to ty flirtujesz z chłopakiem, który jej się podoba.
– Już ci to tłumaczyłam, Ruby, to skomplikowane. Nie chcę jej ukraść Daniela, chcę po prostu wykorzystać go do własnych celów.
– To zabrzmiało okrutnie. – Valdez spojrzała na przyjaciółkę spode łba. Wydawała się być mocno zdeterminowana, żeby pozbyć się Olivera Bruniego, ale chyba nie do końca wiedziała, jak się za to zabrać.
Na szczęście do klasy zaczęli napływać kolejni uczniowie i Olivia nie musiała już się tłumaczyć. Kilka osób rozpromieniło się na widok Sary Duarte, która weszła do sali, podpierając się o jednej kuli. O dziwo bardzo żwawo jej to szło, biorąc pod uwagę, że miała zranioną nogę i dopiero co wyszła ze szpitala.
– Sara, wróciłaś! Jak noga? – Veronica próbowała dopytać o stan zdrowia byłej przyjaciółki, ale ta tylko wystawiła w jej stronę rękę i ruszyła w przeciwnym kierunku.
Stanęła nad ławką Marcusa i uderzyła w nią otwartą dłonią, zapewne chcąc wyglądać groźnie, ale nie za bardzo jej się to udało, bo zwykle była dobroduszna z natury.
– Dlaczego nie mówiłaś, że wychodzisz? Przyjechałbym po ciebie. – Delgado zatroskał się, widząc jej opatrunek. – Jak się czujesz, nie chcieli zostawić cię dłużej w izolatce?
– Cicho siedź, Marcus, teraz ja mówię. Dlaczego musiałeś znów coś odwalić? – Sara jęknęła, a w jej oczach zalśniły łzy, ale ciężko było powiedzieć, czy to łzy bólu po urazie czy może złości.
– Porozmawiajmy na zewnątrz – zaoferował, podnosząc się z ławki i rzucając wylęknione spojrzenie w stronę innych uczniów.
– A co, masz coś do ukrycia? Nikt jeszcze nie wie, że zostałeś pozbawiony funkcji przewodniczącego samorządu i to ja jako twoja zastępczyni mam ten zaszczyt od teraz pełnić tę rolę? – Sara prychnęła, kiedy wypowiadała te słowa. Nie chciała awansu w taki sposób, uwielbiała pracować razem ze swoim przyjacielem w radzie uczniowskiej, tworzyli zgrany duet. Teraz to już nie to samo. – Nic dziwnego, ja sama dowiedziałam się w szpitalu od Fabiana Guzmana. Szkoda że ty nie miałeś odwagi, by napisać mi choćby głupiego esemesa.
– Widziałaś mojego ojca w szpitalu? – Jordan nie wydawał się być zainteresowany najnowszymi plotkami ze szkolnego świata, bardziej ciekawy był, co jego ojciec robił u Sary w szpitalu.
– Tak, przyjechał do doktora Fernandeza i odwiedził mnie, był ciekaw jak się czuję, a jako opiekun samorządu przekazał mi tę radosną nowinę – dodała już zgorzkniałym tonem na koniec.
Chłopak zmarszczył brwi, siadając w ławce obok Marcusa. Jego ojciec nigdy go nie odwiedził w szpitalu, nawet kiedy leżał w śpiączce farmakologicznej, a przynajmniej Jordi nic na ten temat nie wiedział. Jakoś ciężko mu było zrozumieć, dlaczego odwiedził Sarę. Bajeczka o przekazaniu wieści dotyczących samorządu wydała mu się podejrzana, ale nie odezwał się już ani słowem, bo Duarte kontynuowała swój wywód pełen wyrzutów:
– Fabian próbował interweniować, ale nawet on nie mógł nic wskórać, dyrektor był nieugięty. Podobno to i tak łagodna kara, bo pani Mengoni domagała się zawieszenia w prawach ucznia, poinformowała nawet ministra edukacji. Uratowało cię tylko to, że sam trener Bruni nie żywi urazy. Dyrektor Torres wie, że Oliver mówi tak tylko dlatego, że potrzebuje napastnika w piątkowym meczu. Mogło być naprawdę bardzo źle, Marcus, a ty masz to gdzieś? To ostatni rok, zaraz trzeba będzie składać podania na studia, w ogóle cię to nie obchodzi?
– Nie było wcale tak strasznie, nic nie zrobiłem Bruniemu – usprawiedliwił się Delgado, czując się naprawdę bardzo głupio, będąc osaczonym w taki sposób przed całą klasą, która dopiero teraz dowiedziała się, że został pozbawiony funkcji.
– Całe szczęście, bo inaczej pani Marlena wywaliłaby cię ze szkoły! – Sara naprawdę nie miała siły mu tego tłumaczyć. Przyjaźnili się od dzieciństwa, ale jego tendencja do bycia zamkniętym w sobie i skrywania emocji czasami była nie do zniesienia, szczególnie dla kogoś takiego jak ona, pełnego ekspresji i pozytywnej energii. – Nie wiem, co się dzieje, ale to okropne, że uwziąłeś się na trenera, który przecież nic ci nie zrobił. Oliver jest jednym z lepszych nauczycieli, których mamy. Jasne, bywa surowy, ale jest naprawdę w porządku, a ty szukasz z nim konfliktu na siłę…
Marcus zacisnął palce na krańcu ławki. Tak właśnie wszyscy postrzegali Bruniego – dobry nauczyciel, umiejący utrzymać dyscyplinę na odpowiednim poziomie. Nikt nie widział, że to wilk w owczej skórze, nikt poza paroma osobami w tej klasie.
– Daj mu spokój, sam walnąłbym Olivera, gdyby kazał mi ćwiczyć rzuty karne. – Jordan odezwał się niespodziewanie w obronie Marcusa. Nawet Delgado spojrzał na niego zdumiony. – Co się tak gapisz, Trzynastka? Karne akurat wychodzą ci najlepiej, a Bruni to dupek.
– To nauczyciel – sprostowała Sara, nie bardzo rozumiejąc, dlaczego młody Guzman wypowiada się w obronie bruneta, ale nie miało to w tej chwili znaczenia. – Zawiodłam się na tobie, Marcus.
Delgado przyjął to na klatę. Wiedział, że przyjdzie mu się zmierzyć z konsekwencjami swoich czynów i właśnie tego obawiał się najbardziej – tego zawodu na twarzach przyjaciół, rozczarowania u matki, dla której zawsze był największą dumą. Pozycja przewodniczącego i tak niewiele była warta, chodziło bardziej o ludzi. A Oliver znów wychodził na bohatera, który nie żywił urazy i nawet wstawił się za nim u dyrektora. Bruni doskonale wiedział, co robić, by inni jedli mu z ręki.
– Dzięki – mruknął w stronę Jordana, kiedy Leticia rozpoczęła lekcje i kazała wszystkim usiąść. Chyba tylko on i Olivia znali prawdziwy powód, dla którego Marcus stracił panowanie nad sobą, ale taktownie o tym nie wspominał.
– Za co? Jesteś idiotą, Trzynastka, jeśli porywasz się z motyką na słońce – mruknął w odpowiedzi Guzman, korzystając z okazji, że nikt ich nie słyszał, bo wszyscy zajęci byli otwieraniem książek. – Ale muszę przyznać, że to miła odmiana słyszeć, jak to ciebie dla odmiany nazywają furiatem, a nie mnie.
***
Ostatnio wszyscy dziwnie się zachowywali i Quen nie miał pojęcia, co jest tego powodem, ale po raz pierwszy od dawna czuł, że jest najnormalniejszą osobą w całym gronie rodziny i znajomych, a to było szokujące odkrycie. Ciotka Silvia, zwykle dziennikarka z ostrym piórem, która nie zostawiała suchej nitki na miejscowej obłudnej elicie, teraz bratała się z kobietą, którą sama obsmarowała w swojej gazecie nie tak dawno temu. Wuj Fabian nic sobie nie robił, że przeciwniczka polityczna parzy sobie kawę w jego kuchni, a Nela zamierzała chodzić na zajęcia z edukacji seksualnej, co było zadziwiające, skoro sama rumieniła się na dźwięk słowa „stosunek”.
Marcus przypakował na siłowni i zaczynał się u niego spóźniony okres buntu, który jego rówieśnicy już dawno mieli za sobą, a Quen przestał go wypytywać, dlaczego omal nie pobił niewinnego trenera Bruniego. Felix spędzał podejrzanie dużo czasu z Veronicą Serratos, twierdząc, że nic go z nią nie łączy i chociaż Ibarra dobrze o tym wiedział – w końcu Castellano był dobrym przyjacielem – to jednak nie był głupi i czuł, że coś się święci. Felix i Vero zdawali się mieć jakieś ukryte sprawy, wciąż znikali i szeptali cicho, przyglądając się wszystkim dokoła, a Enrique poddał się, próbując zgadnąć, co takiego kombinują. Miało to pewnie coś wspólnego ze stażem Felixa w gazecie Ingrid Lopez, w której skądinąd jego przyjaciel ponownie naraził się Dickowi Perezowi. Chociaż nazwisko nie padło, Quen wyczytał kilka informacji między wierszami i czuł, że Felix zdecydowanie zasługuje na miano wnuka swojego dziadka.
Jakby tego było mało, Basty Castellano zdecydował się sprzedać dom i zatrudnił do tego agenta nieruchomości, którym okazał się być nowy facet Anity. Gianluca Mazzarello ze swoim równo przystrzyżonym zarostem i drogich włoskich butach był więc stałym bywalcem po drugiej stronie ulicy, a Quen miał kilka okazji, by mu się przyjrzeć – w niczym nie przypominał swojego braciszka Giacomo, choć w młodości ciężko ich było rozróżnić. Ella obraziła się na ojca i nie zamierzała zgodzić się na sprzedaż domu, wymyślając coraz to różne pomysły, ale jak na trzynastolatkę przystało, nie miała nic do gadania.
Olivia ostatnio odżyła w szkole i próbowała poszerzać horyzonty, skrzykując ze sobą grupę nowych uczniów i próbując wszystkich ze sobą zintegrować, jednocześnie dystansując się od Veronici, co Quenowi wydało się po prostu śmieszne i zaczął sądzić, że chyba nigdy nie zrozumie dziewczyn. A skoro już o dziewczynach mowa, Ruby opuściła ostatni trening szermierki, żeby spotkać się ze swoim nowym chłopakiem i to właśnie Ibarra musiał ją kryć przed Theo Serratosem. Do czego to doszło, że Enrique Ibarra był ostoją normalności w Pueblo de Luz?
Była też ciotka Debora, atrakcyjna kobieta przed czterdziestką, która została w okolicy na dłużej, mimo że zawsze była wolnym ptakiem i nie cierpiała siedzieć w jednym miejscu. Ibarra wiedział, dlaczego Deb to robi – oficjalnie nie miała żadnych ważnych zleceń, ale prawda była taka, że chciała mieć rodzinę na oku, szczególnie swoich bratanków. Quen przeczuwał, że Debora boi się wyjechać, żeby później tego nie żałować – Ofelia była chora i chociaż jej stan był stabilny i poprawił się, od kiedy wuj Fabian zrobił aferę i przeniósł ją do San Nicolas de los Garza, to jednak nadal była osłabiona, a chemioterapia wyniszczała powoli jej organizm. Rozmowy na zoomie z mamą były okropnym doświadczeniem, bo nastolatek musiał robić dobrą minę do złej gry. Opowiadał jej o tym, co się dzieje, śmiejąc się, że to on był tutaj najbardziej dorosły, a mama uśmiechała się delikatnie, przyznając mu rację i powtarzając mu, że jest z niego dumna, że trzyma wszystko i wszystkich w kupie.
Dopiero kiedy kończył rozmowę wideo, mógł rozmasować mięśnie twarzy, które sztucznie napinał, udając, że wszystko jest okej. Nie było okej, a wiedział o tym, bo słyszał, jak Debora płacze w pensjonacie, kiedy myślała, że on już sobie poszedł. Nie było okej, kiedy słyszał okropny wywiad, którego Fernando Barosso udzielił w telewizji, praktycznie oskarżając dobrych ludzi o bycie jakimiś psychopatami. Nie było okej widzieć Ricarda Pereza w wyścigu do stołka w radzie Valle de Sombras, ani słuchać wykładów Joaquina Villanuevy o jedności robotników. Nie było wcale w porządku patrzeć, że tylko Conrado Saverin zdawał się coś w tym mieście rzeczywiście robić, ale i on miał związane ręce.
Nie było łatwo, ale rzeczywiście Quen po raz pierwszy od dawna skupił się na bieżących sprawach, trenował, zakuwał do testów, a w wolnych chwilach malował i wznowił fizjoterapię, chcąc doprowadzić swoją dłoń do porządku. W ostatnim czasie bardzo polegał też na Jordanie – w dobie, gdzie każdy zachowywał się jak nie on, gdzie każdemu powoli trochę zaczynało odbijać, jego kuzyn pozostawał takim samym wkurzającym dupkiem jak zawsze, a Quen cenił sobie tę jedną stabilną rzecz w swoim życiu.
Problemów było co nie miara, ale Quen wszystkiemu był w stanie stawić czoła, wszystkiemu poza zmorą nastoletniej egzystencji. Seks nie był dla niego tematem tabu, ale szybko okazało się, że posiadanie dziewczyny wcale nie znaczyło, że seks idzie z tym w parze. Czuł się winny, że o tym rozmyśla, kiedy działo się tyle innych rzeczy, ale nic nie mógł na to poradzić – był w końcu tylko głupim naładowanym hormonami nastolatkiem, który też miał swoje potrzeby.
– Potrzebuję pogadać o nastolatkach – odezwał się bez słowa wstępu, atakując Huga w szkolnej bibliotece na jednej z przerw. Delgado zwinął w pośpiechu książki o strategii piłkarskiej i podskoczył jak oparzony.
– O jakich nastolatkach? Ja nic nie wiem o nastolatkach.
– O dziewczynach, konkretniej o nastoletnich dziewczynach i tego, czego one w ogóle chcą – dodał, kompletnie nie wyczuwając zakłopotania swojego byłego ochroniarza. – Chodziłeś chyba z nastolatkami, nie?
– Słucham? Nigdy w życiu, żadnych nastolatek, tylko osoby pełnoletnie. Co najmniej dwadzieścia jeden lat i ani dnia mniej. – Hugo postanowił wyłożyć sprawę jasno. Quen skrzywił się po jego słowach.
– Fuj, miałem na myśli, kiedy sam byłeś nastolatkiem, a ty o czym myślałeś? W każdym razie... – Ibarra przysiadł się do jego stolika i spojrzał na niego błagalnym wzrokiem. – Potrzebuję męskiej rady.
– Nie jestem dobrą osobą, by jej udzielić. – Delgado poczuł się, jakby został przyłapany na gorącym uczynku. Randka z nastolatką, którą odbył jakiś czas temu zdawała mu się nadal odbijać czkawką. – Ale tam siedzi Ariel, pogadaj z nim. – Wskazał księdza w kącie biblioteki i czmychnął, gdzie pieprz rośnie.
– Mam gadać o seksie z księdzem?
Quen westchnął, ale właściwie nie miał nic do stracenia. Ostatecznie już rozmawiał otwarcie z Arielem na intymne tematy. Podszedł do okrągłego stolika, przy którym rozsiadł się ksiądz z komputerem i obserwował, jak ten ziewa przeciągle, rozciągając ramiona.
– Zarwana nocka, co? – rzucił podchwytliwie, uważnie analizując jego mowę ciała. Ariel wydawał się być ucieszony na jego widok, choć worki pod oczami świadczyły, że rzeczywiście był niewyspany. – Znużyło cię bieganie po nocach?
– Co proszę? – Ariel nie dosłyszał ostatnich słów, a Quen machnął ręką i przysiadł się do jego stolika. – Co to takiego? Księża naprawdę mają tyle papierkowej roboty? To spowiedź online albo coś takiego?
– Spowiedź online, tego jeszcze nie grali. To by było ciekawe, przydatne w okolicy Świąt Wielkanocnych, wtedy kolejki do konfesjonału są najdłuższe. Nie, to nic z tych rzeczy. Nie są to też listy miłosne od parafianek – uciął ze śmiechem Bezauri, spoglądając na siostrzeńca znad okularów, jakby właśnie się spodziewał, że będzie to kolejny jego żarcik.
– Skąd wiedziałeś, że miałem spytać? – Enrique też się roześmiał. Dobrze dogadywał się z tym facetem mimo ewidentnej różnicy w sposobie myślenia na temat celibatu. – Violka Conde nie wysyła już koszyków truskawek?
– Myślę, że spora większość ozdobiła stoisko wyborcze Ricarda Pereza w tę niedzielę.
– Koszmar, co? Ten facet w radzie miasta to będzie rzeź. Dobrze, że mieszkam w Pueblo de Luz.
– Nie mów hop, Quen, wybory jeszcze przed nami. Może nie zyska takiego poparcia…
– Ciotka Silvia twierdzi, że to niemal pewne.
– Twoja ciocia jest… – Ariel urwał, szukając odpowiedniego słowa. – Powiedzmy, że Guzmanowie raczej podchodzą do życia dosyć racjonalnie.
– Sceptycznie, chciałeś powiedzieć.
– Można to i tak ująć. – Młody mężczyzna uśmiechnął się, ukazując białe zęby.
– Więc dlaczego chodzisz taki zmęczony, jeśli nie przez fanki okupujące parafię?
– Byłem na pielgrzymce, dopiero wróciłem. Wyniesienie kościoła w Valle de Sombras do rangi sanktuarium to wielkie wydarzenie, proboszcz chciał, żebym rozesłał trochę wici, a ja chętnie pomogłem. Odwiedziłem Nuevo Laredo i Juarez, jestem trochę wykończony, ale szczęśliwy, bo mogłem też dopiąć kilka kwestii związanych z pielgrzymką młodzieży na ostatni guzik. To wcale nie jest taka łatwa praca ulokować pięćdziesięcioro nastolatków na El Tesoro. Fernando Barosso wtrącił się do moich planów, ale niestety pozostawił mnie z całą organizacją.
– Nie kumam. Do Pueblo de Luz przyjedzie jakaś pielgrzymka? – Quen podrapał się po głowie. Zastanawiał się, czy cokolwiek o tym słyszał, ale nie wydawało mu się.
– Tak, to mój projekt zakładający asymilację młodzieży z różnych kręgów. Chcę zebrać datki na odnowę kościoła, a przy okazji pomyślałem, że młodzieży przydałaby się zmiana otoczenia i rówieśników. Skontaktowałem się z moimi znajomymi w Juarez i Nuevo Laredo, a oni zgodzili się, że to świetny pomysł, by zorganizować charytatywny turniej sportowy. Pieniądze z biletów na mecze oraz ze sprzedaży lokalnych wypieków, którą będzie koordynowała pani Conde, pójdą na remont parafii oraz dla potrzebujących. Burmistrz Barosso postanowił podpiąć się pod mój pomysł w ramach swojego sanktuarium. Chce też promować wartości chrześcijańskie wśród najmłodszych, a najlepszym ku temu sposobem jest sport.
– Tylko on mógł wymyślić takie bzdury. Ty to wymyśliłeś, a on chce zbierać laury.
– Akurat nie wietrzyłem żadnego podstępu. Chciał pomóc, więc się zgodziłem. Nikt mi jednak nie powiedział, że tak ciężko jest ulokować tyle osób w pensjonacie. Dona Prudencja nie ma nawet tyle pokoi. Fernando Barosso zaoferował, że zapłaci za nocleg i wyżywienie całej grupy, ale kiedy przedstawiłem mu rachunki…
– Wykpił się? – Quen nie był specjalnie zdziwiony taką postawą.
– Tłumaczył się tym, że tak właściwie to jest inicjatywa z pożytkiem również dla Pueblo de Luz, więc oba miasteczka powinny ze sobą współpracować i podzielić się kosztami.
– Typowe. Ale spoko, Saverin uwielbia piłkę nożną, więc wyłoży i z własnej kieszeni, jeśli będzie trzeba. – Enrique od razu uspokoił księdza, bo był co do tego przekonany.
– To tak nie działa, Conrado jest funkcjonariuszem publicznym. Ale rozmawiałem z nim i pieniądze się znajdą. Dona Prudencja jest kochana, właściwie to chciała zaoferować pomoc pro bono, ale się nie zgodziłem.
– Nie powinna płacić za głupie pomysły polityków – zgodził się z nim Quen i wpatrzył się w długaśną listę w Excelu podzieloną na grupy według kategorii wiekowych i płci.
– Uznałem też, że starsze dzieciaki nie powinny raczej być ulokowane w tym samym miejscu, co uczniowie podstawówki. Sam byłem nastolatkiem, wiem jak wyglądają takie wycieczki. – Bezauri wolał dmuchać na zimne.
– Był księżulek niezłym buntownikiem, co? Poprawczak, skóra, motor – wiele nastoletnich serc zostało złamanych.
– Tylko jedno. – Ariel miał ochotę parsknąć śmiechem po minie Quena. – Moje.
– Och nie. Nie mów mi, że się zakochałeś, ona poszła do klasztoru, a ty zostałeś księdzem, żeby ją znaleźć i odzyskać utraconą miłość? – Ibarra zażartował, ale mina mu zrzedła, kiedy Ariel spoważniał i poprawił na nosie okulary. – Serio?!
– Nie, ale twoja mina była bezcenna. – Ksiądz miał niezłą frajdę. Zdjął okulary i odłożył je na bok, jednocześnie mierzwiąc sobie włosy na czubku głowy. – Don Fernando, a może raczej ratusz Valle de Sombras, zapłaci za transport, zakwaterowanie, wyżywienie i opiekę dzieciaków z podstawówki, które zamieszkają w gospodzie w Dolinie. Nie jest ich dużo, to mała katolicka szkoła z Juarez. Natomiast nastolatki z Nuevo Laredo zajmą pokoje na El Tesoro. Przyznam szczerze, że nie mogę się doczekać.
– Więc pielgrzymka znaczy tylko tyle, co uczniowie ze szkoły katolickiej przyjeżdżają pokopać piłkę na nasze zadupie?
– Przyjeżdżają pomodlić się w sanktuarium i przywieźć relikwie swoich świętych. To taka oficjalna inauguracja. A sport łączy ludzi, więc nie mogło go zabraknąć. Myślę, że będzie naprawdę ciekawie.
– Nie wiem czy potrzebujemy więcej męskiego ego na murawie. – Ibarra, który lubił piłkę nożną, ale nigdy jakoś specjalnie nie pasjonowała go do tego stopnia, by chcieć w nią grać na poważnie, skrzywił się lekko na samą myśl. – Nie chcę chyba kolejnego Yona Abarci tylko w wersji z krzyżem i czosnkiem.
– Co ty za filmy oglądasz, Quen? – Ariel nie bardzo wiedział, jak zareagować. Pewnie nie powinien się śmiać, w końcu powaga jego stanowiska zobowiązywała, ale nie mógł się powstrzymać, bo syn Andrei był zabawny nawet się nie starając. – Obiecuję, że na murawie nie będzie więcej testosteronu. Za to możesz się przygotować na porządną dawkę estrogenu.
– Słucham? Sorry, podciągnąłem się z biologii, bo Carolina mnie trochę zmotywowała, ale nadal mi się mieszają te hormony. A może to tobie się pomyliło? Laski będą grać w piłkę nożną?
– Tak, drużyna piłki nożnej z żeńskiego liceum imienia świętego Judy Tadeusza w Nuevo Laredo.
– Nabijasz się.
– Nie, nie zwykłem żartować z poważnych spraw. – Bezauri wbrew swoim słowom, musiał zacisnąć mocno szczękę, by się nie roześmiać. – Będą też siatkarze z męskiego liceum. Cały turniej będzie koedukacyjny.
– I dlaczego mam wrażenie, że Fernando Barosso o tym nie wie? – Ibarra rozdziawił usta ze zdumienia na widok wyraźnego rozbawienia księdza. Zupełnie jakby grał Barosso na nosie.
– Jakoś nigdy mnie o to nie zapytał, a ja też nie sądziłem, że to ważne, by o tym wspominać. – Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Nie zgodziłby się, gdyby wiedział, że chłopcy będą grać przeciwko dziewczynom.
– To prawda, może też mieć lekki problem z mieszanymi zespołami. Ups. – Ariel udał, że jest mu bardzo przykro za ten błąd w komunikacji. – Uważam, że tylko tak młodzież może się zgrać i tylko tak ten projekt ma rację bytu. Boga nie obchodzi płeć czy kolor skóry – wszyscy jesteśmy w jego oczach równi.
– Powiedz to gejom. Jest chyba osobny rozdział w Biblii, prawda?
– Biblia jest księgą metafor, otwartą do interpretacji. Nie można jej brać zawsze dosłownie. Będę się tego trzymał.
– To miło – przyznał Quen i w całym tym ferworze i nowych informacjach kompletnie zapomniał, po co chciał z nim w ogóle porozmawiać.
– Chciałeś ze mną pogadać, prawda? Wybacz, że się tak rozgadałem, ale jestem już, żeby cię wysłuchać. Co tam? – Bezauri oparł się na krześle i wpatrzył w swojego rozmówcę, przypominając mu o jego głównym powodzie podejścia do tego stolika.
– Chodzi o wstrzemięźliwość.
– I chyba nie o tę od potraw mięsnych? Bo jeśli tak, to wiedz, że kościół zrobił się nieco bardziej liberalny w tych sprawach na przestrzeni lat.
– Chodzi o tę wstrzemięźliwość natury cielesnej – wyjaśnił Quen, czując się głupio, że o tym mówi. Zniżył głos do szeptu, ale i tak się zawstydził pomimo niemal pustej biblioteki.
– Możesz powiedzieć słowo „seks”, nie spłonę od tego. – Bezauri zatrzasnął pokrywę laptopa, wiedząc, że szykuje się grubszy temat. – Nie wiesz, jak podjąć ten temat z dziewczyną?
– Właściwie to wiem i go podjąłem. – Chłopak podrapał się po karku w nerwowym geście. – Nie jestem jakimś zboczeńcem, żeby nie było! – Usprawiedliwił się na wszelki wypadek, bo obawiał się, że kapłan może go uznać za jakiegoś niewyżytego seksualnie. – Carolina powiedziała, że chce zaczekać i nie naciskam, szanuję to, naprawdę. Ale ostatnio powiedziała coś dziwnego, początkowo myślałem, że się przesłyszałem, bo rzuciła to tak od niechcenia. Wygląda na to, że ona nie chce zaczekać miesiąca czy nawet pół roku, zanim zrobimy kolejny krok. Ona powiedziała, że chce czekać do ślubu.
Ariel pokiwał głową, biorąc tę sprawę na poważnie. Quen ucieszył się, że przyszedł z tym właśnie do niego. Hugo pewnie by go wyśmiał, podobnie jak jego kuzyn, ale Bezauri doskonale wiedział, co to znaczy zakaz seksu przedmałżeńskiego.
– Szanuję jej wiarę, serio. Nie wiedziałem tylko, że ona jest tak religijna. – Ibarra poczuł się głupio, że wcześniej nie przyszło mu to do głowy. Carolina wychowała się w sierocińcu prowadzonym przez siostry zakonne, śpiewała w kościelnym chórze, mógł się przecież domyślić. – Czy wyjdę na dupka, jeśli jej powiem, że Bóg nie bardzo się przejmuje jej ofiarą?
– Obawiam się, że wyjdziesz na dużego dupka, jeśli użyjesz takich słów. – Ariel miał poważne spojrzenie. Wyglądał teraz tak, jakby go rozgrzeszał, a Quen poczuł się naprawdę jak totalny grzesznik, że w ogóle to rozważa. – Powinieneś szczerze porozmawiać z Caroliną i powiedzieć jej, co czujesz. Wygląda na to, że oboje nie byliście ze sobą do końca otwarci co do waszych oczekiwań. Mówisz, że ona powiedziała to mimochodem? Może źle ją zrozumiałeś?
– Jestem tępy, ale nie aż tak.
– Daj jej przestrzeń, nie naciskaj, po prostu przedstaw swój punkt widzenia.
– Właśnie w tym problem, że cokolwiek powiem, wyjdę na napalonego idiotę. Najgorsze jest to, że ja naprawdę nie chcę się spieszyć i w życiu nie zrobiłbym niczego, przez co poczułaby się do czegoś zmuszana, ale no… Nie chcę się żenić, wiesz?
Ariel nie mógł się powstrzymać. Roześmiał się radośnie tak głośno, że Ariana musiała wyprosić ich z biblioteki, bo przeszkadzali jakimś mieszkańcom Pueblo de Luz. Zabrali rzeczy i wyszli więc na szkolny korytarz.
– Obawiam się, że nie mam dla ciebie idealnego rozwiązania – odezwał się w końcu Bezauri, klepiąc siostrzeńca po ramieniu, jakby chciał mu pokazać, że nie ma się załamywać. – Czasami taka bliskość jest inicjowana spontanicznie, nie trzeba tego planować. Może kiedy Carolina będzie miała świadomość, że może ci w pełni zaufać i oddać ci swoje serce, jej punkt widzenia się zmieni. Małżeństwo to piękna rzecz, Quen, ale nie trzeba powiedzieć sobie „tak” w pełnym kościele, by naprawdę darzyć drugą osobę szczerym uczuciem i szacunkiem. Kiedy dwoje ludzi się kocha, oboje tego chcą i są ostrożni, nie ma znaczenia, czy mają obrączki na palcu, takiego jestem zdania. I Kościół też coraz częściej odchodzi od starych tradycji.
– A mógłbyś to wszystko powiedzieć Carolinie, może na lekcji religii?
– Nie, nie mógłbym, bo to jest rozmowa miedzy nami i mówię to tobie, bo chciałeś znać moje zdanie. – Ariel uszczypnął go lekko w ramię. – Jeśli Carolina chce zaczekać, a ty ją kochasz, uszanujesz to. Po prostu powiedz jej, co czujesz.
– Bez obrazy, Ariel, ale to okropna rada. Eh, trzeba było zapytać Jordana. – Ibarra pokręcił głową i zostawił księdza uśmiechającego się szeroko.
***
Jeżeli ktokolwiek sądził, że dyrektor się ugnie i zmieni zdanie, musiał się rozczarować. Minister oświaty oraz jego wierna przyjaciółka Marlena z radością obserwowali, jak Marcus Delgado zostaje pozbawiony funkcji przewodniczącego szkoły, a Cerano Torres miał związane ręce i musiał ogłosić nowe wybory. Nie popierał przemocy w żadnej postaci, a występek niegdyś idealnego ucznia musiał zostać sprawiedliwie ukarany. Elodia Fernandez wywiesiła na korytarzu listę do naboru kandydatów, gdzie chętni na zwolnione stanowisko mogli się zgłosić.
Lidia przypatrywała się tablicy ogłoszeń z daleka, bijąc się z myślami. Kusiła ją ta perspektywa, ale świadomość, że każdy mógł zobaczyć, jak wpisuje swoje nazwisko sprawiała, że paraliżował ją strach. Bała się wyśmiania, więc wycofała się, obserwując wszystkich z daleka.
– Powinnaś się zgłosić. – Primrose stanęła koło niej, kiwając głową, jakby sama wpadła na ten pomysł i uznała go za świetny. – Widzę, że chcesz, gapisz się na tę tablicę od kilku minut.
– Ja? Właściwie to… – Montes założyła włosy za uszy i przygryzła wargę, nadal do końca nie wiedząc, czy to dobra decyzja.
To był jej ostatni semestr, pełnienie roli w samorządzie na pewno ubarwiłoby jej CV i pozwoliło zdobyć lepsze prospekty na studia, ale to akurat była w tym momencie kwestia drugorzędna. Lidia chciała zostać przewodniczącą, by naprawdę móc coś zmienić. W szkole nie działo się dobrze już od pewnego czasu, a jako przedstawicielka samorządu miałaby mnóstwo możliwości i była pewna, że mogłaby je wykorzystać, by pomagać uczniom, którzy najbardziej tego potrzebowali. Problem polegał na tym, że się bała – jeszcze do niedawna była w szkole niewidzialna, nie rzucała się w oczy, handlowała tabletkami i to było jej główne zadanie. Czy ktokolwiek zagłosowałby na dilerkę?
– To po prostu nie fair, że wylali Marcusa. – Olivia wtrąciła się do ich rozmowy, zupełnie nieświadoma tego, co działo się w głowie Lidii. – Ale jeśli ktoś ma go zastąpić, to uważam, że Rose ma rację i ty, Lidio, sprawdzisz się idealnie.
– Jak to nie fair? Marcus zaatakował trenera, ostatnio świruje. Dobrze, że pani Mengoni zainterweniowała u rady szkoły. – Anna Conde wyrosła obok nich, odrzucając do tyłu włosy i prychając z pogardą. – Nie było sprawiedliwie, że wygrywał wybory co roku.
– Wybory są sprawiedliwe, tak to działa, mamy demokrację. – Rosie wywróciła oczami, tracąc cierpliwość przez szkolną plotkarę. – Może sama kandyduj, jak jesteś taka mądra.
– Nie, dziękuję, nie interesuję się polityką. – Anakonda udała, że kompletnie ją to nie obchodzi, ale nikogo nie udało jej się zwieść – sama wiedziała przecież, że niewiele osób chciałoby oddać na nią głos. – Może chociaż Ignacio wygra.
– Ignacio kandyduje? – Lidia otworzyła oczy ze zdumienia i podeszła bliżej, by zerknąć na listę. Rzeczywiście nazwisko Fernandeza było wpisane wielkimi literami, zajmując trzy linijki na papierze, co tylko ją zirytowało. Syn ordynatora był pewny siebie, a nawet bardzo. – Skoro on może, to ja chyba też – dodała cicho, bo świadomość, że taki kretyn jak Nacho mógłby zasiąść na stołku przewodniczącego tylko zmotywowała ją do działania i dodała odwagi.
– I o to chodzi! – Olivia klasnęła w dłonie z uciechą i uśmiechnęła się, patrząc jak brunetka wpisuje swoje dane na przybitej do tablicy ogłoszeń podkładce.
Lidia odetchnęła z ulgą – zrobiła to, zgłosiła się do samorządu, teraz pozostawało tylko czekać na dalsze szczegóły. Pod listą z zapisami zebrała się pokaźna grupka uczniów, bo wszyscy byli ciekawi tego, kto się zgłosił. Osoby ze wstępnej listy musiały jeszcze zdobyć odpowiednią liczbę podpisów, by móc ubiegać się o oficjalne stanowisko. Fabian Guzman jako opiekun samorządu uczniowskiego zadbał o najdrobniejsze detale i procedury. Dzięki temu można było wyeliminować słabe ogniwa, które chciały kandydować tylko dla żartów. Dla sekretarza gubernatora nie było miejsca na takie dowcipy.
Jordan zatrzymał się przed tablicą z plecakiem na jednym ramieniu. Jego ojciec zawsze wszystko traktował na poważnie, nawet głupie licealne głosowanie. No ale w końcu sam był kiedyś prymusem i przewodniczącym samorządu, więc chyba czuł się za to odpowiedzialny. Franklin również piastował ten szkolny urząd przez kilka lat, miał posłuch wśród rówieśników, ludzie go podziwiali i szanowali, a on sam robił co mógł, by jakoś przypodobać się ojcu. Jordi natomiast nigdy nie podzielał pasji ojca i starszego brata do tego typu zajęć, nigdy nie był jak Franklin. W odróżnieniu od niego miał raczej więcej wrogów niż przyjaciół, a sam wolał łamać zakazy niż ustanawiać szkolne prawo, więc z radą uczniowską nigdy nie było mu po drodze. Skrzywił się na widok kilku nazwisk, które połasiły się na zwolnione przez Marcusa stanowisko. Wskazał na nie kciukiem, odwracając się w stronę Lidii, Rosie, Olivii i Anny, które stały najbliżej, analizując proces rekrutacji potencjalnych członków rady uczniowskiej.
– Po co w ogóle ta szopka? Czy Sara nie powinna objąć funkcji po Trzynastce? Jest jego zastępczynią, to naturalna kolej rzeczy – zapytał, czując, że to całe przedsięwzięcie to jedna wielka farsa.
– Sara w ramach protestu zrezygnowała. Powiedziała, że nie chce być tego częścią – wyjaśniła Olivia, powtarzając słowa, które przekazała jej Duarte, kiedy tłumaczyła swoją decyzję.
– To głupie – skwitował Guzman, dla którego wybory były czymś kompletnie bezsensownym, ale równie żałosne było rezygnowanie z funkcji w ramach solidarności z Trzynastką. – No ale w końcu kto normalny chciałby być w samorządzie?
– Niektórym zależy na tym, żeby mieć realny wpływ na to, co się dzieje. Wiem, że to dla ciebie niepojęte, Guzman, ale wyobraź sobie, że są uczniowie, którzy chcą coś zmienić i których obchodzi sytuacja w szkole – uświadomiła go dobitnie Lidia, czując jednak, że opuszcza ją odwaga. Może zgłoszenie swojej kandydatury wcale nie było takim dobrym pomysłem.
– A ty nie chcesz kandydować, Jordi? – Anna Conde spytała chłopaka z ciekawością. Wszystkie pary oczu zwróciły się w jej stronę jakby zwariowała w ogóle to sugerując.
Jordan wydawał się być rozbawiony i prychnął głośno po tej propozycji – jeszcze tego brakowało, żeby miał się mieszać do tego bagna bardziej niż to konieczne. Już sam fakt, że pojawiał się na lekcjach powinien być wystarczający.
– Fucha przewodniczącego jest dla takich sztywniaków jak Delgado. Siedzenie po godzinach, telefony od nauczycieli i przedstawicieli rady rodziców, organizowanie szkolnych imprez… – zaczął wymieniać wszystkie obowiązki, które przyszły mu do głowy, a był pewien, że znajdzie się jeszcze kupa innych niepotrzebnych zadań. – To coś dla tych, którzy nie mają własnego życia poza szkolą – dorzucił na koniec, uśmiechając się z politowaniem.
Zmierzył raz jeszcze wzrokiem listę, a jego oczy zatrzymały się na końcu, gdzie widniało imię Lidii. Minę miał tak wkurzającą, że Lidia musiała aż zacisnąć dłonie w pięści.
– Cicho bądź, Guzman, nikt cię nie pytał o zdanie – warknęła, mimo że on niczego nie zdążył powiedzieć. Znała go jednak na tyle dobrze, że już przeczuwała jakieś sarkastyczne przytyki. Zaczynała czuć, że zgłoszenie się na stanowisko to ogromny błąd. Zwróciła się więc szeptem do Primrose: – Może powinnam się wycofać?
– No coś ty, Lidia! Będzie dobrze, nadajesz się do tego. Masz posłuch, ludzie chętnie za tobą pójdą, jesteś świetnym kapitanem w naszej drużynie siatkówki. No i widziałam już na tygodniu sportowym, jak potrafisz zgrać zespół. Twoja drużyna jako jedyna zaliczyła zadanie z torem przeszkód, w którym chodziło o pracę zespołową. Umiesz dobrze przewodzić – przypomniała jej koleżanka.
– Ha! Chyba dyrygować. – Jordan nie mógł się powstrzymać i prychnął. Kiedy obie koleżanki spojrzały na niego morderczym wzrokiem, udał skruchę. – Sorry, ale po prostu tego nie widzę.
– Czego? – Lidia zaczęła nerwowo postukiwać nogą. – Myślisz, że się do tego nie nadaję?
– Myślę, że żeby być przewodniczącym potrzeba czegoś więcej niż tylko cech przywódczych – odparł, naprawdę nie wiedząc, jak może jej to wyłuszczyć, żeby zrozumiała. Ewidentnie nie chwytała aluzji, a nie chciał być dupkiem, który powie jej to prosto w twarz.
– To zawsze jakiś start. – Lidia założyła ręce na piersi i zadarła do góry głowę, by dodać sobie trochę animuszu. – Do ciebie na przykład ludzie nie czują respektu, raczej po prostu się boją, że rozkwasisz im nosy, dlatego cię słuchają. Zazdrościsz mi, bo potrafię to, czego ty nie umiesz.
– Litości, Montes. – Jordan wywrócił oczami, nie mając siły nawet się z nią spierać. Postanowił zrobić dobry uczynek i ją uświadomić. – Myślisz, że dlaczego Delgado był przewodniczącym przez ostatnie lata?
– Bo świetnie się uczy, ma nieposzlakowaną opinię, ludzie go szanują i lubią, a on sam jest świetnym liderem, zawsze pierwszy w klasie, pierwszy na boisku… – Olivia zaczęła wymieniać wszystkie zalety Marcusa, ale Guzman westchnął ze zniecierpliwieniem i przerwał jej, wyciągając do góry dłoń.
– I myślisz, że uczniowie zagłosowaliby na niego nawet wtedy, gdyby był szpetny? Gdyby był pryszczatym nerdem w okularach, który potyka się o własne nogi?
– Gdyby potykał się o własne nogi, nie grałby w piłkę nożną – sprostowała ze złością Lidia, doskonale rozumiejąc, do czego pije Guzman i już ją to rozwścieczyło, może dlatego, że sama miała podobne obawy.
– Dokładnie, Montes, wreszcie zaczynasz łapać. – Pokiwał głową, jakby chwalił ją za błyskotliwość. – Wybory do samorządu to konkurs popularności, wygrywa najbardziej lubiany, niekoniecznie najbardziej kompetentny. Zgoda, Trzynastka nadawał się do tego nudnego zajęcia, bo sam jest nudny i do bólu przewidywalny, co nie zmienia faktu, że ludzie nie zagłosowaliby na niego, gdyby nie był popularny. Ale ten tutaj na przykład może sobie pomarzyć. O, ten też, nie mam nawet pojęcia, kto to taki. – Jordan postukał palcem w kilka nazwisk na liście. Imię Nacha na tablicy nadal niezmiernie go bawiło, ale pozostawił je bez komentarza.
– To ma sens, skoro twoja przyjaciółeczka Veronica była przewodniczącą w San Nicolas. Banda napalonych kolesi poszła do urny wyborczej i ją wybrała – odezwała się złośliwie Olivia, a Anna Conde pokiwała głową, niespodziewanie łącząc z nią siły. – Nie liczyło się, co potrafi, tylko jak wygląda.
– O ile mnie pamięć nie myli, to była też twoja przyjaciółka – mruknął tylko w odpowiedzi Jordan, woląc nie wdawać się w tę niepotrzebną dyskusję. Zamiast tego zwrócił się bezpośrednio do Lidii: – Nie mówię tego po złości, Montes, ale chyba jednak to nie twoja bajka.
Brunetka zrobiła się czerwona ze złości, a chwilę później miała ochotę tylko bardziej zapaść się pod ziemię, kiedy w tłumie uczniów dostrzegła Daniela, który zachęcony przez Kevina Del Bosque wpisał się na listę kandydatów. Mengoni dostrzegł ich stojących nieopodal i podszedł ze swoim przyjacielem, uśmiechając się szeroko do Lidii na powitanie.
– Wygląda na to, że będziemy razem rywalizować. – Przywitał się ze wszystkimi i posłał brunetce zawstydzony uśmiech. – Czy to w porządku?
– Dlaczego miałoby nie być w porządku? Zdrowa rywalizacja jest jak najbardziej wskazana. – Olivia odezwała się w imieniu przyjaciółki, którą na chwilę zatkało i nie mogła wykrztusić słowa.
– Bo jeśli to dziwne, to nie muszę brać w tym udziału. Jeśli nie czujesz się z tym komfortowo, mogę się wycofać – dodał syn Marleny, bojąc się, że mógł w jakiś sposób urazić Montes.
– Wstrzymaj konie, Michelangelo. – Jordan uniósł dłoń, zwracając się do niego protekcjonalnym tonem. – Żeby cię dopuścili do wyborów musisz zdobyć jeszcze przynajmniej pięćdziesiąt podpisów na poparcie kandydata i nie liczą się autografy od członków twojej rodziny z grona pedagogicznego. – Jordan uśmiechnął się złośliwie kącikiem ust, patrząc na skonsternowanego chłopaka z wyższością. – Może żadne z was nie będzie dopuszczone do rywalizacji, więc nie chwalcie dnia przed zachodem słońca.
– Hej, Jordan, więcej optymizmu. – Kevin poklepał go radośnie po ramieniu, chyba nie zdając sobie sprawy, że Guzman i słowo optymizm nie szli ze sobą w parze. – Uważam, że to fajna sprawa. Co prawda szkoda mi Marcusa, był świetny jako przewodniczący, ale przyda się trochę świeżej krwi w samorządzie. Dani doskonale się do tego nadaje.
– Serio, ten koleś? – Jordan skrzywił się, bo szczerze w to wątpił. Trzynastka miał chociaż głowę na karku, przynajmniej w większości przypadków, a beksa Mengoni nie zaskarbił sobie jego sympatii czy chociażby najmniejszej porcji szacunku. Nie lubił go, nie ufał mu, a fakt, że należał do rodziny Mazzarello tylko potęgował niechęć.
– A ty nie bierzesz udziału w wyborach? – Del Bosque zwrócił się do kolegi uprzejmie, podobnie jak wcześniej Anna.
Tym razem to Lidia roześmiała się kpiąco tak głośno, że wszyscy spojrzeli na nią, jakby oszalała. Uspokoiła się dopiero po chwili.
– Nie, Kevin. Guzman uważa, że piastowanie urzędu w szkole jest poniżej jego godności. Wiesz, jak ma się zastępcę gubernatora za ojca, to standardy są nieco wyższe. – Zmierzyła pogardliwym spojrzeniem Jordana, mając ochotę odpłacić mu pięknym za nadobne. – Wielki panicz Guzman nie ma czasu na takie przedsięwzięcia, jest zajęty po szkole. A poza tym praktycznie przyznał się przed chwilą, że przewodniczącym powinna być osoba powszechnie lubiana, a jego przecież nikt nie lubi.
– Jordi jest popularny. – Anna Conde wydawała się zdziwiona i jednocześnie oburzona słowami Lidii.
– Nie chodzi mi o popularność wśród dziewczyn. – Lidia wzniosła oczy do nieba, przeczuwając, co Anakonda ma na myśli. – Przyznaj się, Guzman, boisz się sromotnej porażki, dlatego nie chcesz zgłosić swojej kandydatury.
– Jesteś dziecinna, Montes. – Guzman spojrzał na nią z góry. Nie lubił się tłumaczyć i zwykle nie odczuwał nawet potrzeby, żeby to robić, ale ona weszła na niebezpieczny grunt i skaleczyła jego ego. – Nie boję się przegranej. Gdybym chciał, mógłbym kandydować, ale jak słusznie zauważyłaś – nie interesuje mnie szkoła i to, co się tutaj dzieje. Mam dużo lepsze rzeczy do roboty w wolnym czasie niż herbatki z nauczycielami, rozmowy nad polepszeniem dyscypliny i planowanie głupich potańcówek, na które nawet nie chodzę. Gdybym chciał oglądać belfrów po szkole, to zamieszkałbym u Donatella. Bez obrazy – dodał na koniec, udając przepraszający ton, kiedy patrzył w stronę skonfundowanego Mengoniego.
– Cykor z ciebie i tyle. – Lidia wzruszyła ramionami, nie mogąc powstrzymać złośliwego uśmiechu.
– Nie boję się – oświadczył Jordan, zakładając ręce na piersi. Miał wrażenie, że Montes rzuca mu wyzwanie, a on nie lubił być prowokowany.
– Boisz się, że przegrasz z dziewczyną. Twoje wielkie męskie ego jest urażone. W porządku, Guzman, rozumiem. – Lidia tylko kiwała głową w protekcjonalnym geście, a on zacisnął szczupłe palce na ramionach. Sprawiło jej to wielką satysfakcję widzieć go wytrąconego z równowagi. – Niektórzy po prostu się do tego nie nadają.
