Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 63, 64, 65
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5858
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:36:20 20-12-24    Temat postu:

cz. 3

Nie rozumiał, jak można być tak nieodpowiedzialnym, ale widocznie Patricia mało interesował jutrzejszy mecz – wolał spędzić wieczór w towarzystwie swojej dziewczyny. Zaraz po treningu Gamboa zawinął się i pojechał do Ruby, a Yon został na boisku sam, ćwicząc karne i myśląc tylko o tym, że jutro musi być najlepszy. Trener powtarzał mu, że niepotrzebnie się spina, bo w końcu będą jeszcze inne okazje, ale wcale nie miał takiej gwarancji. Skauci przychodzili znienacka, ale rzadko bywali w tej samej okolicy kilkukrotnie, więc trzeba było kuć żelazo, póki było gorące. Czuł na sobie presję i chciał mieć pewność, że da z siebie wszystko, by potem nie musieć wyrzucać sobie, że mógł zrobić coś inaczej. Przedmeczowe napięcie pomagała mu uwolnić Cilla, ale to dawało mu chwilowe ukojenie, bo za chwilę znów wracał do rozmyślania nad strategią i zastanawiania się, czy rywale nie okażą się znów lepsi, tak jak to już nie raz bywało.
Tak zamyślony otworzył sobie drzwi do domu łokciem, w rękach niosąc papierowe torby z jedzeniem na wynos.
– Po co kazałeś mi zamówić aż trzy burgery? Jestem głodny, ale bez przesady. No i od kiedy jesz średnio wysmażony? – zapytał ze śmiechem, wchodząc do kuchni i kładąc wszystko na kuchenny blat.
– Nie ja, a ona. – Joel wskazał palcem na dziewczynę, której jego siostrzeniec w pierwszej chwili nie zauważył.
Veda Balmaceda pokiwała mu radośnie ręką jak gdyby nigdy nic, a on musiał przetrzeć oczy, bo nie docierało do niego, co jest grane.
– Co ona tu robi? – Abarca zwrócił się do wuja z lekką pretensją. Był zestresowany meczem, myślał, że spędzą męski wieczór, korzystając, że mama była na spotkaniu klubu książki, ale widocznie się przeliczył.
– Ona ma na imię Veda i sam możesz ją zapytać.
– To moje ciuchy? – Yon przyjrzał się swojemu numerkowi drużynowemu, który z dumą prezentowała nastolatka. – Joel! – warknął na wuja rozgniewany, że ten pozwala sobie na za dużo.
– Nie drzyj się tak i jedz, burgery stygną – odparł tylko Joel, oblizując palce od sosu i śmiejąc się pod nosem. – Aha, załatwiłem ci korepetycje z angola. Nie ma za co.
– Kore… Co? – Yon zacisnął dłoń na papierowej torbie. Był zbyt głodny, by się teraz kłócić. Usiadł na wysokim stołku i wgryzł się w burgera. – Myślałem, że jesteś na randce, a ty urządzasz jakieś towarzyskie spotkania z moimi znajomymi w moim własnym domu? Nigdy o niczym mi nie mówisz. Mogłeś chociaż uprzedzić.
– Nie byłem na randce, to był zwykły podwieczorek, spotkanie w gronie fajnych ludzi – sprostował Santillana, który wrócił szybciej, odstawiając po drodze Adorę i Felixa do domów. Musiał ćwiczyć swoją jazdę samochodem, bo było mu wstyd, że to zwykle Norma wszędzie ich wozi. Wolał samoloty, ale póki był na lądzie, trzeba było przyzwyczaić się do standardów. – I lepiej nie zaczynaj mi tutaj wyjeżdżać z pretensjami, bo sam też nie byłeś ze mną szczery. Dlaczego mi nie powiedziałeś, że Norma chodziła z Guzmanem?
– Dopiero się dowiedziałeś? – Yon nie przejął się karcącym tonem wuja, zbyt był zajęty swoją kolacją. – A co, mam ci zrobić listę wszystkich facetów, z którymi twoja nowa dziewczyna brała kiedyś ślub albo za których prawie wyszła za mąż?
– Zaraz, jak to? – Santillana odłożył burgera i oparł łokieć na blacie, spoglądając to na Yona, to na Vedę, jakby i ona w tym siedziała. – To oni nie chodzili ze sobą tylko w szkole?
– Ha! Byli w związku na odległość przez kilka lat, kiedy ona studiowała na Harvardzie, tak opowiadała mi Veronica – wyjaśnił nastolatek, wzruszając ramionami. – Vero uważa to za jakieś tragiczne love story, dla mnie to żałosne.
– To smutne, że nie mogli być razem, chociaż się kochali – przyznała Veda, powoli pochłaniając swoją kolację i obracając główkę raz w stronę wuja, a raz w stronę jego siostrzeńca, bo rozmawiali ze sobą tak swobodnie, że miło się tego słuchało, nawet kiedy teoretycznie się kłócili, ale wiedziała, że to tylko takie przekomarzania.
– Ty się lepiej nie odzywaj – przez twoje zamiłowanie do tych durnych romantycznych bzdur, teraz na moim koncie na HBO polecają mi same babskie filmy – upomniał ją kapitan piłki nożnej, celując w nią oskarżycielsko palcem. – Kto to do cholery jest Bridget Jones?
– Sam dałeś mi hasło do swojego konta. – Dziewczyna nie rozumiała w czym rzecz.
– Tak, bo chciałaś obejrzeć Grę o Tron, nie wiedziałem, że będziesz mi psuła reputację.
– Jaką reputację, co ty pierdzielisz, Yon? – Joel pokręcił głową i puścił do Vedy porozumiewawcze oczko. – Powinieneś się trochę odchamić, trochę wrażliwości ci nie zaszkodzi. Jak się podobało „Pearl Harbor”? – zapytał złośliwie, ale na jego nieszczęście Yonatan nie pozostał mu dłużny.
– Wyśmienicie – nie ma to jak historia o odbiciu laski najlepszemu kumplowi. Pilnuj lepiej Normy, Joel, bo coś mi się wydaje, że teraz jak jest świeżą wdówką, to Fabian Guzman już ją ma na swoim radarze. Chociaż czy ja wiem, może ciotka Julietta dopadnie go pierwszego.
– Yon. – Santillana spoważniał, dając mu znaki wzrokiem, że nie są w kuchni sami.
– Veda wie, że Fabian romansował z jej historyczką i nikomu nie powie. – Yon machnął ręką, ale po chwili lekko się zmieszał, spoglądając na brunetkę niepewnie: – Bo nie powiesz, prawda?
– Nie powiem – obiecała, przypominając sobie spotkanie w domu gubernatora. – Lubię Victora Estradę. Chyba by się nie ucieszył, gdyby wiedział, że jego najlepszy przyjaciel sypiał z jego narzeczoną. Bo on chyba nie wie?
– Nie i lepiej, żeby tak pozostało. – Joel zgodził się z nimi, oddychając głęboko z ulgą. – I mamie też ani słowa – dodał w stronę Yona, który tylko wywrócił oczami, pożerając burgera.
– A powie mi ktoś wreszcie, co Balmaceda tu robi? – Wskazał na Vedę podbródkiem. Wiedział, że Joel lubi się mieszać, ale nie sądził, by zaprosił dziewczynę do niego do domu tylko po to, by zrobić mu na złość. Coś musiało być na rzeczy.
– Już nie Balmaceda – poprawiła go, odkładając swojego burgera i wypowiadając to z uśmiechem na twarzy: – Molina de Sanchez.
– Nazywasz się teraz Veda Balmaceda Molina de Sanchez? Zmieniłaś nazwisko? – Abarca uniósł brew, nie bardzo wiedząc, co o tym myśleć.
– Nie, bez „Balmaceda”, po prostu Veda Molina de Sanchez. Prawda, że ładnie brzmi? – Uśmiechnęła się promiennie, szukając potwierdzenia. Yon za bardzo jednak skupił się na jedzeniu, więc spojrzała na Joela, zamiatając przy tym rzęsami.
– Brzmi bardzo dostojnie. – Pokiwał głową z uznaniem, czując, że polubił tego Pieguska. – Ale to sporo nazwisk. Jak wyjdziesz za mąż, dojdzie pewnie kolejne.
– A co, boisz się, że Veda będzie uchodziła za wdowę? – prychnął Yonatan, nie mogąc się powstrzymać, by nie wbić Joelowi szpilki. – Norma Aguilar Delgado Jimenez nie ma monopolu na martwych mężów.
– Nie szkodzi, będzie ładnie brzmiało. – Veda chyba nawet nie usłyszała komentarza kolegi, zbyt zajęta analizą swojego nazwiska. Przekrzywiła głowę, zastanawiając się, jaki powinna składać podpis w urzędowych papierach. – Jak wyjdę za mąż, po prostu dodam nazwisko męża na koniec. Na przykład Veda Molina Sanchez… de Abarca.
Dźwięk rzężenia, jakby ktoś dusił kota rozległ się w całym pomieszczeniu, kiedy kawałek cebuli z burgera wpadł Yonowi nie w tę dziurkę co trzeba, a on sam rozkaszlał się okropnie, sprawiając, że Joel musiał go uderzyć kilka razy mocno między łopatki.
– Brzmi idealnie. – Santillana nie mógł powstrzymać chichotu za plecami Yona, który powoli wracał do siebie.
– Co ty tu robisz, Vedo Molino Sanchez? Po prostu Sanchez. – Yon dodał na koniec, jakby chciał podkreślić, że absolutnie nie zamierza się z nią żenić.
– Byłam na randce, ale nie wypaliła, bo ten chłopiec chciał ze mną uprawiać seks w kinie samochodowym, więc kopnęłam go w penisa i uciekłam. Joel opatrzył mi kolano.
– Czekaj, co? – Abarca nigdy nie wiedział, czy ona mówi poważnie czy nie. Czytał trochę o autyzmie i wiedział, że osoby w spektrum mówiły, co myślały, często bez żadnego filtra, ale jeszcze nigdy nie spotkał się z nikim, kto rzeczywiście byłby tak bezpośredni. Cóż, z nikim poza Cillą, która w swoich fantazjach była aż nad wyraz bezpośrednia i obrazowa. Miał ochotę rzucić wszystko, pójść do swojego pokoju i raz jeszcze popatrzeć na zdjęcia, które mu wysłała, ale nie było mu to dane po tych informacjach od Vedy. – Jak to chciał uprawiać z tobą seks w kinie, z kim ty tam polazłaś? Nie wiesz, że do tego kina chodzi się obściskiwać, a nie oglądać filmy i wcinać popcorn? Jezu, myślałem, że chociaż tego nauczył cię Guzman, to jest podstawa podstaw.
– A skąd ja mam to wiedzieć? – Obruszyła się lekko po jego słowach. – Był miły, a skoro to twój przyjaciel to myślałam, że można mu ufać.
– Jak to mój przyjaciel? Umówiłaś się z Patem? – Abarca podrapał się po głowie, nic z tego nie rozumiejąc. Miał sporo kumpli, ale tylko Patricia nazwałby prawdziwym przyjacielem.
– Nie, z Damianem. Napisał do mnie na instagramie, miałeś go w obserwujących, więc myślałam, że się przyjaźnicie.
– Musisz zacząć odróżniać prawdziwą rzeczywistość od tej wirtualnej. W sieci wszyscy się obserwujemy, w realu rzadko ze sobą gadamy.
– Nie miałam o tym pojęcia. Jak można udawać, że się kogoś nie zna w realu, skoro obserwuje się go na instagramie?
– Normalnie. Gość jest u mnie w drużynie, więc mamy wspólny czat grupowy, jestem jego kapitanem. Co za matoł! – Abarca nie mógł się powstrzymać i przeklął pod nosem. – Mogłaś chociaż lepiej wybrać. Damian nawet nie gra w pierwszym składzie.
– Miałam się umówić z tobą?
– Tego nie powiedziałem. – Szybko podniósł rękę, jakby chciał jej zatrzymać przed wysnuwaniem jakichś pochopnych wniosków. Posłał też mordercze spojrzenie Joelowi, który chichotał z boku, a w końcu wziął naczynia i zaniósł je do zmywarki, dając im chwilę prywatności. – Ale nic ci nie zrobił, nie?
– Nie, bo kopnęłam go w klejnoty.
– I dobrze. Ale przyda mu się gorsza nauczka. – Yonatan rozciągnął szyję i wyciągnął z kieszeni telefon.
– Nakopiesz mu? – Veda wstała z miejsca i podeszła do niego, nachylając się nad jego telefonem. – W mojej obronie?
– Co? Nie. – Yonatan szybko zaprzeczył, ale widząc rozczarowanie na twarzy Vedy, szybko dodał, by nie wyjść na mięczaka: – Mógłbym, ale jestem kapitanem. Trener by mnie zawiesił, a ja muszę jutro zagrać. Poza tym są lepsze sposoby na zemstę i zniszczenie człowieka.
Uśmiechnął się złośliwie, podnosząc głowę i spoglądając w jej stronę, ale zmieszał się, bo nie spodziewał się, że podeszła tak blisko. Ze swojej perspektywy mógł policzyć jej piegi. Zignorował fakt, że miała wilgotne włosy i prawdopodobnie zrobiła sobie w jego domu salon SPA. Odchrząknął i powrócił do swojego telefonu, otwierając jedną z zapisanych stron i wystukując tam anonimową notkę.
– Piszesz obelżywe komentarze w Internecie? Wy tak robicie w San Nicolas? – zdziwiła się, patrząc jak Yon oddaje się procesowi twórczemu.
– Wszyscy tak robią. Wy w Pueblo de Luz tego nie macie? No tak, cholerny Marcus Delgado jest przewodniczącym, więc pewnie stoi na straży praworządności – prychnął, ze złością wypisując kilka wrednych uwag na temat Damiana na szkolnym portalu plotkarskim, by popsuć mu reputację.
– Marcus nie jest już przewodniczącym, ale on jest miły, jako jedna z nielicznych osób w szkole nigdy się ze mnie nie śmiał.
– Tak, tak, pan idealny, bla bla bla. – Yon wystukał końcową wiadomość i kliknął wyślij. Veda nie była chyba przekonana co do jego metod, więc dodał: – Trzeba dać mu nauczkę. Damian jak zobaczy instagram ładnej dziewczyny, nie może się powstrzymać.
– Uważasz, że jestem ładna? – Otworzyła szeroko oczy, patrząc na niego z nadzieją.
– Nie jesteś brzydka – sprostował, raz jeszcze odchrząkając i wstając z miejsca, bo nie podobało mu się, że sterczała tak nad nim, roztaczając przyjemną woń kosmetyków do kąpieli. – Tym sposobem Damian będzie miał ważniejsze problemy niż ściganie cię w sieci. – Wskazał na swój telefon i otrzepał ręce, jakby chciał zasygnalizować, że jego dzieło zostało ukończone.
– To nie w porządku wypisywać takie rzeczy w Internecie.
– A w porządku jest to, co zrobił tobie?
– Nie – przyznała. Wolałaby chyba jednak, żeby mu nakopał. – Ale na tej stronie są przykre komentarze o twoich kolegach, widziałam. O tobie pewnie też.
– Sława ma swoją cenę – skwitował, wzruszając ramionami. – Czasami trzeba też sobie pobrudzić ręce.
– Coś często to robisz. To dlatego wydałeś Jordana policji i powiedziałeś im, że zabił swoją byłą dziewczynę?
Dźwięk tłuczonej porcelany rozszedł się echem po kuchni, kiedy jeden z talerzy wyślizgnął się Joelowi z rąk i rozbił się o podłogę. Mężczyzna usłyszał strzęp ich rozmowy i nie mógł uwierzyć własnym uszom. Podszedł do nich naprawdę rozeźlony.
– Co to ma znaczyć? – Przeniósł wzrok na siostrzeńca, który z kolei wyglądał na zmieszanego.
– To nieprawda, wcale tego nie zrobiłem – usprawiedliwił się, wzrokiem pokazując Vedzie, że powinna trzymać buzię na kłódkę, ale mylnie to zinterpretowała.
– Powiedziałeś. Policja przyjechała po niego wieczorem i zabrali go na komisariat. Gdyby nie Norma, pewnie spędziłby tam więcej czasu. Przesłuchiwali go w sprawie śmierci Dalii, bo dałeś im cynk, że był ostatnią osobą, z którą Dalia się kontaktowała przed śmiercią – wyjaśniła nastolatka, pamięcią wracając do przerwy świątecznej i pobytu w Niezapominajce, gdzie na światło dzienne wyszło kilka faktów.
– Powiedziałem tylko prawdę – że chciał się spotkać z Dalią i wysłał jej wiadomość. Marta mi mówiła, że Dalia szła na spotkanie z Jordanem, no ale z tego spotkania już nie wróciła. To znaczy wróciła, ale w trumnie – dodał, robiąc się blady jak ściana. – Nie zrobiłem nic złego.
– Nie? – Joel rzucił na blat kuchenny ścierkę do naczyń i podparł się pod boki. – Co ci do głowy strzeliło, Yon? Zazdrość wypaliła ci szare komórki? To pojebane. Przepraszam – dodał w stronę Vedy, bo nie powinna słuchać, jak przeklina. Odetchnął lekko, próbując znaleźć odpowiednie słowa. – Ten chłopak dużo przeszedł, nie potrzebuje, żebyś mu jeszcze dokładał.
– Czy ty stajesz w obronie Jordana? Nawet go nie znasz! – Yonatan poczuł się osobiście urażony.
– Może nie, ale wiem, że nie zrobiłby czegoś tak okropnego. To pokręcone, co zrobiłeś.
Joel mówił prawdę. Rodzina Guzmanów intrygowała go, od kiedy po raz pierwszy ich poznał. Fabian Guzman od razu zwrócił jego uwagę jako poważny polityk. Nie rozumiał, dlaczego Victor Estrada przyjaźni się z kimś takim, ale widocznie coś w tym musiało być. Julietta romansowała przed laty z Fabianem, a ona przecież nie była osobą, która łatwo popadała w takie namiętności – właściwie to była bardzo podobna do Guzmana, ona też raczej należała do tych powściągliwych w emocjach. No i były też dzieci Fabiana i Silvii. Może dlatego, że sam był jednym z bliźniąt, sympatyzował z nimi. Ta dziewczyna, Marianela, była krucha i niewinna. Przyniosła mu kiedyś kosz owoców w podzięce za pomoc na El Tesoro, kiedy uratował ją przed rozjuszonym i podjudzonym przez głupich nastolatków koniem. Ella Castellano lubiła dużo mówić, a o Neli i jej bracie zawsze wypowiadała się w samych superlatywach, a on ufał tej bystrej trzynastolatce. Jordan Guzman to była inna para kaloszy – miał cięty język i swoją chłodną postawą miał zapewne nadzieję odstraszyć od siebie ludzi, ale to często sprawiało, że tylko bardziej do niego lgnęli, a Joel był jedną z tych osób. Santillana polubił tego chłopaka, miał ciekawe poczucie humoru. Widział, jak Jordan troszczył się o siostrę, widział, że nie próbuje prowokować Yona, który go nie cierpiał. Jordan raczej unikał konfrontacji, tak jak ostatnio na El Tesoro, gdzie pojawił się z Veronicą. No i teraz wiedział też od Felixa, że syn Fabiana przeżył ogromną traumę w dzieciństwie, doświadczając samobójstwa mentora. Nie podobało mu się, że Yonatan zachowuje się jak dupek, tylko dlatego, że jest zazdrosny o chłopaka z telebimu.
– Nikt nigdy nie trzyma mojej strony – warknął Yon, wyrywając wuja z rozmyślań. – Nie jestem kapusiem, nie wiem co sobie wyobrażacie. Powiedziałem tylko policji, co sam wiedziałem. Przestańcie na mnie najeżdżać, okej?
– Ja nic nie powiedziałam. – Veda posmutniała. Miała wrażenie, że kłócą się przez nią. Powinna nauczyć się najpierw myśleć, potem mówić.
– Oczywiście, to nie jest twoja wina – zapewnił ją Joel, w gruncie rzeczy wdzięczny, że Piegusek mówiła, co myślała. Dzięki temu mógł w porę zareagować i zrugać siostrzeńca, który czasami na zbyt wiele sobie pozwalał. No i była też cennym źródłem informacji o Guzmanach.
– Eh, idę spać – warknął Abarca, masując sobie skronie. Był zmęczony, zestresowany, a jutro czekał go ważny mecz, więc musiał jeszcze raz przerobić całą strategię. – A ta koszulka jest do zwrotu – rzucił w stronę Vedy, która spojrzała w dół na jego drużynowy T-shirt, który związała sobie w talii. – Chcę ją z powrotem.
Veda chwyciła za krawędzie koszulki, ale w tym samym momencie zarówno Yon, jak i Joel zaczęli gwałtownie protestować. Musiała połknąć uśmiech na widok ich speszonych min.
– Nie teraz, Jezu! – Abarca odwrócił głowę zakłopotany. – Możesz ją zatrzymać.
– Przyjdę w niej jutro na mecz – oświadczyła radośnie, powracając do jedzenia kolacji.
– Myślałem, że nie lubisz piłki nożnej.
– Może zmieniłam zdanie.
– Boże, wszystkie dziewczyny są takie same, zmieniacie zdanie jak w kalejdoskopie – warknął sam do siebie i wbiegł po schodach na górę do swojego pokoju.
– Nie przejmuj się nim, kiedyś dorośnie. Za jakieś dziesięć lat. – Joel uśmiechnął się na samą myśl.
– Chłopcy wolniej dojrzewają – zgodziła się z nim Veda, wgryzając się w swojego burgera.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5858
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:17:09 30-12-24    Temat postu:

TEMPORADA IV, CAPITULO 041 cz. 1
SILVIA/FABIAN/OLIVIA/LIDIA/NACHO/YON/JORDAN/MARCUS


Zwykle pracowała w dawnym pokoju Franklina na piętrze, ale tego wieczora rozłożyła się z papierami w kuchni, czekając aż Fabian wróci z ośrodka, w którym trenował. Victoria zdążyła jej już donieść o niespodziewanej wizycie Fernanda Barosso i prawdopodobnie złamanym nosie, a ona była ciekawa reakcji swojego męża na to wszystko. Tak jak się spodziewała mężczyzna wrócił późno i miał zamiar udać się od razu na górę do sypialni, ale zobaczył migające światło w kuchni.
– Złamany? – zapytała Silvia, opierając się na krześle i popijając białe wino, jakby świętowała już upadek burmistrza sąsiedniego miasteczka.
– Nie wiem, ty tu jesteś specjalistą od łamania nosów. Ewidentnie dzielisz tę pasję ze swoją nową przyjaciółką.
Fabian zwykle był oszczędny w słowach, ale czasami potrafił uderzyć niespodziewaną dawką sarkazmu. Było widać, że jest zirytowany, a ona znała go zbyt dobrze, by nie wiedzieć dlaczego.
– Nie złamałam nosa Marlenie – przypomniała mu, lekko nad tym faktem ubolewając. – Nie zostałeś, by zobaczyć, jak zareagował Barosso? – zaśmiała się kpiąco ciekawa wrażeń z pierwszej ręki.
– Na miejscu był lekarz, nie czułem takiej potrzeby – odparł tylko beznamiętnie, korzystając z okazji, że jest w kuchni i nalewając sobie szklankę wody. – I nie mów tak głośno. Dzieci śpią?
– Nela tak, a chłopacy wracają, kiedy chcą – przypomniała mu, machając lekceważąco ręką.
– Silvio. – Fabian oparł się dłonią o blat i spojrzał na nią przeszywającym wzrokiem. – Nigdy więcej tego nie rób, nie stawiaj mnie w takim położeniu.
– O co ci chodzi?
– Mam uwierzyć, że Victoria Diaz sama z siebie wiedziała, gdzie mnie znajdzie? Nie chodzę do ośrodka regularnie, zazwyczaj mój grafik zna tylko Laura, bo umawia spotkania. I ty, bo wszystko wyniuchasz.
– Cóż za komplement. – Dziennikarka wykrzywiła usta w uśmiechu i odłożyła kieliszek z winem. – Przyznasz, że Victoria ma całkiem dobre pomysły.
– Tak, przyznaję. Nie mam tylko pojęcia, co próbuje ugrać, wchodząc na wojenną ścieżkę z Barosso i dlaczego ja musiałem być tego świadkiem. Nie kupuję takiego teatrzyku.
– To żaden teatrzyk, Fabian. Nie widzisz, że ona go nienawidzi?
– Są lepsze sposoby, by to pokazać, nie trzeba od razu rzucać się na innych z pięściami.
– A co byś wolał, żeby posłała mu strzałę? – Silvia prychnęła tylko, bo czasami jej mąż potrafił być nieustępliwy jak skała. – Ale przyznaj, że ci zaimponowała.
– Zaprosiła nas na domówkę. – Pozostawił bez odpowiedzi jej uwagę i poinformował ją o zobowiązaniach towarzyskich. – Nas, ministra sportu i kilka innych osób, w tym Victora i Juliettę.
– Doborowe towarzystwo. Idziesz pilnować mnie czy Victora? Spokojnie, ja potrafię się zachować, ale nie mogę poręczyć za Victora, biedaczek jest bardzo podatny na wpływy, a Victoria ma naprawdę niezły dar przekonywania. A Javier? Próbowałeś kiedyś jego sernika? Umieją grać w te socjologiczne gierki.
– W piątek jest jakiś mecz, Victoria wspomniała, że minister sportu ma się tam pojawić. Wybierasz się?
– Oszalałeś? Ja pracuję. – Kobieta poczuła się dotknięta do żywego. Sam pomysł, że mogłaby się pojawić na stadionie, kiedy nie robiła tego od tak dawna, wydał jej się wręcz krzywdzący. Rzuciła mężowi spojrzenie pełne pogardy, jakby chciała go o wszystko obwinić. Ostatnim razem była na meczu Franklina i nie zamierzała już nigdy więcej pokazywać się w tym miejscu.
– Pomagier Fernanda Barosso jest asystentem trenera – poinformował ją, ale bardziej miało się wrażenie, że mówi sam do siebie.
– Wszechstronny facet. Co w związku z tym? – Zwróciła się do niego z lekkim zniecierpliwieniem. – Będziesz na meczu?
– Przez tę wojną, którą toczy twoja przyjaciółka i jej ojciec, wszyscy mamy problemy, niedługo zjedzie się tutaj cały tabun przedstawicieli rządu, a ja będę miał pełne ręce roboty. – Wypowiedział te słowa, jakby zwykłe „nie” nie było wystarczająco dosadne. – Nie siedźmy za długo na tym przyjęciu. Zróbmy co mamy zrobić i wracajmy.
– Spokojnie, Fabian, nie zbliżę się do Julietty, kciuk nadal mnie boli, gdy pada deszcz. I nie, nie zamierzam rozmawiać z tą twoją latawicą – dodała, jakby dokładnie wiedziała, co działo się w głowie mężczyzny.
– Powiedziałaś o niej Victorii. – W głosie Fabiana dało się wyczuć pretensję, kiedy zwracał się do żony.
– Nie musiałam, nie jesteś znany ze swojej wierności. Możesz spać spokojnie, Victoria nikomu nie powie, że obracałeś narzeczoną kumpla.
Przez chwilę sztyletowali się wzrokiem, jakby każde chciało przekazać telepatycznie, co myśli. Żyli ze sobą tak długo, że czasami rozumieli się bez słów. Ręka Fabiana automatycznie powędrowała do jego piersi.
– Boli cię serce, jak o niej myślisz? – rzuciła z przekąsem Silvia, nie mogąc jednak ukryć lekkiej troski na widok grymasu u męża. Wyglądało na to, że jego choroba sprawia mu lekki dyskomfort.
– Nie bądź śmieszna. – Guzman pomasował lekko lewą stronę swojej klatki piersiowej.
– Jeśli szukasz serca, to szukaj głębiej. Może w końcu je znajdziesz.

***

Uczennice liceum Pueblo de Luz stanęły na wysokości zadania i były gotowe do dopingowania swoich kolegów w pierwszym w tym semestrze meczu. Olivia Bustamante we włosy wpięła wstążki w barwach szkoły, by pokazać swoje poparcie. Pomimo jej starań dyrektor nie wyraził zgody, by w czasie lekcji mogli zrezygnować z mundurków, jako że był to dzień jak każdy inny, ale nie przeszkadzało jej to.
– Trener Delgado! – Olivia pisnęła na widok Huga, który wychodził z sali gimnastycznej. – Czy chłopaki z drużyny zostali dziś zwolnieni z lekcji?
– Wystarczy Hugo. – Brunet na samą myśl, że ktoś mógłby się do niego zwracać per „trenerze” poczuł się dziwnie. – I z tego co wiem Oliver zwolnił ich tylko z kilku ostatnich lekcji, żeby mogli przygotować się do meczu.
– Świetnie. – Olivia wysiliła się na uśmiech, ignorując wzmiankę o Oliverze. Kiedy słyszała jego imię, robiło jej się niedobrze, a pech chciał, że sama nosiła żeński odpowiednik tego imienia. – Zajmiesz ich trochę, żebyśmy mogły udekorować ich szafki?
– Później idą razem na obiad, a Oliver chce omówić strategię, więc będziecie miały na to czas. Strojenie szafek? – Skrzywił się, jakby dopiero po chwili dotarł do niego sens tych słów, ale Olivia tylko poklepała go po plecach i wróciła do swoich koleżanek, które zebrały się w pokaźnej grupce na przerwie między lekcjami.
– Dobra, laski, dekorujemy szafki jak chłopacy pójdą na obiad. Pamiętajcie – naszym ustrajamy ich szafki na korytarzu, a tym z San Nicolas ich szafki w szatni dla gości. Wszystkie wpisałyście się na listę, niech każda zajmie się swoim zawodnikiem – poinstruowała koleżanki.
– Niektórzy wyrwali się jak gumka z gaci i już ustroili szafki – poinformowała ją Anna Conde, wyciągając do góry rękę, jakby zgłaszała się do odpowiedzi. Mówiąc to, rzuciła pogardliwe spojrzenie Lilianie Paredes.
– Przepraszam, byłam pewna, że mieliśmy to zrobić w dniu meczu. Musiałam źle zrozumieć. – Lily przeprosiła Olivię i pozostałe dziewczyny, bojąc się, że przez nią niespodzianka nie wypali.
– Nie martw się, Lily, ja też już ustroiłam szafkę Enza, żeby mieć to z głowy. Nie dajmy się zwariować. – Primrose popatrzyła po wszystkich, jakby przywoływała ich do porządku. – Lepiej zastanówmy się, co zrobimy w czasie meczu. Ci z San Nicolas mają cheerleaderki, ale my chyba nie zamierzamy machać pomponami, prawda?
– Oczywiście, że nie, my jesteśmy bardziej dystyngowane – oświadczyła Bustamante, prostując się z godnością i jednocześnie posyłając krzywe spojrzenie Veronice.
– Bycie cheerleaderką to nie tylko machanie pomponami – przypomniała im Serratos, uśmiechając się lekko, ale reszta nie wydawała się być przekonana.
– To też rozkładanie nóg – dodała Luiza i razem z Tamarą przybiły sobie ukradkiem piątkę. Veronica udała, że ich nie usłyszała, choć zrobiło jej się wstyd, że tak o niej myślą.
– Wystarczy, że będziemy dopingować. Możemy zrobić kilka transparentów, a podczas meczu klaskać w określonym rytmie. Chłopcy na pewno to docenią.
– Tak, docenią jak włożysz krótką spódniczkę ledwo zasłaniającą pośladki – rzuciła jedna z koleżanek Anakondy, a Veronica postanowiła już się nie odzywać.
– Dobry pomysł z transparentami, możemy się tym zająć na długiej przerwie – podłapała Rosie.
– Mam nadzieję, że nie będziecie rozpraszać moich graczy. Mają się skupić na piłce, a nie na cieszeniu waszych oczu.
Olivia wzdrygnęła się, kiedy poczuła na karku oddech trenera Bruniego. Zjawił się nagle i stanął nad nimi, roztaczając wokół zapach swojej wody kolońskiej. Nienawidziła tego zapachu, był spryskany tymi perfumami wtedy na imprezie, kiedy ją skrzywdził. Czasami nadal czuła go na swojej skórze.
– Nie będziemy nikogo rozpraszać, trenerze. – Veronica uśmiechnęła się do nauczyciela, zapewniając go, że mają wszystko pod kontrolą.
– To dobrze. Wolałbym, żeby skupili się na bramce przeciwnika.
– Zaraz wracam. – Olivia szepnęła do Ruby i pobiegła do łazienki.
Nie zdążyła zamknąć drzwi do kabiny, od razu zwymiotowała, mając wrażenie, że dzisiaj niczego już nie przełknie.
– Źle się czujesz, Olivio?
Blondynka jęknęła głośno, słysząc znajomy kobiecy głos. Julietta Santillana widziała, jak wybiega do łazienki i akurat musiała być świadkiem tego kompromitującego malowniczego widowiska. Dlaczego Bazyliszek zawsze pojawiał się w łazience?
– Nie jestem w ciąży – powiedziała szybko, wstając i otrzepując kolana. Wcisnęła spłuczkę i wysiliła się na uśmiech. – Nie toleruję laktozy. Gosposia Gilda zawsze o tym zapomina, kiedy szykuje mi śniadanie.
– Proszę. – Julietta wyciągnęła w jej stronę kawałek papierowego ręcznika, a blondynka przyjęła go, by wytrzeć usta. – Mam dyżur między czwartą a piątą lekcją. Możesz przyjść do mnie porozmawiać.
– Po co? – Bustamante się zezłościła. Czego ta kobieta chciała? Powinna dać jej po prostu spokój. Czy to ona jedna rzygała między lekcjami? Niektóre dziewczyny robiły to specjalnie, żeby schudnąć, ona po prostu źle się poczuła. Kiedy przypomniała sobie zapach Olivera, znów ją zemdliło i musiała powstrzymać się całą siłą woli, by nie zwymiotować raz jeszcze.
– Gdyby coś cię trapiło, możesz do mnie zajrzeć – ponowiła propozycję nauczycielka historii.
Olivia patrzyła na nią, zastanawiając się, czy to możliwe, by ona wiedziała? A może po prostu chciała dać jej wykład o bezpiecznym seksie, jak wtedy na balu bożonarodzeniowym, kiedy pochwaliła dziewczyny za bycie odpowiedzialnymi młodymi damami. Wtedy zaplusowała u blondynki, teraz ją zirytowała.
– Muszę iść na lekcje, przepraszam.
Wyrzuciła ręcznik do kosza i wyszła z łazienki, nawet nie kwapiąc się, by umyć ręce. Nie mogła znieść tego spojrzenia nauczycielki, zupełnie jakby czytała w niej jak w otwartej księdze. Nie potrzebowała nikogo, sama sobie z tym poradzi. No dobrze, nie całkiem sama. potrzebowała jeszcze El Arquero de Luz i jego zabójczych strzał. Liczyła, że jedna z nich trafi już niedługo w czoło Bruniego.

***

Powoli zaczynało do niej docierać, w co się wpakowała, decydując się na kandydowanie w wyborach do szkolnego samorządu. Wyglądało na to, że czeka ją kompletna kompromitacja, bo nie udało jej się jeszcze uzbierać wszystkich wymaganych podpisów, by móc ubiegać się o urząd. Cholerny Fabian Guzman! Dlaczego musiał być takim służbistą i wszystko utrudniać? O wiele prościej byłoby, gdyby Lidia mogła po prostu stanąć przed uczniami, przedstawić swój program wyborczy i zostawić wybór w ich rękach. Problem polegał na tym, że choć miała mnóstwo pomysłów na usprawnienia w szkole, nie przysiadła jeszcze na spokojnie, by stworzyć oficjalny plan. Głowę zaprzątały jej ostatnie wydarzenia – śmierć Eloya, śledztwo w sprawie morderstwa Jonasa i włamanie do domu Serratosów. Czuła gęsią skórkę na samą myśl, co mógł zrobić Theo, gdyby przyłapał ją samą w jego pokoju. Miała świadomość, że puścił ich wolno chyba tylko dlatego, że znał się z Jordanem od dziecka. Niewątpliwie miała sporo na głowie, a szkolne wybory, choć pewnie powinny, nie były na szczycie jej priorytetów.
Zatrzymała się przy swojej szafce i zawiesiła się na chwilę, gapiąc się na drzwi gabinetu dyrektora, które właśnie zamykał za sobą Daniel Mengoni. Ostatnio go unikała i sama już nie wiedziała, dlaczego to robi. Cichy głosik w jej głowie podpowiadał jej, że Guzman mógł mieć co do niego rację, a to sprawiało, że nieco się dystansowała. Ciężko było jednak uwierzyć, że taki chłopak jak on był zboczeńcem, który zatruwa drinki ładnym dziewczynom. Wyglądał niewinnie, a już szczególnie kiedy się uśmiechał, zawsze serdecznie i niewymuszenie, nie mogła mu nic zarzucić. Teraz również posłał jej uśmiech, kiedy zauważył ją na korytarzu. Wyminął kilku uczniów i stanął przed nią, by się przywitać, a ona nagle poczuła się okropnie, bo zrozumiała, po co odwiedził pana Torresa w jego gabinecie i było jej wstyd.
– Już zebrałeś podpisy? – zapytała niewinnym tonem, mając nadzieję, że nie dostrzeże jej ponurego nastroju. – Super, masz to z głowy.
– Tak, na szczęście się udało. Tobie ile jeszcze zostało? – zapytał uprzejmie.
Zerknęła szybko na swój formularz i udała, że liczy.
– Już niewiele – skłamała, bo prawdą było, że zaczynała wątpić, czy uda jej się to załatwić do końca dnia. Po meczu upływał ostateczny termin, a uczniowie bardziej byli zajęci rozmyślaniem o sportowej rywalizacji niż o wspieraniu kandydatów na przewodniczącego. – Nie prosiłam nauczycieli – dodała, jakby chciała zaznaczyć, że próbuje być uczciwa.
Myślała o tym, czasami była tak zdesperowana, że miała ochotę pójść do Erica albo Conrada i poprosić o podpis – wiedziała, że by to zrobili bez mrugnięcia okiem – ale ona chciała być samodzielna. Poza tym podpisy od nauczycieli kłóciły się z jej poglądami, w końcu od dawna była zagorzałą przeciwniczką większości grona pedagogicznego i chciała, żeby uczniowie jej ufali, a nie traktowali jej jak jakąś pupilkę. Jako protegowana profesora Saverina i tak uchodziła już za uprzywilejowaną, a to jej się nie podobało.
– Ja też nie – poinformował ją, poważniejąc. Chyba obawiał się, że uzna go właśnie za takiego, co wykorzystuje okazję. – Wbrew temu co mówił Jordan, nie zamierzałem prosić o poparcie mojej mamy czy wuja.
Brzmiał bardzo poważnie, kiedy wypowiadał te słowa, a Lidia wiedziała, że nie rzuca słów na wiatr. Bycie synem nauczycielki, w dodatku takiej, która nie była zbyt lubiana, na pewno nie należało do łatwych. Daniel jednak nie wydawał się mieć z tego tytułu problemów – uczniowie go lubili, nigdy nie naśmiewali się ze względu na jego „koneksje” w szkole, traktowali go jak równego sobie, a jej zawsze się to w nim podobało. Miał dobrą reputację, wręcz nieposzlakowaną opinię, ale nie był sztywniakiem, jak to czasami bywało z dziećmi nauczycieli. Mengoni miał pokaźną grupę przyjaciół, zawsze chętnie służył pomocą, nigdy nie słyszała, by kogoś obmawiał za plecami, nie licząc tego jednego incydentu, kiedy Silvia Olmedo przyłożyła jego matce w kościele, ale to całkiem naturalne, że stanął w obronie Marleny, a przynajmniej tak to sobie tłumaczyła Lidia.
– Usiądziemy razem na meczu? Mówią, że to będzie ciekawe widowisko. Szkoda tylko, że zapowiadają deszcz. – Nastolatek przerwał jej rozważania, patrząc na nią z nadzieją.
– Nie wybieram się, nie cierpię piłki nożnej – oznajmiła, krzywiąc się na samą myśl.
– Och, wydawało mi się, że przyjaźnisz się z chłopakami z drużyny. Podobno dziewczyny skrzyknęły się i postanowiły ustroić szafki zawodników…
– Przyjaźnię? – Lidia zastanowiła się nad jego słowami. – Koleguję się z Marcusem, ale nie do tego stopnia, żeby przesiedzieć dziewięćdziesiąt minut i patrzeć, jak ugania się za piłką. Musiałby być chyba moim bratem, żebym się do tego zmusiła, a ustrajanie szafek to dla mnie niepotrzebna ekstrawagancja – piłkarze i tak już mają wysokie mniemanie o sobie, po co jeszcze dodatkowo łechtać ich ego?
Daniel roześmiał się po jej słowach. Wyglądało na to, że jej odpowiedź go usatysfakcjonowała.
– Tak, piłka nożna bywa nudna, ale jednak grają nasi, więc idę kibicować. Jeśli miałabyś ochotę pogadać, to na pewno mnie znajdziesz.
– Raczej nie dam rady wpaść na mecz, muszę odrobić projekt na historię – usprawiedliwiła się, co nie było do końca sprzeczne z prawdą, bo w końcu zamierzała wykorzystać chwilę spokoju i pustą bibliotekę, by pobuszować trochę w książkach i dowiedzieć się czegoś więcej o Marii Rosalindzie de la Rosa. – Bazyliszek wybrał nam tematy.
– No tak, słyszałem, że jest dosyć ostra. – Mengoni pokiwał głową, ubolewając lekko nad faktem, że nie będzie mógł spędzić czasu z brunetką. – My na szczęście nie mamy tego problemu, historię prowadzi u nas pan McConville. Jest niesamowity.
– Facet od socjologii wojny? – Lidia zdumiała się lekko, wzrokiem wędrując za spojrzeniem Daniela, który podbródkiem pokazywał opuszczającego pokój nauczycielski Michaela. – Nie wiem, nie chodzę do niego na zajęcia, jestem raczej pacyfistką. Nie wiedziałam, że ty interesujesz się wojną. – Zadarła głowę i spojrzała na Daniela z ciekawością. W gruncie rzeczy mało o nim wiedziała i chyba dopiero teraz zdała sobie z tego sprawę.
– Przejął klasy panny Marquez i jest to naprawdę miła odmiana. Lubię słuchać jego opowieści. To fascynujące posłuchać kogoś, kto zwiedził kawał świata i zna się na życiu, prawdziwym życiu – dodał Daniel, odprowadzając Michaela wzrokiem. Musiał już lecieć na lekcje, jeśli nie chciał się spóźnić. – Dostałem zaproszenie na imprezę urodzinową Quena, tam chyba się wybierasz?
– Co? Tak, raczej będę. – Lidia musiała przez chwilę przetworzyć słowa chłopaka, bo nie bardzo wiedziała, o co mu chodzi.
– Nie znam za dobrze Quena, ale Carolina zaprosiła chyba większość czwartych klas. Może się tam spotkamy?
Pożegnał się z nią i pobiegł w stronę klasy od historii, a Lidia została jeszcze na korytarzu, by pochować swoje książki. Poczuła, że jest obserwowana i kiedy zerknęła w bok, dostrzegła Jeremiaha Torresa uśmiechającego się pod nosem.
– Co jest? – zapytała, czując, że kolega się z niej nabija. Zawstydziła się, kiedy zdała sobie sprawę, że syn dyrektora mógł usłyszeć całą rozmowę.
– Nic takiego. – Remmy zacisnął usta, jakby sam chciał się ugryźć w język, ale jasne było, że nie może udawać, że nie słyszał całej tej wymiany zdań. – Po prostu jesteś trochę niedomyślna. On totalnie na ciebie leci, a ty go spławiłaś.
– Nic podobnego. – Lidia się oburzyła.
No dobrze, nie miała zielonego pojęcia o sprawach damsko-męskich, ale na pewno nie spławiła Daniela. To prawda, że lekko podkoloryzowała kwestię projektu na historię, przez który nie mogła iść na mecz, ale poza tym rozmawiała z nim całkiem normalnie. Być może jednak dało się wyczuć ten dystans? Trochę się przestraszyła, więc zwróciła się do Remmy’ego, żeby jej to wyjaśnił.
– Koleś chciał wiedzieć, czy będziesz na meczu, bo myśli, że podoba ci się ktoś w drużynie piłki nożnej. Był zwyczajnie zazdrosny.
– Nie dałam mu nigdy powodów do zazdrości – mruknęła sama do siebie, w głowie rozpamiętując całą znajomość z Danielem. Może znów wszystko pokomplikowała. – W każdym razie powiedziałam mu przecież, że nie lubię piłki nożnej, nie?
– Tak i dostał wiatru w żagle, kiedy go upewniłaś, że z nikim nie chodzisz. – Torres teraz już roześmiał się cicho, kręcąc głową. – Fajny jest, bierz się za niego.
– Słucham? – Montes nie mogła się powstrzymać i parsknęła śmiechem.
– Mówię tylko, że Mengoni wydaje się w porządku i ewidentnie czuje do ciebie miętę, więc dlaczego się wzbraniasz?
– Sama nie wiem. – Wzruszyła ramionami, woląc nie mówić mu wszystkiego. Kolegowali się, ale nie czuła się komfortowo, zwierzając się ze swoich sekretów. Remmy chyba to zrozumiał, bo pokiwał głową, jakby dawał jej znać, że nie musi mu się tłumaczyć.
– Wiesz, kto ustroił moje szafki? Obie, ta na korytarzu do książek i ta w szatni, są udekorowane i chciałbym podziękować tej osobie.
– Nie wiem, kiedy Olivia mówi o meczu, trochę wyłączam się z konwersacji, bo to nie moje klimaty. – Lidia wzruszyła ramionami. – Ale chyba wspominała coś, że zapyta twoje siostry, czy chcą to zrobić.
– A wiesz może kto będzie dekorował pozostałe szafki chłopaków z drużyny? Zauważyłem, że niektóre jeszcze nie mają ozdób.
– Dziewczyny chcą to zrobić po lekcjach, jak pójdziecie na obiad. Podobno trener zwolnił was z lekcji popołudniu, więc chcą wam zrobić niespodziankę.
– Szafka Nacha już jest udekorowana…
– Ach tak, zdaje się, że ubłagał Lily, żeby to dla niego zrobiła. – Montes parsknęła krótkim śmiechem, zupełnie nieświadoma, że Remmy sprytnie wyciągnął od niej informacje. Przypomniała sobie o czymś i nieśmiało podsunęła chłopakowi formularz zgłoszeniowy do samorządu. – Mógłbyś się podpisać i poprzeć moją nominację na kandydata?
– Brzmi bardzo formalnie – zauważył, biorąc od niej kartkę i przypatrując się podpisom. Zostało jeszcze kilka pustych miejsc. – Powodzenia – dodał, kiedy oddawał jej formularz. – A tak w ogóle to piłka nożna nie jest wcale taka nudna, polecam wpaść, bo dzisiaj wygramy z San Nicolas. Nie jest to może najbardziej romantyczna sceneria na randkę, ale to zawsze jakiś start.
Remmy uśmiechnął się tylko tajemniczo i zajął swoje miejsce w ławce obok Nacha Fernandeza, który nie wyglądał na zachwyconego, ale kapitan drużyny nic sobie z tego nie robił. Lidia miała wrażenie, że jej znajomi wiedzą więcej o jej życiu randkowym od niej samej. Ona nie była pewna, czy jest gotowa iść o krok dalej. Daniel nadal nie zaprosił jej wprost na randkę. Gdyby mu się podobała, chyba powinien to zrobić bez żadnych niedomówień, dziwnych pytań o piłkę nożną i tych całych podchodów?
– Zupełnie jak faceci – nie rozumiesz subtelnych aluzji – oświeciła ją Rosie, kiedy Lidia zwierzyła się jej po zajęciu miejsca w ławce. – Mówię to z całą miłością, ale za mało w siebie wierzysz. Jesteś laska, kolesie się za tobą oglądają w szkole. Musisz przestać myśleć o sobie w kategoriach „ponurej dilerki”, bo już dawno przestałaś nią być.
– Nie mów mi, że jestem jak facet, ostatnio Quen już dostatecznie mi dopiekł. – Dziewczyna westchnęła, posyłając mordercze spojrzenie Enrique, który siedział pod oknem. Chłopak wzdrygnął się i otworzył szeroko oczy, nie rozumiejąc, co znów przeskrobał. – Stwierdził, że jestem jak kumpel i nie można mnie traktować w kategorii „dziewczyny”. Naprawdę tak to wygląda? Jestem chłopczycą?
– To bzdury, żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku. – Castelani machnęła ręką, bo uważała, że jej przyjaciółka dramatyzuje. – Możesz złamać zasady i sama zaprosić Daniela na randkę bez owijania w bawełnę i pretekstów w stylu „korepetycji” albo „imprezy urodzinowej”. – Dziewczyna zakreśliła w powietrzu cudzysłów.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że chyba wszystkim wydawało się, że Lidia i Daniel ze sobą chodzą, a przynajmniej w końcu zaczną ze sobą chodzić. Nawet Conrado Saverin palnął wczoraj, że jeśli Lidia chce, może zaprosić Daniela do domu. Myślała, że umrze ze wstydu, kiedy oznajmił, że powinna zapraszać więcej znajomych, bo z rozmowy dało się wywnioskować, że uznał Daniela za jej chłopaka i zrobiło jej się okropnie głupio, bo przecież tylko raz się całowali i ewidentnie syn Marleny nie był zainteresowany skoro nie próbował jej pocałować po raz kolejny. Teraz Remmy Torres twierdził, że Mengoni miał na nią oko, a ona już nie wiedziała, w co ma wierzyć. Zaczynała sądzić, że naprawdę było z nią coś nie tak. Tak jak mówiła Vedzie – chyba była po prostu beznadziejną romantyczką i liczyła na jakieś fajerwerki, które nie nadchodziły. Mimowolnie przypomniała sobie pełne adrenaliny chwile spędzone z Łucznikiem Światła i upewniła się tylko w przekonaniu, że zwariowała.
– Hej, Veda, widziałam szatnię gości – świetna robota z szafką Abarci. – Rosie zaczepiła Vedę, która weszła właśnie do klasy i zajęła miejsce przed nimi. – Co prawda nie wiem, czy zasłużył, ale i tak wygląda super!
– Dzięki, bardzo się postarałam. Myślisz, że mu się spodoba? – Brunetka odwróciła się do Primrose i Lidii z nadzieją w oczach.
– No pewnie, że tak. Jeśli nie, to jest dupkiem.
– Veda, czy ty lubisz Yona Abarcę? – Montes szepnęła cicho, kiedy Rosie zniknęła na chwilę, by skorzystać jeszcze z toalety przed rozpoczęciem lekcji. – Myślałam, że lubisz tego Elvisa od esemesów.
– Jedno nie wyklucza drugiego – oznajmiła Veda, nie bardzo wiedząc, do czego jej koleżanka zmierza. – Wierzysz, że można lubić dwie osoby jednocześnie?
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałam – odpowiedziała zgodnie z prawdą. Balmaceda miała ten dziwny talent zadawania pytań, które zmuszały człowieka do refleksji. – Czy liczy się lubienie kogoś, kogo twarzy nigdy się nie widziało? Jeśli ta osoba jest kimś innym za dnia i kimś innym po zmroku, to czy można uznać, że lubi się dwie osoby jednocześnie?
– Pogubiłam się. – Veda pokręciła głową, marszcząc nos, bo rozważania Lidii były nielogiczne. – Czy ta osoba cierpi na schizofrenię?
– Nie. – Montes roześmiała się głośno, bo było to absurdalne, a jednak nie można było tego wykluczyć. Instynkt podpowiadał jej jednak, że Łucznik Światła raczej nie cierpiał na żadne tego typu przypadłości. – Właściwie to nie poznałam go nigdy za dnia. A może poznałam, ale nawet o tym nie wiem.
– Więc skąd możesz wiedzieć, że byś go polubiła?
– Słucham?
– Lidio, lekcja już się zaczęła – oznajmiła Elodia Fernandez, rozpoczynając zajęcia z matematyki.
Veda odwróciła się do tablicy, a Lidia przeprosiła i otworzyła swoje zeszyty.
– O czym rozmawiałyście? – Rosie wróciła z łazienki i szepnęła cicho do przyjaciółki.
– O miłosnych rozterkach.
– Ale z was marzycielki. – Castelani przygryzła ołówek ze śmiechem. – Zebrałaś podpisy? Lepiej skup się na tym. Musisz się pospieszyć, Lidio, bo w takim tempie to Nacho Fernandez zostanie przewodniczącym, a tego nikt z nas by nie chciał.

***

Stanęła na szkolnym korytarzu, podziwiając swoje dzieło z uśmiechem. Skorzystała z przerwy obiadowej i wzięła się do pracy podobnie jak kilka innych koleżanek nieopodal. Kiedy wpadła na pomysł wprowadzenia tradycji z poprzedniej szkoły, od razu wiedziała, że chciałaby przyozdobić szafkę Jordanowi. Powinna pewnie pomyśleć w pierwszej kolejności o Marcusie, ale czuła, że Jordanowi się to bardziej przyda. W poprzedniej szkole to Dalia zawsze stawała na wysokości zadania, jej ozdoby były najlepsze i każdy o tym wiedział. Veronica nie miała świeżych kwiatów, zresztą podejrzewała, że przyjaciela zirytują takie dekoracje. Postawiła więc na prostotę i oprócz światełek przyczepionych do drzwiczek szafki, które oświetlały brokatowy numer „24”, powycinała z papieru niebieskie niezapominajki, ulubione kwiaty Jordana. Po cichu liczyła, że doceni gest, dlatego kiedy zobaczyła, że zbliża się korytarzem, wstrzymała oddech, czekając na werdykt.
– Co to jest? – zapytał, ale nie wyglądał na złego, bardziej zrezygnowanego – zupełnie jakby nie miał ochoty tłumaczyć jej, by zostawiła go w spokoju.
– Chciałam ci życzyć powodzenia. – Zagryzła wargi, licząc na krótkie podziękowanie, ale ono nie nadchodziło.
Jordan zerknął na pozostałe szafki chłopaków z drużyny. Szafka Marcusa była niedaleko i już ktoś się nią zajął. Veronica musiała być naprawdę zawiedziona, że Adora Garcia albo ktoś inny zaklepał sobie Trzynastkę, więc z braku laku postanowiła wybrać sobie jego. Nie miał ochoty tego komentować.
– Dzięki – powiedział tylko, chcąc, żeby już odeszła i zostawiła go samego, bo nie chciał z nią rozmawiać. Ona jednak nie ruszyła się z miejsca.
– To nie wszystko. Mógłbyś dać mi swoje buty? – zapytała, a on zmarszczył brwi. – Jordi, buty. Obiecuję, że zaraz oddam.
Zaintrygowała go, więc powoli wyciągnął ze sportowej torby swoje korki do gry w piłkę i podał jej, a ona przyjęła je ze śmiechem. Z kieszeni mundurka wyciągnęła zielony flamaster. Patrzył na nią, nie wiedząc, o co jej chodzi. Veronica z prawdziwym samozadowoleniem zakreśliła na obu butach ozdobnym pismem liczbę „24”, wokół której domalowała czterolistną koniczynę i dodała jego inicjały „JLG”. Kiedy mu je oddała, uśmiechnęła się promiennie tak, że naprawdę nie wiedział, co o tym myśleć. Zawsze pięknie się uśmiechała, była miła dla wszystkich i przez to nieświadomie robiła nadzieję napalonym na nią gamoniom, ale on już dawno z tego wyrósł.
– To koniczyna na szczęście. Powodzenia dzisiaj! – powiedziała i zanim zdążył cokolwiek zrobić czy odpowiedzieć, pocałowała go szybko w policzek i pobiegła wzdłuż korytarza, żeby jej nie zwymyślał.

