Ines_ Big Brat
Dołączył: 20 Lut 2012 Posty: 917 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 13:56:19 05-09-14 Temat postu: |
|
|
Po drugiej stronie lustra - Halinka Mlynkova.
Środa, 14 maja 2014.
Jak to? Halinka, taka grzeczna, miła? - dziwią się znajomi, gdy ona ostro walczy o swoje. A Halina Mlynkova w końcu się tego nauczyła. Najpierw gdy wyrzucono ją z zespołu, potem gdy odeszła ze związku, który ją ograniczał, chociaż z Łukaszem Nowickim uchodzili za idealne małżeństwo. Życie jest jedno - dla tej zasady gotowa jest zaryzykować. Ryzykiem na pewno są zaręczyny z czeskim producentem Leszkiem Wronką. Nie dlatego, że starszy o 17 lat, ale że to mężczyzna z przeszłością. Właśnie ktoś taki daje poczucie bezpieczeństwa - mówi Halina. I rzuca się na głęboką wodę.
Sukces, jaki odniosła z zespołem Brathanki, był słodko-gorzki. W ciągu czterech lat dała ponad tysiąc
koncertów. Musiała pilnować jej ochrona, bo fani chcieli dotknąć idolki, zrobić zdjęcie. Mateusz Stankiewicz /
Twój Styl.
Po raz pierwszy usłyszeliśmy o niej, kiedy razem z Brathankami zaśpiewała "Czerwone korale". Kolejnymi przebojami Halina Mlynkova zdobyła sympatię Polaków. I serce jednego z nich - Łukasza Nowickiego.
Poznali się w Krakowie, w słynnej Piwnicy pod Baranami. Tego wieczoru Jan Nowicki miał promocję swojej książki, prowadził ją Łukasz. Dalej sprawy potoczyły się szybko, bo już po kilku miesiącach Halina była jego żoną. Ale gdy urodziła synka, wyrzucili ją z Brathanków i słuch o niej zaginął. Przez lata zajmowała się domem, dzieckiem i mężem. Zapewniała, jak bardzo jest szczęśliwa. Dlatego wiadomość o rozstaniu z Łukaszem była zaskoczeniem.
Po rozwodzie życie Haliny nabrało tempa: ku zdumieniu wszystkich zakochała się w operatorze Bartku Prokopowiczu, po siedmiu latach w końcu wydała nową płytę, niebawem zakochała się w czeskim producencie i kompozytorze Leszku Wronce, wydała kolejną płytę, zmieniła kolor włosów na blond, zaręczyła się i myśli o przeprowadzce do Pragi. Inni potrzebowaliby na te zmiany połowy życia. Jej wystarczyły dwa lata. Choć wszyscy się dziwą: "Ta miła Halinka?", ona nie boi się wywrócić życia do góry nogami.
Gdy ją uwiera i nic nie można już zrobić, po prostu je zmienia. I nie myśli o tym, co powiedzą znajomi, rodzina. Nie boi się też ocen ani plotek. I nie jest ostrożniejsza tylko dlatego, że kilka razy w miłości się sparzyła. Wie, że ma tylko jedno życie i chce je przeżyć w pełni. Żeby potem niczego nie żałować.
Nie znosi uczucia: nic dobrego już mnie nie czeka. Zna je. Pierwszy raz tak myślała, gdy po urodzeniu dziecka szła z wózkiem przez park i z przerażeniem czuła, że to koniec. Z zazdrością patrzyła na małego Piotrusia. Przed nim było wszystko: pierwsza miłość, zachwyt, pierwsze imprezy do rana. Mijała zakochanych, którzy się obejmowali i myślała: "Romantyczne uniesienia mam za sobą. Coś bezpowrotnie minęło". Była przekonana, że już nic fajnego jej nie spotka. Trudne chwile ma już za sobą i wie, że już tak nie chce.
Zbuntowana? A może po prostu dojrzała? Jaka naprawdę jest Halina Mlynkova?
Piękny pierścionek. Zaręczynowy?