Jordan poczuł, że zalewa go fala złości po jej słowach. Nie bał się porażki, nie interesowało go to w najmniejszym stopniu – nigdy nie był jak ojciec czy Fanklin i nigdy też nie chciał być, to po prostu nie była jego działka. Jednak w tej jednej chwili zapragnął utrzeć jej nosa i zmazać jej z twarzy ten irytujący uśmieszek. Z satysfakcją stwierdził, że szczęka opadła jej do ziemi, kiedy podszedł do tablicy ogłoszeń, wziął długopis i wpisał swoje nazwisko szybko i niechlujnie, tym samym zajmując ostatnie wolne miejsce na liście.
– Niech wygra najlepszy, Montes. – Uśmiechnął się półgębkiem w swoim stylu i pomachał jej złośliwie na pożegnanie, zanim odszedł.
Lidia kipiała wściekłością. Guzman zawsze musiał robić jej wszystko na złość. Miała ochotę go udusić i pewnie by to zrobiła, gdyby nie fakt, że ręce całkowicie jej zdrętwiały, bo tak mocno zaciskała je w pięści. Dopiero po kilku sekundach dotarło do niej, że jest obserwowana.
– Wszystko w porządku, Lidio? – Daniel wydawał się zaniepokojony jej reakcją.
– Wszystko w należytym porządku – odparła, wysilając się na szeroki uśmiech. Nie miała zamiaru dawać Guzmanowi satysfakcji. Musiała wziąć się w garść i udowodnić mu, że się mylił, no i wygrać za wszelką cenę. – Niech wygra najlepszy, powodzenia! – zaświergotała i pobiegła czym prędzej na lekcje.
– To by było na tyle, jeśli chodzi o zdrową rywalizację – mruknęła Rose w stronę Olivii i Anny.
Kampania wyborcza do rady miasteczka trwała pełną parą i nie wszyscy zdawali się grać czysto. Walka w wyborach do zwykłego szkolnego samorządu zapowiadała się równie zaciekle. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3492 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:20:09 18-11-24 Temat postu: |
|
|
Temporada IV C 034
Helena/Victoria/Elias/Michael/Ruby/ Raquel/Fabricio/Emily/ Alice
cz1
Helena Romo na stanowisku szeryfa nie miała łatwego początku. Pablo Diaz usunął się w cień i nawet gdy na trawniku jego sąsiada zapłoną napis „gwałciciel” przebywający na urlopie ojcowskim mężczyzna zignorował go i wrócił do swoich domowych obowiązków. Pani szeryf rozdzieliła zadania między podwładnych rano wysłuchując raportów. Tak jak się spodziewała nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał, a ludzie woleli oglądać telewizję niż przez okno. Do powiedzenia nic także nie miała wścibska pielęgniarka z lokalnego szpitala uśmiechając się do kobiety i bezradnie rozkładając ręce. Helena natomiast po odwiezieniu córki do szkoły wróciła na miejsce przestępstwa zauważając iż auto Pereza zniknęło z podjazdu. Ręce wcisnęła w kieszenie płaszcza odwracając się w kierunku posesji naprzeciwko. Pablo Diaz stał na ganku i popijał kawę. Na widok policjantki uśmiechnął się lekko pod nosem i zniknął we wnętrzu domu. Helena natomiast przechyliła na bok głowę.
Nagranie płonącego napisu pochodziło z naprzeciwka. Było pod kątem, idealnie wycelowane w sąsiada. I tak jak się spodziewał Lucas Hernandez Sylvia Guzman marudziła o wolności prasy, lecz nie odmówiła współpracy i przekazała policji jego kopię. Nagranie nie zawierało nic więcej poza tym co opublikowała. Nagranie pochodziło z posesji Pablo Diaza.
─ Kawy pani szeryf? Pablo pojawił się z parującym kubkiem. Wzięła od niego gorący napój i upiła łyk. Kawa była czarna i słodka. Dokładnie taka ją piła.
─ Dziękuje i nie chciałam twojej pracy ─ odpowiedziała blondynka. Skinął lekko głową.─ Dla mnie to także było zaskoczenie.
─ Wierzę ci ─ nie kłamał. Wierzył a nawet wiedział, że Romo nie chciała tej posady. Popatrzyła na niego zaskoczona. ─ Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby być szeryfem w tym popieprzonym miasteczku ─ dodał. ─ Na trawniku pojawia się napis „gwałciciel” a oburzony właściciel posesji zgłasza swoją kandydaturę do rady miasta nazywając „feministki czarownicami” ─ powiedział powoli małymi łykami pijąc swój czarny napój.
─ Mały Victor daje wam w kość?
Pokręcił głową i uśmiechnął się kącikiem ust.
─ Przespał ciągiem pięć godzin ─ oznajmił wyraźnie dumny z niespełna dwutygodniowego maluszka.
─ Nagranie pochodzi z twojej posesji.
─ Wiem, kamera jest zamontowana na tamtej gruszy ─ odwrócił się i wskazał na drzewo. ─ Miałem je ściąć, ale teraz myślę że zainstaluje tam młodemu huśtawkę ─ Romo uniosła brew ─ jak podrośnie. Victoria miała oponę ─ przypomniał sobie.
─ Będę potrzebować całego nagrania z tamtej nocy i mogłeś sobie darować wysyłania go do Sylvii.
─ To nie ja ─ odpowiedział. Helena upiła łyk i zmarszczyła brwi ─ Kamera należy do Victorii i to ona zapewne przekazała nagranie prasie.
─ Dlaczego Victoria miałaby montować kamerę na drzewie z którego doskonale widać posesję Pereza?
─ Ją zapytaj. Być może lubi mieć oko na swoją starą dzielnicę.
─ Powinna przekazać materiał policji. ─ mruknęła. ─ Dlaczego przekazała go Sylvii?
─ Zapewne dlatego, że Dick Perez ogłosił swoją kandydaturę do rady miasta zaledwie kwadrans po tym jak Fernando Barosso w dobrym humorze opuścił studio nagraniowe. Mogę ci zagwarantować, że usłyszał wystąpienie Dicka wracając do domu zepsuło mu to humor ─ policjant uśmiechnął się półgębkiem.
─ Kto to był?
W odpowiedzi wzruszył ramionami.
─ Ktoś kto stracił cierpliwość ─ odpowiedział na to jasnowłosy. ─ Jestem i może starym pijakiem, ale Ricardo Perez zapracował sobie na swoją reputację ─ spojrzała na niego wnikliwie. ─ Był moim nauczycielem ─ przypomniał jej ─ i zawsze otaczał się wianuszkiem ładnych mądrych dziewcząt. Prowadził ten swój „klub małego biologa” więc to jasne, że od czasu pojawiały się płotki.
─ I ty słyszałeś te plotki?
─ Chryste, Helen ─ jęknął ─ każdy słyszał te plotki, każdy kto miał oczy wiedział, że Dick Perez lubi atencję młodych dziewcząt. Jedne kończyły prawo inne kończyły dyndając z sufitu stodoły
─ Conchita była jedną z jego ulubienic?
─ Możliwe ─ odparł na to policjant. ─ Jej już nie zapytasz, bo chyba, że wierzysz w moc tablicy ouja.
─ Myślisz, że nie żyje?
─ To oczywiste, że nie żyje. Nie wiem czy zabił ją Perez czy narkoman za działkę, ale ona już dawno przepadła.
─ To dlaczego nikt nie natknął się na jej szczątki?
─ Rusz głowa Romo ─ odpowiedział na to policjant i zabrał z jej rąk pusty kubek. ─ I uważaj na Valdeza, bierze w łapę od Barosso ─ dodał i odszedł w stronę domu. Blondynka wsiadła do auta i wróciła na komendę. Wieczorem gdy dzieci spały usiadła na tarasie wpatrując się w księżyc.
─ Jak ukryłbyś zwłoki? ─ zapytała męża który siedział z laptopem na kolanach. Giovanni zamknął komputer i spojrzał wnikliwie na żonę, która spojrzała na niego wymownie.
─ To zależy ─ odpowiedział i sięgnął po kubek z herbatą. ─ Ile mam czasu?
─ Kilka godzin ─ odpowiedziała mu. ─ Musisz działać szybko i sprawnie. I nikt nie może cię zazobaczyć. Oczywiście.
─ Oczywiście ─ odpowiedział na to Romo i uśmiechnął się półgębkiem.
─ Masz wykształcenie biologiczne ─ dodała, on pokiwał głową.
─ Pozbyłbym się jej w miejscu które dobrze znam. Jeśli ktoś by mnie zobaczył ─ zaczął polityk ─ to niebyły zaskoczony gdyż często tam bywam, ale nikt nie powiązałby mnie ze sprawą, bo ukryłbym ją dostatecznie daleko od domu.
─ Mądry ruch, a gdybyś miał przy sobie dziecko?
─ Dziecko? ─ poprawił się w fotelu. ─ Nie mówisz tylko p dziewczynie z artykułu Felixa Castellano?
─ Nie ─ przyznała mu racje kobieta. ─ W tym samym czasie została zamordowana brytyjska turystka, jak siostrzyczka zaginęła ─ Romo pokiwał głową. ─ To był koniec lata ─ wyjaśniła mu. ─ Conchita miała wyjechać na studia, więc po co miałby ją zabijać?
─ Chciała opowiedzieć o ich romansie?
Pokręciła przecząco głową i odłożyła gazetę na stolik. Na Giovanniego spoglądała młoda i ładna dziewczyna. W chwili śmierci miała niespełna osiemnaście lat.
─ Wiedziałby jak ukryć zwłoki ─ zaczął blondyn ─ może zna nawet sztuczkę z rozpuszczeniem w kwasie ─ urwał. Helena sięgnęła po wino ─ ale to za dużo zachodu. Nie miałby aż tyle czasu, poza tym sprzedaż kwasu fluorowodorowego jest rejestrowana. Potrzebowałby pięciu do dziesięciu litrów kwasu ─ kobieta popatrzyła na męża ─ studiowałem chemię ─ wyjaśnił. ─ I w sk lepie na półce z chemią go nie znajdziesz.
─ Pracował w szkole.
─ Tak, ale nawet szkoły nie posiadają w swoich zasobach takiej ilości kwasu. Pięć litrów może, ale co jeśli potrzebował więcej niż pięciu litrów. Poza tym nauczyciel chemii zauważyłby zaginięcie takiej ilości i Perez miałby spory problem. Poza tym co zrobić z rozpuszczonym ciałem? W toalecie tego nie da się spuścić ─ Helena skrzywiła się i sięgnęła po kieliszek wina.
─ Zakopał ją.
─ Gdzie? W miejscu które zna i w którym nawet późną porą nie wzbudziłby niczyich podejrzeń ─ odpowiedziała sobie. ─ Nie miał powodu żeby ją zabijać. Kończyła studiować, nigdy więcej by jej nie zobaczył i jedyne co mi przychodzi do głowy to „zabójstwo z konieczności” Conchita zobaczyła coś czego nie powinna i musiał ją zabić aby wyeliminować świadka.
─ A ty pomyślałaś od razu o tej małej Brytyjce ─ domyślił się mąż. ─ Czas się zgadza, a w miejscu gdzie znaleziono zabitą dziewczynkę w przeszłości służyło za skrót. Ciche i odosobnione. Mógł w kwasie rozpuścić dziecko.
─ Giovanni ─ jęknęła Helena. Wstał i objął ją w pasie opierając brodę na jej ramieniu.
` ─ Myślisz, tak jak Emma że ta mała żyje ─ mruknął przyciągając ją mocno do siebie. Skinęła lekko głową. ─ Nie zabrał jej ani do kościoła , ani do sierocińca te miejsca sprawdzono. I remizy strażackie ─ zmarszczył brwi. ─ Ma córkę w wieku tej małej ─ przypomniał sobie.
─ Matylda ─ odpowiedziała kobieta. ─ Ta mała Brytyjka miała na imię Matylda. Paloma urodziła na jesieni, ale w stolicy nie w tutejszej klinice.
─ I myślisz, że ta ciąża to ściema? ─ zapytał ją mąż. ─ Zabił, uprowadził dziecko i wywiózł ją do stolicy ─ skrzywił się. ─ Kotku to za daleki dystans.
─ Co?
─ Dotarł tam autem nie samolotem a dystans do pokonania to około tysiąc kilometrów ─ wyjaśnił jej. ─ Nie sądzę, żeby to było wykonalne nie z dwutygodniowym noworodkiem, który potrzebuje karmienia co trzy godziny nie mówiąc już o przewijaniu czy tuleniu do snu.
─ Nikt w mieście nie widział Palomy w ciąży ─ powiedziała na to kobieta. ─ Gdy była w ciąży była u rodziców w stolicy i tam urodziła się Blanca. ─ Wyjechała na początku roku i wróciła na Boże Narodzenie z dzieckiem.
Giovanni westchnął gdy Helena podała mu telefon i przejrzał zdjęcia kobiety. Nie była podobna do matki, nie była podobna do ojca. Zaśmiał się pod nosem i oddał jej komórkę.
─ Jest jeszcze jedna opcja ─ powiedział do żony ─ Paloma przyprawiła Perezowi rogi i zaszła w ciążę z kochankiem. ─ wargami musną jej policzek.
─ Paloma?
─ A co on mógł ją zdradzać z sąsiadką a ona nie mogła z sąsiadem? Albo wikarym?
─ Wikarym?
─ To wierząca kobieta prędzej zajrzałby księdzu pod sutannę niż sąsiadowi rozpięła rozporek ─ stwierdził całkiem przytomnie. ─ Poza tym miała wybór między jednym pijakiem a drugim pijakiem więc zostaje wikary.
─ A co Dick zrobił z dzieckiem?
─ Zabawił się w Mojżesza.
─ I zabrał go na Górę Synaj? ─ spytała go z powątpiewaniem.
─ Nie, włożył go do koszyka i puścił nurtem rzeki ─ odparł na to mężczyzna. ─ Podrzucił dziecko do kobiety, która marzyła o macierzyństwie. Musiał mieć pewność, że zatrzyma dziecka i nie zaniesie go na policję.
─ Valle de Sombras to mała mieścina. Moja matka nie mogła znieść, że wszyscy o wszystkich wszystko muszą wiedzieć. Gdy zaszła w ciążę z Eddiem wszystkie sąsiadki mówiły, że na pewno urodzi dziecko z Downem. Mąż się zabił, urodził upośledzone dziecko. Dlatego wyjechaliśmy.
─ Ona też wyjechała ─ domyślił się Giovanni. ─ Być może miała wyjechać, ale gdy znalazła dziecko w koszyku to spakowała manatki i wyjechała.
─ Czemu nie zostałeś gliniarzem? ─ zapytała go obracając się w jego ramionach.
─ Giovanni Romo, detektyw ─ parsknął śmiechem ─ Sebastian prędzej strzeliłby mi w łeb niż pozwolił mi ukończyć Akademię Policyjną. Poza tym bez urazy skarbie, ale to strasznie zepsute środowisko. ─ cmoknął ją w nos. ─ Poza tym zdecydowanie bardziej psuje na męża policjantki ─ uniosła brew. ─ Syn przestępcy mógł związać się tylko z kimś kto stoi na straży prawa ─ wyjaśnił i ją pocałował. ─ Helena pomyślała, że ma to sens gdy pociągnął ją w stronę ich sypialni. I że koniecznie musi sprawdzić kto wyjechał z miasteczka po tamtej feralnej sierpniowej nocy? I gdzie do diabła Ricardo Perez ukrył ciało Conchity?
**
Virginia Núñez dłuższą chwilę wpatrywała się w dokument leżący na jej biurku. Usta zacisnęła w wąską kreskę i jeszcze raz bardzo powoli zapoznała się z jego treścią. Nie było mowy o pomyłce, a jako prawniczka nie potrzebowała kodeksu pracy aby zrozumieć treść przysłanego przez Ministerstwo dokumentu. Odłożyła pismo na biurko i wstała otwierając okno. Z kieszeni wyciągnęła paczkę cienkich papierosów i wsunęła jeden do ust i zapaliła. Zaciągnęła się powoli.
Skłamałaby mówiąc, że nie spodziewała się czystek w kuratorium. Jeśli minister Montenegro chciał wprowadzać swoje zmiany to potrzebował do tego pracowników którzy tym zmianom sprzyjają. Virginia nie należała do jednych z nich. Nie była także zwolenniczką partii rządzącej a nominację na stanowisko otrzymała od poprzedniej pani minister więc jak podejrzewała była „pierwszą do odstrzału” Montenegro jednak potrzebował pretekstu. Nie mógł odwołać jej ze stanowiska bez podania przyczyny. Wpisanie w wypowiedzeniu umowy o pracę, że „pracownik traci stanowisko z powodu sprzecznych z ministrem poglądów i statusu rozwódki oraz powtórnego ślubu” nie było dobrym powodem. Dla Virginii było jednym, który w wypowiedzeniu powinien się znaleźć. Dorzuciłaby tam jeszcze „jest kobietą i zaszła zbyt wysoko” Kolejny cios przyszedł dziś rano wraz z pocztą. Pan Minister nie pofatygował się osobiście aby ją zwolnić. Przysłał pismo, które było zwyczajnym wypowiedzeniem umowy o pracę. I była pewna, datę wybrał celowo. Dziś bowiem miała czterdzieste szóste urodziny. W kopercie znajdowało się drugie pismo, które informowało ją, że konferencja prasowa Montenegro odbędzie się punktualnie o godzinie piętnastej trzydzieści. Do tego czasu Virginia miała opróżnić gabinet ze swoich rzeczy osobistych a dokumentację zostawić na biurku asystentki. Zgniotła papierosa po zewnętrznej stronie parapetu i podeszła do biurka uważnie przyglądając się meblowi.
Nie miała zbyt wielu rzeczy osobistych gdyż była zdania, że ich nie potrzebuje. Były to zbędne rozpraszacze i jednym osobistym elementem było zdjęcie córki i męża. Miała je tutaj, aby stale pamiętać dla kogo robi to wszystko. Westchnęła i sięgnęła po torebkę. Do środka włożyła fotografię, notes oraz figurkę w kształcie syreny, który był niepozornym przenośnym dyskiem. To na nim miała efekty swojego prywatnego śledztwa dotyczącego Ricardo Pereza. Nie zamierzała zostawiać ich w rękach nowego kuratora. Zdawała sobie bowiem sprawę, że kwestia występów Dicka zostanie zamieciona pod dywan jako robiono to przez ostatnie lata. Ona jednak nie zamierzała przestać. Spojrzała na zegarek. Do konferencji prasowej ministra zostało dziesięć minut. Jasnowłosa uporządkowała rzeczy na biurku, dokumenty zawiadamiające ją o zwolnieniu i wysokości odprawy schowała do teczki, którą następnie umieściła w torebce. Na biurku zostawiła telefon służbowy oraz laptop do którego przykleiła karteczkę z loginem oraz hasłem do platformy. Wiedziała, że jest to zbędne. Jej uprawienia zostały cofnięte około godziny czternastej lecz nie zamierzała zabierać ich ze sobą. Wszystkie zabrane dane skopiowała na „syrenkę” Drzwi od gabinetu zamknęła za sobą cicho i skinieniem głowy pożegnała się ze swoją asystentką. Konferencja prasowa ministra z pod siedziby kuratorium oświaty rozpoczynała się gdy włączała się do ruchu i kierowała w stronę domu. Zamiast wiadomości uruchomiła playliste.
W Pueblo de Luz była kilka minut po godzinie szesnastej. Samochód zaparkowała przed domem w którym zamieszkała po śmierci rodziców. Stał się jej własnością więc wynajmowanie mieszkania w stolicy stanu stało się zbędne. Wolała dojeżdżać do pracy. Podeszła do lodówki i otworzyła ją. Telefon na po raz kolejny zasygnalizował połączenie. Zerknęła na ekran. Tak jak podejrzewała był to kolejny nieznany numer. Odrzuciła połączenie gdy za jej plecami rozległo się trzaśnięcie drzwiami.
─ Mamo! ─ usłyszała krzyk córki zaś w progu stanęła siedemnastoletnia Felicia Núñez. Jasnowłosa spojrzała na córkę i uśmiechnęła się kącikiem ust. Była maleńką kopią ojca od dnia narodzin. Te same ciemnobrązowe włosy, te same ciemne czekoladowe oczy. Ten sam plan na przyszłość. Kobiecie ani trochę nie przeszkadzało, że wybrała medycynę ponad prawo.
─ Chcesz wczorajsze spaghetti? ─ zapytała dziewczynę, która cisnęła plecak na blat w kuchni ─ chyba że wolisz żebyśmy zamówiły pizzę?
─ Wylali cię a ty chcesz gadać o pizzy? ─ odpowiedziała pytaniem na pytanie
─ W takim razie pizza i ty czasem nie miałaś dziś zajęć dodatkowych?
─ Mamo! ─ krzyknęła . ─ Są ważniejsze sprawy niż zajęcia dodatkowe. Wylali cię.
─ Tak , wiem ─ odpowiedziała na to kobieta i odpięła ulotkę z lodówki ─ Na pizzę jeszcze nas stać.
─ Minister nazwał cię „niekompetentną i pobłażliwą” ─ oznajmiła matce nastolatka jednocześnie podchodząc do lodówki. Dłuższą chwilę wpatrywała się w pojemnik z wczorajszym obiadem za nim go nie wyciągnęła. Z jednej z szuflad wyciągnęła patelnię na którą przełożyła jedzenie. ─ Nie jesteś „niekompetentna i pobłażliwa” ─ dodała łypiąc na kobietę.
─ Oczywiście, że nie jestem ─ zapewniła córkę i pocałowała ją w czubek głowy i spojrzała na córkę ─Tata do ciebie dzwonił? ─ zapytała. Dziewczyna przestała mieszać makaron i spojrzała na matkę ─ tylko pytam.
─ Tak ─ odpowiedziała pomijając fakt, że jest w drodze do domu ze stolicy. Gabriel chciał zrobić córce niespodziankę.
─ I jego też wylali z roboty ─ przypomniała jej dziewczyna. Byłoby prościej gdyby to jego partia wygrała wybory ─ mruknęła szatynka wpatrując się w patelnię z obiadem. ─ Ludzie to debile ─ stwierdziła nastolatka zerkając na wibrujący telefon matki. ─ Odbierzesz? ─ zapytała.
─ To pewnie kolejny dziennikarz.
─ Nie znam żadnego który nazywałby się Fabian Guzman ─ odrzekła dziewczyna. Matka chwyciła komórkę a Felicia zachichotała. ─ Masz numer do taty Jordana? ─ zapytała zdumiona dziewczyna.
─ Zjedz obiad i do lekcji ─ powiedziała i wyszła z kuchni żeby oddzwonić. Zamknęła drzwi od sypialni na wypadek gdyby dziewczyna zechciała podsłuchiwać. ─ Przepraszam odgrzewałam obiad ─ zaczęła rozmowę z byłym burmistrzem miasta. ─ Dzwonisz z wyrazami współczucia? ─ zapytała go.
─ Jak się czujesz? ─ zapytał a ona przysiadła na brzegu łóżka. ─ Virginio
─ Przepraszam sprawdzałam czy naprawdę dzwoni do mnie Fabian Guzman ─ odpowiedziała na to kobieta ─ Świat staje na głowie skoro pytasz mnie o samopoczucie. ─ usłyszała jak Guzman wzdycha. ─ Jest ok. Będzie ─ poprawiła się. Nie było sensu go oszukiwać. Opadła na łóżko. ─ Masz czas się spotkać?
─ Mam konsultacje dla studentów od osiemnastej.
─ Będę to nie rozmowa na telefon
─ Mamo ! chodź na obiad
─ Muszę iść ─ odparła ─ i do zobaczenia później.
Był kwadrans po osiemnastej gdy zapukała do drzwi jego gabinetu. Fabian otworzył jej osobiście. Virginia bez słowa podała mu kubek z herbatą i danie na wynos na widok którego uniósł brew.
─ Znając ciebie nawet nie jadłeś obiadu ─ stwierdził blondynka i usiadła. ─ To tylko kurczak z frytkami ─ dodała siadając na krześle dla interesantów. Fabian przesunął dokumenty i sięgnął po herbatę.
─ I znając ciebie nie wpadłaś tu tylko żeby dostarczyć mi kolację ─ Virginia uśmiechnęła się blado i bez słowa położyła przed nim figurkę syrenki. Guzman uniósł brew.
─ Odpinasz ogonek i podpinasz do dysku ─ wyjaśniła mu. ─ Fia twierdzi, że pendrive z wrażliwymi danymi powinny być niepozorne.
─ Masz mądrą córkę ─ odparł Fabian Guzman klikając w odpowiedni folder. Zaczął zapoznawać się z jego treścią. ─ To z przed czterdziestu lat ─ zauważył całkiem przytomnie mężczyzna.
─ Jedz ─ poleciła mu ─ Czterdzieści jeden lat temu, mniej więcej do kuratorium oświaty Dystryktu Federalnego wpłynęła skarga informująca, że Ricardo Perez uprawiał seks z piętnastolatką, którą zapłodnił ─ streściła mu dokument gdy Guzman sięgnął do opakowania z jedzeniem na wynos. ─ Fortel się udał. Ricardo ożenił się z dziewczyną i dorobił się z nią jeszcze dwójki dzieciaków. Skargę złożyła matka, wycofała ją krótko po ślubie. Kilka lat później zapłodnił Renatę Diaz. Kolejną swoją uczennicę.
─ Urocze ─ mruknął Guzman wpatrując się w swoje frytki. ─ I tym razem żadnej skargi? ─ Virginia skinęła głową. ─ Wyczuwam jakieś „ale”
─ Kilkanaście lat później niejaka Conchita Mendoza przepadła bez wieści ─ poinformowała go. Fabian nie przejmując się sztućcami wrzucił do ust kilka frytek─ Ruby Valdez, Julia Ortega uczył je wszystkie.
─ I zgwałcił? ─ zapytał. Ona zaś wstała i zaczęła się przechadzać po jego gabinecie. Kilkanaście lat wstecz studiowali razem prawo, ich pokoje w akademiku znajdowały się naprzeciwko, razem pracowali w prokuraturze. On przeszedł do sektora prywatnego ona wróciła na uczelnię. ─ Ruby Valdez z mieszkała z ojcem, uczyła się w „chmurze” ─ popatrzyła na niego z lekko uniesioną brwią ─ Sylvia jest w Radzie Rodziców ─ dodał.
─ Tak Valdez uczyła się w „chmurze” ale przez dwa lata nie dawała znaku życia ─ upierała się przy swoim kobieta. ─ Musiał istnieć jakiś powód ─ wyjęła telefon z tylnej kieszeni dżinsów i odrzuciła połączenie. ─ Julia Ortega, dzieciak który ją zamordował poruszał się autem Pereza, który w tamtym czasie był akurat w warsztacie. To nie przypadek.
─ To idealne alibi ─ dopowiedział za nią mężczyzna wycierając palce chusteczkami nawilżającymi które zawsze trzymał w szufladzie biurka. Resztę wyrzucił do kosza i sięgnął po herbatę. ─ To jednak nie są dowody.
Virginia opadła na krzesło naprzeciwko niego.
─ Wiem, to stek domysłów i teoria, ale sprawdziłam liceum w Pueblo de Luz ma najwyższy wskaźnik przeniesień w regionie. Jest też sprawa ojca Niny Henriquez.
─ Kogo?
─ Niny ─ powtórzyła imię dziewczyny. ─ Była w klasie z twoim byłym szwagrem ─ przypomniała mu. ─ Miał atak serca, na korytarzu w kuratorium oświaty po tym jak nawrzeszczał na kuratora, że Perez włożył jego córce rękę w majtki ─ powiedziała na jednym wdechu i znowu wstała. Zaczęła chodzić w tę i z powrotem.
─ A ty wiesz o tym z chirurgiczną wręcz precyzją bo? ─ zapytał ją Fabian. ─ Ginny? ─ tylko nieliczni używali zdrobnienia jej imienia.
─ Trwała przerwa międzysemestralna ─ zaczęła ─ Było po sesji a ja przyjechałam na kilka dni do domu i wpadłam do taty do pracy ─ zaczęła. ─ Przyniosłam mu obiad i wtedy pojawił się pan Henriquez i zaczął wrzeszczeć.
─Kiedy to było?
─ Dawno ─ odwarknęła Virginia nie przestając spacerować po gabinecie. ─ Obiecał mu, że zajmie się sprawą ─ urwała i głośno przełknęła ślinę. ─ Nigdy tego nie zrobił.
─ A ty zaczęłaś pracę w prokuraturze zamiast w bezpiecznym dziale prawnym kuratorium ─ Guzman westchnął. ─ To nie twoja wina, że facet chorował na serce ani że twój ojciec był kawałek chuja ─ uśmiechnęła się blado.
─ Reanimowałam go ─ wyznała mu. ─ ale gdy przyjechali ratownicy powiedzieli, że był martwy w chwili gdy padł na podłogę. Nikomu tego nie mówiłam. Nie wiem może wyparłam to z pamięci, ale gdy przeczytałeś list ─ urwała i westchnęła ─ wszystko wróciło ze zdwojoną siłą , a on wraca na stanowisko.
─ Zaraz co? ─ zapytał ja zdumiony Fabian. ─ Jak?
─ Bezprawne zwolnienie ─ poinformowała go. ─ Jego prawnik przesłał oficjalne pismo do kuratorium oświaty ─ podeszła do torebki i podała mu kopię. ─ Jeśli nie zostanie przywrócony pozwie, szkołę, kuratorium ja jak trzeba będzie to stan. Gubernator nic nie dostał?
─ Nie wiem, nie wspominał ─ mruknął w odpowiedzi Fabian. ─ Nie wierzę że Torres na to pójdzie.
─ Pójdzie, przywrócenie na stanowisko nauczyciela biologii Ricardo Pereza to pierwsze oficjalna decyzja nowego kuratora oświaty ─ Fabian popatrzył na nią z niedowierzaniem ─ a może raczej powinnam powiedzieć nowego ministra ─ z ust Fabiana padła wiązanka przekleństw.
─ Nie wierze że ta zakała palestry został ministrem edukacji ─ powiedział i opadł z powrotem na fotel.
─ Amen ─ mruknęła blondynka. ─ Perez to zakała wśród nauczycieli ─ dodała.
─ Mówiłem ci że on jako dyrektor to zły pomysł ─ przypomniał jej Fabian otwierając szafkę. Ze środka wyciągnął butelkę i dwie szklanki na widok których kobieta uniosła tylko brew. Rozlał brązowy trunek do szklaneczek i jedną postawił przed Virginią.
─ To nie jest zły dyrektor, to facet który ma trójkę dzieci na utrzymaniu ─ odpowiedziała. Brunet skinął głową.
─ A ty co planujesz? Wycieczkę do pośredniaka?
Parsknęła śmiechem.
─ Dostałam odprawę, Na jakiś czas nam wystarczy ─ Fabian upił łyk alkoholu. ─ Co? Martwisz się o mnie? Fabian Guzman i troska o drugiego człowieka? ─ pokręciła rozbawiona głową. ─ Starzejesz się, Fabianie.
─ Zmartwię cię, Virginio ty również ─ upił łyk alkoholu. ─ Co słychać mu Gabriela?
─ A jak myślisz? Jego partia przegrała wybory, on stracił fotel Ministra Zdrowia i przez ostatnie tygodnie przysyła do domu pudła ze swoim rzeczami w międzyczasie przekazuje obowiązki nowemu ministrowi.
─ Przegrał z Montenegro ─ przypomniał jej. W jego głosie brzmiał wyrzut. ─ Przegrał z tym konowałem.
─ I także cierpi z tego powodu ─ odpowiedziała na to kobieta obracając w palach szklaneczką z brązowym trunkiem. ─ Aldo zaproponował mu stanowisko ordynatora onkologii.
─ Rychło w czas ─ mruknął ─ Zgodzi się? ─ Virginia bezwiednie skinęła głową i upiła łyk alkoholu. Uśmiechnęła się pod nosem. ─ Będziesz mieć na nowo męża w domu ─ zauważył.
─ Pamiętasz jak próbowałam cię uwieść? ─ zapytała go blondynka. Najpierw spojrzał na nią kompletnie zaskoczony. To było dawno temu, jeszcze na studiach prawniczych. Fabian Guzman roześmiał się serdecznie. ─ Czułam się jak idiotka.
─ Zachowałaś się jak idiotka ─ stwierdził Guzman ─ ale nie wyszłaś na tym najgorzej ─ zauważył bezwiednie zerkając na jej obrączkę na palcu. Miał rację, po tym jak jej próba uwiedzenia Fabiana Guzmana spełzła na niczym zaczęła się spotykać z jego współlokatorem Gabrielem.
─ Po tylu latach nadal mi głupio, że widziałeś moje cycki ─ odparła. ─ Gabriel martwi się o programy profilaktyczne.
─ I ma rację ─ odpowiedział na to Guzman. ─ Twój mąż to bystry facet chociaż marny polityk. I tak zamierzam mu wypomnieć jego przegraną w wyborach i kto do cholery pisał mu program wyborczy? ─ wstał i zaczął spacerować po gabinecie. ─ I tak prawica będzie ciąć koszty, skądś muszą mieć pieniądze na swoje programy społeczne. To będzie długie cztery lata Ginny.
**
Nigdy nie lubiła poniedziałków. Porannej pobudki po leniwym weekendzie więc gdy zadzwonił budzik wtuliła twarz w ciepłą klatkę piersiową męża. Javier odnalazł upierdliwie dzwoniące urządzenie i wyłączył je wargami muskając potargany czubek głowy swojej żony. Victoria zadarła do góry głowę i spojrzała na niego zaspanymi oczami. Położyli się dość późno. Blondyn nie musiał jechać rano po dostawę, ona spędziła czas żonglując między jedną rozmową a drugą jednocześnie dokonując ostatnich poprawek w prezentacji, którą miała przedstawić gubernatorowi. Estrada nie odwołał spotkania więc liczyła, że mimo wywiadu Fernando Barosso, dla Odessy Castro się ono odbędzie a jej uda się przekonać gubernatora i jego zastępcę do swoich racji. Jasnowłosa nie miała jednak ochoty wstawać z łóżka. Nie gdy ciało jej męża było takie miękkie i ciepłe. Pociągnęła nosem. Javier tak dobrze pachniał. Nawet po poranku. Nikt nie pachnie dobrze o poranku.
─ Dzień dobry ─ wymamrotała w jego obojczyk zadzierając do góry głowę i spoglądając na przystojną twarz męża, który mruknął coś w odpowiedzi. Oczy miał przymknięte i w półmroku sypialni widziała idealnie jego kształtny nos. Pocałowała go lekko w usta obserwując jak mruga zaskoczony powiekami. I poszła za ciosem przerzucając przez jego biodro swoją nogę powtarzając czynność. Kiedyś lubili seks jeszcze przed świtem gdy oboje byli zbyt zaspani, żeby zdać sobie z tego co robią. Parsknęła śmiechem gdy wyprostowała się a Reverte podążył za nią przyciągając jej biodra do swoich. Palce Magika zanurzyły się w jej sterczących włosach i pogłębił pocałunek. Czasami trzeba iść za ciosem, pomyślała gdy przeturlali się po łóżku zaplątani w swoje kończyny.
Kawę przelała do kubków i zawróciła na górę wspinając się po stopniach. Gorący napój postawiła na szafce przy łóżku. Javier siedział na łóżku z laptopem opartym na udach i jasnymi oczyma utkwionymi w ekranie. Popatrzył na żonę i po chwili wrócił do śledzenia audycji radiowej z lokalnej rozgłośni. Tematem numer jeden w lokalnych mediach było wywiad Fernando Barosso, który stopniowo wypierały inne ważniejsze informacje. Start Ricardo Pereza w wyborach czy niedzielny artykuł Sylvii, który w mediach społecznościowych cieszył się dużą ilością kliknięć i udostępnień.
─ Może zostaniesz dziś w domu ─ zasugerował ostrożnie Reverte zerkając na żonę, która odstawiła swoją kawę i zaczęła przeglądać zawartość szafy. Cholernie dobrze wyglądała w tej koszuli. Ten widok sprawiał, że Magik sam miał ochotę zostać w łóżku.
─ Nie mogę ─ odpowiedziała na to blondynka ─ dziś przylatuje Genesis Rodriguez ─ wyjaśniła chociaż nie musiała. Znał kalendarz spotkań żony tak samo dobrze jak własny. I vice versa. Wstał i przytulił się do pleców żony. Wargami musnął jej szyję. Oparła się o jego tors. ─A tobie radzę włożyć jakieś gacie ─ bezwiednie się uśmiechnęła ─ Alec nie długo wstanie i nie będę mu tłumaczyła dlaczego tatuś nie ma na sobie piżamek ─ Javier parsknął śmiechem.
─ Chciałbym zostać w tej bańce ─ wyznał ─ wpuścilibyśmy do niej Aleca i zostali w bańce.
─ Nie mogę ─ mruknęła obracając się do niego i obejmując go za szyję. ─ Muszę zająć się konsekwencjami wywiadu Fernando i ─ urwała
─ puszczeniu z dymem chochoła? ─ dopowiedział za żonę i cmoknął ją w usta. ─ Jeśli poprawi ci to nastrój to robisz furorę w sieci ─ poinformował ją ─ ktoś nawet znalazł nagranie z lat osiemdziesiątych i bawi się we „wskaż różnicę” Cóż twój chochoł nie biega w tę i z powrotem. ─ Victoria parsknęła śmiechem. ─ Brałaś prysznic?
─ Gdy spałeś ─ odpowiedziała mu ─ w co powinnam ubrać się do biura?
─ W coś co założyłaby panna Everedeen ─ odpowiedział mu Magik i podszedł do szafy i przerzucił kilka wieszaków ─ lateksowe wdzianka nie pasują do pani zastępczyni burmistrza ale to cudeńko ─ podał jej prosty niebieski kombinezon. Victoria uniosła brew. ─ W mediach społecznościowych już porównują cię do buntowniczki z Dystryktu 12 więc równie dobrze możesz włożyć coś co włożyłaby ulubiona buntowniczka upadłej Ameryki gdyby miała więcej kasy. i Fernando już nadrabia zaległości.
─ Co?
─ Sprawdziłem jego kartę kredytową, złożył zamówienie w lokalnej księgarni na trylogię „Igrzysk śmierci” ─ Victoria parsknęła śmiechem. ─ Idź za ciosem Katnis ─ cmoknął ją szybko w usta. ─ Idę pod prysznic.
Victoria pokręciła rozbawiona głową spoglądając na kombinezon w jej dłoniach. Czasem trzeba iść za ciosem, pomyślała i sięgnęła też po szpilki.
─ Wejdź ─ zamknęła za nim drzwi wyglądając na ulicę. Panował na niej spokój.
─ Dziennikarzy spotkasz przed ratuszem ─ poinformował ją czytając jej w myślach. ─ Czekają na ciebie.
─ Jakże by inaczej ─ odpowiedziała na to ─ Jak się trzymasz? ─ zapytała go. Popatrzył na nią ze zmarszczonymi brwiami.
─ Nic mi nie jest ─ zapewnił ją. ─ To na tobie skupi się cała uwaga ─ odparł. ─ Rozmawiałem z Heleną Romo ─ zaczął ─ pod ratuszem są dodatkowi policjanci. Zamierasz wydać oświadczenie?
─ Nie ─ odpowiedziała na to i uśmiechnęła się w stronę męża, niosącego na rękach synka. ─ Alec masz nóżki ─ przypomniała mu.
─ Wiem ─ odpowiedział ─ ale u tatusia wygodniej ─ uśmiechnęła się lekko i poczochrała chłopcu włosy. ─ Dziś spędzisz dzień z tatą ─ oznajmiła mu ─ bądź grzeczny ─ poprosiła go.
─ Ja zawsze jestem grzeczny ─ odparł na to chłopczyk.
─ Dacie sobie radę? ─ zapytała męża, który skinął lekko głową. Przed ratuszem w Valle de Sombras zebrała się spora grupka lokalnych ale i krajowych dziennikarzy, którzy koniecznie chcieli zobaczyć zastępczynię burmistrza na skraju załamania nerwowego. Prawda była taka , że jasnowłosa czuła się zdradzona przez ojca. Nie ufała mu, ale także nie spodziewała się , że to on będzie tym który wbije jej nóż w plecy. Zachował się jak Hermes znaczący swoje terytorium siusianiem pod krzaczkiem. Skoro on znaczył swoje terytorium, ona także zamierzała to zrobić. Zaczekała aż Dante zaparkuje przed głównym wejściem do ratusza i otworzy jej drzwi. Dopiero wtedy wyszła.
W uszy uderzyła ją kakofonia dźwięków i wykrzykiwanych pytań. Błyski fleszy. Milczała idąc przed siebie z dumnie wyprostowanymi plecami. Czasami najlepszą ripostą jest cisza, przypomniała sobie słowa Emily McCord, która nie miała sobie równych w zemście i wymierzaniu precyzyjnych ciosów. Czarna Wdowa bardzo często stosowała ciszę jako formę kary, trzymania kogoś w niepewności. Jej zdaniem nie było nic gorszego niż milczenie gdy ktoś spodziewa się ataku. Weszła do chłodnego cichego wnętrza i od razu skierowała się do swojego gabinetu. Miała dużo pracy przed sobą.
**
Cerano Torres ścisnął nasadę nosa ciskając jednocześnie dokumenty na biurko. Kilka z nich upadło na podłogę, lecz nie miał najmniejszej ochoty wstawać i ich podnosić. Mogły tam przez chwilę zostać. Miał ogromną ochotę wstać, wyjść i pójść na l4. Dawno nie był na zwolnieniu lekarskim i miał wrażenie, że nie długo na nim wyląduje, bo ta praca i ludzie którzy z nim pracowali doprowadzą go do obłędu. Potrafił sobie radzić z nastolatkami, łataniem dziur w budżecie, ale co miał zrobić z własnymi donoszącymi na niego pracownikami? Nigdy nikt nie donosił na niego. Tak jawnie. Cerano był za stary, żeby uwierzyć, że telefon od oburzonego ministra to przypadek. Jose Luis Montenegro był oburzony, że uczeń podnoszący rękę na nauczyciela nie ponosi konsekwencji. I o ile Olivier Bruni zapewnił go, że nie chowa urazy a Cerano zadowoliłby się pomocą woźnemu porządkach lecz chemiczka miała inny plan a minister edukacji go poparł. Torres mierzył się już z różnymi kryzysami, ale jeszcze nigdy nie donosili na niego jego ludzie. Powinien im ufać, a nie ufał za grosz, a już na pewno nie ufał Marlenie. Ściskając nasadę nosa oparł się plecami o oparcie krzesła i zamknął powieki.
Montenegro zapowiedział oficjalną wizytację. Cerano nie miał pojęcia kiedy pan minister zaszczyci ich swoją obecnością, ale był pewien, że będzie to prędzej niż później. Palcami postukiwał w podłokietnik gdy drzwi do jego gabinetu otworzyły się zamaszyście. Do środka weszła Virginia Núñez.
─ Pani kurator ─ przywitał się zachrypniętym głosem. ─ Była kurator ─ poprawił się mężczyzna. Virginia, która go zatrudniała uśmiechnęła się kwaśno.
─ Pana sekretarka ma przerwę. Odwiozłam córkę więc pomyślałam, że wpadnę się przywitać.
─ Raczej poszła na plotki do przyjaciółki ─ odpowiedział ─ uczy ZTP ─ dodał chociaż podejrzewał że kobietę guzik to obchodzi. ─ Czym zawdzięczam ten zaszczyt? ─ zapytał i przyjrzał się kobiecie z uwagę. Virginia Nuniez była pierwszą kobietą na tym stanowisku. Była pierwszą szefową kuratorium w historii całego kraju. ─ Dorastałaś tutaj ─ zauważył całkiem przytomnie dyrektor. Virginia usiadła naprzeciwko niego i bezwiednie skinęła głową.
─ Stare dzieje ─ skomentowała wsuwając za ucho kosmyk włosów ─ wróćmy do teraźniejszości.
─ Jeśli przyjechałaś tutaj z powodu Marcusa Delgado to został stosownie ukarany.
─ Co? Nie ─ położyła przed nim pismo. Cerano znalazł wśród papierów swoje okulary do czytania i wsunął je na nos. Im dłużej czytał dokument tym bledszy się stawał. ─ To co zrobił Delgado?
─ Poszarpał się z trenerem ─ odpowiedział machinalnie ─ został stosownie ukarany ─ zapewnił dyrektor. ─ Chodziłaś do klasy z jego matką? ─ zapytał ją ponownie przesuwając wzrokiem po dokumentach, które na jego oko wyglądały na oficjalne.
─ Tak, kiedyś się nawet przyjaźniłyśmy ─ odpowiedziała machinalnie. ─ Powiadomiłeś kadrę, że Perez wraca na stanowisko nauczyciela biologii?
─ Nie, dziś odbędzie się zebranie na którym to ogłoszę. ─ Skąd to masz?
─ Ze swoich źródeł, pomyślałam że powinienieś wiedzieć z kim masz do czynienia ─ odpowiedziała mu kobieta. ─ I będziesz uważnie obserował noawego nauczyciela. To który wylatuje?
─ Co?
─ Biolog ─ doprecyzowała swoje pytanie Virginia. ─ Szkoła nie potrzebuje trzech biologów ─ przypomniała mu. Cerano uśmiechnął się lekko. Był to złośliwy uśmieszek.
─ Żaden ─ odpowiedział na pytanie byłej już kurator. ─ Każdy nauczyciel biologii dostanie jedną trzecią etatu ─ Virginia najpierw spojrzała na niego zaskoczona a później roześmiała się serdecznie.
─ Dick nie będzie zadowolony ─ odparła na to. ─ Szykował się na powrót w glorii i chwale, a dostanie jedną trzecią etatu.
─ Nikt nie chcę jego powrotu w glorii i chwale ─ mruknął Cerano. ─ I dziękuje za informacje ─ położył dokumenty na biurku ─ będę miał go na oku. Z penisem czy bez nadal jest niebezpiecznym człowiekiem. ─ Mam pakować manatki? ─ zapytał ją poważnie mężczyzna.
─ Nie ─ odpowiedziała na to pytanie była pani kurator ─ ale bądź ostrożny. Minister nie uważa cię za wzór do naśladowania ─ uniósł brew ─ Masz trójkę dzieci, każde z nich ma inną matkę, w świetle prawa powszechnego żadna z nich nie była twoją żoną a twoja córka jest na zwolnieniu warunkowym. Normalnie to nie powinno mieć wpływu na twoje życie zawodowe ale w oczach pana ministra ma.
─ Zapomniałaś że jestem karłem i cyganem.
─ On jednak nie jest rasistą ─ dodała. Oboje parsknęli śmiechem.
─ Co zrobisz? Teraz gdy jesteś bezrobotna.
─ Nie mam pojęcia ─ odpowiedziała zgodnie z prawdą kobieta gdy rozległo się pukanie do drzwi. Do środka weszła Elodia Fernandez.
─ Przepraszam, nie wiedziałam, że masz spotkanie ─ odparła kobieta.
─ Skończyliśmy ─ Virginia wstała i pożegnała się z obojgiem. Dyrektor i vice-dyrektor zostali sami. Elodia zajęła miejsce ustąpione przez Virginię rozpoczynając naradę ze swoim przełożonym.