***

Yon był wściekły. Veronica wróciła do starej szkoły i zachowywała się tak, jakby ostatnie trzy i pół roku w San Nicolas de los Garza nic dla niej nie znaczyły. Nie była już co prawda cheerleaderką, ale tak czy siak kibicowała tylko że tym razem włożyła barwy swojej obecnej szkoły, a jemu łamało się serce. Nic jednak nie zabolało go tak, jak widok Vero ozdabiającej szafkę Guzmana. Podczas gdy jego kumple z drużyny komentowali wysiłki dziewczyn ze szkoły z Pueblo de Luz i cieszyli się na widok swoich niespodzianek na szafkach w szatni dla gości, on mógł myśleć tylko o jednym – Veronica totalnie go olała i w tym roku nie udekorowała jego szafki, a zamiast tego wybrała Jordana. Nawet spersonalizowała mu buty, a w środowisku nastoletnich piłkarzy to był niemal sygnał, że ze sobą chodzą. Yon był wściekły, ale przede wszystkim było mu cholernie smutno. Patricio wciąż mu powtarzał, że powinien się wziąć w garść, ale on nie słuchał, zbyt zapatrzony w piękną dziewczynę, która zaprzątała mu głowę od ostatnich czterech lat. Był na każde jej zawołanie, kiedy do niego dzwoniła, rzucał wszystko i jechał, by być blisko Veronici, nawet jeśli dla niej nic to nie znaczyło. Może był pantoflarzem a może po prostu głupim zakochanym nastolatkiem.
Widząc Veronicę z Jordanem poczuł gniew, którego nie dało się opisać, dlatego nie miał oporów, by skrzyknąć najbardziej zaufanych chłopaków z drużyny i osaczyć Jordana przed meczem, kiedy wszyscy już byli na boisku, a Guzman jeszcze się ociągał w szkole. Zawsze wszędzie się spóźniał, Yon już prawie zapomniał jak bardzo irytujący potrafił być.
– Siedmiu na jednego, co? – Jordan zatrzymał się pośrodku korytarza i poprawił torbę na ramieniu.
Był już przebrany w swój sportowy strój – zrobił to w szkole, bo nie miał ochoty znosić rozmów w szatni. Nie miał też ochoty wpaść na kumpli z poprzedniej drużyny. Nie spodziewał się, że przyjdą dać mu nauczkę, czy cokolwiek to było, ale też nie był specjalnie zdziwiony, widząc jak zablokowali mu przejście na pustym korytarzu. Wzrokiem omiótł towarzystwo, rozpoznając kilku rezerwowych zawodników, którzy próbowali wkupić się w łaski kapitana Abarci. Były też nowe twarze, których kompletnie nie kojarzył. Widocznie świeże nabytki w zespole San Nicolas również próbowały utorować sobie drogę do pierwszego składu. Jordan z ulgą stwierdził, że wśród zebranych nie ma Patricia. Dobrze było wiedzieć, że kolega nie brał udziału w tym przedsięwzięciu.
– Jakoś mnie nie dziwi, że Pata tu nie ma. Prawdopodobnie wybiłby ci to z głowy – zauważył, spoglądając na Yona i czekając na to, co zamierzał. – Chcesz mnie nastraszyć?
– Nie. Po prostu nie chcę, żebyś dziś zagrał. – Abarca założył ręce na piersi i wpatrzył się w byłego kolegę z drużyny z nienawiścią.
– Nie przekonasz mnie. Zagram, nie przegapiłbym okazji, by skopać wam tyłki na boisku. Poza tym nasz kapitan, Torres, chce wygrać, a ja nie mam zamiaru z nim zadzierać.
– Nie zrozumiałeś mnie. Nie zamierzam cię przekonywać. Chłopaki. – Yon machnął ręką na swoich goryli, którzy dopadli do Jordana i złapali go za ramiona. Torba sportowa opadła na podłogę, a nastolatek tylko roześmiał się w swoim stylu. – Za chwilę nie będzie ci do śmiechu, Guzman.
– Chcesz mnie pobić? Nie macie szans – rzucił, bo wiedział, że kiedy adrenalina zacznie buzować w jego żyłach, jest w stanie położyć tych gamoni jedną ręką.
Nie dało się jednak ukryć, że mieli przewagę liczebną. Kiedy jeden z nich szarpnął go mocniej za bark, Jordi nie wytrzymał i odepchnął go na metalowe szafki, czemu towarzyszył okropny huk. Wywiązała się szarpanina, reszta zawodników z San Nicolas przystąpiła do akcji, chwytając go mocno za kończyny i udaremniając jakiekolwiek działanie. Z wściekłością patrzył, jak Yon pozbawia go butów, otwiera drzwi do składziku woźnego i nakazuje wepchnąć go do środka. Poleciał na jakieś wiadra, powodując okropny hałas, ale szkoła była pusta, bo wszyscy zebrali się na trybunach na stadionie, więc i tak nie było szans, by ktoś usłyszał ten harmider. Jordan podniósł się z klęczek i dopadł do drzwi, ale Abarca zatrzasnął mu je przed nosem i przyblokował z drugiej strony.
– Odwaliło ci, Yon? Dlaczego to robisz?! – krzyknął, szarpiąc za klamkę i waląc pięścią w drzwi. – Ja muszę zagrać! Dobrze wiesz, że na trybunach są skauci!
– Wiem i dlatego nie mogę pozwolić, żebyś grał. – Głos Yona tylko bardziej zdenerwował jego rywala. – Ty nie potrzebujesz tego stypendium, Jordan. Posiedź tu trochę, przyda ci się trochę samotności.
– Yon, otwieraj, do cholery! – warknął, raz jeszcze ciągnąc za klamkę, ale nie było już odzewu. Przeciwnicy odeszli już na boisko, zostawiając go samego w ciemnym składziku.
Zaczął oddychać płytko i nierówno, czuł jak serce bije mu coraz szybciej, jakby miało samo wyskoczyć mu z piersi. Nie miał klaustrofobii, a przynajmniej nigdy wcześniej o tym nie myślał. Jednak teraz będąc zamkniętym w ciasnym pomieszczeniu, poczuł lęk, który nie miał nic wspólnego z meczem czy reakcją trenera na jego nieobecność. Ostatni raz, kiedy był w tak ciasnej przestrzeni, wydarzyło się coś okropnego. Wypierał to wspomnienie, ale teraz nie mógł nic na to poradzić, że wróciło do niego ze zdwojoną siłą. Znów czuł się jak ten przestraszony dzieciak ściśnięty w ciemnej szafie na dokumenty.

***

Czuł się pewnie przed nadchodzącym meczem. Pogoda może nie była idealna i zapowiadało się na deszcz, ale Nachowi to nie przeszkadzało. Ćwiczył już w deszczu, Remmy wyciągnął go kiedyś na boisko, kiedy padał deszcz i wyglądał cholernie seksownie w tych swoich przydługich włosach, kiedy nacierał na bramkę. Fernandez odetchnął głęboko, próbując przywołać się do porządku, bo to nie był czas na takie rozważania. Zerkał na Torresa częściej niżby wypadało, a pod prysznicem, kiedy myli się po treningach, miał ku temu wiele okazji. Myślał o nim, czasami fantazjował, co mogliby razem robić, ale zaraz potem nawiedzała go potężna fala wstydu. Nie był taki, nie mógł taki być. Co by powiedzieli kumple? Nie miałby życia, gdyby ktokolwiek dowiedział się, że choćby spojrzał na jakiegoś chłopaka pod tym kątem, a co dopiero gdyby kumple dowiedzieli się, że odbył już kilka całkiem gorących sesji pocałunków z ich kapitanem. Nie mógł myśleć o niczym więcej, po prostu nie mógł. Miał zabrać ze sobą ten sekret do grobu.
– Powodzenia dziś, synu. – Osvaldo zszedł z trybun, by życzyć mu połamania nóg, ale on nie mógł nawet na niego patrzeć. – Od razu po meczu jedziesz do Czarnego Kota na imprezę Quena?
– Nie próbuj mnie zagadać, kiepsko ci idzie ten small talk – warknął osiemnastolatek, rozciągając łydki i starając się w ogóle nie patrzeć na ojca.
Nie rozmawiali ze sobą, radzili sobie całkiem nieźle, unikając się nawzajem. Mama próbowała co jakiś napomknąć, że powinni szczerze sobie wszystko wyjaśnić, ale Ignacio jej nie słuchał – w końcu Marisa nie była wcale jego mamą, nie miała więc prawa mówić mu, co ma robić.
– Co ona tu robi? – Nacho poczuł się jak sparaliżowany, kiedy jego wzrok padł na trybuny, na których siadała Karina de la Torre. Patrzyła prosto na niego, a on nie mógł oderwać wzroku. Musiał być wielkim idiotą, skoro nie dostrzegł tego wcześniej, ale była podobna do niego, a może raczej on do niej. To odkrycie sprawiło, że tylko bardziej znienawidził ojca. – Przyprowadziłeś ją tutaj?
– Nie, przyrzekam. – Aldo szybko pokręcił głową, wzrokiem odnajdując na trybunach Karinę i karcąc ją wzrokiem. Umówili się, że najpierw sam z nim porozmawia, a tymczasem ona była nieustępliwa. – Nie przyprowadziłem jej, ale… Karina chce cię poznać.
– To żart, nie? Nie chciała mnie widzieć przez osiemnaście lat, a teraz nagle zabrało się jej na matczyne czułości? – Nacho prychnął. – Niech spierdala.
– Ignacio! – Osvaldo otworzył szeroko oczy z oburzeniem. To wszystko było jego wina, miał tę świadomość, ale nie mógł pozwolić, by ta nienawiść przeżarła umysł jego syna. Był jego synem i nic nie mogło tego zmienić. Wiedział, że genetyki nie da się oszukać, był w końcu lekarzem, ale i tak wiedział swoje. – Porozmawiamy wieczorem.
– Nie, porozmawiamy teraz. – Ignacio z wściekłością wyprostował się w miejscu, przerywając rozgrzewkę. – Nie mam ochoty oglądać tej kobiety ani jej poznawać. Wiem, kim jest, wiem skąd pochodzi i to mi wystarczy. Jestem dorosły, a ty nie możesz mnie zmusić, bym spędzał z nią czas, a gdybyś tylko próbował, znienawidzę cię jeszcze bardziej, o ile to w ogóle możliwe.
– Nacho…
– Ignacio, robimy zbiórkę w szatni. – Remmy podbiegł do kolegi z drużyny i jego ojca, z niepokojem obserwując bladą jak ściana twarz doktora Fernandeza.
– Idę już. – Nacho odszedł w stronę szatni, zostawiając ich samych.
– Gdzie, do cholery, jest Fabian? – Osvaldo zaśmiał się histerycznie, rozglądając się po trybunach. Nie chciał denerwować tego młodego człowieka, który patrzył na niego takim przenikliwym wzrokiem. Rozumiał więcej niż Nacho i na pewno ciężko mu było to wszystko ukrywać.
– To chyba rodzinne u Guzmanów, bo Jordana też jeszcze nie ma – odezwał się Torres, sam zaczynając się trochę stresować. Mecz miał się zacząć za parę minut, a po jego cofniętym napastniku nie było ani śladu.
– Miej na niego oko, dobrze? – Osvaldo spróbował się uśmiechnąć, patrząc z daleka na znikającego w szatni syna.
Jeremiah pokiwał tylko głową i pobiegł za nim, zostawiając lekarza samego.

***

Pueblo de Luz, rok 2012

Obracał się w skórzanym fotelu z głową odchyloną do sufitu. Przeraźliwie się nudził i nie zanosiło się na to, by prędko miało się to zmienić. Wzdychał od czasu do czasu ze zniecierpliwieniem, aż w końcu nawet zwykle opanowany Ulises Serratos wydawał się zirytowany.
– Jordi, skoro tak się nudzisz, to idź gdzieś z przyjaciółmi. Naprawdę nie musisz tu siedzieć – powiedział, śmiejąc się lekko pod nosem. Jego uczeń zawsze szybko się dekoncentrował i nie umiał usiedzieć w miejscu. – Weź Veronicę, idźcie na rowery albo wrotki, co tam teraz lubicie.
– Nie mogę. Pokłóciliśmy się – wyznał z lekkim zawstydzeniem nastolatek, wzrok wbijając w swoje tenisówki.
– O co tym razem poszło?
– O to co zwykle. Te matoły z taboru nie znają słowa „nie”. – Jordi zacisnął palce na poręczach skórzanego obrotowego fotela, bo na samą myśl poczuł wściekłość. – Vero jest dla wszystkich miła i tego nie widzi, więc myślą sobie, że wszystko im wolno. Zezłościła się na mnie, bo ich pogoniłem. – Jordan zauważył uniesioną brew Ulisesa, więc dał za wygraną. – No dobra, mogłem ich trochę poturbować. Ale gdybyś widział, jak się na nią gapili… Nie zamierzam przepraszać. Niedoczekanie! To tak jak wtedy z tym idiotą, synem instruktora tańca. Ja stanąłem w obronie Vero i złamałem mu rękę, ale to mnie się oberwało. To Marcus powinien przyłożyć palantowi, ja po postu zrobiłem to, co należało do niego – powiedział to wszystko bardzo szybko, jakby chciał się usprawiedliwić. Uśmiech na twarzy Ulisesa nieco zbił go z tropu. – Dlaczego się śmiejesz?
– Po prostu się cieszę. Świadomość, że moja córeczka ma takiego obrońcę sprawia, że śpię spokojnie. Nawet gdy mnie zabraknie, Nica będzie bezpieczna. – Ulises często używał zdrobnienia, kiedy mówił o swoim oczku w głowie.
– Nigdy cię nie zabraknie, Uli, co ty gadasz? Będziesz żył ze sto lat, tak jak dwój dziadek i pradziadek. Babcia Sera mówi, że macie dobre geny. – Jordi wyszczerzył zęby w uśmiechu i zerknął na papiery Ulisesa. – Długo ci to jeszcze zajmie? Dlaczego musisz pracować w weekend?
– Burmistrz nie ma urlopu, Jordi. Idź i pogódź się z Nicą, weźcie Felixa i pograjcie w piłkę albo w jakieś gry. Nie służy ci samotność.
– Felix ze mną nie gada.
– Przejdzie mu.
– Nie tym razem. – W oczach Jordana dało się zobaczyć smutny błysk. – Tym razem zawaliłem, to moja wina. On mi nigdy nie wybaczy.
– Nonsens, macie po czternaście lat, kłóciliście się już o takie pierdoły. Ja i twój tata też często się ze sobą nie zgadzaliśmy, ale zawsze w końcu osiągaliśmy kompromis.
– To co innego – ja i Felix jesteśmy jak bracia.
– No właśnie, dlatego w końcu dojdziecie do porozumienia, jestem pewien. A jeśli tak bardzo nudzi cię obserwowanie mojej pracy, to wiesz co możesz jeszcze zrobić.
Serratos posłał nastolatkowi porozumiewawcze spojrzenie i uśmiech, którego znaczenie chłopiec znał aż za dobrze. Jordan wygiął usta jak małe, obrażone dziecko, bo doskonale wiedział, co zaraz nastąpi.
– Dałbyś już spokój, to mnie nudzi. Nie chce mi się tego robić… – Młody Guzman jęknął zbolałym głosem.
Ulises nic sobie z tego nie robił. Z wyraźną uciechą pochylił się i wyciągnął z szafki za biurkiem sportowy łuk i kilka strzał.
– Musisz ćwiczyć, jeśli chcesz być tak dobry jak twój tata.
– Nie chcę być jak on – odpowiedział automatycznie czternastolatek, bo była to szczera prawda. Na samą myśl, że mógłby choć odrobinę przypominać ojca, nawet jeśli byłaby to tak trywialna rzecz, poczuł się urażony. – Nie jestem moim ojcem, Uli. On może stać jak słup i sobie celować w drzewa, ja tam wolę załatwiać problemy pięściami. – Jordan kręcił nosem, ale widząc minę nauczyciela, dał za wygraną i wziął od niego łuk, obracając go w dłoniach zrezygnowany.
Przez otwarte okno usłyszeli turkot silnika motocykla. Zdziwiło ich to, bo zwykle nikt nie przyjeżdżał pod ratusz na motorze, a już na pewno nie w dzień wolny od pracy. Jordan wyciągnął szyję w ciekawskim geście, ale Ulises powstrzymał go przed podejściem do okna. Był cały spięty.
– Uli, co robisz? – zdziwił się, kiedy burmistrz chwycił go za ramiona i poprowadził do szafy na dokumenty po drugiej stronie pokoju.
– Wejdź tutaj i siedź cicho. Nie wolno ci dać żadnego znaku życia, zrozumiano?
– Ale…
– Żadnego „ale”, Jordan. – Ulises mówił poważnym tonem, śmiertelnie poważnym, którego chłopak nigdy wcześniej u niego nie słyszał. Kazał mu usiąść w szafie i podkurczyć kolana pod brodę. Jordi w dłoniach nadal ściskał jego łuk, tak że pobielały mu kostki. – Pod żadnym pozorem nie wychodź. Choćbyś nie wiem co widział, nie wychodź, Jordi.
– Nie rozumiem. Kim jest ten człowiek, czego chce? – Ciemne, błyszczące oczy, które według babci Serafiny upodabniały go do jelonka, wlepił w burmistrza, bojąc się nie na żarty.
– Obiecaj mi, Jordi, że cokolwiek się stanie, zostaniesz tutaj. Nie wyjdziesz z kryjówki. Obiecaj! – dodał już głośniej, kiedy usłyszeli trzaśnięcie ciężkich drzwi wejściowych do ratusza na dole. Jordan był w stanie tylko pokiwać głową.
Cała reszta to był jeden wielki koszmar. Nie słyszał strzału, bo facet na motorze użył tłumika. Wstrzymał oddech i czekał cierpliwie – czekał, aż Ulises pozwoli mu w końcu wyjść. Jordan Guzman niewielu ludzi w życiu słuchał, ale Serratos był dla niego autorytetem, a słowo dane jemu było święte. Dłonie bolały od zaciskania na głupim łuku, który teraz wydawał się bezużyteczny. Dlaczego Uli nie wziął go ze sobą? Dlaczego się nie bronił? Jordi znał odpowiedź na to pytanie – nawet najszybszy łucznik miał marne szanse w starciu z bronią palną. Kolana podciągnął tak, że stracił czucie w nogach, czuł tylko mrowienie. Nie wiedział, ile tam siedział – pół godziny a może cały dzień – wiedział, że jego ojciec był pierwszym na miejscu zdarzenia i to on zaalarmował policję, która zabezpieczyła miejsce „samobójstwa”.
– Fabian, potrzebuję twoich zeznań. – Głos Ivana Moliny brzmiał wyraźnie przez drzwiczki do szafy, w których widniały solidne szpary. – Pojedziesz ze mną na komisariat?
– Oczywiście. Daj mi tylko chwilę, muszę powiadomić… – Głos Fabiana Guzmana brzmiał tak jak zwykle, jakby był wyprany z emocji. – Chyba lepiej, żeby Teresa usłyszała to ode mnie – zaproponował, a Ivan tylko pokiwał głową.
Guzman odszedł na bok, by wykonać telefon. Rozmowa nie trwała długo, a kiedy ją zakończył, jego oczom ukazały się uchylone lekko drzwiczki od szafy.
– Boże – wymsknęło się tylko z jego drżących warg na widok syna skulonego w ciasnej szafie wśród dokumentów. Ściskał łuk Ulisesa tak mocno, że prawie przełamał go na pół. – Jordan. Jordan?
Syn nie był w stanie się poruszyć jakby utknął w jakimś katatonicznym zawieszeniu. Fabian chwycił go za dłonie, które były wyjątkowo zimne, niemal skostniałe, i z trudem wyciągnął z jego dłoni łuk.
– Jordan, spójrz na mnie.
– Powiedział, że mam nie wychodzić. Miałem tu siedzieć, cokolwiek by się nie wydarzyło – usprawiedliwił się nienaturalnie wysokim głosem, a Fabian przełknął głośno ślinę.
Ulises popełnił samobójstwo, strzelił sobie w głowę, dokładnie wiedząc, że chłopak był z nim w pomieszczeniu. Co on sobie myślał? Jak bardzo okrutnym trzeba być, żeby zrobić dziecku coś takiego?
– Chodź, wrócimy do domu. Już dobrze, już możesz wyjść. – Choć początkowo głos Fabiana się załamał, teraz brzmiał pewnie i stanowczo, teraz budził szacunek i zaufanie. Jordi spróbował poruszyć ścierpniętymi nogami, ale szybko stało się jasne, że nie wyjdzie o własnych siłach.
– Nie mogę – jęknął, patrząc na swoje stopy, jakby widział je po raz pierwszy w życiu. – Nie mogę, nie czuję ich.
– W porządku. – Fabian wziął czternastoletniego syna na ręce i podniósł się do pionu. Kiedy mijali biurko Ulisesa, obrócił głowę chłopca, by nie musiał patrzeć na ciało zmarłego, które jeszcze nie zostało zabezpieczone, ale nie zrobił tego dostatecznie szybko. Jordi zatrząsł się w jego ramionach.
– Chwileczkę, Fabian. Musimy i jego przesłuchać. – Ivan stanął im na drodze, a światło z policyjnych latarek i reflektorów odbiło się od jego odznaki i zakłuło Jordana w oczy. Zacisnął powieki, by nic już nie widzieć. – Był przy Ulisesie, kiedy on…
– To był ciężki dzień, Ivan. Pozwól mi zabrać syna do domu.
– Taka procedura, Fabian, przykro mi.
– Zejdź mi z oczu, Ivan, jeśli nie chcesz skończyć ze strzałą w oku.
Molina zahaczył kciuki o szlufki od spodni, ale pokiwał głową i przesunął się w przejściu, by Guzman mógł wyjść z synem.
– To ten mężczyzna, ten na motorze w skórzanej kurtce po prostu go zabił. Uli nawet się nie bronił. – Jordan poczuł, że to ważne, by to powiedzieć.
– O czym on mówi, Fabian? – Molina zainteresował się słowami chłopca. – Jaki motocyklista?
– Facet z bronią – powtórzył Jordan, głowę wtulając mocniej w ramię ojca. Pod powiekami nadal miał obraz Ulisesa z kulką w głowie i chciał jedynie zapomnieć.
– Szefie, znaleźliśmy list pożegnalny. – Jeden z policjantów pokazał szeryfowi zabezpieczony dowód. – Cholera.
Ivan przypatrywał się przez chwilę bratankowi Debory, jakby dokładnie go analizował. Dzieciak był w szoku, był zmęczony, nie wiedział, co mówi. Poza tym zawsze miał skłonność do zmyślania i opowiadał niestworzone historie przez te wszystkie gry video. Kiwnął głową Fabianowi na znak, że może wyprowadzić syna i wrócić z nim do domu.


Jordan ponownie poczuł to znajome uczucie – jakby coś lodowatego wykiełkowało mu w żołądku, powodując, że miliardy maleńkich i ostrych igieł dostało się do płuc. Czuł, że się dusi, nie mógł oddychać, a w głowie mu huczało. W panice zaczął uderzać pięścią na oślep, bo tak mu pociemniało przed oczami, że nic nie widział. Natrafił na drzwi składziku, więc czując opór, zacząć walić mocniej raz za razem, torując sobie drogę wyjścia. Pięści nie bolały, gorsze było to uczucie w sercu i płucach, jakby zaraz miał się utopić w lodowatej wodzie. Pięść w końcu przedostała się przez drzwi na drugą stronę. Pokaleczył sobie skórę i być może zafundował sobie drzazgi, ale nie dbał o to. W głowie powoli zaczynało mu się rozjaśniać, kiedy receptory w jego mózgu zaczęły rejestrować fizyczny ból. Chwycił kij od mopa stojący przy ścianie, przytrzymał stopą i ułamał końcówkę, po czym zamachnął się, by poszerzyć otwór w drzwiach. Kiedy dziura była dostatecznie duża, włożył weń dłoń raz jeszcze, wymacał klamkę, którą Yon czymś zablokował, i otworzył sobie drzwi od zewnątrz. Wypadł na szkolny korytarz, oddychając głęboko i nabierając powietrza. Próbował się uspokoić – kilka wdechów przez nos, wstrzymanie, wydech ustami – ale krew nadal buzowała mu w żyłach. Ruszył przed siebie korytarzem, nie zważając na to, że nie miał butów. Czuł pod stopami beton, a potem wilgotną od deszczu trawę, kiedy wparował na murawę akurat w momencie, kiedy zawodnicy powracali z szatni, by zacząć drugą połowę.
– Co jest grane, Jordan? Dlaczego nie przyszedłeś? Masz pojęcie, w jakiej sytuacji nas postawiłeś?
Remmy Torres ciskał gromy z oczu, zaczepiając swojego napastnika i próbując dociec, dlaczego ten olał sobie mecz, najwidoczniej mając gdzieś swoją drużynę. Jordan jednak wyminął go, trącając go barkiem i nie zatrzymując się, by się usprawiedliwiać. Ciemne oczy utkwił w kapitanie drużyny San Nicolas de los Garza, który zaśmiewał się z kolegami, wychodząc z szatni i ciesząc się z dobrej gry w pierwszej połowie. Cóż, nie było mu do śmiechu, kiedy Guzman wyrósł tuż przy nim i wymierzył mu policzek wierzchem dłoni. Mógł użyć pięści, ale szkoda mu było ich marnować na tego gnojka, już i tak były dostatecznie poranione od drewna. Policzek był upokarzający i na tyle silny, że Abarca odskoczył i przewrócił się na murawę. Wszyscy obecni w pobliżu wstrzymali oddech, cheerleaderki z San Nicolas pisnęły, a Jordan jak gdyby nigdy nic chwycił najpierw jedną, potem druga stopę Yona, które wyciągnięte były w powietrzu w groteskowym geście, po czym zabrał ze sobą swoje buty, które Abarca, nie wiedzieć czemu, chamsko sobie przywłaszczył.
– Pogięło cię, Jordan?! – Patricio Gamboa krzyczał jeszcze za swoim kolegą, pomagając wstać Yonowi, ale on już go nie słuchał.
Kilku zawodników szukało wzrokiem sędziego, ale ten na szczęście nie widział tego zdarzenia, które działo się pod wejściem do szatni dla gości. Jordan nie zamierzał z nikim rozmawiać, był zbyt wytrącony z równowagi. Kiedy jego spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem trenera, Oliver nie musiał nic mówić – zawodnik sam wiedział, że nie ma mowy, by mógł zagrać w drugiej połowie.
– Siadaj – zagrzmiał Bruni, zakładając ramiona na piersi i żując zawzięcie gumę do życia.
Może nieobecność napastnika tak go zestresowała, a może widok rozgrzewającego się przed drugą połową Remmy’ego Torresa. Jordana mało to wszystko obchodziło. Usiadł ze złością na ławce rezerwowych, czując, że gdyby Bruni chociaż spróbował prawić mu kazania, pewnie nie mógłby się powstrzymać i przywaliłby także jemu.
– Co jest grane, Jordan? Wszystko okej?
Ivan Molina przepchał się przez tłum kibiców i zszedł na kraniec boiska, gdzie siedzieli rezerwowi. Znał dzieciaka nie od dzisiaj, kiedyś nawet zmieniał mu pieluchy, więc widział, kiedy coś go trapiło.
– Odczep się, Ivan, to ciebie nie dotyczy – warknął młody Guzman, zawiązując swoje buty i szarpiąc za sznurowadła mocniej niż to było konieczne.
– Mogę pogadać z trenerem…
– Nie potrzebuję ani ciebie, ani nikogo innego, jasne?
Odwrócił się w stronę szeryfa, czując, że z tej wściekłości był nawet w stanie zamachnąć się na niego. Ivan stał sobie tutaj, próbując udawać, że jest po jego stronie, ale prawdą było, że nigdy nie był. Dla niego Jordan zawsze był irytującym bratankiem Debory, wiedział to. Obwiniał go o wszystko, co się działo. Kiedy Felix wpadał w tarapaty, to zawsze była wina Jordana. Kiedy Nela wybuchała płaczem, na pewno Jordan musiał jej coś powiedzieć. Kiedy Ulises „popełnił samobójstwo”, Jordan wymyślił jakiś stek bzdur, by zwrócić na siebie uwagę. Kiedy Gracie zginęła, Jordan był razem z nią i jej nie upilnował. Tak, Ivan Molina miał wszelkie powody, by go nienawidzić.
– Ten gówniarz z San Nicolas coś przeskrobał, tak? – Molina uważnie obserwował kapitana Abarcę, który pocierał czerwony policzek, na którym widniał ślad dłoni Guzmana.
– Serio, Ivan, odczep się. To nie jest twoja sprawa. Nie jesteśmy rodziną, nie jesteś już mężem Debory, więc po prostu daj mi święty spokój.
Coś w jego głosie musiało chyba dać szeryfowi znać, że nie powinien drażnić lwa. Molina wycofał się ze zmarszczonymi brwiami i usiadł na swoim poprzednim miejscu, nie spuszczając oka z popisującego się Yonatana. Ten koleś ani trochę nie przypadł mu do gustu.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 17:20:24 30-12-24, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5858
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:21:34 30-12-24    Temat postu:

cz. 2

Biblioteka była puściutka i pomimo wczesnej jeszcze pory trochę przerażająca. Cała szkoła zebrała się na stadionie, by obserwować mecz piłki nożnej, a kierowniczka biblioteki również gdzieś wybyła, co Lidia uznała za dobry znak, bo Ariana Santiago potrafiła być trochę wścibska i pewnie zainteresowałoby ją, dlaczego Montes nie spędza czasu ze swoimi znajomymi, a zamiast tego grzebie w starych aktach. Nastolatka mogła więc skupić się na swoich poszukiwaniach i poczytać trochę o absolwentach placówki. Jej research w Internecie nie poszedł na marne i wiedziała już konkretnie, gdzie uderzać, by zdobyć więcej informacji. Regał poświęcony szkolnym kronikom i dokumentom związanym z kołami naukowymi nie był raczej często odwiedzany, więc stał w dalekim krańcu biblioteki. Od razu odnalazła opisy sukcesów Koła Małego Biologa i wyszukała listę uczestników olimpiady biologicznej.
Maria Rosalinda de la Rosa była piękna i widać to było wyraźnie na kolorowych fotografiach w szkolnej dokumentacji. Wcześniej Lidia widziała tylko czarno-białe kopie zdjęć z gazet i Antonio Molina miał rację – tamte zdjęcia nie oddawały jej uroku. Cóż, nie można było winić ani Valentina Vidala, ani Barona Altamiry, a także wielu innych chłopców w tamtych czasach, że się za nią uganiali. Różyczka biła na głowę większość koleżanek, wśród których się znajdowała. Nie miała też typowej romskiej urody i mogła uchodzić za zwykłą pannicę z miasta. Lidia zaczęła się zastanawiać, czy właśnie dlatego pan Valentin zwrócił na nią uwagę. Doszła jednak do wniosku, że kto jak kto, ale dziadek Felixa nie był osobą, która patrzy na pochodzenie. Córka don Daniora była nie tylko piękna, była też mądra i jako jedyna romska dziewczyna odnosiła duże sukcesy naukowe, o których lokalne gazety nie były tak chętne, by pisać. Było to bardzo przykre, ale Montes uznała za dobry znak, że udało jej się znaleźć chociaż kilka wzmianek. Smutne było też to, że policja w Pueblo de Luz niespecjalnie starała się ją znaleźć, kiedy Vidal zgłosił jej zaginięcie. Chyba tylko pan Valentin próbował jej szukać, ale niestety bezskutecznie. Nastolatka podejrzewała też, że Baron Altamira nie chciał, by jego żona została odnaleziona – wystarczająco upokarzająca była dla niego próba prześcieradła, której Maria nie zdała. Kto wie, może obecny patriarcha sam wolał się jej pozbyć, tak jak wciąż powtarzał Quen.
– Dlaczego nie jesteś z resztą uczniów na boisku?
Weszło jej to już w krew, by kłamać i ukrywać to, nad czym aktualnie pracowała, więc i tym razem jej ręce zadziałały instynktownie i przykryły stare szkolne materiały zeszytem do historii i podręcznikiem od chemii. Spojrzała w górę na Marlenę Mengoni, która trzymała w ramionach naręcze sprawdzianów i poczuła się zawstydzona.
– Nie lubię piłki nożnej – odpowiedziała zgodnie z prawdą, mając nadzieję, że jej idolka nie zacznie jej wypytywać o jej niezdrowe zainteresowanie romską ludnością. Marlena nie była znana ze swojej sympatii do tej mniejszości etnicznej i prawdę mówiąc, chyba nadal nie wiedziała, że ojcem Lidii jest Cygan, bo pewnie inaczej by z nią rozmawiała.
– Myślałam, że dziewczyny w twoim wieku lubią oglądać chłopców grających w piłkę tak czy siak.
– Uważam, że piłkarze mają zbyt wybujałe ego, nie są w moim typie – odezwała się bez zastanowienia Lidia.
– Coś w tym musi być, bo trener Bruni jest zawsze wymęczony po treningach z tymi chłopcami – zgodziła się z nią nauczycielka.
Lidia ugryzła się w język, by nie zapytać, skąd Marlena to wszystko wie i czyżby widywała się z Oliverem Brunim częściej niż było to konieczne ze względu na obowiązki pedagogiczne. Zamiast tego obserwowała jak kobieta kładzie swoje rzeczy na stoliku obok.
– Za pani czasów chyba nie było drużyny piłkarskiej, prawda? To łucznicy pewnie zadzierali nosa – zaczęła po chwili i w trakcie wypowiadania tych słów, zdała sobie sprawę, jak okropnie to zabrzmiało. – Bardzo przepraszam, zabrzmiało to tak, jakby była pani jakimś dinozaurem.
Zawstydziła się i zrobiła się różowa na twarzy, ale ku jej wielkiemu zdumieniu pani Mengoni się uśmiechnęła. Nie był to ciepły i promienny uśmiech, jakim zwykle obdarowywała uczniów Anita Vidal i który Lidia tak lubiła, ale i tak odczuła ulgę, że surowa nauczycielka, przez wielu uważana za ich szkolny odpowiednik Dolores Umbridge, w ogóle potrafi się uśmiechać.
– W porządku, mam swoje lata. – Marlena oparła się o stolik, przypatrując się nastolatce ze śmiechem. – To prawda, że kiedy ja chodziłam do szkoły, to łucznictwo było popularne. I tak, chłopcy z drużyny potrafili zadzierać nosa.
– Profesor Guzman? – zagadnęła Montes, sama zdumiona swoją śmiałością. Słyszała plotki, że mama Daniela podkochiwała się kiedyś w ojcu Jordana i ciekawiło ją to.
– Hmm chyba nie robił tego specjalnie, profesor Guzman po prostu ma taki charakter – odpowiedziała dyplomatycznie. – Chodzisz do niego na zajęcia obrad małego ONZ?
– Tak, jest dosyć surowy.
– Nauczyciele muszą być czasem surowi, żeby uczniowie czegoś się nauczyli.
– Tak przypuszczam.
Lidia pokiwała głową, bo wolała nie mówić Marlenie, że czasami niektórzy nauczyciele po prostu przesadzali. Fabian Guzman trzymał dyscyplinę w swojej grupie i widywali go tylko na dodatkowych zajęciach, więc nie było tak źle, bo naprawdę miał ogromną wiedzę i jego klub ONZ był ciekawy, ale Giacomo Mazzarello przechodził samego siebie, torturując mniej zdolnych uczniów, w tym i Lidię. Uznała, że nie powinna tego powiedzieć na głos, bo przecież belfer od języka włoskiego był młodszym bratem pani Mengoni.
– Jesteś bardzo zdolna, Lidio, obserwuję cię. Nie wiem jednak, czy odrabianie lekcji z chemii w piątek popołudniu to dobry pomysł, podczas gdy twoi rówieśnicy dobrze się bawią, dopingując swoją drużynę. – Marlena palcem wskazała na jej otwarty podręcznik do chemii, którym w pośpiechu zakryła zapiski o Marii Rosalindzie. – Słyszałam, że kandydujesz do rady szkoły i bardzo mnie to ucieszyło.
– Naprawdę? – Montes zmarszczyła czoło, nie bardzo to rozumiejąc. – Ale przecież Daniel też kandyduje…
– Uważam, że powinien wygrać najlepszy – oznajmiła Marlena całkiem serio, czym trochę zdziwiła Lidię.
– Czasami wcale nie ten najlepszy dostaje najwięcej głosów, mamy w końcu demokrację – przypomniała jej, ze smętną miną wyciągając spomiędzy stronic książki formularz zgłoszeniowy do wyborów. Zostały jej dwa podpisy i wiedziała, że nie uda jej się tego załatwić. – Nie udało mi się zebrać podpisów. Niestety profesor Guzman ma sztywne zasady.
– Profesor Guzman miał rację, decydując się dać wam to zadanie. W ten sposób oddziela się ziarna od plew.
Lidia otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale po chwili je zamknęła. Sposób w jaki kobieta wypowiedziała te słowa sprawił, że dostała gęsiej skórki. Może Marlena zauważyła jej reakcję, bo wyjaśniła:
– Młodzież lubi stroić sobie żarty. Jestem pewna, że niektórzy zgłosili się z niewłaściwych pobudek. – Skrzywiła się lekko, a Lidia dokładnie wiedziała, że miała na myśli kilku szkolnych chuliganów. – Bardzo chętnie wyrażę swoje poparcie i podpiszę się na twoim formularzu. Uważam, że byłabyś świetną przewodniczącą szkoły.
Na jakiej podstawie? Bo była dobra z chemii? Lidia nie była w stanie wykrztusić słowa, bo była w takim szoku. Wbrew swojej wcześniejszej obietnicy, podała nauczycielce formularz i obserwowała, jak ta składa na nim zamaszysty podpis. I tak nie miało to znaczenia, bo termin mijał dzisiaj, a Fabiana Guzmana nie szło już dorwać, by przekazać mu uzupełnione zgłoszenie, więc Montes pogodziła się ze swoim losem. Nie zdążyła jednak nic więcej powiedzieć, bo drzwi do biblioteki otworzyły się gwałtownie i do ich stolików podbiegł zdyszany mężczyzna w garniturze i przylizanych gładko włosach. Na widok lśniącego żelu Lidii zrobiło się niedobrze, ale jeszcze gorzej się poczuła, kiedy usłyszała jego głos:
– Signora, dobbiamo parlare urgentemente.
Był przejęty i używał języka włoskiego. Marlena uniosła brew, ledwie zauważalnie, odwracając lekko głowę w stronę swojego podwładnego.
– Cos’e successo, Alessio? – zapytała spokojnie, oddając Lidii jej formularz.
Montes miała wrażenie, że ziemia ucieka jej spod stóp, kiedy w końcu zrozumiała, gdzie już wcześniej widziała tego człowieka. To jeden z tych typków znad rzeki, który pozbywał się ciała Eloya. Widziała ich, słyszała jak rozmawiali i choć nie rozumiała wszystkiego, Łucznik Światła objaśnił jej później, co takiego kombinowali. Wyglądało na to, że ten człowiek pracował dla Marleny, a ona poczuła się jak ostatnia idiotka.
– Abbiamo un problema con questo ragazzo zingaro. Dobbiamo agire in fretta.
Alessio mówił cicho, niemal szeptem, ale wystarczająco głośno, by Lidia go usłyszała. Co prawda rozumiała tylko pojedyncze słowa i pluła sobie w brodę, że nie przyłożyła się bardziej do włoskiego. Marlena skinęła tylko głową i kazała mężczyźnie zaczekać. Ten wycofał się między regały cały czas w lekkim napięciu. Lidia całą siłą woli zmusiła się, by oderwać od niego wzrok i skupiła się na Marlenie, która coś do niej mówiła.
– … chętnie przyjmę cię na staż w DetraChemie. Chcę zbudować środowisko, w którym młodzi ludzie mogą się rozwijać i szlifować swoje umiejętności od najmłodszych lat. Jeśli wiążesz przyszłość z chemią, tak jak podejrzewam, myślę, że to będzie miejsce idealne dla ciebie. – Pani Mengoni po raz kolejny uśmiechnęła się lekko, ale Lidia nie była w stanie tego odwzajemnić. – Jesteś pracowita, słyszałam, że udzielasz się też w przychodzi dla potrzebujących. W DetraChemie też chcemy pomagać tym najbiedniejszym i najbardziej potrzebującym. Nasza gałąź farmaceutyczna stale się rozwija i pracujemy też nad badaniami klinicznymi…
– Muszę już iść. – Lidia wstała gwałtownie, zbierając po drodze zeszyty. – Bardzo pani dziękuję za propozycję, ale muszę zapytać tatę, czy nie ma nic przeciwko – skłamała, dopiero teraz wysilając się na blady uśmiech, mając nadzieję, że kobieta nie zauważy jej nerwowej postawy.
– Oczywiście, pomów z rodzicami, nie ma pośpiechu. Chętnie powitamy cię na pokładzie. Przypominasz mi mnie z dawnych lat. Może i jestem już dinozaurem, ale dzięki ciężkiej pracy doszłam do wszystkiego sama. Widzę, że ty też masz potencjał.
Lidia pożegnała się i wybiegła z biblioteki, zatrzymując się dopiero na rogu korytarza i oddychając szybko z książkami przyciśniętymi do piersi. Czy naprawdę ją przypominała? Poza pasją do chemii nic ich nie łączyło. Nastolatka poczuła się okropnie – podziwiała Marlenę, jej książki do chemii pozwoliły przetrwać jej najgorszy okres w życiu, jakim była choroba mamy. Chciała zmieniać świat, chciała znaleźć lekarstwo na raka i głęboko wierzyła, że DetraChem jest na dobrej drodze, by to zrobić. Zawsze chciała tam pracować, a propozycja stażu w tym koncernie była dla niej spełnieniem marzeń, ale nie była w stanie się z tego cieszyć, bo dopiero teraz zrozumiała, że pani Mengoni naprawdę nie była tym za kogo się podawała. Guzman miał rację – stała na czele mafii, teraz była już tego pewna. Nie mogła już na nią patrzeć tak samo jak wcześniej.
– Cholera! – zaklęła sama do siebie, bo kompletnie nie wiedziała, co z tym zrobić. – Muszę zacząć się uczyć tego cholernego włoskiego.

***
Nie zrobił nic złego, nie miał sobie nic do zarzucenia, rozegrał świetny mecz, więc zwykłą formalnością była rozmowa z przedstawicielami uczelni. Kiedy trener Duran zawołał go, by przedstawić mu eleganckiego faceta z równo przystrzyżoną brodą, Yon pobiegł za nim wręcz w podskokach.
– Kapitan Abarca, cholernie utalentowany dzieciak. Mój najlepszy środkowy napastnik. – Trener gestem przywołał Yonatana, by przywitał się z mężczyzną.
– Yonatan Abarca, wiele o tobie słyszałem. Nie poznałem cię w koszulce. – Facet wyglądał, jakby połykał uśmiech. – Miguel Zavala, często śledzę media społecznościowe naszych potencjalnych stypendystów – przedstawił się, a Yon w głowie dokonał szybkiej kalkulacji, czy czasem nie wrzucił na instagrama czegoś kompromitującego. Na samą myśl, że przedstawiciel Fundacji imienia Diega Maradony mógł zobaczyć komentarze nazywające go „siusiaczkiem Abarcą”, miał ochotę zapaść się pod ziemię. – Trener Duran mówił mi, że myślisz o uniwersytecie Anahuac. Gdzieś tutaj kręci się mój kolega, pewnie będziesz miał okazję jeszcze z nim pomówić.
– Proszę pana, nie ograniczam się do jednej uczelni. Jestem zainteresowany grą na wyższym szczeblu, jestem zdeterminowany, by osiągnąć cel. Fundacja Maradony to marzenie każdego nastoletniego piłkarza. Spełniacie marzenia, liczę że weźmie mnie pan pod uwagę przy poleceniach.
Zagryzł nerwowo wargę po wypowiedzeniu tych słów, które pewnie zabrzmiały sztucznie i jak wyuczone na pamięć, ale nic nie mógł na to poradzić. Trener robił mu przysługę, ale po jaką cholerę wspominał o Anahuac? Jasne, to był pierwszy wybór Yona ze względu na świetny program z inżynierii lotniczej i fakt, że Joel był absolwentem, ale nie mógł się ograniczać, musiał chwytać każdą okazję, a tak się składało, że Fundacja dysponowała potężnymi środkami i mogła sfinansować naukę na każdej wybranej przez stypendystę uczelni, pod warunkiem że jednym z fakultetów byłaby właśnie piłka nożna. Yon jeszcze nigdy nie był tak zdeterminowany.
– Myślę, że jeszcze się zobaczymy. – Miguel Zavala tylko uśmiechnął się lekko, wymieniając spojrzenia z trenerem.
– Właśnie, Miguel, ty zwykle przyjeżdżasz dopiero na play-offy, zgadza się? Co się zmieniło w rekrutacji, że pojawiasz się na tak mało znaczącym meczu?
Abarca miał ochotę trącić trenera Durana łokciem. Jak mógł robić mu taki obciach? Każdy mecz był ważny, każdy bez wyjątku. W końcu ważyły się tutaj losy jego i wielu innych młodych piłkarzy.
– To prawda, interesują mnie zwykle play-offy, dopiero tam jest gra o dużą stawkę i mogę ocenić, jak gracz radzi sobie pod presją – zgodził się przedstawiciel Fundacji, wzrokiem rozglądając się po opustoszałym już boisku, jakby kogoś szukał. – Dziś zrobiłem wyjątek. Dostałem list polecający i byłem cholernie ciekawy.
– List polecający? – Yon zdawał się być w jakimś transie. Takie sytuacje zdarzały się ekstremalnie rzadko. – Zobaczył pan to, co chciał zobaczyć?
– Mówiąc całkiem szczerze, Yonatanie, zobaczyłem więcej niżbym chciał i mniej niż oczekiwałem.
– Ale z ciebie filozof, Miguel. – Trener Duran uścisnął mężczyźnie rękę na pożegnanie, a ten odszedł, kierując się wzdłuż boiska i rozglądając się z ciekawością po wyremontowanym stadionie.
– A gdzie ten goguś z Anahuac? – Abarca ugryzł paznokieć kciuka, z niepokojem szukając skauta wśród opuszczających stadion kibiców.
– Trener Bruni zaprosił go na spotkanie ze swoimi graczami.
– Przecież grali jak sieroty! Czy on myśli, że ktokolwiek będzie chciał zaproponować im stypendium?!
– Taki miły, opanowany chłopak. – Trener Duran przymknął oczy, modląc się o cierpliwość.

*

Mecz nie poszedł całkiem po myśli drużyny z Pueblo de Luz. Mieli duże braki, a według Marcusa ciężko to było przeskoczyć, kiedy ich trenerem był gangster. Przynajmniej chłopaki z teamu żyli w błogiej nieświadomości. On natomiast nie mógł całkiem skupić się na grze, kiedy w głowie nadal miał pogróżki Olivera. Zagrał dobrze, ale chyba tylko dlatego, że mama była z Joelem na trybunach. Nie chciał prowokować niewygodnych pytań, więc przed meczem wcisnął na uszy słuchawki, a w trakcie przerwy słuchał jedynie Remmy’ego Torresa i Huga, ignorując Bruniego i jego przytyki do jego rzekomo kiepskich strzałów lewą nogą. W jego wykonaniu był to mecz poprawny – sam nie mógł za bardzo się popisać, bo ze względu na nieobecność Jordana Remmy musiał ustalić z trenerem nową taktykę. Drużyna była podminowana, a z kolei goście z San Nicolas de los Garza mieli momenty, w których grali jak natchnieni. Wielkim zaskoczeniem okazał się Romeo Estrada, który zagrał połowę spotkania.
– Dobra robota, ale musimy popracować nad pressingiem. – Jeremiah klepnął piętnastolatka po plecach, kiedy zmierzali do szatni na spotkanie z trenerem.
Syn gubernatora wydawał się być zdziwiony komplementem, a Marcus uznał, że niepotrzebnie, bo rzeczywiście dzisiaj mógł się sprawdzić w prawdziwych warunkach i nie zawiódł, choć do ideału było mu jeszcze daleko.
– Marcus Delgado. Ta „trzynastka” nigdy nie była ci kulą u nogi, co? – Mężczyzna w białej koszuli wyłonił się zza drzwi szatni, wyciągając rękę by uścisnąć dłoń gracza.
– Emilio, cześć. – Nastolatek uśmiechnął się na widok faceta, którego dobrze znał. – Trener Josema wie, że jesteś w miasteczku?
– Jestem z nim umówiony na drinka wieczorem. Chciałbym powiedzieć, że to był dobry mecz, ale wybacz, nie potrafię tak dobrze kłamać jak moi koledzy.
– Jesteś skautem? – Delgado spojrzał na identyfikator gościa, kiwając głową z uznaniem. – Nie wiem, czy mam ci gratulować zmiany?
– Byłem już za stary, by grać profesjonalnie, więc próbuję pomóc dzieciakom z marzeniami. Muszę przyznać, że dziwnie tu przyjechać po tak długim czasie. Wyremontowany stadion jest jakiś obcy. Najlepiej grało się na podwórku za waszym domem. A jeszcze lepiej grało się jabłkami w waszym sadzie.
– Nie mów tego mamie.
– Milczę jak grób. – Emilio Ortega udał, że sznuruje sobie usta. – Jaki jest ten trener Bruni, lepszy niż Josema?
Marcus prychnął kpiąco, co było do niego zupełnie niepodobne. Widząc jednak zdziwiony wzrok starego znajomego, którego trener Jose Manuel Rodiguez kiedyś trenował, postanowił pójść po rozum do głowy i nie mówić nic głupiego.
– Jest młodszy, ma inne podejście – odpowiedział tylko, uznając to za dosyć poprawne określenie Olivera, by nie musieć powiedzieć, że ten człowiek nie powinien być dopuszczony do pracy z młodzieżą.
– Dziwny jest. – Emilio włożył ręce do kieszeni i kiwnął komuś głową na powitanie, kiedy akurat ich mijał. – Ten Bruni jest dziwny. Trenerzy zwykle nie faworyzują żadnych graczy. Przedstawiają nam ich, mówią krótko o ich dobrych stronach, ale zwykle tylko wtedy, kiedy sami zapytamy. Oliver Bruni rozwodził się jednak nad waszym kapitanem do tego stopnia, że czekam tu na niego, żeby z nim pogadać. Ma gadane ten wasz trener, a Torres zagrał dobre spotkanie. Na tyle dobre na ile pozwalały mu warunki, więc mam go na swoim radarze.
– Tak, trener lubi Remmy’ego – przyznał Marcus, zanim zdążył ugryźć się w język. – Ja też go lubię, to dobry kapitan i wszechstronny gracz – dodał, by nie budzić podejrzeń. Mówił zresztą samą prawdę. – Będzie świetnym nabytkiem dla Anuahuac.
– A ty?
– Co ja?
– Anahuac ma program prawa, tak tylko mówię… – Emilio wzruszył ramionami, udając, że rozgląda się wokoło, by dać Marcusowi chwilę na przetworzenie jego słów. – Nie powinienem pewnie mieć swoich faworytów, ale znałem twojego staruszka, Marcus, i znam ciebie. Wiem, że nie pokazałeś dzisiaj wszystkiego, co potrafisz. Nie grałeś na sto procent i rozumiem to. Z taką drużyną nie mieliście z Torresem zbyt wielkiego pola do popisu. Ale z chłopakami z Anahuac możecie sporo osiągnąć.
– Dzięki, ale nie myślę o piłce na serio. I raczej nie zamierzam iść w ogóle na studia.
– Żartujesz, nie? – Ortega uśmiechnął się, będąc pewnym, że chłopak stroi sobie żarty.
– Nie, Emilio, dzieciak ubzdurał sobie, że jest rambo.
Carlos Jimenez wyrósł za nimi niespodziewanie i przywitał się ze znajomym, ściskając go krótko po męsku. Emilio zrobił wielkie oczy, próbując przetworzyć tę informację.
– Chcesz iść do wojska? – zapytał, nadal nie do końca rozumiejąc. – Dostałeś piłką w głowę?
– Piłką? Raczej ciężarkiem na siłowni, ale co zrobić, dzieciaki w tych czasach mają nierówno pod sufitem. – Carlos zgodził się z nim, napinając lekko mięśnie, bo ostatnio nie dogadywał się ze swoim przybranym bratem.
– Przypomnij mi, Carlos, ile ty miałeś lat, jak się zaciągnąłeś do armii? – Delgado poczuł się niesprawiedliwie. Od czasu scysji z Carlosem w ich domu, kiedy przyprowadził Olivera i planowali budowę altanki, nie rozmawiali ze sobą, a teraz przyszedł mu prawić kazania.
– To co innego, Marcus, ja nie miałem takiej głowy jak ty, nie miałem takich perspektyw. U mnie to był wóz albo przewóz.
– Jesteś medykiem wojskowym, Carlos.
– Poszedłem po rozum do głowy, trochę przyłożyłem się do nauki, ale ty masz przed sobą naprawdę świetlaną przyszłość. Jesteś głupi, jeśli chcesz to zaprzepaścić.
Brwi Carlosa zbiegły się w jedną kreskę, a na jego czole pojawiła się głęboka zmarszczka. Naprawdę mu na nim zależało i nie chciał, by popełniał takie błędy. Marcus czuł się zbyt oburzony, by cokolwiek odpowiedzieć. Pożegnał się z Emiliem i cofnął się do szatni, by umyć się po meczu, ale akurat wpadł na Adorę.
– Mówili serio? Chcesz iść do wojska? – zapytała, nie mogąc uwierzyć, że zataiłby tak ważną informację. – Nie chcesz iść na studia?
– To skomplikowane.
Nie mógł inaczej odpowiedzieć – to było skomplikowane i to cholernie. Zawsze marzył, by iść w ślady ojca i Gilberta. Kiedyś zmusił się nawet do kłamstwa, a właściwie zatajenia części prawdy, by tylko nie ranić matki i móc pójść własną drogą. Lubił piłkę, naprawdę, ale kiedy Franklin Guzman brutalnie go faulował, a przed oczami przeleciało mu całe życie, miał czas, by się nad tym wszystkim zastanowić. Uznał to za znak i od tamtego czasu w głowie miał tylko jedną ścieżkę kariery. Ale to było wcześniej, zanim zginął Roque, zanim poznał Adorę, zanim urodziła się Beatriz i zanim on sam stał się tym, czym gardził najbardziej na świecie. Sam już nie był pewny, czego chciał w życiu, nie był nawet pewien, czy powinien żyć na wolności po tym, co zrobił. Miał mętlik w głowie i jedyne, co wiedział to fakt, że jego bliscy byli w niebezpieczeństwie. Nie mógł się rozpraszać i zaprzątać swoich myśli jakimiś bzdurnymi poszukiwaniami najlepszego kierunku studiów.
– Muszę iść pod prysznic. Zobaczymy się na imprezie Quena?
Odszedł, zostawiając ją samą i czując się jak ostatni dupek, ale nie mógł jej dłużej patrzyć w oczy, bo pewnie by się rozkleił, a postanowił sobie, że nigdy nie obarczy jej tym sekretem. Nie zrobi jej tego, nie będzie jak Roque i nie zniszczy jej życia.