Halina Mlynkova: - Tak, nie da się ukryć.
Miłość spadła nagle?
- Pojawia się zawsze w najmniej oczekiwanym momencie i to jest fascynujące. Nie można przecież zakochać się w przemyślany sposób.
Podobno najpierw dałaś Leszkowi kosza?
- Próbował się ze mną kontaktować. Nie znaliśmy się, choć słyszałam o nim - w Czechach jest jednym z największych producentów i kompozytorów, stworzył wiele przebojów dla Heleny Vondráčkovej i Karela Gotta. Kiedyś dostałam od niego SMS. Zapytał, czy mogłabym wystąpić w półfinale Bitwy na głosy, w której brała udział jego podopieczna Ewa Farna. "Proszę w tej sprawie zwrócić się do mojej menedżerki", odpisałam. Do dziś żartuje, że dałam mu kosza. Ale kiedy spotkaliśmy się w Bitwie..., głęboko spojrzeliśmy sobie w oczy.
I nie przeszkadzało ci, że jest od ciebie starszy o 17 lat?
- Dla mnie ta różnica jest zaletą. Czerpię z mądrości i doświadczenia Leszka. Przy nim oduczyłam się powierzchownego wymądrzania się i wydawania sądów. Taka sama różnica wieku była też między moimi rodzicami, a oni byli szczęśliwym małżeństwem.
Mówi się, że kobieta podświadomie szuka mężczyzny na wzór ojca.
- Już widzę, że tak jest. Mój tata nie żyje od lat, był mądrym i charyzmatycznym człowiekiem. Artystą. Kolorowym ptakiem. Leszek jest podobny.
Taki mężczyzna może dać kobiecie poczucie bezpieczeństwa?
- Paradoksalnie daje. Bo to jest coś, co dobrze znam, więc czuję się bezpiecznie. I nie ma we mnie lęku. Choć życie z artystą bywa trudne. Widziałam, jak mamie było czasem ciężko. Była trzecią żoną taty. Kiedy się poznali, on był po czterdziestce, miał dwoje dzieci z poprzedniego związku i wnuki. Ja przyszłam na świat, gdy miał 47 lat. Ale kobiety zazdrościły go mamie. Był interesujący, błyskotliwy, czarujący i niezwykle przystojny. A ona kochała go miłością niewiarygodną, ale też mądrą. Pozwalała mu na życie w świecie bohemy, chwilowe fascynacje i dłuższe zauroczenia. Dawała ogromną wolność. A on zawsze do niej wracał. Uważałam, że taki mężczyzna nie może dać szczęścia kobiecie. Ale dziś myślę, że mieli fajne życie. Kiedy umierał, powiedział do przyjaciela: "Nie zawsze doceniałem Hanię". Po jego śmierci mama nigdy nie związała się z innym mężczyzną, choć kręcili się przy niej liczni adoratorzy. Do dziś jest sama.
Leszek ma troje dzieci. Udało ci się ułożyć z nimi kontakty?
- Michał i Magdalena są dorośli, nasze relacje są więc kumpelskie. Tobiasz ma pięć lat i mieszka z mamą. Ale lubi spędzać czas z nami. Świetnie dogaduje się z moim synem Piotrkiem. Myślę, że inaczej to wszystko nie byłoby możliwe. Nie mogłabym też być z mężczyzną, który nie zaakceptowałby mojego syna. A Leszek ma bardzo dobry kontakt z Piotrkiem.
Gdzie dziś jest twój dom?
- Mamy dwa, w Warszawie i Pradze. Przyjeżdżamy do siebie na weekendy. Spotkania są dla nas świętem. Ostatnio Łukasz wziął Piotrka, więc pomyślałam: "No to lecę". Kupiłam bilet na samolot i po godzinie byłam w Pradze.
I nie męczy cię życie na walizkach?
- Ostatnio Leszek powiedział nawet, że powinnam przynajmniej część rzeczy zostawić u niego. Planujemy razem zamieszkać w Pradze. Ale kiedy? Nie wiem.
Byłoby prościej.