Dla Cerano Torresa to był długi dzień. Pracownica działu kadr i płac przygotowała nowe umowy o pracę dla nauczycieli biologii , w pokoju nauczycielskim zbierała się kadra gdzie musiał przełknąć gorzką pigułkę i przygotować swoich ludzi na zmiany jakie od dnia jutrzejszego mają nadejść. Powrót Ricardo Pereza do szkoły, nowe zajęcia dodatkowe, dla chętnych uczniów czy wysłuchanie listy skarg i zażaleń pracowników. Ta ostatnia będzie długa. I dodatkowo na jutro zaplanował apel gdzie powiadomi uczniów o czekających i zmianach. Podświadomie wiedział, że to bezcelowe. Spora część uczniów miała rodziców bądź opiekunów w kadrze więc wieść rozniesie się szybciej niż wirus grypy w sezonie. No i czekało go spotkanie z radą rodziców. Och jak żałował, że nie może pójść na l4! Ado zapewne wypisałby mu odpowiedni dokument, chociaż przedstawianie zwolenienia lekarskiego od chirurga plastycznego raczej nie wyglądałby zbyt dobrze. Powodem byłaby „zwiększona liczba zmarszczek i siwych włosów na głowie” Zaśmiał się pod nosem i wszedł do pokoju nauczycielskiego gdzie zebrała się cała kadra pedagogiczna raz pracownice biblioteki, których także traktował jak swoich pracowników.
─ Przepraszam, że musieliście czekać ─ odezwał się po chwili zajmując krzesło na szczycie stołu. ─ Wiem, że zajmuje wasz czas wolny i jestem wdzięczny, że wszyscy tutaj jesteście więc przejdźmy do rzeczy ─ otworzył teczkę i wyjął dokument. ─ Przede wszystkim chciałbym poinformować państwa o zmianach kadrowych jakie będą miały miejsce od dnia jutrzejszego. Na stanowisko nauczyciela biologii w wymiarze jednej trzeciej etatu zostanie przywrócony magister Perez.
─ To jakiś żart? ─ zapytała dyrektora Ingrid podnosząc się z miejsca.
─ Nie, to oficjalne polecenie od kuratorium oświaty ─ podał jej pismo. Lopez zaczęła spacerować po pomieszczeniu z kartką w dłoni. Podała ją Marlenie Mengoni, która siedziała w fotelu najbliżej niej.
─ Przepraszam dyrektorze ─ zaczęła kobieta przekazując pismo dalej ─ ale czy szkoła potrzebuje aż trzech biologów.
─ Oczywiście, że nie potrzebuje ─ odpowiedziała za nią Lopez. ─ A już na pewno nie potrzebuje gwałciciela wśród pracowników ─ rzuciła ostro. W pokoju nauczycielskim zapanowała kompletna cisza.
─ Nic mu nie udowodniono ─ odezwała się chłodno Marlena.
─ To nie znaczy, że jest niewinny ─ odpowiedziała na to Ingrid. ─ Miał trzydzieści lat ─ zaczęła ─ około ─ dodała uświadomiwszy sobie że nie ma pojęcia ile lat miał gdy zaczął sypiać z Renatą Diaz ─ ona piętnaście jeśli to nie jest gwałt i nadużycie władzy ─ przełknęła ślinę. ─ To nie przypadek Romeo i Julii ─ odwarknęła ─ raczej Henryka VIII i Katarzyny Howard.
─ Chwileczkę ─ Michael bez słowa podał pismo Ericowi ─ Ricardo Perez miał romans z uczennicą
─ Ma z nią czwórkę dzieci ─ weszła mu słowo Lopez. Zamrugał powiekami zaskoczony. ─ Enzo chodzi do ciebie na zajęcia?
─ Tak, to bystry chłopak ─ odpowiedział machinalnie mężczyzna. ─ I zostaje przywrócony na stanowisko? ─ zwrócił się do dyrektora ─ To nie jest normalne.
─ To Meksyk ─ odpowiedział mu Eric ─ tu wszystko jest na opak. Przywykniesz.
─ To polecenie od kuratorium ─ odpowiedział Michaelowi Cerano. ─ Mam związane ręce i tak ─ zwrócił się ponownie do Marleny ─ szkoła nie potrzebuje trzech nauczycieli biologii więc aby każdy z tu obecnych zachował stanowisko otrzyma jedną trzecią etatu ─ wyjaśnił dyrektor. ─ Pani doktor Vega chciałbym żeby poprowadziła zajęcia w klasach gdzie biologia występuje w systemie rozszerzonym oraz kurs przygotowawczy dla osób które udają się na medycynę lub wiążą swoją przyszłość z dyscyplinami pokrewnymi. Doktor Menchaca poprowadzi zajęcia z zakresu biologii podstawowej w klasach jeden oraz dwa. A magister Perez
─ A magister Perez dostaje błogosławieństwo od kuratorium oświaty żeby torturować najbardziej znienawidzonych uczniów.
─ Nikt nikogo nie będzie torturował. Myślę że ponoszą pannę emocję.
─ Panią jeśli już Marleno i nie, nie ponoszą mnie emocje ─ była wściekła oczywiście, że ponosiły ją emocje ─ ale fakt pozostaje faktem, że uczniowie z klasy czwartej nie pałają do Dicka sympatią. Z wzajemnością oczywiście.
─ Niestety to był jeden z warunków magistra ─ oznajmił dyrektor a Lopez prychnęła podchodząc do okna. ─ Chciałbym jednak od przyszłego roku szkolnego wprowadzić nowe zasady nauczania biologii ─zaczął Torres. ─ i nauczać przedmiotu na zasadach które obowiązują inne przedmioty ścisłe.
─ Przedmiot dla wybranych?
─ Raczej jako przedmiot wybrany ─ odpowiedział Conradowi dyrektor. ─ Obowiązywałby go takie same zasady jakie obejmują fizykę, chemię czy geografię ─ wyjaśnił. ─ Jutro także przed pierwszym dzwonkiem chciałbym przedstawić sytuację uczniom.
─ Uczniom? To dzieci.
─ To młodzi dorośli ─ odbił piłeczkę Cerano. ─ Nie zamierzam trzymać ich w niewiedzy czy opierając się na plotkach dlatego proszę wychowawców klas o zebranie swoich klas w auli.
─ A co z wychowawstwem klasy biologicznej?
─ Doktor Vega pozostanie na stanowisku. Jeszcze jakieś pytania?
**
Elias Rocha spodziewałby się wszystkiego, lecz nie tego że przyprowadzi Deborę Guzman do swojego domu. Jako chłopak marzył o niej, ale kto nie marzył o Deborze? Była mądra, była śliczna i poza zasięgiem. Był nawet pewien, że nie wie o jego istnieniu. Westchnął wyciągając z lodówki butelkę wina.
─ Lubisz gofry? ─ zapytał ją. Spojrzała na niego zaskoczona. ─ Zamierzam coś upichcić ─ wyjaśnił wyciągając z szafki kieliszki na wino. Przyjrzał się im uważnie i następnie opłukał pod wodą. Od dawna nikt ich nie używał.
─ Lubię ─ odpowiedziała Debora rozglądając się po staromodnie urządzonej kuchni. Jedynie piekarnik wydawał się być nowym zakupem. ─ Pieczesz?
─ Czasami ─ odpowiedział na to Rocha wyciągając produkty do gofrów. ─ A ty gotujesz?
─ Wolę zostawiać to w rękach innych ─ odpowiedziała mu biorąc od niego kieliszek z winem. ─ Jestem kiepską kucharką i moje repertuar ogranicza się do zagotowania wody na herbatę. ─ Rocha popatrzył na nią przez ramię. ─ Co zdziwiony?
─ Nie ─ odpowiedział ─ Gofrownica jest w szufladzie po lewej stronie ─ wyjaśnił. Kobieta zsunęła się z krzesła i odnalazła sprzęt podając go mężczyźnie. ─ Podłączysz ją do gniazdka ─ wskazał odpowiednie miejsce. ─ Czym ty właściwie się zajmujesz? Nadal malujesz?
─ Jestem kuratorką sztuki ─ odpowiedziała. ─ Pomagam galeriom pozyskać nowych artystów albo udekorować dom. Za odpowiednią cenę. Zaraz skąd wiesz, że maluje?
─ Pamiętam, że zawsze miałaś palce brudne od farby ─ odpowiedział na to. Popatrzyła na niego zdziwiona. ─ Zaskoczona, że pamiętam takie rzeczy?
─ Tak, nie sądziłam, że mnie zauważałeś.
─ Nie dało się ciebie nie zauważyć Deboro ─ odpowiedział na to Elias sięgając po swoje wino. Upił łyk. ─ Miałaś trampki w stokrotki.
─ Pamiętasz jakie nosiłam trampki?
─ Często patrzyłem w podłogę więc ─ odchrząknął ─ twoje buty rzucały się w oczy.
─ A tobie błyszczały oczy gdy próbowałeś nauczyć mnie podstaw astronomii ─ odpowiedziała i teraz on spojrzał na nią zaskoczony. ─ zdziwiona że pamiętam?
─ Tak ─ odchrząknął wlewając ciasto do gofrownicy z zamykając ją. ─ Dlaczego przestałaś malować?
─ Nie wiem ─ odpowiedziała ─ może straciłam do tego serce ─ odpowiedziała po chwili. ─ Dlaczego ty nie patrzysz już w gwiazdy?
─ Życie nauczyło mnie, że nie warto bujać w obłokach ─ odparł Elias gorzko z jednej z szafek wyciągając słoiczek z dżemem wiśniowym. Z innej wyciągnął talerz. Postawił go przed Deborą. Kobieta ostrożnie przesunęła po zdobieniach. ─ To z lokalnej fabryki? ─ zapytała go. ─ Pięknie zachowane.
─ Moja mama tam pracowała ─ odpowiedział na to mężczyzna. ─ Gdy wracała do domu zawsze pachniała błotem ─ otworzył słoiczek z dżemem i postawił go przed Deb. Ostrożnie wyjął talerz z jej rąk. ─ Naczynia z wadami mogli zabierać do domu ─ wyjaśnił jej. ─Nie wszystkie, ale dyrektor przymykał oko jeśli ktoś coś wziął. Słyszałaś, że mają otworzyć to miejsce na nowo? ─ zapytał i z jednej z szuflad wyciągnął gazetę podając ją przez ramię koleżance. Na talerz zsunął dwa gofry i wlał ciasto na kolejną porcję. Debora posmarowała jeden ze smakołyków dżemem i wbiła zęby w ciepłe ciasto. Popatrzyła na niego i uśmiechnęła się. ─ Ja potrafię upichcić to i owo ─ stwierdził i odłamał kawałek z jej gofra wrzucając sobie do ust.
─ Sam zrobiłeś dżem? ─ pokiwał głową.
─ Musiałem jakoś sobie radzić ─ dodał. Debora przełknęła gofra i spojrzała na Eliasa Roche. W liceum otaczała go aura tajemniczości i mylił się co do tego że nikt go nie zauważał. Jej koleżanki go zauważyły. Był tajemniczym kujonem z interesującą twarzą i przestępczą przeszłością. Niektórym dziewczynom się to podobało. Uniosła lekko głowę i go pocałowała. Smakował wiśniami i winem. Był zaskoczony, ale oddał pocałunek przyciągając ją jedną ręką do siebie.
─ Na pewno? ─ upewnił się odrywając swoje usta od jej warg. Pokiwała głową i zarzuciła mu ręce na szyję. Zrobił kilka kroków w stronę szafki i odłączył gofrownicę od prądu, później biorąc Deb na ręce i kierując się z nią w stronę sypialni.
**
Michael uniósł brew gdy zobaczył Santosa DeLunę z bukietem tulipanów w dłoniach. ─ To dla twojej żony ─ wyjaśnił mu rozglądając się po pomieszczeniu do którego został wprowadzony. ─ Gdzie Tia?
─ Pracuje ─ odpowiedział na to mężczyzna. ─Czemu przyniosłeś mojej żonie kwiaty?
─ Pewnie dlatego, że ty nie kupujesz jej kwiatów ─ odpowiedział kładąc rośliny na kuchennym blacie. ─ Nie będzie kolacji?
─ Nie zaprosiłem cię tutaj na kolację ─ odpowiedział na to Michael. ─ Mamy do obgadania ważniejsze sprawy niż liczba zjadanych przez ciebie posiłków.
─ Tak na pusty żołądek? ─ Michael pomyślał, że jeszcze mu za to podziękuje. ─ Miałeś miesiąc kiedy twoi rodzice zostali zamordowani ─ zaczął mężczyzna.,
─ Powiedz mi coś czego nie wiem ─ odparł na to brunet palcami przesuwając po włosach.
─ Twoja matka Erica Jones miała za zadanie zinfiltrowanie zorganizowanej grupy przestępczej zwanej Los Zetes ─ powiedział powoli Michael. ─ sądzę, że tego się już domyślałeś ─ dodał wpatrując się w Santosa który milczał czekając na dalsze informacje. ─ Nie wiem w jakich okolicznościach poznała twojego ojca, ale z pewnego źródła wiem, że był nim Santos DeLuna.
─ Moi rodzice więc popisali się fantazją nadając mi imię ─ odpowiedział na to brunet.
─ Odin to nie człowiek to tytuł przekazywany przed jednego przywódcę syndykatu na drugiego. Prawem krwi lub prawem pięści. Santos DeLuna czyli twój ojciec i Odin czyli przywódca Zetek to ojciec i syn ─ wyjaśnił mu. W kuchni zapadła cisza. Santos zamrugał powiekami.
─ Jestem dziedzicem Sytherina ─ wymamrotał. Michael zmarszczył brwi.
─ Odina ─ poprawił go. ─ Czy ty mnie słuchałeś?
─ Tak czy ty czytałeś Harrego Pottera?
─ Nie, ale to nie ma znaczenia. Nie w tym momencie. Czy w ogóle dociera do ciebie co mówię? Jesteś wnukiem Odina, jego jedynym żyjącym wnukiem, którego przed laty zapewne uznał za zmarłego.
─ Wypisz wymaluj Dziedzic Salazara Slytherina.
─ Do jasnej cholery Santos! ─ warknął Michael. ─ Nie obchodzi mnie twoja kulturowe porównanie tylko czy rozumiesz co to dla ciebie oznacza?
─ Zrzekam się spadku wysoki sądzie.
─ Nie sądzę, żeby to Odinowi wystarczyło ─ odpowiedział na to. ─ Ani żeby twój sprzeciw miał jakiekolwiek znaczenie. O ile dożyjesz spotkania z dziadkiem.
─ Zaraz, jakie spotkanie? I jakie „dożyjesz?” Nie wiem co jest w tym irlandzkim powietrzu, ale ja nie zamierzam umierać.
─ Twój wuj może mieć wobec ciebie inne plany.
─ Mój wuj?
─ Tak ─ Michael przeczesał palcami włosy. ─ Olivier Bruni ─ Santos spojrzał na Michaela i roześmiał się. To było tak absurdalne, że aż śmieszne. Cała ta historia była absurdalna. Jego matką była agentka tajnych służb wywiadowczych która zakochała się i związała się z synem człowieka który był lub jest trudno było obecnie to zdefiniować szefem kartelu narkotykowego. Jego rodzice zostali zabici, on odesłany do Londynu do dziadków. Po niemal trzydziestu latach okazało się, że ma rodzinę za oceanem! Fantastycznie. Cóż byłby lepiej gdyby nie chcieli go zabić.
─ Kto mnie przywiózł do Londynu?
─ Ktoś kto lepiej żeby nie wiedział, że ja cię znam ─ odpowiedział. Santos zmarszczył brwi. ─ Capaldi. Gillderoy Capaldi.
─ Co on robił w Meksyku?
─ Kupował od Zetek broń dla IRA ─ odpowiedział machinalnie brunet. Umysł Santosa pracował na najwyższych obrotach.
─ Masz go zabić? Odina?
─ Taki dostałem rozkaz?
─ Wykonasz go?
Michael spojrzał mu w oczy. Eric słyszał że dla żołnierza rozkaz to świętość.
─ Nie wiem ─ odpowiedział zgodnie z prawdą szpieg. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sobrev Prokonsul
Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3492 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:24:42 18-11-24 Temat postu: |
|
|
***
Czwarte klasa profilu humanistycznego miała lekcję biologii w każdy wtorek na czwartej lekcji utrudniając uczniom ucieczkę gdyż po niej mieli dwie godziny hiszpańskiego z wychowawczynią. Ruby czuła wściekłość, lecz gdy Ingrid zaproponowała aby została w domu odmówiła. Nie zamierzała chować się przed Ricardo Perezem. Zamierzała zamienić jego życie w szkole w koszmar. I jak podejrzewała nie była jedyną osobą w klasie czy szkole która miała taki plan. Uczniowie a w szczególności ci chodzący z nią do klasy byli delikatnie mówiąc niezadowoleni z zaistniałej sytuacji. Przywykli do lekcji z Wilhelmem który może i wyglądał jak Dick w młodości ale go nie przypominał. Jego lekcje były całkiem spoko i uczył ich rzeczy praktycznych jak sadzenie pomidorów. Z Dickiem mogli zapomnieć o sadzonkach i spędzaniu czterdziestu pięciu minut na brudzeniu się ziemią.
Ruby po wizycie u ginekologa na którą siostra zwolniła ją z trzeciej lekcji potrzebowała prysznica. Dziewczyna czuła się brudna i uspokojona. Nie była w ciąży i była przed okresem. Doktor Miller potwierdziła to pokazując jej małą komórkę jajową, która w ciągu kilku dni złuszczy się i zamieni w krew. Siedemnastolatce ulżyło. Brunetka podejrzewała także, że również Ingrid odczuwała w tej kwestii ulgę. Pani doktor poinformowała ją także, że wszystko ładnie się zagoiło. O tym nie chciała myśleć. Nie chciała pamiętać.
W domu wzięła prysznic, lecz nie spieszyła się. Nie zamierzała pojawiać się na zajęciach punktualnie, lecz z lekkim poślizgiem. Poza tym to co zaplanowała wymagało czasu. Przede wszystkim długie włosy związała w dwa równo rozdzielone warkocze, aby później całą swą uwagę poświęcić odpowiedniemu makijażowi. Kiedyś lubiła się malować. Podkreślać swoją urodę tuszować mankamenty. Dziś skupiła się na oczach, dużych błękitnych, które za pomocą kosmetyków zrobiły się jeszcze większe.
Było dwadzieścia minut po dzwonku gdy bezceremonialnie weszła do klasy przerywając Perezowi w połowie zdania. Spojrzała na niego obojętnym wzrokiem i bez słowa ruszyła do swojej ławki gdzie zsunęła z głowy słuchawki z których nadal wydobywała się muzyka. Wyłączyła je jednym kliknięciem i położyła na stoliku plecak świadoma ciszy jaka zapanowała. Najpierw schowała do futerału słuchawki, później włożyła je do plecaka aby na samym końcu wyciągnąć zeszyt do biologii i piórnik.
─ Nie masz mi nic do powiedzenia Valdez? ─ zapytał ją chłodno Perez. Podniosła na niego wzrok. Stał przy jej i Olivii ławce i łypał na nią wściekle.
─ Nie ─ odpowiedziała na zadane pytanie i odłożyła plecak na podłogę. Chwyciła zeszyt Olivii i przepisała temat zajęć. Dalszych innych notatek Bustamante nie poczyniła.
─ Nie byłaś na poprzedniej lekcji, na moją się spóźniasz i nie masz mi nic do powiedzenia?
─ Nie ─ padła ponownie odpowiedź.
─ Byłaś nieobecna ─ syknął.
─ Tak to prawda i moja nieobecność zostanie w odpowiednim czasie usprawiedliwiona ─ odpowiedziała spokojnie Ruby opierając łokcie na stole.
─ Twoim obowiązkiem jest usprawiedliwić swoją nieobecność.
─ Tak ─ potwierdziła.
─ Słucham, dlaczego się spóźniłaś?
─ Nie pana magistra sprawa ─ odpowiedziała. Perez zamrugał powiekami zaskoczony. ─ Moim obowiązkiem jest usprawiedliwić nieobecność przed wychowawcą, którym pan nie jest więc usprawiedliwię swoją nieobecność przed odpowiednią osobą ─ odparła na to dziewczyna. Wpatrywał się w nią w milczeniu.
─ Wracajmy do lekcji ─ odpowiedział wyraźnie wyprowadzony z równowagi wracając na swoje miejsce.
─ Wszystko ok? ─ zapytała ją Olivia ─ Myślałam, że nie przyjdziesz? Gdzieś ty w ogóle zniknęła?
─ Byłam u ginekologa ─ odpowiedziała na pytanie Olivii dziewczyna. ─ I wszystko jest ok ─ zapewniła przyjaciółkę.
─ Pan stoper spudłował? ─ zapytała ją Olivia. Ruby spojrzała na przyjaciółkę i parsknęła śmiechem.
─ Całe szczęście był na spalonym ─ dodała i obie przyjaciółki parsknęły śmiechem w tym samym momencie.
─ To może podzielicie się z klasą dowcipem? Też chętnie się pośmieją. Valdez?
─ Mówiłam Olivii ─ zaczęła dziewczyna ─ że byłam u ginekologa i pani doktor powiedziała, że jestem przed miesiączką ─ wyznała z rozbrajająca wręcz szczerością nastolatka.
─ Skoro jesteś taka chętna z dzieleniem się szczegółami ze swojego prywatnego życia to może podzielisz się z nami wiedzą na temat poprzednich zajęć.
─ Na poprzednich zajęciach przesadzaliśmy sadzonki pomidorów.
─ Grabisz sobie Valedez
─ Ale to prawda ─ odezwała się Rosie ─ jak nam nie wierzysz pogadaj z Willem ─ urwała i odchrząknęła ─ z profesorem Menchaca.
─ On nie jest profesorem
─ Jest doktorem habilitowanym więc jak najbardziej możemy zwracać się do niego „pana profesorze” ─ wyjaśniła mu dziewczyna. ─ I tak sadziliśmy pomidorki.
─ I ogórki ─ rzucił beztrosko Quen.
─ Jesteście na czwartym roku ─ zauważył całkiem przytomnie Perez ─ i uczył was jak sadzi się pomidory! Jakoś nie widzę efektów waszej pracy?
─ Są w szkolnej szklarni ─ odpowiedziała Rosie. Perez zamrugał zaskoczony powiekami. ─ Will ją uruchomił ─ dodała rozległ się dzwonek na przerwę.
**
Zgodnie z obietnicą Emilio rzeczy Raquel zostały spakowane, opisane i przysłane pod wskazany adres. Nastolatka chciała sama udać się do rodzinnego domu i zabrać najpotrzebniejsze rzeczy, lecz Anita przekonała ją, że będzie lepiej jeśli będą polegać na bracie Eleny. Anita ledwie byłą wstanie sobie przypomnieć czasy gdy był chłopcem, lecz wierzyła dane słowo mężczyzny. Ivan nazwałaby ją naiwną, lecz Vidal wiedziała, że tabor nie powita ją ciepło. Babka tym bardziej więc chciała podopiecznej oszczędzić traumatycznego przeżycia. Kolejnego.
Veronica Russo, prokurator przydzielona do sprawy Lebrona mimo iż robiła wszystko aby złagodzić ból nie mogła ukrywać przed dziewczyną prawdy. Jej ojciec dwadzieścia jeden lat temu zabił jej dziadków i uprowadził jej mamę biorąc ją sobie za żonę. Raquel zrodziła się z przemocy i nie było ładnych słów aby to opisać. Anita rozejrzała się po salonie. Pudła zajmowały sporą część przestrzeni i jak obiecał Emilio znajdowały się w niej rzeczy osobiste nastolatki; ubrania, książki czy medale. Raquel siedziała na podłodze wpatrując się w fotografię uśmiechniętej kobiety.
─ Zawsze zastanawiałam się dlaczego mama tak rzadko się uśmiecha ─ powiedziała gdy zauważyła Vidal. Kobieta usiadła za jej plecami. Raquel porozrzucała wokół siebie zdjęcia mamy. Selena była śliczną młodą dziewczyną, którą z czasem na zdjęciach zaczęła widywać w towarzystwie bobasa. Pucołowatego uśmiechniętego niemowlaka z ciemnymi oczkami. ─ Mówiła, że jestem jej całym światem.
─ Byłaś ─ Anita wzięła jedno ze zdjęć. Przedstawiało uśmiechniętą Raquel na podium po wygrany, biegu.
─ To z zawodów stanowych ─ wyjaśniła dziewczyna. ─ Mama zrobiła to zdjęcie ─ wyjawiła. ─ Przychodziła na zawody, zawsze gdy odbywały się w Victorii przychodziła na zawody ─ wyjaśniła kobiecie przekładając kolejne fotografie. ─ To dla niego później nie miało znaczenia. Po latach nigdy by jej nie rozpoznał ─ z porozrzucanych zdjęć wyciągnęła fotografię Seleny. Anita pomyślała, że gdyby pojawiła się w Pueblo de Luz ktoś by ją rozpoznał. Pomyślała, że jej sąsiad nie miałby problemu z jej rozpoznaniem. ─ Policja u nas bywała ─ wyznała. ─ Czasami kiedy ktoś narozrabiał policja pukała do naszych drzwi, ojciec znał tych policjantów. Czasami zapraszał ich na obiad. Widywali mamę, jej siniaki, ale mieli to gdzieś ─ powiedziała ze złością dziewczyna.
─ Bywali u was? ─ zdziwiła się Anita. Kobieta będąc nastolatką nie śledziła wiadomości, ale sprawa zabójstwa i zaginięcia Seleny odbiła się szerokim echem w kraju i za granicą. Trudno jej było uwierzyć że policjanci z Victorii nie dostali informacji na ten temat.
─ Tak, chodziłam z synem jednego z nich ─ wyznała ─ Pewnie dlatego Ramon przymykał oko. Byliśmy w jednej drużynie lekkoatletycznej. ─ wzięła zdjęcie i pokazała jej przystojnego ciemnowłosego chłopca ─ Hektor ─ wskazała na chłopaka ─ Lilia, ja i Ursula ─ przedstawiła całą drużynę. ─ Był naszym rodzynkiem i był cholernie szybki.
─ Byliście parą ─ domyślała się Anita. Dziewczyna pokiwała głową rumieniąc się.
─ Jakoś tak wyszło ─ wymamrotała w odpowiedzi. ─ Stare dzieje ─ odłożyła zdjęcie i wstała z podłogi. Podeszła do stołu na którym widniały jej nowe dokumenty. Dziś udało im się dopiąć wszystkie formalności i Raquel oficjalnie stała się Raquel Gutierrez. ─ Jutro spotykamy się z dyrektorem? ─ zapytała zmieniając temat.
─ Tak ─ odpowiedziała na to Anita. ─ Jeśli nie czujesz się gotowa ─ zaczęła nauczycielka świadoma, że pierwsze dni będą dla niej trudne. Zwłaszcza, że sprawa aresztowania Lebrona odbiła się szerokim echem w społeczności. Czekał ich jeszcze proces.
─ Chcę ─ odpowiedziała jej dziewczyna. ─ Nie mogę siedzieć sama w domu albo w „Czarnym kocie” Mama chciała żebym poszła na studia.
─ A myślałaś o jakiś konkretnie studiach? ─ zapytała ją Anita.
─ Będziesz się śmiać jak ci powiem ─ odpowiedziała na to Raquel ─ ale jak byłam mała to chciałam być astronautką ─ wyznała i roześmiała się. To brzmiało absurdalnie. ─ Kiedy byłam dzieckiem mama opowiadała mi bajkę o astronaucie, naprawiającym satelity i ratującym świat. Był moim superbohaterem ─ otworzyła jedno z pudeł i wyciągnęła z niej zeszyt ─ Mama stworzyła całą sagę o jego przygodach. ─ Anita ostrożnie chwyciła jeden z zeszytów i przyjrzała się okładce na której widniał rysunek mężczyzny. Kobieta połknęła uśmiech. Długowłosy mężczyzna z kaskiem astronauty pod pachą łudząco przypominał jej sąsiada. ─ Nie zliczę ile razy uratował Ziemię przed wielką asteroidą albo jak odkrył nową planetę na której jest życie. No wiesz kosmitów ─ zaśmiała się pod nosem. ─ Uratował ich przed wyginięciem więc został ich księciem. Był księciem którego obiecano im w przepowiedni, który przybędzie ich ocali. I oczywiście była księżniczka. Zawsze jest jakaś księżniczka. ─ urwała ─ uwielbiałam te historie. Czytałam je mamie przed śmiercią ─ przełknęła ślinę ─ To głupie.
─ Nie, to nie jest głupie ─ zapewniła ją matka Felixa i Elii. Selena przed śmiercią chciała otoczyć się wspomnieniami o chłopcu którego kochała i o którym nigdy nie zapomniała. Był jej bohaterem. Pocałowała jej córkę w czubek głowy przyciągając ją do siebie i mocno przytulając. ─ Wiesz co, może mi poczytasz?
─ Serio? Chciałabyś?
─ Tak ─ odpowiedziała siadając na łóżku. Raquel odnalazła odpowiedni zeszyt i zajęła miejsce obok Anity przytulając się do jej boku. I zaczęła czytać.
***
Przebrała się. Nie zamierzała uczestniczyć w spotkaniu z gubernatorem Estradą i kuzynem wystylizowana na buntowniczkę z dystryktu dwunastego. To było niewątpliwie zabawne gdy gra się na nosie Fernandowi, ale w poważnych interesach i ona musiała być poważną kobietą. Przebrała się więc w prostą niebieską sukienkę z długim rękawem i pojawiła się w biurze gubernatora na kilka minut przed umówionym spotkaniem. Spojrzała na swoje notatki i westchnęła.
Wywiad z Fernando Barosso utrudnił jej zadanie. Prawo stanu Nuevo Leon stanowiło jasno. Jeśli ktoś chciał otworzyć laboratorium, którego oferowane usługi miałby charakter współpracy z organami ścigania należało najpierw uzyskać zgodę władz stanowych. Bez niej mogła zapomnieć o dalszej działalności. Jeszcze raz zapoznała się z treścią swojej prezentacji. Nie musiała. Znała ją na pamięć i gdy prezentowała ją przed gubernatorem i Fabianem, który pojawił się na spotkaniu czuła, że ich zanudza. Sama była znudzona cyframi wykresami. I oni znali te dane! Fabian na pewno je znał. Był prokuratorem, wiedział, jaka jest prawna kondycja stanu i delikatnie mówiąc nie prezentowała się ona najlepiej.
Statystki bolały i uświadamiały Victorii i Fabianowi, że poprzednik Estrady nie był najlepszym gubernatorem. Nie był też najgorszy, ale jednak brakowało mu możliwości na zmianę. Estrada miał dobrego doradcę i Victoria musiała sama przed sobą przyznać, że Victor zajmował fotel, ale to jej kuzyn trzymał całą władzę. I dlatego tutaj był. Pilnował go. Z trudem powstrzymała się od uśmiechu. Gdyby Victor Estrada przyszedł sam, Victoria urobiłaby go. Zagrałaby kartą brata, patologicznego środowiska w którym wyrosła a w ostateczności wyciągnęłaby utracone dziecko. Estrada sam był ojcem i był zżyty z rodziną. Z Fabianem, cóż łzawa historyjka o trudnym dzieciństwie czy buzia Aleca nie pomogą. Wstała. Nie mogła dłużej siedzieć. Wstała i rozpięła marynarkę i wtedy rozdzwonił jej telefon.
─ Przepraszam ─ przerwała wątek i sięgnęła do torebki po komórkę. na ekranie pojawiła się buzia Alexandra.
─ Śmiało proszę odebrać ─ zachęcił i sam wstał, żeby rozprostować nogi.
Odebrała a na ekranie pojawiła się uśmiechnięta od ucha do ucha buzia Aleca.
─ Wiem mamusiu że masz super ważne spotkanie ─ zaczął ─ ale patrz ─ wyszczerzył się od ucha do ucha.
─ Twój ząbek wypadł ─ nie dało się nie zauważyć większej szpary między zębami.
─ Noo─ rozchichotał się malec ─ i patrz ─ pokazał mu ząb spoczywający na dłoni. ─ Jadłem jabłuszko i wyleciał. ─ wyjaśnił mamie ─ i przyjdzie do mnie wróżka- zembpuszka.
─ Tak, tata jest gdzieś obok?
─ Tato! ─ wrzasnął Alexander. ─ Oddaj mu telefon i wracaj do zabawy.
─ A ty do swojego super ważnego spotkania z gubernatorem. Jest tak ładny i mądry jak w telewizji?
─ Alec ─ jęknęła rozbawiona Victoria.
─ Ma rację ─ stwierdził mąż. ─ Jesteśmy na głośniku co?
─ Tak , więc wracajcie do zabawy ─ odpowiedziała na to kobieta.
─ Kochamy cię mamusiu ─ oznajmił Alec i za nim Victoria zdążyła odpowiedzieć maluch rozłączył się.
─ Ja was też ─ powiedziała bardziej do siebie niż do bliskich. ─ Przepraszam.
─ Nie szkodzi ─ Victor machnął ręką i postawił przed Victorią filiżankę z herbatą. ─ Sam jestem ojcem więc rozumiem, że pierwszy ząbek to ważne wydarzenie. To co przyniesie wróżka?
─ Victorze ─ odezwał się Fabian.
─ Jeszcze nie zdecydowaliśmy ─ odpowiedziała. ─ Alec ma ostatnio bzika na punkcie gry La Cucaracha , którą mają w przedszkolu.
─ Jakiej gry? ─ zapytał zdziwiony Fabian.
─ Polowanie na karalucha ─ odpowiedział mu Victor ─ Gra polega na złapaniu robala który jest w kuchni ─ wyjaśnił przyjacielowi. ─ Wygrywa ten kto złapie robala.
─ Czyli dojdzie do mety?
─ Nie, robal jest w kuchni i po niej „chodzi” ─ wyjaśnił rozbawiony.
─ Ten karaluch jest na baterie ─ wyjaśniła mu Victoria ─ i „chodzi” po planszy.
─ Nie lubi pani robali?
─ A zna pan jakąkolwiek kobietę, która lubiłaby robale? ─ odpowiedziała i spojrzeli sobie w oczy aby po chwili wybuchnąć śmiechem. Fabian wzniósł oczy do nieba trudem tłumiąc westchnięcie ─ a wracając do tematu ─ teraz Victor się skrzywił. ─ wiem że statystyka pana zanudza, ale to jedyny język który zna Fabian ─ wskazała trzymanym w rękach długopisem. ─ Ok proszę pomyśleć o karaluchach jak o przestępcach ─ zaczęła i nie musiała patrzeć na Guzmana żeby wiedzieć, że to porównanie nie przypadło mu do gustu ─ albo mole. Mole spożywcze to są paskudne i rozmnażają się z prędkością światła. Z przestępstwami jest podobnie ─ wyjaśniła mu ─ i czasem karaluchy ─ Fabian chrząknął ─ zostawiają ślady.
─ DNA ─ wszedł jej w słowo Victor. Ona zaś pokiwała głową.
─ DNA jest jak ─ urwała szukając odpowiedniego słowa ─ odcisk palca pozostawiony na miejscu zdarzenia czy narzędziu zbrodni da się usprawiedliwić, ale DNA niekoniecznie. DNA jest trwalsze i łatwiej je pozyskać.
─ Wyczuwam jednak „ale”
─ Karaluchy to zapracowane nicponie ─ odpowiedziała mu Victoria. ─ i jest ich strasznie dużo, a ludzi polujących na karaluchy strasznie mało ─ wyjaśniła mu. ─ Laboratorium w Monterrey ma ręce pełne pracy. A niestety badania trwają dłużej niż wskazują to filmy czy seriale i nie da się ich wykonać „od ręki” a wynik mieć „do godziny” To niewykonalne z czysto technicznych powodów. Badania wymagają czasu i pieniędzy.
─ I otwarcie nowego laboratorium przyspieszy całą procedurę?
─ Przede wszystkim odciąży laboratorium stanowe ─ odpowiedziała na to kobieta. ─ Przestępczość nie maleje wręcz przeciwnie ma tendencję wzrostową. Laboratorium skupia się przede wszystkim na sprawach bieżących, których przybywa więc ustalono poziom ważności, ale nawet te oznaczone kolorem „czerwonym” muszą odczekać swoje w kolejce. Kolejne laboratoriom usprawniłoby ten proces. Nie mówiąc już o dowodach w magazynie, które ulegają degradacji a mordercy chodzą wolno. ─ bezwiednie uderzyła palcami w tablet ożywiając prezentację. ─ Magazyn dowodów w Monterrey został założony w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym pierwszym roku ─ zaczęła ─ według oficjalnego rejestru znajdujących się tam przedmiotów najstarszy pochodzi z ─ obaj spojrzeli na ekran rzutnika ─ z tego samego roku. Ludzie od lat czekają na sprawiedliwość i większość materiału dowodowego który się tam znajduje do niczego się nie nadaje.
─ Jak mam ci zaufać? ─ zapytał ją Fabian. ─ Twoja rodzina przyczyniła się do tego, że statystyki poszybowały w górę ─ wypomniał jej.
─ A może właśnie dlatego powinieneś mi zaufać?
─ Czyli to twoja pokuta? ─ zapytał ją. Popatrzyła na niego z niedowierzaniem. Zirytowana i dotknięta do żywego.
─ Powinieneś mi zaufać bo Projektu „Alora” guzik obchodzi czyim ktoś jest synem czy córką ─ zapytała go zirytowana. Fabian Guzman po raz pierwszy podczas całego spotkania był autentycznie zdziwiony gdy ona zakładała że ma pewność świadomość pewnych działań. Bezwiednie sięgnęła do torebki i wydobyła z niej laptopa. ─ Dajcie mi chwilę ─ po kilku minutach na ekranie zaczęły pojawiać się dane. Informacje których nie wykorzystała gdyż nie chciała być tą która wykorzystuje konkurenta aby osiągnąć swój cel.
─ Na co patrzymy?
─ Na statystki ─ odpowiedziała na to kobieta nie odrywając wzroku od ekranu swojego laptopa. Zaklęła pod nosem kliknięciami pozbywając się kolejnych kart. ─ Panno Poots ─ powiedziała sprawiając że Fabian i Vctor popatrzyli na siebie to na nią.
─ Tak Victorio ─ odezwał się laptop. ─ Wyświetl na ekranie dane dotyczące zbadanego przez laboratorium z ostatnich pięciu lat.
Komputer po chwili wyświetlił odpowiednią planszę wraz z liczbą przedstawiająca ile było takich przypadków. Victoria spojrzała na Fabiana i oparła łokcie na stole.
─ Dziękuje, uszereguj dane na podstawie wykształcenia, poszkodowanych i ich bliskich. Od najniższego do najwyższego. Wskaż zawód chociaż jednego członka rodziny. ─ Świetnie ─ pochwaliła sztuczną inteligencję nie odrywając jasnych oczu od Guzmana. ─ Zostaw na ekranie listę spraw, które zakończyły się wyrokiem skazującym sprawcę ─ lista spraw diametralnie się skurczyła. Panna Poots odrzuciła wszystkie sprawy gdzie wykształcenie było poniżej średniego. ─ Doskonale a teraz podziel ekran na dwie części i wyświetl liczbę darczyńców laboratorium ─ na drugiej części ekranu pojawiła się lista i Fabian Guzman zrozumiał do czego zmierza kobieta ─ Świetnie teraz uszereguj nazwiska darczyńców oceniając ich poziom pokrewieństwa z poszkodowanymi ─ wydała kolejne polecenie. Wiedziała co pojawi się na ekranie.
─ To niemożliwe ─ wymamrotał Estrada gdy wynik pokrył się na ekranie.
─ Nazwiska darczyńców oraz kwoty są powszechnienie znane ─ Dziękuje panno Poots ─podziękowała swoje wirtualnej asystentce a jasne oczy utkwiła w Fabianie. ─ Nie twierdzę, że rodziny poszkodowanych zapłaciły za przebadanie próbek w pierwszej kolejności, ale posiadanie wyższego wykształcenia i dobrze sytuowanej rodziny pomaga w uzyskaniu sprawiedliwości. ─ odpowiedziała. ─ Uzyskanie sprawiedliwości dla ofiar to jedno z celów „Alory”
─ Jaki jest drugi? ─ zapytał ją wprost Guzman.
─ Migracja danych ─ odpowiedziała mu. ─ Jako prokurator wiesz, że przestępcy migrują ─ zaczęła. ─Zdarza się że za nim delikwent stanie przed sędzią czmychnie do innego stanu i tam popełni przestępstwo, później czmychnie do innego stanu i popełni inne przestępstwo a później wróci do stanu pierwotnego i tu również popełni przestępstwo.
─ To powszechnie znany problem Victorio ─ odpowiedział jej chłodno Guzman.
─ Tak , to prawda ─ odpowiedziała mu. ─ Każdy stan ma swoją bazę danych, odcisków palców , DNA, znaków szczególnych i trzyma się swojej piaskownicy. Niechętnie dzieli się informacjami, ale także niechętnie prosi o informacje a gdyby tak baza danych była jedna? ─ zapytała go. ─ Dostępna dla wszystkich ─ uniósł brew ─ pracujących w wymiarze sprawiedliwości oczywiście.
─ To niewykonalne.
─ Dlaczego nie? Pomyśl jak to wygląda teraz; jeśli pracujący przy sprawie śledczy jest elastyczny zadzwoni do kolegi po fachu z sąsiedniego stanu i zapyta go o przypadek xyz , a może będzie miał szczęście i trafi. Jeśli trafi delikwent zostaje przewieziony do stanu gdzie pierwotnie popełnił przestępstwo skaża go i odtrąbimy sukces. ─ Fabian popatrzył na nią z politowaniem. ─ Tak wiem to działa tylko w filmach a śledczy są tak przepracowani , że wracając do domu wolą otworzyć piwo i obejrzeć mecz w telewizji niż dzwonić do kolegów po fachu. ─ westchnęła. ─ Chcę dać im jeden system, który będzie wykonywał operacje za nich. Stworzyć jedną rejestr danych wrażliwych bez konieczności wysyłania materiału dowodowego ze stanu do stanu gdzie w trakcie transportu może ulec degradacji.
─ To wymaga zmiany prawa ─ odpowiedział jej.
─ Tak to prawda a naprzeciwko mnie siedzi gubernator stanu, który ma wadzę, żeby prawo zmienić Fabianie ─ odpowiedziała mu na to. ─ I zapewnić sobie reelekcję.
─ Co proszę? ─ Estrada zamrugał powiekami zaskoczony.
─ Jak zauważył mój niemal pięcioletni syn jest pan śliczny, mądry i sympatyczny ─ zaczęła Victoria ─ i powiedzmy sobie szczerze wygrał pan wybory dzięki głosom kobiet, których guzik obchodził pana program wyborczy one po prostu uznały, że stan dla odmiany potrzebuje gubernatora z ładną buzią. To nie wystarczy, żeby wygrać wybory za drugim razem.
─ Twój plan to szaleństwo
─ To może Fernando Barosso ma rację i jestem szalona ─ odpowiedziała mu i wstała z krzesła podchodząc do okna. Wpatrywała się w panoramę miasta. ─ Przez lepkie ręce lekarza moja matka nie uzyskała pomocy jakiej potrzebowała ─ odezwała się powoli ważąc słowa. ─ Moja babka przekupiła go i nakazała mu milczenie, a mała zgwałcona przez ojca sześcioletnia dziewczynka została zmuszona do milczenia. I tak to prawda, że w wieku trzynastu lat urodziła mu dziecko. Ta mała dziewczynka stała się później Inez Romo. Gdy mnie i mamę uprowadzono i wróciłyśmy szeryf powiedział jej „po co ci to?” Pamiętam każde jego słowo bo podsłuchiwałam pod drzwiami. Moja mama lubiła nosić ładne sukienki więc sama się prosiła. Cztery miesiące po napaści urodziła dziecko, które mój ojciec zakopał w ogrodzie ─ spojrzała na Estardę. ─ I myśli, że o tym nie wiem ─ uśmiechnęła się blado. ─ Nie zabiłam brata, kochałam go , ale tak spaliłam swój rodzinny dom. Byłam wściekła, przerażona i miałam tylko osiem lat. Moja matka na moich oczach utopiła go w wannie. I tak stworzyłam Victorię nie dlatego, że jestem szalona, ale dlatego żeby przetrwać. Tak mam fotograficzną pamięć a iloraz mojej inteligencji gdy ostatni raz go badałam wynosił 178. Teraz podejrzewam może być wyższy. ─ urwała. Wiedziała, że się zapędziła. Ostatnie co powinna robić, co chciała robić to się tłumaczyć czy stracić nad sobą panowanie przed władzami stanowymi. ─ Chcę stworzyć „Alorę” , bo jestem zmęczona patrzeniem jak przestępcy odchodzą wolni z powodu braku przepadania próbek, przemęczonych śledczych którzy są tak przytłoczeni pracą, że sięgają po kieliszek ─ urwała i podeszła do stołu zamykając laptopa i wrzucając go do torebki. ─ I mam tylko jedną prośbę ─ zwróciła się do kuzyna ─ decyzję podejmij na podstawie realnych danych nie słów psa, który znaczy swoje terytorium. ─ pożegnała się i wyszła.
Czterdzieści minut później opadła na krzesło w redakcji Sylvii. Kobieta uniosła brew i wstała zamykając za sobą drzwi.
─ Jasne, że możesz wpaść z wizytą to nie tak że nikt cię nie zobaczy.
─ Odpuść sobie ten zgryźliwy ton ─ mruknęła Victoria. ─ Schrzaniłam sprawę z twoim mężem więc równie dobrze wszyscy mogą się dowiedzieć o naszej zażyłej znajomości.
─ Zażyłej znajomości? ─ powtórzyła kobieta. ─ A co się stało?
─ Nawrzeszczałam na niego ─ odpowiedziała jej. Sylvia zamrugała powiekami i parsknęła śmiechem.
─ Chciałabym to zobaczyć ─ stwierdziła blondynka. Victoria prychnęła pod nosem.
─ Wspomniał o wywiadzie Fernando i ─ pstryknęła palcami ─ przeszłam do trybu obronnego ─ wyjaśniła. ─ Miałam go zanudzić statystykami, miały przemówić liczby a do głosu doszła mała przerażona dziewczynka.
─ I dlatego musisz ze mną porozmawiać.
─ Nie mogę ─ odpowiedziała podnosząc się z miejsca. Podeszła do okna. ─ Wbiłam mu widelec w nogę i pobiegłam na górę, żeby ratować brata. Był przerażony, a ja zbyt słaba, żeby mu pomóc. Nie mogę powiedzieć nikomu, że spędziłam tydzień zamknięta w piwnicy jego domu i słuchałam jak torturują moją mamę. Szła w zaparte przez tydzień dopóki nie zagroził, że zgwałcą mnie. I mówił poważnie. A o korytarzu z drzwiami wiedział tylko mój psychiatra.
─ Sprzedał cię?
─ Nie, po wywiadzie wyznał, że ktoś włamał mu się do gabinetu. Nic nie zginęło, ale prawdopodobnie wykonano zdjęcia mojej karty medycznej, naszych sesji i jego notatek.
─ Nie powiedziałaś mu chyba o Jose?
─ Nie, ale mówiłam mu o osobistych rzeczach, o których wolałabym, żeby nie wiedział Fernando.
─ A teraz wie ─ domyśliła się kobieta. Jasnowłosa lekko skinęła głową. ─ Musisz zacząć oddawać ciosy Victorio.
─ Robię to ─ zapewniła ją. ─ Zatrudniłam nową dyrektor „Starego Browaru” więc jeśli chcesz z nią pogadać to dam ci do niej numer. Oddaje ciosy robiąc swoje.
─ To za mało i dlaczego spotkałaś się z moim mężem.
─ Chcę zmienić świat ─ odpowiedziała i roześmiała się widząc minę ─ i o tym chętnie z tobą porozmawiam.