***
Nie poszedł się przebrać z resztą drużyny, nie poszedł na pogadankę z trenerem, bo i po co? Żeby wysłuchiwać oskarżeń pod swoim adresem, żeby słuchać, że znów zawalił i olał sprawę? Ten jeden jedyny raz nie chciał zawalić, ale jak zwykle pech chciał, że przegapił swoją szansę, a teraz było już za późno. Skauci już nie wrócą, a jeśli będzie miał szczęście i zobaczą go na meczu wyjazdowym, pewnie i tak będą mieli go gdzieś. No bo niby jaka szanująca się uczelnia czy fundacja chciałaby wspierać awanturnika, który spóźnia się na mecz i jeszcze bije kapitana przeciwnej drużyny? Zawalił całą swoją przyszłość przez jedną głupią akcję, ale szczerze mówiąc, było warto. Yon Abarca zasłużył na o wiele mocniejszy cios za to, że pozbawił go tej szansy, ale też za to, że zmusił go do przypominania sobie wydarzeń sprzed kilku lat. Nie potrzebował odtwarzać tego w głowie, pamiętał to aż za dobrze, a dzięki Yonowi na pewno nigdy nie zapomni.
– Guzman, idziesz? – Kapitan Torres krzyknął w jego stronę z jedną nogą już na korytarzu do szatni. – Oliver załatwił spotkanie ze skautami.
– A co mnie obchodzi Oliver? – Jordan warknął w odpowiedzi i machnął na niego ręką, że ma iść bez niego.
Sam Guzman mógł tylko zaciskać pięści na widok zadowolenia na twarzy Yonatana Abarci, który zszedł z boiska i w towarzystwie swojego trenera wymieniał uściski dłoni z przedstawicielem Fundacji Diega Maradony. Żeby nie musieć na to patrzeć, podszedł do grupy dzieciaków, które rozgrywały swój mały turniej, korzystając, że murawa jest wolna po meczu, a ich rodzice rozmawiają między sobą, opuszczając trybuny. Trawa była jeszcze wilgotna od deszczu, ale dzieciom zdecydowanie to nie przeszkadzało.
Jordi uśmiechnął się lekko na widok Izana Pereiry, który strzelił właśnie gola. Ośmiolatek w końcu wyszedł do rówieśników i mógł zachowywać się jak na dzieciaka przystało. Guzman cieszył się, że jego wyniki poprawiły się na tyle, że doktor Vazquez podpisał przepustkę. Wśród innych dzieci dostrzegł też Deisy i Chanelle Fernandez, które przyszły z rodzicami dopingować starszego brata. Sześciolatka na siłę próbowała wkupić się w łaski chłopaków i sprawić, że pozwolą jej ze sobą grać, a jej starsza siostra nie była z kolei w ogóle zainteresowana. Był też mały Alec Reverte, którego loczki przykleiły się do czoła, kiedy przebierał nóżkami za piłką, próbując nadążyć za starszymi od niego chłopcami.
– To co, rozgrzani? Nie dam wam fory, więc na to nie liczcie. – Jordi odezwał się swoim zwykłym tonem, co sprawiło, że Izan podniósł na niego wzrok uradowany.
– Gramy! – krzyknął radośnie i zaczął wybierać swoją drużynę.
– Fernandez, jesteś ze mną. – Jordan kiwnął głową Deisy, która zdziwiła się, ale z wyższością uniosła głowę i spojrzała na kolegów jakby chciała powiedzieć „dostaniecie za swoje”.
Wkrótce na murawie dało się słyszeć radosne śmiechy i piski, kiedy dzieciaki próbowały dogonić Jordana, by zabrać mu piłkę, a on sprawie lawirował między nimi, udając jednak, że jest w sytuacji bez wyjścia. Ile by dał, żeby prawdziwe mecze właśnie takie były – bez stresu, bez presji, bez tego cichego głosiku z tyłu głowy „musisz to zrobić dla Franklina”. Nie sprawiało mu to już przyjemności i Bruni miał rację – nie miał w sobie tej pasji już od dawna. Liczyło się stypendium i kasa, by wyrwać się wreszcie z tej dziury i móc żyć po swojemu. Chciał się uwolnić od rodziców i od tego całego syfu wokół, ale czuł, że Pueblo de Luz na siłę go tu trzyma i nie może uciec.
– Goooool! – krzyknął Izan i chciał chyba dać upust swoim emocjom, rzucając się na kolana w radosnym geście, ale spanikował i zerknął na stażystę ze szpitala, bojąc się, że przesadził.
– W porządku, możesz zrobić cieszynkę. – Jordan roześmiał się, dając mu pozwolenie. Jeszcze nikogo nie zabiła odrobina śmiechu i radości.
– Hej, Jordan, a dasz mi swoją koszulkę? – zapytał nieśmiało jeden z chłopców biorących udział w ich małym nieoficjalnym meczu. Widać było, że miał zadatki na piłkarza, a jego policzki były rumiane z uciechy, kiedy razem grali. Miał może osiem lat i pewnie był z klasy Izana.
– Utopisz się w niej, kolego. – Guzman stwierdził całkiem rozsądnie, mierząc wzrokiem chuderlawą sylwetkę dzieciaka. Zupełnie jakby widział siebie sprzed dziesięciu lat. Też był wtedy mały, chudy, ale szybszy od wszystkich kolegów.
– Nie da ci, bo to będzie nie fair. Jeśli on dostanie, to ja też chcę. – Deisy założyła ręce na piersi i czekała, aż Jordan podejmie decyzję.
– Tobie może dać Ignacio. – Jordi dał jej delikatnego pstryczka w czoło, a ona rozmasowała je trochę zawstydzona. Nigdy w życiu nie śmiałaby poprosić starszego brata o taki podarunek. Miała dopiero sześć lat, ale miała też swój rozum.
– Chciałbym taką koszulkę. Jak dorosnę, też będę grał jak ty jako napastnik!
Jordan uśmiechnął się bez cienia złośliwości. Dzieci były takie ambitne i tak uroczo naiwne, że było w tym coś kojącego. Nie zastanawiając się długo, ściągnął przez głowę koszulkę i podał ją chłopcu, mierzwiąc mu włosy na czubku głowy.
– Autografów nie podpisuję za darmo – dodał ze zwykłą już sobie nonszalancją, a kilkoro dzieciaków zarechotało z uciechy.
– Dzięki, dzięki! – Chłopiec zacisnął palce na koszulce, jakby była jego największym skarbem, a jego koledzy pochylili się nad nią, podziwiając błyszczący numer „24”. – A co to jest, co masz pod spodem? – zapytał z ciekawością, wskazując na jego tors.
– Koszulka kompresyjna – wyjaśnił Jordan, czując się odsłonięty, bo był to cienki kawałek materiału ciasno przylegający do ciała.
– A po co ona jest? Po co ci dwie koszulki jednocześnie? – Deisy zmarszczyła nos, bo nie potrafiła tego zrozumieć.
– Pomaga regulować temperaturę ciała i wspiera mięśnie. Dzięki temu mam lepsze krążenie i szybciej się regeneruję po meczu – wyjaśnił, odbijając kilka razy piłkę kolanem i podając ją do jednego z kolegów Izana.
– Ale jak się zdobędzie gola na meczu, to się zdejmuje koszulkę i pokazuje się goły brzuch – zauważyła Deisy, drapiąc się po głowie. – Tak zawsze robią ci panowie w telewizji. Jak ty strzelisz gola, to nie będziesz mógł tak zrobić, bo masz to coś pod spodem.
– Ci panowie w telewizji mają duże mniemanie o sobie. – Jordan nie mógł powstrzymać szczerego uśmiechu. Deisy była taka zabawna.
Rodzice i opiekunowie dzieci zawołali je, bo czas było wracać do domu. Chanelle Fernandez cofnęła się jeszcze i ze swojej małej plecionej torebeczki wyciągnęła kilka plastrów ze wzorem z Disneya. Przykleiła Jordanowi plasterki na poranione od drewna knykcie, a on podziękował jej uśmiechem i odprowadził ją wzrokiem. Sam wciągnął na siebie rozpinaną bluzę i został jeszcze przez chwilę na boisku, kopiąc piłkę i czekając, aż jego drużyna skończy spotkanie ze skautami i opuści szatnię, by móc iść się przebrać w spokoju i nie musieć wysłuchiwać głupich komentarzy i kazań. Czuł jednak, że jest obserwowany. Skrzywił się, kiedy zdał sobie sprawę, kto stoi na krańcu boiska.
– Poniszczysz murawę, zdejmij te szpilki.
Julietta Santillana ściągnęła buty i odłożyła je na bok, po czym weszła na boisko.
– Spodobało ci się ostatnim razem i szukasz prywatnych lekcji? – Uniósł wysoko brwi, nie bardzo rozumiejąc, co nauczycielka w ogóle robi na meczu. – Nie sądziłem, że jesteś fanką piłki nożnej, ale pewnie musisz dbać o wizerunek i dopingować pasierba – dodał, domyślając się, że kobieta została zaciągnięta na stadion przez Victora, jako że był to pierwszy mecz Romea w szkolnej reprezentacji.
– To miłe co zrobiłeś dla tych dzieci – powiedziała, pozostawiając jego złośliwy przytyk bez komentarza. Wydawała się mówić szczerze i zdał sobie sprawę, że chyba nigdy nie słyszał z jej ust żadnego komplementu, co trochę go zdziwiło. – Szkoda, że nie zachowujesz się tak na moich lekcjach.
– Mam ściągać na twoich lekcjach koszulkę? Lepiej uważaj z takimi komentarzami, minister edukacji ostrzy sobie zęby na wszystkich, szczególnie na znajomych gubernatora i jego zastępcy – prychnął, ale nie ciągnął złośliwości, bo nie było sensu.
Julietta wyjątkowo nie wydawała się chcieć go zamordować, a on w tej chwili też miał na głowie zupełnie inne rzeczy, by przejmować się byłą kochanką ojca. Odbił kilka razy piłkę na przemian kolanami i strzelił gola, po czym podbiegł po nią i ustawił się w odpowiedniej pozycji raz jeszcze. Nauczycielka obserwowała go z uwagą.
– Podobno są tutaj przedstawiciele Fundacji Diega Maradony, co to takiego? To chyba ważne, bo trener Bruni był cały spięty.
– On zawsze jest spięty. – Jordi prychnął, ale dał za wygraną i wytłumaczył: – To sportowa fundacja, która co roku wyszukuje najbardziej utalentowanych młodych piłkarzy i daje im dużą sumę pieniędzy, by mogli rozwijać pasję.
– Więc dlaczego nie poszedłeś z nimi rozmawiać? Reszta drużyny dostała kilka minut, by się zaprezentować.
– Nie jestem typem, który włazi innym w tyłek – odparł tylko, a zaraz potem posłał jej spojrzenie pełne politowania. – Byłaś na meczu. Myślisz, że będą chcieli ze mną gadać?
– Nie zachowałeś się sportowo, to na pewno – przyznała, podchodząc bliżej i przejmując piłkę od Jordana. Patrzył na nią z ciekawością, kiedy nieporadnie kopnęła ją i trafiła w słupek bramki. Podbiegł, by ją zabrać i podał jej raz jeszcze. – O co poszło z kapitanem Abarcą? To ma coś wspólnego z twoim spóźnieniem na mecz?
– Bez obrazy, ale możesz sobie podarować ten profesjonalizm, przecież wiem, że Yon to twój siostrzeniec. Sorry, że obiłem mu gębę, ale do wesela się zagoi, jeśli o to się martwisz.
– Yonatan potrafi być nieprzyjemny, wiem o tym, nie próbuję go usprawiedliwiać. Nie będę jednak tolerowała agresji w szkole.
– Dobrze więc, że nie jesteśmy w szkole, tylko na boisku. – Uśmiechnął się złośliwie, przejął od niej piłkę i strzelił w światło bramki.
– O co chodzi z tym stypendium? Dlaczego chcesz je zdobyć? – Kobieta zaintrygowana przypatrywała się synowi Fabiana, nie rozumiejąc jego motywów. Czasami był pełen sprzeczności, zupełnie niepodobny do ojca, który rzadko tracił nad sobą panowanie.
– A co to za głupie pytanie? Kto nie chciałby za darmo dostać tyle kasy?
– To stypendium na studia, a z tego co wiem, nie musisz się o to martwić. Twoi rodzice dobrze sobie radzą, finansowo niczego wam nie brakuje.
– Tak, stać ich na moje studia, mają na to odłożone od kiedy się urodziłem. – Guzman prychnął, bo pieniądze w jego domu nigdy nie były problemem. Zawsze rozsądnie się z nimi obchodzili, nie trwonili ich, ale też nigdy specjalnie nie oszczędzali i nie liczyli każdego peso. – Problem polega na tym, że nie interesują mnie studia, które dla mnie wybrali.
– Nie chcesz iść na uniwerek w stolicy? – Julietta się zdziwiła. – Wolisz zostać w San Nicolas?
– Boże broń! – Guzman się roześmiał. – Nie chcę iść ani na studia w Nuevo Leon ani w Mexico City.
– Słyszałam, że na Stanford mają świetny program z medycyny. Również John Hopkins w Baltimore…
– Tak, znam na pamięć ich programy i wymagania, więc nie musisz ich reklamować. Przerwę ci – nie interesuje mnie medycyna. – Jordan postanowił ukrócić jej zapędy. Że też akurat teraz postanowiła zabawić się w pedagoga z prawdziwego zdarzenia. Nie miał ochoty się zwierzać, a już na pewno nie jej.
– Nie chcesz iść na medycynę? Ale przecież chodzisz na staż w szpitalu, te wszystkie dodatkowe zajęcia…
– Czy to przesłuchanie? – Jordan przerwał jej, bo poczuł się niekomfortowo. Ona pokręciła głową, bo sama też nie chciała go zmuszać do rozmowy, jeśli tego nie chciał.
– Hej, Guzman, musimy pogadać! Och, przepraszam. – Lidia Montes wbiegła na murawę, ale wyhamowała tuż przed Jordanem, kiedy zauważyła za jego plecami nauczycielkę. – Dzień dobry – przywitała się, marszcząc brwi, bo nie rozumiała, dlaczego ta dwójka ucina sobie pogawędki po meczu, skoro się nie cierpieli. – Masz chwilę?
– Pójdę już. – Julietta odeszła, zabierając swoje szpilki.
– Co jest, Montes? – Jordan odwrócił się w stronę koleżanki, która wzrokiem nadal odprowadzała Juliettę.
– O czym gadałeś z Bazyliszkiem? Macie jakieś wspólne tematy poza szkołą? – zdziwiła się, bo nie wyglądało na to, żeby Santillana przyszła zwymyślać swojego ucznia. Chyba po raz pierwszy rozmawiali jak cywilizowani ludzie.
– Tak, naszym wspólnym tematem jest mój ojciec, z którym sypiała, zanim ja się jeszcze urodziłem. Po co przyszłaś? – Westchnął, a ona taktownie pozostawiła bez komentarza wzmiankę o romansie Julietty i Fabiana.
– Urocze. Ulubiona księżniczka Disneya? – Wskazała na różowy plaster ze Śpiącą Królewną, Aurorą, który miał przyklejony na ręce.
– Nie, wolę Bellę – odparł bez zastanowienia, zakładając ręce na piersi i czekając zniecierpliwiony na konkrety.
– Co ci się stało? – Lidia zmarszczyła brwi, na chwilę zapominając, po co przyszła. Miał poranione dłonie opatrzone prowizorycznie dziecięcymi plasterkami.
– Nie było cię na meczu? – zapytał zdziwiony, bo przecież wszyscy widzieli, że przyłożył Yonowi.
– Nie, nie cierpię piłki nożnej. Byłam w bibliotece.
Świetnie, była w szkole i pewnie miała w uszach słuchawki, słuchając swojego ulubionego Pitbulla, podczas gdy on jak wariat próbował wyważyć drzwi do składziku i się wydostać. Może gdyby była bardziej uważna, pomogłaby mu się wyswobodzić wcześniej i zdążyłby na mecz. Nie chciał jednak płakać nad rozlanym mlekiem. To w końcu nie była jej wina, że Yon Abarca był idiotą.
– Co to za pilna sprawa, Montes? – Pozostawił jej pytanie bez odpowiedzi i westchnął raz jeszcze, by ją ponaglić, więc przeszła do rzeczy.
– Marlena zaproponowała mi staż w DetraChemie.
– Super, gratuluję. – Jordan nie miał pojęcia, jak ma na to zareagować. – Mam ci bić brawo? Skoro chcesz pracować dla żeńskiego Vito Corleone, to droga wolna. W końcu masz doświadczenie na etacie u szefa kartelu, więc…
– Zamknij się. – Lidia się zezłościła. Wiedziała, jak to wygląda, ale i tak poczuła się dotknięta jego słowami. – Przyszłam ci powiedzieć, że dostałam propozycję stażu i zamierzam to wykorzystać, by dowiedzieć się więcej na temat zatrutego jeziora i rodziny Mazzarello w ogóle. Nie musisz być złośliwy.
– Co? – Chłopak zerknął na nią nieprzytomnym wzrokiem, bo chyba nie do końca dotarł do niego sens tych słow.
– Myślałam nad tym i rzeczywiście coś tutaj się nie trzyma kupy. Chyba miałeś rację i Marlena nie jest tym, za kogo się podaje.
– Przepraszam, chyba nie dosłyszałem. Możesz powtórzyć?
– Miałeś rację, okej? Nie będę się powtarzała! – Dziewczyna zacisnęła ze złością pięści, patrząc na jego wszechwiedzący uśmieszek. Uwielbiał mieć rację, a ona nie cierpiała, kiedy tę rację miał. W tym jednak przypadku musiała mu to przyznać. – Marlena coś knuje, więc postaram się zdobyć jej zaufanie i rozejrzę się w DetraChemie, może dowiem się czegoś ciekawego.
– Montes, masz pojęcie, jakie to jest ryzykowne? – Jordan poczuł coś na kształt podziwu i politowania jednocześnie. Doceniał jej chęć rozpracowania włoskiej familii, ale jednocześnie martwił się, że dziewczyna za bardzo da się ponieść emocjom. – Jeśli Marlena dowie się, że ją wykorzystujesz, żeby zdobyć na nią jakieś dowody, może zrobić się nieprzyjemnie. Może lepiej tego nie rób.
– Chcę to zrobić. Zawsze marzyłam o pracy w DetraChemie, a dzięki temu będę mogła wiele się nauczyć i przy okazji zdobyć cenne informacje. O to ci przecież chodziło, prawda?
– Tak, ale…
– Więc postanowione – przerwała mu, z pewnością siebie zadzierając głowę i krocząc obok niego w drodze do szatni. – Jeśli mają coś do ukrycia, znajdę to. Marlena mnie lubi, a ja jestem bystra wbrew temu, co o mnie myślisz.
Jordan przypatrywał jej się kątem oka z niewyraźną miną, więc westchnęła i zatrzymała się gwałtownie, czekając, co znów ma jej do powiedzenia.
– Dlaczego zmieniłaś zdanie co do Marleny? – zapytał, oczekując jakiegoś sensownego wyjaśnienia, ale ona ugryzła się w język, więc ją ponaglił: – Mieliśmy mówić sobie o wszystkim ważnym dla śledztwa, pamiętasz? Montes, ja… – Zawahał się i zniżył głos do szeptu, choć nikogo nie było w pobliżu. – Ja zdradziłem ci mój największy sekret dotyczący Ulisesa. Jeśli robisz to tylko dlatego, to…
– Nie przeczę, że teraz, kiedy znam prawdę o Serratosie, inaczej patrzę na różne sprawy – weszła mu w słowo i mówiła szczerze. – Ale wiem też, że pani Mengoni jest niebezpieczna, czuję to. Nazwijmy to kobiecą intuicją.
Jordan przypatrywał jej się przez chwilę z powątpiewaniem. Ona wbiła wzrok w swoje stopy, bojąc się, że ją przejrzy. Nie mogła mu przecież powiedzieć, że razem z Łucznikiem Światła znalazła trupa jednego z Romów, którego pozbyli się ludzie Marleny. Poskładała to wszystko do kupy i stała się tylko bardziej zdeterminowana. Nie lubiła przyznawać mu racji, więc i teraz nie chciała powiedzieć, że nie pomylił się co do pani Mengoni i pokątnych działań DetraChemu. Uznała jednak, że zasłużył na garść informacji, więc dodała:
– Marlena ma przy sobie szemranych ludzi. Przychodzą do niej i rozmawiają z nią po włosku z przejęciem, przynoszą jej nowiny… – Bardzo się starała, by nie powiedzieć za dużo. On słuchał jej w skupieniu i nie zadawał więcej pytań, za co była mu wdzięczna. – Dzisiaj przyszedł do niej ten jeden przylizany, taki jej przydupas. Mówił, że mają problem i z tego co zrozumiałam było to pilne. Mówił coś o problemie z „ragazzo”. Co to znaczy?
– Nie znasz nawet podstawowych słów po włosku? Jakim cudem Mozarella zaliczył ci semestr? – Jordan westchnął, kręcąc głową. – Ja jestem ragazzo.
– Dupkiem?
– Bardzo śmieszne.
– Chłopakiem. – Lidia wreszcie skumała, kiwając głową. – Okej, czyli tak jak sądziłam. W takim razie na pewno powiedział, że mają pilny problem z jakimś chłopakiem, w dodatku użył określenia „zingaro”, to oznacza Cygana, prawda?
– Szybko się uczysz.
– Spadaj. Myślisz, że mogło im chodzić o Manfreda? – Ta nagła myśl przyszła jej do głowy teraz i przestraszyła się, że mogą stracić swój jedyny dowód niewinności Łucznika. – Ale to nie ma sensu, myślałam, że Jonasa Altamirę zabili Los Zetas, Marlenie nic do tego.
– Mówiłem ci już, że ona współpracuje z kartelem. Nie rób nic głupiego, skontaktuję się z doktorem Moralesem i wypytam go o stan Manfreda.
– I po prostu udzieli ci poufnej informacji medycznej?
– Lubi mnie. Co, aż tak ciężko w to uwierzyć, że ktoś mnie lubi?
– Nic nie powiedziałam. – Lidia wywróciła oczami. – W każdym razie trzeba obserwować Marlenę i Theo. Marlenę biorę na siebie, mam u niej fory. Ty zajmij się Serratosem.
– Okej, niech ci będzie. – Guzman dał za wygraną, bo dobrze wiedział, że nic co powie nie zmieni jej zdania. Lidia Galadriela Montes potrafiła być czasem uparta jak osioł, a on zbyt dobrze to znał. – W ogóle to jakim cudem Marlena zaproponowała ci staż? Od kiedy to zatrudnia licealistki na praktyki?
– Też się zdziwiłam – wyznała dziewczyna, kierując się z nim w stronę szatni. – Powiedziała, że przypominam ją z dawnych lat i chętnie będzie moją mentorką. Ale strasznie mi głupio, bo ona chyba nie wie.
– Czego nie wie? – Jordi nie rozumiał, skąd u niej taka smętna mina.
– Że jestem cyganką – wyznała cicho, spuszczając głowę. Wypowiedzenie tego na głos nie było łatwe.
– Przecież nie jesteś – przypomniał jej chłopak, trochę nie rozumiejąc jej reakcji. – To, że twój ojciec jest Romem nic nie znaczy, a jeśli Marlena ma z tym problem, to jej sprawa. Jeśli patrzy na ludzi tylko pod względem ich pochodzenia, to nie powinna uczyć w publicznej szkole.
– Boję się, że kiedy to odkryje, zmieni zdanie.
– I co, nagle przestaniesz być najzdolniejszą uczennicą z chemii, bo twój stary pochodzi z taboru? Co za pokręcona logika. Nie masz żadnego powodu do wstydu.
Nic nie potrafiła na to poradzić, że nadal czuła to piętno bycia córką Ceferino Montesa. Wiedziała, że rodzina Mazzarello nie przepadała za mniejszością etniczną, z której jej ojciec się wywodził, a to sprawiało, że czuła się gorsza, nawet jeśli nie miała powodu, by tak się czuć. Jego słowa podbudowały jednak jej pewność siebie.
– W każdym razie powiedziałam jej, że się zastanowię. Po weekendzie pójdę i powiem jej, że się zgadzam. Porozmawiam jeszcze z Conradem na wszelki wypadek, ale to tylko formalność. Głupio byłoby też odmówić, kiedy dała mi podpis popierający moją kandydaturę do samorządu. Nie to żeby to cokolwiek zmieniało, i tak nie zdążyłam zebrać pięćdziesięciu podpisów na czas, więc chyba miałeś rację, Guzman. – Lidia gotowa była przyznać się, że poniosła porażkę. – To był egzamin popularności i ja go nie zdałam, także gratuluję i powodzenia w wyborach.
– Nie zebrałaś podpisów? Ile ci brakuje? – Trochę go zdziwiła tą informacją. On kompletnie zapomniał o tym wymogu, totalnie olał sprawę, bo zgłosił się przecież tylko po to, by zrobić jej na złość, ale okazało się, że ktoś z jego kolegów wziął sprawy w swoje ręce i zebrał podpisy za niego. Był pewien, że Lidia tak się zawzięła, że już dawno miała to z głowy.
– Jeden. – Lidia roześmiała się ponuro, wyciągając z kieszeni pomięty formularz. Było jej przykro, ale nic nie mogła na to poradzić. Dzisiaj po lekcjach mijał termin na przedstawienie wyników prawyborów.
– Masz długopis? – zapytał, zatrzymując się w drodze do szatni.
Ona zamrugała powiekami, nie wiedząc, o co mu chodzi, ale kiedy wystawił w jej stronę otwartą dłoń, wyciągnęła z torby coś do pisania i położyła na niej. Jordan złapał ją za ramiona i odwrócił plecami do siebie. Na jej plecach położył formularz i rozprostował go, po czym podpisał się przy numerku „50”, tym samym zamykając jej listę.
– Proszę. – Oddał jej długopis i kartkę, uśmiechając się półgębkiem. – To żadna frajda pokonać cię, kiedy tak łatwo się poddajesz.
– Pfff! – prychnęła, choć tak naprawdę była mu wdzięczna. Po chwili zdała sobie z czegoś sprawę. – Hej, czy ty właśnie przed chwilą nie przyznałeś, że jestem najzdolniejszą uczennicą z chemii?
– Przesłyszałaś się.
– Zdolniejszą od ciebie, to chciałeś powiedzieć. Ohoho wielki Jordan Guzman przyznał, że ktoś jest w czymś lepszy od niego? – Lidia dostała wiatru w żagle. Uwielbiała czynić mu te złośliwości, sprawiało jej to wielką satysfakcję.
– Nie pochlebiaj sobie, Montes. I lepiej uważaj, bo zaraz mogę wykreślić swoje nazwisko. Słyszysz? – zawołał za nią, ale ona pobiegła już w przeciwnym kierunku, machając listą w powietrzu i zanosząc się śmiechem. – Głupol.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5858
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:36:05 31-12-24    Temat postu:

TEMPORADA IV, CAPITULO 042 cz. 1
LIDIA/QUEN/VALENTINA/NELA/ANITA/IVAN/JORDAN/NACHO/OLIVIA/YON


Bar El Gato Negro był przygotowany na przyjęcie rozwrzeszczanej szkolnej hałastry. Carolina i Nela postarały się z dekoracjami i całość prezentowała się naprawdę imponująco. Dla wielu licealistów największą atrakcją i tak był jednak bar z alkoholem. Anita Vidal zmiażdżyła marzenia młodzieży, kiedy poinformowała wszystkich gości, że tego wieczoru bar sprzedaje tylko napoje bezalkoholowe i tylko pełnoletni mogą sobie pozwolić na drinka za okazaniem dowodu osobistego. Kilka osób kręciło nosami, ale w obecności szeryfa Moliny nikt nie chciał robić sobie problemów, więc koleżeńskie przekazywanie napojów i tak by się nie udało.
– Ale ja jestem solenizantem – oświadczył Enrique, spoglądając po wszystkich, jakby wyzywał ich na pojedynek. – Mogę pić, prawda? – ostatnie pytanie skierował do wuja, który wpadł tutaj tylko na chwilę, by uregulować rachunek.
– Możesz, jeśli jutro chcesz tego żałować. – Fabian odpowiedział krótko, dopełniając formalności z Anitą.
– Żałosne. Porzygasz się po pierwszym kieliszku wódki, a Anita będzie to musiała sprzątać. – Jordan zdegustowanym wzrokiem obserwował, jak Enrique siada na stołku barowym i wybiera swojego pierwszego dorosłego drinka.
– To że ty masz tak niską tolerancję na alkohol nie znaczy, że wszyscy też tak mają – odciął się Ibarra, nie rozumiejąc, po co jego kuzyn w ogóle tutaj przyszedł, skoro miał zamiar rzucać te durne komentarze.
– I to nie Anita będzie sprzątać, a my. – Carolina sprowadziła wszystkich na ziemię. – Taki mam układ z Valentiną.
– Super. – Jordi wcisnął ręce w kieszenie bluzy i rozejrzał się po barze w poszukiwaniu siostry. – Długo to wszystko potrwa?
– Jeszcze się nie zaczęło – przypomniał mu Fabian wypranym z emocji głosem. Schował pióro, którym wypisywał czek do wewnętrznej kieszeni marynarki. – Spieszy ci się gdzieś? Przypilnuj Neli i Quena, nie róbcie głupot.
– Mam robić za niańkę? Nikt mi za to nie płaci.
Poczuł się niesprawiedliwie, że został w to wplątany. Nela poprosiła go, żeby przyszedł, a on nie mógł jej odmówić, ale liczył, że urwie się szybciej, bo w końcu miał lepsze pomysły na spędzenie piątkowego wieczoru niż niańczenie reszty nastolatków. To Quen skończył osiemnaście lat, nie on, więc dlaczego wszystko zostało zostawione na jego głowie? Był wściekły i nie tylko z powodu tego absurdalnego pomysłu ojca, a również dlatego, że zdawał się kompletnie odklejony od rzeczywistości. Nie przyszedł na mecz, zresztą Jordana wcale to nie zdziwiło, ale myślałby kto, że do ojca powinna już dotrzeć informacja od trenera Bruniego, że jego syn zaatakował kolegę z przeciwnej drużyny. Być może Fabian nie odczytał wiadomości, a może miał to gdzieś – obie opcje były równie prawdopodobne.
Fabian wyciągnął z kieszeni kluczyk do samochodu i wręczył mu go z poleceniem odwiezienia wszystkich bezpiecznie do domu.
– Teraz mam być taksówkarzem? A może ja też mam ochotę się napić? – zapytał, bo rzeczywiście kiedy przebywał z tymi ludźmi, czasami miał wrażenie, że nie jest w stanie ich znieść na trzeźwo. Co prawda upił się w życiu tylko raz i nie miał ochoty tego powtarzać, ale ojciec przecież nie musiał o tym wiedzieć.
– Nie pajacuj, Jordan, nie wróćcie za późno – poprosił Fabian, kierując się do wyjścia.
– A ty dokąd się wybierasz bez samochodu?
– Na przyjęcie u Victorii Reverte. Osvaldo po mnie przyjedzie – wyjaśnił i pożegnał się, zanim jego syn nie zacznie rzucać kolejnymi złośliwymi uwagami.
– Panie Guzman, halo! Proszę zaczekać, profesorze Guzman! – Lidia przecisnęła się przez tłum uczniów w barze El Gato Negro i dopadła do Fabiana tuż przy wyjściu z baru.
– O co chodzi, Lidio? – zapytał grzecznie, mimo że się spieszył. Patrzył na nią z góry z ciekawością.
– Mój formularz kandydata do samorządu. – Wyciągnęła w jego stronę pomięty świstek papieru. Kiedy mężczyzna uniósł nieznacznie brwi, szybko spróbowała rozprostować kartkę papieru, ale bezskutecznie. – Miałam dać panu po meczu, ale nigdzie pana nie widziałam.
– Nie było mnie, ale nic się nie stało. Mogłaś zostawić w pokoju nauczycielskim lub przekazać pannie Santillana.
– Tak, przepraszam. – Podrapała się po głowie, woląc nie przyznawać się, że ostatni podpis zdobyła rzutem na taśmę już po tym, jak wszyscy nauczyciele zniknęli jej z pola widzenia. – Panie Guzman, przepraszam, że pana zatrzymuję, ale mam pytanie – czy Jordan z panem rozmawiał?
Kącik ust Fabiana zadrgał w taki sposób, że nie mogła zrozumieć, co ten mikrowyraz miał symbolizować – rozbawienie, irytację, a może mężczyzna miał ochotę odpowiedzieć „my z Jordanem rzadko rozmawiamy”. W każdym razie Lidia przypomniała sobie o pewnej sprawie i postanowiła wziąć ją w swoje ręce, bo domyślała się, że młody Guzman pewnie jak zwykle dał ciała.
– Pracujemy z Jordanem i Quenem nad projektem na historię, nasz temat to powstanie Romów. Pomyśleliśmy, że dobrze byłoby zgłębić temat u źródła, to znaczy dowiedzieć się więcej od osoby, która to przeżyła, była naocznym świadkiem. – Trochę naginała prawdę, bo w końcu projekt już odrobili, ale nie dbała o to. Musiała się dowiedzieć, co się stało z Marią Rosalindą de la Rosa. – Jordan wspominał, że może pan mieć rzeczy pani Angelici, podobno ich część trafiła do pana po jej śmierci. Chcielibyśmy zajrzeć do dzienników Valentina Vidala i poczytać o rebelii i asymilacji Romów. Ma pan coś przeciwko?
Fabian Guzman tym razem uśmiechnął się lekko. Lidia w szoku obserwowała, jak mężczyzna wyciąga z kieszeni klucze i odpina od nich najstarszy i najrzadziej używany, wręczając go jej.
– Proszę, może coś tutaj znajdziecie – oświadczył, dając jej klucz do piwnicy i kiwając jej głową na pożegnanie.
Lidia stała w niemym szoku, nie mając pojęcia, jak na to zareagować.
– Co jest, wszystko okej? – Rosie podeszła do niej i od razu zauważyła, że coś jest na rzeczy. Lidia trzymała kurczowo długi mosiężny klucz i patrzyła na przyjaciółkę szeroko rozdziawionymi oczami.
– Tak, wszystko okej. Wiesz co? Ten Fabian Guzman to chyba wcale nie jest taki zły.
– Jeszcze dzisiaj pomstowałaś na niego za wymyślenie tych durnych podpisów kandydata – przypomniała jej Castelani, mając ochotę się roześmiać na widok jej miny.
– Wiem, ale może źle go oceniłam. Hmm kto by pomyślał, że Guzman może być całkiem w porządku facetem?

***

Siostry Vidal miewały naprawdę durne pomysły, a Ignacio Fernandez doskonale wiedział, że to ta wariatka Valentina była tą, która zawiesiła nad barem ołtarzyk pochwalny dla El Arquero de Luz. Kiedy już myślał, że ten facet nie jest taki zły, on okazywał się być dokładnie takim ścierwem, jak początkowo przypuszczał.
– A szeryf sobie chodzi i nic z tym nie robi – mruknął sam do siebie, wychylając kieliszek tequili i zagryzając go z wściekłością kawałkiem cytryny. Skrzywił się, ale chyba bardziej dlatego, że obok niego przysiadł na stołku Remmy Torres i patrzył na niego spod przydługiej grzywki.
– Pomstujesz na faceta z papieru? – zapytał syn dyrektora, kciukiem wskazując na wycinki z gazet dotyczące Łucznika Światła. – Co on ci takiego zrobił?
– Jest niekonsekwentny, oto co zrobił – odparł Fernandez, palce zaciskając na kieliszku. – Mógłby to zakończyć, ale on gra z nimi wszystkimi w kotka i myszkę. Nie ma jaj, żeby ich wykończyć.
– Kogo? – Jeremiah nie ukrywał, że trochę się przestraszył po słowach Nacha. – Chciałeś, żeby El Arquero posłał komuś strzałę z cytatem? Ignacio… nie mów, że chodzi o twoją mamę…
– Nie wspominaj mi o niej, to nie jest moja matka. – Pokręcił głową, śmiejąc się wymuszonym śmiechem, jakby jego kolega opowiedział właśnie jakiś mało śmieszny żart. – I ani słowa nikomu. Nikt nie może się dowiedzieć o Karinie i moim ojcu, jasne? Już i tak zbyt wiele osób o tym wie.
– Dobrze, masz moje słowo. – Torres podniósł ręce, jakby się poddawał. Nacho maskował się za fasadą krzywego uśmiechu, ale widać było, że cierpiał. – Więc kto miał dostać strzałę?
– Horacio. Mój wuj – dodał, jakby nie było wiadomo o kogo chodzi. – Grozi ojcu, że wszystko wygada. Musiał wiedzieć o jego romansie z tą cyganichą.
– Nie mów tak, nie używaj takich słów.
– Jakich? Nazywam rzeczy po imieniu. Karina de la Torre to cygańska dzi**a, tyle w temacie.
– Miała piętnaście lat, kiedy cię urodziła. Była dzieckiem.
– Uwiodła mojego starego i zaciągnęła go do łóżka dla pieniędzy. Tak, rzeczywiście była bardzo niewinna. – Ignacio pstryknął palcami na barmankę.
– Jeszcze raz na mnie pstrykniesz, gówniarzu, to ja ci pstryknę tak, że wylecisz za drzwi, zrozumiano? – Maria Elisa Marquez pogroziła nastolatkowi, nalewając mu ze złością coca colę. – Dzieciom alkoholu nie sprzedaję.
– Ale…
– A-a-a! – Pokręciła głową i odeszła, udając, że go nie słyszy.
– Ta impreza ssie. Czy tylko mi się tak wydaje? – Fernandez rozejrzał się po Czarnym Kocie, nie widząc swoich kumpli. Nie miał pojęcia, po co tu w ogóle przyszedł. Chyba tylko dlatego, że myślał o darmowej popijawie. Nawet na to nie mógł tutaj liczyć. – Hej, Torres, mój ojciec poszedł na jakieś sztywniackie spotkanie staruchów i zabrał Rebe i moje siostry. Mam wolną chatę.
– A Marisa?
– Pewnie ogląda jakąś telenowelę w domu Normy Aguilar. – Nacho wzruszył ramionami. – Chcesz… wpaść?
– I co będziemy robić? – Remmy postanowił trochę się z nim podroczyć.
– Nie wiem, grać w scrabble. A jak myślisz, co będziemy robić? – Oczy Ignacia szybko omiotły otoczenie, by sprawdzić, czy nikt w pobliżu ich nie podsłuchuje.
– Hej, Nacho, ale chujowo dzisiaj broniłeś gole. Sam prawie strzeliłem, a nie jestem nawet napastnikiem. – Patricio Gamboa przerwał im rozmowę, podchodząc do baru po bezalkoholowe napoje dla siebie, Ruby i Olivii, która niestety przyczepiła się do nich na imprezie.
– Za to dobrze boksuję, Gamboa, więc stul pysk, póki jestem miły. – Syn ordynatora pogroził mu pięścią, ale chwilę później zamienił się w aniołka, kiedy do baru podeszła Francesca Estrada. – Pani Estrada, dobry wieczór.
– Ach, Ignacio, dobry wieczór. – Przywitała się, uśmiechając się promiennie i prosząc barmankę o mrożoną herbatę. – Miło, że pokazałeś Lily okolicę. Jest tutaj nowa i zna niewiele osób. Czuję się spokojniejsza, wiedząc, że zdobywa przyjaciół.
– Oczywiście, pani Estrada. Liliana jest w dobrych rękach. – Młody dżentelmen to zdecydowanie nie był obraz, który pasował do Ignacia Fernandeza. Kiedy kobieta odeszła, zerknął na zdegustowanego Remmy’ego. – Co jest?
– Pani Estrada… może się z nią umów. Nie jest to co prawda Dayana Cortez, pewnie nie rozkłada nóg przed byle jakim gówniarzem, ale przynajmniej ma klasę.
– Głupi jesteś? – Nacho zrobił wielkie oczy. – Mnie interesuje Lily, a nie jej matka.
– Świetnie, więc może zaproś do domu Lily, skoro tak bardzo lubisz spędzać z nią czas.
– Jesteś zły? – Nacho nie uzyskał jednak odpowiedzi na swoje pytanie, bo Remmy odszedł, znikając w tłumie uczniów.

***

Stał w lekkim oddaleniu od reszty znajomych, mając ochotę jak najszybciej stąd zniknąć. Powstrzymywała go jedynie Nela, która zdawała się dobrze bawić, co było do niej niepodobne. Rzadko widział, jak jego siostra się uśmiecha, więc postanowił zacisnąć zęby dla niej, ten jeden jedyny raz. Wydawało mu się to jedną wielką farsą, by organizować imprezę urodzinową tydzień po terminie, no ale w końcu Quen żył nadal w błogiej nieświadomości i tylko nieliczni w barze El Gato Negro zdawali sobie sprawę z tego, że pełnoletniość osiągnął już dobry tydzień temu.
– Hej, Jordi, zobacz! – Ella Castellano wyhamowała przed nim, niemal wciskając mu w twarz swój telefon komórkowy. – Ktoś wpłacił tyle pieniędzy na moją zbiórkę! Mówiłam, że dam radę!
– Wow, nie sądziłem, że uda się tyle zebrać. – Zmrużył oczy, udając, że próbuje odczytać kwotę od anonimowego darczyńcy, którą sam przecież przelał tuż po tym, jak dostał pieniądze za sesję zdjęciową od Astrid. Ella nie miała o tym rzecz jasna pojęcia, a on nie zamierzał jej o tym informować. Wiedział, że to nadal niewystarczająca suma, ale było warto, by zobaczyć szeroki uśmiech na twarzy dziewczynki. – Może powinnaś pokazać Basty’emu, że uda wam się zebrać pieniądze bez sprzedaży domu.
– No może… – Trzynastolatka spuściła głowę i schowała telefon do kieszeni. Bała się porozmawiać z tatą, bo jeszcze kazałby jej zwrócić wszystkie datki.
– A co ty tu w ogóle robisz? Dzieci mogą przebywać w El Gato Negro?
– Wypraszam sobie! – Oburzyła się, zakładając ręce na piersi. – Tina mnie zaprosiła, mam robić za przyzwoitkę.
– Przyzwoitkę dla Valentiny? – Jordan prychnął lekko po tych słowach. Oburzenie na twarzy Elli było bardzo zabawne.
– Tak ogólnie, żebyście nie rozrabiali.
– To nam raczej nie grozi, za to Tina cały wieczór robi maślane oczy do księżulka. – Brodą wskazał barmankę, która rozmawiała w najlepsze z Arielem przy barze. Nie mógł się powstrzymać i parsknął śmiechem raz jeszcze.
– Ej, bez takich, przecież to ksiądz! – Ella rozdziawiła szeroko buzię, patrząc to na ciotkę, to na księdza, to znów na swojego sąsiada. – Nabijasz się ze mnie, tak?
– Gdzieżbym śmiał. – Guzman musiał zacisnąć mocno usta, by nie roześmiać jej się w twarz. – Jesteś jeszcze mała i niewiele rozumiesz.
– Nie jestem mała!
– Dobrze, dobrze, nie jesteś – zgodził się dla świętego spokoju. – Ale mało wiesz o związkach damsko-męskich. Widzisz, jak ona odrzuca do tyłu włosy? – Wskazał palcem siostrę Anity, która rzeczywiście odrzucała długie włosy w trakcie rozmowy z księdzem. – Flirtuje z nim.
– Skąd wiesz?
– Znam ten typ.
– I tak po prostu sobie tutaj stoisz i analizujesz ludzi? – Ella podparła się pod boki, spoglądając na przyjaciela podejrzliwie. – Jaki masz w tym cel, Jordanie Leopoldzie Guzmanie?
– Jak to jaki? Muszę trzymać rękę na pulsie. – Chłopak wypiął pierś, chcąc pokazać, że stoi na posterunku. Wywołał tym samym szeroki uśmiech na twarzy koleżanki. – Valentina jest dla mnie jak rodzina. Muszę wiedzieć, czy nie kręcą się wokół niej jakieś szemrane typy. To samo tyczy się ciebie – jakby jakiś gnojek się do ciebie zbliżył, mógłbym porachować mu kości. Ten twój chłoptaś Jaime wydaje mi się podejrzany…
– To nie jest żaden mój chłoptaś, tylko mój przyjaciel! – Tupnęła nogą, robiąc się czerwona ze złości.
– Niech ci będzie, mała. – Jordan zrobił niewinną minkę, udając, że jej uwierzył.
– Naprawdę! Dlaczego nikt nie wierzy, że dziewczyna i chłopak mogą się po prostu przyjaźnić? Ugh! – Dała upust swoim emocjom, wzdychając i oplatając się ramionami. Jordi uśmiechnął się pod nosem. – Nie tańczysz? – zapytała po krótkiej ciszy, widząc, że on stroni od towarzystwa.
– Nie lubię tańczyć.
– Ze mną tańczyłeś na balu bożonarodzeniowym.
– Zawsze robię wyjątek dla najfajniejszej dziewczyny na sali.
– Głupek. – Ella prychnęła lekko, ale było jej go trochę żal. Nie pytała o to, co wydarzyło się na meczu, a może raczej przed jego rozpoczęciem, bo nie chciała wprowadzać go w jeszcze bardziej depresyjny nastrój. Widziała jednak, że był podenerwowany. – Myślę, że ktoś chciałby zatańczyć z tobą.
– Co?
Nie odpowiedziała, tylko zniknęła w tłumie, zostawiając go w towarzystwie nastolatki, która do niego podeszła.
– Dlaczego stoisz tak sam, nie chciałbyś się do nas przysiąść?
Odwrócił głowę w stronę Liliany Paredes, która zaszła go z boku z nieśmiałym uśmiechem. Jeszcze nie zdążyła dowiedzieć się o nim kilku ważnych faktów, a mianowicie tego, że nie lubił się socjalizować.
– To męczące, prawda? – zauważyła, stając tuż obok i opierając się o ścianę baru. – Wciąż się uśmiechać i zabawiać wszystkich rozmową. Znam to – czasami ma się ochotę po prostu milczeć, ale tutaj wszyscy są tak mili, że fajnie spędza się z nimi czas.
– Masz ochotę milczeć, czy po prostu Olivia nie daje ci dojść do głosu? Buzia jej się nie zamyka od kiedy pamiętam. – Jordan uśmiechnął się półgębkiem, wzrokiem wyłapując blondynkę, która siedziała przy jednym z okrągłych stolików w barze. Nawet teraz zabawiała wszystkich rozmową, nie pozwalając innym zabrać głosu.
– Och, nie, Olivia jest bardzo miła. Reszta dziewczyn też – dodała, szybko kręcąc głową, jakby bała się, że weźmie ją za plotkarę, która obmawia koleżanki za plecami. Zapewnił ją, że wcale tak nie pomyślał. – Po prostu wszystko jest dla mnie nowe i czuję, że inni mnie oceniają. Chciałabym, żeby mnie zaakceptowali.
Nie miał serca tłumaczyć jej, że szukanie akceptacji w tym stadzie sępów graniczyło z cudem. Lily miała jednak pewną przewagę – była ładna, z dobrej rodziny, wiele osób chciało się z nią zaprzyjaźnić, choć pewnie nie z dobrych pobudek. Zamiast tego zerknął na koleżankę z ciekawością. Tego dnia również ubrała się wyjątkowo starannie i od razu było widać, że tutaj nie pasuje. Podczas gdy Olivia Bustamante, Anna Conde i reszta popularnych dziewczyn odsłaniały zawsze sporo ciała, Lily wolała raczej klasyczny ubiór w stylu Audrey Hepburn. Mała czarna, którą na siebie włożyła była bardzo elegancka, a choć Jordan nie bardzo znał się na modzie, znajomość z Marisą Ruiz Fernandez pozwalała mu mniemać, że był to ciuch z wyższej półki. Może właśnie dlatego Anakonda patrzyła na Lilianę tak nienawistnym spojrzeniem. Córka Francesci włosy spięła w wysoki kok i ozdobiła kokardką, a zamiast krzykliwej biżuterii postawiła na minimalizm i drobne kolczyki z uroczymi perełkami. Była przyzwyczajona do wystawnych przyjęć, bankietów i balów w ambasadzie. Impreza w Czarnym Kocie musiała być dla niej szokiem kulturowym.
– Przyzwyczaisz się – powiedział jej tylko, bo w końcu każdy w końcu się przyzwyczajał. Miał jedynie nadzieję, że Lily nie da się zepsuć temu towarzystwu. Była zupełnie inna, urocza w swojej nieświadomości, a to w dzisiejszych czasach było raczej rzadko spotykane.
– Mogę cię zapytać o to, co stało się na meczu? – zwróciła się do niego szeptem, martwiąc się, że może nie powinna o tym wspominać.
Jordan nie miał jej za złe, to naturalne, że ją to interesowało. Przyszła na mecz z matką, wujem i całą jego rodziną. Na pewno musiała przeżyć szok, widząc jak chłopak, z którym tak miło jej się gawędziło i którego ojciec przyjaźnił się z Victorem, obija gębę kapitanowi przeciwnej drużyny i większość czasu spędza na ławce rezerwowych.
– Mówiłeś, że tylko kopiesz piłkę. Nie wspominałeś, że też boksujesz – dodała, wysilając się na żart, ale spoważniała, widząc, że wcale go nie rozśmieszyła.
– Gdybyś poznała Yona Abarcę tak jak ja, zrozumiałabyś, że czasami nawet święty by nie wytrzymał. – Guzman na samą wzmiankę o Yonie poczuł, że coś przewraca mu się w żołądku.
Abarca przyszedł na imprezę, a jakżeby inaczej. Nie przegapiłby okazji, by zakręcić się wokół Veronici i zaznaczyć swojego terenu. Nawet teraz szukał po sali jej towarzystwa, a Jordan uznał to za niezwykle żałosne. Nie podobało mu się, że Yon się tutaj kręcił, a jeszcze bardziej nie podobało mu się to, że kręcił się też koło Vedy, a może raczej to ona zaczepiała Abarcę.
– Hej, robimy karaoke. Zaśpiewacie? – Primrose odnalazła ich podpierających ścianę i zamachała im przed oczami podkładką z listą piosenek do wyboru.
– Karaoke? Och nie, ja nie śpiewam. – Lily uśmiechnęła się przepraszająco. – Ja tylko gram na harfie.
– Będzie fajnie, nie musi być idealnie. To ma być zabawa – próbowała ich przekonać dziewczyna, ale z marnym skutkiem. – Guzman?
Jordan posłał szybkie spojrzenie Lily. Musiał przyznać przed samym sobą, że lubił z nią rozmawiać – niewiele o nim wiedziała, nie znała jego złej reputacji, nie słyszała głupich plotek i historii o klątwie. Czasami miło było poudawać kogoś innego, a przynajmniej pobyć inną wersją samego siebie. Dziewczyna nie wiedziała o jego pasji do muzyki, zataił to już podczas pierwszego spotkania i jakoś nie odczuwał chęci, by dzielić się tym faktem ze swojego życia – tym, który od zawsze był w jego domu traktowany jako coś wstydliwego.
– Ja gram tylko w piłkę – odparł tylko, a Rosie wywróciła oczami, bo znała już jego głupie odzywki i wcale jej one nie dziwiły. Odeszła, by zapytać resztę znajomych.
W tym momencie Veda próbowała wyciągnąć na parkiet Yona, a Jordan poczuł silną ochotę, by dokończyć to, co zaczął dzisiaj na boisku.
– Chcesz zobaczyć coś zabawnego? – zapytał Lilianę znienacka.
Dziewczyna wydawała się być zaintrygowana i pokiwała głową ciekawa co takiego przygotował. Pociągnął ją za kulisy sceny, gdzie znajdował się sprzęt muzyczny. Wcisnął kilka guzików, odchrząknął kilka razy, by rozgrzać struny głosowe i włączył mikrofon, przemawiając do niego spokojnym głosem, który rozległ się wewnątrz baru prosto z głośników. Gdyby panienka Paredes nie wiedziała, że to Jordan, pomyślałaby, że to ktoś inny wymawia te słowa. Brzmiał jak jeden z tych głosów w centrach handlowych, który informował o znalezionych zgubach albo przypominał o rychłym zamknięciu sklepów.
– Właściciel niebieskiej Hondy Civic o numerze rejestracji NLZ-17-89 proszony jest o przestawienie auta. – Jordan wczuł się w rolę, a to go odprężyło. Dawno nie robił tego typu dowcipów. – Auto znajduje się w niedozwolonej strefie parkowania. Powtarzam, właściciel niebieskiej Hondy Civic, proszę przestawić auto, w przeciwnym razie zostanie odholowane.
Lily pojęła w czym rzecz i wyjrzała zza kulis, by przekonać się, czy dowcip Guzmana się powiódł. Yon Abarca uciekł z parkietu i wybiegł z baru, bojąc się o swój samochód.
– Jak to zrobiłeś? – spytała go jednocześnie zdumiona i rozbawiona. Wskazała na mikrofon w dłoniach Jordana. – Brzmiałeś jak nie ty.
– Jak byłem mały, chciałem podkładać dubbing do bajek – wyjaśnił, wzruszając ramionami. – Ta umiejętność przydawała się, kiedy z Felixem obdzwanialiśmy ludzi, wkręcając ich w różne rzeczy. Ojciec Horacio zawsze był taki naiwny… Kiedyś spędził kilka dni wymieniając wszystkie lampy na plebanii, bo zadzwoniliśmy i powiedzieliśmy, że według nowych standardów dla stanu Nuevo Leon musi mieć energooszczędne żarówki. – Jordan nie mógł się powstrzymać i zaśmiał się na samo wspomnienie. – A Ivan był przekonany, że ma cichą wielbicielkę, bo wysyłaliśmy mu czekoladki i laurki.
– Czyli to prawda, że sprowadzałeś Felixa na złą drogę? Słyszałam, jak Quen o tym mówił.
– Choć bardzo chciałbym sobie przypisać wszystkie zasługi za te dowcipy, to jednak złoty medal wędruje do Felixa. Przez jego pomysł zamknęli kąpielisko w miejscowym jeziorze przez rzekomo wykryte bakterie E.coli w wodzie. – Guzman tym razem miał prawdziwie rozmarzony wzrok. To były czasy. – Kiedy Basty się dowiedział, że to nasza sprawka, mieliśmy niezłe kłopoty, ale to nic w porównaniu z tym jak nas znienawidzono w szkole. Jezioro to jedyna atrakcja w Publo de Luz latem, a przez nas dzieciaki miały zepsute całe wakacje.
– Ale to musiało być miłe.
– Co takiego? – Zdziwił się i zerknął na nią zaintrygowany.
– Mieć taką osobę, na której można było polegać. Kryliście się nawzajem i mogliście na siebie liczyć, nawet jeśli wszyscy inni sprzymierzyli się przeciwko wam.
Nic nie powiedział, bo dziewczyna utrafiła w samo sedno. Jordan nie potrzebował mieć licznej grupy przyjaciół, wystarczył mu Felix i ich wspólne dokazywanie. Castellano był dla niego jak brat i bardzo przeżył ich kłótnię o kradzież eseju. Jednak powrót do poprzedniej relacji był niemożliwy z wielu różnych powodów.
– Dlaczego już się nie przyjaźnicie? Mieszkacie naprzeciwko siebie, ale nie zauważyłam, żebyście byli blisko. – Dziewczyna wpatrywała się w niego z ciekawością. Kiedy mówił o Felixie i wspominał dziecięce wygłupy, oczy aż mu błyszczały. Nie rozumiała, jak to możliwe, by taka przyjaźń została zerwana ot tak.
– Ukradłem jego esej, wysłałem na konkurs jako swój i wygrałem. To znaczy on wygrał, ale ja zgarnąłem zasługi – wyznał, nie informując jej o pozostałych szczegółach historii – o tym, że to tak naprawdę jego matka wysłała tę pracę przez pomyłkę i że on próbował to naprawić. Był winny i nie zamierzał się usprawiedliwiać. – Nie jestem miłym gościem, Lily – dodał na koniec, jakby wolał ja ostrzec, że z kimś takim jak on lepiej było się nie przyjaźnić.
– Pozwól, że sama to ocenię.