- Staram się rozważnie dozować zmiany w życiu Piotrka. I tak ostatnio było ich dużo. Musiał przyzwyczaić się do tego, że mieszkamy bez taty, a niedawno zmienił szkołę. Dziecko potrzebuje poczucia bezpieczeństwa i stabilizacji. Na razie chcę go wysłać na lekcje czeskiego. Nigdy nie uczyłam syna tego języka, bo u nas mówiło się po polsku. Na szczęście Piotrek jest bystry i sporo sam się już nauczył, oglądając czeskie bajki albo bawiąc się z Tobiaszem. Cieszę się, że polubił Leszka. Niedawno nawet pytał mnie, kiedy w końcu wyjdę za niego za mąż. Ale za wcześnie na kolejną rewolucję - ślub czy przeprowadzkę do Pragi. Chcę dać Piotrkowi czas, żeby odnalazł się w nowym układzie.
Ślub jest dla ciebie ważny?
- Wiem, że panuje moda na wolne związki. Ale ja tak nie chcę. Dla mnie związek to też odpowiedzialność za drugiego człowieka. A ślub jest początkiem wspólnej drogi. Choć czasem te drogi po latach się rozchodzą.
Wierzysz, że tym razem to miłość na całe życie?
- Za każdym razem wierzyłam, że to miłość na całe życie. Gdy jesteś zakochana, myślisz, że nawet jeśli przyjdzie gorszy czas, druga osoba będzie miała ochotę o ciebie zawalczyć. I to jest największy sukces związku, gdy w kryzysie nie mówi się: "No to dajmy sobie spokój", tylko walczy o miłość. Ja jeszcze nigdy nie wywalczyłam miłości do końca życia. A może zabrakło do tej walki drugiej osoby?
Twój rozwód z Łukaszem Nowickim wzbudził zdziwienie. Wydawaliście się parą idealną. I tak opowiadaliście o sobie.
- Pamiętam to zdziwienie. "Ale jak to? Halina? Taka grzeczna, taka miła?". Wszyscy zadawali sobie te same pytania. Do mediów trafiła informacja, że to z mojej winy. Było więc oburzenie, jak mogłam zostawić kochającego męża. Rzeczywistość była inna, ale nie chcę o tym opowiadać. To nasza prywatna sprawa.
Nie chciałaś ratować małżeństwa dla dziecka?
- Żyję nowym życiem i nie chcę do tego wracać. A ze starego sporo udało się ocalić. Piotrek lubi jeździć z tatą do dziadka, Jana Nowickiego, do Kowala, jego rodzinnej miejscowości. Razem chodzą nad rzekę, łowią ryby.
Po rozstaniu z Łukaszem huczało od plotek na temat twego związku z Bartkiem Prokopowiczem. Potrzebne ci to było?
- Nie żałuję.
Kiedy cię coś spotyka, wchodzisz bez zastanowienia? Nie analizujesz: warto, nie warto? Kilka razy już się przecież sparzyłaś.
- "Nie dotykaj żelazka, bo jest gorące", mówiła mama, a ja i tak musiałam sprawdzić.
Myślisz, że Leszek Wronka jest tym właściwym?
- Z Leszkiem łączy nas to, że jesteśmy Polakami z Zaolzia. A to miejsce jest jak tatuaż - naznacza na całe życie. Mamy wspólnych znajomych, siostra Leszka jest lekarką w mojej rodzinnej miejscowości, ja w podstawówce chodziłam na lekcje malarstwa niedaleko jego domu w Trzyńcu. Tam się zresztą urodziłam. Ale choć nasze drogi się przecinały, nigdy się nie spotkaliśmy. Pamiętam go ze sceny w cieszyńskim teatrze, jest aktorem po wrocławskiej PWST. "Nowe szaty króla" były jedynym spektaklem, który utkwił mi w głowie. Pamiętam scenę, w której jeden z krawców mówi do króla, że tylko mądrzy ludzie widzą na nim ubrania. Okazało się, że tym krawcem był Leszek. Może dlatego bardziej się rozumiemy, bo zostaliśmy podobnie wychowani, oboje rozmawiamy gwarą zaolziańską, czyli mieszanką polskiego, czeskiego i niemieckiego, która jest naszym pierwszym językiem.