**
Emily odłożyła na stolik telefon komórkowy z posępną miną wpatrując się w aparat. Telefon ze szkoły Alice i prośba o rozmowę nie napawała jej optymizmem. Jedenastolatka korzystając z zamieszania na szkolnej stołówce wymknęła się niezauważona ze szkoły. Jej wyjście odkryto dopiero na matematyce przy sprawdzaniu obecności. Blondynka ścisnęła nasadę nosa i wstała bezwiednie kierując swoje kroki do pokoju córki. Ostrożnie pchnęła drzwi zaglądając do środka.
Alice dbała o porządek. Łóżko było zaścielone, pluszowe maskotki poukładane na poduszce zaś do korkowej tablicy przyczepiony był plan zajęć. Emily przysiadła na krześle przy biurku córki i westchnęła. Trzydziestolatka miała świadomość, że Alice nie przepada za swoją nową szkołą kobieta miała jednak nadzieję, że z czasem córka zaaklimatyzuje się w nowym miejscu, znajdzie przyjaciół w swoim wieku. Telefon od dyrektorki uświadomił jej boleśnie jak bardzo zaniedbała dziewczynkę.
Ona i Fabircio skupili się na chłopcach. Najpierw na utrzymaniu ich przy życiu w jej brzuchu, później zajmowali się nimi po porodzie. Do tego wszystkiego doszła terapia , a teraz ucieczki Alice ze szkoły, które były częstsze niż kobieta przypuszczała. Dziewczynka wymykała się do Santosa, ale nie zawsze. Dokąd chodziła jeśli na do przyjaciela? Jasnowłosa wstała i bezwiednie zaczęła przekładać papiery na biurku. To było rażące naruszenie prywatności i wiedziała o tym. Matka notorycznie przeszukiwała jej rzeczy, lecz Emily nie robiła tego w złej wierze. Intencje kobiety były czyste. Gdy w jej ręce wpadł rysunek usiadła ponownie na krześle.
Była piekielnie utalentowana. Rysunek zawiązywanego gorsetu były precyzyjny i brutalnie piękny. Emily i bez dyplomu wiedziała co córka chce jej przekazać. Przełknęła głośno ślinę i wstała. Na rozmowę z dyrektorką Alice i jej wychowawczynią umówiła się za dwie godziny. Przed spotkaniem musiała jeszcze nakarmić chłopców i zawieść ich do dziadka Thomasa. Dwie godziny później ubrana w prosty zestaw składający się z dżinsów i koszuli weszła do sekretariatu gdzie chłodnym spojrzeniem obdarzyła ją sekretarka i kazała zaczekać. Dziesięć minut później weszła do środka.
Na ścianie naprzeciwko biurka znajdowały się dyplomy, które Emily w duchu nazwała już podczas pierwszego spotkania „wystawką” Oprawione w ramki informowały nie tylko o poziomie wykształcenia, ale interesanta jasno informowały o umiejętnościach nabytych podczas studiów. Wymusiła lekki uśmiech i usiadła we wskazanym miejscu. Dyrektorka kobieta, której wiek Emily oceniła na około pięćdziesiątki uśmiechnęła się do niej lekko i zdjęła okulary w rogowych oprawkach.
─ Pani Guerra ─ kobieta uśmiechnęła się dobrodusznie zaś kobieta pomyślała, że jedna z jej nauczycielek miała podobny „dobroduszny” wystudiowany przez lata praktyki uśmiech. W środku jednak wcale nie kryła się miła osoba ─ musimy poważnie pomówić o Alice ─ przeszła niemal od razu do celu wizyty. ─ Jej zachowanie ─ zaczęła ─ jest nie do pomyślenia. I o ile na początku jej zwolnienia z lekcji nie budziły żadnych moich zastrzeżeń ─ bezwiednie położyła przed Emily dzienniczek gdzie pewną ręką ktoś napisał zwolnienia z lekcji czy usprawiedliwienia. Wszystkie podpisane były przez Emily Guerra. Blondynka z trudem powstrzymała się od parsknięcia śmiechem. Alice była cwaną przebiegłą osóbką. ─ Dziś budzą mój niepokój. Pani córka wymknęła się ze szkoły korzystając z zamieszania na stołówce, które sama wywołała.
─ Nie rozumiem
─ Rzuciła klopsikiem we włosy jednej z koleżanek doprowadzając do bitwy na jedzenie ─ wyjaśniła kobieta kręcąc głową z niezadowoleniem ─ rozumiem że to nie pani podpisy? ─ długim pomalowanym na czerwono paznokciem postukała w krótkie notatki usprawiedliwiające nieobecności córki. ─ Nie chcemy żeby dzieci zaczęły brać z niej przykład.
─ A biorą?
─ W tym wieku jedno małpuje od drugiego z prędkością błyskawicy ─ odpowiedziała na to kobieta ─ Uczę Alice hiszpańskiego ─ zaczęła kobieta to bardzo bystra i mądra dziewczynka ─ urwała.
─ Proszę przejść do „ale” ─ kobieta uniosła brwi ─ Wiem, że Alice jest bystrą inteligentną dziewczyną. Ma talent do języków, lekkie pióro i zdolności plastyczne proszę przejść do meritum problemu. Mam dwoje małych dzieci w domu ─ pospieszyła z wyjaśnieniem. Nauczycielka uśmiechnęła się do niej z wyrozumiałością.
─ Ma trudności z nawiązywaniem relacji z rówieśnikami ─ przeszła do konkretów kobieta. ─ Czas spędza głównie z nosem w szkicowniku, trudno z nią wtedy rozmawiać gdyż ma na uszach słuchawki.
─ Alice lubi rysować ─ odpowiedziała kobieta. Emily przypuszczała, że jej córka wiążę z malarstwem swoją przyszłość, ale było zdecydowanie za wcześnie na takie dywagacje. Nie zamierzała także informować o ewentualnych planach na przyszłość kobiet ani także że sama kupiła jej słuchawki.
─ I to właśnie rysunki Alice zasugerowały, że dziewczynka może mieć problemy ─ wychowawczyni podała Emily plik kartek. Jasnowłosa zaczęła je przeglądać. Jedno po drugim. Poczuła ścisk żołądka gdy rysunki zaczęły tracić kolory. Pierwsze były pełne kolorów. Biła od nich radość. Im dłużej przekładała kartki tym bardziej wyblakłe były kolory. Ostatni natomiast prezentował dom. Wiktoriańska willę na szczycie wzgórza. Emily niemal czuła powiew wiatru targającego budowlą, która najlepsze lata miała już na pewno za sobą. ─ Ten jest ostatni ─ dodała kobieta ─ Klasa dostała za zadanie namalowania domu. To „dom” według pani córki kiedy inne dzieci.
─ Niech zgadnę rysowały prostokąty i trójkąty. To klasyczne budownictwo epoki wiktoriańskiej ─ odpowiedziała ─ Alice widywała takie domu dość często. Nie wiem jak stoi pani z historią, ale to dość ponura epoka. W budownictwie.
─ Panią to bawi?
─ Wręcz przeciwnie niepokoi mnie państwa manipulacja.
─ Nasza manipulacja? ─ zdumiała się kobieta. ─ Nikt nie chcę panią manipulować ─ zapewniła ją kobieta.
─ Zazwyczaj w teczkach segreguje się dokumenty od najstarszych do najnowszych. W przypadku prac uczniów łatwiej jest odnaleźć interesujący dokument ─ wyjaśniła ─ To czysta manipulacja, aby pokazać mi jak bardzo zawodzę jako matka.
─ Emily ─ ton głosu kobiety stał się łagodny. Jasnowłosa wstała odkładając teczkę na biurko kobiety. ─ jestem pedagogiem od wielu lat i wiem, że jeśli dziecko zaczyna sprawiać problemy to pierwszym miejscem któremu się przyglądamy jest jego dom rodzinny. ─ Emily westchnęła spoglądając na dyplomy wiszące na ścianach i zmarszczyła brwi na widok nazwiska kobiety.
─ Chyba sobie kpicie ─ wymamrotała sama do siebie Emily.
─ Porozmawiam z Alice ─ zapewniła kobietę przełykając ślinę. ─ Jest pani dyrektorką od niedawna ─ zauważyła Emily.
─ Tak, od dwóch miesięcy ─ wyjaśniła kobieta. ─ Moja poprzedniczka odeszła na emeryturę. Nie dostała pani informacji? Wiem, że rozsyłano je do rodziców.
─ Dużo się działo ─ odpowiedziała blondynka ─ dlaczego wiszą tutaj? ─ wskazała na ścianę i odwróciła się. Soledad spojrzała na nią niezrozumiałym wzrokiem ─ Dyrektorzy zazwyczaj dyplomy wieszają na ścianie naprzeciwko biurka , aby każdy mógł je zobaczyć.
─ Odwracają uwagę, jeśli martwią panią moje kompetencje.
─ Nie skądże ─ odpowiedziała blondynka wsuwając ręce w kiszenie spodni.
─ To co się dzieje?
─ Słucham?
─ W państwa domu? Powiedziała pani, że dużo.
W pierwszej chwili kusiło ją, żeby trzasnąć drzwiami i wyjść, lecz po krótkiej chwili uderzyło ją, że to musi być zbieg okoliczności, zbieg nazwisk, bo Soledad nie miała pojęcia kim jest Emily. Była także opcja trzecia; Emily niewiele dla niej znaczyła więc czas wyparł ją z jej pamięci.
─ Urodziłam bliźniaki ─odpowiedziała, ale nie usiadła ─ Jest głośno i tłoczno ─urwała.
─ A Alice tęskni za domem ─ dodała kobieta. Emily bezwiednie skinęła głową. Ona sama tęskniła za domem. ─ Klasa Alice jest jedną z nielicznych które prowadzę ─ zaczęła ─ i nie mogę nie zauważyć, że czasem zna odpowiedź, ale się nie odzywa lub udziela błędniej. Na sprawdzianach jednak widać jak inteligentna z niej osóbka. ─ Emily uśmiechnęła się blado.
─ Jaka matka taka natka ─ wymamrotała jasnowłosa ─ Porozmawiam z córką na temat jej zachowania na stołówce ─ odpowiedziała pochodząc do drzwi.
─ Szkoła chcę pomóc.
─ Pomogłaś wystarczająco. Przepraszam ─ powiedziała i wyszła zamykając za sobą drzwi. Wyszła. Musiała wyjść i złapać oddech. Na zewnątrz wzięła głęboki oddech, jeden, drugi czując jak serce łomocze jej w piersi. Podeszła do auta wślizgując się za kierownicę i zamknęła oczy.
Nigdy nie szukała Edy. Wyjechała, odeszła. Nauczyła się bez niej żyć chociaż pierwsze tygodnie w szkole z internatem były przerażająco puste. Niewiele jadła, nie chciała się uczyć a nocami płakała. Tego nie dało się zapomnieć. Eda była pierwszą osobą, którą pokochała i pierwszą która złamała jej serce. I uczyła jej córę hiszpańskiego. Niech to szlag, uderzyła dłonią o kierownicę. Odjechała dopiero po kwadransie gdy się uspokoiła. W drodze napisała sms do męża, żeby odebrał chłopców od dziadka i przywiózł ich domu. Zaparkowała przed domem gdzie znajdowało się już auto Santosa. Weszła do środka i wzrokiem odnalazła córkę. Alice toczyła kolorową piłeczkę w kierunku swojego psiaka. ─ Hej ─ odezwała się pierwsza blondynka. Alice przegryzła dolną wargę spoglądając wielkimi ciemnymi oczyma na swoją mamę. Emily przyklęknęła. ─ No chodź tutaj Skrzacie ─ poprosiła ją i po chwili zamknęła dziewczynkę w mocnym uścisku. Wargami musnęła jej jasne włosy. ─ Kocham cię ─ powiedziała po prostu.
─ Ja ciebie też ─ wymamrotała dziewczynka. ─ Gdzie chłopcy?
─ Dziadek chciał się nimi trochę zająć ─ odpowiedziała na to Emily niechętnie odsuwając od siebie córkę. Czule pogładziła ją po policzku. ─ Co powiesz na naleśniki?
─ Z nutellą? I banananem ─ podała po chwili owoc.
─ Z nutellą i bananem ─ potwierdziła jej mama. ─ Weźmiesz psiaka do ogrodu.
Pokiwała głową i podreptała w kierunku niewielkiego ogrodu. Emily się wyprostowała się i podeszła do lodówki. Wyjęła mleko w nadziei, że uda jej się przygotować naleśniki dla córki przed powrotem męża z dziećmi.
─ Zjesz z nami? ─ zapytała Santosa.
─ Ja tylko na chwilę, odebrałem Alice ze szkoły ─ zaczął jednocześnie łypiąc na plan lekcji dziewczynki. ─ I tak miałem wpaść do Conrado. ─ dorzucił. Spojrzała na niego ciemnymi oczyma i westchnęła.
─ Wiem, że uciekła z dwóch ostatnich lekcji więc nie musisz jej kryć ale doceniam lojalność ─ odezwała się po chwili odmierzając składniki na naleśniki. ─ Rozmawiałam z jej dyrektorką ─ dodała po chwili.
─ Wywalą ją bo uciekła z kilku lekcji? ─ zapytał z niedowierzaniem DeLuna. ─ Dzieci ciągle uciekają z lekcji.
Emily spojrzała na niego z uniesionymi brwiami. Alice zapewne nie pierwszy raz uciekła ze swojej szkoły do ulubionego przybranego wujko-brata.
─ Dasz jej szlaban?
─ Nie wiem ─ oparła czoło o lodówkę. ─ Nie wiem ─ powtórzyła przełykając gulę w gardle. ─ Jest aż za bardzo do mnie podobna ─ wymamrotała. ─ Nie powiem co czuje, bo nie chcę być problemem ─ powiedziała bardziej do siebie niż do Santosa. Poczuła jak dłoń mężczyzny ląduje na jej ramieniu. Bezwiednie wzięła go za rękę. ─ Jeden problem na raz dodała po chwili ─ najpierw naleśniki. Zjesz z nami? Nic nie poprawia humoru lepiej od talerza naleśników ─ zapewniła go.
─ Skąd wiesz jaki mam humor?
─ Ponury ─ odpowiedziała na kobieta. ─ Zdradzisz mi co się dzieje?
─ Mój dziadek to Odin ─ oznajmił jej DeLuna. ─ Przebijesz to?
─ Dyrektorką mojej córki i jej nauczycielką hiszpańskiego jest moja była niania ─ zakomunikowała mu i włączyła mikser. Pół godziny później postawiła przed córką talerz ze słodkim przysmakiem. Drugi podała Santosowi jednocześnie zerkając na zegarek. I wtedy otworzyły się drzwi od domu i do środka z dwoma fotelikami wszedł Fabricio. Zmarszczył brwi na widok Santosa siedzącego przy stole w kuchni to na Alice, to na żonę.
─ Zjesz z nami? ─ zapytała go kobieta. Fabirico odłożył foteliki na podłogę i podszedł do jasnowłosej całując ją lekko w usta na powitanie.
─ Naleśniki?
─ Alice miała ochotę ─ wyjaśniła mężowi blondynka odwracając się do patelni na którą wylała ostatnią porcję ciasta. ─ Niestety skończyła się nutella ─ oznajmiła mężowi ─ jesteś skazany na owoce.
─ Kto nie chciałby jeść owoców? ─ zapytał żonę otaczając ją w pasie. ─ Rozmawiałaś z panią dyrektor? ─ zapytał szeptem brodę opierając na jej przedramieniu.
─ Później ─ powiedziała tylko sprawnie przekręcając naleśnik na drugą stronę. Z fotelików dobiegło kwilenie.
─ Zajmę się nimi ─ zaoferował Santos i odłożył talerz do zlewu pospiesznie myjąc ręce i idąc w kierunku fotelików. Thomas spał zaś Charlie kręcił się i kwilił. Emily chwyciła męża za nadgarstek.
─ Zjedz ─ poprosiła go podając mu talerz ─ pomogę mu ─ dodała i uśmiechnęła się do Alice. Podeszła do dziewczynki i cmoknęła ją w policzek. Psycholog podeszła do Santosa i ostrożnie wzięła od niego marudzącego chłopczyka, który instynktownie obrócił główkę w stronę piersi mamy. Uśmiechnęła się wargami muskając jego nosek. ─ Ktoś tutaj zgłodniał ─ wyszeptała do dziecka swoje kroki kierując na górę. DeLuna wyjął Thomasa z nosidełka podążając za ich mamą.
Emily usiadła w bujanym fotelu i sięgnęła po poduszkę do karmienia na której ułożyła synka.
─ Tommy sądzę, że potrzebuje suchej pieluchy ─ oznajmił Santos stosownie nie patrząc na Emily. Kobieta wywróciła oczami i pogłaskała malca po główce. Charlie mlaskał z zadowoleniem wpatrując się w mamę wielkimi jasnymi oczami swojego ojca.
─ Wszystkie akcesoria masz na przewijaku ─ odpowiedziała na to Emily z czułością przyglądając się chłopcu przy jej piersi. Mieli jej nosy. To niezaprzeczalnie nosy McCordów. Z przewijaka dobiegł ją odgłos bulgoczącego brzucha. Zerknęła w tamtym kierunku. Oczy jej i Santosa się spotkały. ─ W czystą pieluchę kupę robi się najlepiej ─ wyjaśniła mu ─ i daj mu skończyć inaczej co nieco wyląduje na twojej ręce. ─ Santos się skrzywił i spojrzał na syna Fabricio, który się uśmiechał. Emily natomiast odsunęła synka od piersi i zapięła bluzkę. ─ Weź go, ja go przewinę.
Panowała cisza. Eric spojrzał na chłopczyka na swoich rękach to na jego mamę. Emily pochylała się nad jego braciszkiem. Z tej odległości widziała jak malec uśmiecha się do niej.
─ Zawsze myślałem, że mój ojciec był ćpunem który sprowadził moją matkę na złą drogę ─ odezwał się po chwili. ─ Dziś okazało się, że jestem dziedzicem Sytherina a Michael nie ma zielonego pojęcia kim facet był.
─ Michael jest na bakier z kulturą popularną ─ odpowiedziała na to jasnowłosa zmieniając synowi body. ─ On wie co to „Przyjaciele”
─ Jakim więc cudem ma żonę aktorkę? ─ zapytał ją. Emily wzruszyła ramionami. ─ On ma telefon z klapką ─ wymamrotał Santos ─ ja nie wiedziałam że jeszcze takie produkują.
─ Michael to szpieg starej daty ─ odpowiedziała na to Emily podnosząc synka z przewijaka. Usiadła w fotelu do karmienia. Santos zajął miejsce na łóżku z zasypiającym dzieckiem na rękach. ─ Ożenił się z Tią, żeby miała ubezpieczenie i mogła poddać się operacji i leczeniu ─ wyjaśniła mu blondynka. Popatrzyli na siebie. ─ Rozgryzłam to kilka lat temu gdy powiedział mi że ma żonę ─ Eric zmarszczył brwi i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
─ Sprawdziłaś ją ─ domyślił się i parsknął śmiechem. Charlie zakwilił w jego ramionach.
─ Michael to mój brat musiałam wiedzieć co to za jedna. I że też wtedy się nie domyśliłam.
─ Nie mogłaś wiedzieć ─ odpowiedział na to Santos.
─ Wiem, ale ─ westchnęła i skrzywiła się zerkając na malca. Ostrożnie go poprawiła. Tommy zamlaskał z zadowoleniem. ─ Jak się czujesz?
─ Skołowany ─ odpowiedział na to. ─ A jak twoje spotkanie po latach?
─ Do bani ─ odpowiedziała mu zerkając na Charliego drzemiącego na rękach przyjaciela. Dziecko zachrapało. ─ możesz go odłożyć do łóżeczka. I nie miała pojęcia kim jestem.
─ To źle czy dobrze?
─ Nie wiem, naprawdę nie wiem. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:24:55 22-11-24 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA IV, CAPITULO 035 cz. 1
ERIC/LIDIA/FELIX/VERONICA/ARIEL/HUGO/ELLA/BASTY/JORDAN
Wcześniej
Zawsze był na bieżąco z wydarzeniami ze świata i raczej wydawało mu się to naturalne, skoro przez większą część swojego dnia przebywał w sieci. Santos DeLuna śledził najważniejsze polityczne rozgrywki na arenie międzynarodowej i na początku 2016 roku najbardziej upodobał sobie wyścig o fotel prezydencki w USA. Amerykański milioner Donald Trump był pewniakiem jeśli chodzi o nominację z ramienia Partii Republikańskiej i Santos przewidywał, że facet wygra te wybory, a to oznaczało spore problemy, szczególnie dla mniejszości narodowych i imigrantów.
Wychowując się w Wielkiej Brytanii, DeLuna wielokrotnie czuł na własnej skórze podziały. Ze względu na swoje mieszane pochodzenie nie raz stawał się obiektem prześladowań. Kiedy dorastał, nie liczyło się to, że nigdy nie poznał ojca Meksykanina, że nawet nie pamiętał tych pierwszych tygodni życia w Ameryce Łacińskiej – z perspektywy wielu rówieśników z londyńskiej szkoły, był po prostu imigrantem. Dlatego sympatyzował z obywatelami Stanów Zjednoczonych, którzy siedzieli jak na szpilkach i śledzili postępy kampanii wyborczych.
Wybory w Stanach zawsze budziły emocje, ale nigdy przez myśl by Ericowi nie przeszło, że głosowanie w małej mieścinie na północy Meksyku może być dużo ciekawsze, a tak się akurat złożyło. W Pueblo de Luz i Valle de Sombras wyścigi do objęcia foteli radnych trwały w najlepsze. O ile w Mieście Światła kandydaci zdawali się nie być aż tak kontrowersyjni – właściciel restauracji, nauczycielka muzyki, emerytowany policjant – o tyle w Valle de Sombras kilku jegomości zasługiwało na przyjrzenie im się z bliska. Dlatego Eric przyszedł na festyn wyborczy połączony z imprezą z okazji wyniesienia kościoła w Dolinie do rangi sanktuarium. Mszę świętą sobie podarował, za to nie byłby sobą, gdyby nie obszedł wszystkich stoisk kandydatów. Ich programy wyborcze od dawna były dostępne w sieci i wszystkie już je znał, ale Ricardo Perez był świeżym nabytkiem, a DeLuna nie miał pojęcia, co ten człowiek próbował osiągnąć, decydując się na ten desperacki krok. Z jednej strony były dyrektor liceum jawił się jako głupiec, który tylko wystawia się na pośmiewisko, ale z drugiej – może wcale nie był idiotą, może miał ukryty plan i sprytnie próbował wykorzystać swoją niecodzienną sytuację. Ludzie z nim sympatyzowali, wielu go żałowało i uważało, że został niesłusznie oskarżony, a jako że Ricardo przemówił do nich i w końcu wyszedł z ukrycia, uznali go chyba za Mesjasza, który zmartwychwstał, może nie trzeciego dnia, bo trochę to trwało od kiedy wybuchnął skandalik z jego udziałem, ale ważne, że w końcu powrócił do świata żywych. Santos, który napisał szybki program do analizy sondaży, szybko przekonał się, że Perez mógł wejść do rady z wysokiej pozycji, a przecież dopiero co rozpoczął nawoływanie do głosowania.
Był też Joaquin Villanueva, facet którego trudno było złamać. Otarł się o śmierć, ale powrócił z ideą zjednoczenia klasy robotniczej, podniesienia płac minimalnych w fabrykach i wsparcia dla lokalnych niedofinansowanych przedsiębiorców. Cholerny Villanueva nie mówił dużo, ale kiedy mówił, chciało mu się wierzyć, a to sprawiało, że Eric miał tylko ochotę się roześmiać.
No i był też osławiony Marcelo Mazzarello – właściciel imperium cukierniczego, filantrop, uprzejmy staruszek, no i gangster na emeryturze. Nie sposób było brać tego wszystkiego na poważnie i Eric miał wrażenie, że na jego oczach rozgrywa się jakaś kiepskiej jakości komedia sensacyjna, brakowało jedynie Evy Mediny w roli głównej. Na dokładkę ktoś wpadł na pomysł – a Santos doskonale wyczuwał w tym rękę Victorii Reverte – by główną atrakcją całej tej wyborczej imprezy były łuki. Wszędzie widać było roześmiane dzieciaki, próbujące swoich sił, by wygrać pluszowe zabawki, a Fernando Barosso zgrzytał zębami i witał się z mieszkańcami, robiąc dobrą minę do złej gry.
– Strzela pan.
DeLuna oderwał wzrok od dziecięcej strzelnicy i zmierzył wzrokiem staruszka na wózku inwalidzkim, który przyglądał mu się z boku badawczo.
– To pytanie czy stwierdzenie? – Włożył ręce do kieszeni, zastanawiając się, czego ten człowiek od niego chce. Marcelo Mazzarello wydawał się ciekawskim staruszkiem.
– To widać po oczach – jest różnica, kiedy ktoś patrzy z ciekawością, a kiedy analizuje. Pan analizuje.
– Ja z reguły wszystko analizuję, jestem informatykiem, wierzę w liczby, kody, algorytmy – stwierdził, ale ciekawość zwyciężyła. – Pomóc panu? – zapytał, widząc, jak Marcelo walczy z krawężnikiem, próbując z niego zjechać.
– Dziękuję. – Mężczyzna pozwolił Santosowi poprowadzić wózek na prostą ścieżkę z dala od zgiełku festynu. – Nie jest pan stąd, inaczej bym zapamiętał. Często pan strzela?
– Kiedyś trochę rekreacyjnie. Miałem wujka pod Nottingham, wychowałem się, słuchając bajek o Robin Hoodzie. Szlajaliśmy się z kolegami po lasach i robiliśmy różne głupoty – wytłumaczył, a Marcelo pokiwał głową, jakby miało to dla niego sens.
– Nie jest pan Anglikiem – zauważył bez ogródek, czym trochę zirytował Santosa.
– Jestem.
– Nie z krwi i kości.
– Jestem Anglikiem z domieszką irlandzką i meksykańską, jeśli pyta pan o genetykę. Ale wychowałem się w Londynie, więc tak, jestem Anglikiem – dodał dobitnie, bo miał wrażenie, że ten mężczyzna na siłę próbuje mu wmówić, że jest inaczej. – Pan też strzela.
– A pan też stwierdza fakty, widać te analityczne zdolności rzeczywiście są na wysokim poziomie. – Marcelo pokiwał głową z uznaniem jak na prawdziwego Włocha przystało. – Już nie strzelam, jestem na to za stary, ale robiłem to kiedyś. Swego czasu zdobyłem nawet mistrzostwo stanu. Kiedyś w tych stronach nie było zbyt wielkiego wyboru, jeśli chodzi o sport w szkole średniej. Piłkę nożną mógł kopać każdy, ale my, jak to faceci, szukaliśmy wyzwań. Taki Antonio Molina na przykład nie miał za grosz kondycji, bo popalał fajki, więc do piłki się nie nadawał, a jako że na jakieś zajęcia dodatkowe trzeba było się zapisać, pozostawały łuki. Teraz młodzież ma jak w raju, mój wnuk trenuje te azjatyckie sztuki walki, może sobie przebierać w okazjach, ale dla nas łuki były najlepszą rozrywką w tamtych czasach.
– Teraz nie jest zbyt bezpiecznie wspominać u łukach, czasy się zmieniły. – Eric wskazał palcem burmistrza Barosso, który krzywym spojrzeniem mierzył plastikowe strzały wystrzelone przez gromadkę dzieciaków skaczących z uciechy. Szeptał coś do swojego ochroniarza i chyba był w gotowości na wypadek, gdyby El Arquero de Luz miał i tego dnia złożyć mu wizytę. Na to jednak się nie zanosiło.
– To prawda. Śmieszy mnie to trochę, ale cóż poradzić. – Mazzarello zachichotał cichutko, wystawiając twarz na słońce, by zażyć trochę potrzebnej mu witaminy D. Wyglądało na to, że rzadko wychodził z domu. – Ludzie boją się tego, czego nie znają. Fernando Barosso nigdy nie zbliżył się do łuku, to było poniżej jego godności. Paniczyk z rodu Barosso nie schodził do poziomu plebsu – łuki w tamtym czasie kojarzyły się głównie z najniższą klasą, z ludźmi, którzy polują, by wyżyć. Dopiero teraz zrobił się z tego sport niemal elitarny.
– A pan chyba też pochodzi z dobrze usytuowanej rodziny, don Marcelo? – Eric nie do końca rozumiał tę niechęć mężczyzny do bogaczy, skoro sam był jednym z nich.
– My zapracowaliśmy na wszystko co mamy ciężką pracą. Moi rodzice przyjechali tutaj z niczym, chcieli lepszego życia. Próbowali dostać się do Ameryki, ale im się nie udało, więc osiedlili się na północy Meksyku. Ja od dziecka miałem żyłkę do interesów dzięki mojemu papie, to był kawał przedsiębiorcy. Z malutkiej lodziarni zaczęliśmy się rozrastać, aż w końcu dotarliśmy na amerykański rynek i papa dostał chociaż namiastkę swojego amerykańskiego snu. Ja nigdy nie bałem się pracować czy „spoufalać”, jak to się ładnie mówi. Kolega to kolega, z każdym miło było grandzić, nieważne czy miał mundurek po starszym bracie czy uszyty przez krawcową na miarę. Fernando miał haftowane kołnierzyki z inicjałami, on nigdy nie chciał być jak reszta – dodał na koniec, jakby chciał podkreślić, że on i Barosso diametralnie się od siebie różnili.
– Mówi pan o ciężkiej pracy, jakby rzeczywiście przez całe życie sprzedawał pan tylko tiramisu. Obaj jednak dobrze wiemy, że za pańskim biznesem kryła się większa działalność. – Eric nie wiedział, czy polubił tego staruszka, wydawał się bardzo ubarwiać historie. Postanowił więc dać mu małego pstryczka w nos.
– Każdy chce zarobić, chłopcze. – Marcelo zarechotał lekko, ale pokiwał głową, jakby chciał mu pokazać, że zgadza się z nim i sam również wie, że nie dorobił się do końca legalnie. – Kiedy wejdziesz między wrony, musisz krakać tak jak one – zaśpiewał cicho, a DeLuna parsknął śmiechem.
– Z tego co o panu słyszałem wynika, że pan skakał z jednego stada wron do drugiego.
– Lubię mieć różne opcje. I kiedy tak patrzę na ciebie, chłopcze, mam wrażenie, że ty też lubisz sprawdzać, kto jest najsilniejszym graczem na boisku, zanim postawisz swoje pieniądze. Fernando Barosso czy może Joaquin Villanueva? Barosso czy Conrado Saverin? Ciekawe, ciekawe.
Eric zacisnął palce w kieszeni po jego słowach. Marcelo zdawał się sporo domyślać i to mu się nie podobało. Miał rację – DeLuna nigdy nie szedł tam, gdzie sprawa była z góry przegrana. Kiedy mógł osiągnąć korzyści od Conrada, trzymał się u jego boku. Kiedy goście z Cambridge zaproponowali lepszy układ, wydał Fabricia nie zastanawiając się nad tym, szczególnie, że Guerra też nie miał oporów, by go podkablować. Kiedy przyjechał do Meksyku również bił się z myślami – czy lepiej szantażować Saverina czy może od razu iść do Fernanda ze wszystkimi informacjami? Może lepiej postawić na Villanuevę, który ze swoim zaplanowanym atakiem na infrastrukturę hotelu w Monterrey miał jakiś ukryty cel, a Eric z chęcią mu wtedy pomógł dla samej frajdy torturowania ludzi, którzy przed laty mu się narazili. Jeśli miał być szczery przed samym sobą, nawet teraz analizował, czy współpraca z Conradem może być dla niego korzystna, czy może odbije mu się czkawką. Czy robił źle zawierzając Michaelowi McConville? Jedyną rzeczą, która była dla niego jasna jak słońce to fakt, że chciał tutaj zostać, by być blisko Alice. Blisko Alice i Emily, ale to drugie to już bardziej jego samolubne, głupie życzenie.
– Utrafiłem w czuły punkt, panie DeLuna. – Mazzarello obserwował go od dłużej chwili i chyba wyczytał te myśli z jego twarzy.
– Zna pan moje nazwisko? – zdziwił się, a po chwili uznał, że pytanie było totalnie bez sensu, bo były mafioso i kapuś musiał znać każdego w tej okolicy.
– Oczywiście, uczy pan moje wnuczęta. Traktuję edukację bardzo poważnie. – Marcelo chyba się z niego naigrywał, ale widząc uniesione do góry brwi Santosa, wyjaśnił: – Daniel Mengoni i Alessandra de Lorente.
– Nie noszą pańskiego nazwiska. – Młody mężczyzna nie mógł powstrzymać złośliwości. Marcelo tyle mówił o dumie i pochodzeniu z rodziny, która wszystko osiągnęła ciężką pracą, ale wyglądało na to, że ród Mazzarello był na wymarciu.
– Ubolewam. Dani to złoty chłopiec, ale oczywiście nosi nazwisko ojca. Natomiast Alessandra… Powiedzmy, że nastoletni bunt robi swoje. Ale pan to powinien doskonale wiedzieć, Ericu. Też nie używa pan imienia z dowodu osobistego.
– Mam dwa imiona.
– Po ojcu i matce?
– Słucham? – Brunet poprawił na nosie okulary, czując, że ręka nieco mu zadrżała. Skąd ten facet mógł wiedzieć takie rzeczy?
– Zgaduję. To częsta praktyka.
– Mówił ktoś panu kiedyś, że jest pan wkurzający, don Marcelo? – Eric założył ręce na piersi i napiął mięśnie, patrząc na staruszka z góry.
– Kochany, gdybym dostawał centavo za każdym razem, gdy to słyszę… – Machnął ręką i uśmiechnął się szeroko, dalej wygrzewając twarz w słońcu.
DeLuna miał ochotę pociągnąć tę rozmowę, dopytać tego mężczyznę, co go podkusiło do startu w lokalnych wyborach, skoro od sześciu lat zaszył się w swojej rezydencji i nie widywał się za bardzo z ludźmi, ale nie było mu to dane, bo podszedł do nich brunet z równo przystrzyżonym zarostem. Giacomo Mazzarello przypatrywał się Santosowi, jakby wietrzył jakiś podstęp. Kiwnął mu sztywno głową na powitanie, co nie uszło uwadze jego ojca.
– Ach tak, wy się przecież znacie, jesteście kolegami z pracy, świat jest mały. Właśnie opowiadałem Ericowi o mojej młodości i łucznictwie – poinformował stary swojego syna, jakby uważał to za wielką ciekawostkę.
– Ty też strzelasz? – zagadnął Santos, a Giacomo zrobił się różowy na twarzy, kiedy Marcelo się roześmiał. – Powiedziałem coś nie tak?
– Nie, po prostu Giaco zawsze wolał inne zajęcia, prawda? – Staruszek zwrócił się do swojego najmłodszego dziecka. – Giaco to typowy humanista, Marlena za to ma ścisły umysł, a Gianluca… – Marcelo zastanowił się przez chwilę, jakby rozważał, jak ładnie ująć to w słowa. – Gianluca zawsze był lubiany.
Eric parsknął śmiechem i spróbował zatuszować to udawanym wybuchem kaszlu. Były właściciel lodziarni zdawał się znaleźć odpowiedni eufemizm, by powiedzieć, że dwójka z jego dzieci to kujony, którzy w szkole wchodzili w tyłek nauczycielom i kablowali na rówieśników, podczas gdy środkowe dziecko okazało się być najbardziej przystosowane społecznie. Santos poznał Gianlucę Mazzarello – zarządzał on nieruchomościami Teresy Serratos i to z nim przedłużył umowę najmu na swoje mieszkanie w centrum miasteczka, które kiedyś należało do Ulisesa. Agent nieruchomości wydawał się w porządku, poza tym że był trochę nudny. Chociaż wyścigi w jeziorze z szeryfem zdecydowanie nie należały do nudnych.
– Gianluca był w drużynie łuczniczej Ulisesa Serratosa – oświadczył Marcelo, choć Eric w ogóle go o to nie pytał. Doskonale już zresztą o tym wiedział i być może mężczyzna świetnie zdawał sobie z tego sprawę, ciężko go było rozgryźć.
– Tato. – Giacomo zacisnął zęby, nie mogąc uwierzyć, że jego ojciec rozpowiadał takie rzeczy w tak niespokojnych czasach. – Ktoś jeszcze pomyśli, że nasza rodzina ma coś wspólnego z tym Złodziejem z El Tesoro.
– Spokojnie, Giaco. Erica nie interesuje Łucznik Światła, prawda? – dodał już w stronę informatyka, który pokiwał głową, zgadzając się z nim.
– W ratuszu jest spotkanie kandydatów. – Syn przypomniał sobie, po co w ogóle przyszedł do ojca. Wydawał się być wytrącony z równowagi. – Burmistrz chce się spotkać z wszystkimi osobiście. Pytają, czy weźmiesz w nim udział.
– Hmmm. – Marcelo zamruczał cicho, jakby rozważał tę propozycję. Jego oczy lekko zabłyszczały, a kiedy spojrzał na Santosa, ten miał wrażenie, jakby był to jakiś zakodowany sygnał. – Nie.
– Słucham? – Nauczyciel języka włoskiego był skonsternowany odpowiedzią.
– Jestem zmęczony, nie mam ochoty na kawę z burmistrzem. Zabierz mnie do domu, Giaco. Miło było poznać, Ericu.
Mazzarello wystawił rękę w stronę nowo poznanego mężczyzny niczym jakiś ojciec chrzestny. Santos nie miał pojęcia, czy ten facet chciał, by ucałował jego sygnet, zdecydował się jedynie uścisnąć mu dłoń. Gość mógł żyć na uboczu przez ostatnie kilka lat, ale zdawał się doskonale wiedzieć, co w trawie piszczy i wyglądało na to, że Fernando Barosso też chciał sobie uciąć z nim pogawędkę.
***
Nie sądziła, że sam proces ubiegania się o możliwość kandydowania w wyborach do samorządu będzie tak skomplikowany. Zdobycie pięćdziesięciu podpisów wydawało się dziecinną igraszką, w końcu wystarczyłoby namówić dwie klasy by ją poparły i problem z głowy, a Lidia zostałaby oficjalnie kandydatką. Nic jednak bardziej mylnego! Do kogo tylko się zwracała, okazywało się, że już poparli jej przeciwników.
– Ale wiecie, że możecie złożyć podpis dla kilku osób, prawda? – przypomniała wszystkim Primrose, która zgodziła się zostać zastępczynią Lidii i pomóc jej w kampanii. – To dopiero prawybory, elekcja kandydatów. Możecie poprzeć wszystkich, kogo tylko chcecie.
– Wiem, ale uważamy, że to nie fair – odezwała się Paula, która była razem z nimi w drużynie siatkówki. – Chcemy od początku pokazać, dla kogo mamy poparcie, sama rozumiesz.
– Nie, nie rozumiem. – Rosie wywróciła oczami. – Kogo poparłyście?
– Daniela, jest z naszego podwórka biol-chemu. Chcemy mieć swojego reprezentanta w samorządzie, zbyt długo Marcus Delgado wybierał same inicjatywy dla humanistów – dodała jej koleżanka Carla.
– Ja też bardzo chętnie poprę wszystkie inicjatywy z przedmiotów ścisłych, sama lepiej się w nich czuję – odezwała się w końcu Lidia, czując, że to czas najwyższy, by zacząć agitację przedwyborczą. – Dajcie mi szansę, zobaczycie, że jak ogłoszę mój program, to wszyscy na tym skorzystamy.
– No nie wiem… – Paula zastanowiła się przez chwilę, ale w końcu dała za wygraną. – Ale robię to tylko dlatego, że cię lubię, Lidio, bo znamy się z siatkówki – uzasadniła swój wybór, składając podpis na podstawionym jej przez Lidię formularzu. – Powodzenia.
– Co za małpy – stwierdziła Primrose, kiedy odeszły na bezpieczną odległość. – Jakby ci robiły łaskę, że się podpiszą. One chyba nie kumają, że to dopiero prawybory. Nie czujesz się z tym dziwnie, że rywalizujesz z Danielem?
– Co? – Lidia podniosła wzrok od swojej listy, bo nie do końca docierały do niej słowa przyjaciółki. Jak na razie poparli ją tylko najbliżsi przyjaciele z klasy, ale nadal brakowało jej około czterdziestu podpisów, a czas na ich zdobycie mijał pod koniec tygodnia.
– No wiesz, ty i Daniel macie status „to skomplikowane” – wytłumaczyła Castelani, mając ochotę się roześmiać na widok miny brunetki. – Jeśli któreś z was wygra, będzie tylko bardziej skomplikowanie.
– Po prostu muszę wygrać – oznajmiła Lidia, woląc nie wdawać się w szczegóły. Jej honor został nadszarpnięty przez Guzmana i musiała za wszelką cenę udowodnić mu, że się mylił. Nie zanosiło się jednak na to, by miała w ogóle szansę kandydować i zaczynała tracić nadzieję.
– Spróbujemy u Luizy i Tamary? – Rosie pokazała palcem dwie przyjaciółki Anakondy, które korzystając z przerwy, ćwiczyły jakiś układ taneczny na boisku. – Chociaż one pewnie zagłosują na Ignacia, bo Anna im każe.
– Nie sądzę. Wydaje mi się, że Anna ma w nosie Nacha. Chodź. – Montes pociągnęła przyjaciółkę za rękę i stanęła przed koleżankami z klasy z szerokim uśmiechem. Przedstawiła im krótko swoją prośbę i podała długopis. Tamara i Luiza wymieniły dziwne spojrzenia. – Pomyślcie tylko, to dobrze mieć przewodniczącą z waszej klasy! Będę mogła organizować mnóstwo imprez – dodała, żeby je zachęcić. Sama nie miała ochoty na szkolne dyskoteki, ale jeśli dzięki temu miała zwyciężyć i mieć szansę zmieniać szkołę na lepsze, to czemu nie.
– Nie obraź się, Lidio, ale moim zdaniem przewodniczącym powinien być chłopak. To kwestia reprezentacyjna.
– Co? Co za bzdury. – Rose skrzywiła się po słowach Tamary, która wydawała się być święcie przekonana o słuszności swoich słów. – Wasze matki wam to wmawiają? A gdzie się podział duch feminizmu?
– Po prostu Lidia jakoś nigdy specjalnie nie angażowała się w życie szkoły, nie wiemy, czy bierze to na poważnie. Myślimy, że przewodniczącym powinien być ktoś, kto ma doświadczenie w polityce.
– Kto, Fernando Barosso? – prychnęła Primrose, ale Lidia tylko zacisnęła pięści, bo doskonale wiedziała, o kim mówią. Postanowiła nie strzępić sobie języka i pociągnęła Rosie dalej.
– To jakaś kpina! – Jęknęła, kiedy stanęły w oddaleniu od koleżanek Anakondy i mogła trochę psioczyć. – Guzman nie ma pojęcia o samorządzie, jego nie obchodzi szkoła czy jakiekolwiek inicjatywy naukowe. Fakt, że ma ojca w biurze gubernatora sprawia, że wszyscy mu jedzą z ręki…
– Myślę, że chodzi raczej o jego osobiste atuty, ale jak chcesz. – Castelani roześmiała się krótko, ale szybko spoważniała, widząc minę Lidii. – Ale zobacz, jest Lily, ona na pewno nam pomoże!
Liliana Paredes ochoczo przyjęła od Lidii formularz i podpisała się ładnym pismem, uśmiechając się szeroko. Była bardzo zadowolona, że ma nowe koleżanki, którym może pomóc.
– Zaraz, Lily, ty się na pewno na tym znasz, prawda? – Castelani wczuła się w rolę szefa sztabu wyborczego Lidii Montes. – Jak prowadzić taką kampanię, jak zdobywać poparcie ludzi?
– Przykro mi, ale niewiele wiem o polityce. – Dziewczyna zrobiła przepraszającą minę.
– Ale przecież twój tata był chyba wiceprezydentem Argentyny, prawda? Musiałaś stale obracać się w tych kręgach.
– Tak, wiem, mój tata pełnił mnóstwo funkcji państwowych, ale polityka nigdy nie była dla mnie. Za to umiem zabawiać rozmową dzieci dygnitarzy – dodała ze śmiechem, ale niestety nie poprawiła humoru koleżankom. – Jeśli o mnie chodzi, Lidio, to słabo cię znam, ale uważam, że nadajesz się na to stanowisko. Myślę, że będzie ciekawie oglądać wasze zmagania. Nacho jest bardzo zdeterminowany, już zaczyna mówić o swoich planach na zmiany w szkole. I nie wiem, co planuje Jordi, ale już zebrał podpisy, więc…
– Jak to zebrał podpisy? – Lidia, która jednym uchem wpuszczała słowa Liliany, a drugim wypuszczała, akurat tę informację wyłapała. – Przecież dopiero co ogłosili nabór!
– No tak, ale już jest zatwierdzonym kandydatem. Właśnie wracam od dyrektora, bo musiałam dopełnić kilku formalności po przeniesieniu i widziałam, że miał na biurku formularz Jordana. Coś nie tak? – Lily zmartwiła się, widząc że Lidia zbladła.
Rose zabrała Lidię nieco dalej, by ta trochę ochłonęła.
– To ja tyram jak wół i żebrzę o podpisy, a on się nawet nie stara i już ma zielone światło? Gdzie tu jest sprawiedliwość, no gdzie? – Złapała przyjaciółkę za ramiona i potrząsnęła nią lekko, czując się okropnie sfrustrowana tą sytuacją. – Jestem pewna, że nawet sam się nie pokwapił z proszeniem ludzi o poparcie, pewnie któraś z jego zakochanych fanek to za niego zrobiła. Co za żenada – dodała już ze złością, wydmuchując głośno powietrze.
– Spokojnie, złość piękności szkodzi. – Quen pojawił się z Caroliną obok nich na szkolnym boisku i chyba słyszał wybuch Lidii. – Masz szansę, tylko nie pokazuj wyborcom, że masz nierówno pod sufitem.
Za te słowa zasłużył sobie na morderczy wzrok Lidii, która miała serdecznie dość takich komentarzy. Sprawa była dla niej poważna, nie lubiła przegrywać i tym razem też nie miała takiego zamiaru.
– Ale lepiej się pospiesz i stwórz jakiś program wyborczy. – Enrique dał jej dobrą radę. – Ignacio już rozpowiada, co to on nie zrobi, jak go wybierzemy. Dzisiaj twierdził po wuefie, że skróci tydzień lekcji, żeby trwał tylko cztery dni. Idiota! – Pokręcił głową, ubolewając nad głupotą Fernandeza. – Ale chłopaki z klasy niżej to łyknęli i myślą, że jak Nacho zostanie przewodniczącym, to będą mieli jak pączki w maśle. Nie czają, że możliwości przewodniczącego są dosyć ograniczone.
– Próbowałaś u Vedy? Siedzi samiutka tam pod drzewem i czyta książkę. – Carolina wskazała na Balmacedę, która wykorzystywała przerwę na nadrobienie zaległości w lekturach. – Zbierzesz te podpisy na spokojnie. Ja też podpytam na kółku i poproszę znajomych o poparcie.
– Dzięki. – Montes uśmiechnęła się do Nayery z wdzięcznością i poszła spróbować swoich sił u Vedy.
Siedziała w oddaleniu od reszty uczniów, na uszach miała słuchawki, a w rękach książkę, ale nie uszło uwadze Lidii, że Veda częściej niż na stronice lektury zerka na swój smartfon.