***

Nie miał oficjalnego zaproszenia na imprezę, ale i tak się na nią wprosił. Patricio został zaproszony przez Ruby, która kumplowała się z tym niedorajdą solenizantem Ibarrą, więc Yon po prostu przyjechał z nimi na doczepkę. Wzrokiem szukał Veronici i nie było trudno ją zauważyć, bo zawsze wyróżniała się w tłumie. Nie wiedział, czego właściwie oczekuje – że dziewczyna rzuci się do jego stóp, że będzie mu opatrywała rany niczym w jakimś kiczowatym filmie, które tak namiętnie pochłaniała Veda Balmaceda? Nie miał żadnych ran, ale policzek palił go przez cały czas, a to było dużo bardziej upokarzające. Zdobył to co chciał, zagrał świetnie, skauci byli pod wrażeniem, więc dlaczego czuł się tak parszywie? Tak naprawdę niczego nie osiągnął. Ona nadal go nie dostrzegała, a on był głupkiem, bo dobrze wiedział, że kiedy zadzwoni, on i tak rzuci wszystko i do niej pojedzie.
Rozdziawił szeroko oczy ze zdziwienia, kiedy poczuł jak coś chłodnego dotyka jego różowego policzka. Veda wyrosła przy nim jak spod ziemi, co sprawiło, że odskoczył lekko, chwytając się za serce. Miała talent pojawiania się w najmniej spodziewanym momencie. Przyłożyła do jego policzka zimną butelkę coca coli.
– Nie boli mnie – powiedział stanowczo, jakby chciał podkreślić, że nie jest mięczakiem. Musiał to przy niej robić coraz częściej, bo chyba zaczynała go mieć za zbyt miękkiego.
– Zatańczysz? – zapytała z entuzjazmem, wskazując na parkiet, na którym wirowało kilka osób. – Nikt nie będzie widział, ludzie są zbyt zajęci sobą. A ona chyba woli tańczyć z kimś innym.
– Pewnie, dobij mnie i ty – mruknął cicho, ale ku swojemu własnemu zdumieniu dał jej się poprowadzić na parkiet.
– Nie mówiłeś nic o swojej szafce. Nie podobało ci się, jak ją udekorowałam? – zapytała z lekko zasępioną miną. Rosie mówiła, że jeśli Abarce nie spodoba się szafka, to jest dupkiem. Cóż, on był dupkiem przez większość czasu.
– To byłaś ty? Dlaczego mnie to nie dziwi, chyba mnie śledzisz. – Chyba zreflektował, że zabrzmiał zbyt ostro, bo westchnął tylko i dopowiedział: – Dzięki za przystrojenie szafki, to miłe, że chociaż ty o mnie pomyślałaś.
– Dlaczego nie możesz podziękować jak normalny chłopiec?
– Jestem normalny. Jak inaczej mam podziękować?
– Po prostu powiedz „dziękuję, Vedo, za przystrojenie szafki”. Nie musisz dodawać nic więcej, to krzywdzące. Nawet jeśli wolałbyś, żeby ktoś inny to zrobił, powinieneś po prostu ugryźć się w język. Mama mówi, że czasami lepiej nie mówić wszystkiego.
Yon spojrzał na nią lekko przymrużonymi oczami. To ona była tą, która zwykle mówiła za dużo, a oto udzielała mu reprymendy. Miała rację, więc ugryzł się w język tak jak radziła.
– Dziękuję za przystrojenie szafki. To bardzo miłe z twojej strony – powtórzył, kiwając się lekko w rytm muzyki, czym najwidoczniej sprawił dziewczynie przyjemność, bo uśmiechnęła się szeroko.
– Nie było to takie trudne, prawda? – zapytała zawadiacko, po czym chwyciła go za ręce i położyła je sobie na biodrach. – A talię mam tutaj.
Patrzył na nią w niemym zdziwieniu, zastanawiając się, jak to możliwe, że taka osóbka jak ona była tak śmiała. Zawsze wydawało mu się, że osoby z autyzmem są nieco wycofane i stronią od ludzi, ale może ona była inna. Było w niej coś wyjątkowego i intrygującego, musiał to przyznać.
– Fajnie, ale wolę nie narazić się twojemu szeryfowi. Molina może mi pourywać łapy, jeśli położę je nie tam, gdzie trzeba – zauważył całkiem rozsądnie, wzrokiem szukając w tłumie opiekuna Vedy. Wiedział, że ten gdzieś się tutaj kręcił. – Lubię swoje ręce.
– Ja moje też – oznajmiła, przyglądając się swoim szczupłym nadgarstkom, które oparła na jego ramionach. – Bez dłoni kiepska by była ze mnie wiolonczelistka. Ale ty przecież nie potrzebujesz rąk do gry w piłkę, prawda?
Zanim zdążył zaprotestować, przysunęła się do niego jeszcze bliżej tak, że w kolorowych światłach baru mógł dostrzec jak jej piegi na twarzy połyskują jakby obsypane brokatem.
– W sumie masz rację – stwierdził, przekrzywiając głowę, jakby się nad tym zastanawiał. – Więc lepiej niech rwie łapy zamiast nogi z tyłka.
– Co?
– Nic, nic.
Parsknął krótkim śmiechem na widok jej miny. Po raz pierwszy od dawna miał okazję się rozluźnić, ale wciąż nie był w stanie. To był ciężki okres, a dzisiejszy dzień dodatkowo dał mu w kość.
– Pobiliście się o Veronicę, prawda? – zagadnęła go brunetka, trochę go tym zaskakując. – Ona dekorowała szafkę Jordana, chyba zrobiło ci się przykro, dlatego powiedziałeś mu coś złośliwego, a on stracił nad sobą panowanie. Czasami ma problemy z gniewem.
– Mało powiedziane. – Abarca prychnął, bezwiednie pocierając policzek, który nadal go palił. Sukinsyn walił mocno. – Nie pobiliśmy się o Veronicę, nie wiem skąd to stwierdzenie. Guzman jak zwykle dramatyzuje.
– Wiesz, że jemu nie podoba się Veronica, prawda? On jej nie lubi w ten sposób.
– Ha! Proszę cię… – Nastolatek nie mógł powstrzymać kpiącego uśmieszku. – Robił do niej maślane oczy od zawsze. Nawet kiedy chodził z Dalią, to w Vero był zapatrzony. Przychodził na mecze siatkówki tylko po to, by popatrzeć na Veronicę, a Dalia była głupia. Przykro mi, ale takie są fakty – była głupia, bo uganiała się za nim i była zaślepiona w tego gnoja, choć on miał ją gdzieś.
– Dziewczyny czasami głupieją na punkcie chłopców, którzy im się podobają, ale to samo można powiedzieć o chłopakach – nie jesteś o wiele lepszy, jeśli uganiasz się za kimś, komu się nie podobasz.
– A co ty możesz o tym wiedzieć? Nie znasz mnie. – Yon odsunął się od niej lekko, patrząc na nią wcale nie ze złością, raczej ze smutkiem i rezygnacją.
Pierwszy raz go takim widziała i wydawała się być zaciekawiona. On jednak nie mógł już się skupić, bo z głośników popłynął komunikat, który go zainteresował:
Właściciel niebieskiej Hondy Civic o numerze rejestracji NLZ-17-89 proszony jest o przestawienie auta….
– Cholera – warknął sam do siebie, w kieszeni szukając kluczyków. – Sorry, muszę lecieć.
Wybiegł z baru, oddychając głęboko. Nie cierpiał wsi, ale sam musiał przyznać, że jakość powietrza w Pueblo de Luz była dużo lepsza niż w San Nicolas de los Garza. Dopadł do swojego auta i dokonał oględzin.
– Szlag! – warknął ze złością, kiedy zdał sobie sprawę, że padł ofiarą głupiego dowcipu. Nie miał już jednak ochoty wracać do środka. Veronica pewnie świetnie się bawiła ze swoimi głupimi przyjaciółmi, a Patricio zbyt był zajęty z Ruby. Nie chciał jednak wracać do domu i odpowiadać na pytania matki, która pewnie widziała mecz i ciekawiło ją, co powiedzieli mu skauci. Było jedno miejsce, w które zapragnął się udać, by pobyć trochę w samotności. Szybko okazało się jednak, że samotność nie jest mu pisana. – Pomyliłaś samochody – zwrócił się do Vedy, która usadowiła się bezceremonialnie na przednim siedzeniu obok kierowcy.
– Impreza mnie znudziła. Jedziesz do domu?
– Nie. Możesz wysiąść? – Stanął z ręką na klamce drzwi swojego auta i minę miał totalnie zrezygnowaną.
– A mogę jechać z tobą? Masz okazję, żeby podziękować mi za udekorowanie szafki. Napracowałam się.
– Skoro tak to ujmujesz... – Pokręcił głową, wsiadł i zatrzasnął drzwi. – Zapnij pasy.

***

Razem z Caroliną postarały się, by wszyscy dobrze się bawili – zamówiły przekąski i napoje, wymyśliły atrakcje w postaci karaoke i tańców, a uczniowie zaproszeni na imprezę wydawali się spędzać miło czas. Nela sama była zdziwiona, że wytrwała tak długo w towarzystwie znajomych, bo zwykle nie czuła się zbyt komfortowo w tłumie ludzi. Większość uczniów w szkole ją peszyła, a doświadczenia z poprzedniej placówki w San Nicolas de los Garza nauczyły ją, że lepiej się nie wychylać i nie rzucać się w oczy, bo inni chętnie to wykorzystują i nabijają się z tych, którzy nie potrafią się obronić. Marianela Guzman wiedziała, że gdyby jej bracia nie byli tak popularni, pewnie większość przerw musiałaby spędzać w toalecie, a tak dzięki ich protekcji musiała jedynie znosić krzywe spojrzenia i obmawianie za plecami. Przemoc słowna była jednak dużo bardziej bolesna od tej fizycznej, a ona zamknęła się w sobie z pełną świadomością, że nie pasowała do świata, w którym przyszło jej żyć.
Ojciec był szanowany w społeczeństwie, miał posłuch i dobrą renomę, a matka umiała sobie utorować drogę dzięki swoim nietuzinkowym pomysłom i ciętemu językowi. Nela wiedziała, że jest dla wszystkich wielkim rozczarowaniem, bo nie posiadała żadnego wielkiego talentu. Ba! Miała dwie lewe ręce do wszystkiego, więc kiedy Carolina poprosiła ją o pomoc w przygotowaniu przyjęcia urodzinowego dla Quena, zgodziła się bez wahania, by choć na coś się przydać. Było nawet całkiem miło i kilka osób pochwaliło jej papierowe ozdoby i światełka, które wieszała z Felixem, a ona czuła się mile połechtana – choć raz w życiu czuła się potrzebna. Jednak komplementy, nawet tak niskich lotów, potrafiły być peszące, bo nie była do nich przyzwyczajona. Nawet bliscy znajomi potrafili wprawić ją w zakłopotanie, rozpoczynając z nią uprzejmą rozmowę, szczególnie Olivia Bustamante, która posiadała niezwykły talent mówienia bez przerwy na zaczerpnięcie oddechu. Nela nie była interesującą osobą, nie miała zbyt wiele do powiedzenia, kiedy dziewczyny z klasy wypytywały ją, w jakich sklepach lubi robić zakupy albo którego fryzjera poleca. Miała siedemnaście lat, ale wolała siedzieć w domu, niż chodzić po galeriach handlowych i kupować kosmetyki. Właściwie to nigdy nawet się nie malowała i nie wiedziała, czy by potrafiła.
Olivia zmęczyła ją do tego stopnia, że poszła usiąść sobie przy barze z daleka od tego zgiełku. Popijała wodę z wysokiej szklanki, wzrokiem próbując odnaleźć w tłumie jedyną osobę, z którą miała ochotę pogawędzić tego wieczoru. On był jednak zajęty zabawianiem rozmową swoich znajomych, więc Nela siedziała cichutko, podziwiając go tylko z daleka.
– Poproś go do tańca. – Adora usiadła koło niej, uśmiechając się lekko na widok czerwonych policzków koleżanki. – To nic takiego, dwójka przyjaciół może ze sobą zatańczyć.
– Nie chcę nikomu przeszkadzać. Poza tym mam dwie lewe nogi do tańca – usprawiedliwiła się szybko, uwagę skupiając na swojej szklance wody, którą wypiła do dna.
– Nie przesadzaj, nie trzeba być zawodowcem, a poza tym Felix ma poczucie rytmu, więc cię poprowadzi. – Garcia szturchnęła koleżankę ramieniem, jakby dawała jej ukryte sygnały, ale szybko zrozumiała, że tylko bardziej speszyła Nelę, która odwróciła głowę, by nie było widać jej rumieńców.
– Wolę posiedzieć tutaj. On jest zajęty, ma mnóstwo znajomych – stwierdziła tylko Nela, prosząc barmankę o dolewkę wody.
– Od kiedy to mój siostrzeniec jest taki rozchwytywany? – Valentina parsknęła śmiechem, nalewając dziewczynom napoje i wychylając się za kontuar, by przyjrzeć się Felixowi. – Ta laska się go uwiesiła jak rzep psiego ogona. Kto to taki?
– Irene Souza – wyjaśniła Adora, wędrując za wzrokiem Valentiny do miejsca, gdzie Felix wykręcał się od konieczności zatańczenia z koleżanką z drużyny pływackiej. – Jest na biol-chemie.
– Chcesz zatańczyć z Felixem? – Valentina uśmiechnęła się, jakby coś knuła, kiedy zwracała się do Neli. – Mogę go zawołać i…
– Nie, nie, proszę, tylko nie to!
Marianela wyglądała, jakby miała się zaraz rozpłakać na samą myśl, że koleżanki mogły to zrobić. Przyjaźniła się z Felixem od dziecka i chociaż od zawsze po cichu do niego wzdychała, nigdy nie śmiałaby wykonać żadnego ruchu. Nie tylko dlatego, że była totalnie aspołeczna, ale też dlatego, że wiedziała, jaki byłby tego efekt. Przecież to oczywiste, że Castellano nie odwzajemniał jej sympatii. Lubił ją jak kuzynkę, sąsiadkę, którą zawsze trzeba było ratować z opresji. Nigdy nie spojrzałby na nią inaczej, a ona też wcale tego nie oczekiwała. Był jednak jedyną osobą, w której towarzystwie dobrze się czuła i z którą konwersowała bez jakiegoś większego zakłopotania, bo tak dobrze się znali.
– Spokojnie, niczego nie zrobię. Za kogo wy mnie wszyscy macie? – Valentina wzniosła oczy do sufitu. – Ale jeśli o mnie chodzi, to popieram.
– Co popierasz? – Adora upiła łyk lemoniady, patrząc z ciekawością na barmankę, która zdawała się doskonale wiedzieć, co w trawie piszczy wśród młodzieży.
– Zdrowe, normalne związki, a nie toksyczne przywiązanie albo uganianie się za kimś spoza twojej ligi. – Valentina roześmiała się w głos, palcem wskazując na Ignacia Fernandeza, który próbował swoich sił u Liliany Paredes, a ona zbyt była grzeczna, by go spławić. – Panienka z dobrego domu, to praktycznie księżniczka tylko w politycznej sferze. Co ona niby miałaby robić z takim niedorajdą jak Fernandez? Wy, dzieciaki, musicie mierzyć siły na zamiary. Ale u ciebie, moja droga, dobra robota – dodała na koniec, puszczając oczko do Adory. – Marcus to świetny chłopak. Też jest nastoletnim gamoniem i robi głupoty, ale dużo mniejszego kalibru niż te głupki Felix i Quen.
– Dzięki, chyba. – Adora wysiliła się na uśmiech, nie wiedząc, czy Tina stroi sobie z niej żarty czy mówi poważnie.
Wydawało się, że barmanka ma niezłą frajdę, obserwując te wszystkie nastoletnie dramy. Zresztą sama je o tym poinformowała.
– Lubię sobie na was patrzeć i widzieć, jakie głupoty odwalacie – oznajmiła, opierając się przedramionami o kontuar. – Macie naście lat, to czas żeby się wyszaleć. Póki macie jeszcze możliwość, korzystajcie.
– Ty nigdy nie chodziłaś na imprezy, Tina? – zagadnęła ją Adora, popijając lemoniadę. Siostra Anity wydawała się być rozrywkową dziewczyną.
– Nie za bardzo, przez większość mojej licealnej kariery siedziałam w poprawczaku. – Vidal zaśmiała się ponuro, wprawiając swoje towarzyszki w lekką konsternację. – Tam to była walka o przetrwanie, nie miałam czasu na jakieś nastoletnie romanse i szkolne potańcówki. Trochę mi szkoda, że mnie to ominęło. Dlatego korzystajcie, póki możecie. Obserwowanie was jest lepsze niż telenowela – stwierdziła na koniec, śmiejąc się do rozpuku i pokazując kilku uczniów palcem. – Wychodzą z tego niezłe miłosne wielokąty. To bardziej komiczne niż te rozterki elity z Manhattanu, no wiecie z tego serialu, co ogląda Veda. Jak to leciało?
– „Plotkara”? – Raquel dosiadła się do dziewczyn, które spojrzały na nią zaciekawione. – Anita ma kablówkę, a ja nie bardzo lubię wychodzić. Zresztą szeryf twierdzi, że powinnam uważać.
– Szeryf. – Valentina prychnęła tylko jeszcze głośniej. – Największy dzieciak z nich wszystkich. Robi podchody z moją siostrą od kiedy mieli po dziesięć lat, to już się robi nudne.
– Anita i Ivan? – Marianela miała minę, jakby ktoś ją uderzył. Była tak niewinna, że nie sposób się było na nią złościć. Wyglądała, jakby odkryła właśnie jakiś wielki sekret.
– Ano Anivan, Ivanita, jak zwał tak zwał. Nie wiecie dziewczyny, że największe love story zaczynają się od nienawiści, a przynajmniej od wzajemnej niechęci? Chodzi o pasję i namiętność, Osvaldo Fernandez zawsze to powtarzał. Lubiłam go słuchać, jak sobie trochę popili z Ulisesem. – Valentina ukryła twarz w dłoniach, przypominając sobie stare dzieje.
– Ivan lubi Anitę? – Nela wzrokiem wyłowiła z tłumu swojego wuja, który czuwał nad nastolatkami, dając wszystkim znać, że jest posiadaczem odznaki policyjnej, więc powinni się pilnować.
– Skarbie, jest w niej zakochany od dziecka. – Tina uświadomiła młodszą koleżankę, patrząc na nią z politowaniem.
– Ale był mężem cioci Debbie.
– To prawda, ale… – Barmanka podrapała się po głowie, szukając odpowiednich słow. – Czasami, kiedy pojawia się dziecko, facet staje na wysokości zadania. Zresztą to samo zrobił twój ojciec z twoją matką… Przepraszam. – Zdała sobie sprawę, że odrobinę za bardzo popłynęła, bo Nela znów miała minę, jakby się miała zaraz rozpłakać. – Ivan zawsze kochał się w Anicie, ale ona chodziła z Bastym. Teraz nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wreszcie spotkali się w pół drogi, ale mam wrażenie, że moja siostra wcale nie jest taka inteligentna, jak myślałam.
– Anita chodzi z Gianlucą – przypomniała jej Raquel, w gruncie rzeczy z ciekawością przysłuchując się opowieści Valentiny. Nie znała jeszcze za dobrze swojej opiekunki, a perspektywa jej młodszej siostry była całkiem interesująca.
– Tak, ale Gianluca jest… – Ucięła, nie bardzo wiedząc, jak może to powiedzieć. Czuła się tak, jakby objawiała tym trzem nastolatkom jakąś ważną życiową prawdę, a przecież sama też nie była bardzo doświadczona. Była cztery lata starsza od nich, ale mogła się poszczycić tylko pobytem w poprawczaku i pozwem przeciwko swojej macosze, to nie były powody do dumy. – Gianluca jest nudny – wytłumaczyła, mówiąc to z ciężkim sercem. – Znam moją siostrę jak własną kieszeń i ona potrzebuje stymulacji.
– Stymu… stymulacji? – Marianela prawie opluła się wodą, mając wrażenie, że rozmawiają na tematy niemal erotyczne. Adora uśmiechnęła się do niej przyjaźnie.
– Anita chyba po prostu lubi adrenalinę – wyjaśniła, szukając poparcia u pozostałych dziewczyn. – Prawda?
– Tak, kiedyś była niezłą żyletą, ale związek z Bastym trochę ją utemperował. Myślę, że gdzieś w niej nadal drzemie ta „szalona Anita”, jak ją nazywali w szkolnych czasach. Ona i Ivan do duet wybuchowy, pasowaliby do siebie jak ulał, choć pewnie przez większość czasu mieliby ochotę się udusić. Lubię Gianlucę, nie zrozumcie mnie źle, nudny nie zawsze znaczy zły, ale czy warto ustatkować się dla faceta, tylko dlatego, że nie pali, nie pije i nie będzie cię bił? To powinien być standard, o którym nie trzeba głośno mówić. Kobiety powinny móc swobodnie mówić o swoich wymaganiach i pragnieniach też. Kobieta też ma swoje potrzeby, wiecie?
– Ivan cały wieczór rozmawia z Francescą Estradą – zauważyła Raquel, wskazując na parę niedaleko nich. Tina tylko głośno westchnęła.
– Bo podobno żaden facet nie zapomina swojej pierwszej. Wy też nie zapomnicie swojego pierwszego, nawet jeśli bardzo byście chciały. – Valentina uśmiechnęła się smutno w stronę Adory. Znała Roque, potrafił być irytujący.
– Więc twierdzisz, że przeanalizowałaś całą szkołę pod kątem związków? – Raquel wyczuła lekkie napięcie i powróciła do pierwotnego tematu. – Wiesz, kto z kim kręci?
– Bez przesady, nie jestem wszechwiedząca. – Córka Vidala postanowiła być w tej sprawie szczera. – Ale przychodzicie często do Czarnego Kota, a ja znam Felixa i jego kumpli, więc umiem dodać dwa do dwóch. Tak więc… – Palcem wskazała na szeryfa stojącego niedaleko. – Pan szeryf Molina kocha się od lat w mojej siostrze, która z kolei romansuje z Gianlucą. Natomiast wszystko komplikuje też fakt, że Ivan mieszka z Eleną, przez co wiele osób sądzi, że żyją w konkubinacie. Najwidoczniej Francesce Estradzie wcale to nie przeszkadza, bo flirtuje z Moliną, od kiedy przyjechała do miasteczka. Mówcie co chcecie, ale wdowa, której mąż zginął w tragicznej katastrofie lotniczej nie tak dawno temu, chyba nie powinna się tak zachowywać…
– Po prostu jest miła. – Marianela wpatrywała się w słynną pianistkę jak urzeczona. Kobieta miała w sobie klasę i nie przypominała innych kobiet z miasteczka. Może dlatego Ivan tak chętnie spędzał z nią czas.
– Kiedy kobieta jest tak miła dla faceta, to znaczy że jest napalona. To znaczy pobudzona – poprawiła się, nie chcąc wpędzać Neli w jeszcze większe zakłopotanie. – Z kolei córka Francesci to urocza dziewczyna, nie szuka atencji, ale Ignacio Fernandez nie daje jej odetchnąć. Chciałby z nią zatańczyć, ale ona wolałaby tańczyć z kimś innym. Jest zbyt miła, żeby odmówić Nachowi.
– A z Ignaciem też ktoś by chciał zatańczyć, ale nie może, bo to wbrew normom społecznym – mruknęła cicho Nela, czym sprawiła, że wszystkie trzy spojrzały na nią zaintrygowane. – Tak tylko głośno myślę – wytłumaczyła i szybko zmieniła temat. – A Veronica lubi Felixa – szepnęła, patrząc na śliczną panienkę Serratos, która stała blisko Castellano i szeptali sobie coś na ucho.
– Nie, nie sądzę. – Valentina pokręciła szybko głową. – Tylko się przyjaźnią. Ona sama chyba nie wie, czego chce. Nie ulega jednak wątpliwości, że przez cały wieczór nie spuszcza wzroku ze swojego ex, więc radzę tobie, Adoro, żebyś wzięła go do tańca i zaznaczyła swoje terytorium. Marcus ma tendencję do bycia dżentelmenem, co osobiście bardzo w nim lubię, ale to wkurzające, kiedy nie potrafi powiedzieć lasce, by spadała na drzewo, kiedy nie jest nią zainteresowany.
– Może jest zainteresowany – szepnęła Raquel, pociągając sok przez słomkę. Jeszcze nie zdążyła się rozeznać w relacjach liceum Pueblo de Luz i nie miała pojęcia, że Adora i Marcus byli parą. Nie można jej było winić, w końcu tylko nieliczni mieli tę świadomość.
– Nie jestem jedną z tych dziewczyn – odezwała się Garcia de Ozuna, spojrzeniem szukając jednak swojego chłopaka, który gdzieś jej zniknął w klubie. W głowie miała słowa Valentiny o tym, że faceci nie zapominają swoich pierwszych. Może nie chodziło tylko o pierwszy raz, a związek w ogóle?
– Ta nastoletnia drama robi się coraz ciekawsza. – Valentina palcem wskazała na Irene, która knuła coś ze swoimi koleżanki w kącie. – Ta dziunia leci na mojego siostrzeńca, choć kompletnie tego nie rozumiem, ale on z kolei ma klapki na oczach i widzi tylko Lidię Montes. Na Lidię ma też oko ten przystojniak od Marleny Mazzarello, a kogo lubi Lidia to chyba nie wie nawet ona sama, ale na pewno nie jest to Felix. Biedaczysko.
– Obgadujecie mnie?
Wszystkie cztery wzdrygnęły się, kiedy niespodziewanie podszedł do nich młody Castellano. Patrzył to na jedną, to na drugą, nie wiedząc, o co chodzi. Raquel kiwnęła mu sztywno głową. Słabo się znali, a fakt, że mieszkała u jego matki, z którą on miał skomplikowaną relację, tylko pogarszał sprawę.
– Głupi jesteś, niby dlaczego miałybyśmy cię obgadywać? – Valentina pokręciła głową, jakby chciała mu pokazać, że chyba coś mu się przesłyszało. – Weź lepiej Nelę do tańca, bo siedzi tu samiuteńka i się nudzi.
– Chcesz zatańczyć? – Felix zdziwił się, spoglądając na Marianelę, która miała chyba ochotę wyparować z powierzchni ziemi. Na szczęście w barze było ciemno i chyba nie dostrzegł jej różowych policzków. – Do tej muzyki?
– A co jest złego w tej muzyce? – Tina nie rozumiała, o co mu chodzi.
– Nie umiem tańczyć reggaeton – odparł tylko, bo nie miał nic złego na myśli. – I nie sądzę, by Nela lubiła taką muzykę.
– Bawić można się do każdego gatunku. Spadajcie, bo muszę pogadać z Adorą i Raquel o babskich sprawach.
– Yyyy okej. – Felix zmarszczył czarne brwi, uznając zapewne, że jego ciotka ma po prostu jakąś huśtawkę nastroju. Wyciągnął rękę do Neli, by poprowadzić ją na parkiet, a Valentina się roześmiała, kiedy odeszli.
– Niezła jestem, nie? – zagadnęła, zdmuchując niewidzialny pyłek z ramion.
– Nela dostanie przez ciebie zawału. – Raquel z niepokojem obserwowała trzęsące się kolana Marianeli, która została wplątana w tę sytuację bez swojej woli. – Jest dosyć wrażliwa.
– Musi trochę wyjść do ludzi, nauczyć się stawiać czoła przeciwnościom. Jej brat nie zawsze będzie ją chronił jak bodyguard. – Tina próbowała chyba przekonać samą siebie. Rozejrzała się po barze w poszukiwaniu Jordana, ale nigdzie go nie było. Pewnie siedział na zapleczu i grał w jakąś grę na telefonie zbyt znudzony towarzystwem rówieśników. – Tobie też mam kogoś znaleźć? Wyswatałabym cię z Felixem, pasowalibyście do siebie, ale to byłoby dziwne, skoro mieszkasz u Anity.
– Nie szukam nikogo.
– A co z tobą, Valentino? – Adora uśmiechnęła się lekko, bo chyba pojęła w czym rzecz. – Skupiasz się na życiu miłosnym wszystkich wokół, żeby nie myśleć o własnym.
– Cóż, do tej pory sprawdzało się to całkiem nieźle.

***

Cały wieczór Olivia nie mogła znaleźć okazji, by pogadać z nim sam na sam, Najpierw zagadywał go ten gaduła Kevin Del Bosque, a potem cały czas był w towarzystwie kolegów. Ruby zmęczyła się jej ciągłą paplaniną i poszła się przewietrzyć z Patriciem, a ona kręciła się po „Czarnym Kocie” szukając Mengoniego, który znów gdzieś zniknął.
– Gdzie on polazł? – zapytała, niemal krzycząc do ucha Jorge Ochoy, by przekrzyczeć muzykę.
– Kto? – Chłopak potarł ucho, bo blondynka prawie przebiła mu bębenki.
– Daniel! – Poczuła się zirytowana, choć przecież oczywistym było, że nie miał pojęcia, o kim mówi. – Wciąż go zagadujecie, a ja też muszę z nim porozmawiać.
– Poszedł do toalety. Kurczę, co ty taka nabuzowana? – zapytał, ale ona już mu nie odpowiedziała, bo ruszyła do męskiej łazienki.
– Tutaj jesteś! Wszędzie cię szukałam. – Uśmiechnęła się szeroko, stając bardzo blisko syna Marleny, który stanął w drzwiach do łazienki i odchylił się speszony tą nagłą bliskością.
– Szukałaś mnie w toalecie? – zapytał skonfundowany, nadal nie przestając się odchylać, bo naruszała jego przestrzeń osobistą, zadzierając wysoko głowę, by móc na niego spojrzeć.
– Przestańmy owijać w bawełnę, okej? Mam do ciebie sprawę.
– Okej. – Daniel zamknął drzwi do łazienki zaintrygowany jej zachowaniem. Wzrokiem odnalazł kilku kolegów, którzy już go wołali do stolika. Kiwnął im ręką na znak, że zaraz przyjdzie. Był popularny i lubiany, a Olivia tylko bardziej utwierdziła się w swojej teorii. – Co się stało?
– Skończmy tę szopkę tu i teraz. Łuczniku… – dodała na koniec, zakładając ręce na piersi i podbródkiem wskazując na wycinki z gazet, które wisiały przyczepione przez Valentinę nad barem. – Jesteś tutaj dosyć popularny.
– Nie wiem, o czym mówisz… – Daniel próbował się uśmiechnąć, ale blondynka przekroczyła kilka kroków, ponownie skracając między nimi dystans.
– Wiem, że to ty odzyskałeś moją torebkę na Placu Bankowym, nie rób ze mnie idiotki. Może i jestem blondynką, ale nie taką głupią, za jaką wszyscy mnie mają.
Na jej ustach pojawił się uśmiech zwycięstwa, kiedy Mengoni chwycił ją delikatnie za przedramię i poprowadził w stronę ustronnej wnęki w barze. Ponad jej głową sprawdził, czy nikt nie podsłucha czasem ich rozmowy, po czym spojrzał na nią błagalnie.
– Proszę, nie mów nikomu.
– Oczywiście, że nie powiem. Jesteś ścigany, a ja nie życzę ci źle. Chcę jednak, żebyś coś dla mnie zrobił…
– Olivio… ja tak jakby… wiesz chyba, że lubię Lidię, prawda? – Mengoni uśmiechnął się przepraszająco, a do niej dopiero po chwili dotarł sens tych słów.
– Jezu, ja nie o tym. Choć jesteś przystojnym chłopakiem i nie przeczę, że w innych okolicznościach… Nie zagaduj mnie! – przerwała szybko, złoszcząc się, że nie może wypowiedzieć na głos tego, co chciała. – Mam kilka informacji, które mogą cię zainteresować. Mówię o występkach kilku osób z naszego otoczenia. Te osoby zasłużyły na strzałę.
– Olivio, to chyba nie jest dobry pomysł…
– Wymierzasz sprawiedliwość, prawda? Ja tego potrzebuję, Danny, zresztą nie tylko ja, bo inni też chętnie się zgłoszą. Żyjemy w tej okropnej okolicy, gdzie każdy ma coś na sumieniu i ty o tym doskonale wiesz. Musisz sobie chyba zdawać sprawę z tego, co mówią o twojej rodzinie…
– Słucham?
Chłopak czuł się totalnie przebodźcowany po jej tyradzie. Był przyzwyczajony do gadatliwych osób, ale chyba jeszcze nigdy nie spotkał kogoś, kto mówiłby tak szybko i tak niezrozumiale, choć przecież posługiwali się tym samym językiem. Wzmianka o jego rodzinie wprawiła go jednak w osłupienie, bo nie rozumiał, co to ma do rzeczy.
– Wiem, że nie przepadacie za moją mamą, jest surową nauczycielką, ale naprawdę nie sądzę, żeby takie pomówienia były na miejscu – oznajmił, poważniejąc, ale nadal zachowując grzeczny ton głosu, jak to miał w zwyczaju.
– Oj, to akurat fakt, że twoja mama jest sztywniarą, ale to w końcu bizneswoman i wcale nie ją miałam na myśli. To o twoim dziadku Marcelo zawsze krążyły historie, nigdy o tym nie słyszałeś? – Blondynce ciężko było uwierzyć w to, że nie miał pojęcia o tym, co mówiono o Mazzarellach. Ale może był to kolejny dowód na to, że był porządnym chłopakiem, którego nie interesowały plotki i obmawianie za plecami. Ona była natomiast wścibska i czasem podsłuchiwała, kiedy jej mamę odwiedzały koleżanki. Razem z Sarą i Veronicą przysiadały na schodach i wytężały słuch, kiedy Ursula i Teresa przychodziły na ploteczki do domu Bustamante.
– Co takiego mówią, co konkretnie masz na myśli? – zapytał ją nieco zaintrygowany. Jako jedna z nielicznych włoskich rodzin w okolicy familia Mazzarello nie miała łatwych początków, a jako że byli przedsiębiorczy i szybko dorobili się małej fortuny, ludzie gadali różne rzeczy za ich plecami. Podobnie było z Żydami – tak zawsze mówiła mu gosposia Yessenia, która była jego najlepszym oknem na świat, kiedy dorastał.
– No wiesz… – Olivia założyła za ucho kosmyk blond włosów, kompletnie zapominając, po co go w ogóle szukała. – Słyszałam, że ta strzelanina na rynku w Valle de Sombras w 2009 roku to wcale nie był przypadkowy atak czy nalot Templariuszy. Podobno to był zamach na twojego dziadka.
– Po co ktoś miałby chcieć robić zamach na mojego dziadka? On tylko prowadził sieć lodziarni.
– Mówię tylko, co usłyszałam. Wiesz, moi znajomi byli na miejscu, Nela do dzisiaj ma traumę. A biedna urocza Gracie…
– Przepraszam cię.
Daniel wyminął ją i zniknął w tłumie, zanim ona zdążyła otworzyć usta, by go zatrzymać. Westchnęła z rezygnacją, bo zaczynała wątpić, czy jej plan w ogóle ma sens. Marcus pewnie uznałby ją za idiotkę, choć nie powiedziałby tego wprost, więc wolała go w ogóle nie wtajemniczać.
– Cześć, Oli! – Veronica Serratos wyskoczyła przy niej uśmiechnięta od ucha do ucha, a ona skrzywiła się na widok jej równych białych zębów. – Widziałaś może…?
– Marcusa Manuela Delgado? Nie, nie widziałam, ale pewnie jest gdzieś tutaj i dobrze się bawi z Adorą albo już dawno odpuścili imprezę i poszli do domu pobyć ze sobą sam na sam – warknęła ze złością, bo ta dziewczyna zaczynała jej grać na nerwach.
– Miałam na myśli Jordi’ego. Czy wszystko u ciebie okej?
Typowa Veronica Serratos – zgrywa taką opiekuńczą i zatroskaną, ale tak naprawdę guzik ją obchodziło, co u niej. Po co miałoby ją to interesować? Olivia była dla niej okropna od czasu tego skandalu z Franklinem Guzmanem. Teraz najwyraźniej Veronica próbowała swoich sił z młodszym z braci.
– Teraz próbujesz uwieść i Jordana, czy ty już całkiem oszalałaś? – Bustamante złapała się za głowę.
Nie była tak naprawdę zła na nią, była zła na siebie, na Olivera, na Daniela, który nie chciał jej pomóc, na mamę, która uważała, że dziewczyna nie powinna nosić zbyt krótkiej spódniczki, żeby nie prowokować faceta. Chciała móc nosić stroje kąpielowe i szorty, odsłaniać nogi i nosić ładną bieliznę sama dla siebie i nie podobało jej się, że ktoś mógł to uznać za prowokację. Wtedy nikogo nie prowokowała, miała na sobie zwykłą sukienkę, zwykły makijaż, nikomu nie przeszkadzała, trzymała się na uboczu, a on i tak ją znalazł, by wymierzyć jej karę.
– Nikogo nie próbuję uwieść, Oli. To przykre, kiedy tak mówisz, ja naprawdę nigdy nie miałam nic złego na myśli. – Vero patrzyła na nią tymi swoimi dużymi smutnymi oczami, a Olivia miała ochotę nią potrząsnąć.
– Ty nigdy nie masz nic złego na myśli, co? Nigdy nie przeklęłaś nikogo, nawet w myślach? Zawsze idealna, nienaganne maniery, wszyscy cię kochają, musi ci być z tym bardzo dobrze.
– Co się stało, Olivio? – Dziewczyna wyciągnęła rękę i pogłaskała ją delikatnie po ramieniu, bardzo ostrożnie, by jej nie sprowokować. Blondynka była nabuzowana emocjami i wyglądało na to, że coś bardzo przeżywa, a Veronica wiedziała, że wyładowywała się na niej tylko dlatego, że nie mogła zrobić tego na osobie, która tak naprawdę ją zraniła.
– Co się stało? – Olivia roześmiała się głośno, sprawiając, że Ruelle, Kiraz i kilka innych osób, które stały obok, spojrzały na nią ze zdziwieniem. – Powiem ci, co się stało, Vero. Straciłaś Marcusa, kiedy go zdradziłaś z Franklinem, okej? Zerwaliście i nie masz już u niego absolutnie żadnych szans, bo on lubi Adorę, praktycznie wychowują razem dziecko, więc nie chcąc być sama, próbujesz przerzucić się na biednego Jordana, ale z nim ci się nie uda, wiesz? Jest inteligentny, nie da się złapać w twoje sidła. Może i jesteś ładna, ale Jordan bywał już ze studentkami, więc na pewno nie będzie tobą zainteresowany…
– Ja wcale nie… – Próbowała się tłumaczyć, ale córka Jimeny nie dawała jej dojść do słowa.
– A poza tym Lily lubi Jordana, więc choć raz uszanuj dziewczęcy kodeks.
Veronica stała jak wmurowana w ziemię i patrzyła na Olivię z przerażeniem.
– Oli…
– Co?! – warknęła, nie rozumiejąc, dlaczego Serratosówna jeszcze się z nią spiera. Przecież powiedziała całą prawdę.
– Ty płaczesz. – Veronica sama prawie się rozpłakała na widok perłowych łez Olivii, których ta nawet nie zauważyła.
– Bo bardzo mi zależy na przyjaciołach – wyjaśniła Olivia, ocierając mokre od łez policzki. – I nie chcę, żebyś to popsuła. Marcus jest szczęśliwy bez ciebie, więc to uszanuj. A teraz wybacz, muszę znaleźć Ruby, bo wzięła ode mnie tusz do rzęs.
Wyszła, zostawiając Veronicę w osłupieniu.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5858
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:39:34 31-12-24    Temat postu:

cz. 2


Anita zgodziła się bez wahania, kiedy Fabian poprosił ją o zorganizowanie imprezy urodzinowej dla Quena. Guzman był dobrym facetem, choć raczej rzadko okazywał cieplejsze uczucia. Zawsze dbał o dzieciaki na swój własny sposób, może właśnie dlatego kobieta sama zaproponowała, by został on ojcem chrzestnym Elli. Basty sądził, że ten pomysł zrodził się w jej głowie, kiedy Guzman zawiózł ją do szpitala, kiedy zaczęła rodzić, ale jej chodziło to po głowie już wcześniej. Mogła liczyć na swojego sąsiada, może nie w tak tradycyjnym znaczeniu jak na innych znajomych, ale kiedy było trzeba, stawał na wysokości zadania. Nigdy nie był zabawnym rodzicem, który uczył jeździć na rowerze albo składał z chłopcami klocki lego – to była raczej domena Sebastiana – ale był pierwszym, który pociągał za sznurki na ostrym dyżurze albo obdzwaniał znajomych, kiedy była potrzebna pilna przysługa. Nazywała go „rodzicem zza kulis” i choć był wyprany z emocji, co ją osobiście kiedyś bardzo irytowało, teraz, po tym co sama przeżyła, nauczyła się patrzeć na niego z innej perspektywy.
– Wiesz, że nie musisz obsługiwać dzieciaków? Poradzimy sobie z Elisą, to nie jest fizyka kwantowa. – Valentina zaszła siostrę od tyłu, z politowaniem przyglądając się, jak ta szykuje przekąski dla kolegów ze szkoły Felixa. – On tego nie doceni, wiesz o tym?
– Chcę, żeby wszyscy dobrze się bawili. – Anita uśmiechnęła się tylko, wyciągając z piekarnika świeżo upieczone przekąski. Kiedy dzieci były małe wciąż się zajadały jej chrupiącymi skrzydełkami z kurczaka w autorskiej marynacie. Autorską marynatą był sos z paczki, ale nigdy nie wyjawiła tego sekretu Felixowi i Jordanowi, którzy zawsze chwalili jej kurczaka w każdej postaci.
– No dobrze, skoro tak bardzo chcesz zostać i niańczyć tę rozwrzeszczaną bandę, to droga wolna. – Oparła się o blat kuchni w El Gato Negro, na którym Raquel siedziała i odpoczywała od zgiełku na głównej sali w lokalu. Valentina posłała jej porozumiewawcze spojrzenie, uśmiechając się pod nosem. – Może to nawet i lepiej, że jesteś na miejscu, Ani. Możesz przypilnować Fran, żeby odczepiła się od Ivana. Jeśli ktoś by mnie zapytał, powiedziałabym, że pianistka ma ochotę na bis.
– Na bis? – Anita zajęta była wykładaniem przekąsek na półmiski i nie do końca docierał do niej sens słów młodszej siostry. Raquel natomiast odłożyła książkę o astronomii i przysłuchiwała się temu z ciekawością.
– No wiesz, pewnie Francesca chce się dowiedzieć, czy Ivan podszkolił się w graniu na klawiszach.
– Ivan nigdy w życiu nie grał na pianinie. – Właścicielka baru parsknęła krótkim śmiechem, nie rozumiejąc aluzji.
– Chodzi mi o to, czy nadal potrafi tak sprawnie przebierać palcami po klawiszach. – Tina wywróciła oczami za jej plecami. Nawet kucharz z Czarnego Kota chichotał na boku, kumając jej metafory. – Francesca chce, żeby Ivan nastroił jej fortepian. Rozumiesz, Ani?
Anita zawyła z bólu, kiedy odwracając się w stronę dziewcząt nieopatrznie chwyciła się gołą dłonią gorącej blachy.
– Trzeba było zamówić pizzę – zagrzmiał Ivan, wparowując do kuchni przez obrotowe drzwi. Od razu podszedł do Anity i syknął głośno, biorąc jej dłonie w swoje wielkie graby. – Bardzo boli?
– Co? – Anita zapytała nieprzytomnie, krzywiąc się z bólu i winiąc swoją młodszą siostrę, która otrzepała ręce ostentacyjnie, jakby je umywała od winy.
– Trzeba schłodzić. – Ivan odkręcił kurek i włożył dłonie Anity pod bieżącą wodę.
– Ivan, ty nasz bohaterze. – Valentina przygryzła wargę, by nie parsknąć śmiechem. Molina miał tak poważną minę, jakby Anita co najmniej straciła rękę. – Chodź, Raquel, idziemy poszukać kogoś, kto nastroi nasze fortepiany. Żartowałam! – krzyknęła tylko w stronę Anity, ale ta już jej nie słyszała.
– Dziewuchy się dogadały. – Molina zacmokał cicho, bo przyzwyczajony był to charakterku Valentiny i choć miło było widzieć Raquel wśród ludzi, chyba wolałby, żeby nie brała przykładu ze swojej starszej koleżanki.
– To tylko lekkie oparzenie, daj spokój. – Anita spróbowała się uśmiechnąć, ale prawdą było, że nadal ją bolało, a Ivan nie puszczał jej rąk pod wodą. Drugą dłonią odnalazł apteczkę i jakiś spray na oparzenia, a Anita trochę się zagapiła.

Pueblo de Luz, rok 1992

Jimena grzebała w garderobie swojej przyjaciółki, próbując znaleźć coś odpowiedniego. Anita nie lubiła się za bardzo stroić, a ona poczuła się osobiście odpowiedzialna, by znaleźć jej jakąś kreację na nadchodzącą imprezę.
– Może pożyczysz coś od Francesci, co? Macie ten sam rozmiar – zaproponowała piętnastolatka, odwracając się w stronę panienki Vidal, która brzdąkała na gitarze, siedząc na swoim łóżku z podkuloną nogą.
– Nie chce nic od niej pożyczać, nie podoba mi się jej styl.
– Styl młodej damy? Jezu, ja bym wiele dała, żeby mieć takie stroje jak ona. Wygląda jak księżniczka, nie sądzisz? – Jimena rzuciła się ze śmiechem na łóżko właścicielki pokoju. – Jak będę miała kiedyś córkę, to będę chciała, żeby ubierała się właśnie tak jak Frannie – czysta elegancja, zupełnie jak Audrey Hepburn. No ale wolałabym jednak mieć syna, ten kraj nie jest stworzony dla kobiet.
– Myślę, że kiedy będziesz miała własne dzieci, to już raczej trochę się zmieni. – Anita szarpnęła kilka strun i westchnęła z rezygnacją, bo nie miała dzisiaj weny. – Co oni tam tak długo robią? – warknęła, sama nie wiedząc, czy mówi do siebie czy do koleżanki.
– Kto, Ivan z Francescą? – Jimena położyła się na brzuchu i podparła głowę ramionami, patrząc na nią z wszechwiedzącym uśmieszkiem. – Film dopiero się kończy, pewnie pojadą prosto na imprezę.
– Nie kumam, po co poszedł z nią do kina. Ivan nawet nie lubi kina, a już na pewno nie starego. Woli te bijatyki z Brucem Lee. – Vidal prychnęła, bo uważała to za totalny absurd.
– Jak jesteś taka zazdrosna, to mu powiedz, że sama chcesz iść z nim do kina.
– Głupia jesteś? Niby dlaczego miałabym być zazdrosna o Ivana? To mój przyjaciel.
– Nie jesteście wcale przyjaciółmi. – Jimena tym razem zarechotała złośliwie. – Wy się przecież nie cierpicie!
– Nieprawda! Droczymy się ze sobą, ale to taki nasz sposób na pokazywanie czułości. – Anita udała, że nie ma pojęcia, o co jej przyjaciółce chodzi.
– Nie. Jesteście kolegami z klasy, wychowaliście się razem, ale nie jesteście przyjaciółmi. Facet i dziewczyna nie mogą się przyjaźnić, to jest wbrew prawom biologii.
– Bzdury gadasz.
– Więc dlaczego się tak zachowujesz, skoro to tylko przyjaciel?
– No właśnie dlatego, że się przyjaźnimy, to wolałabym, żeby spędzał czas z przyjaciółmi, a nie z jakimiś obcymi dziewczynami. Masz pojęcie, jakie to okropne, że Francesca z nami mieszka? Wiesz, ile muszę się nasłuchiwać pieśni pochwalnych na jej cześć od mojej mamy i taty? Nie potrzebuję, żeby i Molinę mi ukradła.
– Aleś się nakręciła. Fran to ładna dziewczyna, nic dziwnego, że Ivan ją lubi, zresztą nie tylko on. – Jimena westchnęła, bo prawdą było, że przez całe wakacje od kiedy panienka Estrada pojawiła się w Pueblo de Luz, budziła powszechną sensację u płci przeciwnej.
– Ivan lubi wszystko, co ma długie włosy i parę cycków. – Anita ze złością odłożyła gitarę i zerknęła na zegar na ścianie. Spóźniali się i bardzo ją to irytowało. – Zachowuje się przy niej jak jakiś cholerny dżentelmen. Ivan dżentelmenem, wyobrażasz sobie?! – Odchyliła głowę i parsknęła najbardziej złośliwym i nasączonym jadem śmiechem, na jaki było ją stać. – Francesca piszczy jak myszka, kiedy tylko pada deszcz, a ten dureń przenosi ją przez kałuże i zasłania od zwykłej mżawki, żeby tylko nie zmokły jej włosy. Co ona jest z cukru, że się rozpuści pod wpływem wody? Wkurza mnie to po prostu i tyle.
– Ale nie lubisz Ivana – dodała Jimena, połykając uśmiech.
– Oczywiście, że nie lubię Ivana w taki sposób. Ja lubię Basty’ego – oświadczyła, dumnie wypinając pierś.
– Basty’ego, który od tego waszego magicznego pocałunku w krypcie nie wykonał żadnego ruchu i nie dał nawet znaku, że to w ogóle miało miejsce? – Jimena uniosła brew powątpiewająco. – Słuchaj, Ani, może tobie się coś pomyliło? Wypiłaś za dużo piwa na tamtej imprezie nad jeziorem, może uderzyłaś się w głowę i miałaś jakiś sen na cmentarzu?
– Za kogo ty mnie masz? – Vidal się oburzyła. Chyba wiedziałaby, gdyby pocałunek w krypcie nie miał miejsca. – Pocałował mnie! To znaczy ja go pocałowałam, a on oddał pocałunek i było bardzo romantycznie.
– W brudnej, porośniętej mchem krypcie Ibarrów, z trupami zaraz obok? Ohyda. – Przyjaciółka pokręciła głową, bo nie potrafiła tego zrozumieć. – No ale może jemu się nie spodobało tak jak tobie.
– No nie wiem, Jime, jakby mu się nie podobało to by mnie tak nie całował. Słuchaj, całowałam się już, ale nigdy w taki sposób. Dobrze całuje.
– Ej a może to był Salvador?
– No nie, proszę cię! Rozdzieliłam się z Salem, bo on nie chciał tam iść. Poprztykaliśmy się, bo nazwałam go tchórzem. Wypiłam trochę za dużo, przyznaję. A może Basty czeka na odpowiedni moment? Może się wstydzi… dawałam mu aluzje i wydaje mi się, że powinien już zakumać, ale on robi jakieś dziwne podchody.
– A ty wiesz, że on chodził z Pamelą?
– Co ty gadasz?!
– No, byli na kilku randkach. Może go zaskoczyłaś w tej krypcie, spodobało mu się, ale wstydzi się, bo jednak to trochę tak, jakby zdradzał Pam i czeka na moment, żeby ją spławić.
– To nie jest wcale takie głupie. Ale jak to z Pamelą, ja nic nie wiem! – Anita rzuciła się na łóżko obok przyjaciółki.
– To na pewno był Basty?
– A kto inny ma taką kurtkę z kożuszkiem?
– No mnóstwo innych osób, to ostatnio modne. – Jimena wzruszyła ramionami. – Nie poznałaś po posturze, po kształcie ciała albo coś takiego?
– Nie macałam go w ciemnościach, jeśli o to ci chodzi. Ale czułam znajomy zapach, to na pewno on.
– Może masz rację. W końcu nie wąchasz raczej przypadkowych ludzi.
– Dziewczęta, wy jeszcze nieuszykowane na imprezę? Zawiozę was, jeśli się wyrobicie w pięć minut. – Valentin Vidal stanął na progu pokoju swojej nastoletniej córki, uśmiechając się w swoim stylu.
– Czekamy aż Ivan przyjedzie z Francescą – odpowiedziała mu Jimena, a zaraz potem nie mogła się powstrzymać. – Valentin, a powiedz, czy mężczyzna może się przyjaźnić z kobietą bez żadnego podtekstu?
– Oczywiście, że tak. A co w tym złego?
– Ale ty i Felicia się przyjaźniliście, a potem na świecie pojawiła się Anita.
– Jimena! – Anita walnęła przyjaciółkę poduszką w ramię.
– Przyjaźń to podstawa w związku – stwierdził całkiem poważnie pan Vidal. – Bez tego nie ma mowy o udanym małżeństwie.
– A to nie jest tak, że czasem trzeba się trochę pokłócić?
– Znów podsłuchiwaliście Osvalda Fernandeza i Ulisesa Serratosa na El Tesoro, tak? – Valentin złapał się pod boki, ale nie mógł się na nie gniewać. To naturalne, że były ciekawe takich rzeczy. – Ważne jest, żeby podtrzymywać stale tę iskierkę.
– A jeśli iskierka to wielki płomień? – Jimena rozpostarła szeroko ramiona, jakby chciała złapać wielką piłkę. Val tylko parsknął śmiechem.
– Wtedy to przepis na duże kłopoty. Ale kochane kłopoty. Porozmawiamy o tym, jak będziecie starsze, dobrze? – zagadnął, robiąc porozumiewawczą minę i wycofując się z pokoju córki.
– Ja tam myślę że ty i Ivan macie całe pudło fajerwerków – stwierdziła Jimena, kiedy drzwi zamknęły się za panem Vidalem.
– Więc mam olać Basty’ego, żeby się z nim umówić?
– A chcesz?
Anita wzruszyła ramionami. Musiała przyznać, że Ivan Molina nie był wcale taki zły. Był przystojny, miał szerokie ramiona, w których miło byłoby się schować i które chyba Francesca Estrada trochę za bardzo sobie upodobała, robiąc z siebie wiecznie damę w opałach. Był trochę gburem, nie był zbyt elokwentny, trochę za dużo imprezował, ale kiedy wymagała tego sytuacja, stał za kumplami murem. Nie mogła tego dłużej rozważać, bo usłyszała na dole głosy. Zerknęła ze złością na zegarek.
– No wreszcie, wrócili gołąbeczki.


– Mam coś na twarzy?
Ivan wyrwał ją z letargu i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że zdążył osuszyć jej dłoń i popsikać sprayem na oparzenia.
– Wiem, że twarz mam niebrzydką, ale żeby aż tak?
– Cicho siedź. – Uderzyła go lekko piąstką drugiej ręki w klatkę piersiową. – Słyszałam, że nadrabiasz stracony czas z Francescą Estradą – zagadnęła, powracając do przekąsek imprezowych i udając, że mało ją to obchodzi.
– Stracony czas? Czy ja wiem… Rozmawiam z nią o muzyce, muszę się podszkolić, żeby trochę bardziej zrozumieć Vedę – wyznał zgodnie z prawdą. – Wszystkie te muzyczne określenia mi się mieszają. Veda mówiła coś o jakiejś partyturze, a ja myślałem, że chodzi o jakąś imprezę.
Anita zmarszczyła nos. Była nauczycielką muzyki, mógł przecież pogadać o tym z nią. Znała też Vedę, uczyła ją i miała doświadczenie w pracy z dzieciakami z autyzmem i innymi specjalnymi wymaganiami. On wolał jednak konwersować z Francescą Estradą.
– Mogłeś zapytać mnie – mruknęła, decydując się jednak nie powiedzieć mu wszystkiego. Sama nie rozumiała zresztą swojej reakcji.
– Mogłem, ale wiedziałem, co byś powiedziała – że mam być po prostu sobą i Veda lubi mnie takim jakim jestem. Cóż, prawdziwy ja to kawał sukinkota, więc dla odmiany mogę spróbować być trochę bardziej wyrafinowany. Może Veda to doceni. – Podrapał się po szyi, czym zaprzeczył jakoby był wyrafinowanym gościem, ale Anicie zupełnie to nie przeszkadzało. – Prawdę mówiąc, miałem ją właśnie znaleźć i zaprosić do tańca. Mam nadzieję, że nie będzie się wstydziła tańczyć z szeryfem. To może być lekki obciach.
– Ivan, nie wiem jak ci to powiedzieć, ale... – Pani Vidal roześmiała się serdecznie na widok jego miny. – Veda wyszła z Yonem Abarcą jakieś pół godziny temu.
– To by było na tyle, jeśli chodzi o pana dystyngowanego. – Molina porwał z talerza skrzydełko z kurczaka i wgryzł się w nie z prawdziwą furią. – Dobrze, że chłopak nie potrzebuje rąk do gry w piłkę.
– Dlaczego?
– Bo mu je utnę, przemielę i dam Mozartowi jako karmę.
– Daj spokój, Veda ma naście lat, niech się wyszaleje. To tylko siedemnastoletni chłopiec.
– Tylko albo aż! – Ivan skrzywił się na samą myśl. – Sam miałem siedemnaście lat, wiem co chodzi po głowie takim gamoniom. Niech no tylko Abarca mi się nawinie pod rękę. Już moja w tym głowa, żeby mu głupie pomysły wybić z głowy.