Była głównie matką i żoną i... dusiła się w domu.
Dzisiaj znów nagrywa płyty, występuje. Jak ja to
lubię! – przyznaje./Mateusz Stankiewicz /Twój Styl.
Mówisz też po polsku i po czesku. A w jakim języku rozmawialiście w domu?
- W domu rodzinnym głównym językiem była gwara zaolziańska. Do dziś z mamą i bratem tak rozmawiamy. Ale ważny był też język polski. Tata bardzo o to dbał. Był dyrektorem i nauczycielem w polskiej podstawówce. Był też prezesem Polskiego Związku Kulturalno-Oświatowego na Zaolziu. Pisał książki, prowadził festiwale, załatwiał pieniądze na kulturę polską. Długo jako jedyni w okolicy mieliśmy polski program w telewizji. Z bratem oglądaliśmy dobranocki: "Bolka i Lolka", "Przygody kota Filemona" czy "Pszczółkę Maję", do której w polskiej wersji piosenkę śpiewał Zbyszek Wodecki, a w czeskiej Karel Gott. Co wieczór o 19 w Polskim Radiu było też "Radio dzieciom". Musiałam wybierać między bajką w telewizji i w radiu. Zwykle wygrywało to drugie. A w każdą sobotę wieczorem schodzili się do nas znajomi "na western".
Wasz dom był domem otwartym?
- Wciąż ktoś przyjeżdżał, pełno było ciotek, wujków, przyjaciół, artystów, dyplomatów. Mama, choć z zawodu księgowa, śpiewała w chórach. Tata grał na skrzypcach, akordeonie, flecie, pianinie i harmonijce. W domu zawsze była polska muzyka. Ale ta dawna. Kiedyś do taty przyjechał jakiś minister i przywiózł płytę Krzysztofa Krawczyka. Oszalałam. Bo u nas mogłam kupić co najwyżej Mazowsze albo Śląsk. Szczytem nowoczesnej muzyki była płyta Ireny Santor. Dobrze czułam się w naszym Nawsiu, tylko wszędzie było daleko. Od dziecka mówiłam rodzicom, że wyjadę. "Dobrze, to zostanie tu twój brat", odpowiadali. Ale i on nie został, jest lekarzem w Warszawie.
Zaolzie raz należało do Polski, to znów do Czech... Kim się czułaś?
- Mam czeskie obywatelstwo, ale narodowość polską. Mam więc czeski paszport, dowód i prawo jazdy. W Polsce potrzebuję karty pobytu i co pięć lat muszę potwierdzać zameldowanie. Kiedyś chciałam przyjąć również polskie obywatelstwo, niestety, prawo czeskie nie pozwala, a ja nie potrafiłam wyrzec się czeskiego. Wychowałam się w tamtej kulturze. Czechów na podwórku była większość. Jednak my z bratem, jak większość Zaolziaków polskiego pochodzenia, chodziliśmy do polskiej szkoły.
To była szkoła w Nawsiu?
- Podstawówkę zmieniałam trzy razy, bo polskie szkoły zamykano z powodu braku uczniów. Najpierw uczyłam się w miejscowości Milików, gdzie tata był nauczycielem i dyrektorem. Potem chodziłam do szkoły w Nawsiu, a od czwartej klasy w Jabłonkowie. Szkoła składała się z dwóch budynków - w jednym była szkoła polska, w drugim czeska. Oba budynki łączył korytarz z wielkimi szklanymi drzwiami. Bywało gorąco, bo co chwilę leciała szyba. Między chłopakami z obu szkół często dochodziło do bójek.
Nigdy nie zakochałaś się w czeskim chłopaku?