– Cześć, Veda. Przeszkadzam ci? – zagadnęła Montes, a Balmaceda zdjęła słuchawki i wpatrzyła się w koleżankę z ciekawością, więc przeszła do rzeczy: – Zapewne słyszałaś już, że Marcus został pozbawiony funkcji przewodniczącego i zostały ogłoszone nowe wybory. Chcę się ubiegać o stanowisko, ale potrzebuję zebrać pięćdziesiąt podpisów, żeby mnie dopuścili. Czy chciałabyś mi pomóc i się podpisać? To nic wiążącego – dodała szybko jakby w obawie, że wystraszy Vedę. – Nie musisz na mnie głosować w wyborach, choć byłoby miło. Te podpisy są tylko po to, żeby Fabian mógł mnie dopuścić jako oficjalną kandydatkę.
– Pewnie. – Veda wyciągnęła rękę i wpisała swoje nazwisko na liście. W tym czasie jej telefon zawibrował, zwiastując nową wiadomość. Lidia mimowolnie zerknęła w tamtą stronę i Veda zakryła telefon.
– Przepraszam, nie chciałam być wścibska. Już sobie idę. – Montes zawstydziła się i miała już odejść, kiedy usłyszała pytanie Vedy.
– Dlaczego chłopcom tak bardzo podoba się seksowna bielizna?
– Słucham?
– Koronki. Czy to jakiś fetysz? – Balmaceda przekrzywiła głowę w bok, jakby sama cały czas się nad tym zastanawiała.
– Nie wiem, nie noszę takiej bielizny – przyznała zgodnie z prawdą Lidia, przygładzając koszulę od mundurka, pod którą miała zwykły biały stanik bez żadnych udziwnień. – Czy ktoś chciał oglądać twoją bieliznę?
– Nie – skłamała, uznając, że powiedziała za dużo. – Jestem ciekawa dużo rzeczy.
– Zauważyłam. – Lidia uśmiechnęła się, bo choć nie miała zbyt wielu okazji, by rozmawiać z Vedą, czuła, że nadawały na podobnych falach, bo ona też lubiła odkrywać różne rzeczy. W jej przypadku było to raczej związane z prowadzeniem śledztw na temat tajemniczych zgonów, ale i tak uznała, że mają wspólny mianownik. – Dlaczego siedzisz tutaj sama, nie chciałaś posiedzieć z dziewczynami? Olivia skrzyknęła całą grupę na boisku. – Wskazała palcem na mały tłum uczennic, które zebrały się wokół Bustamante.
– Nie mam ochoty, Olivia trochę za dużo gada – stwierdziła Veda i trudno się było z tym nie zgodzić. – Czasami próbuje zagadać ciszę, jakby się bała, że jeśli zrobi się cicho, będzie zmuszona myśleć o nieprzyjemnych rzeczach. Ja lubię ciszę.
– Ja właściwie też. – Lidia pokiwała głową, bo prawdą było, że Olivia ostatnimi czasy była aż za nadto gadatliwa i człowiek nie mógł przy niej zebrać myśli. – Mogę się przysiąść? – zapytała, a Veda zrobiła jej miejsce pod drzewem. – Z kim tak esemesujesz? Twój telefon wibruje non stop. – Roześmiała się, ale szybko przeprosiła widząc szeroko otwarte oczy Balmacedy.
– Nikomu nie powiesz? – zniżyła głos do szeptu, pochylając się w stronę koleżanki z klasy.
– Umiem dochować sekretu.
– Poznałam chłopca.
– Och, to miło. – Lidia nie bardzo wiedziała, jaką reakcją powinna uraczyć Vedę. – Chodzicie ze sobą?
– Nie. – Veda westchnęła, obracając w dłoniach telefon.
– Gdzie się poznaliście, w szkole? – Montes zastanowiła się, czy widywała Vedę w towarzystwie jakichś chłopaków, ale nikt nie przychodził jej do głowy.
– Nie. Poznaliśmy się przez telefon. – Córka Eleny wskazała na swoją komórkę z lekkim śmiechem. – Napisałam wiadomość na losowy numer, a on odpisał. Nigdy go nie widziałam, nie wiem, jak wygląda, a imię nadałam mu sama. Wiem jednak, że Elvis jest przystojny i wysportowany. Nic nie mów, wiem jak to brzmi – dodała na koniec, widząc rozdziawione usta Lidii.
– Nic nie mówię, ale… czy to na pewno bezpieczne? Wiesz, że ludzie w sieci często nie są tym za kogo się podają, prawda?
– Wiem, ale Elvis taki nie jest. Jest dobrym przyjacielem, lubię go. Mogę mu powiedzieć o rzeczach, których nie mówię nikomu innemu, nawet mamie. Ufam mu.
– Skoro tak… – Lidia nie bardzo wiedziała, jakiej rady może jej udzielić. Nie była ekspertką w dziedzinie związków. – Tylko bądź ostrożna. Gdyby chciał od ciebie czegoś, z czym nie czujesz się komfortowo, daj mi znać, a pomogę ci – zaoferowała, choć w gruncie rzeczy nie miała pojęcia, w jaki sposób mogłaby to zrobić. Wiedziała jednak, że Emily Guerra, która była dla niej jak dobra ciocia, znalazłaby jakiś paragraf na tego delikwenta.
– On do niczego mnie nie zmusza – odparła Veda, zamyślając się przez chwilę.
Cóż, to ona pierwsza napisała mu o swoich fantazjach. Zdawało się, że ośmielił się dopiero po jej wiadomościach. Jemu też się to podobało, ten dreszczyk emocji. Nawet kiedy nie wysłała mu swojego zdjęcia w seksownej bieliźnie, nie narzekał i nie nalegał – podobały mu się fotki w jej zwykłych męskich bokserkach, które lubiła nosić. Mówił, że są nawet bardziej seksowne od damskich koronek, ale może tylko się z niej naigrywał? Nie, Elvis nie był taki. Z rozmyślań wyrwały ją słowa Lidii.
– Ja też z kimś piszę – przyznała, przygryzając wargę, bo ciężko było powiedzieć to na głos. Czuła jednak, że komu jak komu, ale Vedzie może w tej kwestii zaufać, skoro ona sama właśnie podzieliła się z nią podobnym sekretem.
– Poznałaś go online? – Balmaceda wyciągnęła szyję, szukając komórki Lidii, ale ona tylko się roześmiała.
– Nie, piszemy tradycyjną metodą. Wymieniamy listy – dorzuciła na koniec, widząc uniesione do góry brwi swojej koleżanki.
– To romantyczne. Staromodne, ale romantyczne – skwitowała dziewczyna, kiwając głową z uznaniem.
– Taaak. – Lidia odpowiedziała automatycznie, po czym szybko wzięła się w garść. – To znaczy nie, nic z tych rzeczy! To nie jest romantyczna znajomość, to… – Sama nie wiedziała jak to nazwać. Przyjaźń? Współpraca? Czasami miała wrażenie, że przymusiła Łucznika do pisania tych listów. – Powiedzmy, że pracujemy nad wspólnym projektem. Ale on chyba się na mnie obraził, nie odpisał mi od kilku dni…
Posmutniała i nie dało się tego ukryć. Od weekendu nie znalazła w skrzynce żadnego nowego listu. Kwiat frezji, który zostawiła mu tamtego dnia w żywopłocie też tkwił w nim tak długo, że aż zmarniał i musiała go wyrzucić. Zastanawiała się, czy zrobiła coś nie tak, może nieświadomie coś powiedziała, może przeczytał jej wiadomości, poczuł się urażony i zostawił koperty w skrzynce, żeby Lidia dała mu spokój? Nie, Łucznik Światła taki nie był. Jednak chyba już wolała sądzić, że był na nią zły, niż że stało mu się coś złego i dlatego nie mógł odpisać. Na samą myśl, że policja lub, co gorsza, kartel mogli go złapać, wzdrygnęła się ze strachu.
– Może nie miał czasu – pocieszyła ją Veda, wskazując na swoją komórkę. – Elvis też czasami nie odpisuje. Co prawda zazwyczaj uprzedza, że będzie zajęty przez kilka godzin, żebym się nie martwiła, ale i tak ten czas strasznie się dłuży. Czy ty widziałaś tego swojego przyjaciela?
– Tak, kilka razy. Nawet z nim rozmawiałam.
– Jest przystojny?
– Ha! Nie mam pojęcia. – Montes oparła się o pień drzewa i już nie mogła dłużej powstrzymywać wybuchu śmiechu. Kiedy zdała sobie sprawę, jak bardzo absurdalne było to, co robiła, śmiech sam cisnął się na usta.
– Nie widziałaś jego twarzy? – zdziwiła się Veda, a ona nie miała serca tłumaczyć jej, że kontaktuje się z zamaskowanym bohaterem, którego ściga policja.
– Zawsze widywałam go po zmroku.
– Ale jest miły?
– To zależy od humoru.
– Bez obrazy, Lidio, ale twój korespondencyjny przyjaciel nie brzmi na zbyt atrakcyjnego.
Lidia ponownie parsknęła śmiechem. Dobitna szczerość koleżanki rozkładała ją na łopatki.
– Widziałam jego oczy. Ma naprawdę ładne oczy – wyznała w końcu, czując, że musi dać Vedzie jakiś konkret, żeby nie uznała jej za wariatkę.
– Oczy są zwierciadłem duszy – zaśpiewała cicho Veda, czym zainteresowała Lidię. – Tak słyszałam. W tych wszystkich książkach emocje bohaterów ukazane są przez oczy. Jak w „Annie Kareninie”, którą czytałam z Jordanem – dodała, wspominając lekturę, którą musiała przerobić mimo trudności z czytaniem. Brakowało jej wspólnego omawiania powieści z przyjacielem. – Wiele książek o tym mówi. Może twój przyjaciel nie jest zbyt wylewny, ale za to jego oczy nie kłamią. Inaczej pewnie nie utrzymywałabyś z nim kontaktu. Nie bez powodu zdecydowałaś się mu zaufać. To tak jak ja i Elvis – mamy wspólne cechy, wspólne tematy, dzielimy się swoimi marzeniami i obawami. Nigdy wcześniej tego nie miałam.
– To bardzo miłe, prawda? – przyznała Montes, bo fajnie było widzieć Vedę mówiącą o czymś z takim przejęciem, szczególnie kiedy tyle przeżyła w ostatnim czasie. – Kiedy ta druga osoba cię rozumie, nawet jeśli tobie brakuje odpowiednich słów, by opisać to, co cię trapi.
– Dokładnie tak. – Veda przysunęła się bliżej i oparła się o pień koło Lidii. – Mówimy też o intymnych rzeczach.
– Intymnych? – Montes zakrztusiła się, choć nie miała nic w ustach.
– Tak, o seksie. Wy też o tym rozmawiacie?
– Nie, w życiu! – żachnęła się, ale zdała sobie sprawę, że zabrzmiało to tak, jakby karciła Vedę, więc w porę się opamiętała. – Nasza relacja jest trochę inna. To by było dziwne, gdybyśmy o tym mówili.
– Dlaczego? Masz prawie osiemnaście lat, możesz mówić o seksie.
– Mogę, ale wolę nie. Za mało o tym wiem.
– Nigdy tego nie robiłaś? – zainteresowała się jej koleżanka trochę zdziwiona, bo Lidia wydawała się dosyć pewną siebie dziewczyną. – Ale na balu…
– Naprawdę zabiję Guzmana za to, że się wygadał o prezerwatywach w mojej torebce. – Ze złością zacisnęła palce na kępce trawy, ale w porę się uspokoiła. – Nigdy z nikim się nie kochałam. Sama nie wiem, chyba czekam na odpowiednią osobę. Czy to źle?
– Myślę, że nie. – Veda pokiwała głową, bo mogła utożsamić się z koleżanką. – Ja nie poczekałam i on okazał się być dupkiem. Może gdybym poczekała, trafiłabym na kogoś lepszego. Może poznałabym Elvisa wcześniej.
– Człowiek uczy się najlepiej na błędach, zdobywa doświadczenie – pocieszyła ją Lidia, bo tak też czuła. – Ja nigdy specjalnie nie chciałam pchać się w związki, nie interesowałam się chłopcami, musiałam jakoś przetrwać sama. Ale teraz widzę, ile mnie ominęło. Może powinnam wcześniej zacząć zdobywać doświadczenia, wtedy nie czułabym się jak totalna ignorantka.
– Nigdy nie jest za późno na zbieranie doświadczeń – pouczyła ją Balmaceda, naśladując jej wcześniejszy ton głosu.
– Pewnie tak. – Lidia się uśmiechnęła i westchnęła lekko. – Ale mój problem polega na tym, że mam trochę inne wyobrażenie o związkach od naszych koleżanek z klasy. Nie interesuje mnie ktoś, kto będzie chciał ode mnie tylko jednego, a potem mnie porzuci. Chciałabym przeżyć coś takiego jak w książkach, romans z prawdziwego zdarzenia. Kiedyś facet musiał się postarać, żeby zdobyć dziewczynę. Dwudziesty pierwszy wiek ograbiony jest z wszelkiej romantyczności, nie uważasz?
– Masz rację. Ale inni na pewno wmówiliby nam, że mamy zbyt wiele opcji i zrobiłyśmy się trochę wybredne.
– Tak? Może coś w tym jest. – Montes ponownie się roześmiała, bo może rzeczywiście coś było z nią nie tak, skoro nigdy nie przeżyła żadnej bliskości z płcią przeciwną.
– Więc skoro jesteś taką romantyczką, Lidio, dlaczego nie chodzisz z Danielem? Podobno to bardzo miły chłopiec. Poznałam go i zawsze jest uprzejmy, otwiera mi drzwi, kiedy wychodzę i zawsze wita się z uśmiechem. Myślałam, że ty i on…
– To skomplikowane – wyznała Lidia, sama nie wiedząc, jak to ubrać w słowa. – Jestem romantyczką, ale chyba po prostu interesuje mnie inny typ romansu, wiesz? Taki, który sprawi, że świata nie będę widziała poza tą drugą osobą. Lubię Daniela, serio, ale czasami mam wrażenie, że jest trochę zbyt…
– Grzeczny? – podsunęła Veda, a to słowo przewijało się już tyle razy w rozmowie Lidii z Emily, że nie było sensu się kłócić. – Może po prostu powinnaś dać mu szansę.
– Próbuję, ale nie mogę mu powiedzieć wprost, czego chcę, bo to by było za proste. On powinien sam się domyślić, a tymczasem prosi mnie o zgodę, czy będzie mógł mnie zaprosić na randkę. Ja wolałabym, żeby po prostu to zrobił. Całowaliśmy się tylko raz, ale nie było fajerwerków, byłam zbyt spięta.
– Może źle to robił? Może on też nie ma doświadczenia – podsunęła Balmaceda, ciesząc się, że znalazła rozwiązanie. Może istnieli chłopcy, którzy wiedzieli jeszcze mniej niż dziewczyny.
– Nie, to nie to. – Lidia musiała ostudzić jej zapał. – Jestem prawie pewna, że to ze mną jest coś nie tak.
– Bzdury wygadujesz. Jesteś ładna, mądra i dobrze grasz w siatkówkę. Chyba zbyt surowo na siebie patrzysz.
– Dzięki. – Oczy Lidii zabłyszczały po tym niespodziewanym komplemencie. Veda mówiła szczerze, ale ona i tak w to nie wierzyła. Miała wrażenie, że coś z nią musi być nie tak, skoro całował ją najfajniejszy chłopak w szkole, a ona myślami uciekała do zamaskowanego Zorro z łukiem. Ukryła twarz w dłoniach, bo było jej okropnie wstyd. Nie powiedziała jednak tego Vedzie, bo choć dobrze się rozumiały, wydawało się, że Veda nie pochwaliłaby jej fascynacji Człowiekiem w Czerni.
– Kiedy będą wybory? Muszę wiedzieć, żeby móc na ciebie zagłosować – oświadczyła Balmaceda, kiedy kilka minut później wracały razem do szkoły po dzwonku.
– Jeszcze nie wiadomo, to zależy ile osób uzbiera wymaganą liczbę podpisów. Fabian pewnie je ogłosi jako opiekun samorządu. Ale serio chcesz na mnie głosować? Nie wiesz jeszcze, jaki będę miała program, no i myślałam, że na pewno zagłosujesz na Jordana, w końcu się przyjaźnicie. – Lidia zaciekawiła się nagłą zmianą frontu Vedy.
– Jordi musi mnie najpierw przeprosić. Kiedy to zrobi, rozważę na kogo zagłosuję. Ale do tego czasu, ty masz mój głos.
Lidia się ucieszyła. Cóż, to zawsze jakiś start. Może ciężko jej będzie pokonać Guzmana w wyborach, ale przynajmniej zdobyła sobie przychylność Vedy, którą ten idiota z jakiegoś powodu stracił.
***
Siedziała na boisku w lekkim oddaleniu od reszty znajomych, bojąc się podejść. Wiedziała, jak to się skończy – złośliwymi przytykami i krzywdzącymi epitetami. Olivia potrafiła być okrutna w swoich słowach, ale Veronica nie mogła jej winić, w końcu zasłużyła na takie traktowanie, sama była sobie winna, o czym przypominali jej wszyscy wokoło. Dlatego wolała nie rzucać się w oczy. Yon twierdził, że powrót do Pueblo de Luz był błędem, że powinna zostać w liceum w San Nicolas i tam dokończyć rok, ale on tego nie rozumiał. Nie znał tej pustki w sercu, której niczym nie udawało jej się wypełnić. Wciąż czegoś szukała i instynktownie czuła, że może to znaleźć właśnie tutaj, w swoim rodzinnym miasteczku, ale problem polegał na tym, że nie miała pojęcia co to takiego.
– Odhaczasz postanowienia noworoczne?
Felix przysiadł się koło niej na murku przy starym szkolnym boisku, podając jej połowę trójkątnej kanapki z masłem orzechowym. Przyjęła ją z wdzięcznością, bo nie zjadła dzisiaj lunchu. Nie chciała ryzykować i przysiadać się do dawnych znajomych, bo czuła, że znów zostanie zmieszana z błotem, ale nie chciała też siedzieć sama przy stoliku, więc pominęła lunch. Castellano zdawał się czytać jej w myślach, sam wgryzając się w swoją połowę kanapki.
– Nie tym razem – odpowiedziała, uśmiechając się lekko nad swoim notesem. – Też nie byłeś na lunchu?
– Mam kupę roboty na kółku dziennikarskim i stażu. Każdą przerwę spędzam w bibliotece i szukam materiałów. Nie narzekam – dodał szybko, kiedy ona się zmartwiła, że się przemęcza.
Nieopodal nich dał się słyszeć głośny wybuch śmiechu Olivii i kilku dziewcząt. Bustamante zabawiała wszystkich rozmową, wszyscy zdawali się dobrze bawić w swoim gronie i korzystali z dłuższej przerwy między lekcjami.
– Nie chciałaś do nich dołączyć? – zapytał, ale właściwie nie musiał, bo znał odpowiedź. – Jeśli chcesz się do nich zbliżyć, nie powinnaś się dystansować.
– Nie chcą mnie tam, więc nie będę się narzucać. – Serratos uśmiechnęła się tylko smutno, bo nie miała pojęcia, co innego może powiedzieć. – Wszyscy komentują powrót Dicka Pereza i nowe wybory do samorządu.
– Nie wiem, która informacja jest gorsza. Dlaczego nie chciałaś kandydować? W San Nicolas byłaś przewodniczącą, nadawałabyś się do tego.
– Felix, naprawdę sądzisz, że ktoś by na mnie zagłosował? – Szatynka spojrzała na niego z góry.
– Wiem, że na pewno znalazłoby się sporo fanów – stwierdził zgodnie z prawdą, bo chociaż żeńska część grona uczniowskiego aktualnie prowadziła nagonkę na Veronicę, to chłopcy pierwsi ustawiliby się przy urnach wyborczych.
– Nie chcę się rzucać w oczy. Poza tym uważam podobnie jak Sara, że to nie fair pozbawiać funkcji Marcusa, szczególnie na pół roku przed końcem szkoły. Zupełnie tak jakby pani Mengoni chciała mu zrobić na złość, nie uważasz? Ona chyba go nie lubi.
– Marlena mało kogo lubi – przypomniał jej, śmiejąc się pod nosem. – Marcus nie dał się ostatnio lubić. Jeśli mam być szczery, jest trochę wredny.
– Marcus wredny? Chyba mówimy o innym Marcusie. – Dziewczyna miała ochotę parsknąć śmiechem. Jej były chłopak był kochany, uprzejmy i słodki, takim go zapamiętała. Nie skrzywdziłby muchy. Musiała jednak przyznać, że ostatnio zachowywał się dziwnie i miała tylko nadzieję, że ona nie jest tego powodem. Otrząsnęła się jednak z tych myśli i przywołała na twarz swój zwykły wyraz. – A ty nie chciałeś kandydować? Byłbyś w tym świetny, zupełnie jak twój dziadek i twój tata!
– Kurczę, zupełnie zapomniałem, że dziadek Val stał na czele samorządu. Był też w tej dziwnej Lidze Młodzieżowej, od dziecka się udzielał. Gdybyś mnie zapytała jeszcze parę miesięcy temu, kiedy Dick Perez był dyrektorem, na pewno bym się zgłosił, chociażby tylko po to, żeby go wkurzyć samym nazwiskiem „Vidal” na liście wyborczej, ale teraz zwyczajnie nie mam na to czasu. Staż u Ingrid jest naprawdę wymagający, a w dodatku wciąż pracuję nad przerobieniem musicalu. Carolina ma problem ze strunami głosowymi, więc musiałem nieco zmodyfikować fabułę, żeby jej nie obciążać.
– Rozumiem. – Veronica pokiwała głową. – No i chyba przykro by było rywalizować z Lidią, co? – dodała, trochę naigrywając się z jego zarumienionych policzków.
– Lidia będzie świetną przewodniczącą. Oby tylko nie wygrał Beksa Mengoni. – Felix zacisnął palce na swojej kanapce i włożył sobie ostatni kęs do ust, gryząc go zawzięcie. – Nie cierpię gościa. Z nim jest coś nie tak i nadal będę obstawał przy swoim, że to zboczeniec z instagrama. Szkoda, że nie mam więcej czasu, żeby się temu przyjrzeć.
– Spokojnie, ja zamierzam trzymać rękę na pulsie. – Veronica pokazała mu swoje notatki, nad którymi pracowała. Opisała wszystkie zdarzenia od czasu odkrycia tego obrzydliwego profilu ze zdjęciami dziewczyn, łącząc wszystko strzałkami i dopełniając swoimi komentarzami. Kolorowe napisy mieniły się na papierze, a Felix roześmiał się na widok jej brokatowych cienkopisów. – Nie śmiej się! – Zwinęła zeszyt w rulonik i uderzyła go w ramię, ale sama też się roześmiała. – Nigdy wcześniej tego nie robiłam, nie prowadziłam śledztwa. Czy to dziwne, Felix?
– Co takiego?
– Że mi się to podoba. – Oczy Veronici rozbłysły, kiedy o tym mówiła. – Może oszalałam, w końcu ktoś otruł mnie pigułką gwałtu i mogło się to skończyć tragicznie, gdyby Yon mnie nie znalazł, ale jednocześnie to jest takie… pociągające. Wiem, uznasz, że jestem dziwna, ale kręci mnie to.
– To nie jest dziwne, to trochę uzależniające. Znam to. – Pokiwał głową, chcąc jej pokazać, że nie jest w tym osamotniona.
– W San Nicolas lubiłam kółko dziennikarskie, ale nigdy nie myślałam o tym na poważnie. Zapytałam panią Lopez, czy mogę dołączyć do klubu tutaj i się zgodziła, a kilka dni temu… wysłałam CV do Luz del Norte. Przepraszam – zawstydziła się, odwracając wzrok.
– Za co mnie przepraszasz? To fajnie, że chcesz się rozwijać. – Felix nie wiedział, czy może się roześmiać na widok jej miny, ale było to nawet urocze, że aż tak się zmieszała. – Ja rzuciłem staż w Luz del Norte, bo parzyłem tam głównie kawę, a z Silvią non stop się kłóciłem. Ciebie Silvia lubi, więc powinnaś się tam odnaleźć.
– Nie o to chodzi, ja… – Veronica westchnęła i odważyła się w końcu spojrzeć przyjacielowi w oczy. – Czy to bardzo niemoralne z mojej strony, że chcę z nią pracować? Pamiętam, co napisała o twojej mamie. O moim tacie też miała sporo do powiedzenia po jego śmierci – dodała gorzko, markotniejąc.
– Silvia ma wątpliwe metody, ale praktyki u niej będą dobrze wyglądać w podaniu na studia, na tym się skup. – Felix postanowił oprzeć się jedynie na faktach i nie dać się ponieść emocjom.
– Nadal masz jej za złe? – zapytała cicho Veronica, skubiąc palcem róg swojego zeszytu.
– Nie myślę o niej. – Felix wzruszył ramionami. Co było, to było. Chwilę później wysilił się jednak na sarkastyczny ton: – Już prawie zapomniałem, że wyjawiła całemu Nuevo Leon, że moja psychicznie chora matka próbowała zabić siebie i moją sześcioletnią siostrę, wjeżdżając z premedytacją do jeziora. Co tam, że ledwo mogłem zobaczyć się z Ellą, bo pod szpitalem dzień i noc wystawali dziennikarze. Ale hej, przecież Silvia nie napisała nic, co nie byłoby prawdą.
Usłyszeli cichy trzask i odwrócili się gwałtownie, by zobaczyć Raquel Gutierrez, której książka od fizyki spadła na beton, kiedy przez przypadek usłyszała fragment ich rozmowy.
– Przepraszam – szepnęła cicho, podnosząc książkę i oddalając się szybkim krokiem.
– Chyba nie wiedziała – zasugerowała Veronica, patrząc za Raquel zmartwionym spojrzeniem.
– Może Anita postanowiła zataić ten mało istotny szczegół ze swojego życia przed swoją nową córką. – Felix prychnął, a widząc szeroko otwarte oczy Veronici, wyjaśnił: – Podobno jest jej rodziną zastępczą. Co za ironia, prawda? Moją matką przestała być dawno temu, więc poszukała sobie nowego dziecka.
– Fel, Anita na pewno tak nie myśli. Ona po prostu pomaga tej dziewczynie.
– Tak. Szkoda, że nie potrafiła pomóc samej sobie, zanim było za późno.
Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 18:35:17 22-11-24, w całości zmieniany 2 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:29:36 22-11-24 Temat postu: |
|
|
cz. 2
Rezydencja Barosso robiła imponujące wrażenie, a od kiedy Fernando został burmistrzem, została też dodatkowo zabezpieczona – ochroniarz strzegł bramy i otwierał szlaban tylko dla zweryfikowanych odwiedzających, a kamery monitoringu zostały zamontowane w każdym możliwym miejscu. Ariel doskonale to rozumiał, w końcu człowiek taki jak pan Barosso musiał dbać o swoje bezpieczeństwo. Kiedy zameldował się przy budce ochrony i został wpuszczony na teren posiadłości, z ciekawością rozglądał się po ogrodach. Znał takie domy, bywał w wielu podobnych, kiedy mieszkał w stolicy, gdzie się wychował. Sam jednak nigdy nie mieszkał w takim miejscu.
Jego rodzina nie należała do biednych. Ojciec był świetnym specjalistą z zakresu kardiochirurgii, a matka artystką i nauczycielką, więc o pieniądze nie musieli się martwić. Pan Bezauri miał jednak tendencję do pomagania potrzebującym i wkładania każdego peso we wszelkiego typu inicjatywy charytatywne. Nie interesowała go praca dla wielkich szpitali, choć wiele się o niego starało. Wolał założyć własną fundację i pracować pro bono, a choć jego pasja i chęć niesienia pomocy innym były godne podziwu, sprawiły jednak, że swego czasu rodzina nie mogła sobie pozwolić na luksusy. Ariel dorastał w obskurnej dzielnicy Mexico City, gdzie widok strzykawek i łusek po nabojach na rogach ulic nie był niczym szczególnym. Przyzwyczaił się do tego i nie robiło to na nim wrażenia – ważne, że niczego mu nigdy nie brakowało. Bywały jednak momenty, kiedy zazdrościł kolegom ze szkoły.
Był mały, kiedy Andrea zginęła, wtedy niewiele rozumiał, niewiele wiedział, niewiele zresztą mu powiedziano. Pamiętał, że z dnia na dzień Conrado po prostu wyjechał, jego siostra i jej nienarodzone dziecko miało zostać lada chwila pochowane, a Debora Guzman próbowała ogarnąć jakoś pochówek z pomocą swojego brata, który na szczęście zaoferował pomoc, bo kobieta była zbyt roztrzęsiona, by sobie z tym poradzić sama. Pamiętał, że ojciec, który nigdy nie sięgał do kieliszka, w dniu pogrzebu otworzył pięćdziesięcioletnią whisky, którą otrzymał w prezencie od pacjenta, a matka nie opuszczała sypialni i popadła w jakąś dziwną katatonię. Miał sześć lat, nic nie rozumiał.
Kiedy Andi odeszła, czuł się okropnie samotny. Siostra była od niego sporo starsza, ale była mu niesamowicie bliska i to ona towarzyszyła mu przez te wszystkie wieczory, kiedy rodzice do późna pomagali ubogim w pobliskiej przychodni albo kiedy ojciec jechał na pilną operację wycięcia wyrostka robaczkowego, bo pacjent nie był ubezpieczony i nie było go stać na fachową pomoc w szpitalu. Czytała mu bajki i ćwiczyła z nim swoje szkolne przemówienia, na których zwykle zasypiał jak suseł. Kiedy jej zabrakło, świat, do którego zdążył przywyknąć, zmienił się nie do poznania. Ojciec rozwijał fundację, pracując bez wytchnienia i podróżując po najbardziej zaniedbanych zakątkach kraju, by nieść pomoc tam, gdzie mógł, a mama zmarła krótko po Andi. Mówili, że to z rozpaczy, że nie wytrzymała tego bólu, ale choć Ariel był małym chłopcem, wiedział, że to zawał ją zabił. Cichy zabójca, u kobiet często w ogóle niewykrywalny. Pani Bezauri ignorowała bóle w klatce piersiowej i duszności, a kiedy w końcu objawy były na tyle silne, że dłużej się ich ignorować nie dało, trafiła do szpitala i niestety było już za późno, by jej pomóc. Z perspektywy czasu Arielowi wydawało się to okropną ironią, że żona świetnego specjalisty od chorób serca musiała umrzeć akurat z takiego powodu.
Dorastając bez matki i z często nieobecnym ojcem, Ariel wkroczył w końcu w buntowniczą nastoletnią fazę i można było uznać, że trafienie do złego środowiska było nieuniknione. Nie oznaczało to, że kręcił się wokół dilerów i innych przestępców, choć i takich znał i spotykał w okolicy, w której mieszkali, ale bardziej za złe towarzystwo można było uznać bananową młodzież ze stolicy. Dzieci elity, z którymi chodził do szkoły, byli tymi, którym zazdrościł najbardziej – wielkich, pełnych domów, w których zawsze było mnóstwo smakołyków, a także nowych gier, które można było wypróbować na najnowszych konsolach. Zazdrościł tego, że te dzieciaki nigdy nie musiały się o nic martwić, a ich domy zawsze tętniły życiem – bo nawet jeśli nie było w nich rodziców, cały zastęp sympatycznej służby zawsze służył pomocą. Ariel to lubił, nawet jeśli jego koledzy bywali snobami, którzy często mieli tendencje do ryzykownych i niezgodnych z prawem zachowań. Przekonał się o tym na własnej skórze i w konsekwencji trafił do poprawczaka w Monterrey. Jeśli miał być szczery przed samym sobą, to była najlepsza rzecz, jaka mu się w życiu przytrafiła.
– Arielu, witaj. – Fernando wyszedł mu na spotkaniu przy wejściu do rezydencji, wyrywając go z rozmyślań. – Zapraszam. Napijesz się herbaty z imbirem? Rozgrzewa w tę okropną pogodą.
– Bardzo chętnie, dziękuję. – Młody kapłan przyjął filiżankę od gosposi Rosy i zajął miejsce w fotelu w salonie. – Przyniosłem listę wszystkich wydatków, podliczyłem to najlepiej jak umiałem, choć żaden ze mnie księgowy. – Uśmiechnął się i położył na stoliku skoroszyt z wydrukami. – Jeśli pan chce, mogę opowiedzieć, jaki jest plan naszego sportowego turnieju. Myślałem, że całe przedsięwzięcie możemy zacząć od mszy świętej o godzinie dziesiątej. Wcześniejsza jest dla młodzieży zbyt wielką karą, i tak ciężko im wstać z łóżka w dzień wolny od szkoły.
– Wybacz, Ariel, ale o czym ty mówisz? – Fernando zwrócił się do księdza uprzejmie, zerkając pobieżnie na dokumenty. – Nie zaprosiłem cię tutaj, by rozmawiać o pieniądzach.
– Nie? – Młody mężczyzna zdziwił się, przekrzywiając lekko głowę. – Myślałem, że chodzi o promowanie sanktuarium.
– Oczywiście, to też jest ważne, ale ja po prostu chciałem z tobą pogawędzić.
Ariel nie wierzył w to ani trochę. Uśmiech Fernanda nie obejmował jego zimnych oczu, a on nagle poczuł się niekomfortowo. Nie chciał być wykorzystywany jako informator czy szpieg burmistrza i postanowił od razu postawić sprawę jasno.
– Don Fernando, pan wybaczy, ale chciałbym, żeby to było jasne – nie mogę mieszać się do polityki. A zresztą nawet tego nie chcę, marny byłby ze mnie polityk. W podstawówce wybrano mnie skarbnikiem, bo byłem najbardziej odpowiedzialny z całej klasy, ale ja pieniądze wydałem w obwoźnej ciężarówce z lodami na dużej przerwie. Koledzy byli zachwyceni, rodzice nie za bardzo, bo pieniądze miały iść na szkolną wycieczkę do teatru.
– Byłeś łobuziakiem, Ariel? Nigdy bym nie zgadł. – Fernando uśmiechnął się w jego mniemaniu jak Święty Mikołaj, ale prawdą było, że ta rola kompletnie mu nie pasowała. – I nie chcę cię namawiać do polityki, doskonale zdaję sobie sprawę, że to nie na miejscu. Nie chcę mieszać spraw kościoła ze sprawami miasta. Byłem po prostu ciekaw, czy moi przeciwnicy uważają podobnie jak ja.
– Ma pan na myśli Jimenę Bustamante? – zapytał, ale po minie Fernanda poznał, że nie o panią burmistrz mu chodziło.
– Raczej Conrada Saverina, to on rozdaje karty w ratuszu Pueblo de Luz.
– Bo jest mężczyzną?
– Nie, bo jest bardziej doświadczony. Rozumiem, że Conrado nie składał ci żadnych niemoralnych propozycji?
– Nie mam pojęcia, jakie niemoralne propozycje pan sobie wyobraża. – Bezauri nie mógł się powstrzymać i się roześmiał. – Czy wspólne wyjście na piwo do Czarnego Kota można za takową uznać?
– Dostajesz zaproszenia na drinka od zastępcy burmistrza? – Fernando wyglądał jakby wygrał los na loterii. Zdawało się, że tylko czekał, by znaleźć jakieś haki na Saverina. To nic, że sam właśnie zaprosił na herbatę i przeszpiegi niedoświadczonego kapłana, ale jeśli robili to inni, był to skandal.
– Nie – odparł zgodnie z prawdą Ariel. – Ale od szwagra głupio byłoby nie przyjąć zaproszenia, szczególnie jeśli nie widzieliśmy się jakieś osiemnaście lat – wyznał po chwili, czym sprawił, że Barosso szczęka opadła do ziemi.
– Szwagra? Ale zaraz, jak to? Conrado jest twoim szwagrem? – Nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. Odstawił filiżankę na spodek i potarł dłonią podbródek, mając wrażenie, że chyba się przesłyszał. – Jak to możliwe?
– Był mężem mojej zmarłej siostry, Andrei. Wszystko w porządku, don Fernando? – Ariel zaniepokoił się, kiedy jego gospodarz odpiął kilka guzików u góry koszuli. Zbladł i ta informacja chyba trochę wytrąciła go z równowagi. – Nie rozpowiadam o tym na prawo i lewo.
– To naturalne – przyznał w końcu Barosso, kiedy odzyskał mowę. – Kiedy zacząłeś tutaj pracę… to znaczy… – Motał się lekko, nie wiedząc, co powiedzieć. – Przyjechałeś tu dla niego?
– Zostałem tutaj przypisany przez kurię.
– Arielu, mówmy poważnie.
– Pyta pan, czy przyjąłem stypendium w Watykanie, żeby być bliżej Conrada we Włoszech i czy potem zrezygnowałem z kontynuacji stypendium, żeby wrócić do Meksyku i zacząć pracę w parafii na prowincji? – Ariel wolał się upewnić. Kącik ust lekko mu zadrgał na widok miny Fernanda. – Mogłem troszkę nacisnął na przełożonych i powiedzieć, że Pueblo de Luz jest dla mnie bardzo rozwojową opcją. Zgodzili się. Znam te rejony, bywałem tu już.
– Bywałeś?
Fernando sprawiał wrażenie starca z demencją. Powtarzał to, co zostało już powiedziane i próbował jakoś zrozumieć to, co słyszał. Jego myśli gnały jednocześnie z zawrotną prędkością i jakby zwalniały w momentach, kiedy kompletnie nie ogarniał sytuacji.
– Tak, przebywałem tutaj kiedyś w młodości.
– Uczyłeś się? – dopytał Fernando, jakby potrzebował znać wszystkie szczegóły z życia Ariela.
Kapłan nie rozumiał dlaczego tak mu na tym zależy, ale był zbyt grzeczny, by nie odpowiedzieć.
– Można powiedzieć, że uczyłem się dyscypliny.
– Szkoła wojskowa?
– O nie, nic z tych rzeczy, wojsko nigdy nie było dla mnie. – Ariel uśmiechnął się i wyjaśnił: – Byłem w poprawczaku w Monterrey przez pół roku.
– W Czyśćcu? – Fernando musiał złapać się poręczy fotela.
– Och nie, aż takim delikwentem nie jestem. Byłem w Ośrodku dla Młodocianych Przestępców imienia świętego Jana Bosco. Zna pan to miejsce?
– Znam. – Fernando pokiwał głową, bo doskonale znał tę placówkę. – Kilkoro znajomych pracowało w tym ośrodku.
– Ulises Serratos.
Barosso wpatrywał się w Ariela, jakby nie do końca zarejestrował jego słowa. Nie wiedział, czy to miało być pytanie czy stwierdzenie i nie miał pojęcia, jak na to zareagować.
– Tak, on również.
– Był moim wychowawcą. Dobrze go pan znał? – Ariel zaciekawił się, ale Fernando tylko nieznacznie przekrzywił głowę.
– Znałem go tak jak każdy. W tych rejonach wszyscy się znają, każdy wie o sobie wszystko. Ulises był znany i lubiany, był nauczycielem w liceum, uczył moich synów – przyznał, bazując wyłącznie na powszechnie znanych faktach. – Był też burmistrzem Pueblo de Luz, a wcześniej zasiadał w radzie i prowadził własną kancelarię prawną. To był bardzo inteligentny człowiek.
– Zgadzam się. Z wielkim żalem przyjąłem wiadomość o jego śmierci. – Bezauri pokiwał głową, poważniejąc lekko, bo temat nie był wesoły. – To był wspaniały człowiek, wiele mnie nauczył.
– Doprawdy? – Barosso podniósł wzrok na księdza i zmrużył oczy podejrzliwie. Ariel nie wydawał się być speszony.
– Zależało mu na młodzieży jak mało komu. Dzięki niemu poprawczak był znośny. – Bezauri wrócił pamięcią do tamtych lat. Naprawdę uważał pobyt w tamtym ośrodku za odmieniający jego życie. – Naprawdę nie chce pan, żebym omówił z panem nasz wspólny projekt? – Wskazał palcem na teczkę z wydrukowanym kosztorysem i planem sprowadzenia do miasteczka przedstawicieli i przedstawicielki katolickich szkół z Nuevo Laredo i Juarez.
– Nie, mój drogi, ufam, że dobrze to zorganizujesz. Oczywiście miasto pokryje koszty zakwaterowania i wyżywienia najmłodszych dzieci w Valle de Sombras, tak jak się umawialiśmy. Zorganizujemy też atrakcje dla tych łobuziaków i lekcje oczywiście, żeby nie mieli zbyt dużo zaległości po powrocie. Dziękuję ci.
– To ja dziękuję za zaproszenie i herbatę. – Ariel wskazał na opróżnioną filiżankę. – Ma pan piękny dom, don Fernando.
– Dziękuję.
– Nie mogę się odwdzięczyć taką gościną, na plebanii nie ma aż takich wygód. – Ariel zrobił przepraszającą minę. – Ale zapraszam do kościoła. Wieczorami udzielam świętej spowiedzi, z chęcią pana wysłucham.
Fernando patrzył na niego, jakby nie do końca rozumiał, co on sugerował. Pokiwał tylko głową i odprowadził go do drzwi. Następnie skierował kroki na piętro i wszedł do sypialni Huga, nie racząc zapukać. Odsłonił gwałtownie zasłony na oknie, budząc swojego pracownika, który zakrył głowę poduszką.
– Pogięło cię, Nando, po jaką cholerę budzisz mnie o tej porze? – warknął Delgado, zerkając od niechcenia na odłożony na stoliku nocnym zegarek.
– Jest południe, weź się w garść. – Barosso mruknął, z pogardą mierząc potargane włosy mężczyzny. – Nie masz nic do roboty, że pozwalasz sobie na takie lenistwo?
– Dzisiaj nie mam żadnych treningów.
– Pamiętaj, że przede wszystkim pracujesz dla mnie – przypomniał mu dobitnie burmistrz, rzucając mu koszulkę, by mógł się ubrać. – Masz mieć na niego oko.
– Przecież cały czas mam. – Delgado jęknął, bo miał już serdecznie dosyć. Założył koszulkę tyłem na przód i ziewnął szeroko, siadając na łóżku. – Śledzę go non stop, jest nudny jak flaki z olejem, czysty jak łza, nie licząc kilku skoków w bok, ale za zdradę żony jeszcze nikogo nie wsadzili za kratki.
– O kim ty mówisz? – Fernando zmarszczył czoło, słuchając tych bzdur i nie mając pojęcia, o co chodzi.
– O Fabianie.
– Zapomnij o Fabianie, Hugo, ten człowiek maskuje się lepiej niż kameleon. Nie złapiesz go na niczym, jeśli ci na to nie pozwoli, w końcu płynie w nim krew Barosso.
– Parę kropel krwi Barosso – sprostował Hugo, zastanawiając się, czy jego szef przypadkiem za bardzo się nie zagalopował. – A ty o kim mówiłeś?
– O księdzu Arielu. Dlaczego nie powiedziałeś mi, że to brat Andrei Bezauri? Jesteś moim człowiekiem, a zataiłeś przede mną taką informację? – Fernando rzucił w chłopaka miękką poduszką z fotela. Delgado złapał ją przed swoim nosem.
– Przecież to oczywista oczywistość, nie sądziłem, że muszę ci o tym mówić. Tak byłeś zajęty trzymaniem swojego stołka burmistrza i obsmarowaniem swojej córki w wiadomościach, że nie zwracałeś uwagi na nic innego wokół ciebie, więc to twoja wina.
– Grabisz sobie, Hugo. – Barosso pogroził mu palcem i westchnął głęboko, jakby w końcu musiał przyjąć do wiadomości fakt, że pewne informacje ostatnimi czasy po prostu go omijały. – Conrado Saverin zapewne przekazuje hojne darowizny dla kościoła w Pueblo de Luz, jego szwagier jest tam księdzem… Oni coś kombinują, Hugo. Musisz mi mówić o wszystkim.
– Nie sądzę, że Ariel lubi Conrada, nie widzieli się kupę lat, pewnie też myślał, że Saverin nie żyje. A poza tym co ci zależy na poparciu księdza? To nie tak, że załatwi ci bilet do Nieba. Ty już raczej masz zagwarantowaną przepustkę w drugim kierunku. – Delgado wskazał ostentacyjnie palcem na podłogę.
– Ariel jest podejrzany. Wiedziałeś, że był w poprawczaku w Monterrey? Spędził tutaj młodość, wie o nas o wiele więcej, niż się przyznaje, czuję to.
– I co w związku z tym?
– A to, że jego wychowawcą był Ulises Serratos. Chyba nie muszę ci przypominać, jak skończył.
Delgado wstał z łóżka i zaczął się przechadzać w poszukiwaniu ciuchów, ale po słowach Fernanda zatrzymał się na chwilę i spojrzał na niego z lekką konsternacją, nie do końca rozumiejąc insynuacji. Nie potrzebował, żeby szef przypominał mu o Ulisese, sam myślał o nim ostatnimi czasy aż za często. Cóż, właściwie to sporo myślał też o jego córce, ale do tego wolał nie przyznawać się nawet przed samym sobą, bo czuł się jak totalny zboczeniec. Kiedy dotarło do niego, co Barosso miał na myśli, skrzywił się i pokręcił głową.
– Jesteś niepoważny, Nando, wszędzie widzisz wrogów. Najpierw Fabian, potem Victoria, Theo Serratos, a teraz Ariel? Do reszty ci odwaliło.
– Jest wychowankiem Serratosa. Wiesz, jak Ulises pomagał trudnej młodzieży w poprawczaku w Monterrey? Tworząc mini drużynę łuczniczą! – Barosso naprawdę wyglądał na poruszonego.
– I co z tego? Serratos uczył połowę miasteczka, przyjeżdżali do niego ludzie ze stolicy, nawet ze Stanów… – Hugo nie wierzył, że musi mu to tłumaczyć. Fernando zdawał się mieć obsesję na punkcie El Arquero de Luz. – Doszukujesz się powiązań na siłę.
– Ariel musi mnie nienawidzić. – Barosso wypowiedział te słowa nagle i bardziej do siebie niż do swojego pracownika, czym trochę zbił Huga z pantałyku. – Jego siostra nie żyje przeze mnie, jego mentor również. Chce zemsty, dlatego mnie zaatakował.
– Nie, Nando, Ariel nie ma pojęcia, że zleciłeś morderstwo Andrei. – Hugo nie wiedział dlaczego, ale poczuł, że to ważne, by to wyjaśnić. Barosso był prawdziwie przestraszony, a to był niecodzienny widok. – I nie ma możliwości, by wiedział, że zleciłeś też morderstwo Ulisesa. To było samobójstwo, pamiętasz? Wszyscy tak myślą. Naprawdę zaczyna ci się udzielać paranoja. Ariela nie było nawet w mieście, kiedy zaczęły się ataki Łucznika.
– Mógł przyjechać wcześniej. Mógł zaplanował akcję na El Tesoro, to idealne zagranie.
– Nie, to głupie i kompletnie pozbawione sensu. To jest ksiądz, Nando. On nie łamie prawa.
– Zaproponował mi spowiedź.
– Ha! – Delgado wybuchnął śmiechem. – Przydałaby ci się.
– Nie rób sobie żartów, Hugo, to poważna sprawa! – Fernando uderzył dłonią o komodę, ale szybko tego pożałował, bo zabolało. – Nie mówię, że jest Łucznikiem Światła, ale zdecydowanie trzeba go obserwować. Właśnie dlatego nigdy nie zostawia się przy życiu krewnych.
– Co? – Hugo zamrugał powiekami zdezorientowany.
– Nic. – Burmistrz machnął na niego ręką. – Po prostu miej na niego oko. Tak czy siak może się sprzymierzyć z Conradem, a na to nie mogę pozwolić.
– Fernando, mam tylko jedną parę oczu i uszu, tylko dwie nogi i dwie ręce, a doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny – poinformował go dobitnie, czując, że na samą myśl robi się zmęczony. – Jakim cudem mam śledzić wszystkich twoich wrogów, tych prawdziwych i tych urojonych, skoro nie mam czasu jeść i spać? Za mało mi płacisz.