***

Na pewno nie tak wyobrażał sobie swoje osiemnaste urodziny – w klubie pełnym ludzi, z których większości nawet nie lubił, z szeryfem dyszącym im w karki i Anakondą wyjącą do mikrofonu na karaoke. Quen był zawiedziony, ale nie mógł tego powiedzieć wprost, bo Carolina bardzo się napracowała, by to wypaliło. Ubzdurała sobie, że chciał mieć jakąś dziką imprezę, ale prawdą było, że wolałby spędzić czas tylko z nią. Wbrew temu co pewnie o nim sądzono, nie był dupkiem, nie musieli uprawiać seksu, żeby dobrze się razem bawić. Mogli obejrzeć jakiś film, poprzytulać się na kanapie albo iść na spacer, wszystko mu było jedno. Jasne, seks byłby miłym dodatkiem do wieczoru, ale nie zamierzał jej ponaglać. Tak naprawdę nie był w ogóle w nastroju do świętowania.
Kiedy był młodszy, nie mógł doczekać się pełnoletniości. Jako zbuntowany dzieciak często trzaskał drzwiami i krzyczał do rodziców, że jak będzie miał osiemnaście lat, wreszcie będzie mógł robić, co mu się żywnie podoba. Teraz kiedy w świetle prawa rzeczywiście miał tę swobodę, zdawał sobie sprawę, jak głupie było takie gadanie. Wiele by dał, by cofnąć się w czasie i znów być nieodpowiedzialnym młokosem, którego jedynym zmartwieniem była jedynka z fizyki albo wędrówka w deszczu na zajęcia dodatkowe, kiedy nie miał go kto zawieść. Dorosłość wcale nie była fajna, była przereklamowana. Miał osiemnaście lat i nagle z tego beztroskiego dzieciaka stał się pełnoletnim facetem, którego matka była ciężko chora, a ojciec siedział w więzieniu. To nawet nie byli jego prawdziwi rodzice, nie znał tych biologicznych i pewnie nigdy nie pozna, ale ze zdziwieniem stwierdził, że wcale mu to nie przeszkadzało. Im był starszy, tym częściej myślał o tym, że wolałby w ogóle nigdy nie dowiedzieć się o adopcji. Głupi Marcus Delgado i jego spostrzegawczość! Gdyby nie zasiał w nim ziarenka niepewności, kiedy oglądali stare zdjęcia, pewnie nigdy by mu to nie przyszło do głowy.
Kłamał. Myślał o tym wielokrotnie w dzieciństwie. Zawsze czuł się gorszy od swoich kuzynów i przyjaciół, miał wrażenie, że wszyscy naokoło są bardzo utalentowani i mądrzy i tylko on jeden jest tępakiem, co było niezrozumiałe, skoro miał takich inteligentnych rodziców. Zarówno Rafael Ibarra jak i Ofelia Guzman byli szkolnymi prymusami, więc on musiał być dla nich wielkim rozczarowaniem. No cóż, ale to oni teraz walczyli o przetrwanie, podczas gdy on popijał drinka w barze.
Quen roześmiał się ponuro sam do siebie. Widocznie procenty zaczynały uderzać mu do głowy, bo krążyły w niej te absurdalne myśli rodem z jakiejś czarnej komedii. Czasami właśnie tak myślał, że jego życie to była jedna wielka czarna komedia.
– Poproszę dolewkę. – Pomachał swoim kieliszkiem w stronę barmanki Marii Elisy, która tylko zmarszczyła czoło. – Mam pokazać dowód? Jestem solenizantem.
Dziewczyna wywróciła oczami i nalała mu wódki do kieliszka.
– To twoja impreza urodzinowa, a ty zamiast się dobrze bawić siedzisz przy barze i masz zamiar zalać się w trupa? – Remmy Torres przysiadł się koło niego, prosząc barmankę o to samo. – Kiepski pomysł.
– Wkraczam w dorosłość, biorę odpowiedzialność za własne błędy. Przypomnij mi, co ty robiłeś, jak skończyłeś osiemnaście lat?
– Słuszna uwaga. – Syn dyrektora pokiwał głową, bo nie miał na to argumentów. Sam też miał zresztą ciężki dzień i przydałby mu się drink na odstresowanie. – Nie jest ci głupio zostawiać tak Caroliny?
– Nic jej nie będzie. Poza tym ewidentnie jest bardzo zainteresowana Kevinem Del Bosque – dodał już złośliwym tonem, krzywiąc się na widok ucznia klasy biologiczno-chemicznej, który dyskutował żywiołowo z jego dziewczyną nieopodal. – Caro świetnie się bawi beze mnie.
– Może poczuwa się w obowiązku zabawiać twoich gości na twojej imprezie – rzucił Felix, siadając po jego drugiej stronie i kiwając głową Remmy’emu na przywitanie.
– Nie zapraszałem tych ludzi, dlaczego mam ich zabawiać rozmową? Połowy z nich nawet nie lubię, a oni nie lubią mnie. – Ibarra wychylił kieliszek i skrzywił się, bo zapiekło go w gardle. – Chcesz coś? Mam osiemnaście lat, mogę ci postawić – rzucił w stronę przyjaciela, który tylko zmarszczył czoło.
– Nie, dzięki. Ivan jest na posterunku – przypomniał mu, ale Quen się roześmiał.
– I co zrobi Ivan? Każe mi usiąść w kącie na karnym jeżyku? – zarechotał, dolewając sobie sam do kieliszka. Maria Elisa zostawiła całą butelkę, więc nalał też szota Remmy’emu.
– Tak tylko mówię. Ktoś ci kiedyś mówił, że jesteś strasznie marudny po alkoholu? – Felix poprosił Marię Elisę o szklankę lemoniady. Patrzył na kumpla z troską, co nie uszło jego uwadze.
– Nie patrz tak na mnie.
– Czyli jak?
– Jakbym był sierotą, którego matka jest jedną nogą w grobie, a ojciec może zgnić w więzieniu na długie lata, bo burmistrz sąsiedniego miasta się na niego uwziął. Ała! – zawył Enrique, kiedy poczuł, jak coś twardego uderza go w tył głowy. Czołem zarył w kontuar i odwrócił się z wściekłością, by spojrzeć na kuzyna, który mu przyłożył. – Uważaj sobie, Jordan, nie podskakuj starszym!
– Wybacz, dziadku. – Guzman podniósł ręce, jakby się poddawał. Morderczy wzrok kuzyna nie przestraszył go ani trochę, ale zdenerwowało go jego użalanie się nad własnym losem, kiedy reszta wychodziła z siebie, by sprawić mu przyjemność. – Możesz sobie marudzić do woli, ale okaż chociaż trochę wdzięczności, bo Carolina i Nela naprawdę się napracowały i chociaż uważam, że nie zasłużyłeś, by ktokolwiek tak się dla ciebie starał, to akurat im należy się odrobina szacunku. Ja byłem przeciwny tej farsie – dodał, żeby nie pozostawić żadnych wątpliwości.
– Jakoś wcale mnie to nie dziwi. – Quen rozmasował obolałą potylicę, siadając z powrotem na stołku. – Nie macie nic lepszego do roboty? Po co tu ze mną siedzicie?
– Bo masz urodziny, tłumoku. – Felix musiał zgodzić się z Jordanem. Jego były przyjaciel nie powiedział tego wprost, ale właśnie to pomyślał – Quen nie powinien być sam w urodziny, obojętnie jak bardzo parszywy miał nastrój. – A my jesteśmy twoimi kumplami.
– Ty akurat powinieneś lepiej pilnować swojej dziewczyny. Beksa Mengoni obsikuje terytorium przez cały wieczór. – Quen wskazał palcem na Lidię, która siedziała przy stoliku z kilkoma znajomymi, w tym również z Danielem.
– Przecież tylko rozmawiają. – Castellano nie rozumiał w czym rzecz. Co innego gdyby Lidia z nim tańczyła albo wyszła szybciej z imprezy. Na szczęście na to się nie zanosiło, choć nie mógł zaprzeczyć, że był lekko zazdrosny.
– Teraz tylko rozmawiają, za chwilę będą się obściskiwać na parkiecie. Daniel kręci się koło niej, a u Saverina już zaplusował na dodatkowych zajęciach z przedsiębiorczości, więc jesteś na straconej pozycji. Poprzecie mnie? – Ibarra spojrzał najpierw na Jordana, później na Remmy’ego, ale żaden nie okazał się być wielkim wsparciem.
– Spokojnie, Montes jest magnesem na frajerów. – Jordan wzruszył ramionami, jakby chciał trochę uspokoić Felixa. – Bez obrazy – dodał szybko, kiedy zdał sobie sprawę, że tym samym mógł obrazić też jego.
– Powiedzenie „bez obrazy” po obraźliwym komentarzu nie sprawia, że jest on mniej obraźliwy, wiesz o tym? – Remmy Torres patrzył na napastnika ze swojej drużyny spod byka. Nie mieli okazji porozmawiać po meczu, a miał ochotę dać mu reprymendę za jego zachowanie, które mogło być zgubne dla całej drużyny. Na szczęście ani trener, ani sędziowie się nie mieszali. – Co to miało dzisiaj być? Jakiś protest, kolejny głupi dowcip w twoim wykonaniu? Nie jesteś w drużynie sam, pamiętaj o tym.
– O co ci chodzi, Torres? Dostałeś, czego chciałeś, nie? – Guzman musiał zacisnąć dłoń w pięść. Czy oni wszyscy naprawdę uważali, że z własnej woli zrezygnowałby z takiej szansy, jaką było pokazanie się przed skautami? – Miałeś swoje pięć minut, gadałeś z przedstawicielami uczelni, musieli być wniebowzięci. Już Oliver na pewno sporo im o tobie opowiedział…
– Co masz na myśli? – Jeremiah zaciekawił się, ale nie było sposobności odpowiedzieć, bo Quen kontynuował swoją tyradę.
– Zostaw go, Remmy, on zawsze robi co chce i nikogo nie słucha. – Prychnął Ibarra, zerkając na kuzyna ze złośliwym błyskiem w oczach. – No i chyba zapomniał wół jak cielęciem był. Teraz łatwo ci mówić, bo jesteś popularny, ale w podstawówce byłeś totalnym nerdem. Obaj z Felixem byliście niezłymi fujarami.
– Hej, ja tu siedzę – przypomniał im Castellano, załamując nieco ręce. – Nie byliśmy frajerami, byliśmy po prostu niepokorni – wyjaśnił, odnajdując w głowie odpowiednie słowo.
– Skoro tak nazywasz dwóch frajerów, którzy wszystkich irytowali, to spoko. – Quen pokiwał głową, parskając śmiechem i obrócił się do Jeremiah, by opowiedzieć mu trochę więcej o tych dwóch gagatkach. – Wszystkim robili dowcipy, co chwilę dostawali kary, przez nich trzeba było zostawać po lekcjach, a raz kiedyś miasteczko musiało zamknąć kąpielisko nad jeziorem, bo wymyślili jakieś bzdury. Wszyscy omijali ich szerokim łukiem, bo ten tutaj miał ojca w policji, a ten drugi mógł ci złamać rękę samym krzywym spojrzeniem. Nie mówiąc już o klątwie…
– Dosyć już chyba na dzisiaj. – Jordan napiął wszystkie mięśnie. Wiedział, że Ibarra był trochę wstawiony, ale nie było to urocze, raczej zaczynało być irytujące.
– Dobrze, już nic nie powiem na temat cygańskiej klątwy. – Enrique położył sobie palec na ustach, jakby chciał dotrzymać obietnicy, ale jednocześnie nachylił się bliżej Torresa i szepnął mu: – Ty masz przecież romskie korzenie, prawda? Wierzysz w klątwy?
– Racja, chyba na dzisiaj już dosyć. – Jeremiah posłał porozumiewawcze spojrzenie Felixowi, który wstał ze stołka i chciał pomóc Quenowi, by wyprowadzić go z baru.
– Pójdę po Nelę i Carolinę – oświadczył Jordan, czując, że ojciec dobrze zrobił, zostawiając mu kluczyki do auta.
– Nie, jeszcze za wcześnie, nigdzie nie wracam. – Ibarra machnął na nich ręką i pstryknął kilka razy na barmankę, która jednak udawała, że go nie słyszy. – Mam osiemnaście lat, dajcie mi się wyszaleć.
– Wyszalejesz się innym razem. Chodź. – Jordan złapał go za łokieć, ale jego kuzyn się wyrwał. – Nie zachowuj się jak bachor.
– A kim ty jesteś, żeby dawać mi dobre rady? Spadaj, Jordan. Jak chcę się napić, to się napiję.
– A pij ile chcesz, wisi mi to. Ale to mnie się oberwie od ojca, jak nie wrócisz do domu na noc. Niby co mam mu powiedzieć? Zapłacił za twoją głupią imprezę, żebyś mógł się uchlać i leżeć we własnych rzygowinach?
– Umiesz wciskać kit, nie? Powiedz Fabianowi, co chcesz. – Quen wzruszył ramionami. Nie chciał wracać do domu. Właściwie to nie mógł nazywać domu Guzmanów swoim i czuł się tam obco. Stokroć bardziej wolałby się zatrzymać na El Tesoro albo jeszcze lepiej – u Saverina. Tam przynajmniej nikt go nie osądzał. – Zrób to, co robisz najlepiej, Jordan, po prostu kłam. Wszystkich okłamałeś, że przebadałeś się na serce i jesteś zdrowy, a oni ci uwierzyli, więc coś wymyślisz. Jesteś dobrym aktorem.
– Co to znaczy?
Felix i Remmy zacisnęli zęby na widok zbliżającej się Debory Guzman, której krew odpłynęła całkowicie z twarzy, kiedy stanęła przy barze obok swojego siostrzeńca i bratanka. Jordan miał minę, jakby chciał zamordować Quena, a ten z kolei tylko się uśmiechnął.
– Jak to wszystkich okłamałeś, o co chodzi? – powtórzyła pytanie Deb, patrząc to na jednego, to na drugiego.
– To wyrwane z kontekstu, Deb. Quen jest trochę podchmielony i nie wie, co mówi. – Felix odezwał się bez zająknięcia, stając w obronie byłego przyjaciela, co sprawiło, że Ibarra się zezłościł.
– Cicho siedź, Felix, nie broń go. Zawsze kryłeś mu tyłek, nie musisz tego robić teraz. Dobrze wiesz, że źle zrobił. – Quen odwrócił się w stronę ciotki i oświadczył poważnym tonem: – Jordan skłamał, wcale nie przebadał się na HCM. Może być chory tak jak Fabian.
Ibarra odczuł ogromną satysfakcję, wypowiadając to wszystko. Był z siebie zadowolony, kiedy zauważył pulsującą na szyi kuzyna żyłkę. Może i za to później oberwie, ale było warto.
– Co to znaczy, Jordi, dlaczego się nie przebadałeś? To nie są żarty. – Głos Deb załamywał się i miało się wrażenie, że zaraz się rozpłacze. Zawsze tak miała, kiedy była bardzo zła, a dodatkowo dochodziła tutaj troska o dzieciaki.
– Jestem dorosły i nie muszę się godzić na żadne badania. – Jordan wzruszył ramionami, ale kiedy Quen prychnął głośno obok, rzucił mu mordercze spojrzenie.
– Fabian o tym wie? – Deborze ciężko było uwierzyć, że rodzice nie zaciągnęli chłopaka siłą do szpitala, skoro istniało ryzyko.
– Nie wie, myśli że przebadał go doktor Vazquez, a on wcale nie jest jego lekarzem i założę się, że nawet nie wie, że jego stażysta może być chory. – Ibarra wypowiedział to wszystko bardzo wyraźnie, chcąc przekazać jak najwięcej szczegółów.
– Świetnie, po weekendzie sama pójdę z tobą do lekarza. Nie możesz tak robić, tu chodzi o twoje zdrowie. Nie możesz być tak lekkomyślny!
Podniosła głos i dźgnęła bratanka palcem wskazującym w pierś. Nie zniosłaby, gdyby cokolwiek stało się któremuś z nich. Straciła już córeczkę, straciła Franklina, ale pozostała trójka nadal żyła i miała szansę na dobre życie. Jeśli rodzice nie chcieli tego dopilnować, sama miała zamiar to zrobić, nawet jeśli przez to chrześniak ją znienawidzi.
– Mogę, to moje życie. Nie wtrącaj się, Deb. – Młody Guzman poczuł, że się w nim gotuje. Podjął decyzję, nie zamierzał się badać, nie mógł pozwolić na to, by informacja o ewentualnej chorobie trafiła do jego akt, to przekreśliłoby całą jego przyszłość. – Uszanuj moją decyzję.
– Nie uszanuję twojej decyzji, bo masz cholerne siedemnaście lat i nie wiesz, co jest dla ciebie dobre! Zaciągnę cię do szpitala, choćbym musiała cię uśpić i zawieźć tam nieprzytomnego.
– Gratuluję. Twój ex mąż jest szeryfem, lepiej się do tego nie przyznawaj.
– Przestań śmieszkować, mówię poważnie! – Deb tupnęła nogą, co pewnie w normalnych okolicznościach by ich rozbawiło, ale teraz wszyscy chłopcy patrzyli na nią z niepokojem. – Nie ufam Juarezowi, a tego Vazqueza słabo znam, to kardiolog? Zresztą nieważne, zadzwonię po mojego znajomego kardiologa, przebada cię gruntownie. Nie pozwolę, żeby stała ci się krzywda, jasne?
– Wykluczone, Deb. Nie poddam się badaniom. Jestem zdrowy, wiedziałbym, gdyby było ze mną coś nie tak. A ty może wreszcie przestaniesz traktować mnie jak jakiegoś inwalidę, co? To samo robiłaś ostatnio. Ja nie umieram, Deb, po prostu mam już dosyć cholernych szpitali.
– W porządku. – Debora odetchnęła głęboko, nieco się uspokajając. – W takim razie pogadam z trenerem, by posadził cię na ławce rezerwowych do końca sezonu, bo gra w piłkę może cię zabić. Myślę, że Oliver nie będzie chciał podejmować takiego ryzyka.
– Nie zrobisz tego. – Jordan uśmiechnął się kpiąco, wątpiąc w jej słowa.
– Sprawdź mnie. – Ciotka miotała z oczu iskry i widać było, że jest gotowa na wszystko. – Rok temu mogłeś umrzeć, Jordi. Ja nie chcę się już tak bać, nigdy więcej.
– Nic nie powiesz, Deb. – Chłopak był teraz naprawdę zły. Ręce musiał schować do kieszeni, by nie było widać, że zaciska je w pięści. – Przypomnę ci, że mi też może rozwiązać się język. Mogę to zrobić tu i teraz, jeśli bardzo chcesz.
– Dokończymy tę rozmowę później. – Guzmanówna pojęła w mig, że ma na myśli Quena i jego biologicznych rodziców. Jordan być cholernie uparty, a ona nie miała pojęcia, jak do niego dotrzeć.
– Też tak myślę – zgodził się z nią chrześniak, zostawiając ich samych i udając się na poszukiwanie siostry.
– O czym on mówił, Deb? Macie jakieś sekrety? – Quen zdawał się wytrzeźwieć, patrząc na ciotkę i oczekując jakichś wyjaśnień.
– Znasz Jordana, nie da rady mu przemówić do rozsądku. – Deb trzęsły się ręce, co nie uszło uwadze Felixa. Kied Quen i Remmy wrócili do swoich drinków, zwróciła się do niego błagalnym tonem: – Porozmawiaj z nim, proszę cię. Ciebie posłucha.
– On nikogo nie słucha, Deb. – Castellano załamał ręce. Próbował już odbyć tę rozmowę z Guzmanem, kiedy prosiła go o to Nela. To było jak grochem o ścianę. Widok roztrzęsionej byłej żony Ivana sprawił jednak, że serce mu się ścisnęło. – Spróbuję.

***

Minęli drogę do San Nicolas i Yon skręcił na jakąś nieznaną jej ścieżkę. Było ciemno i słabo było widać otoczenie, ale z ciekawością wytężała wzrok, by zobaczyć cokolwiek za oknem.
– Co to takiego? – zapytała na widok migających szybko drzew.
– To sad brzoskwiniowy pani Angelici. Miała super brzoskwinie, ale teraz nie są dobre, twarde i mało słodkie. Chociaż podobno ma jakieś szklarnie, moja mama czasem kupuje od niej owoce. To znaczy nie od niej, tylko od dostawcy, z którym miała umowę, jak jeszcze żyła – wyjaśnił, na chwilę markotniejąc. Pani Angelica miała swoich ulubieńców i często go to irytowało, ale była też równą babką i przykro było, że umarła. – Zaraz będziemy na miejscu.
– Gdzie jesteśmy? – Veda ostrożnie zatrzasnęła drzwi do niebieskiej Hondy kolegi, z niepokojem rozglądając się po odosobnionym miejscu.
Stali przed prostą konstrukcją z falistej, pordzewiałej blachy, częściowo nadgryzionej zębem czasu, która lekko się mieniła w świetle reflektorów auta. Yon pozostawił włączone światła i podszedł, by rozsunąć ciężkie, skrzypiące drzwi do hangaru.
– Panie przodem. – Zamaszystym gestem zaprosił Vedę do środka, ale ona miała lekkie opory. – Nie ma tutaj duchów, ale niech ci będzie – poinformował ją z lekkim śmiechem i sam przestąpił kilka kroków do środka.
Zapalił kilka lamp i ich oczom ukazała się pusta hala, gdzie walały się narzędzia, rysunki z planami lotniczymi i różne dziwne części.
– Co to za zapach? – Veda zmarszczyła nosek, kiedy dotarł do niej nieznajomy dotąd zapach.
– Smar. Uważaj, żeby się nie poślizgnąć.
Yon poruszał się, jak u siebie w domu. Wskazał kilka plam po oleju na posadzce i w końcu odsłonił jej widok starego samolotu, który stał gotowy do naprawy.
– Ty go zbudowałeś? – zapytała, wytrzeszczając oczy.
– Nie, to stary grat. – Abarca machnął ręką. – Ten hangar należy do znajomego Joela. Wynajął go nam, żebyśmy mogli złożyć własną awionetkę od podstaw, mówiłem ci o tym. Joel zamówił części, a to są nasze plany. – Rozłożył rulon papieru, pokazując jej, jak powinien wyglądać gotowy produkt. – Trochę z tym zabawy, bo trzeba postarać się o pozwolenie i różne inne pierdoły, ale powoli już działamy. Prawda że super?
Veda pokiwała gorliwie głową, z ciekawością patrząc, jak chłopak jest w swoim żywiole. Nie widziała go takim nawet na boisku. Dopiero tutaj dostawał wiatru w żagle czy może raczej wiatru w skrzydła.
– Chodź. – Yon złapał ją za rękę i pociągnął w stronę starego aeroplanu. Nie był duży, ale wyglądał trochę przerażająco lekko pordzewiały, z odłażącą farbą. Abarca przesunął kilka skrzyń z narzędziami i wspiął się po nich prosto na skrzydło. – Daj rękę.
– Czy to bezpieczne? – Zawahała się ze stopą na prowizorycznych schodach. – Wygląda, jakby się miał zaraz rozlecieć.
– Jesteś ze mną, prawda? Nic ci się nie stanie, to solidna maszyna, choć brzydka, ale czasem pozory mogą mylić. Dokąd chcesz się udać?
– Jak to? Polecimy nim? – Veda zrobiła wielkie oczy, pozwalając Yonowi wciągnąć się na skrzydło i wprost do kabiny pilota. Yonatan roześmiał się głośno, sprawiając, że się wzdrygnęła, kiedy jego śmiech odbił się od blaszanych ścian.
– Nie posiadam jeszcze takich umiejętności, nie mówiąc już o tym, że mama by mnie zabiła. Kabina nie ma osłony, nigdzie nie polecimy, ale możemy poudawać. – Yon zasiadł za sterem, udając, że wciąga czapkę kapitana. – Więc dokąd?
– Do Nowego Jorku! – Veda roześmiała się perlistym śmiechem, a on lekko zacmokał. – Coś nie tak?
– Jesteś bardzo przewidywalna, ale niech będzie – kierunek Nowy Jork!
– Byłeś tam kiedyś?
– W Nowym Jorku? Coś ty. Byłem tylko na obozach piłkarskich na południu Stanów. Ale może kiedyś cię odwiedzę, jak już będziesz grała w tej wielkiej orkiestrze nowojorskiej. Zabierzesz mnie na jakieś dobre jedzenie. Hej, może nawet przyfrunę własnym samolotem.
– Pff! Teraz to już naprawdę się nabijasz. – Veda zrobiła obrażoną minkę, ale nie mogła się złościć, nie teraz, kiedy widziała nową odsłonę swojego kolegi, który zaczynał być kimś więcej niż tylko kolegą. – Dokąd chciałbyś polecieć? Gdybyś mógł wybrać, jaki byłby cel twojej pierwszej samodzielnej podróży?
– Szczerze? – Yon zastanowił się przez chwilę, opierając głowę o zagłówek starego fotela. – Gdziekolwiek, byleby jak najdalej stąd.
– Mama by za tobą tęskniła, tata pewnie też.
– Jasne, ja też bym tęsknił, ale to nie tak, że wyjechałbym na zawsze. Wracałbym co jakiś czas tak jak Joel. On to ma za****ste życie.
– Ale wydaje mi się, że trochę samotne. Wciąż podróżuje, nigdzie nie może zapuścić korzeni.
– Jak na razie to nieźle zapuszcza swój korzeń w Pueblo de Luz. – Roześmiał się z własnego dowcipu, a widząc, że ona nie rozumie aluzji, wyjaśnił: – No wiesz Joel i Norma… raczej nie siedzą przy kominku i nie czytają razem Jane Austen, raczej praktykują jak w „50 twarzy Greya”, rozumiesz?
– Zabawny jesteś.
– Wiem. – Yonatan nie mógł się powstrzymać i znów się roześmiał. Nie leciał tak naprawdę, ale czuł, jakby był w przestworzach, a tam było o wiele łatwiej niż na ziemi. Na ziemi zbyt wiele musiał wszystkim udowadniać, by być wziętym na poważnie, a tutaj mógł być po prostu wolny. – Uwielbiam latać, ale pasażerskie loty to jednak zabijają całą zabawę. Leciałem kiedyś awionetką, to dopiero była frajda. Tylko ty, wiatr i chmury, nic więcej.
– Przelecę się kiedyś z tobą – stwierdziła Veda, stawiając go przed faktem dokonanym.
– Niefortunnie dobierasz słowa. Dobrze, że nikt cię nie słyszy.
– Nie powiedziałam nic złego.
– Nie, nie, jest okej. – Abarca połknął uśmiech, bo dobrze zrozumiał, co miała na myśli. – Hej, nie podziękowałem ci poprawnie za ustrojenie tej szafki.
– Już przeprosiłeś.
– Wiem, ale miałem to zrobić jak należy, a ja dotrzymuję słowa.
Yon spojrzał na nią uważnie. Zapach starego metalu i unoszący się w powietrzu kurz wcale mu nie przeszkadzały, a i ona zdawała się oswoić z tymi nowymi doznaniami. Wyciągnął dłoń i ogarnął jej ciemne kosmyki z twarzy, po czym przysunął się bliżej i złożył na jej ustach delikatny pocałunek. Trwało to kilka sekund, a kiedy się odsunął, uśmiechnął się szeroko na widok jej osłupiałej miny.
– Proszę. Teraz nikt już nie może ci zarzucić, że całowałaś się tylko ze swoim misiem albo plakatem jakiegoś członka boysbandu.
Oparł się na siedzeniu nie przestając się uśmiechać. Była zabawna, zwykle wygadana, ale teraz chyba trochę nie dowierzała w to, co się właśnie stało. Może chciała coś powiedzieć, ale jego telefon zawibrował głośno, wyrywając ich oboje z rytmu. Yon zerknął na wyświetlacz, na którym widniało imię Veronici i poczuł ukłucie w sercu. Wpatrywał się w to imię przez chwilę, a w głowie miał cudowną pustkę, której nie czuł od dawna. Wyłączył telefon i schował do kieszeni.
– Musisz już wracać? – zapytała Balmaceda z lekkim smutkiem. Miło spędzali czas, ale wyglądało na to, że ktoś go wzywał.
– Nie muszę – odpowiedział, przymykając na chwilę powieki. – Posiedźmy tu jeszcze trochę, jeśli nie masz nic przeciwko. A potem odwiozę cię do domu, żeby ten twój szeryf nie urwał mi rąk, nóg albo innej części ciała, którą u siebie lubię. Na przykład korzenia.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3504
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:14:07 20-01-25    Temat postu:

Temporada IV C 043
Remmy/Veda/Michael/Venetia/Leo/Victoria/Javier/Alexander/Tiberius/Florence/Thalia/Raquel

Jeremiah Torres postanowił skupić się na treningach i przyszłym meczu biorąc na siebie ciężar przygotowania do meczu drużyny. Dwoił się i troił aby zgrać ze sobą chłopaków, przekonać dwóch barczystych obrońców że faule w polu karnym to kiepski pomysł i dawał im wskazówki jak odebrać piłkę bez otrzymania żółtej lub czerwonej kartki. Trenował obronę rzutów karnych z Nacho chociaż wolałby trenować z Fernandezem tarzanie się w pościeli. Dostrzegał potencjał w synu gubernatora i był gotów pójść przed meczem do kościoła i prosić Boga o to żeby młodemu podczas meczu nie poplątały się nogi. Chętnie więcej poćwiczyłby z Jordanem i Marcusem podania, ale miał świadomość, że poza boiskiem każdy z nich ma swoje życie. Im bliżej było meczu tym większą presję odczuwał.
Długie nogi szatyna pokonywały kolejne metry chodnika, a umysł pracował na najwyższych obrotach. Najsłabszym ogniem ich drużyny byli jej zawodnicy. Brakowało im zgrania, zaufania między sobą. Nie tylko na boisku, ale poza nim również podkładali sobie „świnie” Budowanie drużyny w takich warunkach nie należało do najłatwiejszych. Niektórzy z zawodników mieli dość wrażliwe ego.
Nacho Fernandez był wrażliwym chłopakiem. Ukrywał to dość skutecznie, ale Remmy Torres widział go w tych momentach gdy był najbardziej podatny na zranienia. Syna ordynatora łatwo było zdeprymować, „wejść mu do głowy.” Kilka nieudanych akcji może sprawić, że i Nacho zacznie popełniać błędy. Remmy nie był głupcem wiedział bowiem, że San Nicholas mieli lepszych obrońców, mieli też bardziej doświadczonego bramkarza. Barrgan grał na bramce od drugiej klasy, Fernandez niechętnie zgodził się na zmianę pozycji w zeszłym roku i miał trudności z czytaniem gry przeciwnika, rozegraniem. Remmy mógł trenować z nim do upadłego, ale mecz przeciwko innej drużynie będzie dla niego prawdziwym testem umiejętności i tego co zostało mu w głowie.
W szkolnej siłowni zapalił tylko część świateł i pozbył się przepoconej koszulki rzucając ją niedbale na podłogę. Chwycił skakankę i zaczął wykonywać to proste ćwiczenie z na wpół przymkniętymi powiekami. Codzienne treningi sprawiły, że nie zaglądał na „Kupidyna”. Wyciszył także powiadomienia. Aplikacja była rozpraszaczem, podobnie jak ćwiczenia. Aktywność fizyczna pomogła mu rozładować napięcie, które odczuwał w męskiej szatni gdy widział Ignacio z ręcznikiem owiniętym wokół bioder. Dzielenie jednej szatni, która nie była łatwą przestrzenią wcale nie ułatwiała mu życia ani obniżenia libido. Dlatego zawsze gdy wszyscy szli pod prysznic on nie chcąc kusić losu gdy tylko miał możliwość szedł do siłowni. Skakanka a dwudziestu minutach wskakiwał na wioślarza.
Usiadł wygodnie na sprzęcie i ustawił go według własnych potrzeb, by następnie przejść do ustawienia prawidłowej postawy ciała. Gdy miał pewność, że jego ciało jest w prawidłowej pozycji chwycił drążek i zaczął wykonywać ćwiczenia. W uszach słyszał głos Lany del Ray . Uśmiechnął się pod nosem. Piosenkarka miała w swoim głosie coś kojącego.
Pracował nad formą jeszcze z jednego zdecydowanie bardziej snobistycznego powodu; sesji zdjęciowej zaplanowanej na przyszły tydzień. Marissa Fernandez chciała zrobić mu kilka próbnych fotografii i chociaż dała słowo Cerano, że nie rozbierze syna jak kurczaka do rosołu, ale trochę ciała będzie musiał pokazać. I chciał dobrze wypaść na zdjęciach. Potrzebował tego kontraktu. Potrzebował kasy na przyszłość.
UNAM miał jeden z najlepszych programów informatycznych w kraju. Dzięki ukończonym studiom Remmy miał szansę na znalezienie dobrze płatnej pracy. To nie był jedyny powód dlaczego chciał studiować właśnie tam. Uniwersytet miał własną reprezentację, której członkowie bardzo często, bardzo płynnie przechodzili do reprezentowania barw narodowych. Jeśli chciał być zawodowcem musiał dostać się do uniwersyteckiej reprezentacji. Jeśli nie jako stypendysta to jako student w otwartym naborze. Westchnął na muzyka w słuchawkach przestała grać.
─ Co jest? ─ wymamrotał obracając do tyłu głowę.
─ Powinieneś dać odpocząć mięśniom ─ usłyszał za swoimi plecami głos trenera. Wypuścił z rąk rączkę wioślarza, która opadła z łoskotem. Palcami odgarnął opadające na oczy włosy. ─ I obciąć kudły ─ dodał.
─ Lubie siebie w takich włosach ─ odpowiedział na to uśmiechając się kącikiem ust. Wstał i przeciągnął się. Wyciągnął słuchawki i schował je do pudełeczka. Koszulką starł pot z twarzy. ─ Co ty tutaj robisz tak wcześnie rano? ─ zapytał mężczyznę palcem postukując w zegarek. Było kilka minut po szóstej.
─ Dostałem alert, że ktoś wyłączył alarm ─ poinformował go trener.
─ Dostajesz ten alert codziennie od kilku dni, ale dziś postanowiłeś się pofatygować i to sprawdzić? ─ zapytał go Remmy stojąc do niego plecami. Zaczął serię ćwiczeń rozciągających. Bruni miał idealny widok na jego umięśnione plecy.
─ Dziś przyszedłeś wcześniej niż zazwyczaj ─ zauważył trener rozluźniając i zaciskając palce.
─ Nie mogłem spać ─ wyznał. Nie kłamał. Nigdy nie sypiał dobrze w dniu meczu. Przeciągnął się wyciągając do góry ręce.
─ I to nie ma nic wspólnego z przyjazdem ministra? ─ zapytał go Bruni. ─ Grałeś z jego synem ─ przypomniał mu. Remmy skrzywił się mimowolnie. ─ Paolo. Był twoim zastępcą.
─ No i? ─ zapytał go. Ciesząc się, że stoi odwrócony plecami do trenera.
─ Będzie na meczu ─ to nie było pytanie, lecz stwierdzenie faktu. Remmy wiedział to od kilku dni. Paolo sam odezwał się do niego na Instagramie. Do miasteczka przyjeżdżał minister sportu i spora część chłopaków. ─ Dostałem, że będą też skauci ─ Remmy obrócił do tyłu głowę.
─ Chcesz mi dołożyć zmartwień? ─ zapytał go.
─ Chcę żebyś pamiętał o jaką stawkę toczy się gra.
─ Wiem o jaką stawkę toczy się gra ─ warknął Torres. ─ Dam sobie radę ─ zapewnił trenera. ─ Kto jak nie ja? ─ zapytał go i zmarkotniał.
Skłamałaby gdyby powiedział, że przyjazd dawnych kolegów z drużyny nie sprawia że trzęsą mu się nogi. Drżały jak galareta. Jeśli miał zagrać dobre spotkanie musiał wyrzucić ich z głowy. Nie potrafił jednak. Ci ludzie byli kiedyś jego rodziną. My przeciwko światu. Prychnął. Był taki czas gdy myślał że nic nie zerwie ich więzi, że przetrwają razem apokalipsę. Wszystko zmieniło się gdy David go pocałował i nagle „rodzina” stała się toksyczna.
─ Jak dobrze znasz trenera? ─ zapytał przypomniawszy sobie że Bruni i jego poprzedni trener znają się. Facet byle kogo nie zaprasza na mecze.
─ To małe środowisko ─ odpowiedział Bruni. ─ Przyjechałem na mecz bo byłem ciebie ciekaw ─ odpowiedział. W tamtym czasie jeszcze nie wiedział że dostanie prace trenera w małej mieście, a od swoich innych znajomych słyszał o młodym piłkarzu. Remmy był jak haust świeżego powietrza. ─ Dlaczego pytasz? ─ w odpowiedzi chłopak wzruszył jedynie ramionami.
─ Z czystej ciekawości.
─ Jetemaiah ─ było coś w sobie w jaki wypowiadał jego imię. Miękko, chrapliwie. ─ O co chodzi?
─ O to drzewo co nie chodzi ─ mruknął i westchnął sięgając po wodę. Jako sportowiec pił dużo wody, jako sportowiec cukrzyk pił jeszcze więcej. Grzywka znowu opadła mu na oczy, znowu ją ogarnął. ─ Chodzi mi o to czy mówił coś później ─ zaczął. Torres przez trzy dni po zdobyciu mistrzostwa był w śpiączce cukrzycowej i odwiedził go raptem raz i przeprosił. Chłopak był wtedy ledwie przytomny, ale „przepraszam że nie zrobił nic więcej”, wryło mu się w pamięć.
─ Chodzi o tego chłopaka co pocałował cie na korytarzu.
─ Taa, żeby tylko ─ mruknął. Nie miał żalu do Davida o tamten pocałunek. Już nie. Wygrał ciężkie i długie spotkanie, a emocje wzięły górę nad rozsądkiem. Prawdopodobnie nie pomyślał o konsekwencjach. ─ Atmosfera w zespole wtedy siadła. Obaj byliśmy kapitanami, rywalizowaliśmy ze sobą. Mieszkaliśmy w jednym sąsiedztwie i z czasem zaczęliśmy trenować razem ─ przypomniał sobie ich początki. Cholerna od miesięcy robił wszystko żeby o tym nie myśleć a teraz otwierał wszystkie rany. ─ Sam nie wiem kiedy przekroczyliśmy granice między byciem kumplami na boisku do bycia czymś więcej. To po prostu się stało. ─ potarł palcami oczy. ─ nie chciał mnie skrzywdzić.
─ A skrzywdził? ─ głos trenera był miękki łagodny.
─ Nie ─ odparł po chwili. ─ Ten pocałunek był jak kamyk wywołujący lawinę. Gdy dowiedzieli się że jestem bi nikt już nie patrzył na mnie tak samo. Czułem się jak trędowaty. Skończyło się poklepywanie po tyłkach, nie żeby robiło to na mnie wcześniej wrażenie. Nie potrafiłem im wytłumaczyć, że to tak nie działa. Nie żeby chcieli ze mną o tym rozmawiać ale nauczyłem się schodzić im z drogi. Zostawałem dłużej na treningach żeby wszyscy zdążyli wziąć prysznic. Robiłem wszystko żeby nie musieli mnie oglądać.
─ Trener wiedział?
─ Byłby głupcem gdyby nie wiedział. Osiągaliśmy wyniki, ja grałam coraz lepiej i lepiej wtedy tylko to się liczyło. Pewnie dlatego się tego nie spodziewałem, a pierwsze uderzenie mnie zaskoczyło ─ wyznał. ─ Czterech na jednego to była niezbyt uczciwa walka.
─ Pobili cię?
─ Jestem pewien, że złamali mi wtedy co najmniej dwa żebra ─ urwał opierając czoło lo o chłodną szybę. ─ Nie wiem, który ściągną mi spodnie ─ wymamrotał ─ później wszystko robi się zamazane. Nie mam pojęcia jak zagrałem w następnym meczu. Wygraliśmy, ale nic z tego meczu nie pamiętam. A później wszystko się zaczęło ─ wymamrotał. ─ Dali mi spokój, po tamtym. ─ dodał głośno przełykając ślinę. ─ Muszę iść pod prysznic ─ powiedział. ─ I tak za dużo powiedziałem. Zostaw to dla siebie ─ poprosił go i za nim Bruni zdołał go powstrzymać wybiegł z szatni.