- Ależ oczywiście, że tak. Ale nic z tego nie wyszło. Miałam kilka czeskich koleżanek, jednak głównie otaczałam się Polakami z Zaolzia. Zresztą tata wciąż powtarzał: "Halina, pamiętaj, nigdy nie wychodź za Czecha". Bardzo się bał, żeby wnuki nie poszły do czeskiej szkoły. Wciąż tkwiła w nim zadra z przeszłości. Jego ojca wyrzucili z pracy, bo posłał dzieci do polskiej szkoły. Dopiero gdy przepisał je do czeskiej, mógł wrócić.
Powiedziałaś "Halina". To nie Halinka?
- Halinką zostałam w Polsce. Dla kolegów z Brathanków moje imię brzmiało zbyt twardo. W Czechach mówiono do mnie "Halina" albo zdrobniale "Hala". Pamiętam, gdy kiedyś koleżanka podpisała zeszyt "Dorotka", więc ja na swoim napisałam "Halinka". Kiedy tata zobaczył, powiedział, że nie jestem Halinką, tylko Haliną. W Czechach to wyjątkowe imię. W szkole jeszcze tylko jedna dziewczynka je nosiła. A kiedy poszłam do liceum w polskim Cieszynie, okazało się, że nosi je raczej pokolenie moich cioć. To zresztą nie było jedyne rozczarowanie - mój polski też pozostawiał wiele do życzenia. W podstawówce miałam piątki z wypracowań, a tu tróje. Nie rozumiałam. W końcu zapytałam nauczycielkę. "Szyk zdania", powiedziała. Okazało się, że polskim zdaniom nadawałam czeski szyk. Bo myślałam po czesku i tłumaczyłam na polski. Bardzo się męczyłam w tej szkole, marzyłam o śpiewaniu, ale rodzice mówili: "Zaczęłaś, skończ".
Pewnie się bali, że wciągnie cię show-biznes.
- Wiesz, jestem w show-biznesie od piętnastu lat i mnie się ta branża kojarzy głównie z muzyką i twórczą pracą. Ale wracając do pytania, to tata mnie zaraził muzyką. Pierwszy raz wystąpiłam, gdy miałam trzy lata: śpiewałam ludową piosenkę, a on grał na akordeonie. Potem chodziłam do szkoły muzycznej i byłam solistką w zespole folklorystycznym Olza w Czeskim Cieszynie. Dzięki zespołowi miałam zresztą dużo wolności. Mówiłam rodzicom, że próba późno się skończy i przenocuję u koleżanki, a szłam na imprezę... Kiedy jednak tata zauważył, że muzykę traktuję poważnie, zaczął mi ją wybijać z głowy. Bał się tego, że będę miała niepewne życie. Dlatego powiedział, że najlepiej będzie, jak po maturze pójdę na etnografię. Żył folklorem i pomyślał, że mnie się spodoba. Poza tym akurat został otwarty wydział etnografii na uniwersytecie w Cieszynie, więc liczył, że nie wyfrunę za wcześnie z domu. Poszłam za jego radą, wybrałam ten kierunek, ale na Uniwersytecie Jagiellońskim. Zresztą Polska dawała stypendium tym, którzy się dostali. Dla moich rodziców miało to znaczenie, bo nie byli zamożni.
Dałaś radę utrzymać się ze stypendium?
- Co miesiąc dostawałam 400 złotych. Dopóki nie wydawałam połowy na Krakowską Szkołę Jazzu, dawałam radę. Potem krucho było wyżyć za 200 zł, ale to się nie liczyło. Na początku miesiąca jechałam do domu autobusem, bo stać mnie było na bilet za 10 zł, pod koniec - stopem. Bywało, że przez kilka dni miałam w portfelu kilka groszy i odliczałam dni do stypendium. Pamiętam, jak kiedyś po urodzinowej imprezie zrobiłam generalne porządki w pokoju. I nagle uświadomiłam sobie, że wyrzuciłam resztki jedzenia, a nie miałam pieniędzy. Wyciągnęłam ze śmietnika suchy chleb, który rozmoczyłam w kawie, i spleśniały ser. Było śniadanie.
Wciągnęło cię studenckie życie w Krakowie?