– Dostaniesz podwyżkę.
– Wcale nie o to chodzi. – Delgado brakowało już słów. Z Fernandem było jak grochem o ścianę. – Kazałeś mi śledzić Fabiana, więc to robię. Miałem mieć też oko na Victorię…
– I jakoś kiepsko ci idzie. Zaczynam sądzić, że jesteś bardziej lojalny wobec niej.
– Nie dramatyzuj. – Brunet wywrócił oczami. Cóż, tak w końcu było, ale nie zamierzał przecież tego przyznawać. – Chciałeś też, żebym obserwował dzieci Serratosa. Jeśli dorzucisz mi do tego wszystkiego jeszcze księdza, to chyba będę musiał zamontować podsłuch w konfesjonale, bo sam tego nie ogarnę.
– Ufam ci, Hugo, nie spieprz tego.
Mężczyzna wskazał na niego palcem, jakby wymuszał na nim obietnicę, po czym zostawił go samego. Ten człowiek chyba nigdy się nie nauczy, że jego najwięksi wrogowie byli tuż pod jego nosem.
***
Nastolatki potrafiły być męczące. Santos przyzwyczajony był do braku snu, zresztą był z natury raczej nocnym markiem i to wtedy zwykle lubił pracować zamiast spać, ale od kiedy zaczął uczyć w tutejszym liceum, zdarzało się, że wracał do mieszkania i padał z nóg, od razu zasypiając. Niektóre klasy były pełne emocjonalnych wampirów, a jemu nie chciało się tłumaczyć po raz setny, że krzesła nie służą do bujania się, a komputery są drogim sprzętem ufundowanym przez państwa Aguilar i jeśli je zepsują, ich rodzice będą musieli wyłożyć pieniądze z własnej kieszeni. Dzieciaki bywały po prostu koszmarne, choć były też prawdziwe perełki, z którymi Ericowi bardzo dobrze się współpracowało. Najgorszym elementem jego pracy okazała się papierologia – dokumenty, raporty, uzupełnianie ocen w dzienniku, spotykanie się z rodzicami podczas dni otwartych, no i dyżur, podczas którego musiał wysłuchiwać narzekań rozwydrzonych pierwszoklasistów, którzy chcieli odwołać kartkówkę. O ile z dokumentami był w stanie sobie poradzić – od czego w końcu jest sztuczna inteligencja, która obliczy średnie i wyciągnie raporty za niego – o tyle z kolegami po fachu bywało nieco gorzej.
Oliver Bruni był jego wujem. Gangster był z nim spokrewniony i to odkrycie było wręcz absurdalne, a jednak wiedział, że Michael się nie pomylił. Nie był to też jakiś okrutny żart z jego strony, bo McConville nie należał do tego typu ludzi. Santos musiał pogodzić się z faktem, że był Dziedzicem Slytherina i absolutnie mu się to nie podobało, ale jeszcze mniej podobało mu się widywanie Bruniego codziennie w szkole, a tak się złożyło, że ciężko go było unikać. Często spotykali się w pokoju nauczycielskim, wymieniali spostrzeżenia przy kawie i jako trenerzy sportowych drużyn dzielili się pomysłami. DeLunę wkurzało to, że sporo wskazówek Olivera było przydatnych podczas treningów pływackich. Bardzo chciał go nie lubić, ale musiał przyznać, że gdyby nie znał o nim prawdy, pewnie mógłby się z nim naprawdę zakolegować. Czasami spotykali się zresztą w barze Anity i wypijali razem piwo, a Santos miał okazję obserwować tego człowieka i stwierdził, że był on naprawdę szczwanym lisem. Zdobywał przyjaźnie, jednał sobie ludzi i wszyscy zdawali się darzyć go szacunkiem.
– Cholerny skurwysyn – mruknął pod nosem, zabierając swoje rzeczy i zamykając salę od informatyki.
– Nie przeklinaj.
– Jezu!
Mężczyzna wzdrygnął się na dźwięk głosiku, który dochodził z korytarza. Alice zrobiła przepraszającą minkę i wpatrzyła się w swoje buty, nogą wystukując jakiś rytm.
– Alice, co tu robisz? Nie powinnaś być w szkole? – Schował klucz do kieszeni i przekrzywił głowę, przyglądając się dziewczynce i licząc na jakieś wyjaśnienia. – Alice…
– Zwiałam – przyznała w końcu, wzruszając ramionami. – Ale wiesz przecież, że nie cierpię nauczycielki od angielskiego. Ma okropny akcent, nie idzie tego słuchać.
– Eh, wiem, poznałem ją na radzie. – Eric skrzywił się, bo jako że podstawówka była o rzut kamieniem od liceum, grona pedagogiczne często miały ze sobą dużo wspólnego, bo niektórzy nauczyciele uczyli w obu placówkach. – Najgorsi są ci, którzy na siłę próbują brzmieć jak rodowici Anglicy. Ale nie możesz opuszczać zajęć. I zdecydowanie nie powinnaś przychodzić tutaj sama.
– Przecież to blisko. – Jedenastolatka machnęła ręką, ale dała za wygraną. – Pomyślałam, że mogłabym mieć nauczanie indywidualne, no wiesz, jak Ella. Ona nie musi chodzić do szkoły.
– Ona jest chora i to zalecenie lekarza tylko w sezonie grypowym – wytłumaczył Santos, patrząc na swoją małą przyjaciółkę z troską. – Chodzi o to, żeby nie złapała żadnej infekcji, która pogorszy stan jej płuc. I jestem przekonany, że jeśli ją zapytasz, czy woli siedzieć w domu, czy chodzić do szkoły, odpowie że to drugie.
– Nieprawda, Ella też nie lubi pana od włoskiego. Jest wredny i się na nią uwziął, bo wygadała całej klasie, że to mafioso.
– Eh, wy dzieciaki. – DeLuna złapał się za nasadę nosa, nie mogąc się powstrzymać. – Chodź, odwiozę cię, zanim Emily dostanie telefon ze szkoły.
Alice dała za wygraną, choć była pewna, że czeka ją reprymenda. Nie powiedziała Ericowi całej prawdy, bo pewnie by się zmartwił, a i tak wyglądał już na porządnie zestresowanego. Ruszyli do wyjścia, ale nie dane im było opuścić budynek, bo obok nich na korytarzu pojawiła się grupka dziewcząt, która dopadła do Santosa spanikowana. Wszystkie uczennice zaczęły trajkotać jedna przez drugą.
– Jezu, dziewczyny, po kolei. – Mężczyzna wskazał palcem na przywódczynię grupy, by streściła, o co chodzi w kilku zdaniach, bo nic z tego nie zrozumiał. – Irene, referuj.
– No więc zostaliśmy bez jednej zawodniczki w naszej żeńskiej drużynie. Patricia zrezygnowała.
– Dlaczego zrezygnowała?
– Podobno chlor w wodzie niszczył jej hybrydy.
– Hybrydy? – Informatyk podrapał się po głowie.
– Lakier hybrydowy na paznokciach – wyjaśniła rezolutna Alice, stając koło Santosa i przyglądając się z ciekawością wszystkim dziewczętom. Były dosyć ładne i zgrabne i wszystkie zachowywały się bardziej jak uczestniczki konkursu piękności, a nie zawodniczki sportowej drużyny.
– Zrezygnowała przez paznokcie? – DeLuna wolał się upewnić. Kiedy Anna Conde pokiwała głową, sama dokonując oględzin swoich dłoni, westchnął tylko zrezygnowany. – Mówi się trudno, weźmiemy do głównego składu kogoś z rezerwowych.
– Patricia była rezerwowa, trenerze… – Irene wyglądała na zdumioną. Trener DeLuna opuścił się w obowiązkach i szczerze powiedziawszy, ostatnimi czasy to Felix przejął bardziej stery jako kapitan.
Jak na zawołanie, z biblioteki wyszedł akurat Felix i zmierzał korytarzem do szatni. Widząc Irene, miał chyba ochotę zawrócić i nie przechodzić koło nich, ale DeLuna go zawołał i postawił przed faktem dokonanym. Dla bezpieczeństwa Castellano schował się za małą Alice, żeby stworzyć naturalną barierę między sobą i dziewczyną z drużyny pływackiej.
– Podobno Patricia zrezygnowała. Znajdź kogoś na zastępstwo, pogadamy o tym na kolejnym treningu. Dzisiaj muszę lecieć, ale poradzicie sobie beze mnie. – Eric klasnął w ręce, spoglądając po wszystkich, jakby chciał się upewnić, że wszyscy rozumieją.
Dziewczyny rozeszły się, żegnając się z Santosem po przyjacielsku, a Irene ociągała się jeszcze, jakby liczyła, że będzie mogła znów osaczyć Felixa. Ten jednak udał, że ma bardzo ważny temat do obgadania z trenerem i w końcu musiała udać się do szatni sama i zrezygnowana.
– Mam już kogoś na myśli na zastępstwo. Nie wiem, czy się zgodzi, ale spróbuję. – Felix zwrócił się do mężczyzny, przyjmując to zadanie na swoje barki. Pomyślał o Rue i liczył, że wspomoże szkolny zespół pływacki. – Ale dobrze by było gdybyś pojawił się na treningu – wyznał już ściszonym głosem. – Dawno cię nie było i szczerze mówiąc, oberwało nam się już od pani Mengoni.
– Proszę cię, ona tylko dużo gada. – DeLuna machnął ręką, bo w końcu jemu też dostało się od nauczycielki chemii za niedopilnowanie uczniów, którzy wdali się jakiś czas temu w bójkę w basenie. – Nie przejmuj się nią, to moje polecenie. Widzę, że masz to pod kontrolą, Felix. Ufam ci, powodzenia. – Poklepał chłopaka po ramieniu, machnął Alice ręką i ruszył w stronę wyjścia ze szkoły.
– Santos, a dlaczego ty jesteś taki zajęty? To chyba nie w porządku, że zostawiasz ich samych sobie. A jak się potopią? – Blondyneczka postanowiła zobrazować mu to dosyć graficznie. On jednak tylko się roześmiał.
– Są dorośli, bez przesady. – Przez chwilę zamilkł, jakby rozważał taką ewentualność, ale szybko pokręcił głową, odrzucając od siebie te myśli. – Mam kilka spraw do załatwienia, Conrado potrzebuje konsultacji.
– Konsultacji? – Alice zdziwiła się, drepcząc za Santosem i zastanawiając się, co miał na myśli. – Informatycznej?
– Można tak powiedzieć. Co znowu?
Zatrzymał się gwałtownie w miejscu, kiedy tuż przed nim wyrosła Julietta Santillana. Była wściekła.
– Miałeś dopilnować tylko jednej rzeczy i nawet tego nie potrafisz zrobić? – Ze złością odblokowała swój telefon i pokazała mu błąd, który wyświetlał się na platformie, na którą uczniowie mieli wrzucać swoje projekty na historię. – Napraw to.
– Jestem już po pracy. – Posłał jej krótki wymuszony uśmiech i chciał ją wyminąć, ale zagrodziła mu drogę, dźgając go palcem w klatkę piersiową.
– Muszę zweryfikować projekty czwartej klasy, zanim zaprezentują je na forum. Nie po to robiłam im wykład o pracy zespołowej i dotrzymywaniu deadline’ów, żeby teraz ogłosić, że przedłużam termin, bo niekompetentny informatyk nie potrafił dopilnować, by chmura działała jak należy.
– To już nie mój problem, że tak bardzo zależy ci na opinii bandy nastolatków.
– Niektórzy napracowali się nad tymi prezentacjami…
– Proszę cię! – Eric wybuchnął złośliwym śmiechem, sprawiając, że Alice zaintrygowana spoglądała to na jedno to na drugie, ciekawa o co im tak naprawdę chodzi. – Masz w nosie oceny uczniów, boisz się, że źle wypadniesz i stracisz autorytet. Serwer jest przeciążony, naprawię to jutro – poinformował ją i znów chciał wyjść, ale mu to udaremniła.
– Uważaj, DeLuna. Mogłeś nakłamać w CV i naopowiadać dyrektorowi głupot, ale ja wiem, kim tak naprawdę jesteś. Nic nie mówiłam przez wzgląd na Conrada, ale jeśli zostanę do tego zmuszona… – Nauczycielka historii próbowała chyba odwołać się do zdrowego rozsądku dawnego znajomego, ale efekt był zupełnie odwrotny.
– Świetnie, jeśli chcesz, możemy razem iść do dyrektora i wszystko mu wyśpiewać – oznajmił, wzruszając ramionami, jakby nie bardzo go to wszystko obchodziło. – Ale pamiętaj, że nie chcesz mieć we mnie wroga. Wiem o tobie wszystko, a na pewno więcej niż twój ukochany narzeczony. Wystarczy kilka kliknięć, a będę wiedział jeszcze więcej. Nie wkurzaj mnie, Julie, mówię poważnie – powtórzył dobitnie, tym razem zaciskając niekontrolowanie palce w pięści.
– Masz to naprawić jeszcze dzisiaj, muszę ocenić projekty. – Julietta nie dała sobie wejść na głowę. – I nie waż mi się więcej grozić, to dziecinne. Nie jesteś nauczycielem, Santos, weź się w garść.
– Co to ma znaczyć?
Alice obejrzała się przez ramię i zobaczyła dyrektora Torresa kroczącego ku nim ze zmarszczonymi brwiami. Miał ostatnimi czasy sporo na głowie, minister oświaty ostrzył sobie na niego zęby, Dick Perez wracał do pracy, a w dodatku jego pracownicy najwyraźniej nie pałali do siebie sympatią.
– Nie jest pan nauczycielem? Co pani miała na myśli? – powtórzył pytanie, widząc, że nikt nie kwapi się, by mu to wytłumaczyć.
– Julietta ma rację, panie dyrektorze. – Santos zwrócił się bezpośrednio do przełożonego. Nie on go zatrudniał, ale miał do niego respekt. – Nie jestem nauczycielem.
– Słucham?
– Uczniowie nie traktują mnie jak nauczyciela – wyjaśnił DeLuna, pokorniejąc lekko. – Jestem dla nich bardziej jak kolega, chyba nie potrafię zdobyć ich szacunku tak jak doktor Santillana. Udzielała mi właśnie reprymendy, że utrzymuję z uczniami zbyt przyjacielskie relacje.
– Panna Santillana ma rację, powinien pan bardziej popracować nad dyscypliną. Ale z doświadczenia wiem, że tacy młodzi nauczyciele jak pan, do których uczniowie mogą się zgłosić w razie problemów, którym ufają, też są potrzebni. Cieszę się, że mam pana w zespole, pana i księdza Ariela. Polecam jednak mieć się na baczności. Nastały niespokojne czasy w kuratorium oświaty – dodał na koniec ku przestrodze Cerano, a Santos pokiwał głową, doskonale to rozumiejąc. – Czy coś jeszcze mnie omija? To świetnie – sam sobie odpowiedział na pytanie, kiedy zarówno Eric jak i Julietta milczeli. – Panno Santillana, wysłałem pani maila w sprawie organizacji szkolnych wyborów. Doktor Guzman ma mnóstwo na głowie, a jako że odpowiada pani za zajęcia z historii oraz wiedzy o społeczeństwie, postanowiłem pani powierzyć część zadań opiekuna samorządu. Fabian skontaktuje się z panią w tej sprawie.
– Dyrektorze, naprawdę nie sądzę, że… – Kobieta próbowała jakoś się wykpić, ale na swoje nieszczęście wszystko to słyszał Santos.
– Uważam, że to świetny pomysł! Nikt nie jest lepszą osobą do tego zadania. Doktor Santillana doskonale sobie poradzi, w szkole była prymuską i przewodniczącą, prawda? – DeLuna zerknął z błyskiem w oku na kobietę, która wyglądała, jakby miała go zaraz zamiar zamordować. Nie pozostawił cienia wątpliwości, że znał jej młodość jak własną kieszeń. Cholera, znał jej oceny w licealnym dzienniku z San Nicolas. – Zawsze byłaś zaangażowana w takie sprawy, Julie, prawda? W dodatku jako narzeczona gubernatora musisz dbać o zaszczepianie świadomości obywatelskiej w młodym pokoleniu, to zadanie godne pierwszej damy. A skoro ty i Fabian znacie się baaaardzo dobrze… – DeLuna odczuł ogromną satysfakcję, akcentują ostatnie słowa. Jeszcze lepiej się poczuł, kiedy zauważył rumieniec złości na policzkach starszej kobiety. – Bo przecież byłaś studentką Fabiana. Chyba nawet był twoim promotorem…?
– Zajmę się tym, dyrektorze. – Julietta ukróciła temat, starając się zachować resztki profesjonalizmu.
Cerano wolał nie wnikać, już i tak bolała go głowa od tych wszystkich nowinek. Pożegnał się z nimi i opuścił budynek, a Santos zabrał Alice do swojego samochodu.
– Dlaczego byłeś taki wredny? Nie przepadam za nią, ale to chyba przyjaciółka Conrada, wiec powinniście się chociaż szanować – zagadnęła blondyneczka, zajmując swoje stałe miejsce w aucie przyjaciela.
– Wiesz, Alice, ostatnio ktoś mi powiedział, że kiedy wejdziesz między wrony, musisz krakać tak jak one. To właśnie robię.
– Oddajesz pięknym za nadobne? To brzmiało jak szantaż.
– I tak też miało zabrzmieć. – Santos odpalił silnik i ruszył z parkingu. Wyglądał na lekko wytrąconego z równowagi, ale Alice nie zapytała go, co się stało. Wiedziała jednak, że na pewno nie był zły na nią za opuszczenie lekcji, musiało go trapić coś innego.
– Ona wyglądała na naprawdę przestraszoną – szepnęła tylko, uważnie obserwując reakcję Erica, który skupił się na drodze.
– I słusznie, lepiej mnie nie prowokować.
***
Nie podziałały groźby, że ucieknie z domu ani też cichy protest czy głodówka. Ella Castellano była wściekła na samą siebie, bo nawet nie potrafiła dobrze rozegrać swojego buntu. Ze względu na swoje zdrowie nie mogła porządnie zrobić nawet tej jednej rzeczy, bo przy mukowiscydozie musiała jeść wysokokaloryczne posiłki. Tata nie brał jej na poważnie, po prostu podjął decyzję o sprzedaży domu i w ogóle się z nią nie liczył, a na domiar złego Felix mu przyklasnął. Tylko Leticia wydawała się rozumieć punkt widzenia dziewczynki i wciąż ją zapewniała, że kiedyś odkupią dom i będzie tak jak dawniej, ale ona w to nie wierzyła. Nie rozumiała, dlaczego wszyscy musieli się tak dla niej poświęcać. W końcu chodziło tylko o jakieś głupie badania kliniczne, to nawet nie było magiczne lekarstwo, które by ją uzdrowiło. Nie chciała jeździć do Stanów, żeby na niej eksperymentowali.
„Jeśli już to oni powinni mi płacić”, pomyślała ze złością, przesadzając swoje kwiaty w ogrodzie. Z tego całego stresu zapomniała doglądać roślin i jej sadzonki zmarzły i zmarniały, a ona czuła się z tym okropnie. Poczuła się jednak tylko gorzej, kiedy przy furtce do ich posesji zobaczyła jakieś młode małżeństwo, które było prowadzone przez Gianlucę Mazzarello. Ella odłożyła na bok grabki i wytarła brudne od ziemi dłonie w swoje ulubione ogrodniczki. Nie miała rękawic i Felix pewnie by ją zwymyślał, ale kompletnie o tym zapomniała, zbyt pochłonięta użalaniem się nad swoim losem. Patrzyła, jak agent nieruchomości tłumaczy potencjalnym kupcom, jak dom został zbudowany i wymienia jego zalety, a to podziałało na nią jak płachta na byka.
– Mam nadzieję, że powiedziałeś im o grzybie w piwnicy – krzyknęła z ogrodu, a kiedy wszyscy spojrzeli na nią zdziwieni, uśmiechnęła się pod nosem i podeszła do płotu, wzdychając głęboko.
– Słucham? – Gianluca zamrugał kilka razy powiekami i rzucił szybkie przestraszone spojrzenie swoim kupcom, którzy wycofali się kilka kroków. – Basty nic nie wspominał – szepnął już nieco ciszej, nachylając się ponad ogrodzeniem w stronę nastolatki.
– A czy gdybyś ty sprzedawał swój dom, wspominałbyś o czymś, co może zaniżyć jego wartość? – Ella może i była bezczelna, ale w tej chwili o to nie dbała, wypowiadając te słowa bardzo głośno i wyraźnie, by małżeństwo, które rozważało zakup doskonale ją usłyszało. – Jak mi nie wierzysz, to zapytaj sąsiadów.
Wskazała palcem na Jordana, który wracał ze szkoły na swoim rowerze i zajechał właśnie przed dom po drugiej stronie ulicy. Zachęcony przez sąsiadkę, która kiwała mu ręką, prosząc, by przyszedł, stanął koło Gianluci i szybko ocenił sytuację.
– Jordi, powiedz, że dom wymaga gruntownego remontu, prawda? – Zatrzepotała rzęsami, dając mu sygnały i wiedziała, że kto jak kto, ale młody Guzman od razu podchwyci te kłamstwa.
– Mówisz o azbeście w strychu? Paskudna sprawa, to strasznie stary dach. Dziadek Leopoldo powtarzał od lat, że trzeba się tego pozbyć.
Jordan jak zwykle jej nie zawiódł, w kłamstwach nie miał sobie równych, no i był też świetnym aktorem. Ella musiała mocno się powstrzymać, by się nie roześmiać na widok zdegustowanych min potencjalnych kupców, którzy stwierdzili, że muszą się zastanowić i jeszcze się odezwą, zanim w ogóle obejrzą wnętrze. Gianluca nie wyglądał na zadowolonego, ale też nie zamierzał strofować nastolatków.
– Ja tylko wykonuję swoją pracę, Gabriello – poinformował dziewczynkę, jakby obawiał się, że ona robi mu specjalnie na złość. Przeszło mu przez myśl, że może miało to związek z jego relacją z Anitą i czuł, że to osobiste.
– Tu nie chodzi o ciebie, tylko o dom. Ale nie mów do mnie „Gabriello”, tak nazywa mnie tylko twój brat, kiedy chce się do czegoś przyczepić. A przyczepia się ciągle o wypracowania z włoskiego i recytację wierszy.
– Giacomo każe wam recytować wiersze po włosku? – Mazzarello dopiero teraz pozwolił sobie na lekki uśmiech.
– Nie wiem, bo omijam jego lekcje szerokim łukiem. Akurat jest sezon grypowy i mam nauczanie indywidualne, więc nie muszę go oglądać. Myślę, że to zakrawa na mobbing, kiedy Giacomo wciąż bierze mnie do odpowiedzi. A wszystko dlatego, że wypaplałam w szkole, że wasza rodzina jest…
– Ona chce powiedzieć, że woli po prostu formę „Ella” – wtrącił się Jordan, udaremniając jej dokończenie zdania. Jeszcze czego, żeby rozgłaszała wszem wobec, że uważa Mazzarello za rodzinę mafiosów, którzy układają się z kartelem. Lepiej, żeby Gianluca tego nie słuchał.
– Dobrze, Ello. Ale wiedz, że twój tata poprosił mnie o pomoc, a takie kłamstewka nie pomagają w sprzedaży – zaznaczył agent nieruchomości, nie bardzo wiedząc, co może w tej sytuacji zrobić. Zgodził się na koleżeńską przysługę i po prostu wykonywał swoje zadanie.
– Ale ja nie chcę sprzedawać domu. Tata to robi dla mnie, ale ja tego nie potrzebuję, więc mogę cię zwolnić w jego imieniu. Niniejszym oświadczam, że twoje usługi nie są już nam potrzebne. – Trzynastolatka udała, że zakańcza kontrakt, ale Gianluca tylko spojrzał na nią z lekkim smutkiem.
– Pogadaj z tatą, dobrze? Trzymajcie się. – Kiwnął głową Jordanowi i już go nie było.
– To nie fair! Co oni sobie wszyscy myślą, że mogą tak po prostu sprzedać mój dom? Ja kocham ten dom i go tak nie oddam. Mój ogród…
Ella jęknęła z prawdziwą rozpaczą w oczach i przysiadła na schodkach prowadzących do domu. Guzman przeszedł przez furtkę i zajął miejsce obok niej. Nie zamierzał próbować zmienić jej nastawienia do tego całego przedsięwzięcia, bo sam nie pochwalał sprzedaży. Było mnóstwo innych sposobów, by znaleźć środki, ale doskonale wiedział, że jego ojciec chrzestny był zbyt dumny, by przyjąć jakąkolwiek pomoc.
– Spokojnie. Jak tylko ktoś tu się będzie kręcił, będę ich odstraszał. Powiem, że macie karaluchy albo że w domu straszy. To powinno skutecznie załatwić sprawę, ludzie nie cierpią insektów i duchów.
Chłopak pokiwał głową, jakby sam sobie gratulował pomysłu, a Ella uśmiechnęła się na samą myśl, bo wiedziała, że naprawdę był zdolny do wykręcenia takiego numeru. Wyciągnęła z kieszeni ogrodniczek swój telefon komórkowy i odblokowała ekran, wciskając go Jordanowi do ręki.
– To mój sekret. Założyłam zbiórkę pieniędzy na moje leczenie. Jak uda mi się uzbierać odpowiednią sumę, to tata nie będzie musiał sprzedać domu. I tak uważam, że to nie fair, że nikt mnie nie zapytał, czy w ogóle chcę brać udział w tych głupich badaniach klinicznych, ale jeśli poprawi im to humor, to się zgodzę, byle tylko wszystko pozostało po staremu. Ale proszę, nie mów o tym tacie ani Felixowi, bo każą mi usunąć tę zbiórkę – poprosiła, robiąc błagalną minkę, której ciężko było odmówić.
Jordi zerknął na pokazany mu przez Ellę portal społecznościowy, na którym zbierała datki. Musiał przyznać, że dziewczynka miała ciekawe pomysły. Uniósł jednak jedną brew, czym sprawił, że Ella postanowiła szybko się usprawiedliwić.
– To jest całkowicie zgodne z prawem, sprawdziłam. Zdziwiłbyś się, na jakie bzdury ludzie zbierają kasę! – Nastolatka wyglądała na oburzoną, kiedy opowiadała mu o chłopcu, który zbierał na wycieczkę do Disneylandu albo dziewczynę, która chciała, by darczyńcy byli sponsorami jej operacji kosmetycznej nosa. – Nie napisałam, że to dla mnie, nie podawałam za dużo danych, bo nie chcę jałmużny. Wiem, że gdybym popytała ludzi w miasteczku, to zaraz znaleźliby się dobrzy ludzie, ale tata byłby zły i ja też chyba nie czułabym się z tym całkiem okej, a tak już uzbierałam kilkaset pesos! – Ucieszyła się, postukując palcem w ekran telefonu wyraźnie uradowana.
– A ile potrzebujecie? – zapytał z ciekawością, bo Felix zbywał jego pytania. Być może wiedział, że Guzmanowie z chęcią by pomogli, ale nie chciał ich litości.
– Tego nie wiem, ale jak to się mówi – grosz do grosza, a będzie kokosza! Myślę też o sprzedaży kilku starych rzeczy, może ktoś byłby zainteresowany.
Ella zdawała się mówić tak, jakby sama siebie próbowała przekonać, że uda jej się naprawić tę całą sytuację, a Jordan nie miał serca sprowadzać jej na ziemię, bo jemu też się to nie podobało. Uśmiechnął się jednak tylko i pokiwał głową na widok niewielkich kwot, które przysyłali darczyńcy. Był pewien, że jego ojciec nie pochwaliłby tego typu zbiórek, podobnie jak Basty Castellano, ale jeśli Elli sprawiało to przyjemność i dawało odrobinę pocieszenia, to przymknął na to oko.
– Hej, wy, może pomożecie? – Jak na zawołanie z garażu wyłoniła się głowa pana domu, który udawał, że jest nimi rozczarowany, że się obijają, podczas gdy on pracował w pocie czoła. – Przyda mi się ktoś do dźwigania tych pudeł.
– El, to do ciebie. – Jordi machnął głową w stronę garażu, a dziewczynka uszczypnęła go w ramię, więc się roześmiał. – Idę już. Co to takiego, jakieś noworoczne porządki? – zapytał Basty’ego, przejmując od niego ciężkie pudła i układając je przy wejściu do garażu na równy stosik.
– Gianluca powoli zaczyna oprowadzać kupców po domu, trzeba tu trochę uprzątnąć i zrobić miejsce, żeby było reprezentacyjnie. Właściwie to powinien już tu być. – Castellano zerknął na zegarek, dziwiąc się, dlaczego Mazzarello jeszcze się nie pojawił. Za jego plecami Ella i Jordan wymienili porozumiewawcze rozbawione spojrzenia. Basty chyba nie wyczuł nic podejrzanego, bo zagadnął nastolatka przyjaznym tonem: – Jordi, słyszałem, że kandydujesz do samorządu szkolnego. Muszę przyznać, że trochę mnie zdziwiłeś. Nie sądziłem, że to coś z twojego obszaru zainteresowań.
– I miałeś rację. To tylko głupia rada uczniowska, stek bzdur. – Młody Guzman wzruszył ramionami, pomagając ojcu chrzestnemu z jakimś starym sprzętem do ćwiczeń, którego nikt już od dawna nie używał. – Zgłosiłem się dla hecy.
– Nie mów tego wyborcom – poprosił go zastępca szeryfa, chcąc zapewne skarcić jego postawę, ale nie mógł się powstrzymać i się uśmiechnął. – Wiesz, ja sam też byłem przewodniczącym, to całkiem spora odpowiedzialność, choć wydaje się, że to tylko organizacja szkolnych imprez.
– Tak, tato, wszyscy wiemy, że byłeś szefem samorządu. – Ella westchnęła, dając im obu znać, że słyszała tę historię już tyle razy, że zaczynała być nudna. – I na pewno musiało być ciężko wciąż wymierzać kary dyscyplinarne najlepszemu kumplowi i swojej dziewczynie. – Trzynastolatka zacisnęła usta i spojrzała na Jordana ze śmiechem.
– Właśnie, Basty, jak to robiłeś? Ivan był chyba zawieszony ze dwa razy w czasie liceum, Anicie chyba też się zdarzyło. Nie było ci wstyd być kojarzonym z takimi delikwentami? – Jordi udał pompatyczny ton, przybijając sobie piątkę z Ellą za plecami policjanta, co jednak nie pozostało niezauważone.
– Ha ha bardzo śmieszne, widzę co próbujecie zrobić. – Sebastian podparł się pod boki, ale on też się uśmiechnął. – Nie byłem aż takim sztywniakiem, jak może się wydawać. Dbałem o dyscyplinę, ale rozsądnie. No i musiałem być w samorządzie, żeby nieco tuszować poczynania Ivana i Anity. Pewnie gdyby nie ja, wyrzuciliby ich ze szkoły.
– A co takiego robili? – Dziewczynka spojrzała na ojca z błyszczącymi oczami. Znała wiele historii o tym, jak to Ivan wdawał się w bójki i robił różne kawały, jej mama też dokazywała, ale nie sądziła, że na tyle, by wylecieć z liceum.
– Różne rzeczy. – Castellano rozmarzył się, wspominając stare czasy. – Włamanie do szkoły w nocy, korzystanie ze szkolnego basenu i urządzenie tam imprezy, włączenie alarmu przeciwpożarowego, żeby tylko urwać się z lekcji biologii…
– Ivan to hipokryta – stwierdził Guzman, przyjmując kolejne pudła od Basty’ego i wynosząc je z garażu. Ustawiał je tematycznie według zawartości, która wypisana była na nich czarnym markerem. – Sam odwalał takie głupoty w szkole, a mnie do dzisiaj się czepia.
– Sam też byłeś niezłym bajerantem, dużo psociliście z Felixem – zauważył Castellano, teraz śmiejąc się z tych dowcipów, ale kiedy dzieciaki były małe i musiał tłumaczyć się dyrektorowi szkoły albo co gorsza komendantowi policji, nie było mu do śmiechu.
– Z naszej strony to były niewinne żarty – usprawiedliwił się nastolatek, a Ella parsknęła śmiechem.
– A czy czasem nie włamaliście się do szkoły, żeby nastraszyć panią Rios od historii? Omal nie dostała zawału – zapytała, sprawiając, że Guzman zatrzymał się na chwilę i podrapał po karku, próbując to sobie przypomnieć.
– To co innego. Rios była wredna, to ona wmówiła rodzicom, że mam ADHD i na pewno nie zdam klasy. Mnie też wmawiała, że jestem opóźniony i powinienem powtarzać rok, a to nie była moja wina, że jej lekcje były tak nudne, że miałem ochotę wyskoczyć przez okno. Dała mi jedynkę z adnotacją, że mnie nie przepuści, więc musiałem wziąć sprawy w swoje ręce. A poza tym to się nie liczy, bo to było w podstawówce – dodał po chwili, jakby dopiero to do niego dotarło. – W liceum już nie robiłem takich głupot.
– Tylko dlatego, że pani Angelica była dyrektorką w San Nicolas – zauważyła Ella ze śmiechem, ale uśmiech zszedł jej z twarzy jak ręką odjął, kiedy zobaczyła minę Jordana. – Przepraszam – powiedziała, żałując, że wspomniała o zmarłej mentorce.
– W porządku, to sama prawda. Wolałem nie podpadać Angelice, potrafiła być przerażająca jak się wkurzyła. – Guzman wysilił się na słaby uśmiech.
– Macie rację, Ivan i Anita często trochę przesadzali ze swoim buntem. – Castellano wrócił do swojej opowieści. – Ustrojenie gabinetu pana Pereza na święta Bożego Narodzenia było chyba ich ostatnim występkiem w licealnej karierze, zanim trochę zmądrzeli.
– Przez ustrojenie masz na myśli obwieszenie papierem toaletowym? – dopytał Jordi, jakby chciał się upewnić, a kiedy Basty tylko spojrzał na niego porozumiewawczo, parsknął krótkim śmiechem. – Dick chyba nigdy nie cieszył się dobrą reputacją wśród uczniów.
– Ano nie, przynajmniej u większości – przyznał Basty i na chwilę lekko się zasępił. Świadomość, że Perez kandydował do rady sąsiedniego miasteczka nadal nie do końca do niego dotarła.
– Tato, czy to prawda, że Ricardo Perez może dostać się do rady Valle de Sombras? Widziałam w wiadomościach. Joaquin Villanueva w ostatnim programie śniadaniowym nazwał go „łasicą”, bo umie wyślizgiwać się z każdej trudnej sytuacji.
– Od kiedy to oglądasz wiadomości? – zdziwił się Basty, posyłając córce zdumione spojrzenie ponad wielkim pudłem starych gratów, które właśnie ułożył przy wejściu.
– I od kiedy to Villanueva jest autorytetem w takich sprawach? – dodał Jordan z prychnięciem i ciężko się było z tym nie zgodzić.
Ella wolała nie odpowiadać na to pytanie. Jej przyjaciel Jaime traktował Joaquina jak wujka i uważał go za równego gościa, a ona powoli zaczynała się do niego przekonywać. Nie mógł być taki zły, skoro chronił Carolinę, no i w końcu pomógł pani Ofelii, kiedy zasłabła na El Tesoro, więc chyba jednak Villanueva miał coś więcej do zaoferowania, a przynajmniej więcej od tego przebrzydłego Ricarda Pereza. Kolejne słowa ojca sprawiły tylko, że jeszcze bardziej znienawidziła tego mężczyznę.
– I pomyśleć, że wraca do nauczania. – Basty chciał chyba mruknąć pod nosem, ale niestety jego słowa zostały doskonale usłyszane przez córkę i chrześniaka, którzy zaniemówili.
– Co? – Jordan odezwał się dopiero po chwili, jakby powoli przetrawiał ten fakt. Urwał się ze szkoły wcześniej i ominęła go lekcja biologii, więc nie miał pojęcia o powrocie Pereza. – Wraca do szkoły? Jako dyrektor?
– Nie, z tego co wiem na razie tylko jako nauczyciel biologii. Zagroził pozwem.
– Co to znaczy „na razie”? W końcu wróci na stanowisko i zastąpi Torresa? – Młody Guzman nie wytrzymał. Pudło, które miał w rękach rzucił niedbale przy wejściu do garażu i spojrzał na Sebastiana z wyrzutem. – Jak mogliście do tego dopuścić?
– Uwierz mi, Jordi, gdyby to zależało choćby w minimalnym stopniu ode mnie, ten człowiek nie postawiłby już nogi w szkole. Nie mógłby też pracować z nieletnimi. Ale niestety takie mamy prawo. Może Fabian coś wymyśli.
– Tak, już to widzę. – Nastolatek prychnął tylko pod nosem i zajął się porządkami, bo aż go nosiło po tych rewelacjach.
Ella nic nie powiedziała, bo widziała ich miny. Jej też się to nie uśmiechało, a w końcu nie musiała widywać Pereza codziennie w szkole. Widziała po tacie, że chyba ta sytuacja osobiście go ubodła, więc nie chciała ciągnąć tematu. Skupiła się na pudłach, które porządkowali. Jej wzrok padł na karton z napisem „ubrania”.
– O, nie, jak możesz wyrzucać tę kurtkę?! – Dziewczynka dopadła do wielkiego pudła i przyklękła, wyciągając ciężką dżinsową kurtkę z białym kożuszkiem wewnątrz. Zacisnęła palce na ocieplanym kołnierzyku, czując, że zaraz nie będzie mogła się powstrzymać i łzy zaczną jej się cisnąć do oczu. – Uwielbiam tę kurtkę!
– Od lat jej nie nosiłem, jest już stara i na pewno za mała. – Basty machnął ręką, sięgając kolejne pudła.
Ella teraz już wyglądała na wściekłą. Jak mógł pozbywać się w ten sposób wspomnień? Ona uwielbiała wszystko uwieczniać – to ona zbierała zawsze wszystkich do zdjęć, ona nagrywała śmieszne rodzinne filmiki, ona prowadziła dziennik z ważnymi wydarzeniami. Może tata i Felix mieli wszystko gdzieś, może nie liczyły się dla nich te wszystkie miłe chwile spędzone w tym domu i tylko ona jak idiotka trzymała się kurczowo ich głupich tradycji i zwyczajów. Wyrzucenie tej klasycznej kurtki było metaforycznym zerwaniem z całym ich dotychczasowym życiem, zupełnie jakby małżeństwo z mamą nie było dla taty ważne. Posmutniała i nie mogła nic na to poradzić.
– Ja ją wezmę.
Dziewczynka podniosła wzrok na Jordana, który wypowiedział te słowa, wyciągając jej z dłoni element garderoby i otrzepując go z kurzu. Może zobaczył to rozczarowanie na twarzy młodszej koleżanki, a może po prostu kurtka mu się spodobała.
– Będzie za mała – powiadomił go Basty, odwracając się od półek, by przypatrzyć się chrześniakowi i jego szerokiej klatce piersiowej.
– Nie, nie, będzie w sam raz. – Guzman zdjął przez głowę grubą bluzę z kapturem i podał Elli, a sam narzucił kurtkę na swój T-shirt. Pokazał im się w pełnej krasie, rozpościerając szeroko ramiona. – Mówiłem?
– To jakaś magiczna kurtka – stwierdziła Ella, która mogłaby przysiąc, że stary dżins rozciągnął się w fantastycznym stylu, jakby sam próbował dopasować się do nowego właściciela. Zupełnie jakby kurtka wołała „nie wyrzucaj mnie!”. Jako fanka Harry’ego Pottera wyczuła magię w tym zwykłym skrawku materiału.
– Porządny materiał, teraz nie robią już takich kurtek. Pamiętam, że wszyscy mi jej zazdrościli. – Przypomniał sobie zastępca szeryfa. – Ciotka wyjechała za pracą do Stanów i przysłała mi ją w prezencie. Paczka z USA na progu naszego domu zrobiła ogromną furorę. Wtedy była mi za duża, ale uparłem się, że będę ją nosić tak czy siak, aż do niej urosnę. Pasuje ci to, Jordan.
Guzman ostentacyjnie złapał za kołnierzyk swojego nowego nabytku i postawił go sobie przy szyi, robiąc zuchwały wyraz twarzy, czym tylko rozbawił Ellę. Włożył ręce do kieszeni i zatopił je w nich, stwierdzając, że dobrze się czuł w tym wydaniu. Nawet gdyby kurtka była workiem na ziemniaki i tak by ją włożył, żeby zrobić przyjemność siostrze Felixa, ale cieszył się, że jednak było to porządne ubranie, które wymagało tylko odświeżenia w pralni.
– A kto to taki? – zapytała nagle trzynastolatka, wyciągając szyję i spoglądając na drugą stronę ulicy, gdzie kręciła się jakaś kobieta, nie wiedząc, co ze sobą począć.
Basty zmarszczył brwi, a Jordan wyszedł z garażu i podszedł do furtki, by lepiej widzieć. Żałował, że zastępca szeryfa był tak bystry, ale i tak postanowił zaryzykować.
– Ach, to ciotka Serena. Idę jej otworzyć, bo nikogo nie ma w domu.
– Jordi? – Mężczyzna podparł się pod boki, węsząc podstęp.
– Tak, Basty?
– Dlaczego ciotka Serena ma opatrunek na ramieniu? – Policjant założył ręce na piersi i prześwietlił chłopaka wzrokiem niczym promieniami roentgena.
Jordan był jednak przygotowany i nie ugiął się, zwykle kłamał jak z nut i tym razem też miał gotową bajeczkę.
– Pewnie znów ugryzł ją jakiś żółw, wiesz przecież, że udziela się w tej fundacji na rzecz ich ochrony.
– Obrażasz moją inteligencję, Jordi. – Basty uznał, że to odpowiedni moment, by przypomnieć chrześniakowi, że jest policjantem. – Poznałem Serenę Olmedo, wiem, że mieszka w Mazunte i zdecydowanie nie wygląda jak ta kobieta przed waszym domem. Co jest grane?
Jordan już prawie zapomniał, jak bardzo dociekliwym służbistą potrafił być jego ojciec chrzestny. Prawdą było, że urwał się wcześniej ze szkoły, bo był umówiony z panią Castillo, nielegalną imigrantką z Gwatemali, która już kiedyś odwiedziła go w przychodni dla potrzebujących. Dał jej wtedy antybiotyki, pozszywał jej ranę i kazał przyjść na kontrolę tylko do niego, by nie musiała rozmawiać z nikim innym. Nie pomyślał, że wysyłając ją do swojego domu, może się ona natknąć na przedstawiciela władzy. Matką i ojcem się nie martwił – i tak rzadko bywali w domu, więc ryzyko było minimalne. Nie mógł jej odesłać do szpitala czy pozostawić samej sobie, bo gdyby to zrobił, ktoś odkryłby, że ta kobieta jest tutaj nielegalnie, zostałaby deportowana do swojego kraju i musiałaby pewnie być zmuszona do prostytucji, by jakoś wyżyć i utrzymać swoich dwóch uroczych bliźniaczych synków.
– Okej, masz rację, będę z tobą szczery. – Nastolatek załamał ręce i westchnął. – Ciotka Serena miała wizytę o Alda, poprosiła go o nową twarz, dlatego jest nie do poznania. Nie mówiła mamie, że przyjeżdża, bo się wstydziła. A na ręku ma opatrunek, bo przeszkadzała jej obwisła skóra na ramionach, więc poprosiła Osvalda, żeby i tym się zajął. Nie interesuję się za bardzo chirurgią plastyczną, więc nie wytłumaczę ci tego lepiej.
Basty zbyt dobrze znał Jordana i zbyt duże miał doświadczenie w policji by kupić tę historyjkę. Kobieta po drugiej stronie ulicy była przerażona – przestępowała z nogi na nogę i rzucała wylęknione spojrzenia dookoła, jakby bała się, że ktoś ją zauważy, a Castellano zbyt dobrze wiedział, co oznacza takie zachowanie.
– Jordi, jestem zastępcą szeryfa. – Castellano westchnął cicho, jakby ubolewał, że akurat w takim momencie musi o tym wspominać. – Jeśli chcesz mi coś powiedzieć… Jeśli coś wiesz na temat nielegalnych migrantów zarobkowych…
– Nic nie wiem na ten temat – przerwał mu Guzman, patrząc mu prosto w oczy i licząc na to, że Basty sam odpuści. On też bardzo dobrze go znał i wiedział, że chociaż to człowiek postępujący zgodnie z prawem, to miał też dobre serce. – Idę już, muszę ocenić, czy Aldo nie spartaczył nowej twarzy cioteczki. Na razie!
Zabrał swoją bluzę, pożegnał się i pobiegł czym prędzej na drugą stronę ulicy. Zaprosił panią Castillo do domu, zerkając szybko na zegarek. Miał czas, zanim Quen i Nela wrócą ze szkoły. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:44:36 22-11-24 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA IV, CAPITULO 036 cz. 1
OSVALDO/CONRADO/LIDIA/SILVIA/FABIAN/JORDAN/JOEL/MARCUS/YON
Miał ręce pełne roboty, a pomyśleć, że wziął urlop tylko na kilka dni, by dokończyć remont kuchni! Osvaldo Fernandez wreszcie znalazł godnego kandydata na stanowisko ordynatora onkologii. Co prawda wątpił, by po ostatniej aferze ludzie chętnie przyjeżdżali do nich na leczenie, ale liczył, że nowy nabytek w postaci świetnego specjalisty jakim był Gabriel Núñez odwróci uwagę od niedociągnięć w zarządzaniu kliniką. Był urobiony po pachy, ale świadomość, że przynajmniej jego lekarze przestali sobie skakać do gardeł była pokrzepiająca.
Nie było mu jednak do śmiechu, kiedy sekretarka poinformowała go, że w gabinecie czeka na niego przedstawicielka opieki społecznej. Nie musiał pytać o nazwisko, by wiedzieć, że chodzi o Karinę. Na jego widok podniosła się z krzesła i wstała wyprostowana jak struna. Nie miał pojęcia, jak ma się z nią przywitać, więc tylko kiwnął sztywno głową i obszedł biurko, wyznaczając między nimi granicę.
– Przyszłam po dokumentację Diega i Aurory Ledesma. Rozmawiałam już z ich lekarzami, ale powiedziano mi, że potrzebuję zgody ordynatora – poinformowała mężczyznę oficjalnym tonem, ponownie siadając w fotelu.
– Oczywiście, znam procedurę. – Osvaldo zacisnął zęby i uruchomił komputer, by móc wydrukować potrzebne papiery.
– Często widujesz, jak krzywdzone są dzieci? – zapytała, a on spojrzał na nią ze złością.
– To szpital. Widuję krzywdę dzieci i dorosłych na co dzień.
– Oczywiście.
Poczuł się osaczony, zrobiło mu się gorąco za kołnierzem kitla. Nie znosił pasywnej agresji, wolał mówić otwarcie, bez ogródek. Z Kariną de la Torre musiał jednak zachować profesjonalną relację. Fabian poinstruował go, jak ma się zachowywać, ale było to trudne, bo z natury miał raczej latynoski temperament, który ciężko było utrzymać na wodzy.
– Dziękuję za wycofanie zakazu zbliżania się – odezwała się po chwili, a on miał wrażenie, że dla niej również cisza była aż kłująca w uszy. – To znacznie ułatwia sprawę.
– Cóż, nie miałem wyjścia. – Uśmiechnął się krzywo, wyciągając papiery z drukarki i przybijając do nich pieczątki. Złożył swój podpis i porozdzielał dokumentację do dwóch osobnych teczek, które również zapieczętował. – Proszę.