***

Michael odnosił wrażenie, że powietrze jest naelektryzowane oczekiwaniem. Uczniowie kręcili się na swoich krzesłach tęsknie wyglądając przez okno i nikogo nie interesowały skutki wojny trzydziestoletniej. Młodzież myślami już była na mecz i nauczyciel nie mógł ich za to winić. Sam kiedyś miał siedemnaście lat i chociaż jego młodzieńcze lata przypadały na inne czasy to nadal żywo w pamięci miał mecze szkolnych drużyny. Z tą różnicą, że katolickie szkoły grały przeciwko protestanckim i rozgrywkom daleko było do spokojnych. Oglądanie ich było jak siedzenie na beczce prochu. Jedno krzywe spojrzenie przeciwnika i wszystkie zasady fair play przestawały istnieć i liczyło się tylko prawo pięści. Uśmiechnął się lekko pod nosem do swoich wspomnień. Sam był nie raz tym który wymierzał ciosy. Bardziej dla zasady niż chęci pobicia się z kimkolwiek.
─ Profesorze ─ z zamyślenia wyrwał go głos Daniela. ─ Sprawdził pan nasze testy? ─ zapytał go. Kilka osób jęknęło, ktoś wymierzył Danielowi uderzenie w tył głowy zwiniętym w rulon zeszytem.
─ Rzuciłem okiem i nie obawiajcie się z tego testu ocen nie będzie ─ zapewnił ich. ─ Test dał mi ogólny wgląd w waszą wiedzę ─ dorzucił ─ która pozostawia wiele do życzenia ─ kilka osób parsknęło śmiechem. Zdaniem Michaela nie było się z czego śmiać gdyż wyniki większości z uczniów były mierne. Po części to rozumiał. Większość z nich nie wiązała swojej przyszłości z historią czy wiedzą o społeczeństwie, ale jako historyk uważał pewną wiedzę za podstawową.
─ A będzie pan na meczu? ─ padło kolejne pytanie. Irene oparła brodę na dłoni wpatrując się w nauczyciela dużymi ciemnymi oczami. ─ Lubi pan piłkę nożną? Grał pan? ─ wyrzucała z siebie kolejne pytania.
─ Mam taki zamiar ─ odpowiedział na pierwsze z pytań przysiadając na brzegu biurka. ─ I tak grałem kiedyś w piłkę.
─ A na jakiej pozycji? ─ Michael zmarszczył brwi. ─ Złożę się, że był pan napastnikiem? ─ mężczyzna uniósł brew i parsknął krótkim śmiechem. Na pozycji napastnika w szkole był jeden z największych zabijaków w szkole. ─ Duncan. I z tego co słyszał później chłopak od dawna nie żył. Zmarł w więzieniu. Tą wiedzą nie zamierzał się dzielić z gromadą uczniów.
─ Stałem na bramce ─ odpowiedział na to tym wyznaniem zaskakując wszystkich. ─ Przez większość czasu.
─ Większość czasu? ─ Daniel zmarszczył brwi.
─ Mecze rzadko rozgrywano do końca ─ dodał z wyjaśnieniem ─ jeszcze rzadziej odbywała się druga połowa ─ dodał.
─ Bo w Irlandii ciągle pada? ─ zapytała jedna z dziewcząt której imienia nie mógł sobie przypomnieć.
─ Nie głuptasie, oni się tłukli na tych meczach. Prawda? ─ Kiraz Torres spojrzała wymownie w stronę nauczyciela, który zdecydowanie pożałował, że pozwolił aby zaczęto ten temat.
─ Dochodziło do bójek ─ odpowiedział dyplomatycznie chociaż było to grube niedopowiedzenie. To były regularne burdy.
─ Z powodu „Kłopotów”? ─ Daniel Mengni syn Marleny swoim subtelnym pytaniem sprawił, że Michael zmarszczył brwi i krótką chwilę pomyślał o burzliwych latach osiemdziesiątych w których dorastał.
─ Czego? ─ Irene spojrzała to na nauczyciela to na kolegę z klasy. ─ Ktoś miał kłopoty i dlatego się bili? ─ tylko lata praktyki sprawiły, że nauczyciel się nie roześmiał.
─ Nie tak się określa okres historyczny w Irlandii Północnej gdy trwały wojny religijne ─ wyjaśnił Daniel a Michael się skrzywił. ─ Coś nie tak?
─ To nie były wojny na tle religijnym ─ Michael postanowił postawić sprawę jasno. ─ Tak kluczową rolę odegrał kościół. Po jednej stronie był kościół katolicki, po drugiej stronie protestancki ─ wyjaśnił. ─ Chodziło o kwestie przynależności geopolitycznej. W latach dwudziestych ubiegłego wieku ─ przysiadł na swoim biurku i położył nogi o wolne krzesło ─ miała miejsce wojna o niepodległość Irlandii w wyniku porozumień Irlandia została podzielona; siedem hrabstw zostało przydzielonych do Królestwa Brytyjskiego. Pozostała część do Irlandii. I to jest zalążek tego co później potocznie nazywane jest „Kłopotami” O tym jednak będziemy rozmawiać nieco później. O Kłopotach, o upadku muru berlińskiego. , o Bośni i Hercegowinie, czy wojnie w Czeczenii. I wiem że nie ma tego w podstawowym programie, ale trochę wiedzy o świecie wam nie zaszkodzi. Dziś jednak nie o tym ─ wstał i podszedł do torby. ─ Potrzebuje ochotnika ─ rzucił w stronę klasy. Ręka Daniela wystrzeliła w górę. Michael uśmiechnął się i podszedł do jego ławki z dwoma zaciśniętymi pięściami. ─ Lewa czy prawa?
─ Lewa
Michael pokiwał głową i położył przed nim małą figurkę- Matrioszkę.
─ Nie otwieraj jeszcze ─ zaznaczył ─ i wybierz kolegę albo koleżankę? ─ zachęcił go. Daniel rozejrzał się po klasie.
─ Felicia ─ podał imię. Michael rozejrzał się po sali.
─ To ja ─ brunetka podniosła do góry rękę. Michael posłał jej przepraszający uśmiech. Nadal uczył się imion i nazwisk swoich uczniów.
─ Z racji tego, że jesteście w ostatniej klasie i ani historia ani wiedza o społeczeństwie nie jest u was rozszerzonym przedmiotem, z programu zostało nam tylko do przerobienia historia współczesna to w między czasie będziemy robić powtórki i przypominać sobie pewne wydarzenia historyczne po przez przypominanie sobie postaci z nimi związanych. I będziemy stawiać je przed sądem.
─ Będziemy mieć ławę przysięgłych? ─ zapytał ktoś z tyłu klasy.
─ Nie, będziemy mieć sędziego i dwóch ławników gdyż meksykański wymiar sprawiedliwości nie ma ławy przysięgłych. Daniel możesz otworzyć laleczkę, ty Felicio również ─ Daniel z ciekawością zajrzał do kolorowej drewnianej laleczki i wyciągnął ze środka zieloną wstążkę, Felicia czerwoną. ─ Daniel będziesz obrońcą, Felicia będziesz reprezentować oskarżenie.
─ Kto będzie moim klientem? ─ zapytał z ciekawością Daniel. Michael wyciągnął trzy koperty i podszedł do brunetki.
─ Pozwolisz koleżance zadecydować? ─ pokiwał głową. Felicia wybrała jedną z kopert. ─ Śmiało możesz otworzyć ─ zachęcił ją historyk ─ i przeczytać akt oskarżenia. Felicia spojrzała to na nauczyciela to na Daniela i wyciągnęła pojedynczą kartkę papieru. W na kartce było napisane. ─ Stan Nevo Leon przeciwko Markowi Juniuszowi Brutusowi – przeczytała. – Oskarża się go o udział w spisku w celu pozbawienia życia Gajusza Juliusza Cezara ─ przeczytała. ─ Mam oskarżyć Brutusa o zabicie Cezara?
─ Udział w morderstwie, Brutus nie działał sam. Miał pomocników. Chcę żebyście wybrali swoich zastępców. Nie będę wam nikogo narzucał na chybił trafił, ale osoby które wybierzecie mogą być wybrane tylko raz. Członków zespołu wybierzcie rozważnie i dajcie mi znać na następnej lekcji na kogo się zdecydowaliście.
─ Profesorze, a pan będzie sędzią?
─ Nie, będziemy mieć sędziego i dwóch ławników. Mam nadzieję że uda mi się poprosić któregoś z moich kolegów o przysługę. Będę was informował ─ rozległ się dźwięk dzwonka. ─ Jestem do waszej dyspozycji w razie jakikolwiek pytań ─ zapewnił zbierającą się młodzież.
***
Veda Molina de Sanchez zmarszczyła nosek wędrując spojrzeniem to na jedną to na drugą stronę boiska próbując zrozumieć fenomen piłki nożnej. Ludzie wokół niej pokrzykiwali, dziewczęta machały transparentami, śmiały się i poszturchiwały, a ona pomyślała, że chiliderkom ze San Nicholas w kusych kostiumach musi być cholernie zimno! Ona odmrażała sobie tyłek na trybunach co chwila przez kogoś potrącana a z tego co udało jej się wyłapać z otoczenia jej drużyna dostawała łupnia od drużyny Yona. Popatrzyła na tablicę wyników to na boisko i wyciągnęła telefon wpisując w wyszukiwarkę; Ile trwa mecz piłki nożnej? Wyskoczyła jej odpowiedź. Skrzywiła się i jeszcze raz spojrzała na boisko. Dwadzieścia dwie osoby biegały za jedną małą piłką, a zebrany na boisku ekscytował się widowiskiem. No może nie wszyscy. Veda nie rozumiała skąd tyle szumu? Przechyliła na bok głowę gdy Marus Delgado wylądował na kolanach.
─ Faul! ─ wrzasnął ktoś za plecami Vedy. Dziewczyna zmarszczyła brwi. Przy takim natężeniu szumu nawet jej słuchawki nie tłumiły wszystkich dźwięków. Postawiła kołnierz swojej brązowej kurtki i wyślizgnęła się ze swojego miejsca tuż za plecami swoich koleżanek.
─ Veda ─ ktoś chwycił ją za rękę. Vero popatrzyła na nią ze zmarszczonymi brwiami. Veda niechętnie odsunęła jedną słuchawkę od ucha. ─ Idziesz już? ─ pokiwała głową. Była przemoczona, zmarznięta i marzyła o kubku gorącej czekolady, chociażby takiej z automatu.
─ Pada ─ stwierdziła w stronę Veronicy. ─ Idę do szkoły ─ poinformowała ją. Zacisnęła usta w wąską kreskę i dodała po chwili. ─ Chcesz iść ze mną? ─ zapytała ją. Vero popatrzyła na nią. Nie miała pojęcia dlaczego to zaproponowała? Yon kochał się w Vero. Była śliczna, niechętnie stwierdzała, że była też mądra. Olivia nie lubiła Vero, Sylvia nie lubiła Vero nawet Jordan traktował ją niezbyt miło (witaj w klubie, pomyślała), ale Vedzie było jej szkoda. Mogła przespać się z Franklinem, zdradzić Marcusa, ale ludzie robią głupie rzeczy gdy są smutni. Ona była tego żywym przykładem.
─ Zostało jeszcze dziesięć minut pierwszej połowy ─ Vero wskazała na boisko.
─ No i? Wynik i tak się nie zmieni ─ stwierdziła i ruszyła do szkoły. Vero ku jej zaskoczeniu podreptała za nią. Brunetka spojrzała jeszcze raz na boisko odnajdując wzrokiem Yona, który przecierał mokrą twarz koszulką. Przegryzła dolną wargę na widok umięśnionego brzucha. To było wręcz nienormalne, ale to nie przeszkadzało jej żeby nie przesunąć wzrokiem po jego sylwetce. Cóż ona była wypacała hektolitry potu grając na wiolonczeli, on biegał po boisku w bardzo obcisłych gatkach.
─ Ma ładny tyłek ─ stwierdziła nagle do Vero i odchrząknęła i ruszyła do szkoły i zadrżała gdy kilka kropel deszczu wślizgnęło się jej za kołnierz. Chwyciła szatynkę pod łokieć i pociągnęła ją w stronę szkoły. Veda z ulgą ściągnęła w szkole słuchawki. Cisza panująca w szkolnych murach była przyjemne. Na korytarzu dało się słyszeć dźwięk ich kroków. Veda zatrzymała się przy pokoju nauczycielskim i bezceremonialnie nacisnęła klamkę.
─ Chcesz herbaty? ─ zapytała wchodząc do środka. Veronica spojrzała na korytarz i weszła za Vedą którą podeszła do stolika gdzie stał czajnik i kubki.
─ Nie jestem pewna ─ zaczęła dziewczyna przyglądając się brunetce, która bez skrępowania napełniła czajnik wodą i postawiła na swoim miejscu. Zgarnęła dwa kubki z suszarki ─ czy powinnyśmy to być ─ dokończyła.
─ Mama tu pracuje ─ zauważyła całkiem przytomnie dziewczyna ─ no i wujek ─ dodała palcami przeczesując włosy.
─ Wujek? ─ zapytała zaskoczona wyznaniem córka Teresy i Ulisesa.
─ Dyrektor ─ doprecyzowała Veda. ─ Nie będą mieć nic przeciwko ─ zapewniła ją po torebce herbaty do kubków i zalała je gorącą wodą.
─ Dyrektor Cerano Torres to twój wujek?
─ No, jest bratem mamy. Przyrodnim ─ doprecyzowała uznając że to ważna informacja.
─ Nie wiedziałam.
─ Ja przez siedemnaście lat też nie ─ Veda powąchała zawartość swojego kubka i dorzuciła do środka po kawałku cytryny. ─ Mieli wcześniej spotkanie z ministrem sportu ─ wyjaśniła ─ dlatego ktoś nie zamknął drzwi no i są ciastka ─ odwróciła się w stronę stołu i przyjrzała się słodkościom. Po drugiej stronie postawiła herbatę dla Veronicy. Z talerzyka zgarnęła jednak kanapkę. ─ Nie siadasz? ─ zapytała wbijając zęby w kanapkę. ─ Uwielbiam pastę z tuńczyka ─ wymamrotała z pełnymi ustami. Vero również poczęstowała się jedną z kanapek chociaż nie była pewna czy wolno im tak tu wpaść i zajadać kanapki? Pewnie nie. ─ Mama wujka Cerano była jego pierwszą żoną ─ zaczęła uznając że jest winna koleżance wyjaśnienia ─ ale gdy jego mama urodziła wujka, no wiesz karła to kazano jej wybierać. Znaczy tabor. Między synem a mężem rzecz jasna.
─ Wybierać? Zaraz masz na myśli że mieli go zabić? Bo był karłem?
─ Romowie są przesądni ─ odparła Veda. ─ Wierzą we wróżby, czarnego kota i ten cały ambaras ─ machnęła ręką. ─ Karzeł przynosi pecha. Karłowate dziecko przynosi śmierć. Błogosławieństwo Szatana! ─ przypomniała sobie sięgając po kolejną kanapkę ─ więc chcieli się go pozbyć, znaczy wujka, ale jego mama uciekła z nim w środku nocy i tak uratowała mu życie. No a dziadek ożenił się z moją babcią. To znaczy według romskiego prawa była jego żoną, formalnie nigdy nie poszli do urzędu ani do kościoła. Rok później czy coś koło tego urodziła się moja mama, wujek i ciocia. ─ dodała ─ I wszyscy są normalnego wzrostu ─ dodała chociaż Vero raczej to wiedziała. ─ Jeden Baron chciał się nawet ze mną ożenić ─ wyznała. ─ Stary, gruby i strasznie brzydki.
─ Altamira? ─ Vero usiłowała sobie przypomnieć jak Baron Altamira wygląda, ale nie była wstanie przywołać twarzy.
─ Nie z taboru z Victorii, ale mama go pogoniła ─ Veda upiła łyk herbaty. Czuła się od razu lepiej. Zgarnęła czekoladową babeczkę. ─ I tata też. Ivan ─ dorzuciła imię a nastolatka zamrugała zaskoczona.
─ Ivan to twój tata?
─ A no ─ potwierdziła kiwając głową ─ On i Salvador ─ dodała uznając że to również musi naprostować. ─ Ivan chciał zostać moim tatą, chociaż nie musiał, a Sal ─ urwała ─ sypiał z mamą więc o to jestem! ─ Vero wbiła zęby w kanapkę przetrawiając to co usłyszała od Vedy. ─ Znasz członków orkiestry w San Nicholas? ─ zapytała nagle.
─ Znam, dlaczego pytasz?
─ Bo potrzebuje fletu, skrzypiec ─ wyjaśniła ─ Jestem w trakcie nagrywania partytury i potrzebuje także innych instrumentów bez tego sama wiolonczela brzmi strasznie sucho.
─ Rozumiem
Veda wątpiła żeby Vero rozumiała, ale pokiwała głową zastanawiając się czy woli czekoladową czy orzechową babeczkę. Wzięła orzechową, czekoladową owinęła w serwetkę i włożyła ją do kiszeni kurtki.
─ Poza tym bramkarz jest w orkiestrze ─ przypomniała sobie Vero wstając aby umyć kubek po herbacie. Zgarnęła także puste naczynia i umyła je odkładając na suszarkę. ─ Mogę was po meczu sobie przedstawić.
─ Serio? Byłoby świetnie, miałam poprosić tatę w końcu zna twoją mamę, ale chętnie pójdę prosto do źródła. Na czym gra?
─ Wolf? Chyba na flecie.
─ Ma na imię Wolf?
─ Tak, to ksywka. Jego pełne imię brzmi Wolfgang ─ Veda odwróciła głowę w stronę Vero. Tego się nie spodziewała.
─ Po Mozarcie?
─ Tego nie wiem, może jego rodzice lubili muzykę klasyczną. Jego mama jest sędzią ─ przypomniała sobie ten szczegół dziewczyna. ─ Lepiej stąd chodźmy. Lepiej żeby nas nie przyłapali.
─ Dobra myśl ─ stwierdziła Veda, lecz przed wyjściem zgarnęła jeszcze kilka kanapek i złożyła je w piramidkę. Z plecaka wyciągnęła pusty pojemnik wkładając do niego kanapki. ─ Możemy iść.
Dziewczyny wymknęły się pokoju nauczycielskiego cicho zamykając za sobą drzwi. Veda włożyła pojemnik z kanapkami do plecaka kątem oka dostrzegając ojca. Pomachała do niego z ochoczo.
─ Tu jesteś! Wszędzie cię szukam ─ Ivan Molina przyjrzał się nastolatce. ─ Co tu tak myszkujecie?
─ Nie myszkujemy ─ zaprzeczyła Veda uśmiechając się niewinnie. W kąciku jej ust dostrzegł okruszki czekolady. Veda ani trochę nie myszkowała w pokoju nauczycielskim. Powściągnął uśmiech. ─ Dzień dobry Veronico.
─ Dzień dobry szeryfie ─ przywitała się z nim dziewczyna. ─ Pójdę do łazienki ─ zwróciła się do Vedy i udała się w stronę szkolnych toalet. W tym czasie Veda wdrapała się na szkolny parapet. Ściągnęła z ramion plecak. Ivan usiadł obok niej. Brunetka wyciągnęła z plecaka pojemnik w którym schowała kanapki i otworzyła go. Wyciągnęła pojemnik w stronę Ivana Moliny który po krótkim wahaniu wziął od niej kanapkę.
─ Nie wiedziałem, że kumplujesz się z Veronicą.
─ Nie kumpluje się, mamy wspólne interesy ─ stwierdziła nastolatka. ─ Ma mnie poznać z flecistą.
Ivan z trudem przełknął to co miał w ustach.
─ Jakim flecistą?
─ Potrzebny mi flecista ─ wyjaśniła ─ to partytury ─ dodała ─ Flecista, skrzypek i może dzwonek. Od czasu do czasu takie „bęc” by się też przydało ─ pokiwała głową zgadzając się z tym pomysłem sama ze sobą. ─ Zjedz jeszcze kanapeczkę ─ podsunęła ojcu pojemnik z jedzeniem. ─ A szkoła w San Nicholas ma orkiestrę więc Vero da mi do nich kontakt.
─ A w tej orkiestrze są jacyś chłopcy? ─ zagadnął do niej. Veda zmarszczyła nos.
─ Na pewno jest Wolfgang, mój flecista ─ Ivan chrząknął. ─ Za dużo pieprzu dali do tych kanapek ─ powiedziała i poklepała szeryfa po plecach.
─ Dodali? Nie ty zrobiłaś te kanapki? Są całkiem smaczne.
─ Nie, są z pokoju nauczycielskiego. Zjedz to dostaniesz deserek. ─ uśmiechnęła się od ucha do ucha.
─ Veda czy ty weszłaś do pokoju nauczycielskiego i zabrałaś stamtąd kanapki? ─ spojrzał na kanapki znajdujące się w pojemniku to na swoją przybraną córkę. Nie był pewien czy powinien ją zrugać za kradzież czy raczej roześmiać się? Tego drugiego mu nie wypadało. Sięgnął po kanapkę. „Bez dowodów nie ma zbrodni” ─ pomyślał.
─ I tak ktoś by je wziął ─ stwierdziła tylko. ─ Nie wzięłam wszystkich, zostawiłam coś dla innych ─ dodała konspiracyjnie. Ivan zgarnął ostatnią kanapkę i oddał jej pojemnik. ─ Już po meczu?
─ Jeszcze druga połowa ─ wyjaśnił dziewczynie Ivan. ─ Idziesz na tą imprezę urodzinową?
─ Idę, kupiłam Quenowi prezent więc pojedziemy do domu.
─ Kupiłaś mu prezent? ─ zdziwił się Ivan. ─ Nie musiałaś.
─ Na urodziny nie przychodzi się z pustymi rękami. To drobiazg. Kupiłam mu szkicownik. I taki śliczny breloczek w kształcie pędzla─ zapewniła ojca. ─ Po meczu musisz podrzucić mnie do domu.
─ Po prezent?
─ Tak i muszę się przebrać.
─ Przebrać? A co złego jest w tym stroju?
─ To strój na mecz tato, ja muszę się przebrać na imprezę ─ Veda wywróciła oczyma wzdychając. ─ Musisz się jeszcze wiele nauczyć ─ stwierdziła nagle zeskakując z parapetu. Wyciągnęła babeczkę z kieszeni kurtki i podała ją Ivanowi. ─ I co myślisz? ─ obróciła się wokół własnej osi.
─ Myślę że te spodnie są zbyt obcisłe i dlaczego masz dziewiątkę? U nas nikt nie gra z dziewiątką.
─ Zauważyłam i to koszulka Yona.
─ Dlaczego? Skąd? ─ wyrzucił z siebie dwie myśli jakie miał w głowie.
─ Pomyślałam, że będzie mu miło jak ktoś założy koszulkę z jego numerem i dał mi ją Joel.
─ Kim do cholery jest Joel? ─ zapytał ją odgryzając spory kęs babeczki. Tylko to powstrzymywało go od puszczenia wiązanki przekleństw. Koło Vedy kręciło się zbyt wielu chłopców.
─ To wuj Yona. Polubisz go. Spotyka się z Normą.
─ W jakim sensie?
─ Jak to jakim? Romantycznym sensie. W ogóle nie jesteś na czasie kto jest z kim w związku. ─ powiedziała z wyrzutem Veda.
─ Veda jestem szeryfem. ─ przypomniał jej mężczyzna.
─ I to ty powinieneś mi przynosić najświeższe plotki. Teraz to nieważne ─ Veda obróciła się wokół własnej osi jeszcze raz. ─ Zauważyłeś coś jeszcze?
─ Te spodnie są zdecydowanie na ciebie za małe.
─ Co? Nie, leżą idealnie ─ Ivan dojadł babeczkę i wytarł dłonie o dżinsy. Spojrzał na Vedę. ─ Kurtka ─ powiedziała mu w końcu wywracając oczami. trąciła go w ramię. ─ Jest brązowa, jak twoja. No dobrze nie do końca jak twoja, ale jest świetna.
─ Kupiłaś sobie brązową kurtkę, bo ja mam brązową kurtkę? ─ zapytał ją upewniając się tym samym. Veda ochoczo pokiwała głową, a on poczuł ściskanie w dołku. Bezwiednie przycisnął rękę do serce pocierając klatkę piersiową.
─ Wszystko w porządku? ─ Veda zmarszczyła mały nosek. Pokiwał głową i przyciągnął ją do siebie i przytulił. Usta przycisnął do jej włosów.
─ Tak moja mała żabko.
***
Długie ciemnorude włosy opadały kaskadą na jej ramiona gdy zajrzała pod stół. Na podłodze między krzesłami siedziała mała ciemnowłosa dziewczynka. Andrea była odwrócona do niej pleckami skupiając całą swoją uwagę na pluszowej maskotce, którą unosiła i opuszczała wydając z siebie serię dźwięków imitujących szczekanie psa. Veronica Russo pokręciła w rozbawieniu głową uznając, że da córeczce kilka minut na zabawę za nim spróbuje ją wyciągnąć spod stołu. Prośbą lub groźbą. Popatrzyła na Severina, który siedział na kanapie z laptopem na kolanach. Pani prokurator zdawała sobie sprawę, że udostępnianie dokumentów osobie postronnej mogło nie być jej najlepszym pomysłem, ale Conrado nie był pierwszym lepszym cywilem. Był kimś komu ufała. A to w ostatnim czasie nie zdarzało się zbyt często.
─ Nie musiałeś jej nic przynosić ─ odezwała się przerywając ciszę. ─ ale dziękuje ─ dodała gdy podniósł na nią wzrok przenikając ją spojrzeniem ciemnych oczu między którymi pojawiła się maleńka zmarszczka. ─ To miłe z twojej strony.
─ Chociaż tak mogę się odwdzięczyć za pomoc ─ odpowiedział Severin. Ronnie uśmiechnęła się kącikiem ust. ─ Skąd to masz? Ta dokumentacja wystarczy, aby wystąpić o oficjalny nakaz?
─ To ─ Veronica westchnęła ─ nie wiem ─ palcami przeczesała rude włosy jeszcze raz zaglądając pod stolik. Rea nadal była zajęta swoim nowym pluszowym przyjacielem, aby zwracać uwagę na rozmawiających dorosłych. Trzydziestoczterolatka grała jednak na czas i wiedziała, że on wie. ─ To zależy.
─ Od?
─ Od tego jak bardzo liberalny będzie sędzia ─ wyjaśniła. ─ Sędziowie, rzadko występują przeciwko sobie. To ściana składająca się z ludźmi w togach, których jako prokurator lubię mieć po swojej stronie, jeśli pójdę po jednego z nich ci bardziej przychylni Ortizowi ─ Conrado uniósł brew ─ równie mocno umoczeni ─ poprawiła się ─ utrudnią mi życie.
─ Facet ma konto we włoskim banku, na które regularnie wpływają pieniądze ─ wszedł jej w słowo Severin. ─ To pieniądze z łapówek.
─ To równie dobrze może być fundusz emerytalny ─ odbiła piłeczkę Ronnie i westchnęła. to był fundusz emerytalny. Nie polisa na życie lecz nielegalne źródło dochodu.
─ Czego potrzebujesz?
─ Tak naprawdę? ─ zapytała go, a on pokiwał głową. ─ Kogoś kto podłoży mu świnię, żebym dostała nakaz na inwigilacje.
─ Świnie ─ powtórzył powoli Conrado i zrozumiał dopiero po chwili. ─ Potrzebujesz kogoś kto zaproponuje mu łapówkę w zamian za umorzenie sprawy ─ domyślił się Severin. ─ Te papiery nie pochodzą z legalnego źródła i potrzebujesz podkładki, żeby je przedstawić.
─ Zdobyć ─ poprawiła go. Conrado się skrzywił. ─ Nie praw mi kazań ─ fuknęła.
─ Nie prawię.
─ Oczy to zwierciadło duszy Severin ─ odbiła piłeczkę kobieta. ─ Usta milczą, ale nie twoje oczy. Ibbara siedzi ponieważ Fernando Barosso zapłacił Ortizowi okrągłą sumkę, żeby wydał dla niego niekorzystny wyrok.
─ I nie da się tego w inny sposób dowieść?
Ronnie uśmiechnęła się krzywo.
─ Gdyby istniał inny sposób ─ wymamrotała ─ Poza tym nie możemy użyć sprawy Ibarry jako dźwigni ─ odpowiedziała. Zmarszczka między brwiami mężczyzny pogłębiła się. ─ Żadne z nas nie chcę aby Barosso wiedział, że mamy go na tapecie ─ wyjaśniła ─ musimy więc użyć innej sprawy, aby wywrzeć nacisk na sędziów , aby podpisali nakaz.
─ Którą sprawę masz na myśli? ─ zapytał ją.
─Taką, której ruszenie jej nie wyrządzi żadnej szkody ─ Conrado zamknął laptop i podłożył do obok siebie wpatrując się w swoją kochankę. Pani prokurator westchnęła. ─ Kiedy oskarżymy sędziego o korupcję w toku śledztwa każdy wydany przez niego wyrok będzie poddany rewizji ─ wyjaśniła mu. ─ Ortiz jest umoczony, ale z każdej strony ─ widząc niezrozumienie w jego oczach dodała ─ mój ojciec płacił mu za wyższe wyroki ─ wyjaśniła ─ albo za oczyszczenie z zarzutów jeśli potrzebował delikwenta na wolności. Na wolności znajdzie się wielu złych ludzi Conrado.
Zapadła cisza, którą przerwał dzwonek do drzwi. Rea ubrana w swoją sukienkę z balu karnaławego w żłobku wyszła spod stołu dreptając w stronę źródła dźwięku. Ronnie pochwyciła córkę i oparła ją sobie na biodrze.
Kobieta która weszła do środka trzymała na rękach wnuczkę, która machała jej przed nosem pluszową maskotką którą on kupił pod wpływem impulsu. Dobiegająca siedemdziesiątki kobieta postawiła dziewczynkę na podłodze. Rea z ochotą weszła ponownie pod stół.
─ Conrado Severin, Patricia Barragán ─ przedstawiła ich sobie. Patricia uścisk miała mocny i pewny.
─ Dzień dobry ─ przywitał się mężczyzna.
─ Dzień dobry ─ powtórzyła kobieta spoglądając na stół pod którym zniknęła jej wnuczka.
─ Pójdę się przebrać, jeszcze raz dziękuje, że z nią zostaniesz ─ zwróciła się do matki Cristobala.
─ To żaden problem moja droga wiesz, że uwielbiam spędzać czas z wnuczką ─ kobieta przyklęknęła przy stole. ─ Andrea ─ zwróciła się do dziewczynki pełnym imieniem ─ poznałaś już Rado z innymi pluszakami?
─ Rado ─ powtórzył głucho Conrado a kobieta się uśmiechnęła w jego stronę.
─ Tak mi przedstawiła pieska ─wyjasniła chociaż nie musiała. ─ Nie rozgryzłam jeszcze czy chodzi o imię dla pieska czy też osobę która jej tego pieska dała ─ Patricia uśmiechnęła się do niego ciepło. Ten sam uśmiech miał mężczyzna na zdjęciach. ─ Miło wreszcie pana poznać ─ powiedziała i odsunęła sobie krzesło od stołu na którym usiadła. ─ Sporo o panu słyszałam, nie od Ronnie ─ dodała ─ mam przyjaciół w ratuszu. Podobno dobry z pana zastępca.
Nie miał pojęcia jak na to odpowiedzieć. Skinął lekko głową. Od trwania w niezręcznej ciszy uchroniła Veronica wchodząc do salonu. Przebrała się z eleganckiego kostiumu w parę wygodnych obcisłych ciemnych dżinsów i prostą białą koszulę. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że te koszula jeszcze nie tak dawno należała do niego.
─ Podwieczorek dla Andrei jest w pojemniku na blacie ─ zwróciła się do kobiety. ─ Jeśli będzie grymasić daj jej mango.
─ Mango? ─ zdziwiła się kobieta.
─ Jej nowa obsesja, do wszystkiego chce dodawać mango. ─ wyjaśniła babci dziewczynki. ─ Wrócę za jakieś trzy godziny. ─ kobieta skinęła głową, a Ronnie przyklęknęła przy stole. ─ Rea ─ zwróciła się do córeczki, która odwróciła do tyłu główkę uśmiechając się psotnie. Ten sam uśmiech miał jej ojciec. ─ Zostaniesz z babcią , a jak mama wróci to zabiorę cię do Aleca, dobrze? ─ ciemnowłosa dziewczynka ochoczo pokiwała głową i wyszła spod stołu przytulając się do mamy. ─ Bądź grzeczna i słuchaj się babci ─ pokiwała główką.
Pół godziny później Ronnie wrzuciła do ust nachosa posyłając Conrado Severinowi rozbawione spojrzenie. Mężczyzna ją obserwował. Wyciągnęła w jego stronę opakowanie z jedzeniem, ale pokręcił jedynie głową.
─ Nie wiesz co tracisz ─ stwierdziła plecami opierając się o pierś mężczyzny. Poczuła jak on obejmuje jej talię.
─ Wiem, zmniejszam ryzyko zachorowania na miażdżycę ─ mruknął wprost do jej ucha. Parsknęła śmiechem i ponownie sięgnęła po słoną przekąskę.
─ Pan minister ─ wskazała ruchem głowy na mężczyznę nieopodal ─ nie przejmuje się czymś tak trywialnym jak choroby serca ─ Conrado spojrzał na ministra i skrzywił się mimowolnie. Nowa władza obsadziła na stanowisku ministra sportu kogoś kto o sporcie nie miał bladego pojęcia. ─ Idziesz do Victorii?
─ Nie wiem ─ odpowiedział zgodnie z prawdą. Wahał się czy uczestnictwo w kolacji u państwa Reverte to dobry pomysł.
─ Barosso nie będzie ─ zapewniła go. ─ Miał zabieg na zatoki.
─ Zabieg na zatoki ─ powtórzył powoli Conrado nadal mający świeżo w pamięci cios wyprowadzony przez żonę Magika. W najśmielszych snach wolałby się tej kobiecie nie narażać.
─ Spalony! ─ warknęła Ronnie. Severin spojrzał na nią zaskoczony. Ich oczy się spotkały. ─ Zdziwiony?
─ Że nie muszę ci tłumaczyć czym jest spalony? ─ pokiwała głową i zaczęła oblizywać palce ze słonej posypki. Conrado bezwiednie sięgnął po paczkę chusteczek. ─ Nie każda kobieta wie co to spalony.
─ Nie każda kobieta grała w drużynie uniwersyteckiej ─ odpowiedziała i uśmiechnęła się widząc zaskoczenie malujące się na jego twarzy. Schowała papierek po chipsach do kieszeni kurtki. ─ Byłam kapitanem drużyny uniwersyteckiej przez cztery lata. Miałam stypendium sportowe więc moja matka nie musiała płacić za moje studia. ─ Ronnie zerknęła w stronę boiska. ─ Conrado ─ mruknęła bezwiednie przesuwając dłoń na jego tyłek. ─ Znajdziemy jakieś ustronne miejsce? ─ zapytała go i zamiotła długimi rzęsami.
─ Co? ─ wymamrotał kompletnie zaskoczony. Rozejrzał się dookoła. Ludzie jednak byli zbyt zajęci meczem niż nim samym. ─ To bardzo niestosowna propozycja. ─ popatrzyła na niego i roześmiała się odrzucając do tyłu głowę. Odwróciła się do niego plecami czując jak ręka Conrado mocnej zaciska się wokół jej pasa. ─ Nie mogę ─ mruknął zgarniając jej włosy na jeden bok. ─ jestem zastępcą burmistrza ─ przypomniał jej.
─ Wiem, lepiej żeby nikt nie przyłapał cię z opuszczonymi spodniami ─ mruknęła, a on zamroził ją wzrokiem. ─ Idę do łazienki ─ odparła wyślizgując się z jego objęć i ruszając w stronę szkoły.
***
Jeremiah Torres wypuścił powietrze z płuc gdy piłka prześlizgnęła się między rękami bramkarza. Oparł ręce na udach dysząc ciężko. Mokre włosy oblepiły mu czoło, a kosmyki przydługiej grzywki wchodziły do oczu. Nastolatek odgarnął je z czoła zerkając na tablicę wyników. Dwa do zera kuło w oczy. Zaklął pod nosem i wyprostował się. Brak Jordana nie tylko rzucał się w oczy, ale także mocno im doskwierał. Potrzebował jego sprytu, umiejętności szybkiego dryblingu. Marcus dwoił się i troił w polu karnym przeciwnika, ale nie zrobić wiele gdy kryło go trzech obrońców. Żaden strzał na bramkę był nieskuteczny. Nie udało im się wymusić nawet rzutu wolnego. Gdy sędzia odgwizdał koniec pierwszej połowy nad jego głową zagrzmiało.
─ Świetnie ─ mruknął sam do siebie chłopak ─ więcej deszczu. Mokrą koszulką przetarł twarz i niechętnie spojrzał na tablicę z wynikami. Przegrywali dwa do zera i Remmy Torres wiedział, że potrzebują cudu albo dodatkowej pary nóg. Siedemnastolatek wypuścił ze świstem powietrze, lecz zamiast z resztą chłopaków swoje kroki skierował do łazienki. Zamknął za sobą drzwi a trzęsące się ręce oparł na umywalce zamykając oczy.
Widok chłopaków z drużyny wstrząsnął nim bardziej niż sam chciał przed sobą przyznać. Po zdobyciu mistrzostwa stanowego, gdy wylądował w szpitalu żaden go nie odwiedził, kiedy wyjeżdżali ze stolicy żaden go nie pożegnał, a gdy po kilku tygodniach dowiedział się, że to Malcolm dostał stypendium, które on miał na wyciągnięcie ręki rozwalił lustro w łazience. Ani ojciec ani siostra nie zapytali dlaczego ma bandaż na dłoni ani dlaczego żaden z chłopaków nie przyszedł się z nim pożegnać. Drużyną przestali być tamtego popołudnia gdy całe jego życie wywróciło się do góry nogami w zaledwie siedem minut. Nigdy nikomu nie powiedział co się stało w tamtej łazience.
Tamten wstyd nadal palił jego trzewia. Ciało nadal pamiętało tamten rozrywający ból, oczy zegar, który odmierzał czas. Siedem minut w piekle. Przepłukał usta wodą i ochlapał twarz lodowatą wodą. Po chwili wahania wsunął głowę pod lodowaty strumień. I pomyśleć, że przed meczem martwił się, że Romeo będą plątać się nogi kiedy to on grał wykonując niedokładne podania nie mogąc skupić się na grze. Wiedział, że gra poniżej swoich umiejętności po omacku zakręcając kran z wodą. Wyprostował się. Woda spływała mu z włosów tworząc pokaźną kałużę, lecz on to zignorował spoglądając na swoją twarz.
Był blady, a cienie pod oczami były widoczne bardziej niż by tego chciał. Wziął głęboki oddech i zamknął oczy. Powinien pójść do szatni dom chłopaków, ale drzwi od łazienki otworzyły się i stanął w nich David. Przełknął ślinę. Miał swój typ kręcili go przystojni ciemnowłosi chłopcy, o sarnich oczach.
─ Cześć ─ odezwał się pierwszy uśmiechając się lekko. ─ Plączą ci się nogi ─ rzucił bez wstępów a Remmy prychnął w odpowiedzi. ─ Moja babcia lepiej podaje piłkę.
─ Twoja babka nie żyje ─ przypomniał mu obserwując jak za jego byłym zamykają się drzwi.
─ No właśnie ─ wzruszył ramionami robiąc jeszcze jeden krok w jego stronę. ─ Z taką grą nie masz szans na dostatnie się do drużyny uniwersyteckiej nie mówiąc już o narodowej.
─ Skończyłeś? ─ zapytał go zirytowany Remmy dopiero teraz dostrzegając pudełko pod pachą Davida. Uniósł lekko brew gdy chłopak podszedł do niego kładąc je na umywalce. ─ Pomyślałem, że mogą ci się przydać. ─ postukał palcem w pudełko jednocześnie odgarniając mu mokre włosy z czoła. Zadrżał i to nie miała wiele wspólnego z wodą spływającą po jego karku. ─ Ty i reszta jesteście teraz najlepszymi kumplami? ─ zapytał go.
─ Ja i Mac jesteśmy w drużynie uniwersyteckiej ─ wyjaśnił. ─ Zaproponował ─ urwał ─ chciałem cię zobaczyć.
─ Zobaczyłeś, a teraz spadać ─ warknął.
─ Remmy ─ zaczął chłopak. Szatyn warknął gdy David przyłożył dłoń do jego policzka. Spojrzał mu w oczy. ─ Przepraszam.
Torres zamrugał powiekami zaskoczony. Z trudem przełknął ślinę. David stał zdecydowanie zbyt blisko. Remmy czuł zapach jego perfum, które wymieszała się z deszczem. Osiemnastolatek oparł głowę o pierś byłego i westchnął.
─ Zacząłem studia na uniwerku ─ zaczął David. ─ W San Nicholas ─ dodał. Remmy oderwał głowę od jego piersi kompletnie zbity z tropu. Pamiętał jeszcze ich długie rozmowy o przyszłości i uniwersttet w średniej wielkości mieście nie był na szczycie listy. ─ Przeniosłem się po pierwszym semestrze ─ dodał. ─ Tak jest lepiej. ─ dodał i odsunął się od swojego byłego chłopaka. ─ Powinieneś założyć buty, zawsze dodawały ci skrzydeł.
Remmy został sam z chaosem w głowie. David był tutaj! Nie miał majaków ani zwidów. Rozmawiali i przez kilka krótkich sekund było jak dawnej. Przeczesał palcami nadal mokre włosy i wtedy do środka wszedł minister edukacji we własnej osobie. I wtedy chłopaka olśniło. David był synem Sergio Barragána. Barragán był nowym ministrem sprawiedliwości. Co prawda Barragán nie należał do prawicowej partii. Jego partia weszła w koalicję z obecną partią Jose Luisa Montenegro. Syn gej zapewne raził ich delikatne oczka. Chłopak chwycił swoje buty i wybiegł z łazienki.
Wziął głęboki bolesny oddech przymykając na kilka minut powieki. Nogi drżały mu niebezpiecznie więc zacisnął palce mocnej na brzegach szkolnej umywalki. Widok chłopaków z byłej drużyny na szkolnych trybunach przywołał falę niechcianych i niepotrzebnych wspomnień. Sprawił, że na boisku to jemu plątały się nogi. Podania były niedokładne i kilkukrotnie przegrał pojedynek jeden na jeden gdy powinien go wygrać. Dwa może trzy razy wylądował na szorstkiej murawie, lecz nie osiągnął tym niczego. Trafił się im wyjątkowo liberalny sędzia, który częściej odwracał wzrok i może w innych okolicznościach by mu to nie przeszkadzało, ale gdy na trybunach zasiadali skauci sprawa miała się zupełnie inaczej.
San Nicholas byli lepsi. Zgrani, ich obrońcy mieli większe umiejętności i strzegli swojego pola karnego jak czwórka wściekłych dobermanów. Mecz mógłby wyglądać inaczej gdyby pierzony Jordan Guzman nie rozpłynął się w powietrzu. Zegarek na dłoni zawibrował. Na ekranie pojawiła się wiadomość od Nacho. Uśmiechnął się kącikiem ust. Radził sobie lepiej niż Remmy przypuszczał. Obronił kilka naprawdę trudnych piłek. Całkiem nieźle czytał grę przeciwnika. Bramki które przepuścił były nie do obrony więc jako kapitan nie miał mu nic do zarzucenia. Drzwi za jego plecami otworzyły się, Torres bezwiednie otworzył jedno oko zerkając na znikającego w kabinie mężczyznę. Z trudem powstrzymał się od parsknięcia śmiechem. Minister oświaty we własnej osobie!
Poczuł ukucie i bezwiednie potarł się po piersi. Jose Luis był bucem, dupkiem, palantem który dybał na pracę jego ojca. Był także jednym z najbardziej znanych homofobów w Meksyku. W jego oczach liczyła się jedna orientacja, dwie płci. Reszta. Reszta to „ideologia” Odkręcił wodę ochlapując twarz wodą. Wyszedł z łazienki i swoje kroki skierował do swojej szafki. Otworzył ją i spojrzał na pudełko. Było tam, wiedział że tam będzie. Rue ty cwana bestio, pomyślał i zgarnął pudełko pod pachę. Wszedł do szatni w której panowała wręcz grobowa cisza. Rzucił pudełko na ławkę zwracając uwagę wszystkich.
─ Ktoś umarł gdy mnie nie było? ─ zapytał pozbywając się mokrej koszulki. Potrząsnął włosami jak otrzepując się z wody niczym mokry pies. Sięgnął po ręcznik i wytarł włosy, które teraz sterczały we wszystkie strony.
─ Przegrywamy dwa do jaja ─ ktoś z tyłu przypomniał mu ktoś z tyłu. ─ Fernandez powinien obronić te dwie bramki.
─ Może ciebie postawimy na bramce i przekonamy się jaki z ciebie byłby bramkarz ─ Nacho chciał poderwać się z miejsca, ale poczuł ręce kapitana na swoich ramionach ciągnące go z powrotem na ławkę.
─ To było nie do obrony i dobrze o tym wiesz Marquez ─ odpowiedział spokojnie kapitan. ─ Mamy jeszcze drugą połowę, Diaz przeskoczysz na drugiego napastnika ─ powiedział do Enzo który skinął lekko głową ─ Reszta bez zmian ─ niechętnie wciągnął na siebie mokrą koszulkę krzywiąc się gdy dotknęła jego skóry. Usiadł obok Nacho ściągając buty i mokre brudne skarpetki. Sięgnął do pudełka w środku były dwa różnokolorowe buty. Nie grał w nich od zeszłego sezonu, ale wiedział, że będą pasować idealnie. W poprzednim sezonie te buty były jego znakiem rozpoznawczym. ─ Musimy docisnąć ich obronę ─ zaczął nakładając jedną ze skarpetek. Siedzący obok Nacho zamrugał powiekami gdy dostrzegł na końcach tęczową flagę. Remmy sięgnął po buty. Prawy był różowy, lewy niebieski.
─ Odpędzasz uroki, Torres? ─ Jorge Ochoa gapił się na jego buty.
─ Tak, może tak zapatrzą się na moje buty, że przepuszczą gola lub dwa ─ odparł wstając z ławki z popatrzył na wydzierganą na drutach przez siostrę opaskę i założył ją. Miał w nosie co sobie pomyślą inni. Cały poprzedni sezon (który niemal go zabił) grał w butach które nie tylko odpędzały uroki. Dla niego były także symbolem jego podwójnej natury. ─ Wracajmy na boisko.
Kilka minut później zrównał się z trenerem, który łypnął na niego to na jego buty.
─ Rzucasz czy odpędzasz uroki? ─ zapytał.
─ Mogę grać w kolorowych butach ─ zaznaczył. ─ Oficjalny regulamin nie zabrania tego ─ przypominał trenerowi pocierając butem o łydkę.
─ Twoje buty wyglądają jak oświadczenie ─ dodał Bruni. ─ Skarpety aż krzyczą.
─ Och doprawdy? ─ zapytał przekrzywiając na bok głowę. ─ Nie zauważyłem ─ uśmiechnął się do mężczyzny z dziwnym błyskiem w oku. ─ Spotkałem w klopie ministra oświaty ─ wyznał ─ uznałem, że zmienię skarpetki, dla lepszego krążenia w końcu jako cukrzyk muszę dbać o krążenie.
Bruni z trudem zachował poważny i obojętny wyraz twarzy.
─ I jeszcze jedno, Guzman wchodzi na boisko.
─ Guzman za swoje zachowanie grzeje ławę ─ odparł Olivier. ─ Bez dyskusji.
─ Przegramy ─ oznajmił ─ i to z kretesem ─ zaznaczył. ─ Nie dam rady ─ dodał. Olivier zamrugał powiekami zaskoczony. ─ chyba, że chcesz, żeby znowu wylądował znowu w błocie a ty znowu zrobisz mi usta-usta ─ Remmy zamiótł długimi rzęsami, Bruni wywrócił oczami. ─ Dzięki ─ podszedł do ławki na której siedział Guzman. ─ Rozgrzewaj się ─ oznajmił mu Torres wyciągając przed siebie nogi. Uderzył butami o siebie. ─ Trener się zgodził.
─ Jak to zrobiłeś?
─ Och, jak zawsze ─ odpowiedział i wzruszył nonszalancko ramionami ─ zatrzepotałem rzęsami ─ wstał ─ Bozia w jakimś celu mi je dała ─ Jordan spojrzał na niego ze zmarszczonymi brwiami i wstał ściągając bluzę.
─ To jaki masz plan kapitanie? ─ zapytał go Guzman.
─ Bardzo prosty, dociskamy ich obronę aż pękną. Przypomnij mi który z nich pije więcej energetyków niż waży?
─ Ten z czwórką, będziesz rozgrywał przez czwórkę?
─ Trener go zdejmie zastąpi słabszym rezerwowym no chyba że będzie chciał żeby zawodnik wykitował mu na boisku ─ Guzman wywrócił oczami. ─ Musimy przenieść ciężar gry na ich połowę więc ─ podszedł do Jordana ─ Nie obchodzi mnie co zaszło między tobą a Yonem. Jesteś na niego wkurwiony to wykorzystaj to i szybko przebierał nóżkami na boisku. Zrozumiano?
─ Zrozumiano, chcesz doprowadzić do remisu?
─ Nie, chcę wygrać więc do roboty ─ odpowiedzi i zgrabnie podskoczył do góry. ─ Nie tylko ty jesteś wkurwiony Guzman ─ dodał i powtórzył skok.
Pięć minut później drużyny wróciły na boisko. Remmy ze świstem wypuścił powietrze z płuc. Rozpadało się na dobre. Gdzieś rozległ się grzmot. Grał już w deszczu. Nienawidził grać w deszczu, ale kochał grać więc w myśl maksymy „Miłość silniejsza od nienawiści” wygłoszonej przez nie wiadomo kogo poprawił swoje tęczowe skarpetki. Ojciec później zmyje mu za to głowę, ale to będzie później.
Był zmęczony, ale dziwnie lekki. Teraz gdy przenieśli ciężar gry na pole przeciwnika, Remmy odprężył się i przypominał sobie dlaczego jako dzieciak zakochał się w piłce noże. Dodawała mu skrzydeł. Babcia zawsze żartowała, że „na boisku wyrastają mu skrzydełka” Był szybki, był zwinny potrafił ograć przeciwnika, dostosować swoją grę do kolegów z drużyny. Cholera potrafił grać w pieprzonym deszczu! Gdy wpakował piłkę do siatki będąc na spalonym roześmiał się perliści zadzierając do tyłu głowę.
─ Z czego się cieszysz? ─ zapytał go Dlegado. ─ Byłeś na spalonym.
─ Wiem, ale zapominałem ─ odpowiedział─ jaka to frajda ─ dorzucił i zaczął się wycofywać. ─ Poza tym spalony czy nie gol przeciwnika zawsze podnosi ciśnienie ─ wzruszył ramionami i zaczął wycofywać się na swoją pozycję. Pięć minut później wylądował na murawie z twarzą w błocie. Przeturlał się na plecy czując i słysząc jak wszystko zamiera , a on nie zamierzał się ruszać. Usłyszał charakterystyczny dźwięk gwizdka z trudem powstrzymując się od uśmiechu. Gdzieś w tle słyszał krzyki protestujących San Nicholas. Przed swoją twarzą zobaczył wyciągniętą dłoń. Niepewnie poderwał się na nogi i skrzywił unosząc do góry prawą kostkę.
─ Chyba coś mi strzeliło ─ stwierdził ze zbolałą miną (miał nadzieję, że tak wygląda).
─ On udaje! ─ wrzasnął Yon. Remmy dla lepszego efektu zarzucił rękę na ramię Marcusa Delgado. ─ Zaprowadzisz mnie do pomocy medycznej? ─ zapytał i zatrzepotał powiekami. Delgado zacisnął usta w wąską kreskę, ale doprowadził Remmego i posadził go na ławce.
─ Wymusiłeś krany ─ syknął mu do ucha.
─ Jak nie drzwiami to oknem ─ oznajmił koledze z drużyny i skrzywił się gdy medyk zaczął badać jego kostkę. ─ Jordan ─ spojrzał na chłopaka. ─ Mógłbyś? Ja z tą kostką ─ wskazał na kostkę.
─ Siadasz na ławce.
─ Prędzej piekło zamarznie trenerze ─ Remmy poruszył stopą to w jedną to w drugą stronę. ─ Będę żył, tylko proszę ją zamrozić. ─ zwrócił się do pomocy medycznej.
─ My tak nie gramy.
─ Wyluzuj Trzynastka ─ odpowiedział na to chłodno Torres krzywiąc się gdy sanitariusz opatrzał jego stopę. ─ Potrzebujemy bramki kontaktowej więc jak nie drzwiami to zdobędę ją oknem ─ wstał i wypuścił ze świstem powietrze. Przespacerował się i skinął głową sędziemu, który wznowił grę. Jordan wcisnął piłkę w lewy róg bramki między palcami bramkarza. Zostało piętnaście minut do końca spotkania. ─ No to zaczynamy zabawę od nowa ─ rzucił do Marcusa Delgado. ─ Do roboty.
Drużyna przeciwna zwarła szyki zadając cios za ciosem, których obrońcy dzielnie bronili. Jeremiah jak na kapitana przystało wziął ciężar gry na siebie grając wysoką piłką i starając się wyrzucić z głowy wynik i upływający czas, który biegł nieubłaganie do przodu. Przerzucał ciężar gry na pole karne przeciwnika zmuszając ich do przejścia do ofensywy. Duran nie zmienił pijącego energetyki obrońcy więc ku jego niezadowoleniu zmusił go do obrony większości piłek. Gdy sędzia doliczył trzy minuty do podstawowego czasu gry wiedział, że albo teraz albo nigdy. Kiedy piłka podana przez Romeo wylądowała u jego stóp wykonał strzał. Piłka zgrabnie prześlizgnęła się przez zdezorientowanych obrońców i nogi bramkarza lądując w siatce. Remmy odrzucił do tyłu głowę i roześmiał się zadzierając do góry głowę. Deszcz uderzał go w twarz. Bezwiednie uniósł palce do twarzy i wykonał gest, który w języku migowym oznaczał jedno „mama” Miał zwyczaj każdy gol dedykować jedynej osobie która nie mogła przy nim być. Sędzia odgwizdał koniec spotkania. Remmy z ulgą ściągnął przez głowę mokrą koszulkę przerzucając ją sobie przez ramię. Schodząc do szatni usłyszał.
─ Jeremiah Torres! ─ tego głosu nie dało się pomylić z nikim innym. Skinął głową kolegom i podreptał do ojca. ─ Na Boga włóż koszulkę! Ja za twoje leczenie płacił nie będę ─ z trudem powstrzymał się od uśmiechu i pokiwał głową. Ktoś przerzucił mu przez ramię bluzę. To był trener. Była przyjemnie ciepła. Wsunął w nią ręce.
─ Panie dyrektorze ─ skinął ojcu głową─ Mecz się podobał?
─ Ujdzie ─ odpowiedział Torres odchrząkując. Remmy ugiął się pod ciężarem siostry która wskoczyła mu na plecy.
─ Ten wmuszony karny ─ zaświergotała Kiraz Torres. ─ Dobry ruch.
─ Jaki wymuszony karany? ─ zapytał siostrę gdy zeskoczyła mu z pleców. Remmy spojrzał na ojca. Cerano wiedział doskonale, że Remmy trochę symulował. Chłopak przyklęknął, Cerano uniósł brew.
─ A to czasem nie obciach?
─ Nie ─ odpowiedział i nie protestował gdy ojciec przygarnął go do siebie. ─ W porządku? ─ zapytał go szeptem Cerano. Remmy skinął głową. ─ Ten gol to był fuks ─ stwierdził dyrektor wręczając c synowi sinikersa. ─ Zajedz bo gwiazdorzysz.
─ Wiem ─ odpowiedział syn ─ ale trafiłem ─ dodał i uśmiechnął się odsuwając się od ojca. Cerano pogładził go po policzku. Nie musiał nic mówić. Nad ich głowami rozległ się grzmot. Obaj popatrzyli w niebo. ─ Jej się podobało ─ mruknął uśmiechając się kącikiem ust.
─ Raczej ruga cię za to, że w deszczu biegasz bez koszulki.
─ Jestem kapitanem ─ wyprostował się. ─Ktoś musi zapewnić rozrywkę widzom. ─ odpowiedział prostując się i odrzucając do tyłu mokre włosy. Potrzebowały nożyczek, ale Remmy lubił siebie w przydługich włosach.
─ Sądzę, że przyszli tutaj obejrzeć mecz, nie twój striptiz ─ usłyszeli za swoimi plecami karcący męski głos. Remmy spojrzał przez ramię na ministra oświaty.
─ Sądzę, że jedno nie wyklucza drugiego.
─ W twoim przypadku sądzę, że wyklucza również skracanie włosów ─ odparł na to minister karcąco przyglądając się mokrym włosom Torresa.
─ A to ─ wskazał na swoje mokre włosy ─ to faza, kiedyś mi przejdzie.
─ Faza?
─ Na ─ Cerano chrząknął ostrzegawczo ─ eksperymentuje z wyglądem ─ wyjaśnił Remmy. Fajnie, że pan wpadł, a teraz przepraszam muszę ściągnąć mokre cichy za nim złapie grypę. Tato zobaczymy się w domu ─ rzucił w stronę ojca i ruszył do szatni.
W środku panował przyjemny dla ucha gwar.
─ Jeremiah ─ usłyszał głos trenera.
─ Tak, tak wiem rozbieranie się w deszczu to kiepski pomysł ─ zaczął machając ręką i odgryzł kolejny kęs batona.
─ Chciałem powiedzieć, że twój ostatni strzał był dobry chociaż ryzykowany. Z lewej nogi.
─ Jestem lewonożny ─ odpowiedział na to Remmy i odwrócił się. ─ Jestem obunożny ─ przypomniał trenerowi.
─ Wiem i na następnym meczu nie rozbieraj się na boisku ─ zaznaczył. Remmy zasalutował wrzucając do ust batona
─ Dobrze, chociaż jestem tak śliczny, że żal tego nie pokazać ─ odpowiedział. Kilka osób parsknęło śmiechem. ─ Zrzucił z siebie bluzę chwytając kosmetyki. ─ Jeszcze coś trenerze?
─ Pod prysznice.
─ Z rozkoszą ─ odparł Remmy człapiąc we wskazanym kierunku.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3504
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:19:20 20-01-25    Temat postu:

cz 2
Cz2
***
Po ojcu odziedziczyła talent owijania sobie ludzi wokół palca gdyż jako dziecko często obserwowała ojca. Nieoficjalnie. Zawsze skrywała się w cieniu i słuchała jak roztacza przed delikwentem swój czar. Mani obietnicami. Fernando był jak jasny płomień światła który przyciągał do siebie ludzi. Byli jak ćmy lecące do płomienia, pomyślała. Im bardziej się człowiek zbliżył tym większe ryzyko spalenia.
─ Victorio! ─ usłyszała za plecami swoje imię. Hermes usiadł przy nogach swojej pani. Jasnowłosa zerknęła przez ramię na biegnącego w jej stronę Ariela ─ Cieszę się że cię złapałem ─ zaczął duchowny.
─ Proszę księdza ─ odezwała się chłodno. ─ W czym mogę pomóc?
─ Chodzi o turniej ─ zaczął ─ dzwonili do mnie z ministerstwa. Sfinansują turniej. To znaczy pokryją część kosztów.
─ Czterdzieści procent ─ przypomniała sobie kobieta.
─ Tak, jak udało ci się do załatwić? ─ zapytał Ariel. ─ Turniej będzie miał też innych sponsorów. W zamian za reklamę.
─ Od słowa do słowa ─ zaczęła z trudem powstrzymując uśmiech. ─ Mam znajomości Arielu ─ po raz pierwszy zwróciła się do niego po imieniu ─ wykonałam kilka telefonów i udało mi się nakłonić lokalnych przedsiębiorców do współudziału. To nic wielkiego, a jeśli turniej okaże się sukcesem ministerstwo rokrocznie będzie obejmować wydarzenie patronatem.
─ To ─ zaczął ksiądz. ─ Dziękuje, to dobre dzieciaki ─ dodał. Victoria otworzyła drzwi od auta i wpuściła do środka psa. Hermes z zadowoleniem rozłożył się na tylnej kanapie.
─ Wiem i wbrew temu co o mnie mówią nie jestem bez serca.
─ Ono tylko zbyt wiele przeszło ─ dodał ksiądz sprawiając, że brew Victorii bezwiednie powędrowała do góry. ─ Przepraszam. ─ dodał pospiesznie brunet.
─ Nie ─ machnęła drżącą dłonią. Rzadko ktoś mówił do niej w tak bezpośredni sposób. Ludzie nabrali zwyczaju jąkania się w jej towarzystwie. ─ Po prostu życie mnie zahartowało. To wszystko ale wiem jak to jest mieć marzenia, które z wielu powodów trudno zrealizować ─ dodała. ─ Masz jakieś plany po meczu? ─ zapytała Ariela. ─ Ja i mąż organizujemy kolację dla znajomych ─ zaczęła ─ jeśli masz ochotę wpaść?
─Bardzo chętnie, ale obiecałem Carolinie, że będę opiekunem na przyjęciu urodzinowym Quena ─ wyjaśnił z przepraszającym uśmiechem. ─ Może innym razem uda się nam spotkać.
─ Może.
Victoria pożegnała się z Arielem i odjechała do domu gdzie wpuściła czekający na zewnątrz catering. O ile pieczenie ciasta zostawiła w rękach męża to resztę dań zamówiła zarówno w „Grze Anioła” jak i z „Czarnego kota”. Zapłaciła należność i zaczęła wykładać jedzenie na półmiski. Hermes zwinął się w kłębek pod stołem w kuchni. Victoria spojrzała na zwierzę, które już skrywało się przed światem. Gdy rozległ się dźwięk domofonu przy furtce zmarszczyła brwi zerkając na kamerkę. Przed furtką stały nie jedna a trzy osoby. Sylvia, Helena oraz Ingrid. Kobieta wpuściła je do środka jednocześnie zerkając na zegarek. Mecz nadal trwał.
─ Jesteście wcześniej ─ zauważyła zabierając okrycia z ramion kobiet.
─ Pomyślałam, że pomogę ci w kuchni ─ pierwsza odezwała się Sylvia wciskając Victorii butelkę wina. Helena trzymała w rękach półmisek na widok którego jasnowłosa uniosła brew.
─ Giovanni ─ oznajmiła ─ i Sofia zrobili małe co nieco ─ oznajmiła gdy wprowadzono ich do kuchni.
─ Dziękuje nie trzeba było ─ odpowiedziała na to Victoria kładąc półmisek na stole i westchnęła.
─ Powiedz nam po prostu co mamy robić ─ pospieszyła z pomocą Sylvia zerkając na talerze ustawione w zgrabne stosy. ─ Mąż pożyczył?
─ Nie to z graciarni Felipe.
─ Graciarni Felipe? ─ powtórzyła dziennikarka.
─ Tak, to magazyn w którym umieściliśmy spadek po Felipe.
─ Zapisał ci w spadku talerze?
─ Zastawę stołową na pięćset pięćdziesiąt osób ─ doprecyzowała Victoria. ─ Babka uwielbiała organizować wystawne przyjęcia ─ wyjaśniła ─ więc mam zastawę stołową na niemal sześćset osób. Część trafi do restauracji „Starego Browaru” gdy już zostanie otwarta. I chyba potrzebujemy lepszej nazwy ─ powiedziała bardziej do siebie niż do gości. ─ To komu wina?
Atmosfera rozluźniła się nieco a panie zajęły się powierzonymi zadaniami. Wino także pomogło. Victoria miała chwilę aby przebrać się z dżinsów i swetra w strój nieco bardziej odświętny, ale nadal domowy. Długa plisowana spódnica w odcieniu pudrowego różu wirowała wokół jej nóg gdy krążyła po kuchni, do salonu gdzie rozłożono stół. Na komodzie ułożono patery z ciastem.
─ Vicky ─ zaczęła Helena ustawiając półmiski z jedzeniem na stole ─ to kiedy dostanę nagranie?
─ Nagranie?
─ To które wysłałaś Sylvii z przemową Dicka Pereza? ─ doprecyzowała policjantka. ─ Twój ojciec powiedział, że kamera na drzewie jest twoja ─ żona Magika uśmiechnęła się kącikiem ust.
─ Masz ochotę jeszcze raz obejrzeć przemówienie?
─ Nie chodzi mi o wydarzenia przed przemówieniem ─ odparła na to policjantka świadoma że Vitoria wie doskonale o którą część nagrania prosi ─ to gdzie zarejestrowano podpalacza.
─ Raczej podpalaczkę ─ odpowiedziała blondynka. Sylvia spojrzała to na Helenę to na Victorie. ─ albo bardzo szczupłego faceta. ─ jasnowłosa wyszła i wróciła z pendrive ─ Proszę ─ podała jej dysk.
─ Dziękuje, chociaż wolałabym abyś nie rozsyłała dowodów prasie. Bez urazy ─ rzuciła do dwóch przedstawicielek mediów. Sylvia wzruszyła ramionami.
─ Niczego jej nie wysłałam ─ zapewniła ją blondynka ─ dałam Sylvii dostęp do komputera ─ doprecyzowała ustawiając na stole dzbanki z wodą. ─ a ona zdecydowała się wrzucić nagranie z przemówieniem Dicka na stronę swojej gazety.
─ Ze stosownym komentarzem ─ dodała kobieta. Victoria parsknęła śmiechem przypominając sobie stosowny komentarz Sylvii.
─ Od kiedy się kumplujecie? ─ Ingrid była dziś małomówna, lecz czujnie obserwowała gospodynię i żonę Fabiana, które zdawały się dobrze czuć w swoim towarzystwie. Kobiety popatrzyły na siebie i obie pomyślały o tym samym. O chwili gdy Victoria rozwaliła Joce czaszkę a Sylvia zmyła jego krew w szkolnej łazience. Tego żadna z kobiet powiedzieć nie mogła. Nie w towarzystwie policjantki.
─ Od czasu gdy Sylvia grzecznie przeprosiła za swój artykuł. ─ odpowiedziała Victoria.
─ Pozwałaś mnie więc nie miałam zbytnio wyboru ─ Sylvia uśmiechnęła się kwaśno upijając łyk wyśmienitego wina. ─ Jak sprawuje się Dick na stanowisku nauczyciela? ─ zwróciła się z pytaniem do Lopez.
─ Jak aniołek ─ odpowiedziała na to brunetka. ─ Nie rozmawia praktycznie z nikim i jestem pewna, że ostatnio pokłócił się z wnukiem.
─ A o co poszło?
─ O pomidory ─ odparła ─ Wilhelm reaktywuje szkolną szklarnię, którą Dick zamknął jakoś dwadzieścia lat temu robiąc z niej składzik na rupiecie i uczy jak sadzić, pielić ─ wyjaśniła ─ Przechodziłam akurat obok szklarni i usłyszałam strzępy rozmowy. ─ Ma żal do Willa że tego z nim nie skonsultował.
─ Co jego to obchodzi? ─ zainteresowała się Sylvia. ─ Czy ten „klub małego biologa” to nie była jego duma narodowa?
─ I tren łowów ─ dodała z przekąsem Victoria upijając łyk wina. ─ Wybierał młode i zdolne. Uroda była przyjemnym dla oka dodatkiem. Ciekawe co wiedział w mojej matce? ─ nikt w pomieszczeniu nie był pewien czy Victoria pyta samą siebie czy kobiety zebrane w pomieszczeniu.
─ A którą matkę masz na myśli?
─ Inez ─ doprecyzowała poprawiając jeden z widelców. ─ Gwen nie chodziła tutaj nawet do szkoły. Inez jeszcze jako dziecko dostała od matki czarny notes. Babcia zachęcała córkę do wylewania swoich żali na papier zamiast na gosposie więc pisała. Zbyt dużo moim zdaniem.
─ I pisała o swoim z związku z Perezem? ─ Ingrid wymieniła z Sylvią spojrzenia. ─ Z szczegółami?
─ Graficznymi ─ Victoria skrzywiła się mimowolnie. ─ Wiem ile ma centymetrów w zwodzie ─ poinformowała panie. ─ I nie ma się czym chwalić ─ stwierdziła i obróciła się spoglądając na stojącego w progu Joela i Normę. ─ Udało ci się dotrzeć ─ zwróciła się do mężczyzny. ─ Norma ─ przywitała się z kobietą ─ właśnie omawiamy ważkie tematy, jak tu weszliście?
─ Mąż otworzył furtkę ─ odpowiedział Javier z rozbawioną miną przyglądając się swojej ukochanej. Znał Victorię od lat i wiedział jak jej organizm reaguje w połączeniu z alkoholem. Radosne ogniki w jej oczach jasno mówiły, że wypiła więcej niż jedną lampkę. Jedną ręką ściągnął synkowi czapkę. ─ Jak widzę prowadzicie ożywioną dyskusję ─ zauważył małżonek.
─ Tak na poważne dorosłe tematy ─ potwierdziła Victoria podchodząc do nowo przybyłych. Przyklęknęła przy synku. ─ Dobrze się bawiłeś?
─ Tak, chociaż zmarzłem ─ oznajmił pozbywając się kurtki. ─ Był remis, tata mówi, że to dobrze.
─ Tak? ─ Victoria spojrzała to na męża to na synka. ─ To co chcesz chodzić na piłkę nożną? ─ Alec zmarszczył nosek i pokręcił przecząco głową.
─ Wolę łuki ─ obwieścił. ─ Mecz był fajny, ale żeby biegać przez dziewięćdziesiąt minut za piłką? ─ skrzywił się. Victoria z trudem zachowała poważny wyraz twarzy. ─ Nie moje klimaty.
─ Rozumiem, a czy w twoich klimatach jest gorąca czekolada z piankami? ─ zapytała. Alec popatrzył na nią błyszczącymi oczyma i ochoczo pokiwał głową. Victoria się wyprostowała.
─ Gorąca czekolada z piankami? ─ zapytał ją Magik.
─ A też masz ochotę?
─ Nie ─ odparł przyciągając ją do siebie. ─ Ja mam gorącą żonę ─ szepnął jej do ucha. Victoria spiorunowała go wzrokiem. Magik musnął ustami jej usta. Rozległ się dźwięk dzwonka. ─ Ty do kuchni ja do drzwi ─ oznajmił całując ją szybko w usta.
─ Chodź smyku, sprawdzimy gdzie jest ta gorąca czekolada ─ chwyciła rączkę synka kątem ucha słysząc jak Javier wprowadza kolejnych gości. Kwadrans później dom wypełnił gwar rozmów i okazjonalny śmiech. Victoria przyglądała się tłumkowi gości w swoim salonie i mężowi który był w swoim żywiole zagadując do wszystkich. Alec z zadowoloną minką usiadł na kolanach swojego ojca chrzestnego ani przez chwilę nie przestając mówić.
─ Ukrywasz się tutaj? ─ Conrado pojawił się u jej boku zerkając w dokładnie to samo miejsce. Na zachwyconą buzię Alexandra.
─ Chciałam odetchnąć, cieszę się że udało ci się znaleźć czas ─ zwróciła się do bruneta. ─ I przyprowadziłeś dziewczynę.
─ To raczej ona przyprowadziła tutaj mnie. Jak się czujesz?
Victoria spojrzała na niego zdziwiona.
─ Miewam lepsze i gorsze dni ─ odpowiedziała mu. Nie zamierzała ściemniać. ─ A co u ciebie?
─ W porządku ─ powiedział ─ Miewam lepsze i gorsze dni ─ posłużył się jej słowami. ─ Odebrałem ciekawy telefon z ministerstwa ─ zaczął. ─ Asystentka ministra poinforowała że ministerstwo obejmie patronatem zbliżający się turniej. Pokryje także część kosztów.
─ Czterdzieści procent. Nowy kosztorys dostaniecie w przyszłym tygodniu ─ dodała i spojrzała na profil Severina. ─ Słyszałeś, że Ariel zaproponował Fernando spowiedź?
─ Co?
─ Spowiedź ─ powtórzyła. ─ Fernando tak się przestraszył, że unika twojego szwagra jak ognia ─ oznajmiła ─ Co nie jest takie trudne biorąc pod uwagę jego ostatni zabieg na zatoki.
─ Zatoki?
─ Aha, coś z krzywą przegrodą. ─ uśmiechnęła się pod nosem. ─ Będzie dostępny dopiero we wtorek albo w środę. Wszystko zależy od tego kiedy zajdzie mu opuchlizna.
─ Kochanie ─ Javier podszedł do żony i Conrado. ─ Sylvia powiedziała, że nie ma sensu czekać na Fabiana bo cytuje „padniemy z głodu”
─ Zapraszam do stołu w takim razie. Nie będzie jedyną osobą która się spóźni.