- Chodziliśmy całą paczką do Teatru Bückleina, który mieścił się w starej masarni. Nie wiem, czy jeszcze istnieje. Ale wtedy co tydzień odbywały się spektakle i... spotkania towarzyskie do rana. A potem urządzaliśmy spacer po mieście albo wdrapywaliśmy się na Kopiec Kościuszki. Na trzecim roku zaczęłam jednocześnie studia w prywatnej Krakowskiej Szkole Jazzu i Muzyki Rozrywkowej i już nie było czasu na zabawę. Poznałam Joszkę Brodę i Janusza Grzywacza, którzy zapraszali mnie na koncerty. Pewnego dnia dostałam propozycję od Brathanków. To była sprawka Janusza Grzywacza. On im o mnie powiedział.
"Czerwone korale" i "W kinie, w Lublinie" śpiewała cała Polska. Twoje życie się zmieniło...
- W ciągu czterech lat zagraliśmy ponad tysiąc koncertów. Wciąż byłam w trasie. Koncerty, trasa, nagrania, koncerty - non stop. Pewnie powiesz "wielka sława". Tak, przyszła wielka sława, która mnie po prostu oszołomiła. Bo na nasze koncerty przychodziły tłumy. Ze sceny musiałam schodzić otoczona pierścieniem ochroniarzy. Ludzie uśmiechali się do mnie na ulicy. Ale takie życie miało swoją cenę.
Były momenty, że ledwo stałam na nogach, tak czułam się zmęczona i osłabiona. Przez jakiś czas musiałam nawet sama robić sobie zastrzyki witaminowe na wzmocnienie. Pewnie to wyczerpanie przekładało się na nerwową sytuację w zespole. W dodatku trudno być jedyną dziewczyną w busie, którym jeździłam na koncerty z chłopakami z Brathanków. Nie traktowali mnie jak kobiety. Coraz częściej się kłóciliśmy. Pamiętam, jak nagrywaliśmy drugi album "Patataj". "W kinie, w Lublinie" śpiewałam, płacząc. Tak już między nami było źle. I to słychać na płycie. Bardzo, bardzo długo tej piosenki nie lubiłam.
To dlatego wyrzucili cię z zespołu?
- Wyrzucili, bo zaszłam w ciążę. Najgorsze było to, że dowiedziałam się o tym z wytwórni. Zadzwoniłam, bo mieliśmy kręcić teledysk. Okazało się jednak, że nagranie jest odwołane. Chcieli jeszcze, żebym znalazła wokalistkę na swoje miejsce i przedstawiła ją na festiwalu w Sopocie. Tego było za wiele.
O Brathankach nieco ciszej, tymczasem ty nagrałaś kolejną solową płytę.
- Nagrałam płytę "Po drugiej stronie lustra", bo właśnie dziś tak się czuję. W dzieciństwie uwielbiałam historię "Alicji w Krainie Czarów". Chciałam, jak ona, obudzić się w nowej rzeczywistości, odkryć coś obcego, co wywołuje lęk, ale pociąga. Pamiętam, jak uciekałam z domu na łąkę. Mogłam na niej leżeć godzinami i wpatrując się w chmury, wyobrażać sobie, jak przyjeżdża po mnie rycerz na białym koniu. Albo biegłam do lasu i bawiłam się na polanie, do której jak do studni wpadały promienie słońca. Ten świat poza domem zawsze był bardziej fascynujący. A ciekawość silniejsza niż lęk. Czułam się, jakbym przeszła na drugą stronę lustra. I teraz mam podobnie. Dlatego piosenką "Po drugiej stronie lustra" zaczęłam płytę.
A gdy się w nim przeglądasz, to co myślisz? Nie tęsknisz za dawną Haliną? Dawnym życiem?
- Podoba mi się moje nowe odbicie. Chcę zostać po tamtej stronie lustra.
TWÓJ STYL 6/2014.
Ostatnio zmieniony przez Ines_ dnia 14:02:59 05-09-14, w całości zmieniany 2 razy |
|