Karina podziękowała i chwyciła teczki, ale nie ruszyła się z miejsca. Tego obawiał się najbardziej – nie samej ciszy, a bardziej rozmowy. Nie miał pojęcia, co może jej powiedzieć, nie wiedział, czy w ogóle chce coś powiedzieć. Ona jednak zaczęła pierwsza.
– Chcę się z nim spotkać.
– Chyba kpisz.
Jeśli ona właśnie sugerowała, że chce porozmawiać z Ignaciem, to chyba zwariowała. Już i tak sytuacja była trudna dla nich wszystkich, dla Nacha w szczególności. Nie potrzebował, by ta kobieta mieszała mu w głowie jeszcze bardziej.
– Zasługuję na to.
– Umawialiśmy się, że zrobimy to, kiedy skończy liceum.
– Nie chcę czekać tak długo. Nie mogę.
– Spieszy ci się gdzieś? – Aldo prychnął. Może brzmiał jak dupek, ale miał to gdzieś. – Czekałaś osiemnaście lat, poczekasz jeszcze pół roku.
– To nie była prośba, don Osvaldo. Z szacunku dla pana i pańskiej żony, którzy wychowaliście Ignacia, postanowiłam przyjść i o tym poinformować. Ale nie będę prosiła o zgodę, nigdy więcej.
Aldo poczuł się okropnie. Wiedział, że ta dziewczyna wiele przeżyła i naprawdę jej współczuł, ale miłość do syna była większa niż litość wobec niej. Nie chciał, by Nacho cierpiał jeszcze bardziej.
– Nacho nie chce cię poznać, postawił sprawę jasno.
– Więc musisz go przekonać.
– Naprawdę masz poczucie humoru. Przebywanie z Marleną Mazzarello aż tak zmienia charakter człowieka? – Zaśmiał się histerycznie pod nosem, czując, że zaczyna mu brakować sił. Ta sytuacja go przerastała.
– Nacho myśli, że mieliśmy romans. Zgadzam się, że nie powinien poznać prawdy, to by go złamało.
Fernandez zdziwił się po jej słowach, wsłuchując się w to, co miała do powiedzenia z przekrzywioną głową.
– Ale nie chcę, żeby rozpatrywał mnie jako „tę złą”, która go zostawiła. Nie było tak.
– Oddałaś go. Wiedziałaś, na co się piszesz. Oddałaś, nie chciałaś…
– Miałam piętnaście lat. Zostałam zgwałcona przez starego zboczeńca, a mój ojciec wykorzystał to, wyciągając od was pieniądze. Ja nie miałam nic do gadania. Nie chcę, żeby tak mnie widział – jako małolatę, która uwiodła młodego lekarza i zaszła z nim w ciążę dla pieniędzy. Bo pewnie tak to sobie teraz wyobraża, prawda? Tak mu to przedstawiłeś?
– Niczego mu nie przedstawiałem, sam wysnuł wnioski i nie jesteś jedyną osobą, którą obwinia. Ja też cierpię, wiesz o tym?
– Więc dobrze, że się rozumiemy. – Karina zgarnęła teczki do swojej torby i wstała z miejsca, poprawiając elegancką koszulę. – Powiedz mu, co chcesz – że nie mogłeś się powstrzymać i się zakochałeś w ślicznej cygance, że kiedy zaszłam w ciążę, zbyt bardzo bałeś się, że zniszczę ci reputację i odrzuciłeś mnie, a dziecko przygarnąłeś, bo Marisa nie mogła mieć dzieci, a mnie nie było stać na utrzymanie. Cokolwiek to będzie, nie ma znaczenia. Ignacio nie może mnie nienawidzić.
– Masz tupet.
Policzek ordynatora zadrgał, kiedy patrzył w twarz kobiety. Kiedyś rzeczywiście była śliczna, uchodziła za najpiękniejszą dziewczynę w taborze, w końcu nie bez powodu Baron Altamira upatrzył ją sobie jako swoją narzeczoną. Teraz była dojrzalsza, nadal atrakcyjna, ale w zupełnie inny sposób. Życie zdążyło ją porządnie doświadczyć, a ona w końcu wracała domagać się sprawiedliwości, a on nie mógł jej tej sprawiedliwości odmówić, nie kiedy chciał ochronić syna przed brutalną prawdą.
– Liczę, że sam pójdziesz po rozum do głowy – oznajmiła, kierując się w stronę wyjścia. – Że choć raz podejmiesz decyzję sam, bez pomocy Fabiana Guzmana.
– A ja liczę na to, że wiesz, co robisz. – Fernandez nie mógł powstrzymać drżenia rąk, więc schował je pod biurkiem. – Wiesz, jaka jest między nami różnica? Ja zrobię dla syna wszystko. Nawet jeśli oznacza to, że mnie znienawidzi.
Karina wyszła, zatrzaskując cicho drzwi, a on wypuścił powietrze ze świstem. Wybrał numer Cerano Torresa. Potrzebował drinka albo całej butelki.
***
Kiedy zasugerował, by wysłać kogoś z urzędu do romskiego obozu, pani burmistrz zaśmiała mu się prosto w twarz. Wiele osób mówiło mu różne rzeczy o Jimenie Bustamante – że to konkretna kobieta, stanowcza, twardo stąpająca po ziemi, przedsiębiorcza i wszystko to było prawdą, ale choć Conrado podzielał większość z tych cech, zaczynał czuć się poirytowany jej zachowaniem.
– Mieszkańcy Pueblo de Luz wiedzą, że nie powinni kręcić się wokół jeziora, ale Romów nikt o tym nie poinformował. Czerpią wodę prosto z rzeki, zasłużyli na to, żeby wiedzieć. – Próbował odwołać się do jej sumienia, ale kobieta wydawała się mało interesować sprawą romską.
– Niech więc czytają gazety. Nie chcą się asymilować, żyją na uboczu i mają gdzieś nasze zasady, więc przywileje też nie powinny ich dotyczyć. – Jimena oderwała się na chwilę od swojej pracy i spojrzała na zastępcę ze swojego fotela za biurkiem, jakby był wyjątkowo natrętną muchą, która przeszkadzała jej w zadaniach.
– Przywilejem nazywasz podstawowe prawo do wiedzy na temat potencjalnego zagrożenia? – Saverin skrzywił się po jej słowach. Sam też nie był wielkim fanem cyganów, większość z nich chciała jego upadku, a może nawet śmierci, ale to nie znaczyło, że miał zamiar pozostawić ich samych sobie. – Są bezbronni, żyją w lesie na uboczu, nie mają systemu do filtracji wody czy ogrzewania. Zima w tym roku jest wyjątkowo chłodna w Nuevo Leon – dodał, bo gdyby to od niego zależało, nie pozwoliłby tym ludziom spać w wozach i namiotach. Wiedział jednak, że to część ich kultury i nie mógł tego zmienić, a przynajmniej jeśli chciał uniknąć kolejnego buntu.
– Sami wybrali takie życie. Nie współczuj im, Conrado, oni nie mieliby dla ciebie żadnej litości. Przypominam ci, że próbowali cię zabić. – Jimena patrzyła na niego jak na ostatniego kretyna. Wiedziała, na co się zgadza, idąc z nim na układ, ale chyba nie spodziewała się, że okaże się on być takim niepoprawnym idealistą. – Jonas Altamira może i nie żyje, ale to sprawia, że Baron jest tylko bardziej żądny krwi. Twojej krwi – dodała, jakby to jeszcze nie było dla niego jasne. – Próbował wrobić cię w morderstwo tego cygana, jak mu tam było? Fardi’ego Mendozy. Czego ty nie pojmujesz, Saverin?
– Nie pojmuję, jak można być tak nieczułym wobec krzywdy niewinnych ludzi. Zgoda, są Romowie, którzy niespecjalnie chcą się asymilować… – Przymknął lekko powieki, kiedy pani Bustamante prychnęła ostentacyjnie po jego słowach. – Ale są tam też kobiety i dzieci, osoby starsze, schorowane. Nie mówię o całym taborze, bo wiem, że to niewykonalne, ale proponuję przenieść Romów, którzy obozują nad rzeką do mieszkań komunalnych na skraju miasteczka.
– Nie mówisz poważnie. – Jimena odchyliła się w fotelu, mając wrażenie, że Saverin oszalał. – Masz pojecie, ilu mamy chętnych do zajęcia tych kwater z porządnych meksykańskich rodzin, którzy pracują w pocie czoła na utrzymanie swoje i swoich dzieci? Musiałam odmówić Beniciowi Pardo już cztery razy, bo nie spełniał wymogów.
– To wyższa konieczność.
Rozległ się huk, kiedy Jimena wyciągnęła gruby segregator i uderzyła nim o blat biurka. Ze złością otworzyła dokumenty i zaczęła je przeglądać.
– Powiedz to tym ludziom. Powiedz Yacincie i Pablowi i ich czteromiesięcznemu synkowi. Powiedz Agnes, samotnej matce z trójką dzieci, która haruje na dwie zmiany, żeby się utrzymać. Powiedz im wszystkim, że nie dostaną w tym roku swojego przydziału na mieszkanie, bo oddałeś je cyganom, którzy wcale tego nie chcą!
Conrado napiął mięśnie żuchwy. Jimena nie miała złych intencji, była tym po prostu sfrustrowana, bo miasto nie miało środków na pomoc dla najuboższych, a co dopiero na jałmużnę dla Romów, którzy niespecjalnie chcieli być w ten sposób traktowani.
– Staram się, Conrado, naprawdę się staram. – Kobieta odetchnęła głęboko i wydmuchała głośno powietrze, próbując się uspokoić. – Nie będę jednak marnować środków na tych ludzi. Nie kiedy sami wybrali takie życie na uboczu.
– Sami zadecydują, czy wolą zostać czy gdzieś się przenieść, ale nie powinni być narażeni ze względu na nasze zaniedbanie. Jesteśmy im coś winni.
– Nie mamy wyników próbek z jeziora, nie wiemy, czy cokolwiek było w tej wodzie. Wiesz, jak ludzie się przestraszą, kiedy przeniesiemy Romów do naszych kwater komunalnych? To będzie masakra. Wiem, że chcesz pomóc, ale może niepotrzebnie siejesz panikę. Wstrzymajmy się z decyzjami do czasu oficjalnego raportu z sanepidu.
– Wolę zapobiegać tragediom niż potem mierzyć się z konsekwencjami. Prewencja przede wszystkim. – Conrado był pewny swego. Wpatrywali się w siebie przez chwilę, każde liczyło chyba, że drugie w końcu się ugnie. Jimena nie miała siły się z nim kłócić, ale nie lubiła też przegrywać. – Złożyłaś mi propozycję i to mnie powierzyłaś pieczę nad sprawą romską. Ufałaś, że sobie z tym poradzę, dałaś mi wolną rękę. Tym razem też mi zaufaj.
– Ufam ci, Conrado, ale nie sądziłam, że będziesz kolejnym głupcem, próbującym na siłę ratować tych, którzy tego nie chcą.
– Kolejnym?
– Jak Valentin Vidal. Nawet kiedy go nienawidzili i mieszali jego nazwisko z błotem, nadal obstawał przy swoim. Ulises też taki kiedyś był. Chciał pomagać, ale szybko okazało się, że chęć pomocy tylko ugryzła go w tyłek. Więc wybacz, jeśli wydaję się nieco wytrącona z równowagi, ale tak to już w tym mieście bywa. My wyciągamy rękę na zgodę, wymyślamy plan, który będzie zadowalający dla wszystkich, ale i tak nigdy nie potrafimy im dogodzić. Oni i tak dalej nas okradają, mordują i gwałcą nasze dzieci.
– To sprawa osobista? – Saverin zmarszczył brwi.
– Nie, nic z tych rzeczy, chociaż nie przeczę, że śmierć Dalii Bernal mną wstrząsnęła. Znałam tę dziewczynę, moja Olivia jeździła z nią na kolonie. Po prostu nie zamierzam pozwolić, żeby więcej niewinnych dzieci ginęło z rąk tych drani, rozumiesz mnie, Saverin?
– Rozumiem cię doskonale, ale pamiętaj, że oni też mają dzieci, które też cierpią.
– Rób, co chcesz. Jeśli znajdziesz śmiałka w ratuszu, który wejdzie do paszczy lwa, daj mi znać, bo zasłużył na podwyżkę. Sama nie oddeleguję nikogo z urzędu, żeby poszedł złożyć wizytę Baronowi Altamirze.
– Też nie zamierzam rozmawiać z Baronem. Jest kilka innych osób bardziej otwartych na negocjacje.
– Mówisz o jego bratowej, Eleonorze? Powodzenia. – Jimena roześmiała się kpiąco. – Może się z nią dogadasz, ale tylko bardziej rozzłościsz Barona.
– Na razie zamierzam po prostu złożyć wizytę tym Romom, którzy zamieszkują w lesie nad rzeką, mają swojego starszego, przywódcę obozu. To oni są w tej chwili najbardziej narażeni.
– Świetnie. Więc idź i daj znać, jak poszło. Albo nie – już wiem, jaki będzie efekt tych rozmów.
Pani burmistrz wkurzyła go swoją pesymistyczną postawą, ale z przykrością stwierdził, że miała rację. Conrado wybrał się do romskiego obozu z Santosem. Nie chciał narażać urzędników, którzy w większości bali się Barona i jego ludzi, więc zabrał ze sobą DeLunę jako nawigatora. Zostali jednak poszczuci psami i zwymyślano ich w języku romani. Ericowi udało się uruchomić aplikację do tłumaczenia, ale słowa były tak wulgarne, że nawet internetowy słownik nie był w stanie przełożyć wszystkiego na hiszpański, a DeLuna przez całą drogą powrotną klął po angielsku, bo tak był zły.
Lidia czekała na nich w domu jak na szpilkach. Chciała jechać z Conradem, kiedy powiedział jej krótko o swoim planie, ale kategorycznie jej zabronił, więc czuła się bezużytecznie, nie mogąc zrobić nic, by jakoś im pomóc. Została więc z Alice i Cheshire, podczas gdy Emily dzieliła się z mężem nowinkami ze szkoły podstawowej ich córki w drugiej części bliźniaka.
– Będę miała kłopoty – stwierdziła dziewczynka, która rozłożyła się na podłodze w salonie Saverina i szkicowała w swoim notatniku. – Mama nie była zadowolona po spotkaniu z dyrektorką.
– Przejdzie jej – uspokoiła ją Lidia, bo wiedziała, że Emily chciała wszystkiego co najlepsze dla córki. Na pewno w końcu to rozgryzą. – Ja też odwalałam takie rzeczy i spójrz na mnie teraz, wyszłam na ludzi.
– Ale ty jesteś starsza.
– Co nie znaczy, że mądrzejsza. – Montes się roześmiała, siadając na kanapie i przypatrując się, jak Alice rysuje. Przynajmniej na chwilę mogła oderwać myśli od Conrada i jego misji w romskim obozie. – Też mam ochotę czasami przyłożyć co niektórym znajomym klopsikiem w twarz. A jeszcze innym mam ochotę przywalić z pięści w głupią gębę i zetrzeć im ten irytujący uśmieszek.
– Brzmi jakbyś mówiła o kimś konkretnym.
– Nie przejmuj się tym. Ładne to. – Wskazała na rysunki dziewczynki, dostrzegając w nich sporą dojrzałość. Nie znała się na sztuce, ale widać było, że dziewczynka ma talent. Kliknięcie zamka w drzwiach sprawiło, że obie podniosły głowy i wpatrzyły się w dwóch mężczyzn, którzy przekroczyli próg. – I jak, zgodzili się? – Lidia doskoczyła do Conrada z nadzieją w oczach.
Saverin pokręcił tylko głową i pocałował ją w czoło na powitanie. Miał smętną minę, która powiedziała jej wszystko, co musiała wiedzieć.
– Trzeba mi było pozwolić jechać, może mnie udałoby się ich przekonać. – Montes nie dawała za wygraną. Kiedy Santos zakrztusił się wodą, posłała mu mordercze spojrzenie. – Z czego się śmiejesz?
– Sorry, ale nie dałabyś rady. – Informatyk zasłużył sobie tylko na więcej gromów z oczu nastolatki po tych słowach. – Niby w jaki sposób miałabyś pomóc? Dlaczego mieliby posłuchać ciebie? Uciekłaś z taboru, by zamieszkać ze znienawidzonym przez nich gadjo. Nie sądzę, byś mogła tam cokolwiek ugrać, w końcu cyganie nie cierpią cię równie mocno jak Saverina, może nawet bardziej, bo za bardzo kojarzysz im się z tym dupkiem Jonasem.
– Ze mnie byłby na pewno lepszy pożytek niż z ciebie – warknęła, bo miała serdecznie dość bycia traktowaną jak mała dziewczynka. – Conrado wziął cię ze sobą tylko po to, żebyś obsłużył GPS i żebyście nie zgubili się w lesie.
– Uspokójcie się oboje, nie jesteśmy w szkole. – Conrado pokręcił głową, nie mogąc się jednak powstrzymać i uśmiechając się pod nosem. Jakby wychowywał bandę dzieciaków.
– Ja mogę włamać się do bazy sanepidu i trochę podrasować wyniki próbek. Jak będzie to wyglądać poważnie, mogą przysłać kogoś i ogrodzić cały nadrzeczny teren. Jak widzisz, mam więcej zalet, z których Conrado chętnie korzysta. Ty mogłabyś ich wziąć co najwyżej na ładne oczy, ale nie wiem, czy to by przeszło. Mnóstwo cyganek jest ładnych.
– Grabisz sobie, DeLuna. – Montes zacisnęła dłonie w pięści i wykonała taki gest, jakby chciała w niego czymś rzucić. On jedynie się roześmiał. – Włamiesz się do bazy COFEPRIS-u? – zapytała po chwili już nieco ciszej, ale niestety Saverin ją usłyszał.
– Nikt nie będzie łamał prawa – oświadczył mężczyzna, spoglądając na pozostałą dwójkę, jakby chciał się upewnić, że doskonale go słyszą. Rzucił też szybkie spojrzenie w stronę Alice, jakby obawiał się, że dziewczynka może wziąć z nich zły przykład. – Spróbowaliśmy, nie wyszło. Musimy uszanować ich wolę i mieć nadzieję, że woda w rzece nie jest skażona.
– I to tyle? – Lidia poczuła straszną niemoc. Chciałaby pomóc, ale nie miała pojęcia jak. – Rozmawiałeś z Eloyem? Romowie mają swoje mniejsze grupki, Eloy zwykle przewodził tym nad rzeką, żyli nieco na uboczu. To pomagier Barona, ale dosyć inteligentny.
– Jak na cygana – dopowiedział Eric, za co ponownie zasłużył na karcący wzrok, tym razem zarówno od brunetki, jak i jej opiekuna.
– Ich starszy, Eloy, był nieosiągalny. Nie wiem, czy mnie okłamali czy naprawdę go nie było, ale nie wnikałem. Może spróbuję jeszcze innym razem. Wolałbym jednak uniknąć konfrontacji z Baronem, a zdaje się, że Rada Starszych spotyka się u niego i dopiero wtedy można ich jakoś złapać.
– Hej, Conrado, a może po prostu zaproś Romów do jednego ze swoich hoteli? Masz ich całkiem sporo. Żartuję tylko. – Informatyk uniósł ręce, jakby się poddawał, bo ta dwójka nie była skora do żartów. Ruszył do wyjścia. – Nawet gdyby zaproponować im pięciogwiazdkowy hotel, nie ugięliby się. Ci ludzie mają swoją dumę, swoją tożsamość. To ich dom, nic innego nie znają. Baron Altamira to inna para kaloszy, on jest bardziej wybredny i roszczeniowy. Daj znać, jeśli będę mógł się przydać, a tymczasem spadam. Muszę sprawdzić projekty trzeciej klasy. Nikt ich nie nauczył jak robić durne tabelki w Excelu. – DeLuna jęknął na samą myśl, pomachał im ręką i już go nie było.
– Conrado, czy jesteś pewien, że nie mogłabym…
– Nie, Lidio. – Saverin przerwał jej, bo doskonale wiedział, co chce powiedzieć. – Już i tak zrobiłaś wiele, dałaś mi mnóstwo informacji, gdzie znaleźć ich obóz i z kim rozmawiać. Zostaw tę sprawę dorosłym, zajmę się tym. Obiecuję, że nie pozwolę, żeby komuś stała się krzywda.
Lidia uśmiechnęła się smutno po jego słowach. Ufała mu, wiedziała, że naprawdę dbał o ludzi. Problem polegał na tym, że nie miał na to wpływu, a ona nie lubiła siedzieć bezczynnie i wcale nie zamierzała.
***
– Masz mu dać tyle, ile prosi, koniec dyskusji. Guzik obchodzi mnie budżet, zabierz premię Geraldowi, i tak gów*o robi.
Silvia Olmedo wróciła do domu z naręczem zakupów, rozmawiając przez telefon poirytowana. Nie rozumiała, dlaczego tak trudno jest przygotować umowę dla utalentowanego dziennikarza, który miał podbić ich zasięgi. Armando Romero nie dbał przesadnie o pieniądze, ale cenił swoją pracę i doskonale to rozumiała. Zarząd Luz del Norte nie był jednak skory, by przystać na żądania reportera, woląc pozostawić go jedynie w roli freelancera, który od czasu do czasu sprzedaje im swoje teksty. Była zła, bo już planowała wielkie rzeczy, a żeby ich dokonać, potrzebowała Armanda.
– Chcę pracować z Romero, to mój warunek. – Kobieta postawiła sprawę jasno swoim przełożonym. – Jeśli go nie zatrudnicie, pożegnamy się. Jasne, że jestem do tego zdolna, myślisz, że rzucam słowa na wiatr? Powodzenia w znalezieniu drugiej Silvii Olmedo. Daję wam czas do piątku, nie dzwońcie wcześniej.
Rozłączyła się, chociaż osoba po drugiej stronie słuchawki jeszcze nie skończyła mówić. Silvia Guzman umiała dbać o swoje, a zagrożenie szefom, że odejdzie z redakcji zwykle przynosiło zamierzone rezultaty, więc i tym razem była pewna, że osiągnie cel. Armando Romero był dziennikarzem niezrzeszonym, pisał o rzeczach ważnych i często niewygodnych dla władz, a kogoś takiego największa gazeta Nuevo Leon właśnie potrzebowała. Fabian mógł twierdzić, że Armando to bajkopisarz, szerzący mity i legendy zamiast faktów, ale ona lubiła jego teksty. Jego reportaże z Gwatemali cieszyły się ogromnym sukcesem, więc i tym razem nie martwiła się o zasięgi w Internecie.
– Jeśli tak często będziesz grozić odejściem, to w końcu sami cię zwolnią. – Za plecami usłyszała głos Jordana.
– Drugiej takiej jak ja nie znajdą, bez obaw – odparła, odkładając zakupy na blat w kuchni.
– To na pewno. Żadna inna dziennikarka nie niszczy tak rodzin jak ty.
– Co ty robisz w domu o tej porze? – Kobieta postanowiła zignorować złośliwy przytyk syna i zerknęła na swój elegancki zegarek na pasku z tarczą w kształcie prostokąta. Dostała ten zegarek od Fabiana, kiedy urodził się Franklin i bardzo go lubiła. Był stary i nie wyglądał już najlepiej, ale to chyba jedyny prezent, który mogła zaliczyć jako coś od serca, więc przywiązała się do niego. – Nie powinieneś być w szkole? – zwróciła uwagę nastolatkowi, patrząc na niego podejrzliwie.
– Wróciłem szybciej, miałem wizytę u dentysty. – Skłamał gładko, zerkając na zakupy, które przyniosła matka. Miała siatki pełne pomidorów, wolał nie wnikać po co jej one, ale domyślał się, że raczej nie będzie gotowała zupy. – A ty dlaczego jesteś tak szybko?
– Miałam coś do załatwienia, zaraz będzie tu Veronica. Idź trochę posprzątać u siebie. Wolę nie zbliżać się do twojego pokoju z odkurzaczem, żebym znów nie została posądzona o łamanie twojej prywatności.
– Po co zaprosiłaś Vero? – Jordi puścił mimo uszu komentarz matki i skupił się na tej dziwnej informacji.
– Przyjęłam ją na staż w Luz del Norte, chcę ją wdrożyć i przegadać kilka rzeczy – odparła od niechcenia, kręcąc się w kuchni i wykładając zakupy.
– Mogłyście pogadać w redakcji, po co tutaj? To nieprofesjonalne.
– Veronica mieszka po sąsiedzku, po co miałam ją stresować rozmowami w biurze, kiedy tutaj będzie wygodniej? – Silvia podniosła zniecierpliwiony wzrok na chłopaka, jakby chciała mu powiedzieć, by nie zadawał głupich pytań.
Nawet jeśli chciał kontynuować to przesłuchanie, nie było mu to dane, bo rozległ się dzwonek do drzwi i Silvia kazała mu otworzyć. W progu stała uśmiechnięta od ucha do ucha Veronica. Na widok Jordana trochę się zmieszała, bo nie wyglądał na zachwyconego jej obecnością, ale przesunął się w wejściu i wpuścił ją do środka.
– Posiedzisz z nami? – zapytała Serratos, nie mogąc ukryć nutki nadziei, kiedy spoglądała na swojego byłego najlepszego przyjaciela. Tęskniła za nim i ubolewała, że już nie było tak jak dawniej, a w dużej mierze ona sama się do tego przyczyniła. Kiedy jednak przypomniała sobie ostatni raz, kiedy była w tym domu, spłonęła rumieńcem. Jordan na pewno wolał jej nie oglądać po tym, jak praktycznie próbowała wpakować mu się do łóżka po ataku Romów na jej dom.
– Jakkolwiek kusząco brzmi ta propozycja… – Jordan rzucił ironicznie w swoim stylu, sprawiając, że Silvia pokręciła głową z dezaprobatą. – Jestem już umówiony, wychodzę.
– Dokąd? – Dziennikarka podparła się jedną ręką pod bok i zmierzyła go od stóp do głów, po raz kolejny węsząc podstęp.
– Mam korki w San Nicolas.
– Od kiedy to potrzebujesz korepetycji?
– Nie potrzebuję, to ja ich udzielam. – Wywrócił oczami, nie wierząc, że akurat teraz postanowiła zabawić się w nadopiekuńczą matkę. Zwykle miała gdzieś, co robi i z kim, dopóki nie przynosił jej wstydu.
– Od kiedy? – Olmedo westchnęła, czując, że chyba nigdy się z nim nie dogada.
– Od kiedy proszą o nie ładne studentki. Wychodzę – powtórzył, kierując się w stronę wyjścia. – Nie czekaj z kolacją – dodał już złośliwie na koniec i zatrzasnął za sobą drzwi.
– Silvio, czy to na pewno w porządku, żebyśmy się tutaj spotykały? – Veronica bardzo chciała, żeby wszystko jakoś się ułożyło i żeby wszyscy czuli się komfortowo. Obawiała się, że jej obecność w domu Guzmanów może trochę namieszać w ich codziennej rutynie. Jednocześnie jednak była przeszczęśliwa – tęskniła za tym domem i czasami dzieciństwa, kiedy razem rozrabiali i bawili się beztrosko, nie przejmując się niczym.
– Oczywiście, że tak, nie martw się. – Pani Olmedo wskazała jej kuchenne krzesło, a zaraz potem postanowiła zapytać: – Co jest z tobą i Jordanem, dlaczego już się nie widujecie?
– Och.
Dziewczyna nie miała pojęcia, co może powiedzieć. Nie wiedziała, ile pani redaktor wie na temat jej i Franklina, całej tej afery, po której straciła zaufanie znajomych. Sądząc po tym, że kobieta zawsze zwracała się do niej życzliwie, nastolatka wyszła z założenia, że nikt nigdy jej nie uświadomił, co działo się, kiedy ona była zbyt pochłonięta pracą, by cokolwiek zauważyć.
– Dlaczego już się nie przyjaźnicie? – Silvia powtórzyła pytanie, uruchamiając swoje dziennikarskie zacięcie, a Veronicę sparaliżowało.
„Zdradziłam Marcusa i przespałam się z Franklinem w dniu rocznicy śmierci mojego ojca, żeby jakoś poradzić sobie z bólem. Ten najgorszy błąd w moim życiu kosztował mnie utratę chłopaka, najlepszej przyjaciółki, najlepszego przyjaciela i reputacji. A kilka tygodni temu próbowałam wejść Jordanowi do łóżka, licząc, że chociaż on będzie w stanie wypełnić tę pustkę. Chyba go zraniłam”. Nie mogła przecież odpowiedzieć w ten sposób. Nie zdążyła porządnie przemyśleć właściwej odpowiedzi, bo gospodyni dała za wygraną, machając ręką.
– Cokolwiek Jordan zrobił, pewnie było to coś głupiego, jak zwykle. Wciąż odwala różne głupoty, nie przejmuj się nim.
– Nie, to nie jego wina, po prostu… – Chciała podkreślić, że to nie Jordi był tutaj problemem, ale nie wiedziała, jak inaczej to ująć w słowa. – Jesteśmy starsi i każdy ma swoje sprawy na głowie, wiesz jak to jest.
– Młodość. – Silvia westchnęła tylko cicho i już nie kontynuowała tematu. Zamiast tego, przeszła do sedna sprawy. Z siatki na zakupy wyciągnęła pomidory, umyła je pod bieżącą wodą i położyła przed Veronicą na dwóch talerzach. – Który ci się lepiej podoba?
– Słucham? – Nastolatka zamiotła swoimi długimi ciemnymi rzęsami, próbując zrozumieć, czy to jakiś test psychologiczny, który musi zdać, zanim dostanie przyjęta na staż. Zapytała o to dziennikarkę, ale ta tylko się roześmiała.
– Już cię przyjęłam, Vero, ale teraz potrzebuję twojej opinii – który z tych pomidorów wolałabyś zjeść? Zawsze mam problem, czy to warzywo czy owoc?
– Zawsze zaliczałam je do warzyw, owoce powinny być słodsze.
– Też tak uważam, ale podobno z botanicznego punktu widzenia to owoce, a z kulinarnego – warzywa. Więc które wybierzesz?
– Och, no cóż… – Nastolatka zagryzła wargę, przyglądając się obu uważnie. – Ten po lewej jest większy, dorodniejszy, ma ładniejszą skórkę w intensywnym czerwonym kolorze i zachęca do zjedzenia. Jest niemal idealny.
– Okej. – Silvia wzięła nóż i przekroiła pomidora na dwie części. Wzięła sobie połówkę i podała drugą gościowi. – Na zdrowie.
Veronica powąchała pomidora i nie wyczuła charakterystycznego aromatu. Ugryzła, nadal nie bardzo rozumiejąc, do czego to zmierza, ale znając Silvię, miała jakiś ukryty motyw, więc nie oponowała. Skórka pomidora była twarda i ciężko się ją gryzło, a sam pomidor w smaku był po prostu nieciekawy. Skrzywiła się i te myśli musiały odbić się na jej twarzy, bo Silvia się roześmiała.
– Niedobry, nie czuć w ogóle tej charakterystycznej słodyczy. – Kobieta obejrzała swoją połówkę dokładnie i ugryzła raz jeszcze. – Nie, to nie to. Spróbujmy tego – jest brzydki, poobijany, skórka ma niedoskonałości. Jest mniejszy i nierówny.
– Ale o wiele lepszy – odezwała się dziewczyna, spróbowawszy drugiej porcji. Chyba już rozumiała w czym rzecz. – Te pomidory nie są pryskane chemikaliami. A te dorodne i z pozoru smaczniejsze to te hodowane specjalnie, żeby przetrwać trudne warunki?
– Bingo. – Silvia wyciągnęła telefon i zrobiła kilka zdjęć obu pomidorom, żeby je porównać. – Tym właśnie będziemy się zajmować. Twoje pierwsze poważne zadanie.
– Naprawdę? Będę testerką pomidorów? – Veronica zaśmiała się cicho, ale spoważniała na widok miny pani Olmedo.
– Wiem, jak to brzmi, ale to wcale nie jest tak proste, jak się wydaje. Uprawy w okolicy strasznie się popsuły, od kiedy rolnicy używają tych nowych nawozów. Chcą ochronić swoje rośliny, pryskają je pestycydami, żeby nie zalęgły się jakieś szkodniki, ale przez to niejako oszukują konsumentów. Wyobraź sobie, że jesteś na targu i kupujesz owoce czy warzywa, wszystko jedno, prędzej kupiłabyś ładne, nieobite, niemal idealne, prawda?
– Zgadza się.
– Tak zrobiłaby większość ludzi w dwudziestym pierwszym wieku, ale nasi dziadkowie wiedzą, że ładniejsze nie oznacza smaczniejsze czy zdrowsze. Starowinki na targach dlatego tak długo przebierają i wybierają do siatek wszystkie owoce z niedoskonałościami. Będziemy pracować nad tym, jak uświadamiać konsumentów.
– Chodzi o DetraChem, prawda? Słyszałam, że produkują tę chemię rolniczą, która niszczy plony. Zanieczyszczenie jeziora to też ich sprawka, tak twierdzi Felix.
– Felix jest bystry, ale nie jest dziennikarzem. Jeszcze – dodała po chwili, jakby postanowiła nie być tego dnia kompletną zołzą. – Bez dowodów nie można nic zrobić, Marlena Mengoni wytoczy proces każdemu, kto choć wspomni o gałęzi DetraChemu zajmującej się produktami rolniczymi w kontekście potencjalnych toksyn w jeziorze. Trzeba być ostrożnym i mówię to ja, mając na koncie więcej pozwów niż reszta tutejszych redaktorów razem wziętych.
– Skoro pani Mengoni tak bardzo tego pilnuje, to w jaki sposób chcemy o tym napisać?
– Tutaj musisz się wykazać kreatywnością. – Silvia wzruszyła ramionami. – Lubię cię, Vero, ale nie będzie taryfy ulgowej. Dlaczego mam wrażenie, że nie tak wyobrażałaś sobie te praktyki? – dodała ze śmiechem na widok jej smętnej miny.
– Przepraszam, Silvio, jestem wdzięczna, naprawdę, tylko myślałam, że będziemy pisać o czymś ważnym. – Nastolatka spuściła głowę, bo wstydziła się tych słów. – Tyle dzieje się w miasteczku i okolicy, wybory do rad miasta zbliżają się wielkimi krokami, Ricardo Perez wraca do nauczania po ostatnich zarzutach, te wszystkie tajemnicze zaginięcia w okolicy, no i Tajemniczy Superbohater…
– Trzeba było tak od razu. – Olmedo wzniosła oczy do nieba. – Mogłaś powiedzieć, że chcesz się bawić w Lois Lane, oszczędziłybyśmy sobie trudu.
– Lois Lane? – Veronica nie była pewna, o co kobiecie chodzi, ale czuła, że nie miał to być komplement. – Mówię o rzeczach, które naprawdę to miasto pasjonują, o których ludzie chcą czytać. Mieszkańców nie bardzo kręcą pomidory z plantacji Romualda Domingueza. Ich interesują sensacje, lubią chaos i zamęt. No i przede wszystkim lubią i chcą jednego – sprawiedliwości. A Łucznik Światła im ją daje. Ostatnio przycichł i ludzie się niepokoją, nie wiedzą, czy przypadkiem nie został schwytany, czy nadal żyje. To jest to, o czym powinnyśmy pisać.
– Będę z tobą szczera, Veronico. Nie będziemy pisały o El Arquero de Luz.
– Dlaczego nie?
– Bo nie jesteśmy portalem plotkarskim wbrew temu, co czasem o nas mówią. A poza tym nie chcemy zwracać uwagi na Łucznika. Odwala w tej okolicy kupę dobrej roboty, więc po co to psuć? Jeszcze nam się chłopak zawstydzi przez tę sławę i zaszyje się w jakiejś norze.
– Och, rozumiem. – Dziewczyna pokiwała głową, jak zwykle pokorniejąc i przyznając rację starszej kobiecie. Silvia nie mogła się powstrzymać i się uśmiechnęła.
– Co powiesz na to? Spróbuj trochę posiedzieć w sadzonkach pomidorów, a potem pomyślimy, czy nadasz się na konsultanta do spraw łucznictwa, okej?
– Okej. – Serratos uśmiechnęła się szeroko, wyciągając notes i zaczynając robić notatki.
*
Każdy normalny uznałby, że obecność rodziców w domu jest czymś całkowicie naturalnym, ale dla Jordana było to zjawisko nietypowe. Dobrze, że zdążył przyjąć panią Castillo, zdjąć jej szwy i dać nową porcję lekarstw, zanim matka wróciła przed czasem. Nastolatek miał więcej szczęścia niż rozumu i dopiero teraz to do niego dotarło. Gdyby Basty zaczął bardziej węszyć albo gdyby Silvia coś zauważyła, mógłby tylko bardziej narazić tę biedną kobietę z przychodni. Na szczęście udało mu się uniknąć konfrontacji.
Nie miał pojęcia, co Silvia kombinowała z Veronicą i dlaczego musiały to robić akurat u nich w mieszkaniu, ale nie zamierzał zostać, by się o tym przekonać. Na podjeździe wpadł jednak na ojca, co już w ogóle wytrąciło go z równowagi. O ile matka czasami pracowała zdalnie i wpadała się przebrać albo zjeść obiad, Fabian Guzman zwykle nie miał czasu nawet na takie trywialne aktywności. Minął go, nie chcąc w ogóle z nim gadać.
– Wychodzisz? – Fabian zatrzasnął drzwi auta i zerknął na syna, który właśnie wychodził z domu.
– Tak, nie wiem kiedy wrócę – odparł automatycznie, podnosząc rower z trawnika i zarzucając sobie kaptur na głowę.
– Masz zepsute światło. – Sekretarz gubernatora wskazał na złamaną lampkę z tyłu jednośladu. Jordan zerknął na nią machinalnie bez zainteresowania.
– Naprawię innym razem. – Miał zamiar odejść i nie dyskutować z nim, ale nie byłby sobą, gdyby nie zapytał. Zatrzymał się zwrócił się do ojca z pretensjami: – Naprawdę zamierzacie pozwolić Perezowi wrócić do szkoły jak gdyby nigdy nic?
– To od nas nie zależy – odpowiedział, jakby wyuczył się tych słów na pamięć.
Guzman miał wypraną z emocji minę i równie pozbawiony uczuć ton głosu. „Jakie to wkurzające”, pomyślał Jordan ze złością, „że on nigdy się nie wścieknie”. Rzadko widywano jego ojca pod wpływem silnych emocji, zwykle jego opanowana postawa i brak przywiązania do czegokolwiek torowały mu drogę do sukcesu, a jego syn miał czasem ochotę nim potrząsnąć.
– Jesteś zastępcą gubernatora, na pewno jest coś, co możesz zrobić. Po prostu nie chcesz, jak zwykle. – Chłopak prychnął, bo był o tym święcie przekonany. – Jesteś bezużyteczny, wiesz?
– A co mam zrobić, Jordan? Minister oświaty sam się wmieszał i kazał przywrócić go na stanowisko, Perez zagroził pozwem za bezprawne zwolnienie. Gubernator nie jest ponad prawem i nie ma też jurysdykcji nad placówkami oświatowymi, nie może zatrudniać i zwalniać pracowników szkół, to nie jego rola.
– Bezprawne zwolnienie, też mi coś! – Jordi szarpnął swoim rowerem, prowadząc go w stronę ulicy. – Facet jest już w wieku emerytalnym! Powinien być na emeryturze, Torres mógłby zakończyć z nim współpracę pod tym pretekstem.
– Nie można nikogo zmusić do przejścia na emeryturę, Jordan.
– Dlaczego nie, jeśli zdrowie mu nie pozwala? Facet nie ma fiuta, niech Aldo wystawi jakieś zaświadczenie, że padło mu od tego na mózg, cokolwiek. To ty jesteś prawnikiem, wymyśl coś. – Nastolatek zacisnął palce na kierownicy, odwracając się gwałtownie w stronę ojca. Nawet teraz był wkurzająco spokojny, a Jordanowi nie mieściło się to w głowie. – Ruby jest w mojej klasie – dodał już trochę ciszej, licząc, że może chociaż to skłoni ojca do refleksji. Musiał przecież słyszeć plotki, nie był ignorantem.
– Wiem.
– I nic nie zrobisz? Będziesz siedział z Perezem na spotkaniach rady pedagogicznej i nie będzie ci to ani trochę przeszkadzało? – Naprawdę liczył, że Fabian powie chociaż, że jego też to denerwuje. Nie musiał pokazywać złości, mógł użyć słów. Guzman jednak nadal pozostawał niewzruszony.
– Dopóki nic mu nie udowodnią, wraca na stanowisko do odwołania. Mam związane ręce, wiesz o tym. – Mężczyzna spojrzał w oczy syna, które teraz płonęły gniewem. Nie mógł mu powiedzieć nic więcej ani zapewnić go, że pozbędzie się Pereza ze stanowiska, bo nie zależało to od niego. Poza tym nie mógł wchodzić na wojenną ścieżkę z Jose Luisem Montengero, już i tak minister ostrzył sobie na niego zęby razem z Marleną.
Jordan stał przez chwilę, ciskając gromy z oczu. Że też sądził, że jego ojciec choć raz może zachować się jak na zastępcę gubernatora przystało! On jednak nie robił nic, tak samo było z mostem na rzece San Juan, też do niego nie docierało, kiedy mówił mu, że coś jest nie tak z tą konstrukcją. Tym razem też umywał ręce.
– Masz mi coś jeszcze do powiedzenia? – Fabian westchnął ciężko, przecierając zmęczone oczy. Nie chciał się kłócić, zwykle przyjmował werbalne ciosy od syna, woląc nie wdawać się w niepotrzebne dyskusje. Wiedział, że Jordan jest uparty i łatwo nie odpuszcza.
Jordi pomyślał o pani Angelice – o pamiętnikach Valentina, które zapewne znalazły się w jej posiadaniu i które tak bardzo chciała przeczytać Lidia Montes, by dowiedzieć się więcej o Vidalu i Marii Rosalindzie. On sam musiał przyznać, że zżerała go ciekawość i chętnie przygarnąłby tę lekturę, by odkryć, co tak naprawdę wydarzyło się pięćdziesiąt lat temu. Obiecał Montes, że pogada z ojcem i załatwi rzeczy Vala, ale w tej chwili nie miał ochoty o nic prosić Fabiana Guzmana. Sam znajdzie te pamiętniki bez jego pomocy. Fabianowi ewidentnie nie zależało, a przecież Valentin zbierał dowody na Pereza, znał go najdłużej i na pewno opisał sporo jego grzeszków z dawnych lat. Nawet jeśli takie wpisy nie mogły być uznane za dowody w sądzie, to nadal były jakieś konkrety, na których mogliby bazować. Puste oczy Fabiana Guzmana tylko go jednak zirytowały.
– Nie, nic więcej od ciebie nie chcę – rzucił, przekładając nogę przez ramę roweru i odjechał szybko jak najdalej od tego domu wariatów. |
|
Powrót do góry |
|
|
Maggie Mocno wstawiony
Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5847 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:47:03 22-11-24 Temat postu: |
|
|
cz. 2
Fabian nie był w nastroju do kłótni, tym bardziej że Victor już porządnie przetestował jego cierpliwość. Estrada nie miał za grosz instynktu samozachowawczego, podpisałby wszystko, co wpadłoby mu w ręce, a Guzman widział, że pani Reverte swoją przemową i aluzjami do gier dla dzieci po prostu go urobiła. Może odnaleźli wspólny język, może to kwestia ich imion, ale faktem pozostawało, że Victor i Victoria mieli wspólne cele, a jemu ani trochę się to nie podobało. Zgodził się współpracować z kuzynką w sprawie unii sadowników, ale inicjatywa, którą proponowała wymagała dużo większych nakładów energii oraz pieniędzy, stanowych pieniędzy. Projekt „Alora” był cholernie dobry, sam musiał to przyznać, ale miał wątpliwości co do jego wiarygodności. Nie wierzył, że mogłoby to być miejsce bez łapówek, bez hojnych darowizn, które przyspieszały proces dla tych bardziej zamożnych i obawiał się, że pani Reverte chciałaby wykorzystać je do własnych celów. Powierzenie takiego projektu komercyjnej firmie, a przypuszczał, że właśnie takie zarzuty pojawiłyby się zaraz po przedstawieniu szkicu projektu radzie stanu Nuevo Leon, poddałoby pod wątpliwość rzetelność badań i przede wszystkim niezależność placówki.
Wrócił do domu wcześniej, by móc się przebrać i jechać na kolejne spotkanie. Był zmęczony, a nowe wieści o panoszeniu się Jose Luisa Montenegro i zwalnianiu przez niego jego starych znajomych tylko bardziej go irytowały. Zatrzymał się w kuchni, z zaciekawieniem obserwując, jak jego żona bawi się w botanika – cały stół zastawiony był owocami i warzywami z miejscowego targu, a Veronica Serratos robiła zdjęcia i zapisywała notatki, wymieniając spostrzeżenia z dziennikarką.
– Zakładamy ogródek warzywny? – zapytał, sam dziwiąc się ironicznej nucie w swoim głosie. Był naprawdę wykończony. – Co kombinujecie?
– Pracujemy nad materiałem o lokalnych rolnikach – wyjaśniła Veronica, uśmiechając się szeroko do sąsiada.
– Świetnie, tego mi było trzeba, więcej problemów. – Mężczyzna poluzował krawat i wyciągnął z lodówki butelkę wody, którą opróżnił prawie na raz. Miał wrażenie, że Silvia nie byłaby sobą, gdyby nie dała Marlenie Mazzarello pstryczka w nos, tak samo było w szkole, nigdy nie przegapiła okazji.
– Ja będę lecieć. Dzięki, Silvio, zrobię szkic i wyślę ci mailem. Na razie, Fabian! – Nastolatka pomachała mu ręką i już jej nie było.
Olmedo zabrała się za porządkowanie owoców. Zebrała na kupkę wszystkie najbardziej dorodne i wyrośnięte, po czym jednym sprawnym ruchem zagarnęła je ze stolika do podstawionego kubła na śmieci.
– Wyrzucasz jedzenie? – Uniósł brwi, ale w gruncie rzeczy domyślił się, dlaczego to zrobiła. Sam też obiecał sobie, że nie tknie nic od Romualda Domingueza.
– Co tak wcześnie przyszedłeś? Słyszałam, że Victoria dała ci w kość, to przez nią? – zapytała, krzątając się po kuchni i sprzątając.
– Już się poskarżyła? Ta wasza nowa znajomość mnie przeraża. – Guzman wypowiedział te słowa, ale minę miał nadal pozbawioną wyrazu. Silvia zacisnęła usta w wąską kreskę, odwracając wzrok, co nie uszło jego uwadze. – Nie jestem głupi. Nie cierpiałyście się, pisałaś o niej okropne rzeczy w gazecie, a teraz spotykacie się na zakupach w centrum handlowym i wymieniacie się esemesami.
– Ludzie się zmieniają, czyż nie?
– Oczywiście. – Fabian pokiwał głową. – Dziwnym zbiegiem okoliczności zmiana nastąpiła tuż po tym, jak Jose Balmaceda trafił do szpitala z dziurą w czaszce, a ty byłaś ostatnią osobą, z którą rozmawiała Victoria Reverte w dniu, kiedy został zaatakowany.
– Omawiałyśmy kwestię pozwu, doszłyśmy wtedy do porozumienia i Victoria go wycofała. Nie widzę w tym nic podejrzanego. – Kobieta wzruszyła ramionami, przywołując na twarz niewinną minkę.
– Yhmm. Ja nie chcę wiedzieć, Silvio.
– I dobrze, więc nie pytaj.