***
Veda odkąd sięgała pamięcią zawsze miała problem z odczytywaniem intencji innych ludzi. Mówili oni jedno robili drugie dezorientując najpierw małą dziewczynkę, a teraz młodą kobietą swoim dualizmem. Yonatan ją dezorientował. Kochał Vero. Wiedziała to od Jordana. Wiedziała to bo Yon miał naprawdę głupi wyraz twarzy gdy szukał wzrokiem Vero. To miłość? , zastanawiała się pytając samą siebie. Na nią nikt nie patrzył w ten sposób. Jej nikt wzrokiem nie szukał. Przełknęła ślinę.
─ Nigdy nie miałam plakatu boybandu ─ wyznała nagle sprawiając, że Yon zmarszczył brwi otwierając oczy.
─ To czyj plakat miałaś?
─ Mozarta ─ odpowiedziała mu. ─ I nigdy go nie całowałam ─ dodała po chwili. I już miała zadać kolejne pytanie gdy z brzucha Yona wydobył się dźwięk. Veda spojrzała na jego brzuch to na chłopca. ─ Jesteś głodny ─ stwierdziła.
─ Nie ─ zaprzeczył, lecz jego brzuch był odmienne zdania. Veda zachichotała i ściągnęła z ramion plecak. ─ Mam przekąski.
─ Masz przekąski? Zawsze chodzisz ze swoim jedzeniem na imprezę?
─ Na wypadek gdyby jedzenie mi nie smakowało ─ odpowiedziała na to Veda. ─ Mam naleśniki ─ poinformowała go i wyciągnęła ze środka pojemniki. ─ Na słono i na słodko i mam bitą śmietanę ─ otworzyła szerzej plecak by mógł zajrzeć do środka. Był tam też termos z gorącą herbatą. Plecaczek Vedy był zaskakująco pojemny. Gdy zobaczył że wnętrze jest wyszyte w materiał w żaby ani trochę się nie zdziwił. Ta dziewczyna miała bzika na ich punkcie. ─ Masz tu może kuchenkę? Na ciepło będą smakować lepiej.
─ Powinna być ─ odpowiedział i rozejrzał się po pomieszczeniu. Nie miał ochoty ruszać się z miejsca, ale brunetka miała rację. Naleśniki najlepiej smakowały na ciepło. Wstał i pewnie opuścił wnętrze samolotu. Veda wyjrzała na zewnątrz, to na skrzynkę służącą za stopnie to na Yona. Usta zacisnęła w wąską kreskę. ─ Pomogę ci ─ zapewnił ją chłopak. ─ Nie bój się.
─ Nie boję ─ zapewniła go, chociaż spojrzała niepewnie w dół. ─ Masz lęk wysokości?
─ Nie wiem ─ odpowiedziała ─ może. Może właśnie odkryłam, że boje się wysokości ─ cofnęła się w głąb samolotu.
─ Vedo, złapię cię ─ zbliżyła się do krawędzi i łypnęła na niego wielkimi ciemnymi oczami.
─ Złapiesz? Jak w Step Up?
─ Co? W czym?
─ W filmie. Step up Taniec zmysłów ─ wyjaśniła u tym swoim wszechwiedzącym tonem. ─ Ona kazała mu ją złapać, a on ją złapał ─ parsknęła śmiechem gdy Yon zmarszczył brwi w konsternacji. ─ Nie mów, że nigdy nie oglądałeś Step Up. Chaming jest tam taki śliczny.
─ Nie, wyobraź sobie że nie oglądam romansideł.
─ To nie romansidło to film muzyczny z elementami romantycznymi.
─ Taa, pewnie romans jest główną osią fabuły ─ rzucił kąśliwie.
─ Nieprawda ─ zaprzeczyła panna Molina de Sanchez. ─ Dążenie do spełniania własnych marzeń jest główną osią fabuły, walka z własnymi słabościami to że główni bohaterowie się w sobie zakochują to dodatek.
Raczej główny zamiar, pomyślał Yon, ale to przemilczał. Nauczył się, że z Vedą czasami nie należy się kłócić.
─ Pomogę ci zejść ─ zapewnił ją. Przegryzła dolną wargę i niepewnie chwyciła się samolotu wystawiając na zewnątrz jedną nogę. Yon już miał się odezwać, że lepiej będzie jeśli się odwróci, ale Veda przysiadła na brzegu samolotu a jego oczom ukazała się para zgrabnych nóg. Veda nie była zbyt wysoka, ale nogi. Odchrząknął robiąc krok w jej stronę. To nie był zdecydowanie czas na rozważania na temat jej nóg. Chwycił ją w tali lekko zsuwając w dół. Veda wpadła wprost w jego ramiona zarzucając mu ręce na szyję. Włosy musnęły jego twarz a do nozdrzy chłopaka dotarł przyjemny zapach. Jej palce wbiły mu się w ramiona. Ostrożnie sprowadził ją na dół. ─ Widzisz, mówiłem że przy mnie nic ci nie grozi Piegusie ─ stwierdził. Veda zamrugała powiekami zamiatając długimi rzęsami. Zadarła do góry głowę spoglądając mu w oczy.
─ Mogłeś wspomnieć ─ wymamrotała. ─ Znajdźmy kuchenkę ─ zaproponowała i chwyciła go za rękę. W hangarze nie pachniało zbyt ładnie, ale już po chwili pomieszczenie wypełnił zapach odgrzewanych naleśników. Veda ostrożnie wyłożyła na papierowy talerzyk ciepły posiłek. ─ To gdzie możemy zjeść? Tu śmierdzi. Nie lubię jeść w smrodzie. ─ Yon połknął uśmiech. Ani trochę go nie zdziwiło, że Veda nie lubi jeść w smrodzie.
─ Mam pomysł ─ zapewnił ją chwytając kawałek deski i układając na niej naczynia. Wyprowadził Vedę na zewnątrz. Jedną ręką trzymając tacę z jedzeniem, drugą otworzył drzwi. ─ zapraszam do środka.
Abarca najpierw zamknął hangar aby po chwili zająć miejsce kierowcy i ruszyć w dalszą drogę. Zatrzymał się po kilku minutach przed sadem należącym do pani Angeliki. Veda nie odzywała się ani słowem ciekawa dokąd ją to wszystko zaprowadzi. Yon zaparkował swoją hondę na poboczu i ze schowka wyciągnął latarkę. Ku zaskoczeniu Vedy z bagażnika wyciągnął koc.
─ Gotowa na przygodę? ─ zapytał, a Veda ochoczo pokiwała głową. Odetchnął z ulgą gdy znajdująca się w ogrodzeniu dziura nadal była na swoim miejscu. Pomógł koleżance przejść na drugą stronę. Dzięki pełni drogę mieli oświetloną chociaż chłopak doskonale znał drogę. Odetchnął z ulgą dopiero gdy ich oczom ukazała się chatka. Drewniana, służąca jako przechowalnia narzędzi czy chroniąca owoce przed deszczem. Tutaj także zatrudnieni pracownicy mieli przerwę i jadali posiłki. Pchnął lekko drzwi. Pomieszczenie było takie jak je zapamiętał. Czyste i schludne. Zapach brzoskwiń nadal unosił się w powietrzu. W środku nadal znajdowała się ława.
─ Zapraszam ─ Veda z drewnianą tacą weszła do środka rozglądając się dookoła ─ Nie jest to może Wersal ─ zaczął zabierając od niej tacę─ ale możemy tutaj zjeść.
─ W Wersalu śmierdziało ─ poinformowała go. ─ Ludzie załatwiali swoje potrzeby za drzwiami ─ dodała chociaż Yon wolałby przed posiłkiem nie znać takich szczegółów. Znalazł lamę naftową i ją włączył. Światło rozświetliło mrok. Yon wyłączył swoją latarkę stawiając lampę w bezpiecznej odległości. Dawała światło i przyjemne ciepło. ─ Tu jest pięknie. ─ rozejrzała się dookoła. ─ Brakuje tylko muzyki ─ chwyciła komórkę i zaczęła szukać odpowiedniej playlisty.
─ Tylko żadnej Taylor ─ zaznaczył Yon. Veda wywróciła oczami.
─ Twojego łubu-dubu nie włączę ─ zaznaczyła ─ Siadaj i jedz ─ poleciła tonem nie znoszącym sprzeciwu.
─ Tylko jeśli ty usiądziesz i zjesz ze mną ─ Veda podniosła na niego zaskoczone ciemne oczy i usiadła obok niego. Veda przygotowała dwa rodzaje naleśników; na słono ze szpinakiem, kurczakiem i serem feta oraz na słodko z czekoladą i malinami. Najpierw sięgnęli po naleśniki na słono.
─ Skąd znasz to miejsce? ─ zapytała go.
─ Dorabiałem sobie do kieszonkowego w wakacje ─ wyjaśnił z nad swojego talerzyka. ─ Tu pachnie dużo lepiej.
Veda pociągnęła nosem i pokiwała głową zgadzając się z nim w zupełności. Pachniała dużo lepiej niż w hangarze i co tu dużo mówić było dużo romantycznej. Opuszczona chatka wśród sadu z brzoskwiniami. Tylko zdrowy rozsądek powstrzymywał Vedę od uśmiechu od ucha do ucha. Zjadała grzecznie swoją porcję naleśników.
─ Wiedeń ─ powiedziała powoli rozlewając ciepłą herbatę do plastikowych kubeczków.
─ Co?
─ Miejsce do którego chciałabym polecieć ─ wyjaśniła stawiając przed nim. ─ Wiedeń.
─ To w Europie ─ zauważył całkiem przytomnie Yon.
─ Wiem, a Austrii, ale chciałabym tam kiedyś zamieszkać ─ wyjawiła. Nigdy nikomu nie powiedziała o tym konkretnym marzeniu. ─ Chciałbym wystąpić na koncercie noworocznym.
─ Koncercie noworocznym?
─ Co roku w Wiedniu odbywa się koncert noworoczny chociaż raz w życiu chciałabym go zobaczyć na żywo, ale chciałbym też na nim zagrać. Poza tym tam mieszkał Mozart. To moje największe marzenie ─ wyznała. ─ Mam też mnóstwo małych, listę.
─ Masz listę marzeń?
─ Tak ─ przytaknęła zjadając naleśnik. ─ Chcę być w dwóch miejscach na raz , zrobić sobie tatuaż, nauczyć się niemieckiego i koniecznie muszę tam dopisać, że chcę żeby ktoś mnie złapał.
─ A ja dalej nie mam pojęcia o czym mówisz ─ mruknął z nad swojego talerza. Veda sięgnęła po komórkę i włączyła aplikacje youtube i włączyła odpowiedni filmik. ─ Proszę to jest to ─ położyła przed nim nagranie. ─ Chcesz, żeby ktoś podniósł cię do góry?
─ Aha ─ odpowiedziała z nad swojego talerza. ─ A ty jakie masz marzenia?
─ Zostać pilotem. ─ odpowiedział machinalnie.
─ Wiem, pytam o mniejsze marzenia. ─ Veda popatrzyła na jego profil. ─ Coś innego, co można zrealizować w krótszym czasie, jak marzenie, żeby przelecieć się balonem ─ Yon z trudem powstrzymał się od parsknięcia śmiechem.
─ Zjeść sushi ─ wymyślił pierwszą rzecz jaka przyszła mu do głowy.
─ Sushi jest pyszne ─ zapewniła go. ─ Co jeszcze? ─ zapytała go i z plecaka wyciągnęła notes i zapisała.
─ Nie wiem ─ odpowiedział. Veda podniosła na niego wzrok i wydarła kartkę z notesu. Przesunęła ją w jego stronę. ─ Proszę, zapisuj marzenia i je realizuj.
─ Dlaczego?
─ Z listą jest łatwiej ─ wyjaśniła.
─ Dlaczego to robisz? Naleśniki? Lista marzeń? Dlaczego? ─ zapytał ją z nad papierowego kubka z herbatą. Veda popatrzyła na chłopca siedzącego naprzeciwko niej. Był przystojny, był inteligentny i lubiła patrzeć na jego uśmiech.
─ Lubię cię ─ wyznała z prostotą. ─ Lubię patrzeć na twój uśmiech chociaż rzadko się uśmiechasz i zachowujesz się dziwnie. Jakby były w tobie dwie osoby. ─ Yon przełknął ciepły napój.
─ Dwie osoby?
Pokiwała głową.
─ I jedna z tych osób dogryza Jordanowi, a druga zabiera mnie do hangaru i pokazuje samolot. Jest miła. Dlaczego Jordan cię uderzył? ─ zapytała go znienacka Veda.
─ Bo to bęcwał.
─ Nieprawda, Jordan nie lubi przemocy nie uderzyłby cię gdyby nie miał powodu ─ zauważyła nastolatka. Yon wstał i zaczął spacerować w tę i z powrotem po niewielkiej przestrzeni. ─ Możesz mi powiedzieć zrozumiem.
─ Nie, nie zrozumiesz. Nie masz pojęcia jak to jest cały czas być w jego cieniu. Na mecz przyjechali skauci więc musieli widzieć mnie, nie Guzmana więc się go pozbyłem ─ Veda zmarszczyła nosek. ─ Zamknąłem go w składziku woźnego ─ wyjaśnił.
─ Zamknąłeś go w składziku woźnego żeby skauci nie zobaczyli go na boisku? ─ zapytała go zdumiona jego zachowaniem brunetka. Bezwiednie przeczesała palcami włosy. ─ To nie było miłe.
─ Co ty nie powiesz, ale mówiłem ci że nie zrozumiesz.
─ Bo mam autyzm?
─ Bo to stypendium to moja jedyna szansa, żeby się stąd wyrwać! ─ warknął Yon spoglądając na brunetkę. ─ Moi starzy nie są najbogatsi a nawet jakby byli to nie daliby mi centavo, nie na szkołę i kierunek który mnie interesuje więc muszę sam sobie na wszystko zapracować.
─ I myślisz, że ja nie wiem jak to jest? Codziennie wstanie o trzeciej trzydzieści i jadę ćwiczyć grę na wiolonczeli. Od czwartej do siódmej, zdzieram sobie skórkę z placów, pisze partytury, bo musze pokazać komisji rekrutacyjnej, że jestem coś warta, że zasługuje na stypendium, bo gra na szklankach już nie wystarczy.
─ Zaraz ─ zaczął ─ myślałem że już jesteś w tej szkole muzycznej?
─ Byłam ─ głośno przełknęła ślinę. ─ Zmieniłam miejsce zamieszkania więc zasady naboru się zmieniły i komisja cofnęła swoją decyzję a stypendium dostał ktoś inny. Mój ex. ─ Yon zamrugał powiekami zaskoczony. Nie był pewien co go zaskoczyło bardziej fakt że Veda straciła stypendium czy że istniał jakiś ex? Zrobił krok w jej stronę ostrożnie przygarniając ją do siebie. Veda wtuliła się w jego podkoszulek pociągając nosem. Yom cholernie dobrze pachniał.
─ Drżysz ─ zauważył i rozpiął buzę ściągając ją. Otulił nią drobne ramiona Vedy. Brunetka wsunęła ręce w rękawy przylegając do niego jeszcze mocnej. ─ Ktoś o tym wie?
─ Ty ─ wymamrotała w jego podkoszulek ani myśląc się od niego odsuwać. Pachniał tak dobrze.

***
Fabian Guzman nie był w nastroju na spotkanie towarzyskie w domu państwa Reverte, lecz wolał trzymać rękę na pulsie na wypadek gdyby Victor uległ urokowi pani domu. A wszystko było na dobrej drodze, pomyślał gdy zobaczył przyjaciela z dzieckiem Victorii na kolanach. Mały Alexander, którego włosy były burzą jasnych loków upodabniając go do małego aniołka tłumaczył coś zaciekle gubernatorowi stanu Nuevo Leon. Jeśli matka nie zdobyła serca Estrady to zrobił to jej synek.
─ Miło, że znalazłeś dla nas czas ─ pan domu podszedł do niego witając się z nim uściskiem dłoni. ─ Gorącej czekolady?
─ Nie dziękuje ─ odpowiedział rozglądając się po zabranej grupie. ─ Kameralne przyjęcie? ─ Javier uśmiechnął się niewinnie. Towarzystwu daleko było do kameralnego. Wśród zebranych dostrzegł Ingrid Lopez z mężem czy Giovanniego Romo który gawędził sobie z prokurator Russo. Doborowe towarzystwo, pomyślał z lekkim przekąsem. ─ Gdzie żona?
─ Wisi na telefonie ─ odpowiedział mu Reverte ─ Pan minister się nie pojawi. ─ dodał po chwili. ─ Źle się poczuł ─ Guzman uniósł lekko brew. ─ Jakby ja zżarł tyle hot-dogów też bym się źle poczuł ─ Magik się skrzywił. ─ Czy minister sportu nie powinien interesować się sportem? W sensie praktycznym?
─ Dlaczego mnie o to pytasz?
─ Jesteś politykiem ─ Guzman uśmiechnął się kącikiem ust. ─ Jedyne jaki sport uprawia minister to jedzenie na czas śmieciowego żarcia ─ dorzucił i skrzywił się mężczyzna. Alec zsunął się z kolan Victora i podbiegł do ojca wyciągając do niego rączki. Javier oparł sobie chłopczyka na biodrze.
─ Cześć wujku Fabianie! ─ przywitał się radośnie. ─ Chcesz gorącej czekolady? Jest pycha ─ oznajmił chociaż buzia jasno świadczyła że słodki napój mu smakował.
─ Nie dziękuje ─ odpowiedział sekretarz gubernatora. Alec przyjrzał mu się ze zmarszczonym noskiem. ─ Wujek Victor mówił że strzelasz z łuku ─ zwrócił do mężczyzny.
─ Strzelałem ─ poprawił chłopca.
─ I masz nagrody ─ ciągnął dalej chłopiec. ─ Ja chcę jechać na olimpiadę więc może udzielisz mi kilku lekcji? ─ zapytał wprost ściągając na siebie wzrok mężczyzn. ─Mam naturalny talent. ─ pochwalił się wypinając do przodu maleńką pierś.
─ Doprawdy? A kto tak powiedział?
─ Mamusia ─ wyszczerzył ząbki w uśmiechu. Brak jedynki rzucał się w oczy. ─ A mamusia zawsze ma racje. Javier połknął uśmiech. ─ I muszę z tobą poważnie pomówić.
─ Ze mną?
─ Tak, tatusiu postaw mnie ─ Zamachał nogami, a Javier posłusznie wykonał polecenia malca przyglądając się synkowi, który chwycił dużą dłoń Fabiana w swoją i pociągnął go w stronę gabinetu matki.
─ Kochanie, wujek Fabian chcę zapewne najpierw coś zjeść ─ zaczął. Nie miał pojęcia o czym czterolatek może dyskutować z facetem starszym od siebie o czterdzieści lat. Poznał już nieco tego nicponia i wiedział, że Alec cóż jak ojciec mówił co myślał więc może być różnie.
─ Przeżyje ─ stwierdził chłopiec ciągnąc go w swoim kierunku. Fabian spojrzał na ojca chłopca który wzruszył ramionami unosząc ręce w geście poddania się. Sekretarz gubernatora pozwolił się zaprowadzić blondynkowi do cichego ciemnego pomieszczenia. Alec puścił jego rękę i zapalił światło. ─ Napijesz się wody? ─ zapytał. ─ Mama zawsze ma tutaj wodę.
─ Nie dziękuje, jeśli chodzi o lekcje ─ zaczął ─ nie jestem nauczycielem Alexandrze.
─ Wiem , ale może znajdziesz dla mnie czas. Mama mówiła, że bardzo dużo pracujesz. Poza tym mamusia ma tutaj cichy alarm i kamery. Mysz się nie prześlizgnie.
─ Dorośli dużo pracują ─ odpowiedział na to polityk. Alec usiadł na kanapie i poklepał miejsce obok. ─ Jesteś pewien że możemy tu przebywać?
─ To gabinet mamusi i tatusia od czasu do czasu mogę tu przebywać ─ zapewnił go kiwając głową. ─ Poza tym mamusia ma tutaj cichy alarm i kamery. Mysz się nie prześlizgnie. Jesteś za surowy dla mamy ─ odezwał się gdy brunet usiadł. Fabian zmarszczył brwi. Gdyby nie poważne jasne oczy Aleca pewnie by się roześmiał. Dziecko udzielało mu reprymendy. Świat naprawdę stawał na głowie!
─ To sprawy między mną a twoją mamą ─ zaczął Guzman. ─ Sprawy dorosłych.
─ Wiem, ale moja mama jest moją mamą i od jakiegoś czasu znowu się śmieje jak dawnej ─ wyznał. ─ Nie chcę żeby przez ciebie znowu nosiła bandaże na nadgarstkach. ─ Fabian zamrugał powiekami zaskoczony. Był człowiekiem, którego rzadko coś zaskakiwało. Nie lubił niespodzianek, a Alexander go zaskoczył. ─ Bądź dla niej milszy ─ mężczyzna westchnął i skinął lekko głową. ─ Ona dużo przeszła. ─ Fabian bezwiednie skinął głową. Ostatnie czego chciał to zasmucać tego malca. Dzieci nie powinny widzieć swoich rodziców z bandażami na nadgarstkach.
─ A co wy tutaj knujecie? ─ do środka weszła Victoria zerkając to na Fabiana to na Alexandra.
─ Rozmawialiśmy o lekcjach łucznictwa ─ odpowiedział na pytanie kobiety. ─ Może wcisnę Aleca do grafiku, żeby udzielić mu kilku lekcji.
─ To bardzo miło z twojej strony ─ odpowiedziała Victoria.
─ Dziękuje wujku Fabianie, a teraz idę do wujka Victora może namówię go na grę w karalucha. On nie ma pojęcia o co w tej grze chodzi a ja jestem mistrzem. ─ odpowiedział i wybiegł z gabinetu.
─ Masz bystrego syna ─ stwierdził Fabian gdy Victoria zamknęła za nim drzwi. ─ I ciekawe grono znajomych ─ dorzucił z przekąsem. Blondynka w odpowiedzi wywróciła oczami.
─ Och proszę cię ─ jęknęła podchodząc do obrazu przy ścianie. Uchyliła obraz ukazując Fabianowi sejf. Otworzyła go odpowiednim kodem wyciągając ze środka teczkę. Podała ją Fabianowi.
─ Co to jest?
─ Gałązka oliwna ─ Fabian uniósł brew. Victoria przysiadła na biurku i czekała. Fabian nieufnie otworzył teczkę wyciągając ze środka pierwszy dokument jaki wpadł mu w ręce. Zaczął czytać i po kilku chwilach podniósł wzrok na jasnowłosą. ─ Jose Balmaceda wysłał do mnie ten list ─ zaczęła ─ w którym informuje mnie, że Fernando Barosso zawarł układ z jego ojcem i że od lat jego rodzina ma udziały w firmie Balmaceda i Synowie. W teczce znajdziesz także zdjęcia ze ślubu Seniora. Barosso był jego drużbą.
─ A mówisz mi o tym wszystkim bo? ─ zapytał ją.
─ Lubię dzielić się informacjami z sojusznikami.
─ Ty i ja ─ zaczął ale machnął ręką. Nie zamierzał wdawać się w nią w zbędne dyskusje.
─ Fernando dostał trzy miliony peso ─ dodała jasnowłosa. ─ Za projekt mostu. ─ dorzuciła.
─ Gdzie są te pieniądze?
─ Nie wiem ─ popatrzył jej w oczy. ─ Nie wpłacił je na żadne konto w banku przypisane do jego nazwiska, nie otworzył także konta, nie grał na giełdzie, nie zainwestował w papiery wartościowe ─ wymieniła. ─ Nie trzyma takiej sumy w skarpecie. Sprawdzam firmy zarejestrowane w stanie w ciągu ostatniego pół roku, ale to dużo danych i na razie nic nie przykuło mojej uwagi.
─ Sprawdzasz ruchy na jego koncie?
─ Tak, ma cztery konta na swoje nazwisko, w trzech różnych bankach. Ich saldo pokrywa się z jego ostatnimi zeznaniami podatkowymi. Wypłaca małe sumy, które zapewne przekazuje gosposi na utrzymanie domu. Z jednego z kont regularnie pobierane są opłaty za prąd, gaz czy wodę. Z innego konta płaci zatrudnionym ochroniarzom, a na jeszcze inne wpływa jego wynagrodzenia burmistrza. W ciągu ostatnich miesięcy jedynie wypłata dziewięciu tysięcy pesos może zwracać uwagę. Dokonano jej dwukrotnie.
─ Wypłata?
─ Jeśli zapoznasz się z treścią dokumentów to zauważysz, że tego samego dnia sędzia Ortiz wpłacił dokładnie taką samą sumę na swoje włoskie konto. Jest tam także lista pracowników Barosso plus legenda.
─ Włoskie? Legenda?
─ Tak sędzia Ortiz ma konto we włoskim banku na który regularnie wpłaca sumy poniżej dziesięciu tysięcy. Tak unika podatków. A legenda dotyczy pracowników Barosso, wyszczególniłam tych którzy mają kartoteki. Zapisałam także paragrafy i pochodzenie.
─ Pochodzenie?
─Tak, w ciągu ostatnich tygodniu Barosso zatrudnił kilka osób romskiego pochodzenia. To zapewne efekt umowy jaką zawarł z Altamirą, lokalnym przywódcą.
─ A mówisz mi o tym wszystkim ─ Victoria westchnęła.
─ Nie jestem twoim wrogiem Fabianie, mamy wspólnego wroga więc uznałam że chciałbyś wiedzieć o jego ruchach i o ruchach Cyganów. Wiem z pewnego źródła, że Baron Altamira bardzo często jada w towarzystwie Barosso, wiem, że Barosso planuje umieścić kilka cygańskich rodzin w mieszkaniach socjalnych w „Pograniczu”
─ Barosso dogaduje się z Cyganami?
─ Tak ─ przyznała ─ a ja udaje głupszą niż jestem i pozwalam mu działać ─ dodała z rozbrajającą wręcz szczerością. ─ Są inicjatywy Fernando od których wolę trzymać się z daleka.
─ Wiesz, że sprowadzenie Cyganów do miasta działa tylko na jego szkodę? ─ skinęła głową. ─ Co kombinujesz?
─ Na razie wyciągnęłam pieniądze od ministerstwa sportu na organizację turnieju. Pokryją część kosztów w zamian za patronat. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem stary browar i pracowania porcelany oraz przepis Lobo trafią jeszcze w tym roku na listę dziedzictwa narodowego. Planuje także rozbudowę ścieżek rowerowych oraz może namówię Conrado do wspólnego projektu naprawy drogi łączącej Valle de Sombras z Pueblo de Luz ─ uśmiechnęła się lekko pod nosem.
─ Co z tym wszystkim ma wspólnego Ortiz?
─ Jest umoczony. Od lat bierze łapówki, od wielu osób jedną z nich jest Fernando. Jeśli spojrzysz na dokumenty dowiesz się, że sędzia w dniach w których wnosił zarzuty, oskarżony otrzymywał wyrok skazujący lub uniewinniający , trafiał do więzienia lub był z niego zwalniany sędzia przytulał okrągłą sumkę. Cztery wypłaty z ostatniego pół roku pokrywają się ze sprawą Rafaela Ibbary.
─ Dlaczego wzięłaś go na celownik? ─ zapytał. ─ Chodzi o Sierrę?
─Osiemnaście tysięcy. Na tyle wyceniono moje dziecko.
Rozległo się pukanie do drzwi.
─ Przepraszam ─ do środka zajrzał Javier ─ Wybaczcie, że przerywam pogaduszki sikoreczki, ale jesteśmy głodni.
─ Już idziemy ─ wstała ─ Ty i ja mamy wspólnego wroga ─ zapewniła go gdy ruszyli do drzwi. ─ Przyłącz się, a jeśli nie chcesz to nie przeszkadzaj. Teczkę możesz zatrzymać ─ zapewniła go. ─ Znajdziesz tam wszystkie potrzebne informacje i chociaż wiem że nie muszę; zachowaj tę wiedzę dla siebie.
***
Matteo Questa był cichym chłopcem z wąskim gronem znajomych. Niewielu dzieciaków w szkole chciało przyjaźnić się z synem nauczycielki, a jeszcze mniej gdy Alma Questa została zwolniona z pracy i krótko po tym zmarła w lokalnym szpitalu na zapalenie płuc. Siedemnastolatek strasznie tęsknił za mamą i czasami łapał się na tym, że gapi się bezmyślnie w jej fotografię zamiast odrabiać lekcje. Wrócił z powrotem do zeszytu ćwiczeń z fizyki i jęknął na widok cyferek. Kiepska ocena z fizyki na zakończenie semestru nieco obniżyła mu średnią a programy stypendialne były w tej kwestii nieugięte; jeśli chciał otrzymać stypendium naukowe musiał wykazać się nie tylko talentem artystycznym, ale także mieć odpowiednie wyniki z egzaminów maturalnych, egzaminów wstępnych na uniwersytet i średniej. Jego średnia miała wiele do życzenia. Nie była niska, nie była też zbyt wysoka. Na papierze był przeciętnym uczniem. Z jękiem rzucił ołówek na stół w kuchni i oparł na niej czoło. Zamknął oczy.
Tęsknił za swoim starym domem. Słoneczną kuchnią w której gotowała mama ramię w ramię z tatą gdyż zawsze starali się aby chociaż jeden posiłek zjadać wspólnie. Zazwyczaj były to śniadania gdzie zamiast budzika często budził go śmiech rodziców. Swoim pokojem, lecz gdy zmarła Alma bank coraz głośniej upominał się o spłatę zaciągniętych pożyczek. I chociaż doktor Fernandez pomógł ojcu rozłożyć rachunek za leczenia na raty to jednak suma nadal przyprawiała chłopaka o zawrót głowy. Tata zmienił pracę, a Matteo otworzył słoik w którym trzymał swoje oszczędności.
Pracował żeby nie oszaleć, pracował, żeby mieć na swoje wydatki kino czy wypad z przyjaciółmi do knajpy, pracował żeby nie zaczynać studiów z pustymi rękoma i dziś już wiedział, że pracuje, żeby tacie było trochę lżej. Przełknął ślinę i wstał składając zeszyt.
Kiedy stracili dom przenieśli się do niewielkiego mieszkania babci. Rosa Paz nie wyobrażała sobie sytuacji, że jej syn i wnuk tułają się po obcych mieszkaniach kiedy ona miała swoje cztery kąty. Nie były one duże, ale należały do niej. Chłopak westchnął i zajrzał do lodówki wyciągając leżące na talerzu mięso. Pracując w gastronomii nauczył się kilku przydanych rzeczy a Javier Reverte który sam był kucharzem samoukiem lubił się tą wiedzą dzielić. I może zrobienie spaghetti nie było wyczynem godnym kucharza roku wiedział, że tata będzie mógł zjeść ciepły posiłek po pracy. Odkrył także, że pichcenie go uspokaja i wycisza. Poprawił okulary i westchnął cicho.
Musi wreszcie zebrać się w sobie i powiedzieć ojcu, że przydałby mu się nowe okulary. Jego wada wzroku niestety nie zatrzymała się w miejscu jak wszyscy liczyli, a postępowała. Widział coraz gorzej i potrzebował mocniejszych okularów. Wrzucił na patelnię kostkę masła i zaczął nim przesuwać drewnianą szpatułką po patelni. Gdy masło się rozstąpiło wrzucił posiekaną cebulkę. Chyba, że do końca szkoły planował spisywać zadania od koleżanek. Skrzywił się na samo wspomnienie dzisiejszych zajęć.
Felicia Núñez była koleżanką z klasy, ze szkolnej ławki która dziś przyłapała go na gapieniu się w jej dekolt. Matteo nie gapił się w jej dekolt chciał przepisać zadanie, które Fernandez zapisała na tablicy i to powinien był jej powiedzieć. Tak właśnie to zamiast tego palnął coś o ładnym wisiorku. Jej wisiorek był cóż był blisko jej dekoltu. I teraz był pewien, że Fia ma go za zboczeńca. Wrzucił mięso na patelnię i zaczął je rozdrabniać. Nie był zboczeńcem, a Felicia była śliczną dziewczyną co wcale nie ułatwiało sprawy. Żaden chłopak nie chcę wyjść na słabeusza przed ładną dziewczyną. Ani na zboczeńca więc cierpiał katusze w cichym milczeniu. Z zadumy wyrwał go chrobot klucza w zamku. Spojrzał na zegarek i zaklął pod nosem. Do mieszkania wszedł ojciec z siatką przerzuconą przez ramię.
─ Cześć ─ rzucił w stronę syna zerkając na patelnię. ─ Spaghetti? ─ zapytał nastolatka zaglądając mu przez ramię.
─ Aha ─ zgodził się z nim syn poprawiając zsuwające się z nosa okulary. ─ Jak w pracy? ─ zapytał ojca zerkając na stół w kuchni gdzie mężczyzna zaczął wykładać zakupy. ─ Kupiłeś makaron? ─ zmarszczył brwi nastolatek i zerknął w stronę pojemnika w którym zazwyczaj znajdował się makaron. Był pusty.
─ Kupiłem, bo ostatnio ty chodzisz z głową w chmurach ─ Max uśmiechnął się do syna wkładając zakupy do odpowiednich szafek. ─ To jak ma na imię?
─ Kto?
─ Dziewczyna przez którą chodzisz z głową w chmurach ─ dodał Questa zerkając na nastolatka który wgapiał się w smażące się mięso. Sięgnął po garnek i napełnił go wodą stawiając na odpowiednim palniku. Matteo odłożył łyżkę i włączył odpowiedni palnik wracając do mieszania. ─ No chyba, że to jakiś chłopiec.
─ Jezu tato ─ jęknął nastolatek mając ochotę zapaść się pod ziemię albo jeszcze głębiej.
─ Jestem otwarty na każde opcje ─ zapewnił go. Matteo poczuł, że zaczynają go palić policzki i nie miało to nic wspólnego z tym że stał przy patelni. Chcąc zająć czymś ręce sięgnął po słoik z sosem.
─ Dużo nauki ─ wykrztusił w końcu przelewając sos na patelnię. Ojciec nigdy nie rozmawiał z nim na temat dziewcząt ani chłopaków. Zerknął na profil ojca, który przygotowywał sobie kawę to na jedzenie na patelni. Boże, pomyślał. On chce teraz o tym rozmawiać? Zapytał sam siebie mając na myśli to co miał na myśli. Poluzował krawat uświadomiwszy sobie, że nadal jest w szkolnym mundurku. ─ Pójdę się przebrać ─ wymamrotał. ─ Przypilnuj mięsa ─ poprosił ojca i czmychnął do swojej sypialni sięgając po komórkę. Wybrał numer do swojego najlepszego przyjaciela jednocześnie walcząc z krawatem.
─ Co jest? ─ przywitał go Gui.
─ Potrzebuje pomocy ─ zaczął chłopak. ─ Zadzwoń do mnie za chwilę i powiedz że musimy się spotkać, żeby popracować nad projektem.
─My mamy jakiś projekt do opracowania? ─ zapytał go w odpowiedzi brunet. ─ Co jest grane?
─ Ojciec chcę ze mną rozmawiać ─ zaczął
─ To chyba dobrze ─ stwierdził Henriquez ─ W czym problem?
─ W tym, że to „te tematy”
─ Jakie ─ zaczął i urwał gdy sens słów Matteo do niego do tarł. ─ Masz na myśli pszczółki i kwiatki?
─ Nie apokalipsę według świętego Jana ─ odwarknął. ─ Tak, to. Zadzwoń za dwie minuty ─ powiedział i się rozłączył rzucając telefon na łóżko. Pozbył się koszuli i spodni odkładając je na oparcie krzesła. Po omacku sięgnął po parę ulubionych dżinsów gdy rozległo się lekkie pukanie do drzwi.
─ Wszystko w porządku?
─ Tak, zakładam spodnie ─ odpowiedział i rozległ się telefon. Matteo chwycił komórkę. ─ Tak Gui? ─ zapytał uprzejmie.
─ Dzwonię w sprawie projektu ─ zaczął poważnym tonem przyjaciel chociaż jego ton sugerował, że trudem powstrzymuje się od wybuchnięcia śmiechem. ─ Musimy go dokończyć bo profesor DeLuna wpadnie w szał ─ zrobił dramatyczną pauzę. ─ Rusz dupę i wbijaj do mnie, zamówiłem już pizzę ─ i się rozłączył. Matteo wcisnął telefon w kieszeń spodni i wziął głęboki oddech i poszedł do kuchni. ─ Tato ─ zaczął. Ojciec odwrócił do tyłu głowę i spojrzał na chłopca ze zmarszczonymi brwiami. ─ No bo Gui dzwonił ─ zaczął ─ mamy projekt na informatykę ─ zaczął tłumaczyć. ─ Skoczę do niego żeby go skończyć.
─ Teraz?
─ Tak ─ odparł ─ To ważny projekt. ─ zapewnił go i ruszył do drzwi. Chwycił trampki.
─ Tylko nie siedź do późna ─ poprosił go. Chłopak z powagą pokiwał głową i chwycił kurtkę.
─ Jasne ─ chwycił pęk kluczy i czmychnął za drzwi. Max Questa parsknął śmiechem. Jego syn był beznadziejnym kłamczuchem, a on chciał się tylko dowiedzieć o której zaczyna się wywiadówka? I czy jest w środę czy w czwartek? Chwycił komórkę. ─ Cześć, Nina ─ odezwał się gdy kobieta odebrała. ─ Masz ochotę na spaghetti?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3504
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:24:41 20-01-25    Temat postu:

Temporada IV C 044
Rosie/Veda/Wilhelm/Raquel
Cz1
***
Bar El Gato Negro pękał w szwach. Ludzie przepychali się, wybuchali śmiechem i zdzierali sobie gardła na prowizorycznej scenie. Rose pozwoliła sobie na jeden wieczór wytchnienia , ale gdy z głośników dało się słyszeć głos Adama Lavine zachęcającego do tego, żeby „ruszać się jak Jagger” chwyciła swoją kurtkę i wyszła na zewnątrz z ulgą wciągając w płuca haust zimnego powietrza. A bywały dni gdy wszystko było dobrze. Czasami jednak wystarczyła sekunda, jedna nuta, jedna melodia aby zalała ją fala wspomnień.
Jules. Była wszędzie i nie było jej nigdzie jednocześnie. Swoją zmarłą ukochaną widziała w liściach poruszanych przez wiatr, w odciskach podeszw butów przechodniów, w zapachu jabłek z rodzinnego sadu, widziała ją w twarzach przechodniów. Była wszędzie i nigdzie jednocześnie. Była w każdej dziewczynie, która przekraczała próg sali sądowej aby stoczyć batalię ze swoim oprawcą. W każdej wygranej i przegranej sprawie. Odsunęła się od ściany zadzierając do góry głowę. Jasnymi oczyma popatrzyła na księżyc w pełni który lśnił na granatowym niebie. Kiedy była małą dziewczynką babcia powiedziała jej, że „ci którzy odchodzą zamieniają się w gwiazdy” Dziś uważała, że to strasznie głupie, ale chciała wierzyć że jej niedoszła żona jest gwiazdą na niebie, która pilnuje jej tutaj na ziemi. Chciała wierzyć że Bóg (czy ktokolwiek inny) potrzebował jej bardziej. To było jeszcze głupsze. Przełknęła głośno ślinę. Boże jak ona nienawidziła Dicka Pereza! Fakt, że ten człowiek był jej dziadkiem powodowała w niej jeszcze większe obrzydzenie.
W jej żyłach płynęła jego krew. Mogła się tego wypierać, mogła to ignorować, mogła udawać przed wszystkimi, że posiadanie wątpliwie moralnego dziadka jej nie rusza ale gdy kładła się do łóżka i spoglądała w gwiazdki przyklejone do sufitu, które połyskiwały w ciemnościach nie mogła myśleć o niczym innym. Dick był potworem. Skrytym wśród cieni. Był jak doktor Jekyll i Pan Hyde. Był jedną osobą, która przestrzeń dzieliła jeszcze z kimś innym. Kimś gorszym. A przecież nie zawsze tak było.
Rose nie była ulubioną wnuczką Dicka. Ten zaszczytny tytuł należał do kuzynki. Allegra była tą biedną istotką, która straciła ojca gdy była niemowlęciem i nigdy go tak naprawdę nie poznała. Cóż Dick zapominał, że według zasłyszanych historii był jednym z członków rodziny którzy się przyczynili do jego śmierci. Rodzina nigdy nie lubiła rozmawiać o śmierci mężczyzny. Nikt do końca nie wiedział czy najstarszy syn Ricardo i Palomy zginął w tragicznym wypadku czy też sam zadecydował się zakończyć swoje życie. Sam fakt, że zmienił nazwisko krótko przed śmiercią świadczyła raczej o chęci życia niż jego zakończeniu. Na ostatnim zrobionym zdjęciu uśmiechał się od ucha do ucha. Cóż to nie był żaden dowód. Rose dobrze wiedziała, że uśmiech wcale nie świadczy o szczęściu. Z kieszeni kurtki wyciągnęła słuchawki wsuwając je do uszu. Wcisnęła ręce w kieszenie i ruszyła przed siebie jednocześnie odpalając audiobook „Wstęp do postępowania sądowego”
Prawo mówiło jasno; przestępstwa o charakterze seksualnym z pewnymi wkluczeniami były rozpatrywane z oskarżenia prywatnego. Osoba poszkodowana sama musiała wnieść zarzut. To na ofierze spoczywał ciężar dowodowy. Rose należała do zespołu osób, których głównym zdaniem było znalezienie dowodów, które ponad wszelką wątpliwość udowadniałby, że do przestępstwa doszło. Na papierze brzmiało to prosto w rzeczywistości była sprawa była o wiele bardziej skomplikowana. Siedemnastoletnia Castellani od prokuratora Lopeza i śledczych z prokuratury dostała duży kredyt zaufania gdyż spędzała grube godziny przeczesując portale społecznościowe szukając najmniejszych nawet dowodów, świadków czy innych poszkodowanych. I właśnie tak natrafiła na kilka grup na Facebooku, które zrzeszały osoby dotknięte przemocą seksualną. Gdy dołączyła do jednej z nich odkryła wśród członkiń kilka nazwisk brzmiało znajomo, a ich historie brzmiały cholernie znajomo. Rose wypisała kilka nazwisk i jednym z punktów stycznych było; liceum w Pueblo de Luz. Żadna z nich nie podała nazwiska swojego oprawcy, ale była pewna że chodzi o jej dziadka.
Z trudem przełknęła ślinę. Świadomość, że ktoś kogo znała, kogo darzyła uczuciem, kto uczył ją jeździć na rowerze i spłodził jej mamę jednocześnie, w tym samym czasie stosował grooming i nie widział w tym absolutnie nic złego! Urabiał te dziewczyny. Poświęcał im czas, mówił im, że są inteligentne, piękne wyjątkowe. Snuł opowieści o tym, że czeka ich przyszłość jednocześnie odciągał ofiarę od znajomych czy rodziny. Pokazywał, że tylko jemu nie niej zależy, tylko dla niego jest ważna. Z czasem, gdy bariera emocjonalna została przekroczona dochodziło do kontaktów fizycznych. Rose jedynie czytała. Chłonęła przedstawione historie, robiła notatki.
To co niewątpliwie przykuło jej uwagę to link do internetowego wydania Hoy la verdad i do artykułu napisanego przez Felixa. Link do tekstu wrzuciła siostra zaginionej Conchity z prośbą o jakiekolwiek informacje. Pod artykułem rozgorzała dyskusja. Rose robiła zrzuty ekranu, zapisywała nazwiska i sprawdzała podane fakty. W sekcji komentarzy udzielały się osoby które albo pamiętały Conchitę albo znały dziewczynę. Komentujący także snuli teorię na temat co mogło spotkać osiemnastolatkę? Większość komentujących była przekonana, że dziewczyna nie żyje, tylko gdzie są jej ciało? Rose sama się na tym zastanawiała i wtedy ją olśniło! Wilhelm. Kuzyn przecież pracował na trupiej farmie! Co prawda Rose niewiele wiedziała o tamtym miejscu, ale tam ludzie często ofiarują swoje ciała „dla nauki”. Chwyciła komórkę i wybrała numer kuzyna.
─ Hej, masz czas na kawę? ─ zapytała go bez zbędnych wstępów.
─ Teraz? ─ zapytał mężczyzna. ─ Gdzie?
─ A gdzie jesteś? ─ odpowiedziała pytaniem na pytanie.
─ U siebie ─ padła odpowiedź. ─ Wynająłem mieszkanie w Pueblo de Luz?
─ Nie mieszkasz u ciotki?
─ Rosie jestem za stary żeby mieszkać z matką ─ odparł a ona wywróciła oczami w odpowiedzi. Will nie był aż tak stary. Poza tym z tergo co słyszała bez Dicka za pracę w szkole brał jakieś śmieszne pieniądze. ─ Wyślę ci adres ─ odpowiedział i wystukał w wiadomości nazwę ulicy oraz bloku. Rosie była blisko więc od razu skręciła w odpowiednią ulicę. Dziesięć minut później weszła do kawalerki Wilhelma zrzucając z siebie kurtkę.
─ Jak ukryć zwłoki? ─ Will zamrugał powiekami spoglądając na kuzynkę. Rose weszła do niewielkiego pomieszczenia. Był to salon połączony z aneksem kuchennym. Nastolatka podejrzewała, że pomieszczenie służy mężczyźnie także za sypialnie.
─ Zwłoki? ─ powtórzył powoli. ─ Chcesz mi się do czegoś przyznać? Chodzi o ta
─ Chcę poznać twoją fachową opinię ─ odpowiedziała na to dziewczyna. Wilhelm podrapał się po brodzie. ─ Nie zabiłam nikogo, po prostu jestem ciekawa jakbyś to zrobił? Rozpuścił w kwasie?
─ Jak duże jest ciało? ─ przysiadł na krześle wyciągając przed siebie nogi. Rose zajęła drugie krzesło.
─ Mojej wielkości ─ odpowiedziała niepewnie.
─ Za dużo roboty ─ stwierdził. ─ Najlepiej gdzieś zakopać.
─ Tylko gdzie? ─ zapytała go i wstała podchodząc do kuchenki. Chwyciła czajnik i napełniła go wodą. ─ Mogłam ci jakiegoś kwiatka przynieść.
─ Następnym razem, lepiej wyjaśnij mi skąd to twoje zainteresowanie rozkładającymi się zwłokami? ─ zapytał ją. Wzruszyła w odpowiedzi ramionami. Mężczyzna westchnął. ─ Chodzi o tą zaginioną dziewczynę z arytykułu Felixa? ─ skinęła głową. ─ Ona mogła wyjechać ─ zasugerował.
─ Marne szanse, chciała iść na studia. Nie rzuciłaby szkoły na kilka miesięcy przed zakończeniem roku szkolnego ─ obróciła się do kuzyna. ─ On ją zabił ─ mężczyzna uniósł brew. ─ Co robiłeś w dziewięćdziesiątym piątym?
─ Układałem lego ─ odpowiedział na to z przekąsem. ─ I nie masz dowodów, że stoi za tym Dick?
─ Była w jego typie ─ odparła. ─ To gdzie masz kawę? Kubki? ─ zapytała wyłączając gaz. Nauczyciel biologii westchnął sięgając do jednej z szafek po dwa kubki. Zamiast kawy sięgnął po opakowanie z herbatą ekspresową. Rose nie była jedyną osobą w rodzinie która uważała, że Conchita Mendoza była w typie Dicka Pereza. On sam także przyglądał się tej sytuacji. Blondyn oczywiście był zbyt mały aby zapamiętać cokolwiek ze sprawy zaginionej nastolatki. To było dwadzieścia lat temu i wtedy w kręgu jego zainteresowań było kolekcjonowanie małych samochodzików czy klocki lego a nie uczennice dziadka Ricardo. Jako dziecko spędzał
***
Kilka tygodni wstecz Fabian Guzman nie przypuszczałby, że znajdzie się w salonie Victorii Reverte i jej męża. Był bystrym mężczyzną i od lat zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że Fernando Barosso nie był tylko jednym z najbliższych sąsiadów Inez. Był także jej kochankiem i ojcem dwójki dzieci. Obecnie podobieństwo między ojcem a jedyną córką było wręcz uderzające. Victoria miała niewątpliwy talent do przyciągania do siebie ludzi, lecz w przeciwieństwie do ojca nie maniła ich do siebie blichtrem czy fałszywymi obietnicami a rozbrajająca wręcz urokiem osobistym. Co niezmiernie irytowało Fabiana. Pani domu bowiem owijała sobie gubernatora wokół palca. Siedział po lewej stronie Victorii żywo dyskutując o czymś z kobietą siedzącą naprzeciwko. Venetia Capaldi, przypomniał sobie personalia. Była aktorką, ale Fabian nie widział żadnej jej produkcji. Nie miał czasu na pierdoły. Sekretarz sięgnął po szklankę wody gdy w jadalni rozległ się dźwięk dzwonka.
─ Przepraszam ─ Victoria sięgnęła po telefon wpatrując się dłuższa chwilę w telefon za nim nie zwolniła blokady furtki i nie wstała od stołu. Javier zmarszczył brwi a spod stołu wyjrzał pies który najwyraźniej został obudzony ze drzemki. Fabian spojrzał za odchodząca z salonu blondynką. Victoria podeszła do drzwi otwierając je i spoglądając na idącego w jej stronę mężczyznę. Był wysokim przystojnym brunetem ubranym w elegancki czarny płaszcz. Uśmiechnęła się lekko pod nosem. ─ Nie sądziłam, że uda ci się dotrzeć ─ przywitała go tymi słowami. Mężczyzna odwzajemnił uśmiech wchodząc do środka. Jasnowłosa przytuliła go do siebie. Sergio Barragán odwzajemnił uścisk.
─ Przepraszam za spóźnienie, ale musiałem porozmawiać z synem ─ wyjaśnił kobiecie. ─ Przeniósł się na pobliski uniwersytet i chciałem upewnić się, że wszystko jest w porządku. ─ ściągnął płaszcz i podał go gospodyni. Jasnowłosa schowała go do pokoju gościnnego który służył za chwilową garderobę.
─ Drobiazg ─ zapewniła go chwytając go za łokieć. Sergio który znał Victorię od dobrych siedmiu lat i jeszcze nigdy nie była wobec niego tak poufała.
─ Potrzebujesz rekwizytu do przedstawienia? ─ zapytał zdecydowanie bardziej rozbawiony niż urażony jej zachowaniem.
─ Nie mam pojęcia o czym mówisz ─ odpowiedziała uśmiechając się niewinnie i wprowadziło go do salonu gdzie wszyscy siedzieli przy stole. Na widok mężczyzny Fabian zamarł z dłonią zaciśnięta na szklance a Ronnie Russo zmarszczyła brwi, lecz posłała panu ministrowi lekki uśmiech.
─ Dobry wieczór ─ przywitał się grzecznie.
─ Sergio to wszyscy, wszyscy to Sergio ─ przedstawiła go chociaż nie musiała w końcu nawet nie interesujący się polityką laik znał twarz obecnego ministra sprawiedliwości a prokuratora generalnego we własnej osobie. Veronica Russo podniosła się z krzesła i serdecznie go uściskała sprawiając że nawet Conrado zmarszczył brwi.
─ Gdzie podziewa się księżniczka? ─ zapytał ją siadając obok gospodarza.
─ Jest z babcią.
─ Mam nadzieję, że masz na myśli moją matkę nie swoją? ─ zapytał, a ona przytaknęła skinieniem głowy. Gdy po meczu wróciła do domu okazało się, że mała Rea smacznie śpi. ─ Przypomnij mi żebym po kolacji przerzucił prezent dla małej do twojego auta ─ dodał.
─ Sergio─ powiedziała sięgając po wodę. ─ a zmieści się do auta? ─ mężczyzna zmarszczył brwi. Ronnie trzepnęła go serwetką. ─ Coś ty jej kupił?
─ Drobiazg ─ odpowiedział na to. Russo uniosła brew. ─ To tylko domek dla lalek. ─ Ronnie otworzyła i zamknęła usta. ─ Z jednej strony wygląda jak domek, otwierasz go i masz miniaturowe pomieszczenia. Rea będzie zachwycona jak zobaczy te wszystkie małe mebelki.
─ Jeśli twoja chrześnica będzie sprawiać problemy wychowawcze to odeślę ją do ciebie.
─ To tylko domek dla lalek, jak sprawuje się koń na biegunach?
─ Stoi w piwnicy bo Rea się go boi ─ odpowiedziała. Sergio zmarszczył brwi.
─ Dorośnie ─ stwierdził tylko. Conrado bezwiednie położył dłoń na jej kolanie jakby chcąc ją powstrzymać przed dorzuceniem kolejnej kąśliwej uwagi.
─ A mówiąc o dzieciach ─ zaczął Reverte. ─ Co u twojego syna z Alaski? ─ Minister obdarzył Magika lekko rozbawionym spojrzeniem.
─ Wszystko w jak najlepszym porządku ─ odpowiedział uprzejmie. ─ I nie ukrywałem syna na Alasce, był tam na wycieczce.
─ Tłumacz się tłumacz ─ mruknął Magik stawiając przed nim talerz z kolacją.
─ Któreś z was powinno wyjaśnić skąd znacie ministra sprawiedliwości ─ zagadnęła Sylvia łypiąc z ciekawością na dogryzających sobie mężczyzn. Wiedziała, że jej nowa znajoma ma znajomości, ale nie przypuszczała, że obejmują one nowego ministra sprawiedliwości. Fabian siedział obok spięty i wyprostowany. Minister spojrzał na gospodynie i uśmiechnął się.
─ To było siedem lat temu ─ upewnił się spoglądając na Victorię która tylko skinęła głową. Gdy obudził mnie telefon i pierwsze co usłyszałem po odebraniu to „Will nie żyje” ─ Victoria parsknęła śmiechem.
─ Pomyliłam numery ─ dodała na usprawiedliwienie kobieta z nad kieliszka z winem.
─ Przez pół godziny uspokajałem ją za nim łaskawie mi nie wyjaśniła, że Wili o którym mówiła jest postacią całkowicie fikcyjną i zginął w jednym serialu.
─ Przeprosiłam. Namierzyłam twój telefon i wysłałam ci wielki kosz owoców z przeprosinami.
─ Tak ─ potwierdził ─ I ten twój wielki kosz niefortunnie upadł mi na stopę ─ dodał minister bardziej rozbawiony niż zły. Naszą pierwszą kawę wypiliśmy na oddziale ratunkowym.
─ A później ja dowiedziałem się, że masz dziecko ─ odpowiedział wyraźnie z tego dumy Javier. Sergio wymienił spojrzenia z Victorią. ─ Co słychać u pierworodnego?
─ Wszystko dobrze, przeniósł się na uniwersytet w San Nicholas ─ odparł brunet zerkając na gospodarza.
─ Studiuje prawo jak tatuś? ─ Javier rzucił kolejnym pytaniem chociaż nie musiał. Od czasu do czasu Sergio i Victoria wymieniali się ploteczkami ze swojego życia. Był na bieżąco.
─ Nie, rzucił je po trzech miesiącach.
─ Mądry chłopak ─ pochwaliła go Victoria. Oczy wszystkich zwróciły się ku gospodyni. ─ Prawo jest koszmarnie nudne.
─ Kochanie ─ Javier był rozbawiony blondyn. ─ Tu jest kilku prawników, którzy bynajmniej nie podzielają twojej opinii. ─ przypomniał jej.
─ Wiem, ale to nie zmienia faktu, że to piekielnie nudny kierunek, wytrwałam tam jakieś dwa miesiące.
─ Studiowałaś prawo? ─ zdziwił się Fabian. A myślał, że nic go już nie zaskoczy.
─ Tak ─ potwierdziła ─ Ubzdurałam sobie że z moją pamięcią będę świetną prawniczką ale jakiś czas później zrozumiałam że prawo wolę znać z poziomu kanapy. ─ wyjaśniła. ─ I z poziomu kanapy dramy sądowe są dużo ciekawsze niż z sal sądowych.
─ I dzięki takiemu myśleniu my prawnicy mamy pracę ─ stwierdził Adam. Victoria uśmiechnęła się do pana mecenasa, który słono sobie liczył za swoje usługi. Był jednak wart każdego wydanego peso.
─ Nie wiedziałem, że ma pan dziecko ─ odezwał się Victor chociaż Fabian wolałby, żeby przyjaciel nie wypytywał ministra o jego rodzinę ani plany na przyszłość. ─ A wnikliwie śledziłem kampanię wyborczą poszczególnych kandydatów ─ dodał chociaż mijał się nieco z prawdą. Victor Estrada miał od tego swoich ludzi, którzy raportowali o go o zmieniającej się dynamicznie krajowej scenie politycznej.
─ Wspólnie z byłą żoną zadecydowaliśmy, że będziemy angażować chłopaków w kampanię polityczną ─ wyjaśnił brunet. Minister sięgnął po wodę upijając łyk. ─ Kampanie wyborcze ─ dodał z trudem tłumiąc westchnięcie. Nie lubił się tłumaczyć, a często właśnie to robił. Jego przeciwnicy polityczni wykorzystywali kampanię wyborczą do pokazania się od najlepszej strony. Pokazywali wyidealizowane życie, gdy on cały bój samotnie robiąc wszystko aby chronić dwie najważniejsze osoby w swoim życiu; swoich synów. Jeden był utalentowanym młodym fotografem, drugi dumny i wyprostowany protestował przeciwko jego koledze po fachu na stanowisku ministra edukacji. Sergio z trudem powstrzymał uśmiech. Był z nich dumny.