Mężczyzna przymknął powieki, licząc do pięciu, jakby modlił się o cierpliwość. Czasami miał wrażenie, że Silvia ma go za idiotę. Nie podobała mu się ta nagła przyjaźń z zastępczynią burmistrza, ale naprawdę wolał nie wnikać w jej powody, również dla dobra swojej żony.
– I jak? – Kobieta wyrwała go z chwili zamyślenia, a widząc, że nie ma pojęcia, o czym mówi, wyjaśniła: – Projekt „Alora” spodobał się Victorowi?
– Żartujesz? – Guzman prychnął, zgniatając plastikową butelkę i wyrzucając ją do odpowiedniego pojemnika. – Był nią zachwycony. Nie Alorą, a Victorią rzecz jasna. Choć projekt uznał za „przełomowy”, bardziej zainteresowała go pani Reverte i jej mąż.
– To świetnie. – Silvia się ucieszyła, ale uśmiech spełzł z jej twarzy na widok miny męża. – W czym problem?
– Znasz Victoria. To facet, który grał na giełdzie, bo jakiś amator przekonał go, że może zyskać miliony. Inwestował w kryptowaluty, kiedy stało się to modne, a potem ja musiałem odkręcać jego interesy. Estrada jest podatny na wpływy.
– Co ty nie powiesz? To chyba twój przyjaciel, prawda? – Podparła się pod boki i zerknęła na niego spode łba, a on doskonale rozumiał, co sugerowała.
– Nie rozumiesz. Victoria Diaz nie ma dobrej reputacji od czasu kiedy wyszło na jaw, kto jest jej matką. Sama przyczyniłaś się do jej złej sławy w okolicy, więc nie próbuj teraz zgrywać niewiniątka. Nie chcę, żeby Victor był z nią powiązany.
– Nawet jeśli jej projekt może być „przełomowy”?
– Szczególnie dlatego. Jeśli to zrobimy, będziemy musieli zmienić prawo, to żmudny proces. I nie chcę powierzyć tak delikatnej sprawy w ręce Victorii.
– Więc powierz jej mężowi, jego lubisz.
– Lubić to duże słowo, ale on jest niezależny, a przynajmniej mniej zależny niż ona od ratusza Valle de Sombras. – Fabian oparł się o kuchenny blat i westchnął, wpatrując się w okno. Powoli zaczynało robić się szaro.
– Ale pomysł ci się podoba. – Za dobrze go znała, by tego nie widzieć. Był zaintrygowany i wbrew pozorom bardzo podobny do swojej kuzynki.
– W idealnym świecie, jeśli miałoby to odciążyć laboratorium stanowe i pomóc ruszyć dawne sprawy, które leżą odłogiem i czekają, aż coś się z nimi zrobi, to tak – byłbym pierwszy, który złożyłby wnioski do prokuratury o wznowienie kilku śledztw. To jednak trochę bardziej skomplikowane i nie zamierzam powierzyć tego ludziom, którzy będą tańczyli jak zagra im córka Inez Romo.
– Ona naprawdę chcę coś zmienić. Opowiedziała mi o projekcie i wiesz co? Z chęcią w niego zainwestuję.
– Zainwestujesz? – Fabian się roześmiał. Jego żona nie miała pojęcia o finansach.
– Co cię tak śmieszy? Mogę inwestować, mamy rozdzielność majątkową. Przypomnę ci, że to nie ja chciałam sporządzić intercyzę przed ślubem, a ty.
– Nie ożeniłem się z tobą dla pieniędzy.
– Wiem, ożeniłeś się z obowiązku – odparła machinalnie, nie mogąc powstrzymać lekkiej pretensji w głosie.
Przez chwilę sztyletowała go wzrokiem. Fabian pierwszy odwrócił głowę, dając za wygraną w tej bezsłownej przepychance. Odpiął kilka guzików koszuli i ruszył na górę.
– Mam spotkanie, muszę się przebrać – wyjaśnił tylko.
– Ale pomyślisz o tym chociaż? – zawołała za nim, stając u stóp schodów.
– Ja cały czas myślę. Niczego innego nie robię, tylko wciąż o wszystkim muszę myśleć – warknął cicho i zatrzasnął drzwi do łazienki.
***
Może nie było najlepszym pomysłem zabieranie ze sobą Yona na koleżeński mecz tenisa. Jego siostrzeniec miał w sobie zdecydowanie zbyt dużo negatywnej energii, której nie zdołał wyładować na treningach piłki nożnej czy w zaciszu własnej sypialni. A może po prostu Marcus Delgado działał na niego jak płachta na byka. Tak czy siak Joel większą część wieczoru musiał upominać Yona, by trochę zbastował, bo syn jego dziewczyny bardziej musiał skupić się na unikaniu piłki niż na jej przyjmowaniu, kiedy Abarca trochę za bardzo popisywał się z rakietą.
– No, przynajmniej wiem, że Patricio miał rację i jesteś beznadziejny w tenisa. – Joel czuł się upokorzony, schodząc z boiska i uderzając rakietą o kolano.
– Co ty gadasz, byłem za****sty. – Abarca zarzucił sobie ręcznik na szyję i przyjął od wuja butelkę wody. Mina Joela świadczyła jednak, że był innego zdania. – Nie cierpię Delgado, nie będę udawać, że go lubię. I na pewno nie będę pomagał ci zaliczyć jego matkę.
– W tym twojej pomocy nie potrzebuję – odciął się Santillana, a zaraz potem uśmiechnął się z zażenowaniem, kiedy podeszli do nich Norma i Marcus. – Hej, może następnym razem wybierzemy planszówki, co? – zaproponował, przyjmując na klatę, że porażka tego wieczoru jest jego winą.
– No nie wiem, pionki w Monopoly są dosyć ostre, że już nie wspomnę, co można robić z literkami do scrabble… – Marcus wypowiedział te słowa pod nosem, ale i tak zostały doskonale usłyszane przez pozostałych.
– Pójdę pod prysznic. Wyszłam z formy, Yon nad dzisiaj rozgromił – stwierdziła Norma, próbując jakoś dotrzeć do Yona i uśmiechając się do niego, ale on wgapił się w swój telefon i kompletnie ją olał, za co oberwał od Joela, kiedy Norma zniknęła w budynku ośrodka.
– Jesteś pacan, wiesz? – warknął Santillana, a zaraz potem westchnął zrezygnowany. – Idę zapłacić, nie pozabijajcie się przez te kilka minut jak mnie nie będzie.
– Co jest, Delgado, pewnie się cieszysz, że będziesz miał nowego tatusia, co? – Abarca zażartował, chyba myśląc, że w ten sposób mu dokuczy, ale Marcus był zbyt mądry, by ruszały go takie komentarze.
– Wiesz co, Yon? Irytujesz mnie – oświadczył po krótkiej chwili ciszy, siadając na ławeczce i zabierając się za zmianę butów. – Nie znam bardziej irytującej od ciebie osoby, a przez jakiś czas wuefu uczył mnie Lalo Marquez, więc wiem, co mówię. Wkurzasz mnie.
– Słucham? – Yonatan odłożył telefon, ze zdumieniem słuchając tego wyznania. Były kapitan przeciwnej drużyny zwykle nie odzywał się w taki sposób, odchodził od konfliktów i wolał nie zaczepiać rywali, ale teraz chyba miał już wszystko gdzieś. – To ty mnie wkurzasz, Delgado. Przestań grać w te ich gierki i powiedz matce, żeby dała sobie spokój z Joelem, to się nie uda.
– A co mi do tego? To jej życie, jej sprawa, z kim się spotyka.
– On jest od niej młodszy!
– No i? – Marcus uniósł brew, podnosząc wzrok znad swoich butów, które właśnie wiązał. Sam też miał pewne obawy, ale szybko przekonał się, że najważniejsze było dla niego szczęście mamy.
– Twoja matka jest podwójną wdową, nie chcę żeby Joel musiał się mierzyć z takim bagażem, to nie w porządku. Norma i Joel zachowują się jak dzieci.
– Oni się tak zachowują? – Ciche prychnięcie wydobyło się z ust Marcusa, kiedy kończył się przebierać. – To ty mnie dzisiaj bombardowałeś piłkami do tenisa, ale to oni zachowują się dziecinnie? Śmieszny jesteś.
– Uważaj sobie, Delgado. – Abarca zacisnął rękę na swojej rakiecie i uderzył nią kilka razy o udo.
Macus wstał z miejsca i wyprostował się, czym tylko bardziej rozzłościł kolegę. Czy naprawdę musiał pokazywać mu swoją wyższość nie tylko w przenośni, ale też dosłownie? Było to okropnie frustrujące.
– Yon, powiem to tylko raz. – Marcus wziął swoją sportową torbę i zarzucił ją na ramię. – Mam dziewczynę.
– Co? A co mnie to obchodzi? – Kapitan z San Nicolas skrzywił się, bo nie interesowało go życie miłosne tego kolesia. Cóż, nie było to do końca zgodne z prawdą, bo interesowało go, ale jedynie to, czy nie spotyka się czasem ze swoją byłą. Widocznie był w tym dość oczywisty, skoro Delgado musiał go uświadomić.
– Skończ z tą zazdrością o Veronicę. – Syn Normy normalnie pewnie nie zniżałby się do tego poziomu, ale czuł, że jest winny coś mamie i Joelowi. Nie powinni byli widzieć, jak Abarca się na nim wyżywa za jakieś szkolne błahostki. – Ona nie jest mną zainteresowana, ma na oku kogoś innego.
– CO?! – Abarca dopiero po chwili zrozumiał sens tych słów, ale Delgado już się oddalił, więc nie mógł go bardziej wypytać.
Ze złością przysiadł na ławeczce przy korcie tenisowym w ośrodku sportowym w Valle de Sombras i wystukał wiadomość do Cilli: ”Byłaś kiedyś zakochana w kimś, kto dostrzegał cię tylko wtedy, kiedy cię potrzebował?”.
Marcus przeszedł przez recepcję i wpadł na Joela, który już uregulował rachunek.
– Już wracasz? – Przepraszająca mina Santillany była nawet zabawna. Był zakłopotany tą całą sytuacją, ale Delgado go nie winił, w końcu chciał dobrze.
– Umówiłem się z Adorą, mama wie.
Joel pokiwał głową, bo doskonale to rozumiał. Sam też wolałby spędzać czas wolny z dziewczyną niż z rodzicami albo rozkapryszonym siostrzeńcem nowego chłopaka mamy. Boże, ale się porobiło.
– Hej, Marcus, sorry za Yona. On jest trochę, no, powiedzmy, że jest nabuzowany. – Joel dał mu do zrozumienia, że Abarca bywał trudny. Z tym ciężko się było nie zgodzić. – Ale nie uszło mojej uwadze, że ty też ostatnio jesteś trochę nie w sosie. Wszystko okej?
– Dlaczego mam wrażenie, że mówisz o pewnej konkretnej sytuacji? – Nastolatek wcisnął dłonie do kieszeni i westchnął. Lubił Joela, ale nie chciał słyszeć od niego kazań. Na szczęście pilot nie był jednym z tych facetów. – Mama ci powiedziała?
– Nie, udzielam Elli Castellano korepetycji z włoskiego, a ta mała miele ozorem szybciej niż przebiera nogami.
– Cała Ella. Musi cię lubić, skoro zdradza ci takie plotki. – Marcus wysilił się na lekki uśmiech, a widząc, że chłopak mamy wydawał się być zatroskany, uspokoił go: – Nic się nie dzieje, byłem trochę zestresowany meczem, trener palnął jakąś uwagę o moich rzutach karnych i nie wytrzymałem.
– W porządku, Marcus, nie zmuszam cię, żebyś mi się zwierzał, w końcu słabo się znamy. – Joel pokiwał głową, uznając jego odpowiedź za świetnie przećwiczoną wymówkę. Nie był jednak głupi i nie kupił tej bajeczki. – Słuchaj, nie chcę, żebyś myślał o mnie jak o kimś, kto chce ci zastąpić ojca czy coś, bo wiem że to okropne. Sam nigdy nie cierpiałem nowych facetów matki. – Wzdrygnął się na samo wspomnienie. – Ale mogę być kumplem, jestem dobrym słuchaczem. A tak się składa, że tamtego wieczoru u was w domu, kiedy Carlos przyprowadził Olivera i omawiali kwestię altanki w ogrodzie, widziałem, że trapi cię coś więcej.
– Jestem po prostu zestresowany.
– Okej. – Joel pokiwał głową, uznając, że nie powinien naciskać. – Ale jakby co, możesz ze mną pogadać o wszystkim i o niczym, nie wydam cię przed mamą – zapewnił go, a Marcus poczuł, że naprawdę biła od niego szczerość i uśmiechnął się szeroko. – Co jest?
– Nic. – Delgado pokręcił szybko głową, patrząc na mężczyznę zaintrygowany. – Ella miała rację, naprawdę dobrze ci patrzy z oczu, Joel. Nie umiem tego wyjaśnić, ale ufam ci.
– Dziękuję. Jestem całkiem w porządku, kiedy się mnie bliżej pozna. – Santillana uśmiechnął się, ciesząc się, że znaleźli jakąś płaszczyznę porozumienia. – Mam nadzieję, że ty też dasz mi się trochę bliżej poznać.
***
Głupia, nieodpowiedzialna, może nawet szalona – takie epitety nasuwały się, kiedy docierało do niej, co robi, ale to wszystko było silniejsze od niej. Lidia Montes po raz pierwszy w swoim siedemnastoletnim życiu nie dbała tylko o siebie. Po raz pierwszy zależało jej na innych. Kiedy odnalazła schronienie i swoją bezpieczną przystań u Conrada, dopiero teraz miała czas, by pomyśleć o potrzebach innych ludzi, a tak się złożyło, że cyganie, choć wyrządzili jej wiele krzywd, też byli ludźmi i zasłużyli na pomoc. Nie byłaby sobą, gdyby zostawiła tak tę sprawę.
Wymknęła się wieczorem z plecakiem pełnym opatrunków i leków, które zabrała z przychodni. Wzięła tylko najpotrzebniejsze rzeczy tak, by nikt nie zauważył, że czegoś brakuje. W końcu to ona odpowiadała za zaopatrzenie, więc nie musiała się martwić o to, że ktoś ją podkabluje, ale jakaś część jej i tak się tego bała. Czuła się jak hipokrytka – jakiś czas temu zrobiła wykład Guzmanowi, bo dał jednej pacjentce nadprogramowo antybiotyki, a tymczasem ona wcale nie była lepsza. Powtarzała sobie jednak, że to dla większego dobra i jakoś udało jej się uśpić wyrzuty sumienia.
Obóz romski rozciągał się wokół Pueblo de Luz. Co bardziej zamożni i „cywilizowani” Romowie mieszkali w miasteczku i opłacali czynsz, na który zarabiali trudniąc się rzemiosłem czy pracując przy uprawie roli. Inni wybudowali chatki w lesie jak na przykład Baron Altamira, który nie mógł znieść mieszkania w wozie lub namiocie. Większość zwykłych członków taboru natomiast zajmowała właśnie takie miejsca na łonie natury, a ratusz za nic nie był w stanie skłonić ich do opuszczenia tych terenów. To był ich dom, tutaj się urodzili i tutaj umierali. Mimo że cygański lud prowadził koczowniczy tryb życia, tutejsi Romowie zdawali się nieźle zadomowić i nie chcieli stąd odejść. Jasne, że byli też tacy, którzy szukali życia gdzie indziej, dołączali do innych taborów w innych stanach czy krajach, ale większość ludzi, których Lidia znała, nigdy nie wyściubiła nosa poza okolice Monterrey, łącznie z jej ojcem, który trzymał się lekko na uboczu od głównego obozu. Poczuła dziwną ulgę, kiedy zdała sobie z tego sprawę – oznaczało to bowiem, że nie miał raczej kontaktu z zatrutą wodą. Poza tym zmuszenie Ceferino Montesa do kąpieli w rzece zwykle graniczyło z cudem, więc nie musiała się tym przejmować.
Wzdrygnęła się, kiedy usłyszała szelest liści za swoimi plecami. To było nierozważne, to było okropnie głupie przychodzić tutaj po zmroku tylko z latarką. Serce biło jej jak szalone, ale uspokoiło się, kiedy usłyszała mechaniczny głos.
– Jesteś najbardziej upartą osobą, jaką w życiu poznałem.
Łucznik Światła zeskoczył z drzewa i wylądował z lekkim szelestem kilka metrów od niej. Poczuła ogromną ulgę, była bezpieczna. Cyganie przestali już być tacy straszni i nie liczyło się to, że wchodziła do paszczy lwa, zagłębiając się dalej w ich teren. El Arquero był tutaj po to, by ją ochronić.
– Śledzisz mnie? – zapytała, czując się mile połechtana. Mina jej zrzedła, kiedy usłyszała ciche prychnięcie, które wydobyło się z gardła zamaskowanego strzelca.
– Naprawdę nie mam aż tyle wolnego czasu. Co tu robisz?
Łucznik rozejrzał się po okolicy, ale nie wyglądało na to, by ktokolwiek śledził nastolatkę. Przyszła całkiem sama z plecakiem pełnym zapasów leków i bandaży, a on westchnął tylko cicho, załamując ręce.
– Nic nie mów, wiem, że to nierozważne, ale nie mogłam tak tego zostawić. – Lidia podrzuciła plecak na ramieniu, mając nadzieję, że ten człowiek wyczyta dobre intencje z jej twarzy. – Ci ludzie nie mają zbyt wiele, więc pomyślałam, że chociaż tyle mogę dla nich zrobić. A ty co tutaj robisz, jeśli nie czuwasz nade mną? Szpiegujesz cyganów?
– Mają obóz nad rzeką – odpowiedział cicho, a w jego mechanicznym głosie pobrzmiewało coś, czego dziewczyna nie była w stanie rozszyfrować – czyżby lekkie zawstydzenie?
Wpatrywała się w niego, czekając na jakieś wyjaśnienia, ale on milczał, więc sama w końcu się domyśliła. Kiedy zdała sobie z tego sprawę, poczuła coś dziwnego w okolicy serca – przyjemne ciepło rozlało się po jej ciele, kiedy zrozumiała, że Łucznik Światła przyszedł ostrzec Romów zamieszkujących tereny nad rzeką, by uważali, bo woda może być skażona. Nie musiał jej tego mówić, zrozumiała go nawet bez słów. Próbowała połknąć uśmiech i zachować powagę, kiedy wypowiadała kolejne słowa, ale kiepsko jej to wyszło.
– Baron Altamira i spora część jego zwolenników w taborze chcą twojej głowy – poinformowała go, uważnie obserwując jego reakcję.
– Niech ustawią się w kolejce.
– Nie o to mi chodzi. – Lidia uśmiechała się już teraz szeroko, nie dbając o to, że pewnie w jego oczach wygląda jak idiotka. Dobrze, że było ciemno i leśną ścieżkę oświetlał tylko snop światła z latarki. – Dlaczego im pomagasz? Oni obwiniają cię o śmierć Jonasa, chcą twojej śmierci, a ty przyszedłeś ich ostrzec. Jestem ciekawa.
– Wszyscy jesteśmy ludźmi – odparł niespodziewanie, odwracając głowę i patrząc w drugą stronę, uważnie obserwując ścieżkę, czy aby na pewno nikt nie nadchodzi. – Zasłużyli, żeby wiedzieć o potencjalnie toksycznych odpadach w rzece, z której codziennie czerpią wodę do picia, w której się kąpią, piorą i łowią ryby. Jakoś nie sądzę, żeby czytali gazety, a ty?
– Zdecydowanie nie. Jimena Bustamante nie kwapiła się, by kogoś wysłać i zabezpieczyć teren. Jeśli jezioro jest skażone, prawdopodobnie cały syf spływa do niego rzeką. Conrado poszedł z nimi rozmawiać, zaproponował im tymczasowe kwatery w miasteczku, ale się nie zgodzili. Pomyślałam, że może jeśli wyjdzie to ode mnie, posłuchają mnie. Jestem… – Sama nie wiedziała, co chciała powiedzieć. „Jestem jedną z nich” brzmiało pompatycznie i nie było wcale zgodne z prawdą. Nie musiała jednak nic mówić, bo El Arquero ją zrozumiał.
– Jesteś kimś w rodzaju mediatora pomiędzy światem Pueblo de Luz a taborem. Mówiłaś, że czujesz, jakbyś była w zawieszeniu pomiędzy nimi.
Lidia pokiwała głową, bo dokładnie takie myśli krążyły jej po głowie. Jak to możliwe, że tak dobrze ją znał, choć rozmawiali jedynie kilka razy i wymieniali tylko listy? Był jej bliski, miał podobne poglądy i dobrze jej się z nim współpracowało. Rozumiał ją jak mało kto i przyszedł tutaj tego wieczora, kierując się dokładnie tym samym co ona – chęcią pomocy miejscowym Romom. Ona też uważała, że to ludzie tacy sami jak ona czy on. W obozie były dzieci i starsi, schorowani ludzie, którzy zasłużyli na ostrzeżenie.
– Ale jeśli nie posłuchają ciebie, zawsze mogę wykurzyć ich swoimi strzałami. – Łucznik przerwał chwilową ciszę, unosząc lekko łuk, jakby chciał jej pokazać, że ma plan B. Lidia się roześmiała i ruszyła dalej. – Nie w tę stronę, tędy. – Wskazał palcem rozwidlenie, kiedy dziewczyna prawie zboczyła z właściwej trasy. Tak dawno tutaj nie była, że się gubiła. Łucznik natomiast zdawał się poruszać pewnie, widocznie doskonale znał te tereny.
– Obraziłeś się na mnie? – zagadnęła, kiedy szli powoli w kierunku wskazanym przez El Arquero. Uznała za dobry znak to, że nie kazał jej zawrócić i pozwolił jej sobie towarzyszyć. Czuła, że tworzą zgraną drużynę. – Nie odpisałeś na moje listy.
– Słucham? – Łucznik nie do końca rozumiał, do czego dziewczyna zmierza. Musiał chwilę zastanowić się nad jej słowami. – Nie obraziłem się – odparł tylko bez zbędnego wyjaśniania, czym tylko upewnił ją w jej przekonaniu.
– W porządku, rozumiem.
Szli w ciszy, ale była to najbardziej kłująca w uszy cisza w całym życiu Lidii Montes. Bardzo chciała, żeby się odezwał, nawet jeśli jego głos robota ją denerwował. Chciałaby raz jeszcze usłyszeć jego naturalny głos, ale na to raczej nie mogła liczyć. Nie wiedziała, co takiego zrobiła nie tak, ale prawdą było, że od kiedy zostawiła mu list w ten weekend, pozostawał on nietknięty w skrzynce Gastona, podobnie jak listy z kolejnych dni. Uznała zatem, że El Arquero ma jej dosyć. Kiedy tak przemierzali gęsty las, zamaskowany strzelec w końcu przerwał milczenie.
– Nie obraziłem się, po prostu nie miałem czasu odpisać – wyjaśnił, jakby robił to wbrew sobie. – Nie zajrzałem do skrzynki i nie wiedziałem, że napisałaś.
– Och, w porządku. – Lidia spuściła głowę, mając nadzieję, że nie widać jej rumianych policzków. Poczuła się jak małolata, która robi mu wyrzuty. Skoro on musiał się usprawiedliwiać, pewnie też poczuł się przez nią osaczony. Jego kolejne słowa zbiły ją jednak z tropu.
– Co napisałaś? – zapytał, a ona zamrugała powiekami, nie wiedząc, o co mu chodzi. – Co było w tych listach, których nie zdążyłem odczytać, coś ważnego? Możesz powiedzieć mi teraz. Wygląda na to, że trochę to potrwa.
Wskazał na drogę, którą kroczyli. W tej części lasu nie było ścieżki, musieli poruszać się w gęstwinie, rozgarniając gałęzie i do obozu Romów został jeszcze kawałek. Nie mieli żadnego planu, on chciał jedynie upewnić się, że nikomu nic się nie stało, a ona chciała też przekazać Romom środki higieniczne i opatrunki, które ze sobą przyniosła. Mieli więc czas do zabicia i Łucznik ewidentnie czekał na to, co dziewczyna ma mu do przekazania.
– Zapytałam cię o strzałę, którą posłałeś ciotce Esmeraldzie – wyjaśniła w końcu, uważnie badając wyraz jego twarzy. Miał kominiarkę, więc było to bezcelowe, ale i tak wpatrzyła się w niego w ciemności jakby w nadziei, że zobaczy jakieś ludzkie odruchy. On jednak ich nie zdradzał, więc szła dalej, uważnie stawiając kroki, by nie potknąć się o korzenie drzew. – Co takiego było w cytacie dla Esme? Rozmawiałam z Valentiną Vidal i według niej musiało to być coś mocnego, bo Esme była totalnie wytrącona z równowagi. Powiedziała Tinie, że dostanie wszystko, czego chce i kazała wróżce Eleni trzymać się z daleka i nie interweniować. Chyba wreszcie zrozumiała, że pozew Valentiny był uzasadniony.
Lidia czuła, że musiał to być naprawdę mocny cytat z Biblii, skoro Tina mówiła, że zwykle niewzruszona ciotka Esme roztaczała zapach bimbru – Esmeralda Montes nigdy nie piła, więc musiało ją coś do tego skłonić.
– Nie dałem jej fragmentu Pisma Świętego – odezwał się Łucznik cichym zniekształconym głosem.
– Ale przecież mówiłeś…
– Mówiłem, że dostała swoją porcję Biblii, ale każdy ma inne święte księgi, dla każdego co innego jest ważne. Czasami nie trzeba cytować najbardziej makabrycznych fragmentów Apokalipsy, żeby skłonić kogoś do refleksji. Byłem łagodny, obiecałem ci to – dodał na koniec, jakby się usprawiedliwiał. Być może sam się nie spodziewał, że wiadomość wysłana partnerce patriarchy wywoła taki efekt.
– Esme chyba tak tego nie odebrała. Wstrząsnęło nią to.
– To już nie mój problem.
– Okej, jeśli nie chcesz mi powiedzieć, to rozumiem. – Lidia pokiwała głową, nie chcąc go do niczego zmuszać, bo wydawał się niechętnie o tym wspominać.
– Nie chodzi o to, że nie chcę, po prostu… – Zawahał się i jego mechaniczny głos zabrzmiał jeszcze dziwniej niż normalnie. Zważał na słowa, nie chciał powiedzieć za dużo, a może po prostu znów miał jej dosyć, tego Lidia nie była pewna.
– Boisz się, że jak mi powiesz, to odkryję twoją tożsamość? – podpowiedziała za niego, czując się zaintrygowana jego nagłą nieśmiałością.
Łucznik Światła zaśmiał się swoim zmodulowanym głosem. Swoją reakcją kompletnie zbił ją z pantałyku. Podniosła wzrok i skupiła go na ciemnym zarysie jego sylwetki na tle drzew i krzaków, czekając na jakąś odpowiedź. Może się z niej nabijał, ciężko było stwierdzić.
– O to jestem dziwnie spokojny. – El Arquero chyba był w dobrym humorze. – Po prostu wysłałem Esmeraldzie małe przypomnienie tego, na co się pisała.
– Mówisz tak, jakbyś znał Esme prywatnie.
– Znam po prostu kilka faktów z jej życia, to wszystko.
– I byłeś w stanie je wykorzystać, by zmiękła? Jak ty to robisz?
– Czy to jakaś gra w „dziesięć pytań do”? Nie czuję się komfortowo z tym przesłuchaniem. – Postanowił przerwać tę dyskusję w porę, zanim nie zabrnęła za daleko.
– Przepraszam, nic na to nie poradzę, że jestem mega ciekawa. Wiem, powiedziałbyś, że jestem wścibska – wtrąciła szybko, jakby chciała go w tym ubiec.
Musiała go ponownie rozbawić, bo zatrzymał się w miejscu i zerknął na nią z ciekawością. Miało się wrażenie, że rzuciła mu wyzwanie, któremu musiał sprostać.
– Niech będzie. Pozwolę ci zadać trzy pytania.
– I odpowiesz na nie szczerze? – Lidia powątpiewała w jego słowa. Zdała sobie jednak sprawę, że od kiedy go poznała, rozmawiał z nią całkiem otwarcie, więc nie miała chyba powodu, by posądzać go o kłamstwa.
– Postaram się najlepiej jak potrafię. – Położył dłoń w czarnej rękawiczce na sercu, jakby chciał jej pokazać, że mówi poważnie.
Lidia odchrząknęła i zastanowiła się głęboko. Nie mogła zmarnować takiej szansy, ale teraz, kiedy miała tę niepowtarzalną okazję, nagle w głowie panowała pustka. Wypaplała więc pierwsze pytanie, które przyszło jej na język.
– Jak ci się udaje wykorzystywać słabości ludzi przeciwko nim samym? Wiesz dokładnie, za jakie sznurki pociągnąć, żeby się złamali, dotykasz czułych punktów. Masz to doskonale przemyślane.
– Nie do końca. – Łucznik zaplótł ręce na piersi i zastanowił się nad odpowiedzią. – W większości przypadków działam pod wpływem chwili. Gdyby to wszystko było dobrze przemyślane, pewnie nie wyznaczono by za moją głowę nagrody. Swoją drogą, czuję się pokrzywdzony, za nisko mnie wycenili – dodał z cichym śmiechem. – Zdradzę ci sekret – akcja na El Tesoro miała być jednorazowa. Nie planowałem tego ciągnąć, ale widząc tych wszystkich obłudnych ludzi, żyjących w wygodzie, otoczonych luksusem, którego dorobili się na krzywdzie innych, coś we mnie pękło i nie mogłem się powstrzymać. Patrząc na ich bezkarność, zrozumiałem jednak, że byłem naiwny, jeśli sądziłem, że jedna strzała wystarczy, by otworzyć im oczy.
– Myślę, że jesteś dla siebie zbyt surowy. – Lidia powtórzyła to po raz kolejny. Wiedziała, że on nie lubi tego słuchać, ale musiała go o tym zapewnić. – Dajesz im nauczkę, a reszcie z nas nadzieję, że w końcu równowaga zostanie przywrócona. Umiesz czytać w ludziach, Łuczniku. Jesteś psychologiem?
– Nie, na szczęście nie. – El Arquero uśmiechnął się tylko pod maską, czego ona nie mogła zobaczyć. – Jeśli jesteś bardzo ciekawa, zapytaj ciotkę wprost, co było w cytacie. Może sama ci pokaże, o ile jeszcze nie zniszczyła tego skrawka papieru.
– Nie jestem blisko z Esme – wyjaśniła dziewczyna, teraz trochę tego żałując. Może rzeczywiście powinna z nią pogadać? Szybko odrzuciła od siebie ten pomysł. – Esmeralda nigdy nie wyrządziła mi większej krzywdy, ale sam fakt, że nie sprzeciwiła się, kiedy Baron chciał mnie wydać za Jonasa, był dla mnie ciosem. Nawet mój ojciec krzywo na to patrzył, ale on nie miał nic do gadania. Esme natomiast ma posłuch w taborze, Baron ją szanuje, mogła wybić mu ten bzdurny pomysł z głowy, ale tego nie zrobiła. Nie dziwię się Valentinie, że ma do niej żal. Nie była dla niej dobrą macochą.
– Masz rację – zgodził się El Arquero, nadal uważnie obserwując okolicę i będąc w gotowości, by ewentualnie sięgnąć po strzałę. – Ale jeśli to, co mówisz jest prawdą i twoja ciotka rzeczywiście zareagowała w ten sposób na wiadomość ode mnie, to chyba jednak nie można jej spisywać na straty. Nie jest aż tak zła.
– Jeśli nie dostała cytatu z Biblii, to nie mam pojęcia co innego, ale chętnie kiedyś się dowiem. Jesteś ciekawą osobą, Łuczniku, wiesz?
– Ty też nie jesteś nudna.
Nie mogła się powstrzymać i się roześmiała. Zamaskowany Strzelec zerknął na nią i widziała jego roześmiane oczy, które błyszczały w świetle z latarki. Cholera, żałowała, że nie może zobaczyć jego całej twarzy. Musiała samą siebie przywołać do porządku, bo chyba za długo się na niego zagapiła. Żeby się nie zdradzić, ruszyła dalej przez las, a on podążył za nią.
– Czy bywają takie momenty, kiedy chciałbyś ujawnić swoją prawdziwą tożsamość? – zapytała autentycznie ciekawa.
– Co masz na myśli?
– To na pewno nie jest łatwe wciąż ukrywać się za maską. Musisz być strasznie samotny, nie mogąc z nikim otwarcie porozmawiać. A może jest ktoś, kto wie o twoim nocnym hobby? – Lidia nagle zdała sobie sprawę, że może El Arquero wcale nie działał solo, jak wielokrotnie twierdził. Może miał cały sztab ludzi, którzy z nim współpracowali.
– Nie, nikt nie wie, kim jestem – odparł, przez co Lidia odetchnęła z ulgą.
– Nie masz takich chwil, kiedy chcesz spojrzeć prosto w oczy osobie, której posyłasz strzałę i zdjąć maskę, by dokładnie widziała, kto i dlaczego wymierza jej sprawiedliwość? Tak zwykle robią w filmach.
Zastanowił się przez chwilę, jakby nie chciał odpowiadać zbyt pochopnie. Poczuła do niego jeszcze większy szacunek – nie zbywał jej pytań, nie kłamał, naprawdę starał się odpowiadać najszczerzej jak tylko potrafił.
– Dla tych osób, które dostały ode mnie cytaty, nie ma tak naprawdę znaczenia, kto skrywa się za maską. Wstydzą się, boją, czasem modlą, ale byłoby tak samo, obojętnie, kto by do nich celował, bo liczy się sam fakt, że zostali publicznie upokorzeni. Osobiście nie odczuwam potrzeby, by się ujawniać, nie jestem głupi, by tak narażać swój kamuflaż, maska w zupełności mi odpowiada. Co za ironia – posyłam ludziom strzały, krytykując ich obłudę, a sam ukrywam prawdziwą twarz. – Oczy El Arquero ponownie błysnęły w ciemności.
– Ty ukrywasz twarz z konieczności, to co innego – sprostowała, bo nie chciała, by myślał o sobie źle. Nie był hipokrytą, był bohaterem, przynajmniej w jej oczach. – Wiesz, zawsze możesz ze mną pogadać, jeśli chcesz. Nawet jeśli nie możesz mi wyjawić szczegółów ze swojego życia – zapewniła go, mówiąc całkiem szczerze. Potrafiła dochować sekretów, ale w tym przypadku nie mogła go prosić o zbyt wiele. Jeśli potrzebował się wygadać, zamierzała zawsze go wysłuchać, tak jak on zawsze słuchał jej, nawet jeśli bywała czasem trudna. – Okej, mam jeszcze jedno pytanie.
– Ktoś tu chyba nie potrafi liczyć.
– Wypraszam sobie! Zadałam dwa pytania. – Lidia wyciągnęła prawą dłoń i zgięła dwa palce, próbując sobie przypomnieć, o co zdążyła go już zapytać.
– Zadałaś ich o wiele więcej.
– To były dodatkowe pytania pomocnicze, to się nie liczy! – Montes się oburzyła.
– Niech ci będzie, ostatnie pytanie. – Łucznik wpatrzył się w dal, mrużąc oczy, co nie uszło jej uwadze – wyglądało na to, że byli już blisko romskiego obozu.
– Nie masz dziś soczewek?
– Jestem rozczarowany. – Zatrzymał się gwałtownie i odwrócił w jej stronę, sprawiając, że Lidia przestraszyła się, że mogła go zdenerwować. – Dałem ci niepowtarzalną okazję, a ty mnie pytasz o tak trywialną rzecz, naprawdę? Mówiłem ci już przecież, że nie noszę soczewek na co dzień, nie potrzebuję. Nawet nie lubię ich nosić.
– Wiem, ale nie widzisz dobrze z daleka.
– Nie – potwierdził, zastanawiając się, do czego zmierza ta dyskusja.
– I dzisiaj ich nie założyłeś.
– Nie sądziłem, że będą mi potrzebne. Nie przyszedłem tutaj z zamiarem strzelania do celu, więc precyzja nie jest dziś dla mnie ważna. A zresztą jestem tak dobry, że mogę strzelać nawet z zamkniętymi oczami.
– Pfff! – Montes prychnęła, ale uśmiechnęła się pod nosem, widząc, że nie jest na nią zły po tym jak właśnie wypytała go o jego sekrety. – W porządku, skończyłam z wywiadem.
– Mogłaś zapytać mnie wprost, kim jestem lub poprosić, żebym potwierdził albo zaprzeczył twoim podejrzeniom, a ty zapytałaś mnie o soczewki kontaktowe. Jesteś dziwna, Lidio Galadrielo Montes – podsumował jej małe przesłuchanie, kręcąc lekko głową z rozbawieniem.
– Naprawdę byś się przyznał? Gdybym zapytała wprost, czy jesteś osobą X, odpowiedziałbyś mi?
– Teraz już się tego nie dowiemy, prawda?
Oczy raz jeszcze zabłyszczały mu w ciemności i wyraźnie miał uciechę z jej skonsternowanej miny. Stanęli w końcu na skraju skarpy, skąd mieli doskonały widok na rozciągającą się w dole polanę, na której zwykle obozowała niewielka grupa Romów.
– Słyszysz to? – zapytał ją, przechylając głowę, by móc się wsłuchać w odgłosy lasu.
– Nie, nic nie słyszę, tylko szum rzeki – przyznała zgodnie z prawdą Lidia, bo w dole niedaleko od obozu płynęła rzeka, dzieląc Pueblo de Luz od Valle de Sombras. – O co chodzi?
– No właśnie, nic nie słychać. – El Arquero wyostrzył swoje zmysły. – Ogień się nie pali, nikogo nie ma, obóz jest opuszczony.
– Niemożliwe, Conrado dopiero co tu był, rozmawiał z tymi ludźmi. – Nastolatka wyciągnęła szyję, by móc bliżej zobaczyć, czy El Arquero miał rację. W obozie nadal były rozstawione namioty, ale nie widać było żywej duszy. Ognisko powoli dogasało, jakby ktoś w pośpiechu je gasił, zanim odszedł.
Łucznik wyciągnął rękę i pomógł jej zejść po stromej skarpie, asekurując ją. Wydawał się być jednocześnie zaintrygowany i trochę zdenerwowany. Lidia natomiast poczuła dreszcz na plecach, kiedy zbliżyli się do strumienia szumiącej wody.
– Co tam leży? – zapytała, zatrzymując się gwałtownie w miejscu.
Nie musiała pytać, bo doskonale wiedziała. Wolałaby jednak, żeby jej towarzysz zaprzeczył jej obawom. On kazał jej się cofnąć i sam podszedł kilka kroków bliżej, zakrywając usta i nos, kiedy przypatrywał się zwłokom pozostawionym w trawie. Od razu można było poznać, że to cygan – miał mnóstwo kolorowych pierścieni i charakterystyczne ubranie oraz zarost.
– To Eloy, poznaję go. – Lidia miała wrażenie, że zaraz zwymiotuje. – To jeden z Rady Starszych, Conrado chciał z nim porozmawiać, ale jego ludzie powiedzieli, że nie ma go w obozie. Co mu się stało, zatruł się tymi toksynami w wodzie? – Ręką wskazała rzekę, z której tutejsi Romowie czerpani wodę i w której łowili ryby.
– Tego nie sposób stwierdzić na pierwszy rzut oka. Nie ma śladów walki, nie został napadnięty. – Łucznik zdawał się głośno myśleć, dokonując bliższych oględzin zwłok. Usłyszał, jak Lidia staje tuż za nim i wyciągnął rękę, by udaremnić jej podejście bliżej. – Nie patrz, to nie jest przyjemny widok.
– Muszę wiedzieć, co się stało. – Montes była blada jak ściana, ale zdeterminowana. Nie mogła zrozumieć, jak ktoś może paść trupem tak nagle, a w dodatku jak jego towarzysze mogli go tak zostawić bez opieki. Romowie zawsze grzebali zmarłych, obchodzili się z nimi z szacunkiem. – Co to jest, te małe fioletowe kropki na jego twarzy i szyi? – zapytała, przyświecając sobie latarką, a El Arquero ukucnął, by przyjrzeć się bliżej i przekrzywił z zaciekawieniem głowę.
– Wyglądają jak jakieś wybroczyny – odparł, dopiero teraz zauważając to, co wskazywała Lidia. – Masz przy sobie telefon? – zapytał, a ona doskonale rozumiała, że trzeba zadzwonić po odpowiednie służby.
Wyciągnęła komórkę drżącą dłonią, ale nie dane jej było wykręcić numer alarmowy, bo ich uszom dał się słyszeć dialog dwóch mężczyzn – mówili szybko i w obcym języku. Z jej ust wydobył się stłumiony okrzyk, kiedy El Arquero de Luz pociągnął ją za drzewo i przycisnął jej dłoń do ust, by nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Serce biło jej jak szalone, kiedy wsłuchiwała się w zbliżające się kroki. Przybysze mówili po włosku, a ona rozumiała jedynie strzępy rozmowy. Że też nie przyłożyła się bardziej do zajęć z Mozarellą! Uczyła się pilnie, ale widać to nie wystarczyło. El Arquero wsłuchiwał się uważnie i analizował każde słowo.
– …pozbyć się ciała. Nikomu nie będzie go szkoda – mówił jeden z Włochów, dysząc ciężko.
– Powiedz to jego dzieciom, miał ich całą gromadkę.
– Tak, ale za tę kasę będą mieli lepsze życie. Może dobrze się stało, że wykitował. Kto normalny kąpie się w rzece w taki ziąb? Nie pamiętam, kiedy ostatnio zima w Pueblo de Luz była taka chłodna. Można by upozorować utopienie – zaproponował, stając nad ciałem i zakrywając twarz, przez co ciężko go było zrozumieć. – Znajdą zwłoki, uznają, że się utopił i tyle. Nikt nie będzie dociekał przyczyny, ich nie interesują cyganie, więc nie będą zaprzątać sobie głowy jakimś przypadkowym topielcem.
– Myślisz? Ale jak wrzucimy go do rzeki, to może spłynąć w stronę jeziora, a to zbyt ryzykowne.
– Wiem, ale nie chce mi się targać jego cielska do samochodu, waży chyba z tonę. – Włoch kopnął lekko nogę trupa, kaszląc, bo jemu też zrobiło się już niedobrze od smrodu gnijącego ciała.
Lidia poruszyła się niespokojnie, mając ochotę wybiec i powiedzieć tym facetom, co o nich myśli. Nie rozumiała wszystkiego, ale akurat domyśliła się z kontekstu.
– Mi też nie, ale mamy zlecenie. Poza tym wiesz, jacy oni są. Jak ten cały Saverin się tym zainteresuje, to nie popuści, więc lepiej dmuchać na zimne – odparł drugi z mężczyzn, po czym obaj doszli do konsensusu. – Czekaj, założę rękawiczki. Nie chcę się czymś zarazić.
– On nie zaraża. – Jego kolega wywrócił oczami, ale sam też założył rękawice.
Chwycili zwłoki i ruszyli do miejsca, w którym zaparkowali auto, bo tutaj nie dało się zajechać samochodem. Kiedy zniknęli, El Arquero puścił Lidię i odsunął się od niej, rozglądając się, czy aby na pewno jest już bezpiecznie, zanim pozwolił jej wyjść z ukrycia.
– Chodźmy, zaraz tu wrócą, żeby uprzątnąć obóz – zarządził, wskazując jej kierunek, z którego przyszli.
– Skąd wiesz, zrozumiałeś o czym rozmawiali? Czuję się jak totalna idiotka. – Lidia poczuła, że palą ją policzki. – Ostatnim razem w sadzie Delgadów kazałeś mi tłumaczyć z włoskiego rozmowę tamtych gangsterów.
– Sama mówiłaś, że uczysz się włoskiego, myślałem, że rozumiesz – przypomniał jej, wyciągając rękę, by pomóc jej się wspiąć po skarpie, ale była zawstydzona i nie chciała skorzystać z pomocy. W końcu musiała mu na to pozwolić, bo w nerwach ciężko jej było się wspinać.
– To morderstwo – odezwała się, kiedy szli już z powrotem swoją trasą. Ciężko jej było uwierzyć w to, co właśnie widziała. – Zabili Eloya i posprzątali po sobie jak gdyby nigdy nic. O czym oni gadali? Dlaczego mówili tak cholernie szybko?
– Zastanawiali się, czy nie lepiej wrzucić ciało do rzeki i upozorować utopienie zamiast zatrucie chemikaliami – odpowiedział El Arquero, który wydawał się opanowany, ale nie uszło jej uwadze, że ma napięte plecy, kiedy prowadzi ją przez las. – Nic tu po nas, dali Romom pieniądze i zapłacili za milczenie, a jutro nie będzie już śladu po obozie i wszyscy uznają, że po prostu przenieśli się w inne miejsce. Tak więc Conrado Saverin ma problem z głowy.
– Co? – Do nastolatki nadal nie docierały wszystkie informacje. – Kurczę, przecież to jest takie niesprawiedliwe! Zamierzają wszystko zamieść pod dywan, a ja nie mogę nawet tego zgłosić! – Lidia załamała ręce, śmiejąc się histerycznie, bo nie pozostawało jej nic innego. Telefon w jej dłoni wydawał się teraz bezużyteczny. – Bez ciała nic nie zrobią.
– Nawet z ciałem niewiele by wskórali – uświadomił ją brutalnie Łucznik, a kiedy ona patrzyła na niego ze strachem, wyjaśnił: – Nie zrozumiałaś do końca, co mówili, ale akurat w tym się z nimi zgadzam – nikt z ratusza, policji czy prokuratury nie zainteresowałby się zwłokami cygana. Topielec to topielec, nikt nie docieka, co się stało, kiedy nie masz nawet aktu urodzenia.
– Eloy nie ma aktu urodzenia?
– Nie wiem, pewnie nie. – El Arquero wzruszył ramionami, bo sam nie był pewny. – Romowie nie dbają o zgłaszanie urodzeń i zgonów. Kiedyś ratusz prowadził rejestr, ale oni się zbuntowali. Być może dla miasteczka ktoś taki jak Eloy nawet nie istnieje. A jeśli nie istniał, nie mógł też zaginąć, prawda?
– Ja już nic z tego nie rozumiem. – Dziewczyna kompletnie się poddała. Była wycieńczona wędrówką po lesie i skrajnymi emocjami. Lubiła adrenalinę, ale nie w takiej postaci.
– W porządku, nie obwiniaj się. Nie mogłaś nic zrobić. – Łucznik postanowił ją uświadomić, bo widział, jak nastolatka to przeżywa. – Ten Eloy był ci bliski?
– Niespecjalnie, z nikim nie byłam w taborze blisko – wyznała, sama nie wiedząc, jak ma się z tym czuć. – Ale Eloy był w porządku. Kiedy byłam młodsza, spadłam z konia i złamałam obojczyk, a Baron zabronił mi iść do szpitala. Wezwał tylko znachora, przez którego zemdlałam z bólu. Eloy zabrał mnie w tajemnicy do kliniki w Valle de Sombras, tam założyli mi gips. Baron był wściekły, a ja powiedziałam, że sama poszłam, bo nie chciałam, żeby Eloy miał przeze mnie problemy. Był dobrym człowiekiem, nie zasłużył na to. – Czuła się totalnie zrezygnowana. Nie spodziewała się zobaczyć tego wieczora trupa, a jednak Pueblo de Luz zawsze było pełne niespodzianek. – Kim byli ci ludzie, którzy zabrali ciało Eloya? – Lidia przygryzła wargę, wpatrując się w plecy El Arquero de Luz.
– Jesteś bystra, pozwolę ci się samej domyślić – mruknął tylko i wyprowadził ją z lasu. |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|