Michael nie był przyzwyczajony do kolacji w zbyt licznym gronie. Towarzyskie spotkania zwłaszcza gdy był tym nowym w grupie go stresowały ale Venetia lubiła chadzać na kolację do przyjaciół, lubiła zapraszać ludzi na kolację więc gdy otrzymała zaproszenie zgodziła się bez wahania. Brunet zajął miejsce w jednym z foteli zerkając na zebrane osoby i on i gospodarze inaczej wyobrażają sobie kameralne grono. Jasne oczy utkwił w żonie.
Była piękna kobieta. Sięgające do ramion brązowe włosy opadały na szczupłe ramiona. Nettie przyciągał spojrzenia nie tylko z powodu wykonywanego zawodu lecz wewnętrznego magnetyzmu. Ten sam czar roztaczał jej biologiczny ojciec, ten sam urok miało jej rodzeństwo które również pojawiło się na kolacji. Leo wraz z mężem, Emma z dziećmi, Tom z żoną której brzuch lekko rysował się pod sukienką. To co dla Michaela było nowością to fakt że w tak malej społeczności wszyscy się zdają ze sobą znać i przyjaźnić albo przynajmniej kolegować. Był Lucas Hernandez, Ariana Santiago czy Oscar z Eva. Państwo Reverte znali także gubernatora który uważnie i z uśmiechem obserwował panią domu dyskutują z nią z uśmiechem. Fabian Guzmana obserwował ich z nad szklanki z wodą. Michael postawiłbym cała swoją wypłatę że sekretarz gubernatora nie jest zachwycony tym nagłym zacieśnianiem więzi a także obecnością kilku osób z ministrem sprawiedliwości ja czele czy miejscowym gangsterem który przyszedł z Emmą. Kątem oka zauważył jak pani domu lekkim kiwnie ciem dziękuję jej za przyjście z mężczyzną.
To była naprawdę nietuzinkowa zbieranina ludzi. Michael z trudem stłumił westchniecie gdy poczuł małe rączki na swoim kolanie. Luna stanęła przy jego fotelu wlepiając w niego wielkie ciemne oczka. Ujął ja lekko pod pachy i posadził sobie na kolanach. Dziewczynka niemal od razu skupiła się na jego zegarku. Michael odpiął go i podał dziewczynce o rumiany h policzkach.
─ Teraz łatwo go nie odzyskasz – Leo przysiadł na oparciu fotela zerkając na siostrzenice obracająca w palcach błyszczący przedmiot. – Luna to mała sroczka. – zmarszczył brwi gdy Michael wymienił spojrzenie z Ariana. ─ jak zdradzasz moja siostrę urwę ci jajka – powiedział po irycku. Michael skrzywił się.
─ Dalej mówisz do d**y
Leo prychnął w odpowiedzi na te uwagę.
- Kochanka?
- Nie – odparł odnajdują wzrokiem żonę. – Bibliotekarka bawiąc się w szpiega – Leo zakrztusił się woda. Brunet mocno poklepał go po plecach.
-To żart? Twoje poczucie humoru jest jeszcze grosze niż było.
- To nie żart – odparł na to Michael.
– Szuka haków na Bruniego, próbowałem przemówić jej do rozumu ale wątpię żeby to zadziałało skoro nadal się koło niego kręci
─ Gdzie Michael nie może tam babę pośle ─ rzucił rozbawionym głosem mężczyzna nieco zaskoczony z metod przyjaciela.
─ To nie tak ─ westchnął i zerknął na Lunę. ─ Słyszałeś o Odinie? ─ rozmawiali po irlandzku używając iryckiej odmiany tego języka. Nikt z zebranych go nie znał.
─ Nie masz na myśli o Hopkinsa ─ widząc jak marszczy brwi Leo wywrócił oczami. No tak Michael z Marvelem był na bankier. Dla niego odin to był gangster nie nordycki bóg. ─ Nieważne ─ machnął brunet i wstał. Znał irlandzki ale nie posługiwał się z nim z taką biegłością jak Michael. ─ Chodź Luna potrzebuje czystego pampersa. ─ Brunet zrozumiał aluzje i oboje weszli do sypialni dla gości gdzie poza płaszczami była także torba z rzeczami dla Luny.
─ Ten Hopkins to jakoś aktor? ─ zapytał go Michael.
─ Klękajcie narody ─ wymamrotał Leo w odpowiedzi. Gdyby nie znał Michaela już jakieś dwadzieścia lat uznałby, że gość sobie z niego żartuje. On jednak mówił śmiertelnie poważnie. Nadal nie dowierzał, że on wżenił się (świadomie czy też nie) w rodzinę, która żyła z aktorstwa.
─ Tak to aktor ─ potwierdził. Michael usiadł stawiając Lunę na podłodze. ─ Nie przewiniesz jej?
─ Ja? ─ zapytał go zaskoczony mężczyzna. ─ Ty powinieneś to zrobić ─ odparł ─ w ramach ćwiczeń ─ wyjaśnił. Leo wywrócił oczami i podniósł do góry dziewczynkę która zapiszczała radośnie. Powąchał jej pieluchę. ─ Raczej niczego nie narobiła. ─ postawił ją ponownie na ziemi. ─ Mów.
─ Tak przy niej? ─ zwrócił się do mężczyzny
─ A komu powie? Armii pluszaków? Co cię gryzie?
─ Odin to tytuł gangstera ─ zaczął mężczyzna, a im więcej mówił tym Leo bardziej żałował że jest abstynentem od przeszło dwudziestu lat. ─ Capaldi wydał rozkaz odnalezienia go i zabicia.
─ Bo facet wie, że był w IRA? ─ Michael przytaknął skinieniem głowy ─ Myślisz, że stary Odin ma kwity?
─ Podpisane nazwiskiem „Capladi” jako pokwitowanie odbioru? Nie wierzę w aż takie szczęście, ale Capaldi do paranoik więc woli dmuchać na zimne.
─ Wykonasz rozkaz? ─ zapytał go Leo wprost. Znał się co nieco na prawie i wiedział, że Gill Capaldi był jego bezpośrednim zwierzchnikiem, a Michael jako żołnierz uważał rozkaz za świętość. Wykonać bez zadawania pytań.
─ Nie wiem ─ odparł zgodnie z prawdą.
─ Co z tym wszystkim wspólnego ma bibliotekarka bawiąca się w szpiega?
─ A to że Olivier Bruni to były żołnierz i członek Zetek ─ odpowiedział mu ─ Jest synem Odina. Bękartem, Ariana twierdzi że może ustalić kim jest jego rodzina.
─ Pozwól jej na to ─ powiedział po prostu Leo. Michael w odpowiedzi wywrócił oczami. ─ Co złego może się stać?
─ Zabił swojego brata, żeby być bliżej przywództwa w kartelu ─ poinformował go. ─ Uprowadził i torturował agenta federalnego i zgwałcił co najmniej dwie nastolatki, które chciał „ukarać” więc mam uzasadnione podejrzenia, że jeśli Ariana Santiago zacznie węszyć to skończy zgwałcona i prawdopodobnie martwa. Zaprzyjaźnię się z Olivierem i go wypytam.
─ Tak bo ci powie. ─ Michael zmarszczył brwi. ─ On wie albo domyśla się kim jesteś i czym się zajmujesz. Jeśli jest bystry a jestem pewien że jest to wie lub podejrzewa po co ty tu jesteś. Facet to wojskowy który nie wygada się nawet na torturach.
─ Mam narazić cywila?
─ Ona już się naraża i jest w tym dobra ─ Michael uniósł brew. ─ Bruni to samiec alfa ty jesteś samcem alfa stroszycie piórka, wypinacie klaty. Stanowisz dla niego zagrożenie bibliotekarka nie. Jest niepozorna dlatego skuteczna. Pamiętasz co mi powiedziałeś o Emily?
─ To nie to samo
─ Pamiętasz? powtórzył z naciskiem.
─ Niech naraża dupsko na twojej warcie ─ powiedział niechętnie zerkając na Lunę jakby w obawie że dziewczynka coś powtórzy. Ona jednak była zbyt zajęta jego zegarkiem niż toczą a się rozmowa.
─ Posłuchaj własnej rady i miej swojego cienia ─ Michael się skrzywił i wyjaśnił mu kto według Marcusa zalicza się do śledczych amatorów. Bibliotekarka, aktorka i chłopak wybudzony że śpiączki. Brat Emily parsknął śmiechem.
─ To nie jest zabawne.
─ Nie to grupa ludzi którzy mają dostęp tam gdzie tobie zamknął drzwi przed nosem.
─ Są jeszcze nielegalne walki ─ Leo spojrzał na Michaela i wybuchnął śmiechem. Mcconplive brzydził się przemocą. Nigdy nie widział alby to on pierwszy wymierzył cios gdy wydawał się w bójki to zazwyczaj się bronił. Z kwaśna miną czekał aż Leo przestanie się z niego śmiać.
─ Słyszałem i już cię widzę na ringu w podziemnym kręgu. Ja nie będę tłumaczył się siostrze dlaczego chodzisz z podbitym okiem czy złamanym nosem. Nie obraz się ale na walki na gole pieści jesteś za stary.
─ Nie jestem stary żachnął się Michael. Mam raptem czterdzieści cztery lata.
─ Pięć ─ poprawił go przyjaciel. ─ Mamy już Nowy Rok, właśnie a kiedy ty masz te urodziny? W marcu?
─ We wrześniu ─ poprawił go brunet.
─ Tak czy siak jesteś za stary na walki w klatkach więc posłuchaj rady mądrzejszego od siebie ─ Mężczyzna uniósł brew ─ i weź w opiekę samozwańczych śledczych, bo bez ciebie zrobią sobie krzywdę ─ poklepał go po ramieniu i wyszedł zabierając ze sobą Lunę.

Bar El Gato Negro pękał w szwach. Ludzie przepychali się, wybuchali śmiechem i zdzierali sobie gardła na prowizorycznej scenie. Rose pozwoliła sobie na jeden wieczór wytchnienia , ale gdy z głośników dało się słyszeć głos Adama Lavine zachęcającego do tego, żeby „ruszać się jak Jagger” chwyciła swoją kurtkę i wyszła na zewnątrz z ulgą wciągając w płuca haust zimnego powietrza. A bywały dni gdy wszystko było dobrze. Czasami jednak wystarczyła sekunda, jedna nuta, jedna melodia aby zalała ją fala wspomnień.
Jules. Była wszędzie i nie było jej nigdzie jednocześnie. Swoją zmarłą ukochaną widziała w liściach poruszanych przez wiatr, w odciskach podeszw butów przechodniów, w zapachu jabłek z rodzinnego sadu, widziała ją w twarzach przechodniów. Była wszędzie i nigdzie jednocześnie. Była w każdej dziewczynie, która przekraczała próg sali sądowej aby stoczyć batalię ze swoim oprawcą. W każdej wygranej i przegranej sprawie. Odsunęła się od ściany zadzierając do góry głowę. Jasnymi oczyma popatrzyła na księżyc w pełni który lśnił na granatowym niebie. Kiedy była małą dziewczynką babcia powiedziała jej, że „ci którzy odchodzą zamieniają się w gwiazdy” Dziś uważała, że to strasznie głupie, ale chciała wierzyć że jej niedoszła żona jest gwiazdą na niebie, która pilnuje jej tutaj na ziemi. Chciała wierzyć że Bóg (czy ktokolwiek inny) potrzebował jej bardziej. To było jeszcze głupsze. Przełknęła głośno ślinę. Boże jak ona nienawidziła Dicka Pereza! Fakt, że ten człowiek był jej dziadkiem powodowała w niej jeszcze większe obrzydzenie.
W jej żyłach płynęła jego krew. Mogła się tego wypierać, mogła to ignorować, mogła udawać przed wszystkimi, że posiadanie wątpliwie moralnego dziadka jej nie rusza ale gdy kładła się do łóżka i spoglądała w gwiazdki przyklejone do sufitu, które połyskiwały w ciemnościach nie mogła myśleć o niczym innym. Dick był potworem. Skrytym wśród cieni. Był jak doktor Jekyll i Pan Hyde. Był jedną osobą, która przestrzeń dzieliła jeszcze z kimś innym. Kimś gorszym. A przecież nie zawsze tak było.
Rose nie była ulubioną wnuczką Dicka. Ten zaszczytny tytuł należał do kuzynki. Allegra była tą biedną istotką, która straciła ojca gdy była niemowlęciem i nigdy go tak naprawdę nie poznała. Cóż Dick zapominał, że według zasłyszanych historii był jednym z członków rodziny którzy się przyczynili do jego śmierci. Rodzina nigdy nie lubiła rozmawiać o śmierci mężczyzny. Nikt do końca nie wiedział czy najstarszy syn Ricardo i Palomy zginął w tragicznym wypadku czy też sam zadecydował się zakończyć swoje życie. Sam fakt, że zmienił nazwisko krótko przed śmiercią świadczyła raczej o chęci życia niż jego zakończeniu. Na ostatnim zrobionym zdjęciu uśmiechał się od ucha do ucha. Cóż to nie był żaden dowód. Rose dobrze wiedziała, że uśmiech wcale nie świadczy o szczęściu. Z kieszeni kurtki wyciągnęła słuchawki wsuwając je do uszu. Wcisnęła ręce w kieszenie i ruszyła przed siebie jednocześnie odpalając audiobook „Wstęp do postępowania sądowego”
Prawo mówiło jasno; przestępstwa o charakterze seksualnym z pewnymi wkluczeniami były rozpatrywane z oskarżenia prywatnego. Osoba poszkodowana sama musiała wnieść zarzut. To na ofierze spoczywał ciężar dowodowy. Rose należała do zespołu osób, których głównym zdaniem było znalezienie dowodów, które ponad wszelką wątpliwość udowadniałby, że do przestępstwa doszło. Na papierze brzmiało to prosto w rzeczywistości była sprawa była o wiele bardziej skomplikowana. Siedemnastoletnia Castellani od prokuratora Lopeza i śledczych z prokuratury dostała duży kredyt zaufania gdyż spędzała grube godziny przeczesując portale społecznościowe szukając najmniejszych nawet dowodów, świadków czy innych poszkodowanych. I właśnie tak natrafiła na kilka grup na Facebooku, które zrzeszały osoby dotknięte przemocą seksualną. Gdy dołączyła do jednej z nich odkryła wśród członkiń kilka nazwisk brzmiało znajomo, a ich historie brzmiały cholernie znajomo. Rose wypisała kilka nazwisk i jednym z punktów stycznych było; liceum w Pueblo de Luz. Żadna z nich nie podała nazwiska swojego oprawcy, ale była pewna że chodzi o jej dziadka.
Z trudem przełknęła ślinę. Świadomość, że ktoś kogo znała, kogo darzyła uczuciem, kto uczył ją jeździć na rowerze i spłodził jej mamę jednocześnie, w tym samym czasie stosował grooming i nie widział w tym absolutnie nic złego! Urabiał te dziewczyny. Poświęcał im czas, mówił im, że są inteligentne, piękne wyjątkowe. Snuł opowieści o tym, że czeka ich przyszłość jednocześnie odciągał ofiarę od znajomych czy rodziny. Pokazywał, że tylko jemu nie niej zależy, tylko dla niego jest ważna. Z czasem, gdy bariera emocjonalna została przekroczona dochodziło do kontaktów fizycznych. Rose jedynie czytała. Chłonęła przedstawione historie, robiła notatki.
To co niewątpliwie przykuło jej uwagę to link do internetowego wydania Hoy la verdad i do artykułu napisanego przez Felixa. Link do tekstu wrzuciła siostra zaginionej Conchity z prośbą o jakiekolwiek informacje. Pod artykułem rozgorzała dyskusja. Rose robiła zrzuty ekranu, zapisywała nazwiska i sprawdzała podane fakty. W sekcji komentarzy udzielały się osoby które albo pamiętały Conchitę albo znały dziewczynę. Komentujący także snuli teorię na temat co mogło spotkać osiemnastolatkę? Większość komentujących była przekonana, że dziewczyna nie żyje, tylko gdzie są jej ciało? Rose sama się na tym zastanawiała i wtedy ją olśniło! Wilhelm. Kuzyn przecież pracował na trupiej farmie! Co prawda Rose niewiele wiedziała o tamtym miejscu, ale tam ludzie często ofiarują swoje ciała „dla nauki”. Chwyciła komórkę i wybrała numer kuzyna.
─ Hej, masz czas na kawę? ─ zapytała go bez zbędnych wstępów.
─ Teraz? ─ zapytał mężczyzna. ─ Gdzie?
─ A gdzie jesteś? ─ odpowiedziała pytaniem na pytanie.
─ U siebie ─ padła odpowiedź. ─ Wynająłem mieszkanie w Pueblo de Luz?
─ Nie mieszkasz u ciotki?
─ Rosie jestem za stary żeby mieszkać z matką ─ odparł a ona wywróciła oczami w odpowiedzi. Will nie był aż tak stary. Poza tym z tergo co słyszała bez Dicka za pracę w szkole brał jakieś śmieszne pieniądze. ─ Wyślę ci adres ─ odpowiedział i wystukał w wiadomości nazwę ulicy oraz bloku. Rosie była blisko więc od razu skręciła w odpowiednią ulicę. Dziesięć minut później weszła do kawalerki Wilhelma zrzucając z siebie kurtkę.
─ Jak ukryć zwłoki? ─ Will zamrugał powiekami spoglądając na kuzynkę. Rose weszła do niewielkiego pomieszczenia. Był to salon połączony z aneksem kuchennym. Nastolatka podejrzewała, że pomieszczenie służy mężczyźnie także za sypialnie.
─ Zwłoki? ─ powtórzył powoli. ─ Chcesz mi się do czegoś przyznać? Chodzi o ta
─ Chcę poznać twoją fachową opinię ─ odpowiedziała na to dziewczyna. Wilhelm podrapał się po brodzie. ─ Nie zabiłam nikogo, po prostu jestem ciekawa jakbyś to zrobił? Rozpuścił w kwasie?
─ Jak duże jest ciało? ─ przysiadł na krześle wyciągając przed siebie nogi. Rose zajęła drugie krzesło.
─ Mojej wielkości ─ odpowiedziała niepewnie.
─ Za dużo roboty ─ stwierdził. ─ Najlepiej gdzieś zakopać.
─ Tylko gdzie? ─ zapytała go i wstała podchodząc do kuchenki. Chwyciła czajnik i napełniła go wodą. ─ Mogłam ci jakiegoś kwiatka przynieść.
─ Następnym razem, lepiej wyjaśnij mi skąd to twoje zainteresowanie rozkładającymi się zwłokami? ─ zapytał ją. Wzruszyła w odpowiedzi ramionami. Mężczyzna westchnął. ─ Chodzi o tą zaginioną dziewczynę z arytykułu Felixa? ─ skinęła głową. ─ Ona mogła wyjechać ─ zasugerował.
─ Marne szanse, chciała iść na studia. Nie rzuciłaby szkoły na kilka miesięcy przed zakończeniem roku szkolnego ─ obróciła się do kuzyna. ─ On ją zabił ─ mężczyzna uniósł brew. ─ Co robiłeś w dziewięćdziesiątym piątym?
─ Układałem lego ─ odpowiedział na to z przekąsem. ─ I nie masz dowodów, że stoi za tym Dick?
─ Była w jego typie ─ odparła. ─ To gdzie masz kawę? Kubki? ─ zapytała wyłączając gaz. Nauczyciel biologii westchnął sięgając do jednej z szafek po dwa kubki. Zamiast kawy sięgnął po opakowanie z herbatą ekspresową. Rose nie była jedyną osobą w rodzinie która uważała, że Conchita Mendoza była w typie Dicka Pereza. On sam także przyglądał się tej sytuacji. Blondyn oczywiście był zbyt mały aby zapamiętać cokolwiek ze sprawy zaginionej nastolatki. To było dwadzieścia lat temu i wtedy w kręgu jego zainteresowań było kolekcjonowanie małych samochodzików czy klocki lego a nie uczennice dziadka Ricardo.
To co jednak było w tej sytuacji najgorsze to fakt, że Dick go ukształtował. Dorastał bez ojca, z wiecznie zapracowaną matką więc spędzał u dziadków dużo czasu. Między nim na Blanką była minimalna różnica wieku więc jako dzieci świetnie się dogadywali. Bawili się razem, odrabiali razem lekcje. To co wryło się mężczyźnie w pamięć to fakt, że w domu dziadka zawsze były jakieś młode kobiety.
Ciemnowłose, jasnookie , trzymające na kolanach grube książki z fajnymi obrazkami. Dziś wiedział, że to przekroje serc, mózgu czy wątroby mu się tak podobały, ale wtedy to były fajne obrazki, a odwiedzające mężczyznę kobiety były miłe. Jak przez mgłę pamiętał Conchitę Mendozę mierzwiącą mu włosy. Nie mógł tego powiedzieć Rosie. Nie był nawet pewien czy to była ona. Był dzieckiem. Podświadomość mogła mu zwyczajnie płatać figle. W zamyśleniu przeczesał włosy. Wbrew temu co myślała jego mała kuzynka nie poróżnili się z Dickiem o jego romanse z uczennicami.
─ Babcia u nas mieszka ─ odezwała się po chwili dziewczyna z nad swojego kubka z herbatą.
─ Mama mi mówiła ─ odpowiedział na to nauczyciel przechodząc do salonu. Rosie podreptała za nim i z braku krzesła usiadła na podłodze opierając się o kanapę, która zapewne kuzynowi służyła także za łóżko. ─ Zostawiła go? ─ Rose w odpowiedzi wzruszyła ramionami. Paloma Perez wyprowadziła się od męża i zamierzała u córki, lecz w sądzie nadal nie wylądowały papiery rozwodowe. Rose wiedziała to gdyż zaprzyjaźniła się z sekretarką pracującą w biurze, która odpowiadała za przyjmowanie wniosku. Była także kuzynką Violi Conde.
─ Powinna, ale babcia ─ dziewczyna urwała w głowie szukając odpowiednich słów. ─ Zdradzał ją przez czterdzieści lat, zrobił gromadkę dzieci sąsiadce, a najmłodsze ma osiemnaście lat, przekonał Damiana Diaza żeby ożenił się z Renatą chociaż facet wiedział, że dziecko nie jest jego i zrobił to za promocję do następnej klasy ─ skrzywiła się z pogardą ─ a babcia dalej przy nim trwała. Opuściła go dopiero gdy ktoś obciął mu fiuta.
─ Rose ─ jęknął Will odstawiając kubek z herbatą na podłogę.
─ No co? Pewnej nocy ktoś go porwał i wykastrował i moim zdaniem o jakieś czterdzieści lat za późno ─ mruknęła ─ Wiesz o tym co nie?
─ Wiem ─ mruknął siadając obok siedemnastolatki. Głowę oparł o kanapę i zamknął oczy. Myśli kotłowały mu się w głowie. Oczywiście, że wiedział o porwaniu i kastracji. To była jedna z pierwszych informacji jakie przekazała mu matka zaraz po przyjeździe do rodzinnego domu. Zrobiła to przy śniadaniu. Will niemal udławił się kawałkiem chleba słysząc jej słowa. Marta natomiast mówiła o tym z obojętnością. Nauczyciel nie mógł jej za to winić.
Marta Cruz nie miała łatwego i przyjemnego życia. Jej rodzice zginęli w wypadku samochodowym gdy była dzieckiem, a ona sama trafiła pod opiekę stanu i do sierocińca prowadzonego przez ojca Horacio. Związek z ojcem był dla niej szansą na wyrwanie się z domu dziecka. Dziś Wilhelm zastanawiał się czy matka wiedziała?
Gael był gejem. Wilhelm dowiedział się przypadkiem w wieku szesnastu lat. Szukał czegoś na strychu i dziś nie był wstanie sobie przypomnieć po co dokładnie poszedł, ale znalazł pudełko po butach pełne teczek z dokumentami i listów. Dokumenty dotyczyły terapii, listy były korespondencją ojca i jego kochanka. Mężczyzna przesunął otwartą dłonią po twarzy. Nie to jednak przelało czarę goryczy.
─ Noga Blancki była do uratowania ─ wyznał po chwili. ─ Nie była w takim złym stanie jak utrzymują. Dlatego przestałem rozmawiać z Dickiem. ─ wyjaśnił. ─ Nie potrafiłem ─ urwał ─ nadal nie potrafię zrozumieć jak mógł zrobić coś takiego córce?
─ Przez lata wykorzystywał bezbronne uczennice odcięcie córce nogi to bułka z masłem. O co się pokłóciliście? ─ Will otworzył jedno oko. ─ W szklarni.
─ Wścieka się, że ją otworzyłem na nowo szklarnię.
─ Od lat tylko straszyła okolicę ─ mruknęła Rose. ─ Co on trupa tam schował? ─ zapytała i roześmiała się głośno.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3504
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:26:49 20-01-25    Temat postu:

cz2
**
Dom w którym zamieszkali po przeprowadzce z Włoch był ładny. Lorena dwoiła się i troiła aby zamienić go w przytulne rodzinne gniazdko, ale Tiberius był bystrym chłopcem i bardzo szybko domyślił się kto mieszkał tutaj przed nimi. To nie była szczęśliwa rodzina, pomyślał i bezwiednie się skrzywił. Oni także nie byli szczęśliwą rodziną. I cała piątka udawała, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Nie cała, poprawił się. Na niego ledwie ktokolwiek zwracał obecnie uwagę. Ojciec ciągle był w pracy. Wychodził jeszcze przed świtem, wracał gdy wszyscy już spali. Matka spotykała się ze starymi znajomymi i nadrabiała zaległości. Siostry nastolatka Thalia i Flora najwięcej czasu spędzały w swoim towarzystwie, a on miał ochotę wrzeszczeć aż ochrypnie.
On całe szczęście miał ogród. Nie było to może idealne miejsce do treningów, ale przylegający do domu teren był w przyzwoitym stanie. Nie było drzew ani krzewów, jedynie zielona połać ziemi. Jednego dnia przyciął trawę do odpowiedniej długości i dokonał pomiarów. Nie był to może kort tenisowy, ale była to przestrzeń na której mógł trenować. To czego mu brakowało to partner albo partnerka. Ktokolwiek kto odbijałby piłkę po drugiej stronie boiska. Rozstawił jednak pachołki. Jak się nie ma co się lubi , pomyślał i rozpoczął swój trening. Deszcz uderzał go w plecy, lecz on to zignorował.
Bandama powstrzymywała mokre włosy od wpadania do oczu. Jutro włosy Tiberiusa będą przypominać ondulację z najlepszego salonu fryzjerskiego w mieście. Dziś jednak się tym nie przejmował. Przyzwyczaił się do swoich włosów. Do szopy jasnych loków, których nie miały ani matka ani ojciec ani siostry. Zarówno Flora jak i Thalia ciągle marudziły o niesprawiedliwości życia. On natomiast nauczył się funkcjonować z włosami które w żyły swoim życiem. Zatrzymał się czując palenie mięśni i zadarł do góry głowę czując palenie nie tylko mięśni ale także w gardle. I nie miało to nic wspólnego z pragnieniem. Odkąd zamieszkali w Meksyku uczucie i ciągle odbijanie się jedynie się nasiliło. Bekną i usłyszał gwizdanie. Obrócił głowę w stronę źródła dźwięku. Thalia i Flora stały nieopodal spoglądając to na siebie to na brata. Bóg mu świadkiem, że jego siostry nie tylko dzielą tę samą twarz, ale czasem i mózg.
─ Co powiesz na partyjkę? ─ rzuciła Flora sięgając za pleców po rakietę.
─ Nie miałyście być na urodzinach? ─ zapytał. Thalia i Flora znowu wymieniły spojrzenia i wzruszyły ramionami.
─ Solenizant się upił ─ odparła Flo wzruszając ramionami. ─ Jak nie chcesz grać ─ mruknęła dziewczyna wycofując się do środka.
─ Chcę! ─ krzyknął ─ Starego nie ma?
─ Jest z mamą na kolacji u burmistrza San Nicholas ─ Thalia przyklęknęła i poprawiła sznurówki swoich adidasów. ─ Równie dobrze możemy grać z tobą w ogródku i złapać zapalnie płuc. ─ Flo zaczniesz? ─ siostra skinęła głową.
Zmieniały się , a on wreszcie poczuł, że może oddychać. To nie było boisko, to nie były korty Wimbledonu ale to było lepsze niż nic. Gdy niebo rozświetliła kolejna błyskawica, piłka świsnęła mu koło ucha przelatując na posesję sąsiada. Cała trójka miała z wysiłku zaczerwienione policzki i ubrania lepiły im się do ciał od deszczu i potu. Nogi mu drżały gdy na tarasie zsunął byty i skarpetki. Bose stopy zostawiały odciski na drewnianej podłodze. Flo zamknęła za nimi drzwi od tarasu, Thalia podała bratu ręcznik.
─ Ta ostatnie piłka była do odbicie ─ zauważyła gdy wycierał włosy.
─ Ledwie ją widziałem, mam szczęście, że się uchyliłem inaczej pewnie wybiłabyś mi zęby. ─ odparł przerzucając sobie ręcznik przez ramiona.
─ Graj za dnia to nie będzie takiego problemu ─ rzuciła w jego stronę Flo. ─ Za piętnaście minut w kuchni ─ poleciała mu. Kwadrans później wszedł do środka. Siostry były w środku. Jedna kroiła warzywa i układała coś w szybkowarze.
─ Pomóc wam? ─ zapytał czując się niezwykle niezręcznie. Byli rodziną, byli trojaczkami, ale zazwyczaj nie spędzali ze sobą zbyt wiele czasu. One były w szkole, on jeździł z jednych zawodów na drugie. Obie spojrzały na siebie.
─ Radzimy sobie ─ odpowiedziała Thalia. Była najstarsza z całej trójki, siedem minut później urodziła się Florence i gdy wszyscy myśleli, że to koniec po blisko dwóch godzinach Lorena pod prysznicem urodziła syna. Dziecko- niespodziankę, który ukrył się za siostrami. Poza tym był rok dziewięćdziesiąty ósmy i liczba wykonywanych USG była śmiesznie niska , a sprzęt wątpliwej jakości. W tamtym okresie nikogo nie zdziwił fakt, że lekarz przeoczył jedno dziecko. Tiberius był mały. Na zdjęciach w porównaniu do sióstr był okruszkiem.
─ Właściwie to dlaczego rodzice poszli na tą kolację? ─ zapytał starając się aby z jego ust popłynęło poprawne hiszpańskojęzyczne zdanie. Obie wymieniły między sobą spojrzenia. ─ Czego mi nie mówicie? ─ zapytał zirytowany. Wkurzało go to, że siostry wiedziały więcej od niego.
─ Rodzice poszyli na kolację do Gustavo Montenegro bo to nasz dziadek ─ powiedziała Flora stawiając przed bratem talerz. Tiberius zmarszczył brwi.
─ Nonno ─ powiedział powoli łypiąc to na jedną to drugą siostrę. ─ Nasz ojciec nie ma ojca.
─ Ma ─ Thalia usiadła obok niego. ─ Mają inne nazwiska to wszystko ─ wyjaśniła i czekała aż sens słów dotrze do Tiberiusa który zapatrzył się na swoje warzywa i rybę.
─ Nasz ojciec jest bękartem ─ był tak tym faktem zaskoczony, że przeskoczył na włoski niemal automatycznie. Popatrzył na siostry z szeroko otwartymi niebieskimi oczami. Thalia i Flo popatrzył na siebie to na brata. ─ Od dawna o tym wiecie?
─ Od zawsze ─ odpowiedziała Thalia z nad swojego talerza.
─ Dlaczego nikt mi nigdy nie powiedział? ─ zapytał z wyrzutem wściekle dziobiąc znajdujący się w tym domu brokuł. ─ Dlaczego nikt w tym domu nic mi nie mówi?! ─ wybuchnął.
─ Bo nigdy cię w tym domu nie było ─ krzyknęła Florence ciskając widelec na stół. ─ Jesteś wielkim nieobecnym ─ dodała spokojniejszym tonem. ─ Jeździłeś od jednych zawodów na drugie i tak wkółko odkąd skończyłeś sześć lat więc przepraszam kiedy miałyśmy z tobą rozmawiać? Boże nawet nie wiem jaki jest twój ulubiony kolor.
Opuścił wzrok na swoją późną kolację i głośno przełkną ślinę. Nigdy nie patrzył na to w ten sposób. Co prawda zawsze czuł się izolowany od sióstr. Ona były jednym atomem, a on od czasu do czasu wpadał na ich orbitę.
─ Zielony ─ wymamrotał wbijając brokuł widelec. ─ Dlaczego dziadek nie uznał taty? ─ zapytał. ─ I dlaczego nazywacie go „dziadkiem?”
─ Gustavo Montenegro miał romans ze służącą, która dla niego pracowała ─ wyjaśniła mu Thalia. ─ Zaszła z nim w ciążę, ale on miał żonę więc tata ma nazwisko swojej matki.
─ A, że ta zmarła krótko po porodzie to dziadek został całkiem sam z dzieciakiem, którego nawet nie chciał ─ przejęła opowieść Flo ─ więc wychował się kątem w jego domu.
─ Skąd wy o tym wiecie? ─ zadał kolejne pytanie. ─ Ojciec z własnej woli wam raczej tego nie powiedział.
─ Nie, podsłuchałam kiedyś rozmowę rodziców i powiedziałam o wszystkim Flo.
─ Ale nie mi.
─ Ty miałaś zawody ─ mruknęła ─ Poza tym to nie są informacje, które poprawią ci nastroju raczej zepsują dzień ─ odparła siedemnastolatka. ─ Tata też nie lubi o tym mówić. Co powiecie na monopol? ─ zapytała ich. ─ Znalazłam w jednej szafek. Zagramy?
─ Chętnie ─ odpowiedział chłopak. ─ A co to jest monopol? ─ zapytał. Oboje spojrzały na siebie.
─ Nie martw się, wyjaśnimy ci zasady.
**
Raquel Gutierrez zaszyła się w pomieszczeniu gospodarczym z podręcznikiem do astronomii. Przekartkowała opasłe tomiszcze odnajdując wśród stron fotografie. Zdjęcie miało lekkie zagięte rogi. Wygładziła je delikatnie wpatrując się znajomą twarz. Gabriel Barragán uśmiechał się leciutko do zdjęcia. Był przystojnym chłopakiem. Czarnowłosy ciemnooki z lekkim uśmiechem błąkającym się na ustach pod którego czupryną krył się piekielnie inteligentny młody człowiek. I to ta niewymuszona inteligencja urzekła Raquel.
Raquel zawsze była prędkim dzieckiem. Wszędzie jej się spieszyło. To na świat, to do szkoły, zawsze była w biegu. W biegu jadła, w biegu czytała czy słuchała muzyki. Nie potrafiła spacerować więc będąc już w podstawówce zaczęła biegać. To nie podobało się Ramonowi, ale przymkną oko na fanaberię gdy zrozumiał, że da się na tym zarobić. Raquel natomiast wyrosła na ładną szczupłą dziewczynę, której włosy rozjaśniło słońce. Do szkolnej drużyny lekkoatletycznej trafiła już w pierwszej klasie. Była szybka i podniosła poprzeczkę innym. Ją i Gabriela połączyła wspólna pasja i rywalizacja. Nakręcali się wzajemnie. Kiedy powiedziała mu, że nie ma telefonu zaczął wsuwać karteczki do jej szafki. Z czasem karteczki zamieniły się w długie listy, które ukryła pod podłogą. Dziś nie miała nawet jego obecnego adresu. Pociągnęła nosem z pomiędzy kartek wyciągając pojedynczą kartkę papieru. Zaczynała się od słów „Kochany Gabrielu”
─ Jak mam ci to wszystko wyjaśnić? ─ zapytała chłopaka ze zdjęcia. Utrzymywanie korespondencji kiedy wyjechał na studia nie było łatwe. Kiedy oboje chodzili do jednej szkoły wystarczyło wsunąć list do szafki, gdy mieszkała w Victorii listy wysyłała jej koleżanka z drużyny. Odpowiedzi od chłopaka przychodziły na jej adres. Ostatnie dwa listy zostały zwrócone do nadawcy z prostą adnotacją „Adresat już tu nie mieszka” Nastolatka westchnęła z pomiędzy kartek papieru wyciągnęła zdjęcie.
─ Tutaj się zaszyłaś ─ do środka weszła Tina. Raquel pospiesznie zamknęła książkę.
─ Potrzebowałam chwili dla siebie ─ wymamrotała wstając z pomiędzy kartek wyśliznęło się zdjęcie opadając na podłogę. Valentina Vidal była szybsza i podniosła zdjęcie Gabriela. Popatrzyła na chłopaka i zagwizdała głośno.
─ A co to za przystojniak?
─ Nikt ─ wyrwała jej zdjęcie z rąk. Przycisnęła ją instynktownie do serca.
─ Właśnie widzę , że to „nikt” ─ zaznaczyła cudzysłów w powietrzu. ─ Gabriel.
─ Skąd wiesz? ─ zapytała ją.
─ Podpisałaś zdjęcie głuptasku ─ wskazała na zgrabnie wypisane imię ─ wskazała na róg fotografii. ─ To kim jest Gabriel?
─ To ─ urwał ─ był moim chłopakiem ─ wyjaśniła siadając na stole. Valentina usiadła obok niej.
─ To co się stało? ─ odpowiedziała wzruszając szczupłymi ramionami. ─ Raquel. ─ głos Tiny był łagodny. Głowa nastolatki opadała na jej ramię.
─ Byliśmy w jednej drużynie lekkoatletycznej ─ wyjaśniła. ─ Byłam pierwszą pierwszoklasistką przyjętą do drużyny, zaprzyjaźniliśmy się , a później ─ urwała ─ jakoś tam samo wyszło. Zaczęliśmy wymieniać liściki, które zamieniły się w listy.
─ I za nim się obejrzałaś całowałaś się z nim pod trybunami ─ rzuciła Tina a Raquel zarumieniła się po same końce uszu. Tina pocałowała ją w czubek głowy. ─ Co nie pyknęło? ─ Wyjechał na studia ─ mruknęła i głos jej zadrżał. ─ Tęsknie za nim ─ wymamrotała drżącym głosem. Przełknęła ślinę.
─ Nie masz do niego numeru? ─ zapytała ją Tina.
─ Ja nie mam nawet telefonu ─ wymamrotała w odpowiedzi przełykając łzy. ─ On stroił mój fortepian ─ wyznała ─ i tęsknie za tym. Chociaż pierwszy raz ─ wzdrygnęła się na samo wspomnienie. ─ Chciał mnie zawozić na pogotowie ─ teraz parsknęła śmiechem. ─ Boże zabrudziłam mu krwią całe prześcieradło, ale jakoś przeszło. Tylko proszę nie mów Anicie.
─ O czym ma mi nie mówić? ─ do środka weszła Vidal.
─ O tym że fizyk za nią nie przepada ─ odparła Tina wymyślając pierwszą rzecz jaka przyszła jej do głowy. ─ Tłumaczę jej, że nie musi się przejmować bo z tego co słyszałam Ponurak nie lubi nawet sam siebie. Anita pokiwała głową i chwyciła zamyślona coś z biurka. Tina puściła oczko do Raquel i cmoknęła ją w czubek nosa. ─ I trzeba kupić jej telefon.

**
Chłopcy byli dla niej zagadką. Chłopcy, którzy kochali inne dziewczyny, ale całowali ją. Chłopcy którzy zabierali ją na randkę do starego hangaru, jedli z nią naleśniki i zamykali innych chłopców w składziku na miotły. Yonatan był dla Vedy zagadką. Czuł jedno, robił drugie. Przy niej zachowywał się przyzwoicie, ale gdy otaczali ich ludzie był opryskliwy i niemiły. Ostatnio odnosiła wrażenie, że tylko Elvis jest z nią w stu procentach szczery. Rozmawiali ze sobą otwarcie, nie było tematu tabu. Tak podejrzewała, że jej bezpośredniością może i był na początku zaskoczony, ale gdy się przyzwyczaił to zaczął odwzajemniać się tym samym. Yon, a była tego stuprocentowo pewna przy niej ważył słowa za nim je wypowiedział. A ten pocałunek? Co do diabła znaczył ten pocałunek?
Potrzebowała rady. Nie mogła poradzić się Ivana, który gdy tylko wróciła do domu zaczął marudzić, że wyszła z Yonem. Od konfrontacji z ojcem uratował ją okres, którego dostała. Mogła porozmawiać z tatą Salvadorem, ale podejrzewała, że chociaż Sal w liceum był uroczą ciapą w kontaktach z dziewczynami to jego reakcja na wieść o tym, że Veda poszła na randkę będzie taka sama jak taty Ivana. Mogła powiedzieć mamie, ale chciała porozmawiać z kimś w swoim wieku. Jordan odpadał.
Była na niego zła, a on nadal nie przeprosił za swoje poprzednie zachowanie. Brunetka westchnęła i zatrzymała rower przed domem Lidii. Oparła go na stopce i ruszyła do drzwi wejściowych i zapukała. Nikt jednak nie otwierał. Spojrzała na zegarek i nacisnęła jeszcze raz dzwonek. Drzwi otworzyła jej kobieta.
─ Dzień dobry, jest Lidia?
─ Dzień dobry ─ odpowiedziała ładna blondynka. ─ Lidia mieszka obok ─ wskazała na drugą część posesji ─ ale ich nie ma.
─ Nie ma ─ usta dziewczyny zacisnęły się w wąską kreskę. Emily spojrzała na brunetkę stojącą naprzeciwko niej. ─ Ty jesteś Veda? ─ zaryzykowała pytanie. ─ Przyjaciółka Lidii?
─ Aha ─ przytaknęła dziewczyna.
─ Wiesz co wpuszczę cię do środka ─ zadecydowała. ─ Conrado pewnie wróci lada moment.
─ Dziękuje, bardzo pani miła, a to nie problem?
─ Żaden ─ zapewniła ją wpisując odpowiedni kod do zamka. ─ Conrado nie będzie miał nic przeciwko. ─ Veda weszła do środka. ─ Będę u siebie gdybyś czegoś potrzebowała ─ Veda została sama rozglądając się po schludnie urządzonym wnętrzu. Uwagę nastolatki przykuł nie tylko malunek na ścianie, ale kuchnia. Brunetka uwielbiała myszkować po kuchni. Mama uznałaby to za szalenie niegrzeczne, ale nie zrobi nikomu krzywdy gdy zobaczy kilka garnków. Kiedy jej wzrok padł na maszynę do makaronu stojącego w rogu westchnęła. Zawsze chciała mieć maszynę do makaronu. Wyciągnęła ją ze środka i pogłaskała z czułością. Przegryzła dolną wargę.
─ To niegrzeczne ─ wymamrotała pod nosem. Gotowanie w czyjeś kuchni było niegrzeczne, zwłaszcza bez pytania, ale to był dom Lidii. Przyjaciółka zapewne nie pogniewa się gdy dostanie obiad. Veda zajrzała do lodówki. Była dobrze zaopatrzona, w jednej z szafek znalazła mąkę i uśmiechnęła się od ucha do ucha.
Dziesięć minut później w pomieszczeniu rozległy się dźwięki opery. Siedemnastolatka spięła włosy na czubku głowy i zrzuciła z siebie kurtkę. Czekało ją nieco pracy, a chciała skończyć za nim Conrado i jego córka wrócą do domu.
Severin wrócił do domu kiedy tylko otrzymał wiadomość od Emily o gościu czekającym na niego w mieszkaniu. Po odblokowaniu zamka pierwsze co usłyszał to dźwięki muzyki klasycznej. Muzyki zapewne nie włączyła Lidia, która raczej nie słuchałaby włoskiej opery. Wszedł do kuchni oniemiał na widok swojej uczennicy. Brunetka podniosła na niego swoje ciemne oczy. Na nosie dostrzegł drobinki mąki.
─ Dzień dobry ─ przywitała się z nim siedemnastolatka ─ Zaraz będzie obiad.
─ Obiad? ─ powtórzył Conrado przecierając twarz dłonią. Nie spał tej nocy zbyt wiele więc w pierwszej kolejności myślał, że ma zwidy. Wyobraźnia nie płatała mu figli. Veda stała w jego kuchni beztrosko mieszając coś w misce i słuchając przy tym opery. Po całym pomieszczeniu Zrozchodził się oszałamiający wręcz zapach.
─ Tak. Mam nadzieję, że lubi pan carbonarę. Na deser zrobiłam tiramisu , a w piekarniku jest sernik baskijski z mango ─ wskazała na piekarnik.
─ Vedo ─ zaczął brunet ─ co ty robisz w mojej kuchni?
─ Pana miła sąsiadka mnie wpuściła ─ odpowiedziała. Z trudem zachował kamienny wyraz twarzy. Miała sąsiadka? Emily? Miła? Ścisnął nasadę nosa. ─ Gniewa się pan? Przyszłam do Lidii, ale jej nie ma więc uznałam że skoro już i tak czekam to zajmę się czymś pożytecznym ─ wyjaśniła. Severin przysiadł na stołku. Veda sprawnie obsypała tiramisu kakao i podniosła na niego swoje wielkie sowie oczy. ─ Jest pan zły. ─ stwierdziła.
─ Zaskoczony ─ nie był zły. Nie na Vedę i nie był pewien czy jest zły na Emily, która chciała być miła. Miła dla Vedy jemu spłatała figla. ─ Pięknie pachnie. ─ pochwalił dziewczynę.
─ Wiem ─ odpowiedziała. Uśmiechnął się ─ i przepraszam ─ uniósł brew. ─ Mama zawsze mówi, że „to niegrzecznie myszkować w cudzej kuchni bez pozwolenia” ale zajrzałam tylko do kilku szafek i znalazłam maszynę do makaronu ─ wskazała na suszący się na blacie sprzęt. ─ I nie mogłam się oprzeć.
─ Sama zrobiłaś makaron?
─ Zasze sama robię makaron ─ odpowiedziała ─ Nie lubię kupnych. Dziwnie smakują. Otworzy pan lodówkę? ─ zapytała go ─ Opera panu nie przeszkadza?
─ Nie ─ zapewnił ją otwierając lodówkę w której umieściła ciasto. Zamknął ją i ściągnął marynarkę przerzucając ją przez oparcie krzesła. Koszulę podwinął na wysokość łokci. ─ Przyznam się, szczerze, że nie miałem jeszcze okazji wypróbować maszyny do makaronu. Dostałem ją od sąsiadki.
─ To miło z jej strony a maszyna jest zajebista. ─ pochwaliła sprzet który Emily zapewne kupiła z myślą „i tak jej nie użyje” Cóż pod tym względem miała rację. Nie miał zbyt wiele czasu na gotowanie chociaż bardzo lubił. Mężczyzna z jednej z szafek wyciągnął duży garnek i zaczął napełniać go wodą. Słuchając jak Veda z przejęciem opowiada mu o maszynie do robienia makaronu. ─ Pan mieszkał we Włoszech? ─ spojrzeli na siebie. ─ Mogłam znaleźć pana w gogle ─ wyznała bez cienie skrępowania. ─ Gdy zaczęłam się uczyć w nowej szkole wyszukałam wszystko co mogłam na temat kadry czy kolegów z klasy. Lubię być przygotowana i nie lubię niespodzianek ─ pokiwał głową. On także nie lubił niespodzianek. ─ Wyczytałam, że był pan we Włoszech, ale nie napisali dokładnie gdzie ─ zwróciła ku niemu swoje ciemne oczy.
─ Głównie w Toskanii. Mam tam hotel, ale lubiłem wsiadać do samochodu i jechać przed siebie ─ wyznał ─ zwiedzać lokalne małe winnice czy przetwórnie serów.
─ Zrywać pomarańcze prosto z drzewa ─ rozmarzyła się Veda. ─ Raz ciocia Carla ufundowała mnie i mamie i JJ-owi wycieczkę do Włoch. Byliśmy głównie w Rzymie. Było strasznie dużo ludzi, ale pierwszy raz byłam w operze.
─ Podobało ci się?
─ Pytanie, w życiu czegoś takiego nie przeżyłam ─ oczy jej rozbłysły. ─ Byliśmy na La Traviata ─ podała tytuł opery gdy Conrado wrzucał makaron do gotującej się wody. . ─ To było coś pięknego. Nie znałam wtedy zbyt dobrze włoskiego więc nie rozumiałam za bardzo o czym śpiewają, ale nie trzeba rozumieć słów żeby czuć. Siedzieliśmy w piątym rzędzie więc całkiem dobrze wszystko widziałam. To była uczta dla ucha.
─ Traviata jest przepiękna. ─ zgodził się z nią nauczyciel.
─ Ale ─ zagadnęła go Veda z uśmiechem jednocześnie podsmażając na patelni boczek do którego Conrado dorzucił makaron.
─ Bardziej do gustu przypadła mi Bohema ─ powiedział. ─ A twoja?
─ Tosca ─ wyznała z uśmiechem. ─ Nie zrozum mnie źle uwielbiam Traviatę ale Tosca ma moje serce ─ uśmiechnę się przykładając rękę do piersi. ─ Mam marzenie, żeby zobaczyć ją na żywo w Mediolanie. Pewnego dnia mi się uda ─ pokiwała głową ─ Ale to pachnie ─ wymamrotała pochylając się nad patelnią.
─ Talerze są w tamtej szafce ─ wskazał miejsce, a w Veda niemal w podskokach zbliżyła się do szafki. ─ Światowy z pana facet ─ stwierdziła gdy ustawiła na stole talerze a Conrado wyłożył makaron na talerze i starł ser na wierzch. ─ usiadła przy blacie i z lubością wbiła widelec w makaron.
─ Mogę pana o coś zapytać?
─ Oczywiście ─ odpowiedział.
─ Dlaczego faceci mówią jedno, robią drugie, a czują trzecie? ─ Conrado przełkną makaron. ─ Yon mnie pocałował, ale kocha Veronicę. Jest dla mnie miły , ale Jordana zamyka w składziku woźnego, żeby lepiej wypaść przed skautami. Mówiłam, że mnie pocałował?
─ Wspominałaś.
─ Pocałował mnie, a ja się kompletnie tego nie spodziewałam. Nie miałam przy sobie nawet miętówek Boże jakie to dobre ─ wymamrotała do talerze. ─ Podobało mi się, że mnie pocałował, ale dlaczego? Kocha inną. Powinien całować Vero nie mnie dlaczego całuje mnie.
─ Nie mam pojęcia ─ odparł Conrado kompletnie zaskoczony jej wyznaniem
─ Powinieneś wiedzieć. Jesteś facetem i to dorosłym. Dorośli powinni wiedzieć skoro ─ urwała ─ no wiesz przerabiałeś to ─ Conrado uniósł brew. ─ Masz trzydzieści osiem lat powinieneś wiedzieć bo byłeś już w moim wieku ─ brunet westchną. Veda pojmowała świat w bardzo prostolinijny sposób. Uśmiechnął się lekko do nastolatki. Miał nadzieję, że życie nigdy nie odbierze jej tej wrażliwości.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 63, 64, 65
Strona 65 z 65

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin